LUDWIKA GODLEWSKA (EXTERUS)
PO ZDROWIE
POWIEŚĆ
Błądząc po krętej ścieżce doli i niedoli,
Widziałem ludzkie nędze i ludzkie uciechy,
Płacz i śmiech, cień i światło, i cnoty i grzechy...
I widziałem, jak sprawy społecznej kajdany
Pętają wolę ludzką......
Rodoć.
Był październik, ale w alpejskiej dolinie, przerżniętej na dwoje kamienistą Passerą, panowała wiosna. Po ulewnym, nieczęstym w tych stronach deszczu, liście platanów, magnolii i bluszczów jaśniały zielenią tak świeżą, że pomimo czerwieni i złota, w jakie już poczęły się stroić winnice, przypomniał mi się maj, nasz maj polski, i cieszyłem się jak dziecko, że w jednym roku dwie wiosny oglądam.
Dolina, do której zaniosły mię bogi łaskawe, znaną jest całemu światu, wszyscy jednogłośnie przyznają jej wielką urodę, a nikt do niej chętnie nie zagląda, bowiem jest to siedziba chorych i nieszczęśliwych, a na imię jej: Meran.
Oglądałem tedy miejscowość, wracającą podobno zdrowie suchotnikom, a zagnał mię tu prosty wypadek. Interesa zmusiły mię przejechać się do Paryża, że jednakże niewiele jeszcze w życiu widziałem, na wiosnę przechodziłem influenzę, po ciężkiej pracy potrzebowałem odpoczynku, a w Meranie bawiły moje dwie nietylko milutkie, ale i bardzo ładne znajome, więc spakowawszy manatki i bez żalu pożegnawszy w październikowych łzach i błocie tonącą Warszawę, wyjechałem wcześniej — i oto wczoraj stanąłem w miejscowości, sławnej z pięknego położenia i dobrych winogron.
Wyspawszy się w wygodnym hotelu znakomicie i utopiwszy w tym śnie całe, nieodłączne od długich podróży zmęczenie, od rana wybrałem się na oględziny merańskiej doliny. Wolnym krokiem człowieka zadowolonego z siebie i swego otoczenia szedłem szeroką promenadą, wijącą się równolegle do fantastycznych skrętów Passery. A Passera szumiała, stroiła w gipiurę piany olbrzymie, na jej dnie leżące głazy, przykuwała zachwycone oczy takiego zwykłego jak ja śmiertelnika i pędziła dalej — coraz dalej — w objęcia starszej siostrzycy, Adygi.
Było gorąco, ale ja byłem stałym wielbicielem pięknej natury, pogrążyłem się w kontemplacji przejrzystego błękitu nieba, wdzięcznych will, spowitych w róże jeszcze kwitnące, ciemnej zieleni bluszczów, przytulonych do skał nagich — i nie czułem zmęczenia.
— Uroki! — czary! — powtarzałem w duchu, wchłaniając w siebie całą wesołość i promienność otaczającej mię natury i dziwiąc się potrochu, że zamiast wynędzniałych suchotników co krok spotykam ludzi, czasami bladych wprawdzie, ale także wesołych, śmiejących się i rozbawionych.
Minąłem mnóstwo will, promenada skręciła się pod kątem prostym, znów wyprostowana pobiegła w ślady Passery, wreszcie skręciła się raz jeszcze i urwała u stóp olbrzymiej pionowej skały, tworząc maleńką płaszczyzną, otoczoną u dołu falami rzeki, u góry żelazną barjerą. Passera, z wysokości kilku łokci, nie z szumem już, ale z głuchym łoskotem wyrywała się z objęć urwistych skał i staczała na dół po omszałych głazach. Grono ciekawych podziwiało jej biały płaszcz, z pian utkany, i kolory tęczy, drgające w miliardach rozpylonych kropelek wody; ja przystanąłem także i także podziwiałem. Naraz wśród huku rozszalałego miniaturowego wodospadu usłyszałem własne imię. Nadzwyczajnie zdziwiony, odwróciłem się szybko i niepewnym wzrokiem patrzyłem na mężczyznę, stojącego przedemną i uśmiechającego się wesoło, zapewne z mego zakłopotania.
— Więc stanowczo nie poznajesz mię, koleżko? — mówił bardzo starannie ubrany pan, mogący mieć około lat trzydziestu, a mający na pewno czarne, prawdziwe polskie wąsy i wyraziste rysy, rzeczywiście coś jak gdyby przypominające mi.
— At, starość nie radość — ciągnął dalej właściciel czarnych wąsów i szykownego garnituru; — musiałem zmienić się porządnie, jeżeli i ty mnie już nie poznajesz.
W jego śpiewnej mowie czuć było lekko akcent podolski.
— Ruszczyć! — jak Boga kocham Ruszczyć! — zawołałem nagle, szczerze ucieszony jego widokiem, a więcej jeszcze zachwycony własnym talentem szybkiego orjentowania się w kłopotliwej sytuacji.
— A to niespodzianka! Prędzej śmierci, niż ciebie tu! — wołałem dalej, ściskając mu ręce serdecznie.
On się wciąż uśmiechał.
— No! widzę, że ci zrobiłem przyjemność — rzekł, — ale przedewszystkiem chodźmy stąd, bo Passery nie przekrzyczymy, a Niemcom tymczasem oczy do reszty powyłażą.
Ujął mię za ramię i poszliśmy razem wśród róż i laurów.
— Widzę, że nie spodziewałeś się zastać mię w Meranie, ale i ja ciebie również — mówił dalej, przyglądając mi się uważnie. — Suchot chyba nie masz?
— A nie mam. A ty?
— I ja nie.
Roześmieliśmy się obydwaj, a jego śmiech dźwięczny, czysty, przypomniał mi czasy młodości, zachwytów, marzeń i nadziei... Zamyśliłem się.
— Dawno przyjechałeś? Dokąd szedłeś? — począł znów Ruszczyć.
— Przyjechałem wczoraj, a dziś wyszedłem, aby patrzeć i zachwycać się.
— No i cóż? ładnie tu, co?
— Ślicznie! U nas deszcz, zimno, wiatry zawodzą... tak przynajmniej było, gdym z Warszawy wyjeżdżał... a tu wiosna, raj! Chorym musi być żal przenosić się do lepszego może, ale nie piękniejszego świata.
— Toż przecie nie umierają znów tak bardzo, jak wam się w kraju zdaje. Prawdopodobnie przypuszczałeś, jak zresztą przypuszcza wielu, że chorzy padają tu na promenadzie jak muchy i że ich zaraz miotłami zmiatają do rzeki, co? Ale pójdźmy wyżej, napijemy się kawy w Ortensteinie, a ty będziesz miał sposobność podziwiać Meran z wysokości.
— A gdzież ten Ortenstein?
¦. — Ot tam, ale podnieś głowę.
— Aha, patrz, nie wiedziałem, że promenada aż tam się ciągnie. Gdzież mi ona u licha zginęła?
— Nigdzie ci nie zginęła, tylko skręciła w górę, a ty tego zauważyć nie mogłeś, bo nie byłbyś sobą, gdybyś się nie zapatrzył na wodospad i Zenoburg, czyli tę oto skałę, najpiękniejszą w Meranie.
Obejrzałem się.
— Ładna jest, to prawda, ale czy najpiękniejsza, powiem dopiero, gdy zobaczę wszystko.
— No, to przyglądaj się. Promenada na Ortenstein — to prawdziwy pomnik pracy i wytrwałości ludzkiej. Niemało trzeba było ponieść trudów i niemało wyłożyć energii, by w takim szczerym kamieniu taką szeroką drogę wykuć.
Pięliśmy się w górę. Wśród pełzających potwornych kaktusów i zielonych bukietów dracen i latanii, nie wiedzieć skąd czerpiących życie, wił się wężykowato, coraz wyżej i wyżej, szeroki, żółty pas, zwany promenadą. Postępowaliśmy obok siebie wolno i oddychając ciężko, słońce dopiekało jak w lipcu, z pod nóg wymykały nam się szare i zielone jaszczurki i z błyskawiczną szybkością w szczeliny głazów się kryły. Ruszczyć stanął.
— No, odpocznij, bo widzę, że maluczko a ducha wyzioniesz. Za pięć minut będziemy na miejscu, a teraz przyjrzyj się urodzie Meranu.
Byłem zgrzany i zasapany, ale wrażliwość na piękno przemogła wszystko. Patrzyłem i czułem w duszy tyle rozkoszy, ile jej czuć musi smakosz wobec stojących przed nim młodych kurcząt, polanych majową śmietaną, literat, czytający o swem pierwszem dziele pochlebną krytykę, lub kolejarz, wygrywający w totalizatora na biegunie, którego zwycięstwa nikt nie przewidział, tylko on jeden, i to przypadkiem.
— Wiesz co, Ruszczyć — zawołałem, czując, że mię coś po prostu rozsadza i że się muszę wygadać, — niech djabli porwą sztukę wobec takiego oto arcydzieła natury! Gdzież taki Ruisdael, Van der Meer lub Hobbema, coby odtworzył choć jedną cząstkę z tych blasków, cieni, powietrza, barw, z tego wszystkiego, co ja chciałbym wchłonąć w siebie, w czembym się chciał nurzać, rozpływać, zatracić świadomość własnego ja, cobym pożerał całym sobą? Daj mi takiego Wynants’a albo nawet Alberta Cuip’a, owego mistrza światła, przeźroczy i perspektywy, co byłby w stanie oddać pędzlem i farbami tę tęsknicę bez dna i brzegu, i tę ciszę zasłuchaną w sobie. Nie, gadaj co chcesz, ale niema nic nad piękną naturę, nic!
— Nieprawda — przerwał mi Ruszczyć — jest.
— Co? — rzuciłem się zaperzony — trzeba chyba nie mieć duszy...
Ale jego spokój podziałał na mnie jak zimny tusz. Ochłonąłem i po chwili roześmiałem się z samego siebie.
— No widzisz — mówiłem, — zestarzałem się, a zapalam się po dawnemu, jak student. W życiu niewiele widziałem, ty przewędrowałeś pół świata i jako wykwalifikowany krytyk masz zasłużone prawo głosu. No, powiedz, co stawiasz dzisiaj ponad piękną naturę: sztukę jak dawniej, czy może piękną kobietę?...
Ruszczyć stał zwrócony do mnie profilem i patrzył w dal, na ustach pokazał mu się uśmiech trochę smutny, trochę szyderski, i znikł.
— Natura... sztuka... piękna kobieta... — mówił wolno i jakby do siebie — wszystko to, mojem zdaniem, głupstwo wobec rozkoszy, jaką mogą dać uczucia, na które zdobywają się niektórzy... ale może i to głupstwo wobec śmierci, która wszystko zatrze, wygładzi, zapomnieniem nakryje...
Machnął ręką jakby zniechęcony, odwrócił się i począł iść znowu, rzuciwszy krótko:
— Pójdźmy na kawę.
Podążyłem za nim, idąc i rozbierając w myśli rzucone przez niego, urywane wyrazy, a w pięć minut potem siedzieliśmy na werendzie Cafe Ortenstein, nad dymiącemi filiżankami kawy. Ruszczyć był jakiś chmurny czy zamyślony i milczał, co u niego było rzeczą niezwykłą; ja zastanawiałem się nad jego nową filozofią i przyglądałem mu się z uwagą.
Lat temu dwadzieścia parę spotkaliśmy się po raz pierwszy. Studjowałem w Wiedniu prawo i byłem na ostatnim kursie, gdy on się zapisał na pierwszy. W jakich okolicznościach nastąpiło nasze poznanie, nie pamiętam już dziś dokładnie, ale to wiem, że pomimo naszej różnicy wieku, usposobień i położenia towarzyskiego, przylgnęliśmy do siebie odrazu. On był bogaty — ja średnio zamożny, oh przyzwyczajony do ślizkich arystokratycznych posadzek — ja znałem tylko życie koleżeńskie, on był żywy, wesoły, nadzwyczajnie zdolny i inteligentny — ja znów byłem entuzjastą, przepadałem za ładnemi widokami, śpiewem i muzyką, usposobienie miałem powolne, nad nauką musiałem ślęczyć. Co było naszym łącznikiem i spójnią, nawet dziś nie umiałbym powiedzieć. Sprzeczaliśmy się zawzięcie, stale różniliśmy się w zdaniach, ale żyć bez siebie nie mogliśmy. On rozumiał sztukę i jej filozofię, zamiast kursów studjował estetykę i wiecznie włóczył się po galerjach, gdzie i ja, choć znudzony i nierozumiejący jego zimnych zachwytów nad martwemi płótnami, włóczyłem się także. Byłem niemal profanem w sztuce, ale za to po swojemu kochałem piękny śpiew i muzykę, i mogłem płakać na widok zwyczajnej chaty, rzuconej nad brzegiem krętego strumienia i oświetlonej promieniami gasnącego słońca. Wyśmiewałem jego, on wyśmiewał mnie, ale pomimo to on towarzyszył mi zawsze na wszystkie koncerty i wycieczki w okolice Wiednia, ja towarzyszyłem mu po muzeach.
Przy końcu roku Ruszczyć przeszedł na drugi kurs, ja nie zdałem dyplomowych egzaminów i musiałem jeszcze jeden rok w Wiedniu odsiedzieć. Gdy z tą nowiną przyszedłem do niego, jak warjat rzucił mi się na szyję:
— No widzisz! jeszcze rok będziemy razem. Każde zło ma swoją dobrą stronę!
Każde zło ma swoją dobrą stronę! To zdanie powtarzał zawsze i ono było streszczeniem jego wesołej filozofii. Jeśli zdarzyło mu się zgubić pieniądze — a przy jego żywości wypadki takie powtarzały się dość często, — machał ręką i powtarzał stale:
— Pewno znalazł jaki biedak, który zrobi z nich lepszy użytek odemnie.
Na życie zapatrywał się nie jak na ścieżkę ciernistą, ale jak na równą, wygodną, szeroką drogę, po której miał przejść, śpiewając i śmiejąc się. Uczynny był, wrażliwy, szedł zawsze za pierwszym popędem serca, ale te popędy ograniczały się zazwyczaj do pomocy pieniężnej. Wyzyskiwano go pod tym względem, a on pomimo to dawał chętnie, w głębsze szczegóły nie wchodząc nigdy. Słabostki nie miał żadnej, chyba jedną — do starych płócien. Kobiety robiły na nim tylko przelotne wrażenie, zapominał jeszcze prędzej, niż poznawał. Przepowiadałem mu zawsze, że kiedyś natura zemści się na nim, a serce upomni się o swoje prawa z większą siłą, niż u innych śmiertelników; ale on się śmiał z tego.
— Co się ma upominać — mówił — narzeczoną już mi wybrali... podobno ładnie wyrasta;
ożenię się, podam się na posła, jeśli zobaczę, że to warto i że będę mógł coś zrobić niezłego; jeśli nie, osiądę na wsi, rozszerzę ciasne wnętrza chat i pojęcia głów chłopskich, urządzę dla własnej przyjemności galerję starych obrazów i kilka dorocznych polowań, i jakoś to będzie. Wytrzymam do końca.
Takim był Ruszczyć za czasów studenckich i takim wydawał mi się jeszcze w lat kilka potem, gdy nadsyłał mi listy z Paryża, Londynu, Kairu, Neapolu i różnych innych zakątków świata. W ostatnim liście, jaki od niego odebrałem, doniósł mi, że się żeni, poczem zamilkł, ale jego nazwisko poczęło się coraz częściej ukazywać w dziennikach. Nazywano go dobrą głową, liczono na niego wiele, wybrano go posłem, a ja czytałem z radością i dziwiłem się, jakim sposobem ten człowiek tak przewidział całą swoją przyszłość. W kilka lat potem spotkaliśmy się we Lwowie. Ja wyłysiałem, on spoważniał, zmężniał, ale obydwaj poznaliśmy się odrazu i powitali z radością. Kilka dni zeszło nam na wspomnieniach o dobrych czasach, — o teraźniejszości mówiliśmy niewiele — ja nie miałem bardzo o czem, on wydał mi się jakiś zniechęcony czy znudzony, a zaczepiony przezemnie, oświadczył krótko, że ma zamiar wycofać się z politycznej karjery i osiąść na wsi na stałe. O żonie swej wspominał bez niechęci, ale i bez zapału. Na moją prośbę pokazał mi jej fotografię, a ja długo przyglądałem się prześlicznej grupie, złożonej z jasnowłosej kobiety, dziewczynki, przypominającej pucołowate rubensowskie aniołki, i chłopcO wyrazistych i poważnych oczach.
— Chłopak do ciebie podobny, tylko oczy jakieś smutne — odezwałem się.
A on spojrzał na obrazek i zawołał z niezwykłem u niego wzruszeniem w głosie:
— Ten dzieciak to moje wszystko!
I oto dzięki przypadkowi czy też może wyższej jakiej woli, spotkaliśmy się znowu. Przyglądałem mu się pilnie, ale niewiele się zmienił. Rysy te same, włosy bujne, tylko na ustach osiadło coś, czego dawniej nie było — niby szyderstwo, niby duma.
— Wiesz co — przerwałem milczenie pierwszy, — ty się chyba nigdy nie zestarzejesz; masz at... no, ile ty masz lat?
— Kończę czterdzieści.
— No widzisz, wyglądasz na trzydzieści; ja przy tobie jak stary dziad.
— Za to masz dawny zapał; trudno, wszystkiego mieć nie można.
— Tem gorzej dla mnie; zapał, zachwyty i tym podobne romanse, i przytem łysina.
— Wielka rzecz łysina, kiedy cerę masz jak młodzieniec i wyglądasz jak ćwik. Ale powiedz mi, po co ty tu właściwie przyjechałeś?... chyba nie na kurację ?
— Choćbym ci nawet powiedział, że tak, nie uwierzyłbyś mi, więc wolę przyznać się z góry, że jestem tylko w przejeździe. Jadę do Paryża, ale chciałem odpocząć parę tygodni i na odpoczynek wybrałem Meran. Są tu moje dwie dobre znajome, które jeszcze dziś muszą odszukać koniecznie. A może ty znasz panią Keszmarową i pannę Marję Zawiłłównę?
Skinął głową.
— Znam, i to nie od dziś. Byliśmy razem w Aussee, a tu jesteśmy już na stopie starych przyjaciół. Na obczyźnie ludzie poznają się łatwiej, węzły przyjaźni i sympatji zawiązują się szybko.
— Mój drogi — zacząłem po chwili, — to są córki mego szkolnego kolegi; ta biedna Julka straciła w zeszłym roku męża i rozchorowała się ciężko. Powiedz mi szczerze, jak ona jest ze zdrowiem?... czy jest nadzieja wyleczenia jej?
— Ależ naturalnie; w Aussee było z nią różnie, ale tu z każdym dniem wygląda lepiej, a gdy jeszcze zimę spędzi na Rivierze, jak ma zamiar, wróci do domu zupełnie zdrowa. Możesz mi wierzyć, że jestem poinformowany dobrze, bo dziś widziałem się z doktorem, który ją leczy. Zresztą zobaczysz sam. O dwunastej zaprowadzę cię do Parvy.
— Cóż to Parva? — zapytałem, odetchnąwszy wolniej po usłyszanej dobrej wieści.
— Parva to willa, zresztą dość ładna i wbrew swej dewizie wcale nie mała. Mieszka w niej pani Keszmarowa z panną Marją i córeczką, pani Adela Przygodzka i pan Julian Dolski z siostrą, panną Zofią. Wszyscy poznaliśmy się w Aussee, a tu nie rozszerzamy już kółka naszych znajomości i bawimy się na wspólnych spacerach lub na tarasie Parvy, jak możemy i jak umiemy.
— Więc ja muszę dziś zapoznać się z całem tem towarzystwem? — zauważyłem zgnębionym głosem.
— A musisz, tylko nie jest to rzecz straszna. Pani Przygodzka jest młodą wdową po adwokacie z Warszawy. Może znałeś jej męża?
Potrząsnąłem głową.
— Nie, nie przypominam sobie.
— Zatem jest młodą i podobno bardzo ładną, a że ty jesteś wrażliwy na piękno...
Machnąłem ręką.
— Co mi to teraz po tem!... choć lepiej, że ładna... mam wstręt do brzydkich kobiet.
— No widzisz! Prócz tego pani Przygodzka jest serdeczną przyjaciółką twej pani Keszmarowej i śmiało można powiedzieć, że tylko swoją troskliwością wyrwała ją śmierci w Aussee.
Patrzyłem nań zdumiony.
— Wyrwała ją śmierci, powiadasz? swoją troskliwością? Czyż one znały się dawniej?
— Nie, nie znały, ale pani Przygodzka straciła w Aussee dziecko, a raczej pasierba, do którego była bardzo przywiązana, pani Keszmarowa okazała jej wtedy dużo współczucia, poznały się bliżej i stąd obecna przyjaźń. Pani Przygodzka jest bardzo uczuciowa, a gdy kogo polubi, zrobi ze siebie wszystko. To jest trochę dziwna kobieta.
Zamyśliłem się.
— Dziwna, powiadasz? Ty bo się zawsze dosyć znałeś na ludziach... cóż o niej myślisz?
— Nic nie myślę, ale za to może ty powiesz mi coś nowego, gdy ją poznasz; tylko... zanadto jesteś wrażliwy na piękno, będziesz stronny.
— Czyż ona taka piękna?
— Nie w moim guście, ale tak mówią.
Zamyśliłem się znowu, próbując przy pomocy fantazji wyobrazić sobie twarz i całą postać kobiety tak bardzo pięknej, a tak umiejącej się poświęcać dla bliźnich, obcych zupełnie, za to, że okazali jej trochę współczucia. Wyrwała ją śmierci, Julkę, tę moją złotowłosą... na ręku to maleństwo nosiłem... i ona ją uratowała! Uczułem w duszy rozrzewnienie.
— Ona nie musi być dziwną, tylko dobrą — zadecydowałem głośno.
Ruszczyć skinął głową.
— Bardzo być może. Ale teraz słuchaj dalej, bo chcę zapoznać cię z resztą naszego kółka.
— Słucham. Mówiłeś coś o Dolskich. Czy oni z Królestwa? Może z Białowoli, z pod Warszawy ?
— Tak, z Białowoli. Czy znasz ich?
Ruszczyć utkwił we mnie wzrok badawczy.
— Ze słyszenia tylko. Białowola to dom znany, staroświecki, patryjarchalny, ale synalek podobno szaławiła, nie brzydzi się kartami, winem i innemi przyjemnościami życia, a przytem artysta, muzyk, czy coś podobnego.
— Muzyk i rzeczywiście gra dobrze, choć nie powiem, aby lepiej od siostry. W Parvie odbywają się często koncerty.
Ostatnich słów Ruszczyca wysłuchałem z zadowoleniem.
— No, to ty miałeś rację, że Parva nie straszna. Marynia Zawiłłówna śpiewa wcale nieźle, ty masz także dobry głos, możecie sobie urządzać artystyczne uczty, do których i ja jako amator-słuchacz przyłączę się z przyjemnością.
— Dolskiego teraz niema — wtrącił Ruszczyć — wyjechał do Medjolanu na parę dni, a siedzi już dwa tygodnie. Siostrę zostawił na opiece pani Przygodzkiej. Ja przestałem już śpiewać, ale tu zastępuje mięMartynow, Rumun. Ma bardzo ładny głos tenorowy, a jeśli lubisz rumuńskie hory, nasłuchasz się ich dowoli.
— Czy to także członek waszego kółka?
— A tak, i także znajomość z Aussee, bardzo przyzwoity człowiek i dobrze wychowany, co u nich rzadko się zdarza. Uczy się teraz po polsku, bo biedaczysko zakochał się w pani Przygodzkiej.
— Aha, więc i Amor jest.
— A jest. Włastowicz, poczciwe Litwinisko z Wileńskiego, ostatni już członek naszego grona, którego mam ci zaszczyt przedstawić, zakochał się znów w twojej pani Keszmarowej, modli się do niej, ale tylko oczami, i wątpię, czy kiedykolwiek odważy się przemówić.
Spojrzałem na niego ciekawie.
— I cóż na to Julka?
— Pani Keszmarowa pewno nie domyśla się niczego, ubóstwia swoją Janię i wątpię, czy jej kiedykolwiek da ojczyma.
Wstał, zapłaciliśmy, wśród nizkich ukłonów kelnerów opuściliśmy werendę i poczęliśmy się spuszczać na dół. Wydostawszy się na dolną promenadę, minęliśmy Cafe-Gilf i wielki, ciężki most murowany, łączący oba brzegi Passery. Ruszczyć rzucał od czasu do czasu po kilka słów objaśniających.
— Oto Passer-Schlosschen — rzekł, wskazując mi maleńki pałacyk, zdobny w balkony i lekką kolumnadę i uczepiony u skały jak biały ptak.— Mieszkałem tu, ale okazało się za wysoko i przeniosłem się bliżej Curhaus’u. To Sandhof, a to Deutscheshaus, pensjony, zamieszkałe przeważnie przez Polaków. To willa Fanny; ślicznie wygląda w tych bluszczach, ale że ich za wiele, więc jest podobna zimna i wilgotna. Cały brzeg Passery to właściwy Meran, a lewa strona, ot tam, złączona z prawą kilkoma mostami, to Ober-Mais, najzdrowotniejsza część miejscowości. Poniżej, także z lewej strony rzeki, hen, ku łąkom, ciągnie się Unter-Mais. Położenie nizkie i wilgotne, choć i tam są wille bardzo ładne i jest największy ze wszystkich pensjon, Unter-Mais, nie poszukiwany przez chorych.
Postępowaliśmy czas jakiś w milczeniu, ale Ruszczyć przerwał je znowu.
— A ot masz Curhaus. Właśnie muzyka przestała grać i goście się rozchodzą. Ten duży dom z przeciwległej strony rzeki to Meranerhot, olbrzymi pensjon, głównie przez Anglików i Amerykanów zamieszkały, o którym ci już wspominałem. Stąd patrząc to zwykła kamienica, ale od strony południowej Meranerhof przedstawia się okazale. Urządzono go z całym możliwym przepychem, a kuracjusze i goście, zamieszkujący amerykański hotel, stworzyli także rodzaj kolonii, tylko na wielką skalę. Mają salę balową, bilardową, fortepianową, czytelnię; bawią się, tańczą, grają i nawet żenią.
— Suchotnicy? — zdziwiłem się.
— At, tu niewiele prawdziwych i nieuleczalnych suchotników.
— Czy uważasz, że tu wszystkie domy są stawiane frontem do słońca?
— A prawda!
— Od tyłu — objaśniał dalej Ruszczyć — są tylko kuchnie i pokoje dla służby i właścicieli. Doktorzy zalecają pacjentom południowe i południowo-zachodnie pokoje, aby słońca mieli jak najwięcej; słońce też jest tu najgłówniejszem i prawie jedynem lekarstwem dla chorych. Pokoi północnych można dostać w Meranie po cenach bajecznie nizkich, bo nikt ich nie chce. Ale... jesteśmy u celu.
Zatrzymaliśmy się przed niewielką, dwupiętrową willą, przedzieloną od promenady ogrodem. Na zielonem tle platanów i magnolji ściany pałacyku jaśniały białością alabastru, pod pięknie rzeźbionym gzymsem lśniły się złote litery napisu: „Parva sed apta“. Po kamiennych schodaclj zeszliśmy do ogrodu, położonego o cały parter niżej od promenady, i zagłębiliśmy się w prawdziwy las palm, tui i laurów.
— Jak tu zacisznie! -- zawołałem głośno, gotowy do nowych zachwytów, ale Ruszczyć mi przerwał:
— Czekaj, zobacz wpierw taras; drugiego tak dużego niema w całym Meranie.
Minęliśmy klomb dracen i latanii i ujrzeliśmy cały front willi, nadpowietrzne balkony drugiego piętra i taras, zajmujący całą długość pierwszego. Z obu stron szerokie stopnie prowadziły zeń aż do ogrodu, po wdzięcznie wygiętej balustradzie pięły się bluszcze, glicynie i kwitnące jeszcze róże. Zebrane na tarasie towarzystwo, składające się z kilku osób i tyłem do nas zwrócone, rozmawiało i śmiało się wesoło.
— Cudów...
— Pst! — syknął Ruszczyć — nie trzeba, żeby nas zobaczono; chcę zrobić niespodziankę pani Keszmarowej... Chodź!
Cofnęliśmy się szybko, niepostrzeżeni wśród klombów zieleni, obeszliśmy willę dokoła i weszliśmy do obszernego, wyłożonego marmurem przedsionka.
— Brr!... jakżeż tu zimno!— odezwałem się.
— Jedyna, ale duża wada tej willi; różnica temperatury w przedsionku i na dworze jest tak znaczna, że bardzo łatwo można się zaziębić — mówił Ruszczyć, idąc po schodach.
— Czekaj — zatrzymałem go; — do kogóż my właściwie idziemy? Czy taras ten należy do Keszmarowej?
— Nie, do Dolskich; pani Keszmarowa zajmuje drugie piętro, ale taras to zborny punkt dla wszystkich. Jeśli niema spaceru, cały dzień na nim przesiadujemy.
— Więc gospodynią jest tu panna Dolska?
— Tak, i pani Przygodzka w czasie nieobecności Dolskiego.
— No, to przedstaw mię i wytłómacz...
— Ależ dobrze, dobrze; nie martw się.
Weszliśmy do obszernego pokoju, pełnego kwiatów i słońca. W rogu stało śliczne, rzeźbione pianino, pod ścianami fantastycznie poustawiane maleńkie kanapki, foteliki i stoliki różnych kształtów; całość robiła wrażenie mieszkania prywatnego, w którem baczną zwracano uwagę nietylko na wygodę, ale i na estetykę. Przez szeroko otwarte drzwi, przysłonięte koronkową firanką i ciężką portjerą, dochodził nas gwar bawiącego się towarzystwa.
— Zaczekaj — rzekł do mnie Ruszczyć szeptem, który mi przypomniał całe jego studenckie amatorstwo do psot i niespodzianek; — stań za portjerą; ja wejdę pierwszy.
Wzruszając ramionami, uległem jego życzeniu.
— A, pan Ruszczyć! pan Ruszczyć! — zabrzmiały kontraltowe i sopranowe głosy. — Cóż tak późno? Zepsuł nam pan projekty!
Ruszczyć stał we drzwiach, z miną skruszonego winowajcy, pochylił głowę i bił się w piersi.
— Mea culpa, piękne panie; przyznaję się do wielkiej zbrodni spóźnienia i prócz tego jeszcze do innej, daleko większej i daleko okropniejszej!
— Co takiego? co pan zbroiłeś? Chodźżeż pan tu i opowiadaj! — zabrzmiał świeży głos, po którym poznałem Marynię.
— Nie, pani, nie ruszę się z tych drzwi, póki spowiedź publiczna nie zmaże mego ciężkiego grzechu i póki nie otrzymam przebaczenia.
— Ależ dobrze, tylko mówżeż pan wreszcie! — zabrzmiał znów chór głosów unisono.
— Wiadomem jest wszem wobec i każdemu z osobna — zaczął z powagą, swoim śpiewnym głosem Ruszczyć, — że do naszej, ściśle w sobie zamkniętej korporacji ausseskiej nie wolno jest wprowadzać żywiołów obcych i to pod żadnym pozorem. I oto ja, najpoważniejszy wiekiem i urzędem członek szanownego zgromadzenia, ośmieliłem się zdeptać miesiącami uprawnione statuty i przyprowadziłem mego kolegę i przyjaciela, o którego przyjęcie na taras upraszam z pokorą i z całem poczuciem mej winy.
— Ależ wybornie! doskonale! dawaj nam pan swego kolegę!
— Tak, teraz panie mówicie: wybornie, doskonale! Ale ja wiem, że pani Keszmarowa i panna Marynia nie przebaczą mi nig...
— A toż co nowego ? — przerwała mu oburzona Marynia — od kiedyż to przekonałeś się pan o naszej niegościnności?
— Ha! zobaczymy. Chodźno tu, Antek!
— Oj, Ruszczyć, Ruszczyć! — mówiłem zgnębionym głosem, ukazując się wreszcie na tarasie i pochylając głowę w ukłonie — co ty ze mną wyrabiasz!
— Pan Antoni! — przerwały mi równocześnie dwa radosne głosy, i naraz moje wielkie, adwokackie łapy zostały pochwycone przez dwie pary delikatnych rączek.
Julcia i Marynia Zawiłłówna stały przedemną uśmiechnięte, wzruszone, ze łzami w jasnych oczach.
— Ot, co to jest obczyzna! i starego przyjaciela zaraz się serdeczniej wita — zacząłem wesoło, siłą woli hamując wzruszenie, także mnie ogarniające.
Julka chciała coś mówić, ale głos jej się łamał, usta drżały.
— Droga, złota pani JuljoL. jakże można!.., niechno się pani uspokoi.
Chciałem ją poprowadzić do krzesła, ale moja lewa noga została naraz uwięzioną.
— Jania! A ten mały bąk czego znów chce odemnie?
Maleństwo obejmowało rączynami moją nogę i z odrzuconą w tył główką szepleniło:
— Jania tyz!
Pochwyciłem je i uniosłem w górę, a to trzepotało się, jak biały motyl, śmiało, radośnie powtarzając :
— Jania tyz!
— Patrzcie!... Alboż ty mnie znasz, urwisie jeden ?
— Jania zna! Jania jedziala wisienty!
— Aha, wisienty... jak to pamięta taki mały robak! Ale poczekaj, robaku, pan musi być grzeczny, pan musi się przywitać.
Postawiłem dziecko na ziemi i zwróciłem się do towarzystwa, ugrupowanego wkoło naszej czwórki i wzruszonego nie mniej od nas.
— Państwo darują, że tak... nieznany, pozwoliłem sobie...
Ale całą, kwiecistą, z góry ułożoną przemowę zepsuł mi Ruszczyć.
— Mój przyjaciel i kolega, adwokat R. — rzekł, wskazując na mnie ręką. — Ot masz, jesteś już znany i do klubu przyjęty. Nieprawdaż, panno Zofio?
— Najzupełniej — uśmiechnęła się szczupła, średniego wzrostu panienka, podając mi serdecznie prawie przezroczystą rączkę.
— Radość Julki i Maryni dzielimy wszyscy, choć pana nie znamy — dodała wysoka brunetka.
Mężczyźni zbliżyli się także.
— Jestem Włastowicz — rzekł blondyn.
— Martynow — dodał brunet.
Uścisnęliśmy się za ręce, ceremonia odbyła się nader szczęśliwie. Odetchnąłem. W pół godziny byłem jak u siebie. Między panią Julją i Marynią, z Janią na kolanach, było mi tak jakoś dobrze, jak gdybym wszystkie, zgromadzone tu z różnych stron kraju osoby znał nie od dziś, ale od wielu lat. Z początku rozmowa była ogólna i toczyła się swobodnie i wesoło, ale powoli towarzystwo podzieliło się na luźne grupy. Odpowiadając na tysiące pytań, zadawanych mi przez Marynię i Janię, przyglądałem się ciekawie to pani Przygodzkiej, to pannie Dolskiej. Przygodzka była stanowczo ładną, a jeśli Ruszczyć nie poznał się na niej, to nie miał gustu — myślałem w duchu, patrząc na jej długie, spuszczone rzęsy i słodki uśmiech na ustach. Od Ruszczyca wiedziałem już o nieszczęściu Martynowa, ale gdybym nawet nie wiedział, domyśliłbym się sam po płomiennym wzroku, jakim ogarniał panią mecenasową. Ona wyglądała jak gdyby nie wiedziała o wrażeniu, wywieranem na niego — siedziała spokojna, uśmiechnięta i wesoło poprawiała błędy, jakie popełniał co chwila, mówiąc po polsku.
— Pani Przygodzka ma dziwnie sympatyczną twarz — rzekłem do milczącej i zamyślonej Keszmarowej.
— Adelka? o, tak! bardzo sympatyczna. Znamy się zaledwie kilka miesięcy, a kochamy ją wszyscy. Ona ma jakiś dziwny dar zjednywania sobie ludzi i wzbudzania w nich zaufania.
Julka kiwnęła główką i uśmiechnęła się do Przygodzkiej, patrzącej w tej chwili na nas.
— Obmawiam cię, Adelko — rzekła — ale pan Antoni nie pozwala.
Przygodzka roześmiała się wesoło.
— Nie wierzę.
— Czy temu — wtrąciłem, — że ja nie pozwalam obmawiać pani?
— O, nie! nie wierzę w złośliwość Julki.
— To bardzo źle; takie jasnowłose kobiety umieją być złośliwe, choć na to nie wyglądają — mówiłem, patrząc na Adelę z prawdziwą przyjemnością.
A ona uśmiechnęła się łagodnie i, rzuciwszy mi: „Trudno, nie wierzę i nie uwierzę nigdy!“ —
Odwróciła się do siedzących obok niej Włastowicza i Martynowa.
— Czy wiesz pan — mówiła dalej Julka, — gdy zachorowałam w Aussee i było ze mną źle, ona przesiedziała przy mnie trzy dni i trzy noce, nie kładąc się wcale? A czemżeż ja dla niej jestem?... przelotną znajomością. Śmiało powiedzieć mogę, że, na moje szczęście czy nieszczęście, jej zawdzięczam życie.
— Jak pani możesz mówić o jakiemś tam nieszczęściu wobec tego oto ślicznego maleństwa! — odezwałem się, gładząc płową główkę Jani.
Spojrzała na dziecko, lecz w tem spojrzeniu było tyle smutku, że serce mi się ścisnęło.
— Julciu, odezwała się poważnie Marynia, — doktór zabronił ci myśleć o rzeczach niewesołych. Powinnaś nie żyć, lecz wegetować, jak roślina, i nie myśleć nic, wcale.
— Alboż to można sobie nakazać? Ja i tak dziwię się nieraz sama sobie, że śmieję się razem z wami.
— Bo to lekarstwo dla ciebie, takie samo, jak stare wino i górskie powietrze, a ty musisz być zdrowa, dla nas i dla Jani.
Dziecko słuchało z tak szeroko otwartemi oczętami, jak gdyby rozumiało, o co rzecz idzie. Przy ostatnich słowach Maryni zsunęło mi się z kolan i przytuliło do matki, a ona porwała je w ramiona, przycisnęła do serca i załzawioną twarz ukryła w jasnych włosach małej.
— Otóż tak! — odezwałem się z zadowoleniem — warto żyć, gdy się ma żyć dla kogo, a pani na to nie możesz się skarżyć... masz Janię, rodziców, pannę Marynię, no i mnie, starego, wiernego przyjaciela.
Uśmiechnęła się przez łzy i ścisnęła mi rękę gorąco.
— Jak się panu podoba Zosia Dolska? — zaczęła nagle Marynia, pragnąc widocznie zwrócić rozmowę na inny, weselszy temat.
— Panna Dolska?
Spojrzałem w stronę, gdzie w biegunowym fotelu, wpół leżąc, kołysała się panienka szczupła i przezroczysto biała. Nad jej głową chwiały się szerokie liście latanii, promień słońca przedarł się przez nie, ozłocił ciemne włosy i padł żółtą plamą na splecione z sobą wątłe paluszki. Obok siedział Ruszczyć, opowiadał coś z niezwykłą u niego powagą, i lekko dotykając poręczy krzesła, wprowadzał je w jednostajny, wolny ruch.
— Wydaje mi się bardzo chora — rzekłem, ze współczuciem patrząc na bladą twarzyczkę i podkrążone oczy, dziwnie wielkie i poważne. Czy ona cierpi na płuca?
— Tak, ale głównie na nerwy. Ja ją bardzo lubię, bo ona jest zabawna z tą swoją powagą. Jak zacznie czasami malować świat na czarno, i ona się popłacze i ja się popłaczę, a w końcu śmiejemy się z tego obie.
— A mnie się zdaje — wtrąciła Julka, — że ona ma teraz trochę równiejsze usposobienie, nie tak często płacze bez powodu i nie miewa już dawnych napadów szalonej wesołości. Ta jej wesołość zawsze mię przerażała, bo po niej następowała zwykle tem czarniejsza melancholja.
Marynia spojrzała na chorą uważnie.
— Tak, teraz jest zdrowsza, ale dzisiaj bardzo mizernie wygląda. Nie miała listu od tego szkaradnego chłopaka, swego braciszka, i podobno nie spała całą noc. Nie wiem właściwie, za co ona go tak kocha.
Julka patrzyła w stronę latanii, zamyślona.
— Za co ? prawdopodobnie za to, że jest jej bratem; zresztą oni wszyscy kochają się razem. Czytałam raz list jej matki i wtedy pomyślałam, że gdyby to biedactwo nie przyszło do zdrowia, byłby to dla nich cios okropny.
— Nowy sąsiad pań! — zawołał nagle Włastowicz, patrząc w ogród.
Marynia i pani Adela podniosły się i podeszły ku niemu; Jania zsunęła się z kolan matki i podbiegła także.
— O, jaki blady! — zauważyła półgłosem Marynia, a Adela dodała ze smutkiem w głosie:
— Biedaczysko! w wózku jedzie.
— Od kilku dni — objaśniła mię Julka — mamy na parterze sąsiada. Podobno Polak, ale nie wiemy, jak się nazywa, bo służąca tak przekręciła nazwisko, że trudno się domyślić czegośkolwiek. Miałyśmy się postarać o ostatnią kurlistę, lecz jakoś skończyło się na zamiarach.
— Czy tutaj każdy nowy Polak budzi takie silne zainteresowanie? — zapytałem.
— A naturalnie, czasem może być znajomy.., Proszę, pomóż pan Jani.
Jania próbowała rozsunąć gałęzie róż i wcisnąć główkę pod balustradę, ale nie udawało jej się.
— Jania tyz! Jania nie widzi! — wołała, ciągnąc Marynię za suknię.
Nikt na nią nie zwracał uwagi, więc podszedłem, wziąłem dziecko na rękę i postawiłem na balustradzie. Żwirem wysypaną uliczką, wzdłuż tarasu, szedł siwy posłaniec i zwolna popychał wózek, ponsowym aksamitem wybity. Chory, w wózku siedzący, oparł jasną głowę o aksamitną poręcz, ręce złożył na okrywającym go pledzie i patrzył przed siebie spokojnie, nieświadomy obudzonego zajęcia.
— Ten to już chyba naprawdę chory; wątpię, czy nawet pani Adela pomogłaby mu cokolwiek — szepnął Włastowicz.
Nagle Jania nachyliła się, obiema rączkami zerwała różę i, nim zdążyłem przeszkodzić, rzuciła ją na zbliżających się. Róża zakreśliła łuk i ku ogólnemu przerażeniu upadła wprost na piersi nieznajomego.
Zbudzony z zamyślenia młody człowiek drgnął, ale ujrzawszy niewinną przyczynę swego przestrachu, uśmiechnął się, podniósł głowę i zdjął kapelusz. Panie cofnęły się zmieszane, ale Jania poczęła klaskać rączkami i słać mu od ustek pozdrowienia.
— Przepraszam pana za małego roztrzepańca — odezwałem się do chorego po polsku.
— Niema za co — odpowiedział. — Taki pocisk, i to z rączek polskiego dziecka, może być tylko miłą niespodzianką na obczyźnie. Dia, ma*
lenka! — zwrócił się do Jani ze smutnym uśmiechem na bladych ustach.
Wózek potoczył się dalej, Jania wyrwała mi się z rąk i pobiegła do matki, ale ja stałem wciąż, ręką pocierałem czoło i usiłowałem zebrać rozpierzchłe wspomnienia.
Tak, znam go, znam na pewno... ale skąd, kiedy, jak? I głos mi znany, głos może jeszcze więcej jak twarz... Patrzyłem za nieznajomym, a on obejrzał się także i wzajemnie zamieniliśmy badawcze spojrzenia. Ktoby to mógł być?
Odwróciłem się. Na tarasie był gwar, wszyscy mówili razem; jedni opowiadali, drudzy zadawali pytania. Julka zabierała się z powagą strofować swoje maleństwo, ale przerwała jej panna Dolska.
— Dajcie pokój dziecku! — zawołała, wyciągając ręce — pójdź tu, Janiu, do cioci... Dobrześ zrobiła i ciocia cię za to pocałuje.
— Moja Zochno, trzebaż ją przecie nauczyć, bo gotowa narazić nas kiedy na nieprzyjemność.
Ale Jania siedziała już na kolanach młodej dziewczyny.
— Nie narazi, nie... Jania dlatego to zrobiła, że ten pan chory i Polak... prawda Janiu? — mówiła dalej Zosia, pieszcząc dziecko.
Wtedy mała zarzuciła jej rączki na szyję i rozpłakała się.
— Otóż macie! biedactwo płacze najniepotrzebniej w świecie. Nie płacz, maleńka, nie!... mamusia nie gniewa się i wszyscy Janię kochają ... O patrz, jakie pan Ruszczyć ma duże wąsy... widzisz ? Rusza nimi, jak chrabąszcz.
Zosia odjęła rączki dziecka od zapłakanych oczu, dziewczynka spojrzała przez łzy, a Ruszczyć nachylił się, nasrożył minę, mającą wyobrażać chrabąszcza, i poruszył wąsami. Mała roześmiała się.
— Jesce laz! jesce laz! — prosiła, usiłując wąsy te pochwycić.
— O, nie można! — odsunęła ją Zosia — chrabąszcz gryzie.
— Nie glyzie, nie! — śmiała się już na dobre dziewczynka, zapominając o całem swem chwilowem nieszczęściu, choć łzy nie zdążyły jeszcze obeschnąć na jasnych rzęsach.
— Wszyscy ją psują, a Zosia najwięcej — zadecydowała Julka, udając niezadowolenie, a z wdzięcznością patrząc na Ruszczyca i Zosię.
A ja wciąż szperałem we własnych wspomnieniach i wciąż powtarzałem w duchu: a jednak ja go znam i to znam na pewno.
— No i cóż? na dziś nie zrobimy już chyba żadnego projektu? — odezwała się pani Adela, stając na środku tarasu.
Ruszczyć spojrzał na zegarek.
— Trzecia godzina, więc chyba za późno na projekty. Ten obiad o czwartej psuje nam cały dzień.
— Chorym nie psuje — odpowiedziała młoda kobieta, — bo o wpół do piątej słońce chowa się za górę i do domu trzeba uciekać. No, ja idę na pocztę i do czytelni. Może komu co przynieść?
— Pójdę z tobą! — zerwała się Marynia.
Pani Adela zacisnęła zlekka różowe usta, ale w tejże chwili uśmiechnęła się i skinęła głową przyzwalająco.
— Pozwolicie panie iść mnie z sobą?— odezwał się nieśmiało Martynow, patrząc na nią prawie pokornie.
Pani Adela wzruszyła nieznacznie ramionami, ale skinęła głową przyzwalająco.
— Jeśli to panu zrobi przyjemność.
— Idźcież sobie, a ja tymczasem prześpię się, bo mnie głowa boli — odezwała się Julka, wstając.
Włastowicz począł się żegnać.
— A co zrobimy z wieczorem? — zapytał, stając przed Zosią.
— Przyjdźcie panowie do nas, jeżeli macie ochotę.
— A zagra nam pani?
— O, nie wiem; takie mam dziś ciężkie ręce...
Spojrzała na swe bezsilnie splecione palce i westchnęła.
Taras się opróżnił. Pani Adela popatrzyła na Ruszczyca i rzekła:
— A pan, panie Ruszczyć? czy pan zostaje z Zosią?
Mówiła to z ironicznym uśmiechem, dziwnie wyglądającym na ustach, do których słodycz jak gdyby przyrosła. Ruszczyć wstał.
— Jeżeli panna Zofia życzy sobie zostać samą...
Zosia oblała się rumieńcem i zaczęła z widoczną przykrością:
— Ja nie wiem... mnie jest wszystko jedno... panowie pewno pójdziecie na obiad...
Patrzyłem na tę co najmniej dziwną scenę, ale jasna głowa nieznajomego rysowała mi się przed oczami tak uparcie i tak silnie poruszała jakieś bardzo dawne wspomnienia, że nie byłem w stanie zastanowić się nad zachowaniem się pani Adeli. Drgnąłem, gdy Ruszczyć stanął przedemną i rzekł:
— Idziemy.
Była ósma, gdy uporawszy się wreszcie z interesami, polegającymi na zjedzeniu obiadu i mojem przeniesieniu z hotelu do willi Helwecji, w której mieszkał Ruszczyć, stanęliśmy znowu przed willą Parvą. Wieczór był cichy i ciepły, księżyc zdążył już ubiedz kawał drogi; na ciemnym szafirze gwiazdy mrugały zawzięcie, milczenie, kołyszące do snu Meran, mącił tylko jednostajny szum rzeki.
Na tarasie zastaliśmy całe towarzystwo w ruchu nadzwyczajnym. Było ciepło, więc panie, chcąc nam zrobić niespodziankę, kazały wnieść stół ogrodowy i pod gwiaździstem sklepieniem, przy blasku lampy, zawieszonej nad światem ręką Bożą, przyrządziły wieczorną herbatę na tarasie. W przygotowaniach brali udział wszyscy zebrani. Włastowicz układał owoce, Martynow ciasta, Zosia i Marynia wędliny i zimne zakąski, pani Julja smarowała masłem miniaturowych rozmiarów bułki; pani Adela w wielkim szafirowym fartuchu uwijała się przy samowarze, który kipiał i szumiał wesoło i dziwnie jakoś wyglądał na tem tle nieswojskiem.
Gdy ukazaliśmy się na tarasie, powitała nas burza wymówek i wyrzutów; panie śmiały się i groziły nam paluszkami. Pani Adela wyglądała prześlicznie.
— Piękny z pana przyjaciel! — wołała do mnie Marynia — zbuntowałeś nam pana Ruszczyca i tyle!
— Ja zbuntowałem?
— A tak, pan. Dawniej pan Ruszczyć nigdy się nie spóźniał.
— Bardzoście panowie dobrze zrobili, bo w nas tu orzą — skarżył się zgnębionym głosem Litwin; — pracujemy jak woły w jarzmie, i za to nie usłyszymy nawet dobrego słowa.
— Rzeczywiście! — rzuciła Marynia, odwiązując białą serwetę — gdyby pan Ruszczyć był, miałybyśmy z niego pomoc, ale z panów...
Wzruszyła ramionami i wzgardliwie wydęła usta.
— Ot, masz pan kobiety! — jęczał w dalszym ciągu Litwin — człowiek się napracował, a kobieca wdzięczność powędrowała do nieba i drabinę z sobą zabrała. Drugi raz nie złapią nas panie, oho! co nie, to nie! nieprawdaż, panie Martynow?
Martynow zgodził się na wszystko, ale prawdopodobnie nie wiedział, o co idzie, gdyż w tejże chwili odbierał filiżankę herbaty z białych rączek pani Adeli i, jak w objawienie, patrzył w jej oczy, pociemniałe teraz i rzeczywiście bardzo piękne.
Tymczasem Ruszczyć rozmawiał z Zosią, która stała przed nim z rękami schowanemi poza siebie.
— Czy i pani gniewa się na nas? — pytał.
— Nie... A ja czegóżbym się gniewać miała? Ręki nie podałam, bo gospodarując, pobrudziłam się.
— Nie wierzę... nie dlatego.
Zosia spoważniała i popatrzyła na niego wzrokiem tak przezroczystym, jak woda.
— Ależ serjo, jak Julka kocham... ja zawsze mówię prawdę.
— Więc wierzę... A czy pisał pan Juljan?
— Pisał, pisał! Szaławiła jest i kwita! — zadecydowała Marynia.
— Śliczny wyrok! — śmiał się Włastowicz — gdyby pan Juljan słyszał, byłby kontent.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Oj, prawda — rzekła; — dużo dba o to! Modli się tam do swego Palmy młodszego i Wenecjanek, objada makaronem i ani myśli o powrocie.
— Jakto? czyżby był w Wenecji? — zapytał Ruszczyć ze zdziwieniem.
— A jakże! Poleciał za jakąś śpiewaczką, która występowała w La Scala, a teraz śpiewa w La Fenice. Na pociechę pisze, że dzień i noc myśli o nas, bo włoskie niebo przypomina mu w dzień moje oczy, a w nocy oczy Adelki.
Zosia parsknęła śmiechem, odrzuciła serwetę, którą starannie wycierała sobie paluszki, i dłonią zamknęła usta oburzonej przyjaciółki.
— Daj mu pokój! Cóż on winien, że jest taki, a nie inny? W chwili, gdy siedział nad listem, ręczę ci, że tęsknił do nas i wierzył święcie we wszystko, co pisał.
Ale Marynia nie dała się przekonać.
— At, szkaradnego masz brata! — wołała, odsuwając jej rękę — ty się martwisz, nie sypiasz, jeśli którego dnia nie masz listu, a on lata po operach i omdlewa z zachwytu, gdy byle Włoszka zaśpiewa mu: Non conosci il bel suol...
— Panowie i panie, herbata gotowa! Pan Juljan jest moim faworytem, napadać na niego nie pozwalam, zatem dajcie mu pokój i zasiądźcie do stołu!
Pani Adela, mówiąc to, zdjęła fartuch i wdzięcznym ruchem ręki zaprosiła nas do zaimprowizowanej wieczerzy.
Zrobiło się gwarno, siadano gdzie kto chciał i gdzie kto mógł, żartowano, śmiano się, a samowar wtórował jednostajnym szumem.
W życiu każdego człowieka zdarzają się chwile, których najdrobniejsze i najsubtelniejsze szczegóły tak się wrażają w pamięć, że potem już ich nic zatrzeć nie zdoła. Od owej wesołej herbaty na tarasie upłynęło lat kilka, a ja dziś jeszcze mam przed oczami cichą noc, niebo bez chmurki, drzewa skamieniałe wśród idealnego spokoju, krzewy przyprószone srebrem księżyca i ten biały taras, i owe młode, piękne i szczęśliwe twarze. Jak dziś, widzę wesołą twarzyczkę Maryni, przekomarzającego się z nią, poczciwego, kaszlącego Litwina, panią Adelę z twarzą Madonny i falującymi włosami cyganki, poważne oczy Zosi i czysty profil Ruszczyca. Pani Adela była dziś wesoła, rozbawiona i wyglądała obok jasnowłosej Julki jak kwiat lotosu obok skromnego modraku. Miała u stanika białą różę, a takąż samą wpiął w klapę surduta Martynow, zapatrzony i prawie nieprzytomny.
— Czemu pan nic nie jesz? — zwróciła się do niego swobodna i jakby nieświadoma wywieranego przez siebie uroku — o! co za wspaniałe grono! Czy można panu położyć na talerzyk?
Martynow drgnął.
— Co tylko pani rozkaże — odpowiedział po francusku.
— Adelciu! — zaśmiała się Marynia — podaj panu Rumunowi puhar cykuty, a ja ręczę, że wypije duszkiem.
— Wypiję — odparł z przekonaniem Martynow; — pani Adela wie o tem.
— O, co to, to nieprawda. Skądżebym wiedziała ?
Odwróciła głowę zmieszana i podała ciastka Włastowiczowi, a przy stole zapanowało chwilowe milczenie.
— Gdzie jest Jania? — zwrócił się do Julki Ruszczyć, pragnąc widocznie przerwać niemiłą ciszę.
— Śpi. Zosia ją uśpiła, bo my nie mogliśmy dać sobie z nią rady, tak się nam dziś rozgrymasiła. Proponują Zosi, by przyjęła u mnie obowiązek niani, inaczej minie się ze swem powołaniem.
— Pani droga — Włastowicz wzruszył ramionami, — nie zminie się, nie... wyjdzie zamąż i będzie niańczyła własne aniołki, które...
— Porozpuszcza, jak cygańskie bicze! — wpadła mu w słowo Marynia.
Litwin pokiwał głową.
— Właśnie, właśnie, z ust mi pani wyjęłaś, co mię dziwi nadzwyczajnie, albowiem do tej pory zawsze różniliśmy się w zdaniach. Zatem panna Zosia porozpuszcza swoje aniołki; co zaś do panny Maryni, to wiem tylko, że męża weźmie w karby okrutne... Biedny, nieszczęśliwy człowiek...
— Pańskie współczucie marnuje się najniepotrzebniej w świecie — odrzuciła Marynia — nie mam zamiaru unieszczęśliwiać nikogo.
— Wiem, wiem; słyszałem to już kilka razy... tylko że ja jestem z natury niedowiarek i...
— Oo! naturalnie; alboż można wierzyć w to, co mówi kobieta? Wy wszyscy tak twierdzicie, a zastanawiającem jest to tylko, że każdy z panów stworzenia, z wyżyn spoglądający na ogół kobiet, dla jednej zawsze robi wyjątek, w tę wierzy święcie i ta prowadzi go na pasku, gdzie chce i jak chce.
— A panie to niby inaczej. Każda, ledwie wdzieje cokolwiek dłuższą sukienkę, już stawia ołtarz i przemyśliwa, kogoby też na nim postawić.
— Nieprawda, nie! — wołała zaperzona Marynia, a Zosia dodała żartobliwie:
— No, my przecież pod każdym względem jesteśmy niższe od królów świata, ale, pomimo to, na poparcie obustronnych twierdzeń możeby tak uciec się do przykładów?...
— Bójcież się panie Boga! tylko bez przykładów!
Włastowicz poruszył się na krześle niespokojnie i spojrzał lękliwie w stronę Julki, spokojnie obierającej tyrolskie jabłko.
Marynia parsknęła śmiechem.
— A naturalnie! Teraz, gdy metoda doświadczalna rządzi światem uczonych, wszystko powinno być oparte na żywych przykładach... doskonale!... Jest nas tu cztery, panów trzech... nie, także czterech... ale mniejsza z tem, nawet to rzeczy nie zmieni...
— Oj, panno Maryniu! — pogroziłem jej palcem — nie żartować, bo jak przyjdzie kreska na Matyska...
— Jak wrócą wędrowcy z Medjolanu i Wenecji... — dorzucił Włastowicz półgłosem.
Maryni zaiskrzyły się oczy.
— Bardzo się pan mylisz; nie umieszczam kapitałów mego serca na takiej artystycznej hipotece !
— No, tak. Hipoteki artystów i poetów nie bywają dość pewne, ma pani rację; ale dziękujemy za objaśnienie, że kapitały już są nagromadzone i że się szuka lokacji.
Julka i Zosia roześmiały się, a Marynia zerwała się z krzesła, ale z wielkiego oburzenia słowa wymówić nie mogła.
— Każdy Litwin jest uparty, wiadomo... nigdy i nikt go jeszcze nie przekonał! — wybuchnęła wreszcie, siadając i bokiem odwracając się do Włastowicza.
— No, to pani i na siebie wyrok podpisałaś.
— Ja jestem Żmudzinka, z Litwinami nie mam nic wspólnego!
Pani Adela wstała, przeszła na drugą stronę tarasu, oparła się o balustradę i patrzyła w ogród. Martynow, jak zahypnotyzowany, poszedł za nią. Po ostatnich słowach Maryni ożywiona rozmowa raptem się urwała i, co zdarza się nawet w bardzo licznych towarzystwach, zaległo milczenie tak zupełne, że usłyszałem, jak z wielkiego platanu oderwał się się zeschły liść i, z ledwie dosłyszalnym szmerem trącając o gałązki, spadł na murawę, cichy jak westchnienie.
Zosia podniosła się i zniknęła za portyerą, a po chwili przez drzwi otwarte spłynęła na nas nieporównana harmonja Quasi una fantasia Beethovena. Po pierwszem uderzeniu poznałem artystkę umiejącą przemawiać do tłumów nie szaloną biegłością palców, ale duszą wkładaną we własną grę. Czar księżycowej nocy podnosił wrażenie, ową grą wywołane, harmonja tonów zlewała się z harmonją zasłuchanej w ciszę natury, a tony rosły, potężniały, brzmiały całą siłą uczucia, i znów słabły i cichły, przechodząc w ledwie dosłyszalne szmery. Nikt nie poruszył się, każdy pozostał pod wrażeniem, każdy wstrzymywał prawie oddech, by czaru nie rozwiać, a mnie się zdawało, że gwiazdy są dziś jakieś inne, jakby zdziwione, że księżyc się zasłuchał i nieruchomy stanął w połowie drogi, że cały świat przemienił się w pieśń, a w tej pieśni moje własne ja rozpłynęło się i zanikło. Adagio skonało w ostatniem westchnieniu, rozwiały się lekkie, prawie figlarne tony allegretta, w powietrzu, jak burza, zadrgały pierwsze pasaże wspaniałego presta. Fortepian skarżył się, jęczał, łkał i znów szalał, jak człowiek miotany rozpaczą lub wielką namiętnością. Straciłem zupełnie świadomość miejsca i czasu, a choć ostatni akord przebrzmiał oddawna, ja słuchałem jeszcze...
Na taras znowu spłynęła cisza... i znowu powietrze zadrgało pieśnią, ale pieśnią Chopin’a, piękniejszą nad wszystkie fantazje świata.
O dziwy! toż to fujarka, nasza, rodzima! toż to krakowiak! Pod lasem łąki, zielone, wilgotne, bezbrzeżne; opary się podnoszą i płyną, niby senne duchy; niebo ciemnieje, gwiazdy na wyścigi otwierają oczy złociste, księżyc wszedł i patrzy. Zdała majaczy szereg chat, a w każdej płonie czerwone światełko; psy poszczekują ode wsi; na łąkach rżą konie spętane; na wielkiej szarej kopce siedzi chłopię-artysta i z prostej, na jarmarku kupionej fujarki takie cudne wydobywa tony, że kto je raz usłyszy a zrozumie, nie zapomni nigdy.
Słyszał je i zrozumiał Chopin — Zosia może także słyszała, może tylko pojęła Chopin’a. Ukryłem twarz w dłoniach. Fujarka grała raz głośniej, raz ciszej, a nuta krakowiaka po rosie i na oparach, wywołanych czarodziejskimi palcami artystki, spływała mi aż gdzieś na samo dno serca; a gdy urwała się i zbudziła mię z marzeń, sprawdziłem ze wstydem, że po mojej twarzy płynęły łzy.
Opodal siedział Ruszczyć, bardzo blady; Julka i Marynia oplotły się ramionami i, przytulone do siebie, patrzyły w gwiazdy; Włastowicz ukrył twarz w dłoniach, pod latanią, w cieniu; pani Adela, opanowana takiem samem pewno jak ja wrażeniem, zapomniała o świecie i nie wyrwała ręki, którą Martynow do ust przyciskał.
— Piękno prawdziwe po wiek wieków rządzić będzie duszami! — pomyślałem, zrywając się i biegnąc do saloniku.
Zosia siedziała z rękami opuszczonemi na kolana, była zarumieniona, oczy jej błyszczały. Ukląkłem, porwałem jej rączki, całowałem je, chciałem dziękować, ale widocznie mówiłem same głupstwa, bo dziewczyna poczęła się uśmiechać i kiwać główką.
— Proszę, przynieś mi pan wody... zmęczyłam się bardzo — rzekła wreszcie, odbierając mi rączki i chowając za siebie.
— Czy pani słabo? — usłyszałem za sobą niespokojny głos Ruszczyca.
— Nie, i owszem, jest mi zupełnie dobrze, tylko zmęczyłam się i napiłabym się wody.
Ruszczyć wybiegł na taras, a ona podniosła się, chciała iść, ale nagle zbladła, zachwiała się — i gdybym jej nie był pochwycił, byłaby upadła na ziemię. W tejże chwili wbiegł Ruszczyć ze szklanką, z której rozlewał wodę na talerzyk i na posadzkę. Za nim szła pani Adela. Zrobiło się małe zamieszanie; odebrano mi Zosię, posadzono ją na kanapce; salonik napełnił się w mgnieniu oka.
— Proszę, przynieś mi pan z sypialnego pokoju wodę kolońską... flaszeczkę, stojącą przy łóżku Zosi, i szklankę! — zawołała pani Adela.
Ruszczyć wybiegł, a ona klękła obok pobladłej dziewczyny, całowała jej przezroczyste ręce i rozcierała delikatnie.
— Oj, ty dzieciaku! — mówiła — czemuś ty grała dzisiaj, czemu?
Koło serca zrobiło mi się dziwnie miękko. Zosia starała się uśmiechać, ale nie udawało jej się.
— Widzisz, Adelciu — mówiła, z wysiłkiem łzy hamując, — ja nigdy nie będę zdrowa... nawet grać już nie mogę.
Julka i Marynia miały oczy pełne łez, a ja, w obawie, że także ryknę, jak baba, wybiegłem na taras. Otoczyła mię noc — odetchnąłem pełną piersią, a po chwili zacząłem sobie prawić morały.
— Warjat jesteś, panie mecenasie! warjat, idjota i kretyn! Przyjechały sobie cztery młode kobiety, wynajęły ładną willę, jedna zagrała, potem zrobiło jej się słabo, a ty węszysz zaraz jakąś tragedję, śmierć, pogrzeb i masz ochotę odegrać rolę wynajętej płaczki. Tak, to prawda, ale swoim porządkiem gdyby ten wątły dzieciak był mojem dzieckiem, a ja jego matką... nie, ojcem... nie oddałbym go śmierci nie! wziąłbym się z nią za bary...
Wtem we drzwiach stanęła Zosia. Jak miną wysadzony, rzuciłem się do niej.
— Czy już pani lepiej?
— O, tak. Ja mam zabawną naturę: choruję, płaczę, znów się śmieję, i tak w kółko. Jestem nieznośna.
Przysunąłem jej krzesło.
— Może pani usiądzie na tarasie?
— Dobrze, dziękuję. Umyślnie przyszłam tu, bo tam duszno. Chciałam odetchnąć świeżem powietrzem, zostać trochę sama... i Adelcia mi pozwoliła.
— To ja teraz odejdę.
— O, nie... proszę, zostań pan ze mną... Czasami nie mogę znieść, gdy odrazu dużo osób do mnie mówi; ale z panem będzie mi bardzo przyjemnie. Pan Ruszczyć tak pana lubi...
— Czy to jest dla mnie czemś w rodzaju listu polecającego do pani? — zapytałem z uśmiechem.
Skinęła główką.
— Tak. Wszyscy, których on lubi, muszą być warci, by ich także lubić. Pan to chyba wiesz lepiej odemnie, bo znasz dawniej pana Ruszczyca.
Umilkła, ja się zamyśliłem, a w saloniku Litwin przekomarzał się z Marynią.
— Nie powie mi pani? No, to nie... ja i tak się dowiem.
— A to jakim sposobem?
— Takim, że miłość i kaszel nigdy się nie ukryją.
— Ale kiedy ja panu mówię, że się w nikim nie kocham.
— Nie kocha się pani, to się pani będzie kochała; już ja się tego doczekam i zrobię zyg, zyg, marcheweczka.
— Marynia chce gwałtem przekonać pana Włastowicza, że zamąż nie wyjdzie — odezwała się Zosia.
— A pani także myśli, że wyjdzie?
— Ja nie wiem; bardzo być może. Ona teraz wierzy święcie, że nie, ale wszystkie moje koleżanki wierzyły tak samo i wszystkie wyszły, prócz mnie.
— I pani wyjdzie.
Potrząsnęła główką.
— Chyba nie... nigdy nie przychodzi mi do tego ochota i zdaje mi się, że całe życie już będę kochała tylko muzykę.
— I więcej nikogo?
Zawahała się.
— Tak jak muzykę... nikogo. Gdy gram, dzieje się ze mną coś niezwykłego... zapominam o całym świecie, w duszy mam i rozkosz i ból równocześnie; jakieś dziwne uczucie po prostu rozsadza mi piersi. Jeżeli tego wszystkiego nie mogę wygrać z siebie, jestem nieszczęśliwa i płaczę; ale czasami mogę i wtedy czuję wyraźnie, że nad wszystko kocham mój fortepian.
Umilkła i oddychała szybko.
— Pani jesteś artystką z Bożej łaski — odezwałem się, patrząc na nią z zajęciem.— W grę wkładasz duszę i dlatego umiesz przemawiać do innych dusz.
Uśmiechnęła się z goryczą.
— Artystka! I co mi z tego? I co z tego światu? Nie, ja jestem przedewszystkiem egoistką, ja nawet nie umiem grać przy ludziach tak, jak się grać powinno, i zdaje mi się, że dopiero wtedy oddałabym w tonach wszystko, co mam w duszy, gdybym się znalazła sama jedna i ujrzała wkoło tylko wielki, pusty świat.
Oparła głowę o poręcz krzesła, i patrząc w niebo, mówiła jakby do własnych myśli:
— Ja jestem inna niż wszyscy, i pewno dlatego mi smutno. Każdy kogoś kocha, ma jakiś cel, dla kogoś żyje, do czegoś dąży, cierpi, poświęca się. Mnie tak pusto czasami, że zazdroszczę ludziom cierpienia. Rodzice mię psuli, świat mię psuł i życie także. Nie nauczyłam się kochać nikogo i niczego. Żyję tylko dla siebie, dla samej przyjemności życia, a tę moją namiętność do muzyki, tę rozkosz, na którą nie zapracowałam i nie zasłużyłam niczem, wyrzucam sobie jak grzech. Chciałabym kochać ludzi, bardzo, nad wszystko... i nie umiem, chciałabym być użyteczną... i nie wiem jak.
— Nie widziałeś pani nędzy i cierpienia — odezwałem się poważnie, — znasz je tylko z teorji, jesteś młoda... i dlatego zdaje ci się, że nie umiesz kochać ludzi i nie wiesz, jak być użyteczną.
Zwróciła się do mnie szybko.
— I pan Ruszczyć tak mówi! Podobno trzeba nietylko widzieć cierpienie, ale i samemu cierpieć, inaczej nie jest się człowiekiem. Ludzie, którzy wiele w życiu przeszli i wiele walczyli, mają być lepsi od ludzi szczęśliwych i bogatych, a ja, jeśli zawsze będę chodziła po różach, jeśli nie będę nawet potrzebowała zadawać sobie trudu, by te róże zrywać, bo inni mi ich narwą, zawsze pozostanę bezużytecznem zerem.
— Jakto? Ruszczyć to pani mówił?
— Tak, to jest nie. Pan Ruszczyć mówił trochę inaczej. Mówił, że ja jestem jeszcze dziecko, ale że na ziemi każdy musi poznać dwie strony życia i że ja je poznam także, a wtedy będę umiała i kochać i poświęcać się. Ból oczyszcza, cierpienie uszlachetnia człowieka, i dlatego chciałabym ich doznać. Muzyka byłaby mi wtedy ukojeniem.
Umilkła, ja dumałem nad słowami młodej dziewczyny, a w saloniku tymczasem zrobił się jakiś ruch niezwykły. Włastowicz szybko przebiegł taras, wpadł do ogrodu i zniknął w cieniach. We drzwiach ukazał się Ruszczyć. Zosia się zerwała.
— Co się stało?
— Nic, niech pani będzie spokojna.
Zbliżył się do niej szybko, ujął za ręce i poprowadził z powrotem do krzesła. Usiadła, posłuszna jego woli, trwożnie patrzyła mu w oczy, a on mówił dalej:
— Widzę, że pani mnie się boisz. Ale to nic:
taki strach nie przyprawi cię o chorobę... a tymczasem na dole nowy sąsiad pań, dowiedziawszy się, że tu jest taka niegrzeczna, zdenerwowana pacjentka, powiedział tak jak Jania: „ja tyz“ i także się rozchorował. Naturalnie nic wielkiego... zemdlał prawdopodobnie i zaraz przyjdzie do siebie; pani Adela poszła do niego, pan Włastowicz po doktora, a my tymczasem poczekamy sobie cichutko i niedługo dowiemy się, że jest wszystko w porządku... prawda?
Mówił spokojnie, prawie żartobliwie, ale w jego oczach, skierowanych na Zosię, widniał niepokój.
— Czy tylko pan mówisz prawdę?... może on bardzo chory?... może jabym pomogła co Adelci ?
— Nic pani nie pomożesz, bo pani Adela nie chce pomocy i nawet pani Keszmarowej nie pozwoliła iść z sobą. Poczekajmy jeszcze trochę, a niedługo dowiemy się wszystkiego.
Podniosłem się i niepostrzeżenie wsunąłem do saloniku. Pod oknem stały Marynia z Julką, obok nich Martynow. Na mój widok urwali rozmowę, a kobiety zapytały przyciszonym głosem:
— Cóż Zosia?
— Nic, wszystko dobrze; ale co się tutaj stało?
— Nic pan nie wiesz?... Okropność! Wpadła służąca z wiadomością, że ten pan na dole umarł!
Młode kobiety trzymały się za ręce i drżały jak w febrze, a ja doznałem wrażenia, że po plecach przeszło mi krocie mrówek.
— Jakto! umarł faktycznie?
— Czy faktycznie... nie wiemy; ale chyba nie, bo w takim razie Adelcia nie bawiłaby tak długo.
Wtem się drzwi otworzyły i weszła służąca. Chory żył i pani Adela prosiła na dół Keszmarową. Julka wybiegła, my odetchnęliśmy.
— No, chwała Bogu! — zawołała Marynia — nie musi być nic bardzo złego, kiedy Adelcia zawołała do pomocy Julkę. Strach, żeby on tak umarł tutaj!
Wstrzęsła się i pobladła.
— Czy pani boisz się umarłych? —- zapytał z uśmiechem Martynow.
— Nie, ale zawsze niebardzo to przyjemnie wiedzieć, że na dole trup! Podziwiam Adelcię, że poszła sama.
— A czemuż nie towarzyszył jej żaden z panów? — zapytałem zdziwiony.
Marynia zmrużyła oczy filutemie.
— O! Adelcia w swoich wierzytelnościach wdzięczności nie znosi spółki i nie przyjmuje nigdy ani pomocnic, ani pomocników. Czy Zosia nic nie wie?
— I owszem, wie, ale tylko, że chory — odparłem. — Ruszczyć powiedział jej to w taki sposób, że się nie bardzo przeraziła.
— Oho! pan Ruszczyć toMettemich! Chodźmy do nich!
Ale oni właśnie ukazalisięwe drzwiach. Ruszczyć za plecami Zosi dawał nam porozumiewawcze znaki.
— Lepiej, lepiej! — zawołała zaraz Marynia, poczem objęła przyjaciółkę i pociągnęła ją na kanapkę. — Wiesz? Julcia też tam poszła.
Usiedliśmy wszyscy i, milcząc, czekaliśmy na świeże wiadomości. W jasnym saloniku było mi jakoś mroczno i chłodno. Czyżby naprawdę anioł śmierci zajrzał do cichej i tak niedawno jeszcze wesołej willi? Co chwila spoglądałem na zegarek, ale minuty upływały jakoś leniwie. Pięć — dziesięć — kwadrans — pół godziny. Przed oczami majaczyła mi znowu twarz nieznajomego, ale na korytarzu dały się słyszeć lekkie kroki. Weszła Julka, a my zerwaliśmy się wszyscy.
— I cóż? i cóż? — posypały się pytania.
— Nic wielkiego, zwykłe zemdlenie. Teraz jest już zupełnie dobrze, leży na szezlongu i spokojnie rozmawia z Adelką. A to biedactwo?
Julka przyciągnęła do siebie Zosię i pocałowała ją serdecznie.
— O! ja jestem zdrowa zupełnie.
Zosia przy tych słowach starała się uśmiechnąć, a ten uśmiech rozjaśnił i twarz Ruszczyca, wpatrzonego w nią z niepokojem. Wszedł Włastowicz.
— A doktór? — zapytała Julka.
— Doktór już jest na dole u pacjenta, ale pacjent podobno zdrów...
— No, tak dalece nie... lepiej jest.
— Chwała Bogu! — Myślę, że teraz pożegnamy panie, bo panna Zofia wygląda jak mara, panna Marynia pobladła i wszystkim paniom należy się wypoczynek.
Poczęliśmy się żegnać i wyszliśmy razem. Włastowicz i Martynow, uścisnąwszy nam ręce serdecznie, udali się na lewo, my zwróciliśmy się w stronę Curhaus’u. Milczeliśmy obydwaj. Ruszczyć szedł wolno, zapatrzmy w ciemniejące przed nami szczyty Alp, i nie zdawał się mieć ochoty do rozmowy; ja dumałem nad całym tym dniem, dziwnie w wrażenia obfitym. Urok pięknej natury, spotkanie z Ruszczycem, niespodziewane poznanie tylu naraz osób, wczoraj jeszcze obcych mi zupełnie, a dziś jakby już bardzo blizkich, Jania ze swoją różą, muzyka, wrażenie, wywołane zasłabnięciem Zosi i nieznajomego — wszystko to mieszało się z sobą, plątało i budziło mnóstwo sprzecznych uczuć. Mimowoli dotknąłem ręką własnej twarzy, jak gdybym pragnął upewnić się, że nie śnię i że naprawdę wracam z Parvy, gdzie pozostali: Julka i Marynia, nieznajomy, pani Przygodzka i Zosia. Zosia! jak ona gra! jak gra! Ciekawy jestem, czy zawsze tak, czy tylko dziś wyjątkowo, pod wrażeniem pięknej nocy, lub może innego uczucia? A może ja byłem w wyjątkowem usposobieniu? może w jasny dzień, w innem otoczeniu ta muzyka nie byłaby mi przemówiła do duszy tak silnie? Skąd w takiej młodej dziewczynie taka pełnia uczuć? jakim ona sposobem pojęła i zrozumiała wielkich mistrzów harmonji? jak taki dzieciak, wychowany przez szum lasów i szerokie przestrzenie, nie znający życia, ani jego cierpień i rozkoszy, mógł oddać tyle namiętności? Zadziwiające!
— Co takiego? — zapytał Ruszczyć.
Doznałem wstrząśnienia, jak gdyby mi kto nad samem ućhem palnął z rewolweru.
Ruszczyć roześmiał się.
— Patrz! nie wiedziałem, że umiesz myśleć głośno.
— Ale bo widzisz, jestem jakiś rozstrojony... Jak ona gra!
— A! panna Zofja... o, gra... na żywych strunach.
— Gdzie ona się uczyła?
— W domu; najpierw od nauczycielki, a potem od brata, który jest artystą patentowanym, skończył konserwatorjum w Lipsku i dwa lata siedział u Leszetyckiego w Wiedniu... ale, według mnie, gra gorzej od niej, a przynajmniej inaczej.
Stanęliśmy. U nóg leżał nam Unter-Mais, przez mgły do snu utulony; dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się łąki, podobne do olbrzymiego jeziora. Na ciemnem niebie ukazał się jasny punkt, zakreślił długą, białą smugę i zgasł.
— Meteor! — szepnąłem.
Ruszczyć drgnął.
— Panna Zofja utrzymuje, że co się myśli w takiej chwili, to się sprawdzi. Ot, przesąd!... a jednak... chciałbym być teraz przesądnym.
Nazajutrz, pomimo niespokojnie przespanej nocy i snów dziwacznych, zbudziłem się dość rano, wypoczęty i rzeźki. Przez spuszczone rolety nie mogłem sprawdzić stanu pogody, ale gorący półcień, zalewający pokój, pozwalał się domyślać, że Meran kąpał się w słońcu. To mi dodało humoru. Z pewnem zadowoleniem zacząłem rozmyślać nad dniem wczorajszym i stawiać horoskopy co do dni następnych, a zwłaszcza dzisiejszego, jako że był najbliższy. Prawdopodobnie pójdziemy do Parvy, bo Ruszczyć wspominał, zdaje się, że codzień tam chodzą. Ot! zeszli się ludziska z krańców świata, zbliżyli, przeżyją razem kilka chwil przyjemnych i znów rozjadą się, pójdą każdy swoją drogą, zapomną. Ta myśl sprawiła mi pewnego rodzaju przykrość. Dopiero jeden dzień przeżyłem na zimowych leżach, a już poczęło mię ogarniać rozleniwienie. Mimowoli poddawałem się urokowi tego życia, z góry przeznaczonego na odpoczynek, oderwanego od trosk i kłopotów, nieopatrznego, — życia, którego jedynym celem: miłe zabicie czasu — i żal mi się zrobiło, że jednakże musi przyjść chwila, w której trzeba będzie wrócić pod mgliste niebo, do jarzma i ludzi... obojętnych, goniących za groszem, pchających ciężką taczkę życia, wielkich i maluczkich, depczących i deptanych.
Wszedł służący, a widząc, że nie śpię, z powagą ambasadora postawił mi ultimatum:
— Kawa, czekolada, albo herbata.
Gdy po głębokim namyśle zdecydowałem się na pierwsze, wyszedł, a w kwadrans miałem już przy łóżku stolik, a na nim kawę, dwie bułki warszawskiej miary, kwadratową tafelkę masła i świeżą „kurlistę". Poleciłem jeszcze podnieść rolety i otworzyć okna, — a gdy poprzez firanki dzikiego wina wpadły całe snopy blasków, znowu na sercu zrobiło mi się raźniej, wobec wesołych, jasnych plam na posadzce i meblach nieprzyjemne myśli ustąpiły miejsca weselszym. Przejrzałem spis gości, ale że był wczorajszy, nie znalazłem nikogo znajomego. Parterowy sąsiad mieszkanek Parvy nie figurował na liście, moje za to nazwisko zostało wydrukowane bez błędu, wyglądało jakoś lepiej, a przynajmniej inaczej niż inne, i widokiem swoim zrobiło mi przyjemność.
— Dlaczego ludzie zawsze widzą się chętnie na drukowanym papierze? — myślałem, zabierając się do kawy, ale rozwiązywanie tego niealgebraicznego problematu przerwał mi Ruszczyć. Był ubrany do wyjścia i mój wygodny sposób spożywania śniadania zdziwił go.
— Bój się Boga! dziesiąta godzina, czas cudowny... Myślałem, że pójdziesz ze mną do wodospadu, a ty leżysz!
— Przedewszystkiem niema jeszcze dziesiątej; następnie, w tak błogosławionym kraju, jak Meran, niema klijentów, którzyby z łóżka ściągali, więc po cóż rano wstawać ?... po trzecie zaś, nietęgo spałem.
— To tak, jak ja; ale że jestem wieśniak, wstałem o zwykłej porze, załatwiłem korespondencję i przejrzałem już dzienniki.
Ruszczyć położył kapelusz, usiadł i zapalił papierosa.
— Phi! — odezwałem się tak pełen podziwu, jak gdybym nigdy w życiu nie pisywał listów i nie czytywał warszawskich kurjerów — toś ty pracowity człowiek jak na kuracjusza! Ja, dopóki tu będę, solennie przysiągłem sobie nic nie robić.
— Masz rację... po toś przyjechał. Ja jestem jakiś zdenerwowany, sypiać nie mogę, na miejscu usiedzieć nie mogę i z konieczności muszę sobie wymyślać zajęcie.
Popatrzyłem na niego uważnie.
— Po co ty tu właściwie siedzisz?
Odwrócił głowę i spojrzał w okno.
— Albo ja wiem? Przyjechałem niewiedzieć po co, siedzę niewiedzieć po co i w dodatku nie wiem, kiedy wyjadę.
— Ot, zwykły wpływ życia próżniaczego — zauważyłem filozoficznie; — gdy raz zdecydujesz się na wyjazd, otrząśniesz się z apatji... Słuchaj, czy my pójdziemy dziś do tych pań?
— A naturalnie, i ja nawet chciałem iść trochę wcześniej, bo, co prawda, niespokojny jestem, co tam słychać. Pani Przygodzka umie sobie radzić w każdym wypadku, ale zawsze jakoś wypada dowiedzieć się... same kobiety, ten Dolski nie wraca... Ale wstawajże, bo cię zostawię i pójdę sam!
— Co! już do Parvy? — zawołałem, zrywając się przerażony.
— No, nie... ale trzeba się przecież przejść, zjeść drugie śniadanie. Szkoda czasu i słońca na siedzenie w pokoju.
Począłem się ubierać. Ruszczyć chodził niecierpliwie wzdłuż i wszerz pokoju, chwilami zatrzymywał się przy oknie, patrzył w ogród i milczał.
— Wiesz co? — zacząłem, czyszcząc zawzięcie paznokcie — myślałem właśnie przed chwilą, że takie życie, jak wy tu pędzicie, to rzeczywiście okrutne próżniactwo, ale też i prawdziwy odpoczynek. Człowiek mimowoli odrywa się myślą od wszystkiego, co pozostawił za sobą, i żyje tylko chwilą obecną.
— Tyle też dobrego, ile się jest w stanie zapomnieć o tem, co się pozostawiło za sobą — mruknął Ruszczyć, nie odwracając się od okna.
Spojrzałem na niego trochę zdziwiony, ale zobaczywszy tylko plecy, powróciłem do poprzedniej manipulacji z palcami, on zaś mówił dalej, więcej do siebie niż do mnie:
— Człowiek zapomina o wszystkiem... zdaje mu się, że przedtem nie żył wcale... chwila obecna, poza nią nic. Wie, co będzie robił za godzinę, i to niezupełnie dokładnie, a męczyłoby go, gdyby był zmuszony myśleć, co będzie robił jutro. Żyje jak roślina, wygrzewa się na słońcu, nie żąda niczego, niczego nie pragnie, chyba tylko tego, by tak, jak jest, pozostało długo, jak najdłużej... choćby zawsze.
Umilkł i po chwili mówił znowu, a głos miał jakiś senny, jakby znużony:
— Ani woli, ani energji... jest się jak ten liść oderwany od drzewa i rzucony na fale rzeki. Woda unosi go gdzieś w dal niepewną, nieznaną mu, ale też i obojętną... Powinienem myśleć, zastanawiać się, wyrwać się stąd, a nie mogę, bo sił nie mam.
Ostatnie słowa domówił prawie szeptem. Zbliżyłem się i ująłem go za ramię.
— Ruszczyć! tyś chyba chory? Co tobie się stało? Ja cię takim nie znałem, nie widziałem nigdy. Jesteś jakiś inny, jakby nie ten sam człowiek!
— Inny, powiadasz?... ano, może i inny... czy ja wiem? Może mię jeszcze zamkną na starość w Kulparkowie!
Nie śmiałem mu zadawać pytań, wiedząc, że ich nie lubi i że jeśli ma mówić, mówi sam. Gdy umilkł, umilkłem także i ubierałem się śpiesznie.
— No, może wyjdziemy już?... jestem gotów! — rzekłem, znów budząc go z zamyślenia.
A on spojrzał na mnie nieprzytomnie, jak człowiek ze snu wyrwany.
— Aa... jesteś! to dobrze. Chodźmy.
Wyszliśmy. Pogoda była wspaniała, na promenadzie rojno i gwarno, przed Curhaus’em grała muzyka. Kuracjusze, zaopatrzeni w torebki z winogronami, spacerowali lub siedzieli na ławeczkach, śmieli się lub rozmawiali, jedli winogrona i zapamiętale wypluwali łupinki. Cała promenada była w tem miejscu usiana jakby listeczkami, czamemi i zielonemi. Zauważyłem, że się za nami oglądano, ale nie mogłem dociec, co nam tę popularność zjednywa — moje zawiesiste wąsy, czy też charakterystyczna głowa Ruszczyca.
— Gdzież pójdziemy? — zapytałem.
Spojrzał na zegarek.
— Na wodospad za późno, bo już wpół do jedenastej... więc jeśli chcesz, możemy przejść się trochę koło Curhaus’u i posłuchać muzyki, a potem pójdziemy na pocztę, do czytelni i na śniadanie. Prawdopodobnie spotkamy tu gdzie Włastowicza i Martynowa.
— Czy panie z Parvy nigdy nie przychodzą na muzykę? — zapytałem.
— Prawie nigdy; zanadto im się przyglądają, a one są wszystkie cztery bardzo młode. Przytem pani Keszmarowa utrzymuje, że to publiczne jedzenie winogron działa na nią jak emetyk.
Zrównał się z nami jakiś mężczyzna wysoki, szczupły, z siwemi bakenbardami, a mijając nas, podał Ruszczycowi rękę i zamienił z nim kilka wyrazów po francusku.
— Więc ty tu masz jeszcze znajomych poza stowarzyszeniem z Parvy! — zdziwiłem się, gdy siwy pan oddalił się dostatecznie.
— At, tego nigdy nie brak; trzebaby się chyba schować do antypodów. To był hrabia K.
— Minister?
— Tak. Poznałem się z nim jeszcze w Egipcie, ale wtedy nie był ministrem.
— No, a ty nie powrócisz już nigdy na arenę polityćzną? Prawdę mówiąc, przypuszczałem, że coś więcej zbudujesz.
Skrzywił się.
— Jeden kruk między wronami... może, co najwyżej, być przez nie zadziobanym, a przytem... nietylko ten buduje, co siedzi wysoko... I u fundamentów nie brak roboty. U mnie chłopi umieją czytać, mają czyste chaty i całe sukmany i prócz tego lubią mię. Nie otrzymałem tego w spuściźnie, ale mój Jurek otrzyma... czasy się może zmienią... on zrobi to, czego jego ojciec zrobić nie mógł, a może tylko nie umiał...
Umilkł, bo zbliżył się teraz do nas młody człowiek, tęgi, wysoki, z twarzą szeroką i pozbawioną zarostu. Obok niego postępowały dwie damy, przystojne bardzo i bardzo elegancko ubrane. Mijając nas obrzuciły Ruszczyca spojrzeniem, a towarzysz zdjął pośpiesznie kapelusz i uśmiechnął się, co szerokiej jego twarzy i okrągłym oczom nadało wyraz zupełnej bezmyślności.
Ruszczyć dotknął się kapelusza, ale spóźnił się ze zdjęciem.
— A to kto? — zapytałem.
— Kiep! — mruknął, podbijając laską kamyk i strącając go do rzeki.
Parsknąłem śmiechem.
— Krótko, ale treściwie! Komentarze zdają się zbyteczne, tylko, że prócz przydomku, nadanego przez ciebie ad hoc, ten posiada prawdopodobnie i nazwisko?
— A posiada, ku chwale wszystkich Jałbrzykiewiczów.
— Aa! Jałbrzykiewicz!... to bardzo zamożna rodzina w Lubelskiem i na Żmudzi.
— Ta sama... i dostatecznie zamożna, by taki dureń mógł siać złoto i tarzać się w błocie.
— A te damy?
— Jedna—praczka z Wiednia, druga coś w tym rodzaju... jednem słowem zupełnie dobrana i nigdy nie rozstająca się trójka.
— To fenomenalne! I te panie w zgodzie?
— W jak najlepszej.
— Zatem i tu można się przypatrzyć ładnym rzeczom?
— Oo, można, można... tylko szkoda, że bardzo często Polakom przypadają w udziale główne role.
Koło kwiaciarni zwróciliśmy się na lewo i weszliśmy na ulicę. Ta część Meranu to najzwyklejsze w świecie miasto — bruk, asfalty, doróżki, sklepy, przekupnie i kupujący. Zabawiliśmy krótką chwilę na poczcie, poczem weszliśmy w wązką i stromo pod górę idącą uliczkę i wydostaliśmy się na niewielki rynek. Ruszczyć stanął.
— Przyjrzyj-no się tej ulicy, na lewo z rynku — rzekł, wskazując mi dwa szeregi ponurych i wysokich domów, rozdzielonych bardzo wązką przestrzenią.
Ulica była dość długa, ale prawie zupełnie ciemna. Po obu jej stronach, nad chodnikami, wznosiło się ciężkie sklepienie, rodzaj korytarza, czy też galeryi otwartej od strony ulicy i wspartej na grubych, murowanych słupach. Pod galerją ciągnął się szereg słupów, roiła się publiczność nic nie podobna do publiczności z promenady. Na ulicach ruch był prawie żaden.
— O, niewesoła dzielnica! — zauważyłem, rozglądając się ciekawie.
— Pewno, że niewesoła, ale inaczej ludzie nie wytrzymaliby, gdy przyjdą upały. Tu jest zawsze chłodno, a nawet zimno, powietrze ohydne, i dlatego nigdy nie spotkasz w tej części miasta kuracjuszów, choć to jest właśnie główny punkt handlowy. Ten sposób budowania jest czysto włoski, a tu nazywa się „Lauben".
Załatwiliśmy nasze interesy szybko. Ja nakupiłem w cukierni marcepanowych wisien, truskawek i malin dla Jani, Ruszczyć zabrał jakąś książkę z czytelni i znów zwróciliśmy się w stromą uliczkę. Na rogu promenady Ruszczyć wstąpił jeszcze do kwiaciarni i wybrał sam kilka prześlicznych żółtych róż.
— Dla kogóż to? — zapytałem.
— Dla panien.
— A to czekaj! Maryni muszę przecież ja zanieść różę.
Wybrałem kilka i kazałem związać.
— Nie zabierzemy ich teraz — zadecydował Ruszczyć — niechaj leżą w wodzie. Gdy zjemy śniadanie, wrócimy i zabierzemy świeże.
Przystałem na ten projekt, a w pół godziny potem, obładowani — ja cukierkami i kwiatami, on książką i także kwiatami, — dążyliśmy przez ożywioną Habsburger-Strasse. Ruszczyć chciał mi pokazać cywilizowaną część miasta, ale ja go posądzałem, że może nie chciał pokazywać się na promenadzie z kwiatami. Spojrzałem na własne ręce, potem na jego — i mimowoli uśmiechnąłem się.
— Wyobraź sobie, że wyglądamy jak gdybyśmy szli w konkury. W naszym wieku, a zwłaszcza w moim, to trochę zabawne.
Towarzysz mój zmarszczył się.
— W naszym wieku — rzekł sucho — można bezkarnie ofiarowywać kwiaty takim dzieciakom jak panna Zawiełłówna i panna Dolska; przytem ja jestem żonaty, ciebie upoważnia stare kawalerstwo.
— Zatem jesteśmy w porządku — rzuciłem wesoło, wchodząc do ciemnego przedsionka Parvy.
W saloniku nie zastaliśmy nikogo, ale z tarasu dobiegły nas głosy ożywionej rozmowy.
— Nie wytłómaczysz mi tego! — mówiła pani Przygodzka — to nie jest uczciwie.
— A mnie się zdaje, że ty bierzesz te rzeczy ze strony zbyt poważnej — zabrzmiał głos Keszmarowej. — On musi być bardzo dobry człowiek, a ona, choć rzeczywiście jest zajmująca i, powiem nawet, nieco oryginalna, ależ to jeszcze dzieciak, zupełny dzieciak! Pomyśl, co za różnica wieku!
— Kogo to panie tak obrabiacie? — zawołałem wesoło, ukazując się na tarasie.
— A, ślicznie! — ochłonęła pierwsza pani Adela — podsłuchiwałeś nas pan... bardzo ładnie! Za karę nie powinnyśmy panu udzielić nowiny, z jaką tu na niego czekamy... Czy i pan Ruszczyć jest?
— Jestem, łaskawa pani, i cieszę się, że na tarasie wesoło, bo widocznie wszystko w porządku. Czy panna Zofia zdrowa?
Pani Adela nieznacznie spojrzała na Julkę.
— Zosia, o, spójrz pan!
Z ogródka doleciał wesoły śmiech, a między klombami błysnęło coś białego. Na ławeczce pod wysmukłą draceną siedziała Marynia z listem w ręku; po chwili ukazała się Zosia, zarumieniona i zdyszana. Za nią, jak biała kula, toczyła się Jania — szeroko rozpostarła rączki i wołała:
— Mam ciocię! mam!
Na twarzy Ruszczyca odbiło się zadowolenie.
— A pacjent? — zapytał.
— Pacjent też zdrów, o ile on może być zdrowym. A wiesz pan — zwróciła się pani Adela do mnie, — kto jest mój pacjent?
Patrzyłem na nią pytająco.
— Mój pacjent zna pana doskonale i nazywa się Leon Krzycki.
Zerwałem się z krzesła.
— Niepodobna!.. Leon! co on tu robi? A ja się tyle wczoraj namęczyłem myślą, skąd go znam!.. Ale zaraz... pójdę do niego.
— O! co to, to nie, — zatrzymała mię pani Adela. — On teraz śpi, a dla niego sen to zdrowie: nie spał w nocy.
— No, to dobrze, pójdę później... Jaka pani dobra! Mój Boże! ów Leonek... czy on opowiadał pani co o sobie i o naszej znajomości?., czy on chory na płuca?
— Zaraz, zaraz... opowiem wszystko, co wiem, tylko niech pan przestanie latać po tarasie, usiądzie i słucha spokojnie.
— Już siedzę... Ale jego matka? co się dzieje z matką?
— Ależ pan niecierpliwy! Jakżeż ja mogę odpowiadać na pytania, kiedy mię pan wcale nie słuchasz, a przytem nie wiem wiele. Pan Krzycki poznał pana wczoraj na tarasie, ale nie był zupełnie pewny i o istotnej obecności swego protektora w Meranie dowiedział się dopiero dzisiaj ode mnie. Ucieszył się tak nadzwyczajnie, że aż zlękłam się, czy mu to nie zaszkodzi. Po wczorajszem zemdleniu jest osłabiony, nie powinien dużo mówić, ale nie byłam w stanie go powstrzymać. Zarzucał mię pytaniami i opowiadał sam, bez końca i ciągle o panu.
Podniosła się i wyciągnęła do mnie rękę.
— To tak miło usłyszeć, że są dobrzy ludzie na świecie!
Zaczerwieniłem się jak podlotek.
— Panie łaskawe, ten chłopak musiał coś nakłamać! Na Boga i honor mój przysięgam, że nie zrobiłem dla niego nic, czego nie zrobiłby każdy przeciętny człowiek.
— Daj spokój! — przerwał mi Ruszczyć—byłeś zawsze porządny homo, to wiadomo.
Wzruszyłem niecierpliwie ramionami i, ciekawy dalszych szczegółów, zwróciłem się do pani Adeli.
— Czy Leon opowiadał pani, co się z nimi działo od czasu, jak wyjechałem z Lublina?
— Bardzo niewiele. Obawia się, czy pan nie masz do niego żalu... ale gdy przenieśli się do Warszawy, był podobno tak zapracowany, że na nic nie miał czasu.
— Wierz mu pani! bieda musiała być, a oni ją skrywali, jak skąpiec złoto. Zawsze jednacy! Ta przeklęta duma jego matki Chleba im nie dała... to pewne!
— Nie wiem, tego mi nie mówił. Pan Krzycki skończył trzy lata temu uniwersytet, doktoryzował się i mieszka razem z matką w Warszawie. Na wiosną zachorował na zapalenie płuc, źle się wyleczył i wysłano go tutaj.
— Po pacjentach pewno latał, jeśli ich miał, albo po lekcjach, jeśli ich nie miał, zaziębił się bez ciepłego ubrania, niedojadł, niedospał...
Zerwałem się i znowu zacząłem chodzić po tarasie. Keszmarowa i pani Adela ścigały mię niespokojnym wzrokiem.
— Więc oni nie są zamożni? — zapytał mię Ruszczyć, stając i zagradzając mi drogę.
— Zamożni ! Ależ ten chłopak przeszedł prawie o własnych siłach szkoły i uniwersytet, i jeszcze utrzymywał matkę... bo co ona tam mogła zarobić swoim haftem? Jak oni się oboje kochali!.. I on miałby teraz umrzeć, teraz, gdy przeszedł najcięższe! Taki zdolny chłopak... ależ to naprawdę byłoby bardzo smutne!
Usiadłem i, pochłonięty przez wspomnienia, mówiłem:
— Tak to już dawno temu, że lat nie jestem w stanie obliczyć, ale przypuszczam, że od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłem matkę Leona, musiało ich upłynąć ze szesnaście albo i więcej. Miałem wtedy kancelarję w Lublinie i porządkowałem właśnie papiery po ś. p. adwokacie N., gdy we drzwiach mego gabinetu stanęła wysoka, szczupła blondynka, lat może trzydziestu, może czterdziestu. Miała twarz młodą, lecz wiek, a może cierpienie wyrzeźbiło jej koło ust sieć drobnych zmarszczek i pochyliło ramiona. Obok niej stał dziesięcioletni chłopczyk, jak ona jasnowłosy i skromnie, prawie ubogo ubrany.
Kolega mój, ś. p. adwokat N., zapisał cały, dość znaczny majątek na stypendja gimnazjalne i uniwersyteckie, a że bliżsi i dalsi jego sukcesorzy nie byli z tego zadowoleni i robili co mogli, by testament obalić, że od rana do nocy umęczali mię swemi wizytami, przeto w pierwszej chwili posądziłem moich gości, iż przyszli w tymże samym interesie. Ale omyliłem się.
Pani Krzycka była wdową po urzędniku sądowym, miała po mężu dwa tysiące rubli całego majątku, utrzymywała się z haftu, a że chciała syna oddać do szkół, nie mając środków po temu, przyszła zasięgnąć informacji co do zapisów stypendjalnych.
Zajęła mię wtedy ta kobieta nieśmiała, przygnębiona, zapracowana, a jednak w swem ubóstwie dumna jak cezar — i ten dzieciak, zapewniający mię ze łzami, że będzie się uczył pilnie i że musi zostać doktorem, aby mamusia nie szyła w nocy. Ułatwiłem im otrzymanie stypendjum i umieszczenie chłopaka w pierwszej klasie miejscowego gimnazjum, a potem dość często odwiedzałem skromne mieszkanko ubogiej wdowy i jej syna. Coś, z czego sam nie umiałem sobie zdać sprawy, ciągnęło mię do nich. Te dwie kochające się istoty, oddane tylko sobie j pracy, w dwóch szczupłych, ale tchnących czystością pokoikach stworzyły sobie swój własny, maleńki światek i zdawały się nie tęsknić do innego. Ile razy wychodziłem od nich, czułem wyraźnie, żem lepszy, spokojniejszy i więcej zadowolony z życia. Żadna namiętność, żadna złość ludzka nie miała do nich przystępu; miłość matki dla syna i miłość syna dla matki — to były jedyne uczucia , przenikające atmosferę cichego przybytku pracy. Szczęśliwi! — myślałem zawsze, ile razy patrzyłem na Leona, zatopionego w książkach, lub na spokojną twarz Krzyckiej, pochyloną nad tamborkiem — szczęśliwi! i kto wie, czy nie szczęśliwsi od wielu potentatów świata!
Ale i dla nich nadeszła chwila smutku. Krzycka zachorowała, a gdy Leon wpadł do mnie z tą wieścią, był blady jak papier, na razie nie był w stanie mówić, wreszcie wybuchnął płaczem. Zerwałem się, naprawdę przestraszony, począłem pytać, a chłopak napróżno płacz powstrzymując, wyjąkał wreszcie:
— Mama leży w gorączce... Pan był dla nas tak dobry... to mię ośmieliło...
Zrozumiałem. Matka leżała chora, trzynastoletni syn nie mógł jej ratować, bo był bez grosza. Powtórzyłem mu mój domysł i długi czas potem nie mogłem zapomnieć wyrazu oczu tego dziecka i rumieńców upokorzenia, które ogniem zalały mu twarzyczkę, gdy zawołał ze złożonemi rękami:
— Panie! ja oddam... przysięgam, że oddam! Teraz przejdę do czwartej klasy, zacznę dawać korepetycje i oddam... tylko niech mama nie dowie się o tem nigdy.
Takim był Leon Krzycki jako dziecko, ale na jakiego człowieka wyrósł potem — nie wiem. Gdy wskutek różnych okoliczności zwinąłem kancelarję w Lublinie i przeniosłem się do Warszawy, pozostawiłem go w szóstej klasie. Wiedziałem, że miał zamiar wstąpić do uniwersytetu warszawskiego, że oboje z matką mieli się przenieść do stolicy, przyrzekli mi, że zgłoszą się do mnie, — ale upłynęło lat cztery, pięć, wreszcie dziesięć — nie pokazali się. Przed oczami długi czas jeszcze stawał mi piętnastoletni chłopak, taki, jakiego pozostawiłem w Lublinie — z lwią czupryną, dumnie odrzuconą, z odwagą w jasnych oczach — i łagodna twarz jego matki... ale to wspomnienie bladło, szarzało i wreszcie wśród zajęć i pracy rozwiało się w mgle zapomnienia.
Umilkłem. Julka miała oczy pełne łez, pani Adela utkwiła wzrok w ziemię i wydawała się zaprzątnięta jakąś upartą myślą. Ruszczyć kręcił niecierpliwie wąsa, i wreszcie wstając, pierwszy przerwał milczenie.
— Musiał wyrosnąć na dzielnego człowieka — zauważył — i byłaby szkoda, gdyby się miał zmarnować.
Pani Adela zerwała się.
— Czemu ma się zmarnować? — zawołała z niezwykłym u niej błyskiem w zamglonych oczach. — Doktór mówił mi wczoraj, że on może żyć, że jest tylko wycieńczony... że jeśli zimę spędzi na południu i będzie się dobrze odżywiał, wróci do kraju zdrów zupełnie. A więc dobrzej Ja go biorę pod moją opiekę i zobaczycie, czy go nie wyleczę. Zobaczycie!
— Tak, to możebne — szepnął Ruszczyć; — ale jeżeli on nie ma dostatecznych funduszów?... Żeby tak można dopomódz mu bez jego wiedzy!..
Pani Adela się zamyśliła.
— Ja myślę, żę możnaby... Wezmę go w moje ręce, nie dam mu się mieszać do niczego, pod pozorem, że mu jest potrzebny spokój bezwzględny. Sama będę rozporządzała jego wydatkami i podawała mu rachunki... Ja myślę, że możnaby.
— Tak! Więc mogę udać się z tem do pani?
Ruszczyć wyjął trzy stuflorenowe papierki i, z pewnem zakłopotaniem podając je pani Adeli, dodał, nie patrząc na mnie:
— Gdy wyjdą, dowiem się o tem.., prawda?
— Naturalnie. Tylko... czy to nie za wiele? Wino, koniaki... to wszystko, co mogę dostarczać w taki sposób, by chory się nie domyślił ich prawdziwej ceny; ale poza tem... sama nie wiem...
— Niema obawy, nie za wiele. Wina muszą być stare, koniaki dobre... a to kosztuje w Meranie bardzo drogo. Już pani da sobie z tem radę, a ja będę zadowolony, że przecie choć na coś się przydałem. To będzie dla mnie pamiątka z Meranu.
Urwał i począł w zamyśleniu przechadzać się po tarasie. Nam było jakoś nieswojo. Pani Adela, niepewna, patrzyła na otrzymany dar i nie wiedziała teraz, co z nim zrobić. A ja myślałem, że Leon i Krzycka nie byliby mi wdzięczni, gdyby kiedykolwiek dowiedzieć się o nim mieli. Kłopotliwe milczenie przerwała Julka.
— Na litość Boską! cóż państwo macie takie kwaśne miny? Przecież ludzie od tego są ludźmi, by sobie dopomagali wzajemnie. Pan Krzycki nie dowie się o tem nigdy... to już rzecz nasza; a że my to potrafimy, ja ręczę.
— Ależ naturalnie! — ocknęła się z zamyślenia pani Adela — będę myła butelki i wmówię w niego, że pije krajowe wino po sześćdziesiąt krajcarów.
Przechyliła główkę i spojrzała mi w oczy z uśmiechem.
— Tak, zabieram pieniądze pana Ruszczyca bez najmniejszego skrupułu, a pan mecenas wybaczy mi ten grzech, gdy ujrzy swego Leonka zdrowym... prawda?
Wyciągnęła do mnie rękę, a ja pochwyciłem ją i uścisnąłem gorąco.
— Ma pani rację!— zawołałem—jego zdrowie przedewszystkiem. Czy pójdziemy teraz do niego?
Spojrzała na zegarek.
— Za pół godziny będę mu dawała lekarstwo. Pójdziemy wtedy razem i obudzimy go.
— I owszem. Dziękuję pani! A tymczasem chodź, Ruszczyć, do panien.
Zabraliśmy kwiaty i poczęliśmy schodzić z tarasu. Na dole towarzysz mój zatrzymał się.
— Mój drogi, postąpiłem niedelikatnie, wszedłem w twoje prawa, ale ty wiesz, że ja zawsze w takich razach jestem niezręczny.
Wyciągnął do mnie rękę, a gdy mu podałem swoją, uścisnął ją silnie.
— Mylisz się — uspokoiłem go; — nie mam do ciebie żadnego żalu, bo to byłoby śmieszne; tylko na razie było mi przykro, że taki oto chłopak musi przyjmować jałmużnę. Ale trudno! Przy naszym społecznym ustroju nie może być inaczej... zawsze jedni będą dawali, drudzy brali... Oby tylko coraz mniej było biorących, a coraz więcej dających tak chętnie, jak ty! Pani Adela jest dzielna kobieta, a ja teraz jestem wdzięczny i jej i tobie.
Ruszczyć się rozpogodził.
— Dziękuję ci.
— Cóż to panowie macie dzisiaj takie poważne miny? — wołała zdaleka Marynia, pochylając ku nam jasną głowę.
— Radzimy, co zrobić z różami, które piękne panie ofiarowały nam po drodze — tłómaczył się Ruszczyć.
— O, zaraz! panie też takie skore w ofiarowywaniu kwiatów!
Marynia wyciągnęła rękę.
— Dla nas... prawda? Bardzo się to panom chwali, nawiasem mówiąc.
Róże zmieniły właścicieli: Ruszczyca przeszły na własność Zosi, moje do rączek Maryni.
— Pan Ruszczyć nas psuje — odezwała się Zosia.
— O! nie pogniewam się, jeżeli pan mecenas zechce także psuć nas w tenże sam sposób — śmiała się Marynia.
— Jania tyz!
Biała kula, złożona z kaszmiru, koronek i płowej główki, ciągnęła mię obu rączkami za połę surduta.
— Dla Jani nic.
— A to?
Różowy paluszek wyciągnął się w kierunku białego pakieciku, związanego złotym sznureczkiem.
— To pieprz i tabaka.
Na twarzyczce rozlało się strapienie, różowy paluszek powędrował do skrzywionej buzi.
— Bzidki pan!
Pogładziłem ją po główce.
— No, masz, masz, bobaku.
A bobak pochwycił dar i, nie spojrzawszy nawet na mnie, potoczył się dalej, siadł na murawie i ze skupieniem począł odwiązywać sznureczek.
— No i cóż tu u pań słychać nowego a dobrego? — zacząłem, siadając między pannami.
— Bardzo wiele dobrego — zawołała Marynia — pacjent Adelci zdrów, naopowiadał jej mnóstwo rzeczy o panu...
— O tem już wiemy — przerwałem jej; — jeżeli panie nie powiecie nam nic więcej, to smutne.
— I owszem, powiemy... choć to pierwsze było więcej zajmujące; ale jeżeli pan nie chcesz... — Marynia zajrzała mi w oczy. — Wszyscy już wiemy, jaki pan umiesz być dobry, i za karę kochamy cię jeszcze więcej.
Roześmiałem się.
— Ot, musztarda po obiedzie! Za wcześnie się urodziłem i zestarzałem, inaczej przytrzymałbym panią za słowo, ku najzupełniejszemu tryumfowi pana Włastowicza.
— Miały panie listy? - pytał tymczasem Ruszczyć Zosi.
— Miałyśmy, i ja i Marynia. Nasi kochani zdrowi; mówią, że nie tęsknią i że nie chcą nas widzieć, aż na wiosnę... jakby się zmówili; tylko... ja wiem, że oni tęsknią, przynajmniej moi, i... takbym już chciała do nich wrócić...
Ruszczyć spochmurniał, Marynia poruszyła się niecierpliwie.
— Dajżeż pokój! Nie wrócisz, aż razem z nami i aż będziesz zdrowa. Co jabym tu bez ciebie robiła, pomyśl! Za to później pojadę z tobą aż do Białowoli i będę siedziała póty, póki mię nie wypędzisz. — Objęła ją za szyję i pocałowała w usta. — Cóż? zgadzasz się?
Zosia kiwnęła główką i dodała:
— Potem oboje z Julkiem odwieziemy cię do Zawiełłowa...
— No widzisz! Zobaczysz naszą kochaną Żmudź.
Ruszczyć nie odzywał się; patrzył na panny, ale spojrzenie to było jakieś dziwne. Wiało z niego smutkiem.
— Czy pan Juljan także pisał? — zaczął, jak gdyby chcąc zwrócić myśli dziewcząt w inną stronę.
Marynia się zerwała.
— A jakże! kapitalny list! Gdzież ja go podziałam ?
— Maryniu, dajżeż pokój!
— O, nie! przeczytam, moja najdroższa! Kapitalny list, prawdziwy groch z kapustą!
Wyjęła z koperty ćwiartkę szarego papieru, zapisanego charakterem śmiałym i zamaszystym, i czytała:
„Zoniu moja! Jestem lampart i nicwartus, i przyznaję się do tego z góry tylko dlatego, że chcę wyręczyć pannę Marję, która prawdopodobnie zmęczyła się już, powtarzając to co najmniej dwa razy dziennie, jak pacierz. Poczciwa panna Marja! To tak z zazdrości!
„A powiedz jej, że jest czego. Wenecja to kosztowny relikwiarz, i choćby się w niej było sto razy, zawsze będzie robiła to samo wrażenie. Pół dnia siedzę w pałacu dożów, drugie pół dnia włóczę się po kościołach, wieczorem ginę, rozpływam się w La Fenice. Jak ona śpiewa! mówię ci, tylko klękać! Czemu was tu niema? Pani Adela wyglądałaby na tle Marka i Piazzetty jak księżna Rahoga; panna Marja w czarnej gondoli, w czarnych koronkach na złocistych włosach — jak Blanca Foscariniego... Tylko aby nie powtórz jej tego, bo w tak młodym wieku mogłaby się rozwinąć zarozumiałość. Wczoraj byłem na Lido i widziałem primo: konia, ciągnącego tramwaj, który mi przypomniał, że oprócz dawnych pamiątek starej Wenecji, istnieje jeszcze postęp i cywilizacja — secundo: morze. Otóż morze było rozgniewane i tak wspaniałe, że gdybym był miał nad brzegiem fortepian, a nie miał obok siebie dwóch chudych Niemek, równocześnie z każdym większym bałwanem jęczących drewnianym dyszkantem : Herr Je! — byłbym prawdopodobnie zaimprowizował coś piramidalnie wielkiego. Ot, dla jak błahych przyczyn ludzkość bywa nieraz pozbawiona arcydzieł! Ciekaw jestem, czy też jeździcie konno bezemnie? Ten koń na Lido przypomniał mi Schlucht i tak mi rozłzawił serce, że gdybym był miał z sobą kuferek, byłbym prawdopodobnie już się zjawił w Meranie. Moja ty najmilsza siostrzyczko, codzień robię sobie wyrzuty, że zostawiłem cię samą, ale na myśl o archanielskiem sercu pani Adeli uspokajam się, jak po wzięciu bromu, i zasypiam jak kamień. Wrócę niedługo. Królowa Adryjatyku robi na mnie wrażenie starej, gotyckiej katedry. Co prawda, Niemki na Lido też zrobiły wrażenie gotyków — ale to inny rodzaj. Otóż patrzę, podziwiam, a mieszkać tu nie chciałbym. Chodzę jak lunatyk; zdaje mi się, że się przeniosłem w czasy Dandolów i Cornarich, i w ciągłem jestem oczekiwaniu, że po olbrzymich schodach Palazzo Ducale zejdzie do mnie dumny Marino Falieri lub nieszczęśliwy Carmagnola. Jeszcze parę dni, a dostanę czarnej melancholji, albo napiszę marsza żałobnego. Aha! byłbym zapomniał! Poznałem przy table d’hdte u Bauera szwagra pani Adeli, pana Ignacego Przygodzkiego. Bardzo miły człowiek. Wybieramy się dziś razem do pałacu Foscarich, gdzie mam mu służyć za cycerona. Jeszcze raz usłyszę Mignon i wracam.
Julek."
Marynia czytała z powagą kaznodziei. Gdy skończyła, spojrzała na nas z tryumfem.
— No i cóż? Nie miałamże racji ? Prawdziwe tutti frutti, a w rezultacie o powrocie nic.
— Przecież pisze — wtrącił Ruszczyć, — że wróci po przedstawieniu Mignon. Co zaś do tutti frutti, to wyobraź pani sobie, że ja lubią tego rodzaju listy. Są przynajmniej wierne jak zwierciadło: co w głowie, to i pod piórem.
— To samo mówiłam — szepnęła Zosia; — a przytem ten list był tylko dla mnie pisany, nie powinnam była pokazywać go nikomu. Julek gniewałby się, gdyby wiedział...
Marynia poczęła ją przepraszać.
— Przecież chyba wiesz, że ja tylko żartuję; a że wolałabym, aby prędzej wrócił, to tylko przez wzgląd na ciebie, no i na nasze konne wycieczki, o których teraz i marzyć nie można.
— Nie wierzcie państwo, nie! Żmudzinki nigdy prawdy nie mówią.
Włastowicz stał przed nami, kłaniał się słomianym kapeluszem, uśmiechał do Maryni i tak dalej ciągnął:
— Jesteśmy wszyscy... i jeżeli panie tylko rozkażą, zaraz dziś możemy dosiąść wierzchowców i pocwałować choćby na sam szczyt Kuchelberga. Ciekaw jestem, dlaczego nieobecność pana Juljana ma nam przeszkadzać w uprawianiu wszelakiego rodzaju sportów!
— O! pan Włastowicz w usposobieniu zaczepno-odpornem — zauważyła Zosia.
— A ja, na przekór, nie będę się dziś z panem kłóciła — dodała Marynia.
Litwin pokiwał głową.
— To źle... stan jakiś anormalny... ale to pewno dlatego, że pogoda dziś taka cudowna, ale to taka cudowna, że gdybym był poetą, napisałbym sonet; gdybym był cyklistą, puściłbym się w podróż naokoło świata; gdybym był w niebie, prosiłbym świętego Piotra, by choć na chwilę otworzył furtę niebieską i puścił mię do Meranu...
— A ponieważ pan jesteś tylko sobą — dygnęła przed nim Marynia, - usłyszymy prawdopodobnie propozycję spaceru na Winkelweg.
Włastowicz się skłonił.
— Zgadła pani.
— Zatem zabierajmy się; ale... co się stało z panem Martynowem?
— Zatrzymał się na tarasie przy pani Przygodzkiej, albowiem, jak panie wiecie, serce nie sługa...
Panny pobiegły, śmiejąc się. Włastowicz westchnął ciężko i usiadł.
— Czy to westchnienie poszło na rachunek biednego Rumuna? — zapytał Ruszczyć, patrząc na niego z uśmiechem.
— At! Rumuna czy nie Rumuna, wszystko jedno. Bieda jest na świecie i tyle. Cieszyć się niema z czego.
— Co wam będzie? — rzucił Ruszczyć — oświadczycie się i albo zostaniecie przyjęci, albo dostaniecie kosza. Zwykła rzecz.
— Tak, łatwo się to mówi; ciężej znieść, gdy ostatnie wypadnie.
Litwin westchnął i zamyślił się głęboko. Ja przyglądałem mu się z zajęciem, a on po chwili mówił dalej:
— Gdy miłość dobrze zaboli, tylko śmierć uleczy; ale taki Martynow zapalił się odrazu, jak zapałka, teraz warjuje, szaleje... ot, słomiany ogień, może i prędko zgaśnie.
— Czasem, nim zgaśnie, wpierw strawi niejedno i zostawi popiół — zauważył Ruszczyć.
— Bywa i tak, bywa.
— Ale cóż pani Przygodzka na to? — zapytałem ciekawie.
— Pani Przygodzka? Albo ja wiem? Niby mówi, że za mąż nigdy nie wyjdzie, ale jak czasami spojrzy temi swemi słodkiemi oczami, człowiek mimowoli nie wierzy.
Litwin znów westchnął ciężko.
— Gdybyż tak można pani Keszmarowej nie wierzyć! — ciągnął dalej— lecz ta znów nic nie mówi, niczego się nie zarzeka, a pomimo to, choćbyś człowieku, sto lat żył, nie ośmielisz się powiedzieć jej tego, co się mówi innym. Jak Boga kocham, ta kobieta to jak obraz Ostrobramski: można tylko patrzeć i modlić się, więcej nic!
Wstał i począł chodzić szerokiemi krokami, a Ruszczyć patrzył za nim z uśmiechem napoły litośnym, napoły smutnym.
— Kobieta to jednak stworzenie dziwne i trudne do poznania — począł w zamyśleniu — pani Przygodzka naprzykład: żaden mężczyzna i mało kobiet zdobędzie się na to, na co ona Zdobywa się z taką łatwością, jak gdyby specjalnie po to żyła na świecie. Inne stroją się w suknie paryskie i kwiaty... ona w słodycz, w zapomnienie o sobie, w poświęcenie... Dziwna ona jest jednak...
— W czem dziwna? — przerwałem mu oburzony — ma serce, cała jest sercem, i to jest dziwne? Czyż świat będzie teraz patrzył na cnoty i przymioty jak na dziwolągi?
Ruszczyć machnął ręką.
— At, frazesy! Kobieta wyższa i z sercem nie mogłaby patrzeć bez przykrości na takiego Martynowa. Może być, że on się ani powiesi, ani utopi, i że, jak powiada pan Włastowicz, taki ogień prędko zgaśnie... ale teraz ten człowiek cierpi naprawdę, jest nieszczęśliwy, zmizerniał i, co prawda, żal mi go.
— A cóż temu winna pani Adela? Wątpię, aby przyczyniła się do tego... chyba bezwiednie. Kokieterja i ona to dwa przeciwległe bieguny.
— Zapewne, zwykła zalotność nie nadawałaby się do jej powierzchowności... tylko można kokietować właśnie brakiem kokieterji. Trudno przypuścić, aby ona nie widziała, co się dzieje z Martynowem. Kobieta zwykła bawi się takiemi rzeczami, ale pani Przygodzka, okazująca więcej serca od zwykłych śmiertelników, nie powinna była do tego dopuścić, nie! Od takich ludzi mimowoli wymaga się więcej, i dlatego to ja mówię, że ona jest dziwna.
— Może i racja — począł, namyślając się, Włastowicz, — tylko, jeżeli ona go kocha?...
Człowiek przystojny, obyty, zdaje się zamożny, no, prawdę mówiąc, nie wiadomo, kto on właściwie. U wód ludziska spotykają się z krańców świata i tyle wiedzą o sobie, ile nawzajem jedno drugiemu z twarzy wyczyta: ale przecie nie tak znów trudno, uparłszy się, zasięgnąć potrzebnych wiadomości.
Ruszczyć wstał.
— Tak, bardzo to pięknie... tylko pani Adela mówi dość wyraźnie, że za mąż nie wyjdzie...
— No, to nie wyjdzie! — przerwałem mu niecierpliwie. — Cóż to? czy to jej nie wolno się bawić, czy nie wolno jej mieć słabostki, bez której ostatecznie prawie że nie znajdziesz ładnej kobiety? Każda lubi hołdy, a uczymy je tego my, mężczyźni.
— Zapewne... z tego punktu zapatrując się na rzeczy, masz słuszność zupełną; tylko ja, pomimo to, pozostaję przy swojem. Pani Adela jest dla mnie zagadką: zbytku serca i braku serca nie jestem w stanie pogodzić.
Umilkł, bo na schodach ukazały się panie już w kapeluszach, rękawiczkach i z narzutkami na rękach. Pani Adela zostawała widocznie w domu, bo szła ostatnia, z gołą głową; obok niej postępował Martynow, jakiś markotny. Spojrzałem na nich uważnie. On jej coś tłómaczył, czy może o coś prosił; ona słuchała z uprzejmym uśmiechem i wyglądała ładnie ze swemi bujnemi, falującemi włosami, z ruchami trochę jakby leniwemi, w szarej sukni, skromnej, ale wspaniale uwydatniającęj kibić prawdziwej Djany. W jasnem świetle południowego słońca klasyczny profil tej twarzy, przypominającej madonny DeIaroche’a, odcinał się z dziwną czystością, matowa płeć nabrała białości alabastru.
— Niech djabli porwą Ruszczyca razem z jego filozof ją i znajomością kobiet! — pomyślałem w duchu — kobieta jak cukierek... i osioł jestem ostatni, jeśli nie dobra jak anioł.
— Pan zostajesz, prawda? — zwróciła się do mnie. — Właśnie idę budzić pana Leona i będzie mi bardzo przyjemnie, jeśli pójdziemy razem.
Z zimnego przedsionka Parvy weszliśmy w obszerny korytarz, a minąwszy drzwi kilkoro, zatrzymaliśmy się przed ostatniemi. Pani Adela weszła pierwsza, ja za nią, trochę niespokojny czy wzruszony. Leon był ubrany, leżał na szezlongu, przykryty ciepłym pledem, i spał tak cicho i spokojnie, jak dziecko. Teraz dziwiłem się sam, jak mogłem go nie poznać. Taż sama przecie jasna i niesforna czupryna, to samo gładkie, nizko zarośnięte czoło i delikatnie wykrojone usta Krzyckiej. Miękki wąs i zarost wokoło brody niewiele go zmieniły. Staliśmy z panią Adelą obok siebie i z jednakiem prawdopodobnie uczuciem patrzyliśmy na tę spokojną, jasną głowę, na którą czyhała śmierć. Wstrząsłem się, ona spojrzała na mnie ze współczuciem, poczem podeszła do śpiącego i delikatnie położyła dłoń na jego splecionych rękach. Otworzył oczy, chwilę patrzył na nią zdziwiony, a potem uśmiechnął się.
— Przyprowadziłam kogoś, kogo bardzo pragnąłeś pan zobaczyć, ale wpierw weźmiemy lekarstwo.
To mówiąc, pani Adela usunęła się, a spojrzenie Leona padło na mnie. Patrzyliśmy na siebie chwilę, poczem równocześnie wyciągnęliśmy dłonie i uścisnęliśmy się milcząc. Pani Adela tymczasem gospodarowała jak u siebie. Dała choremu lekarstwo, kazała mi szezlong przysunąć do okna, otworzyła je, poczem przyniosła stolik, nakryła go serwetą i wyszła.
Leon wodził za nią wzrokiem, a gdy zniknęła w korytarzu, spojrzał na mnie.
— Zdaje mi się od wczoraj, że umarłem i że legenda o niebie i aniołach-stróżach stała się rzeczywistością.
— Nietylko że nie umarłeś, ale podobno nie masz po temu żadnych kwalifikacji — odezwałem się, patrząc mu w oczy z przekonaniem.
Posmutniał.
— Któż to może wiedzieć? Choroby płucne to jeszcze zagadka dla lekarzy... niczego nie można przewidzieć.
— At, pleciesz... będziesz zdrów! Meran podobno cudów dokazuje, a ty masz szczęście, boś się dostał w dobre ręce.
Uśmiechnął się smutnie.
— Tak, to prawda. Chciałbym koniecznie napisać do mamy. Ona tam zamiera, myśląc o mojej samotności, a wiadomość o panu i o pani Przygodzkiej przywróci jej spokój.
Zamilkliśmy, bo weszła pani Adela — za nią służący wniósł dymiący befsztyk. Leon próbował się podnieść, ale siły go zawiodły, musiałem mu pomódz.
— Cóż? masz pan ochotę na ten wspaniały befsztyk? — uśmiechnął się do niego anioł-stróż, stawiając na stoliku butelkę wina i kieliszek.
— Ze wstydem dla mojej interesującej choroby muszę przyznać, że jestem głodny.
Słowa chorego rozjaśniły zadowoleniem piękną twarz pani Adeli.
— Większej przyjemności nie mogłeś mi pan zrobić. Proszę jeść i chwalić.
Usiadła naprzeciw niego, nalała wina w kieliszek i mówiła dalej ze swym zwykłym słodkim wyrazem na ustach:
— Musisz pan jeść mnóstwo i to od rana do nocy, inaczej zrzeknę się opieki.
— W takim razie gotów jestem nawet chorować z przejedzenia — rzucił Leon wesoło.
— Właśnie tego nam potrzeba. Przejadaj się pan i przepijaj, śpij cały dzień, jeśli będziesz miał ochotę, nic nie rób, nic nie myśl, a na wyleczenie ja, choć nie doktór, mogę panu dać piśmienną gwarancję.
Chory jadł z apetytem, a gdy befsztyk znikł z talerza, pani Adela podała mu wino.
— W nagrodę, że pacjent był grzeczny, pozostawię teraz panów samych, byście się mogli nagadać dowoli, a potem, jeżeli obiad pójdzie nam równie dobrze, zasadzę Zosię do fortepianu i znowu usłyszysz pan krakowiaki Chopin’a; tylko zastrzegam się przed nowemi zemdleniami.
Spojrzałem na nią zdziwiony, a ona, domyśliwszy się przyczyny zdziwienia, dodała:
— Pan Leon otworzył sobie wczoraj okno, żeby choć zdała posłuchać dźwięku polskiej mowy, a gdy Zosia zagrała krakowiaki, uznał za stosowne zemdleć, czem narobił tyle strachu w całej Parvie.
Leon się zarumienił.
— Wogóle nie jestem wrażliwy na muzykę, a nawet nie znam się na niej, ale wczoraj byłem zdenerwowany... nie wiem... samotnością, chorobą, czy tęsknotą do kraju... i muzyka panny... panny...
— Dolskiej — podpowiedziała Adela.
— Otóż panna Dolska jest chyba artystką, bo wczoraj pierwszy raz przekonałem się, iż muzyka może dać tyle rozkoszy, że aż ta rozkosz przemienia się w ból. Nie umiem określić, co mi się stało... przy tych krakowiakach tak zatęskniłem do kraju, że gdybym był nie stracił przytomności, kto wie, czy nie byłbym się zapakował zaraz wczoraj i nie wrócił do matki.
Pani Adela kiwała głową.
— Byłbyś się pan ładnie urządził! Matka byłaby wdzięczna i panu i Zosi... niema co! No, do zobaczenia! Teraz nie będziesz pan ani tęsknił, ani denerwował się samotnością, bo my na to nie pozwolimy. Proszę sprawować się dobrze, a gdyby rozmowa męczyła, dać prawo głosu panu mecenasowi, a samemu słuchać.
Odstawiła stolik, odsunęła firankę, by słońce mogło bez przeszkody zalewać szezlong i cały pokój chorego, poczem podała nam rękę i wyszła cicha i słodka. Patrzyliśmy na siebie, milcząc chwilę, wreszcie Leon szepnął półgłosem:
— Myślałem, że na ziemi jest tylko jeden anioł: moja matka; tymczasem...
— Tymczasem — przerwałem mu — nie powinieneś się dziwić niczemu i nie wzruszać się. Jesteś na obczyźnie, sam jeden, chory... nic dziwnego, że doznajesz serca od rodaków. Źle byłoby, gdyby nasze kobiety nawet na to zdobyć się nie umiały.
Poprawiłem mu poduszkę i pomogłem usiąść wygodniej. Słońce hojnemi snopami rzucało nań ciepło i światło, a on zdawał się niem rozkoszować, uśmiechał się i z zadowoleniem wpatrywał w nieskażony lazur nieba. Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem obok.
— Mój drogi chłopcze — zacząłem łagodnie, — nie myślę ci robić wymówek i denerwować cię... to babska rzecz; ale jeżeli było wam w Warszawie ciężko, jeżeli to cię przyprawiło o chorobę, przyznasz chyba, że oboje z matką nie mieliście racji tak zupełnie o mnie zapomnieć i że ja mogę mieć o to do was trochę żalu.
Leon nie oderwał oczu od błękitów, ale ujął moją rękę i uścisnął ją silnie.
— Wiem, że pan masz słuszność, i że my jesteśmy dziwni ludzie... ale natury swojej nikt zmienić nie może. Pan byłeś dla nas zanadto dobry, byśmy tę dobroć mieli wyzyskiwać, a przytem nam było ciężko tylko z samego początku i teraz, w czasie mojej choroby; zresztą matka moja nie zaznała nędzy.
— Być może, że nie zaznała, ale ty straciłeś zdrowie.
Potrząsnął głową.
— Przerachowałem się. Zdawało mi się, że mam siły niespożyte i że ich zapas jest niewyczerpany... ale gorączka wiedzy zjada tak samo, jak każda inna. Nie myśl pan, że mię zniszczyła praca zarobkowa... o, nie! Ja pokochałem naukę i mój zawód, a pokochałem z taką namiętnością, że poza niemi świat dla mnie nie istniał, oddałem im wszystkie siły i wszystkie myśli, pracowałem jak maniak... i to mię zgubiło. Gdy przyszło zapalenie płuc, wyszedłem z niego zwycięsko, ale byłem właśnie na drodze do wielkich odkryć... zdawało mi się, że nie mam prawa odpoczywać, nie mam prawa pozbawiać ludzkości dobrodziejstw, które miały na nią spłynąć z mojej wiedzy i pracy. Powróciłem za prędko do przerwanych badań i nadużywałem sił póty, póki nie zemściły się na mnie i nie opuściły mię zupełnie. Co za ironja! Marzyłem, że cały świat uwolnię od gruźlicy, a straszna ta choroba zagroziła mnie właśnie, mnie, który chciałem ją zniszczyć, zdeptać, usunąć z szeregu cierpień, gniotących ludzkość.
Patrzyłem na niego zdziwiony i mimowoli dotknąłem jego ręki, jak gdyby chcąc sprawdzić, czy mówi przytomnie, czy też pod wpływem gorączki. Rękę miał chłodną, ale oczy błyszczące.
— Co ty mówisz chłopcze? Tyś marzył o znalezieniu środka na suchoty, innego niż słońce, powietrze i wrodzona odporność człowieka?
— Tak, a pan myślisz, że mam gorączkę? Nie, ja mówię przytomnie. Gorączka przyjdzie później, około trzeciej lub czwartej... Nauka idzie wciąż naprzód. Opanuje nietylko gruźlicę, ale i cholerę, błonicę, raka, malarję, tyfus i wszystkie choroby zakaźne... wszystkie! Marzyłem, że będę jednym z tych, którzy popchną naukę naprzód... i, kto wie, może byłbym ją popchnął. Medycyna ręka w rękę z chirurgią i chemią dokażą cudów i to niedługo. Odkrycia będą szły za odkryciami, świat otworzy oczy zdziwione i ujrzy się uwolnionym od cierpień dziesiątkujących go teraz... tylko ja pewno już tego oglądać nie będę.
Oderwał oczy od błękitów nieba i utkwił je w szarą ziemię ogrodowych ścieżyn. Z pobladłej twarzy powiał smutek i zniechęcenie.
— Ziemia wszystko pochłonie, ale czy pochłonie i moją myśl? Co stanie się z tym ogniem, który ja czuję w sobie? Co stanie się z energją, z jaką chciałem wydzierać wiedzy jej tajemnice? W co obróci się zapał, z jakim wskazywałem moim młodym kolegom nowe drogi i nowe strony świętego zawodu lekarza? Nauka mówi: proch... tylko proch!... a jednak człowiek stojący nad grobem nie może w to uwierzyć. Ciało zniknie i powstanie z niego nowe życie... i to jest nieśmiertelność materji. Ale myśl? Czyżby myśl była zniszczalna? Czyżby pod tym względem była niższą od materji? Ja tyle chciałem wypowiedzieć światu, tyle miałem do wypowiedzenia i... nie zdążyłem. Myśl zniknie bezpowrotnie i nie uchwyci jej już nikt i nigdy; bo nie została wcielona w papier. Czy to nie śmieszne? Papier, sfabrykowany ze szmat, zbieranych przez gałganiarki... to nieśmiertelność myśli. Duch jednych tylko za jego pomocą staje się własnością innych duchów i pcha świat naprzód. Kto w ten sposób nie zdąży skrystalizować swej myśli, skazany jest na nieśmiertelność materji. Choćby był cały miłością i genjuszem, choćby czuł w sobie siły, zdolne zbawić ludzkość... gdy umrze, nie pozostanie po nim nic!
Umilkł i po chwili szepnął:
— Smutne!
Patrzyłem na niego poważnie.
— Myślę, że tego problematu nie rozwiązał jeszcze nikt i nikt nigdy nie rozwiąże; ty zaś nie powinieneś sobie pozwalać na podobne myśli. Nad grobem jeszcze nie stoisz, a siła woli znaczy wiele, bardzo wiele. Powiedz sobie, że żyć musisz, że musisz być zdrowym, że chcesz tego, a w połowie będziesz uzdrowionym. Gdy byłeś dzieckiem, umiałeś chcieć i umiałeś dotrzymywać tego, co sobie przyrzekłeś. Czyżbyś teraz był słabszym duchowo od dziecka?
Chory westchnął.
— Tak... jestem tak słaby, że po prostu nie poznaję siebie, a osłabłem nie tyle fizycznie, ile duchowo. Dotąd nigdy nie zajmowałem się abstrakcjami, nie zastanawiałem się ani nad zagadką wszechbytu, ani nad celowością natury. Ja miałem przed sobą cel wytknięty, mój własny, a tak wielki i piękny, że, zapatrzony weń, jak lunatyk szedłem wciąż naprzód i naprzód, na nic innego czasu nie miałem, aż oto potknąłem się i upadłem. Teraz bawię się w filozofję i nie mogę opędzić się myślom: po co żyłem ? na co żyłem, jeśli, nie dokończywszy zadania, mam umrzeć i pozostawić po sobie wielkie nic? Jak Hamlet swoje „być lub nie być“, ja powtarzam co chwila: „mam ducha nieśmiertelnego i nie mam go!“ a to „nie mam“ jest straszne. Wszystko się we mnie burzy i wszystko buntuje. Mam ochotę wtedy walczyć z kimś czy z czemś i temu komuś czy czemuś nieznanemu i nieodgadnionemu, rzucić przekleństwo. Ha! jeśli umieram dlatego, że tak chciał przypadek, jeśli bezcelowa natura, jeśli bezmyślna materja jest wszystkiem... owo wszystko jest podłością i nędzą!
Zarzucił ramiona nad głową i gorejące oczy utkwił w niebo. Ja patrzyłem na niego niespokojnie, bezradnie i nie wiedziałem, w jaki sposób zmienić kierunek tych biednych myśli, uparcie obracających się wokoło jednego punktu. Do drzwi ktoś zapukał. Odetchnąłem i zerwałem się ucieszony, wołając:
— Herein!
Wtedy wszedł do pokoju człowiek niemłody, wysoki, szczupły, z jasnoblond brodą i takiemiż włosami, silnie przerzedzonemi nad czołem. Nie znałem go, ale Leon wyciągnął rękę przyjaźnie, poczem przedstawił nas sobie:
— Herr Doktor Feli.
Podałem mu krzesło, a on przysunął je do szezlonga Leona, usiadł i chwilę patrzył na chorego badawczo.
— Przepraszam, że niewzywany przyszedłem — zaczął wreszcie głosem trochę stłumionym; — pragnąłem poznać bliżej i pana i pańską chorobę. U kogo leczysz się pan w Meranie?
— U nikogo. Potrzebuję tylko odpoczynku, powietrza i dobrego odżywiania. Cała moja choroba to przepracowanie. Ja sam jestem lekarzem.
Doktór skinął głową.
— Wiem o tem. Wczoraj wezwano mię do pana, a że ja lubię wiedzieć, kogo leczę, dziś rano przerzuciłem wszystkie kurlisty, odszukałem pańskie nazwisko, odszukawszy zaś, przyszedłem niewezwany. Pan jesteś asystentem doktora Barskiego z Warszawy i autorem rozprawy o wpływie ostrych gorączek na przewlekłą gruźlicę... czy tak?
Leon patrzył na niego bardzo zdziwiony.
— Tak. Skąd pan wiesz o tem?
Doktór się uśmiechnął.
— Ja także zajmuję się trochę bakterjologią. Szczycę się przyjaźnią doktora Klebsa, znam Kocha osobiście i poznałem w tym roku w Berlinie waszego doktora Barskiego. Mówią o nim, że to zdolna głowa. Rozmawialiśmy z sobą wiele i on wspominał mi kilka razy o panu. Mam pod tym względem dobrą pamięć, czytałem pańskie prace, wyżej wspomnianą i drugą, o zarazku błonicy, które zostały przetłómaczone na niemiecki, i nazwisko pańskie zapamiętałem. Pan jesteś młody człowiek, ale stary doktór, a ja muszę cię wyleczyć, bo takiego człowieka i doktora byłaby szkoda.
Leon popatrzył mu w oczy badawczo.
— Czy pan przypuszczasz, że ja mogę się wyleczyć?
— Naturalnie, że przypuszczam. Jesteś pan dobrze zbudowany, przed zapaleniem płuc musiałeś być zdrów zupełnie, po zapaleniu nie zostało śladów. Długi wypoczynek, powietrze i silne odżywianie powinny pana wyleczyć z anemii i braku sił. W każdym razie gorączka nie jest dobrym objawem, i dlatego, choćby rezultaty kuracji były jak najświetniejsze i bardzo szybkie, co jest możebne, nie powinieneś pan wracać przed wiosną do kraju. Kto raz miał zapalenie płuc, ten nie może być nigdy zanadto ostrożnym; z tem się nie żartuje.
— Tak mi powiedziano i w Warszawie — wtrącił Leon.
— Otóż to. Jak wysoką miewasz pan gorączkę?
— Miewałem trzydzieści ośm i dwie. W Meranie obniżyła się już do trzydziestu siedmiu i ośm dziesiątych.
— To bardzo dobry znak. Przedewszystkiem należy nam zgubić gorączkę, która, nie wiem doprawdy, skąd się u pana bierze; z osłabieniem i apatją, jakie nastąpią później, damy sobie radę łatwo. Czy pan pozwolisz, żebym cię dzisiaj zbadał dokładniej?
Leon skinął głową; ja nieznacznie wysunąłem się z pokoju i począłem chodzić po ogrodzie. Słowa doktora były uspakajające, aie podejrzywałem ich szczerość, a rozpacz i zniechęcenie Leona odcisnęły na mnie ślad, jeszcze niestarty nadzieją lepszej przyszłości. Jak on, począłem przypuszczać możliwość śmierci i, jak on, czułem w duszy bunt przeciwko tak niesprawiedliwym i tak bezmyślnym wyrokom losu.
Wtem na tarasie ukazała się pani Adela, a zobaczywszy mię, zeszła.
— Cóż to? zostawiłeś pan pana Leona samego?
— Przyszedł doktór, więc nie chciałem im przeszkadzać. — Popatrzyłem na nią. — Pani przypuszczasz, że on się wyleczy... prawda?
Zamyśliła się.
— Ja się na tem nie znam, ale przecież zdarzają się wypadki uzdrowień nawet wśród rzeczywistych suchotników. Julcia miała kawerny w płucach i żyje, a nawet może być zupełnie zdrowa. Mówią, że można żyć z jednem płucem, że można chorobę ograniczyć, że dzieją się cuda; ja wierzę w cuda, więc jakżeż miałabym nie wierzyć w uzdrowienie pana Leona?
Pochwyciłem jej rękę i uścisnąłem.
— Jakżeż ja pani dziękuję za te słowa! Jestem cały wzburzony, a pani obecność uspokaja mię i dodaje odwagi. On powinien żyć, on jest potrzebny nietylko matce... tacy ludzie nie powinni umierać tak młodo!
— Masz pan rację — rzekła. — Musimy dołożyć wszelkich sił i musimy go uratować. Ja mam szczęśliwą rękę, doglądanie chorych to obecnie moja jedyna namiętność, a pacjenci, zostający pod moją opieką, bardzo rzadko umierają.
Uczułem się spokojniejszym. Jeżeli ona ma szczęśliwą rękę, może i Leonowi szczęście przyniesie... Ze zwątpienia jednym skokiem znalazłem się na samym szczycie nadziei. Ależ naturalnie! Dlaczego miałby umrzeć? Przeszedł zapalenie płuc — dlaczegóż nie miałby wyjść z teraźniejszej choroby, która jest tylko osłabieniem i zmęczeniem, wywołanem nadmiarem pracy? Tak! będzie zdrów, a później ja w tem, by mógł pracować spokojnie i by nie nadwerężał sił troską i walką o byt.
Uśmiechnąłem się do własnych myśli i do pani Adeli.
— Jeszcze raz dziękuję pani. Zwątpienie Leona rozstroiło mnie, ale teraz widzę, że przez niego mówiło chorobliwe zdenerwowanie, a ja wpadłem w zwątpienie najzupełniej zbytecznie. Trzeba go rozrywać i nie pozwalać mu na smutne myśli... prawda ?
— Naturalnie; widzę, że z pana już się także robi doktór i to dobry. Chęć do życia i wiara we własne siły dużo znaczy we wszystkich chorobach; a jeżeli panu Leonowi tego właśnie brakuje, trzeba rzeczywiście rozrywać go i ożywiać. My to potrafimy, niech pan będzie spokojny.
Zbliżyliśmy się pod okno Leona. Rozmowa w pokoju ucichła — doktór widocznie już wyszedł. Pani Adela oparła się o wystający gzyms.
— Czy już po konsultacji? — odezwała się, zaglądaiąc do pokoju.
— Już.
— No i jakaż gorączka?
— Trzydzieści siedm i sześć.
— To chwała Bogu ! A cóż pan będziesz brał: chinę czy antipirynę?
— Chinę.
— To może dać panu teraz?
— Już brałem, dziękuję pani; drugi proszek wezmę wieczorem.
— A tamto lekarstwo?
— Tamto już niepotrzebne.
— tem lepiej. Nie wierzę w lekarstwa.
— Czy tylko w lekarstwa, czy i w doktorów?
Po twarzy pani Adeli przesunęła się różowa chmurka.
— O, w doktorów! Doktór i apteka to nierozłączna para. Zresztą jak w których... Panu pewnobym wierzyła.
— Życzę pani, byś nie potrzebowała nigdy żadnego.
— A ja właśnie chciałabym zachorować i chciałabym wiedzieć, co się wtedy czuje. Nigdy nie chorowałam, nawet na ból głowy, a specjalnie bólu głowy wcale sobie nie mogę wyobrazić.
Młoda kobieta roześmiała się wesoło, a Leon poszedł za jej przykładem.
— Zatem niema dla mnie żadnej nadziei, bym kiedykolwiek miał z pani pacjentkę — zauważył.
Stałem w oknie obok pani Adeli i z przyjemnością przysłuchiwałem się wesołej rozmowie, obserwując przytem ożywioną teraz twarz Leona. Naraz dwie małe rączki przysłoniły mi oczy. Drgnąłem, ale pochwyciłem je natychmiast i przytrzymałem. Marynia była uwięziona, a Ruszczyć i Zosia śmieli się z jej kłopotu.
— Proszę mię puścić! — prosiła dziewczyna — już nigdy nie przestraszę pana, nigdy!
Odwróciłem się, ale psotnych dłoni z rąk nie puściłem.
— A jakaż gwarancja, że pani słowa dotrzymasz?
— Jaka gwarancja? — przechyliła główkę i zajrzała mi w oczy filutemie — jak pana kocham.
— A, to co innego.
Puściłem jej ręce, a ona zaraz wsunęła jasną głowę w okno i poczęła uśmiechać się do Leona.
— Ja jestem Marynia Zawiełłówna — mówiła, — faworytka pana Antoniego, zatem powinniśmy się znać koniecznie... nieprawdaż?
Leon podniósł się z wysiłkiem, zbliżył do okna i podał rękę dziewczynie. Zosia przysunęła się także.
— A oto — odezwałem się — panna Zofia Dolska, sprawczyni twego wczorajszego zemdlenia.
W szarych oczach Zosi odbiło się coś nakształt przestrachu. Cofnęła się i spojrzała na mnie zdziwiona, a Leon przyglądał jej się z zajęciem.
- Nie przestraszaj pan Zosi — wtrąciła pani Adela z wyraźnem niezadowoleniem; — pan Leon był już widocznie usposobiony do zemdlenia. Dia chorego samotność jest zabójczą... dźwięk polskiej mowy i Zosi krakowiaki mogły wpłynąć na jego zemdlenie tylko pośrednio.
Pod wpływem tych słów blada twarzyczka Zosi rozjaśniła się.
— Więc to muzyka moja, nie ja — odezwała się, wyciągając do niego rękę. — Jeżeli pan nie lubisz, nie będę grywała.
— I owszem, lubię... i gdyby pani była łaskawa zagrać jeszcze kiedy, byłbym bardzo wdzięczny.
— Ależ i owszem, ile razy pan zechcesz; proszę tylko przysłać służącego. Ja mogę grywać po całych dniach i nic mię to nie kosztuje. A co pan lubisz najwięcej?
Dziewczyna wspięła się na palce i oparła o gzyms, patrząc na niego ze współczuciem w wielkich oczach. Leon był zakłopotany.
— Co lubię? — powtórzył — ja nie wiem, nie znam się; dopiero wczoraj dowiedziałem się, że muzyka może tak bardzo przemówić do duszy... Niech pani gra to, co sama lubi najwięcej.
Skinęła głową.
— Dobrze, po paru dniach i pan już zrobisz wybór... będziesz pytał: „co to pani grała wtedy a wtedy?...“ i poprosisz o powtórzenie. Zobaczysz pan. A może panu czytywać czasami... naturalnie coś lekkiego, wesołego?
Leon chciał odpowiedzieć, ale pani Adela mu przerwała:
— O, przepraszam mego szanownego pacjenta, to za wiele na dziś. Ani tak długo stać, ani tak dużo mówić nie wolno, bo gorączka się zwiększy. Okno też trzeba zamknąć, bo słońce się już chowa.
Panny podały ręce Leonowi i cofnęły się szybko — Marynia, wzruszając ramionami i robiąc grymas poza plecami pani Adeli, która przymknęła okno i razem ze mną udała się do pokoju chorego. Siedział na szezlongu, trochę zmęczony, ale na twarzy miał ożywienie.
— Jaka panna Zawiełłówna jest ładna i wesoła! — odezwał się, zobaczywszy nas wchodzących.
Pani Adela przysunęła stolik do szeslonga i wyszła, rzuciwszy ode drzwi:
— Tylko nie zakochaj się pan przed straceniem gorączki, bo utrudnisz nam kurację.
Ale Leon roześmiał się swobodnie.
— Byłoby to dla mnie coś zupełnie nowego.
— A Zosia? Jakżeż ci się podobała panna Dolska? — zapytałem, zadowolony, że jego myśli przybrały teraz inny kierunek.
— Panna Zofia? — zamyślił się. — Czy ładna, nie zdążyłem zauważyć; ale ona ma dziwne oczy i takie, które już gdzieś widziałem. Nie wygląda na artystkę... taka wątła, szczupła... zdaje się, że ją wiatr porwie i uniesie... Czy chora?
— Chore biedactwo i na płuca i na nerwy podobno. Za to Keszmarowa, wiesz... siostra Maryni, ta, która tu była u ciebie wczoraj...
— I dziś była — wtrącił Leon.
— Była? No widzisz! poczciwe kobiecisko! Otóż ona miała podobno dziury w płucach i teraz jest zdrowa.
Leon poruszył się.
— Skąd pan wiesz? Kto ją leczył? Teorja mówi nam o podobnych faktach, sekcje pośmiertne nieraz wykazują zwapniałe ogniska gruźlicze, ale ja, prawdę powiedziawszy, niewiele jeszcze wiem, co o takich wypadkach sądzić. Kto ją leczył?
— W Aussee nie wiem, tu doktór Hausman.
— Szkoda, że nie doktór Feli... mógłby mię objaśnić. — Machnął ręką. — Hausman to sława, ale stara. Wszystkie te sławy zbledną, gdy zabłysną nowe... młode słońca... lekarze chemicy! Mówił mi doktór Feli, że Koch i Klebs pracują nad gruźlicą, że Koch zrobił jakieś wielkie odkrycie, że niedługo dowiemy się o cudach. Ja nawet nie wiem o niczem, nic teraz nie czytuję... Może moje prace przydałyby im się na co... ale cóż? nie zdążyłem.
Spojrzałem na niego niespokojnie.
— Jeszcze zdążysz. Na wiosnę wrócisz do kraju zdrów i znowu się zabierzesz do roboty, tylko teraz o tem nie myśl. Lepiej opowiedz mi, jak dawałeś sobie radę przez czas uniwersyteckich studjów i jakie masz projekty na przyszłość.
Oparł się o poduszki i smutny wzrok utkwił w sufit.
— Tak, pan masz prawo pytać mię o to, tylko... życie moje to nie epopeja. Skreślę je w kilku słowach. Do trzeciego kursu uczyłem się sam i uczyłem drugich. Nie było nam ciężko, ale czas miałem zajęty od rana do nocy. Pan to zrozumiesz i wybaczysz, że nie zgłosiłem się do ciebie. Nie miałem czasu nawet odetchnąć, rzeczywiście nie miałem! A potem jeden z moich kolegów poznał doktora Barskiego. Ten dzielny człowiek nie lekceważył studentów i umiał z nimi mówić, a my obydwaj tak zapaliliśmy się do bakterjologii, dla nas zupełnie nowej nauki, jak gdyby w naszych głowach wzniecono pożar. Poza wykładami przesiadywaliśmy nad mikroskopem i retortami, wspólnemi siłami urządziliśmy sobie laboratorjum własne... a gdy nie stało dnia, pracowaliśmy w nocy. Wtedy czułem się nieszczęśliwym. Gorączka wtedy mię trawiła, a tu trzeba było walczyć o byt. Rzuciłem lekcje i zacząłem streszczać dzieła z obcych języków i pisywać własne artykuły do różnych dzienników. Ciężyło mi to na sumieniu, bo nie było wiele warte, ale przynajmniej dawało łatwy zarobek. Gdy skończyłem kursa, postanowiłem się doktoryzować i broniłem rozprawy, o której doktor Feli wspominał. Znaleziono w niej trochę nowych spostrzeżeń, bo studjowałem wtedy po szpitalach specjalnie gruźlicę. Zostałem asystentem doktora Barskiego; w dzielnicy, w której mieszkaliśmy z matką, wyrobiłem sobie praktykę, ubogą wprawdzie, ale dającą przynajmniej tyle, ile mi było potrzeba... i byłem zupełnie zadowolony z siebie i z losu. Choroba wywróciła cały ten gmach, a ja właśnie pracowałem nad zarazkami róży i gruźlicy, i zdawało mi się, że jestem na drodze do wielkich odkryć.
Umilkł bardzo wzruszony, a ja położyłem dłoń na jego ręce i zacząłem łagodnie:
— Jeszcze wszystko będzie dobrze, Leonie... zobaczysz, nic niema straconego... tylko zdrowia, jak najwięcej zdrowia. Teraz myśl głównie o tem.
— A jak umrę? Jestem strasznie zmęczony, a moja gorączka to licha wróżba... nie mogę tego przed samym sobą owijać w bawełnę. Wziąłem matce ostatni grosz, a dotąd nic jej jeszcze nie dałem. Namiętność do nauki zabiła we mnie wszystkie uczucia, opanowała całą duszę. Czuję, że jeśli wrócę zdrów, zamiast starać się o spokojny byt dla tej mojej świętej, znowu zatonę w książkach i preparatach; a jeśli umrę... pozostawię ją samą, spracowaną na bruku...
Zakrył twarz chudemi rękami i ujrzałem, jak po przeźroczystych palcach potoczyły się dwie grube łzy. Zerwałem się.
— Daj pokój, Leonie! nie drażnij siebie i mnie! Słuchaj, będę z tobą mówił jak z mężczyzną. Jeśli umrzesz, twoja matka nie zostanie sama... stanę się dla niej bratem. Nie mam na świecie nikogo, więc nie ja jej, tylko ona mnie zrobi łaskę. O tem już nie myśl. Jeśli wyzdrowiejesz, wiedza i praca da ci chleb. Takie zdolności, jak twoje, nie marnują się nawet w takiem biednem społeczeństwie, jak nasze. Skąd u ciebie taka niewiara? Wstydź się! To choroba mówi przez twoje usta. Masz lat dwadzieścia parę i nie wolno ci jeszcze wątpić ani w siebie, ani w ludzi.
Wyciągnął do mnie ręce i próbował się uśmiechnąć.
— Tak, masz pan rację — szepnął — nie mam prawa wątpić, jeśli na świecie są tacy ludzie jak pan.
Odetchnąłem, gdy drzwi się otworzyły i weszła pani Adela. Popatrzyła na nas badawczo i pogroziła mi palcem.
— Oj, panie mecenasie, mam wielką ochotę zabronić ci przesiadywać u pana Leona. Wygląda mi na zderwowanego i pewno nie będzie chciał jeść obiadu.
Ale Leon rozjaśnił się na jej widok i zawołał prawie wesoło:
— Otóż właśnie, że będę jadł, choćbym się nawet miał przymuszać... i będę zdrów, bo chcę... a chcieć to módz!
Doszedłem do przekonania, że są ludzie, którzy się rodzą pod szczęśliwą gwiazdą — i że do tych właśnie ludzi należy LeonKrzycki. Doktór Feli, pani Adela i Julka postanowili sobie przywrócić zdrowie człowiekowi zagrożonemu suchotami — i tego cudu dokazali. Po ośmiu dniach termometr, którym tak troskliwie mierzono trzy razy dziennie gorączkę chorego i który opadał systematycznie o jedną lub dwie kreski na dobę, w dniu ośmnastego października o godzinie czwartej po południu podniósł się do trzydziestu sześciu stopni i pięciu dziesiątych i stanął.
Tryumf był wielki.
— Jesteś pan teraz na dobrej drodze — odezwał się doktór, patrząc na Leona życzliwie. — Spokój, powietrze i odżywianie wrócą panu dawne siły, a ja będę cię odwiedzał nadal już więcej jako kolega i znajomy, niż jako doktór.
Młode kobiety były obecne przy konsultacji. Przy ostatnich słowach Fella Julka rozpromieniła się jak wiosenne słońce i z takiem mu dziękowała wylaniem, jakby Krzycki był jej rodzonym bratem lub synem, a pani Adela nie odzywała się wcale, stała na uboczu skromna i cicha i zdawała się nie wiedzieć, że osiągnięte rezultaty były głównie jej zasługą. Patrzyłem wówczas na tę kobietę z uwielbieniem, miałem ochotę klęknąć przed nią...
Nazajutrz Leon miał złożyć pierwszą, więc uroczystą wizytę na tarasie, a panny zrobiły z tego wielkie święto.
Przed paru dniami Meran przyjmował jednego z członków rodziny Habsburgów, ale to przyjęcie nawet nie mogło być porównane z uroczystością, z jaką podejmowano w willi Parvie Leona. Zaproszono nas wszystkich, zastawiono wielkie śniadanie, Zosia zagrała tryumfalnego marsza, wszyscy byli weseli, rozbawieni i wzruszeni. Słońce tego dnia dogrzewało wyjątkowo, a cisza w powietrzu była tak wielka, że zdawało się, jak gdyby sama natura brała udział w naszej radości i, zasłuchawszy się w wesoły gwar szczęśliwych ludzi, skamieniała w spokoju i światłościach. Marynia wpadła w szał — ofiarowała Leonowi różę, uściskała Zosię, panią Adelę i Julkę, a potem z wielkiego zadowolenia odtańczyła jakąś dziką tarantellę. Jania pochwyciła koniec fruwającej sukienki poważnej cioci i, tocząc się w takt jej wesołych skoków, dopomogła do wykonania fantastycznego tańca, o jakim nie śniło się żadnemu z baletmistrzów.
I odtąd dni płynęły tak ciche, równe i jednostajne, jak paciorki różańcowe. Leon wracał do sił z szybkością zadziwiającą, począł tyć, a nawet opalać się, ale często wpadał w jakąś smutną zadumę. Nie pozwalano mu na to, nie zostawiano go ani na chwilę samego, bawiono go i rozrywano, ale nawet pani Adeli niezawsze udawało się rozpraszać chmury, zbierające się na czole chorego. Uważałem, że muzyka Zosi źle na niego oddziaływa. Siadał wtedy w kącie, cały przemieniał się w słuch i patrzył przed siebie prawie bezmyślnie.
— Uosobienie zniechęcenia i apatji — myślałem w takich razach, patrząc ze smutkiem, ale to spostrzeżenie nietylko ja zrobiłem.
— Czy uważasz pan — odezwała się raz do mnie pani Adela, — że muzyka niedobrze wpływa na pana Leona? Nie mam serca zakazać Zosi grać, bo raz zrobiłabym jej tem przykrość, powtóre on sam się upomina o muzykę, ale faktycznie Zosia wkłada w grę tyle własnego, nerwowego rozstroju, że na chorego musi koniecznie oddziaływać i to oddziaływać ujemnie.
Przyznałem jej rację, ale radzić nic nie mogłem, bo i dla mnie muzyka stała się największym powabem tutejszego pobytu. Spojrzałem na Zosię. Skończyła właśnie jedną z pieśni Mendelsohna i, opuściwszy ręce, siedziała bez ruchu, jakby zasłuchana w przebrzmiałe tony, — a Leon, zbudzony z zamyślenia, utkwił w niej oczy i zdawał się czekać, by zasłuchanie minęło, a rozpoczęła się nowa pieśń. Oboje z panią Adelą zbliżyliśmy się do niego i usiedliśmy obok. Oderwał oczy od twarzy Zosi i zwrócił się do nas.
— Zawsze męczyła mię myśl — zaczął zamyślony, — do kogo panna Zofia jest podobna...
oto w tej chwili przypomniała mi się fotografia, którą jeden z moich kolegów przywiózł mi z Monachium. Obrazek przedstawiał młodą dziewczynę, z wielkiemi oczami, otwartemi szeroko grozą czy też ekstazą, i był zatytułowany Marchen. Panna Zofia nie ma wprawdzie w oczach i śladu grozy, ale pomimo to przypomina chwilami moją Marchen. Prawda, że to oryginalny tytuł i że mógłby być zastosowany do panny Zofii wtedy, kiedy gra ballady Chopin’a?
Znowu zwrócił oczy w stronę fortepianu, a my zrobiliśmy to samo.
— Może masz rację — zacząłem zamyślony. Ja nie widziałem twojej Marchen, ale gdybym był malarzem, przeniósłbym pannę Dolską na płótno jako ilustrację natchnienia.
Pani Adela patrzyła na nas z uśmiechem trochę ironicznym — może robiła porównanie mego młodzieńczego zapału z niemłodzieńczą łysiną, poczem zwróciła się do Leona.
— Nie wiedziałam — rzekła, — że z pana taki poeta.
— Poeta? — zdziwił się Leon — nic o tem nie wiem; ale jeżeli tak jest rzeczywiście, to poezję zbudziła we mnie tutejsza natura, gra panny Zofji i pani.
— Ja?...
Pani Adela zarumieniła się lekko i utkwiła w niego pytające oczy.
— Ależ ja nie mam nic wspólnego z poezją — mówiła, — idę zawsze prosto przed siebie, na ziemi staram się wypełniać to, co jest obowiązkiem każdej kobiety, ale po obłokach nie bujam nigdy. — Spuściła oczy i westchnęła. — Nieszczęścia oduczają poezji. Ból można zgłuszyć tylko pracą, zapomnieniem o sobie, poświęceniem swych sił dla szczęścia innych... a to jest proza.
Leon słuchał, a gdy skończyła, miał twarz ożywioną i oczy pełne uwielbienia.
— I pani to nazywasz prozą? Alboż dobro nie jest pięknem, piękno dobrem, a dobro i piękno wcielone w jedną istotę... poezją? A pani prócz tego nie wiesz o swojej wartości, tak jak nie wie o swoich czarach harmonia, płynąca z pod palców panny Zofii, jak nie wie o swym uroku alpejska natura i włoskie niebo... i dlatego właśnie jesteś uosobieniem poezji.
— O, panie Leonie, chcesz mię pan psuć komplimentami, ale to się na nic nie zda. Ja nie lubię, gdy ludzie mówią do mnie w ten sposób... to mi nawet sprawia przykrość.
Mówiąc tak, pani Adela patrzyła na niego poważnie, ale na ustach miała uśmiech zadowolenia, a Leon patrzył widocznie tylko w oczy, bo zerwał się, chciał ją przepraszać i tłómaczyć własne słowa. Tymczasem Zosia uderzyła w klawisze i zagrała piętnaste preludjum Chopin’a. Młoda kobieta spojrzała na nią z niezadowoleniem, Leon zaś umilkł natychmiast, siadł, a po chwili, zapomniawszy widocznie o całym świecie, pogrążył się w myślach tak smutnych, jak smutną była pieśń Zosi.
Milczeliśmy wszyscy — a gdy preludjum skonało, pani Adela odezwała się łagodnie, ale stanowczo:
— Czy pan wiesz, panie Leonie, że ja mam ochotę poprosić Zosi, by nie grywała w twojej obecności?
Zwrócił na nią oczy, ale widać było, że jej nie zrozumiał, czy też może nie słyszał. Powtórzyła swoje słowa, a on się zdziwił.
— Żeby nie grywała?... Czemu?
— Bo to pana denerwuje... stajesz się zamyślonym, smutnym, jednem słowem muzyka cię rozstraja, co nie jest pożądanem przy kuracji.
Patrzył na nią długo, poczem uśmiechnął się z wdzięcznością.
— Dziękuję... jaka pani dobra! Tylko... mnie nie muzyka rozstraja. Obecne otoczenie i nowy sposób życia wpłynęły widocznie na moje usposobienie i, pomimo wysiłków, nie mogę być innym, niż jestem. Pani, która żyjesz tylko sercem, zrozumiesz mię łatwo. Tyle mi tu okazano współczucia i życzliwości, że chciałbym być wesołym i ożywionym choćby tylko przez samą wdzięczność... a jeśli nie jestem w stanie przełamać samego siebie, to nie z powodu muzyki panny Zofii. Przyczyna jest inna i głębsza, ale ja nie będę jej ukrywał przed panią, bo pani masz prawo do mojej szczerości.
Umilkł na chwilę, my patrzyliśmy na niego ciekawie i zarazem niespokojnie, a on zaczął znowu:
— Do tej pory żyłem tylko pracą i troską, a tu wegetuję. Powiecie państwo, że tak być powinno i że to także środek kuracyjny, równie dobry jak wiele innych... Może być... tylko środek ten nie powinien być nigdy przepisywany takim ludziom jak ja. Nie znałem dotąd świata zamożnego, a przytem inteligentnego, i nie miałem pojęcia, ile jest powabu w życiu takiego świata. Dnie płyną jak woda, jedne do drugich podobne, bez troski, bez myśli o jutrze. Pogawędka z ludźmi wykształconymi, ale zupełnie różnymi od tych, których znałem dotąd, muzyka, poezja, śpiew, spacery, cała ta porywająca natura, słońce bezchmurne... jednem słowem wszystko, co się składa na moją obecną egzystencję, to nie rzeczywistość, ale jakiś bardzo piękny sen. Ja nie żyję teraz, tylko śnię. Nie umiem myśleć, nie umiem pragnąć, nie umiem tęsknić ani do kraju, ani do matki, ani nawet do nauki, która dotąd była dla mnie wszystkiem... i jest mi z tem tak dobrze, że ze strachem myślę o chwili, kiedy się sen skończy. A przecież ja nie należę do siebie, poświęciłem się pracy i nauce... i w chwilach, w których zdaję sobie sprawę z mojego obecnego stanu i widzę, że nie jestem zdolny do niczego, pożera mię rozpacz i zniechęcenie. Czy pani rozumiesz, czem jest dla człowieka jak ja myśl: nie jestem zdolny do niczego? To może doprowadzić nietylko do zwątpienia o sobie i do rozpaczy, ale nawet do ostateczności. Co mi przyjdzie z odzyskanych sił fizycznych, jeżeli nie odzyskam duchowych?
Schylił głowę, ale po chwili podniósł ją i spojrzał na panią Adelę z prośbą w oczach.
— Nie odbieraj mi pani muzyki panny Zofii! Jej gra budzi we mnie jakieś dziwnie sprzeczne uczucia... te uczucia walczą z sobą, ale chwilami zdaje mi się, że szlachetniejsze tryumfują. Taki tryumf nad samym sobą kosztuje, walka nie pomaga do zdrowia, ale mnie nie wolno się cofać przed walką... Tryumf nad zleniwieniem ducha to mój obowiązek. Nie odbieraj mi pani muzyki panny Zofii!
Pani Adela milczała. Widziałem, że była niezadowolona, ale po chwili uśmiechnęła się po swojemu i skinęła głową.
— Dobrze; jeśli pan tak chcesz koniecznie, niech Zosia gra. Chorzy są czasami podobni do grymaśnych dzieci i w drobnostkach należy im ustępować.
Pani Adela ustąpiła, ale posądzałem ją, że tylko w połowie. Zosia grywała po dawnemu, lecz nigdy już nie usłyszeliśmy krakowiaków, piętnastego preludjum i mendelsohnowskich pieśni bez słów. Wyrzuciła nawet Schumana, a na nowy dobór złożyły się teraz utwory Brahmsa, Griega, Rubinsteina i Liszta.
Napróżno Leon prosił, napróżno patrzył jej w oczy badawczo i pytał: czemu? — Dziewczyna rumieniła się, odwracała główkę, by nie dojrzał, że miała oczy pełne łez, ale powtarzała uparcie:
— Nie mogę, naprawdę nie mogę, nie jestem usposobiona i to mię denerwuje.
Leon musiał ustąpić, ale widocznie żalu o to nie miał, częściej i śmielej zbliżał się do niej, żartował z jej zmiennego usposobienia, a ile razy wchodziliśmy z Ruszczycem na taras Parvy, zawsze teraz zastawaliśmy tych dwoje, zatopionych w ożywionej rozmowie. Cieszyłem się, widząc ich razem, choć nie wiedziałem sam dlaczego, ale zauważyłem, że nie wszyscy podzielali to moje zadowolenie. Dysputy i wesołe sprzeczki wywoływały na bladej twarzy Zosi rumieńce, a w oczach Leona zapalały błyski zapału, a jednak ani Ruszczyć, ani pani Adela nie cieszyli się z tych oczywistych i dodatnich rezultatów nowego systemu kuracji.
Ruszczyć chmurniał, stawał się milczącym i w sobie zamkniętym, ale nietylko nie zbliżał się do biegunowego krzesła pod latanią, lecz przeciwnie, starał się jak najmniejszą zwracać na siebie uwagę młodej pary i jak gdyby umyślnie usuwał się w cień. Nie udawało mu się to. Zosia dostrzegała go zawsze, ledwie ukazał się na stopniach lub we drzwiach, i zapraszała gorąco na rozjemcę w sprzeczkach. Zbliżał się wtedy, wysłuchiwał sprawy cierpliwie, przyznawał rację jednej lub drugiej stronie i cofał się natychmiast, siadając obok Maryni lub Julki, a ja zauważyłem znowu, że na czole Zosi osiadała wtedy chmurka jakby żalu.
Takie postępowanie Ruszczyca dawało mi dużo do myślenia, ale jeszcze więcej zastanawiała mię pani Adela. Nie była zadowolona z posiedzeń pod latanią — nie kryła się z tem wcale, a na moje przedstawienie, że i Leon i Zosia zyskują na wzajemnych rozmowach, bo mniej się zamyślają, częściej śmieją i oboje wyglądają teraz lepiej — utrzymywała stale, że Leon nie powinien jeszcze zajmować się książkami i kwestjami naukowemi, bo doktór zabronił mu tego stanowczo i miał rację. Różniliśmy się na tym punkcie, ale ufając w serce młodej kobiety i wierząc, że chodzi jej o zdrowie Leona tak prawie jak mnie samemu, nie mogłem jej mieć za złe, gdy siadała przy młodych i starała się zwrócić ich rozmowę na inny temat. Udawało jej się to zawsze, a udawało lepiej nawet, niż może sobie życzyła, bowiem Zosia w takich razach najczęściej zostawiała ich samych. Tłómaczyłem sobie postępowanie pani Adeli jak mogłem, ale pomimowoli czułem do niej żal, który jednego dnia wydał mi się nawet trochę usprawiedliwionym. Zosia sprowadziła jakąś książkę, traktującą o najnowszych odkryciach w dziedzinie spirytyzmu, i zainteresowała nową nauką Leona. Całemi godzinami sprzeczali się teraz oboje o nieśmiertelność ducha i życie pozagrobowe, i uważałem, że Leon, choć skrzętnie zbierał i gromadził wszelkie przeciw, nie bez zadowolenia słuchał dziewczyny, z rumieńcami zapału i rozbłysłemi oczami wiodącej go w świat fantazji — w dziedzinę gwiazd, gdzie duch ludzki ma odżyć powtórnie i gdzie mu będzie dozwolonem spełnić to, czego nie zdążył spełnić na ziemi.
Raz zastaliśmy wszystko troje na tarasie, zajętych ożywioną rozmową. Gdy Zosia wyszła, pani Adela zwróciła się do Leona z uwagą:
— Gdybym miała córkę, nigdy nie kształciłabym jej zanadto, bo to nie daje szczęścia.
Leon spojrzał na nią bardzo zdziwiony.
— Nauka nie daje szczęścia?
— Tak, nie daje. Zosia nigdy nie będzie szczęśliwa, choć żyje w warunkach, które zadowoliłyby najwięcej wymagającego. Ma jakieś pragnienia, z których sama nie zdaje sobie sprawy, czuje się nieszczęśliwą, wykolejoną, bezużyteczną... i taką już pozostanie zawsze. Ani jej nie będzie dobrze, ani tym, którzy z nią żyją. Kobieta nie powinna filozofować, tylko wierzyć i starać się uszczęśliwiać innych. To jest droga bardzo prosta i bardzo dawno wytknięta; kobiety nie zbaczały z niej dotąd... im było z tem dobrze, a światu było dobrze z niemi.
Leon się zamyślił.
— Tak i nie — zaczął po chwili. — Światu, a właściwiej mówiąc mężczyznom, może było z tem dobrze, ale nie wszystkie kobiety były, są i byłyby zadowolone, gdyby im pozostała tylko ta jedna droga: droga ofiary i poświęcenia. W kobietach od wieków już, zwolna, budzi się człowiek myślący, choć okoliczności niebardzo temu rozwojowi sprzyjały. Dawniej były niewolnicami, a później albo domowemi cackami, albo krzykliwemi gospodyniami, albo ofiarami. Tylko wyjątki wybijały się nad poziom, jedne wielką inteligencją, inne wielkiem sercem. Teraz tych wyjątków różnych, najróżnorodniejszych, mamy cały legion; ten legion wyciąga ręce do światła, woła o przynależne miejsce w społeczeństwie, nie chce poświęcać się, tylko żyć własnem życiem, i zwiększa się z każdym rokiem, niemal z każdym dniem. Czy tak lepiej... nie wiem, ale świat już się z nim liczy i liczyć będzie coraz więcej. Co zaś do panny Zofii, to pani ma słuszność, że ona nie jest szczęśliwa i byłaby szczęśliwsza, gdyby miała usposobienie panny Marji naprzykład. Ona może urodziła się za wcześnie. Chciałaby żyć samodzielnie, czuć się pożytecznem kółkiem w wielkiej społecznej maszynie, robić coś, wiedzieć jednem słowem, po co żyje. Dzisiejsze społeczeństwo może jej tylko powiedzieć: „pracować nie potrzebujesz, bo masz na życie próżniacze, więc wyjdź za mąż, spełnij zadanie właściwe kobiecie i żyj ideałami twego męża"; ale panna Zofia chce mieć inny cel w życiu, według niej piękniejszy, i chce żyć własnemi ideałami, a że jej nie wskazywano żadnych, pragnie je sobie stworzyć sama, bo wrodzona inteligencja i spory już zasób wiedzy zrobiły z niej istotę myślącą.
Pani Adela uśmiechnęła się z przymusem.
— Jeżeli pan przyznajesz człowieczeństwo tylko takim kobietom jak Zosia, to smutne. Takich jest bardzo niewiele; ogół kobiet myśli i postępuje, jak ja.
Leon zaczerwienił się, zerwał z krzesła, poczerń usiadł znowu i począł mówić szybko i z przejęciem:
— Ogół jest taki, jak pani? Ależ mnie się zdaje, że ogół kobiet jest gadatliwy, bezmyślny i niewolniczo przywiązany do odwiecznego jarzma; a gdyby był podobny do pani, gdyby miał anielskie serca i anielskie skrzydła u ramion, na ziemi byłby raj, kobiety nie dobijałyby się o równość z nami, stałyby wyżej, a my klęczelibyśmy przed niemi, jak przed świętościami! Pani należysz do wyjątków. Mówiąc o kobietach, nie miałem na myśli aniołów, lecz ludzi, a wśród bezmyślnego tłumu panna Zofia jest, zdaje mi się, typem dodatnim, ale typem, który przy obecnych warunkach nie jest jeszcze na czasie. Później te warunki muszą się zmienić... w jaki sposób... nie wiem, bo nigdy nie zajmowałem się tą kwestją i nie mogę mieć wyrobionego zdania; w każdym razie przypuszczam, że tak, jak jest, zostać nie może. Kobiety nie mogą wyjść za mąż wszystkie, bo jest ich więcej niż mężczyzn; z tych, które żyją samotnie, nie każdaby umiała i chciała żyć tylko ofiarą i poświęceniem, jak pani... Dla nich więc przyszłość musi coś obmyśleć, bo inaczej wytworzy się a nawet już się wytworzyła cała kasta malkontentek, nietylko takich jak panna Zofia, ale malkontentek, umierających z głodu.
Pani Adela patrzyła z przyjemnością na jego twarz ożywioną i oczy pełne błysków, a gdy urwał, uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— No, widzisz pan! Ja nie mam pretensji do rozumu, rządzę się tylko sercem, a ostatecznie wydało się, że miałam rację. Czy Zosia jest typem na czasie, czy też przedwczesnym, nie zastanawiałam się, ale czułam, że takie usposobienie nie uszczęśliwi ani jej samej, ani tych, którzy będą z nią żyli.
Sam nie wiem czemu, cała ta rozmowa robiła mi przykrość. Zdawało mi się, że byłbym niesprawiedliwym, gdybym posądzał panią Adelę o chęć umyślnego dyskredytowania Zosi wobec Leona; przypuszczałem, że była daleką od takiej myśli, — ale pomimo to, po ostatnich słowach, uczułem do niej żal, przysunąłem się z krzesłem bliżej i postanowiłem stanąć w obronie sympatycznego dla mnie dziecka.
— Pani przypuszczasz — zacząłem, — że panna Zofia nie uszczęśliwi tych, z którymi żyć będzie? Ja sądzę inaczej. Jeśli taka kobieta spotka na swej drodze człowieka, posiadającego takież same jak ona ideały, zapomni o dzisiejszych mrzonkach, będzie szczęśliwa sama, a jemu da takie szczęście, jakiem nie obdarzyłaby go żadna inna, z najbielszemi nawet skrzydłami. A przytem skąd można wiedzieć, że i ona nie ma swoich skrzydeł, że ich nie ukrywa, że gdy pokocha, nie rozwinie ich i nie okaże się zdolną do wielkich nawet ofiar i poświęceń ?
Pani Adela zarumieniła się nieznacznie. Leon słuchał z uwagą, a gdy umilkłem na chwilę, szepnął:
— To jest bardzo możliwe... i ja także już o tem myślałem.
— A widzisz! Kto tak gra, musi mieć w sobie skarby uczuć i delikatności. Ja posądzam ją, że ona spostrzegła denerwujący wpływ swojej muzyki na ciebie i że tylko dlatego nie grywa teraz rzeczy, które lubiła najwięcej. I posądzam ją, iż tylko dlatego zajmuje cię poważną rozmową i budzi cię nią z apatji, że intuicyjnie odgaduje twój obecny stan i czuje, iż trzeba cię z niego wyrwać koniecznie. Tak, ja sądzę, że takie kobiety mogą być nieszczęśliwe same, ale nigdy nikogo nie unieszczęśliwią. Prawdziwie dobrego serca nie zagłuszy żadna nauka.
Pani Adela siedziała spokojnie, milczała chwilę, jak gdyby rozważając wypowiedziane przezemnie zdanie, a potem podniosła swoje głębokie oczy i rzekła, uśmiechając się łagodnie:
— Ja nie jestem psychologiem i bardzo być może, że masz pan rację, bo Zosia ma rzeczywiście złote serce; jeżeli jednakże ma być nieszczęśliwą, toż byłoby lepiej, gdyby była mniej rozumną.
Stopniałem pod tem słodkiem spojrzeniem i, pełen wewnętrznej skruchy, poniosłem jej rękę do ust.
— Masz pani słuszność zupełną, jak zresztą zawsze... a ja, niegodziwiec, zaprzeczałem ci tylko ot tak, na przekór... jak stary maruda.
Rozpromieniła się, bardzo zadowolona, i spojrzała na Leona. Ale Leon nic już nie słyszał, ani widział, tylko pogrążył się znowu w ponurych myślach. Pani Adela popatrzyła na mnie, potem znowu na niego, wreszcie dotknęła się delikatnie jego ręki. Wstrząsnął się i spojrzał na nią nieprzytomnie.
— Czy to ładnie tak się zamyślać?... czy to ładnie martwić nas?
— Masz! dobrze ci! — zawołałem, śmiejąc się z jego wystraszonych oczu. — Niechże mu pani da burę, tylko porządną.
A Leon uśmiechnął się także, ale z przymusem.
— Ja właśnie myślałem nad tem — zaczął, — że tyle tu doznaję serca, że wszystkie panie jesteście dla mnie tak dobre, że przypuszczenie pana mecenasa co do panny Zofii jest bardzo możliwem, a ja nie umiem być takim, jakim chciałbym być sam i jakim panie chciałybyście mię widzieć. To jest zadziwiające, co się ze mną dzieje! Siły mi wracają, a strach przed czekającą mię pracą wzmaga się w stosunku prostym do tychże sił. Skąd ja mogę mieć humor, kiedy sama myśl o mojem niedołęstwie duchowem doprowadza mię do takiej wściekłości, że chwilami z przyjemnością palnąłbym sobie w łeb...
— Bój się Boga, chłopcze, co ty wygadujesz! — przerwałem mu oburzony. — Ależ twoja dawna energia i miłość pracy wrócą ci, tylko nie prędzej, aż będziesz zupełnie zdrów. A przytem liczże się z wpływem tego oderwanego życia, które tu prowadzimy! Człowiek gnuśnieje, leniwieje, rzeczywiście nie żyje, lecz wegetuje... i to jest właśnie prawdziwa kuracja i prawdziwy odpoczynek. Ja także czuję się teraz zupełnie niezdatnym do pracy, ale głową o mur nie biję, bo wiem, że jak będę musiał, to będę robił. Gdybyś chciał nam wierzyć, nie martwił się swoim stanem i poddał mu się zupełnie, zdrowie wracałoby ci jeszcze prędzej. Z apatji otrząśniesz się odrazu, gdy się zobaczysz w wagonie i powiesz sobie: wracam!
— Pan mecenas ma rację — wtrąciła pani Adela. — Skąd w takim Meranie można mieć energię, kiedy tu niema żadnych po temu bodźców, a przeciwnie wszystko się składa na uśpienie, a raczej na jakieś ukołysanie ducha? Pan nie straciłeś dawnej siły, ona nie zanikła, tylko drzemie... niech więc drzemie jak najdłużej, boć to ona przyprawiła pana o chorobę.
I miała pani Adela słuszność. Moralne siły Leona drzemały tylko, a on i my wszyscy przekonaliśmy się o tem prędzej, niż można było przypuszczać.
Nazajutrz była niedziela, ale niedziela w Meranie tem tylko różni się od dni powszednich, że na ulicach i na promenadzie całe rano spotyka się gromadki okolicznych Tyrolczyków i Tyrolek, przybranych w barwne stroje miejscowe, grupujących się najchętniej koło Curhaus’u i z ciekawością przyglądających się strojnym kuracjuszom, po południu zaś przez ulice ciągną rozśpiewane procesje mężczyzn, kobiet i dziewcząt.
Pogoda dopisywała stale, niebo było bez skazy, ale drzewa, krzewy i winnice poczęły już przywdziewać coraz bogatsze i coraz barwniejsze jesienne szaty.
Obydwaj z Ruszczycem dążyliśmy promenadą w stronę Parvy i obydwaj milczeliśmy. Dopędził nas Włastowicz.
— Uważam — zaczął, podając nam rękę, — że panowie bez żadnych zastrzeżeń przyznajecie prawdziwość zasadzie: milczenie jest złotem. Idę za wami dobry kwadrans i nie usłyszałem jeszcze ani jednej sylaby.
— Mój kolega, jak zwykle, zatonął w myślach o pani Adeli — rzekł Ruszczyć z uśmiechem; — nie chciałem mu przeszkadzać.
— Zgadłeś — przyznałem mu szczerze; — to jest rzeczywiście dziwna kobieta. Bodaj zdecydowałbym się sam chorować, byle tylko módz przyjrzeć się jej postępowaniu. Co ją do tego popycha?... chęć zjednania sobie poklasku, czy też tylko serce? Ot, w czem zagadka.
— Ja myślę, że w takich razach tylko serce — zauważył Ruszczyć. — Doglądanie chorych i dogadzanie wszystkim to jej namiętność; a jeśli nie wierzysz, zachoruj i przenieś się do Parvy... Tylko lepiej może byłoby dla ciebie, gdybyś zamiast łysiny posiadał lwią grzywę Krzyckiego.
Spojrzałem na niego z wyrzutem.
— Jeżeli wierzysz w jej serce, nie masz prawa posądzać jej o coś podobnego, zwłaszcza, że ona rzeczywiście jest jednakowa, dla wszystkich.
Ale Włastowicz roześmiał się i rzekł:
— At, zawsze przyjemniej patrzeć na ładnego, niż na przykład na takiego melona jak Jałbrzykiewicz. Martynow wścieka się, zatem nie tylko pan Ruszczyć miewa świętokradzkie myśli.
— Martynow jest osioł, czyli zakochany... co na jedno wychodzi.
Litwin zaczerwienił się, ale odparł łagodnie:
— A tak! takiemu tłómacz, a z wilkiem pacierz mów... to jedno.
— Alboż pan rozmawiałeś z nim w tej kwestji? — zapytałem ciekawie.
— A rozmawiałem. Powiedział mi wczoraj, że pani Adela kocha się w Leonie, a Leon w pani Adeli.
Ruszczyć machnął ręką lekceważąco, ale ja uczułem w sobie pewien niepokój i zacząłem niecierpliwie:
— Wy bo wszyscy pofiksowaliście tu na punkcie miłości. Próżnujecie i z nudów wmawiacie w siebie najróżniejsze głupstwa. Nibyto leczycie się, a rzeczywiście uprawiacie flirt... czy jak go tam; wytwarzacie sobie urojone zmartwienia i hodujecie sztuczne uczucia, jak ablegry pod szkłem.
Byłem zły. Ruszczyć spojrzał na mnie badawczo, ale nie rzekł nic, a Włastowic westchnął.
— Oj, żeby to tylko sztuczne!... człowiek możeby się otrząsnął... Chociaż trochę w tem prawdy, co pan mówisz. Przy robocie prędzej zapomniałoby się o tem co boli; tu za wiele wolnego czasu na przejadanie własnych uczuć.
Poczęliśmy schodzić z promenady do ogrodu Parvy. Na tarasie było cicho, ale nie pusto. Pod latanią Leon i Zosia przeglądali jakąś książkę i rozmawiali półgłosem, Julka siedziała opodal i szyła coś przy sukience Jani, dziecko siedziało u jej nóg wśród stosu różnobarwnych gałganków i bawiło się wielką lalką, we drzwiach stał Martynow, a z saloniku dochodził śpiew Maryni.
— Martynow wygląda, jak gdyby tylko co wrócił z własnego pogrzebu — szepnął mi do ucha Litwin.
Wszedłem na taras pierwszy i, zdejmując kapelusz, zawołałem głośno:
— Dzień dobry szanownemu zgromadzeniu! Tworzycie państwo tak piękny obrazek, że tylko malować!
— To prawda — potwierdził Włastowicz; — tylko gdybym ja był malarzem, zrobiłbym obrazków trzy. Pani Julia z Janią nosiłaby tytuł szczęścia rodzinnego, panna Zofia i pan Leon młodości i miłości, pan Martynow zaś ilustrowałby rozpacz.
Zosia zarumieniła się i odeszła od Leona; Ruszczyć powitawszy wszystkich, zniknął we drzwiach saloniku, — Martynow zaś spojrzał niechętnie na Litwina i wolnym krokiem zeszedł do ogrodu, ze stałym zamiarem mierzenia go wzdłuż i wszerz.
Zbliżyłem się do Julki.
— A gdzież pani Adela?
— Wyszła do kościoła, ale zaraz wróci i pójdziemy na Winkelweg.
— Otóż to przynajmniej!... Nie tak, jak my bezbożniki, albo szanowna pani dobrodziejka.
— Ja? — obruszyła się Julka — ależ mnie nie wolno chodzić do kościoła, bo tam zimno.
— Tak... ale pani gwałci dzień Boży, szyje przy świętej niedzieli.
Roześmiała się.
— Nie miałam wczoraj czasu, a Jania nie ma sukienki na dzisiaj.
Pokiwałem głową.
— Dobry Boże! w Meranie niema czasu! Nie, to jest rzeczywiście charakterystyczne i pani masz zupełną rację. Przy tem pracowitem próżnowaniu de facto na nic niema czasu.
Wtem śpiew Maryni ucichł, Zosia zniknęła z tarasu, a po chwili z saloniku doleciała nas gwarna rozmowa i wesoły śmiech.
— Oho! panny już dostały pana RuszczycaL. i ręczę, że bawią się nieszczęściem biednego Martynowa — uśmiechnęła się Julka.
— Albo też wygląda, jakby się mydła najadł. Co mu się stało? — zapytał Włastowicz.
— Chciał także być pobożnym, ale Adelcia boi się wszelkich pozorów i nie pozwoliła mu iść z sobą.
Litwin popatrzył w ogród.
— Miała rację. Meran lubi plotki, więc pocóż się narażać?
— EeL. głupstwo! Nikt nas tu nie zna.
— Co? nikt pań tutaj nie zna? Ależ nie dawniej jak wczoraj Jałbrzykiewicz prosił pana Ruszczyca o łaskawe przedstawienie go paniom. Nam wszystkim bardzo często stawiają podobne propozycje, a już co najczęściej, to Martynowowi.
Julka się roześmiała.
— No, ci trafiają najlepiej. Biedne Rumunisko! Onby ją chętnie wsadził pod próżny klosz, żeby nietylko ludzie, ale nawet powietrze nie miało do niej przystępu. Mnie, co prawda, aż nieraz żal patrzeć na niego!
— Tak, zapewne — odezwałem się; — ale cóż pani Adela temu winna?
— Ja też tego nie mówię... choć może lepiej byłoby, gdyby odrazu pozbawiła go wszelkich złudzeń; tylko zdaje mi się, że ona się go boi, a jeszcze więcej boi się skandalu.
Litwin wzruszył ramionami.
— Cóżby on biedaczysko, mógł za skandal zrobić?
— Właśnie! ja jej powtarzam to samo, ale ona jest pod tym względem trochę dziecinna i nadzwyczaj wiele robi sobie z tego, coby ludzie mogli powiedzieć, coby mogli pomyśleć i tam dalej... ot, dziwactwo!
Umilkła, bo na taras wbiegły panny z listami w ręku, a za niemi weszła pani Adela także z listem.
— Panie Leonie, mam dla pana coś, ale tym razem nie z Warszawy!
Leon rzucił książkę trzymaną w ręku i zbliżył się do niej.
— To od kolegi!... ale skądżeż on pisze?... marki niemieckie...
Rozerwał kopertę i, stojąc, czytał; panie zatonęły w swoich listach, ja przyglądałem się z przyjemnością wysmukłej postaci Leona i jego ożywionej twarzy. List był krótki, ale ważne musiał przynosić wieści, bo chłopak bladł i czerwienił się naprzemian, a gdy skończył, energicznym ruchem odrzucił z czoła czuprynę i zawołał głośno:
— Czy wiecie państwo, co mi ten list przynosi? Oto nowinę i taką nowinę, która wstrząśnie całym światem! Niema suchot! Koch wynalazł przeciw nim środek, w Berlinie odbywają się próby i gwałt tam taki, jak gdyby świat się zapadł.
Otoczyliśmy go wszyscy.
— Jak? co? jakim sposobem?
— Nic nie wiem! Mego kolegę wysłali z Warszawy, by na miejscu rozpatrzył się w tej sprawie. Pisze, że po całych dniach siedzi w szpitalu, że nie ma chwilki czasu, że posyła mi całą plikę gazet i sprawozdań, abym się w nich rozpatrzył, bo on nie jest w stanie rozpisywać się obszerniej. A ja tu siedzę i nic, nic nie wiem! Gdybym był zdrów, byliby wysłali mnie, albo bylibyśmy pojechali razem...
Staliśmy wszyscy ogłuszeni wieścią i całym potokiem słów, szybko wyrzucanych przez Leona, a on latał tymczasem po tarasie jak nieprzytomny. Naraz zawołał:
— Pojadę! Tak, pojadę jutro, pojutrze już będę siedział w szpitalu i dowiem się wszystkiego sam!
Stanąłem przed nim naprawdę zatrwożony.
— Jesteś warjat! ja ci jechać nie dam i kwita. Jeśli próby się powiodą, toż chyba ten środek cudowny najprędzej przywędruje tu, do Meranu, do kraju suchotników; będziesz sobie wtenczas badał, ile zechcesz.
A pani Adela się śmiała.
— Panie Leonie, coś ten zapał do nauki i pracy, o który martwiłeś się pan od rana do nocy, zbudził się dość prędko i dość gwałtownie. Czy jesteś pan z siebie zadowolonym?
— Ale bo pani nie wiesz... gruźlica to moja słaba strona. Marzyłem, że sam wynajdę przeciwko niej środek... i ot! mamy ten środek! Cóż to za geniusz! co to za głowa! Ludzkość nie Newtonom, nie Keplerom powinna stawiać pomniki... jej prawdziwymi dobroczyńcami będą tacy, jak Pasteur i Koch, z całą plejadą Nenckich, Behringów, Klebsów i innych!
— Eh! co też pan mówisz! — wtrąciła Marynia — już jabym wolała być Newtonem niż Kochem... to darmo!
— Tak pani sądzisz? A ja myślę, że gdyby Newton zobaczył raz i drugi młodą dziewczynę, jedyną córkę u matki, umierającą na suchoty; gdyby widział, ile ta straszna choroba zabiera geniuszów w kwiecie wieku; gdyby słyszał straszne rzężenia, wydobywające się z piersi dziecka, umierającego na błonicę, i spotkał się z jego wzrokiem, pełnym niemej skargi i wyrzutu...
oddałby wszystkie swoje odkrycia za jedno takie, jakiego teraz dokonał Koch i jakich, da Pan Bóg, dokonamy więcej.
Od Leona bił zapał i wielka siła. Zosia wpatrzyła się weń, jak w tęczę, -- a gdy skończył, zawołała pełna zachwytu:
— Prawda! prawda! ja także wolałabym być Kochem niż Newtonem!
— Wszystko to pięknie, ale ja znów poradziłabym teraz uspokoić się trochę, zwłaszcza panu Leonowi, i iść na spacer; resztę omówimy w drodze — zauważyła pani Adela.
Poparłem ją gorąco, w obawie, by cała ta awantura nie wpłynęła źle na zdrowie Krzyckiego. Poczęliśmy się zbierać.
— Jania tyz!
Roześmieliśmy się wszyscy, a dzieciak, przypomniawszy obecnym o istnieniu swej poważnej osoby, zbierał pośpiesznie rozrzucone gałganki.
— Jania zostanie! — odezwał się z powagą Ruszczyć.
Ale mała rzuciła mu przez ramię pogardliwe: — Bzidki pan! — i potoczyła się za matką.
Spacer na Winkelweg była to wycieczka dość uciążliwa, ale jedna z bliższych. Minęliśmy Curhaus i most i poczęliśmy się wspinać na przeciwległy brzeg rzeki. Droga była wygodna i szeroka, ale wiła się w górę jak grajcarek. Pani Adela nie odstępowała Leona, uważała, by się nie męczył zanadto, i stawała często, by mógł odpocząć, — lecz on tak był pochłonięty przez nowe myśli, że nie wiedział, ani co się z nim dzieje, ani gdzie go prowadzą. Pierwsza wydostała się na górę Julka. Zarumieniona, zmęczona, odwróciła się do nas i zawołała z tryumfem:
— A co? nie wstyd wam, że ja jestem pierwsza?
— Już ja się będę wstydził, tylko niech pani codzień tak wygląda jak dzisiaj — mówiłem, sapiąc i z wysiłkiem podążając za Włastowiczem — kolory, humor... aż miło!
Litwin kaszlał, oddychał ciężko, ale szedł wytrwale i Janię za rączkę prowadził. Postępowaliśmy teraz szeroką drogą, wiodącą nas między dwoma szeregami will, po prostu tonących w szkarłacie, złocie i zieleni. Naraz szereg się urwał i odsłonił skłon góry, pokryty winnicami i spływający łagodnie do łąk, podobnych do olbrzymiego szmatu ciemnozielonego sukna. Widnokrąg zamykał łańcuch gór, poszarpanych, poprzerzynanych ciemnemi wąwozami, gdzieniegdzie pokrytych lasem, gdzieniegdzie błyszczących w słońcu nagim granitem, jak stal. Tęskne dźwięki klekotów dolatywały od łąk, na których odrzynały się jasnemi plamami całe stada krów, wlewających życie w cichy krajobraz.
Stanęliśmy zapatrzeni i zasłuchani.
— Co za wspaniały widok!
Siedliśmy na ławkach w pełnem słońcu.
— Mój koleżka — odezwał się Ruszczyć — obdarzy nas teraz wykładem o naturze i sztuce.
— Drwij sobie, drwij, ale że tego nic nie zastąpi, chyba muzyka panny Zofii, to fakt.
Tymczasem na drodze podniósł się tuman kurzu, a po chwili ujrzeliśmy elegancki amerykan, zaprzężony w parę dzielnych kasztanów. Na wysokim koźle siedział Jałbrzykiewicz w jasnym garniturze i powoził z fantazją wiedeńskiego dorożkarza; obok niego młoda kobieta, w szarej, angielskiej sukni, śmiała się i próbowała odebrać mu lejce. Gdy wesoła para zrównała się z nami, Jałbrzykiewicz ściągnął lejce, począł jechać stępa i skłonił się kapeluszem. Przyglądaliśmy się ciekawie. Młoda kobieta obrzuciła wzrokiem nasze towarzyszki, Jałbrzykiewicz utkwił bezmyślne oczy w panią Adelę i poruszył grubemi wargami, jak głodny na widok befsztyku z polędwicy.
— Jak ona skromnie i dystyngowanie wygląda! — zauważyła Julka, gdy amerykan, wesoła para i dzielne kasztany zniknęły nam z oczu na zakręcie drogi.
— Rzeczywiście! — dorzuciła półgłosem zamyślona pani Adela — nie wiedząc, trudno byłoby się domyślić, z jak nizkich sfer podniósł ją na swój amerykan pan Jałbrzykiewicz.
Włastowicz uśmiechał się i zaczął mówić zniżonym głosem:
— To nietylko jego zasługa; on je obie poznał już jako baletnice i odegrał rolę tylko mecenasa sztuki choreograficznej.
— Czy prawda, że wynajął całą willę Iris, trzyma ośm koni i wydaje bale ? — zapytała ciekawie pani Adela.
— Najprawdziwsza prawda. Cudzoziemki nie są wybredne w doborze towarzystwa, więc bale cieszą się nawet powodzeniem.
Julka kiwała jasną głową.
— I pomyśleć, że to Polak! Czy państwo wiecie, że on jest z naszych stron? Odziedziczył po stryju ogromne dobra na Żmudzi, a trzy razy tyle jeszcze odziedziczy po matce w Lubelskiem i na Litwie. My go nie znamy, bo przeważnie siedzi w Warszawie, albo za granicą, ale ogólnie mówią, że ma być bardzo mało inteligentny.
— O! toż to widać! — zauważył Włastowicz — musi być głupi idealnie, jak karp!
Umilkliśmy. Marynia siedziała ze spuszczonemi oczami, a Zosia, zapatrzona w szczyty Alp, rzuciła pytanie, które zwróciło na nią wszystkie oczy:
— Co się też z niemi stanie później?
Ruszczyć poruszył się niecierpliwie.
— Z kim? z temi paniami? — zapytał. — Dzieci nie powinny myśleć o takich rzeczach.
— Nie powinny? Dlaczego? Myśli zgnieść nie można, a ja prócz tego nie jestem dzieckiem i tych pań mi żal. Co one zrobią, jeśli znów zostaną same, bez chleba?
— Do ciebie nie przyjdą po radę — zwróciła się do niej z niezadowoleniem pani Adela; — nie powinno się marnować współczucia dla tego rodzaju kobiet.
Zosia zaczerwieniła się.
— I ty to mówisz, Adelko, ty, taka dobra dla wszystkich i przebaczająca? Wczoraj mówiłaś inaczej.
— Bo mówiłam o kobietach z naszych sfer, o takich, które bezinteresownie poświęcają wszystko, a mają wzamian pogardę społeczeństwa. Ja takim przebaczam i takim powinni przebaczać wszyscy.
Zosia zamyśliła się.
— A ja myślę, że takim nic już nie przyjdzie z przebaczenia innych, bo one rozumieją, co jest złe, a co dobre, i same sobie nie przebaczą nigdy. Pogardy dla samego siebie nie wydrzesz z duszy, tak jak nie wskrzesisz zabitego... i to musi być straszne pomyśleć, że gdy przyjdzie rozwaga, nie można się już cofnąć i nie można być tem, czem się było, za żadne skarby, za cały świat. Na taką ranę niema środka; na raka zaś, toczącego te warstwy, które nie mają jasnego pojęcia o złem i dobrem, a za jedynego doradcę mają nędzę, na takiego raka przebaczenie i pomocna ręka byłyby skutecznym środkiem. Gdyby ludzie zamiast odpychać, zajęli się losem i umoralnieniem takich nieszczęśliwych istot, one mogłyby być jeszcze nietylko uczciwemi, ale i szczęśliwemi kobietami.
Julka spojrzała na dziewczynę życzliwie.
— Masz rację, Zochno, ale nie myśl o takich rzeczach.
— Dlaczego, proszę cię? I panny nie powinny rządzić się fałszywą skromnością, lecz powinny znać smutne strony życia, aby wiedziały, kiedy potępiać i pogardzać, a kiedy współczuć i przebaczać.
Leon patrzył na nią z podziwem, a gdy umilkła, zawołał z zachwytem:
— Panno Zofio! pani mówisz takie wielkie prawdy, że i w ewangelii niema większych.
A Zosia zmieszała się pod jego błyszczącym wzrokiem i szepnęła zarumieniona:
— Bo też to z ewangelii czerpane; mnie wychowano na ewangelii, tylko, że już trochę z tego pogubiłam po świecie, sama nie wiem kiedy...
Ruszczyć patrzył na nich z jakimś dziwnym wyrazem w oczach, a pani Adela była widocznie niezadowolona.
— Radziłabym — odezwała się z odrobiną niecierpliwości w głosie — zaprzestać już dysput i iść dalej. Odpoczynek przeciągnął się coś zanadto długo, dzięki panu Jałbrzykiewiczowi et Cie.
— W takim razie jestem mu szczerze wdzięczny, bo nam tutaj dobrze — zauważyłem, z żalem myśląc o wygodnej ławce, słońcu i miłem far niente, które pani Adela chciała tak lekkomyślnie porzucać dla uciążliwego spaceru.
— Tak? to ja zostanę z panem — odezwała się Zosia.
— I ja także — dodała Marynia.
— Jania tyz!
Mała wyrwała rączkę Włastowiczowi i wpadła w otwarte ramiona Zosi.
— Pan Leon też z nami, nieprawdaż? — zwróciła się do niego Marynia. — Pan już masz i tak dosyć tego spaceru.
Leon spojrzał na panią Adelę, ale pani Adela patrzyła w inną stronę.
— Tak, może i lepiej, żebym został — zaczął niepewnym głosem i usiadł.
A Marynia nachyliła mi się do ucha i szepnęła:
— Adelcia zła.
— A toż czego?
— Oho! ja wiem. Adelcia lubi być królową, lubi mieć w swem królestwie dużo dusz, a my tu przez ten czas możemy zbuntować taką jedną duszyczkę, czyli inaczej mówiąc, nawrócić na inną wiarę.
Patrzyłem na nią zdziwiony i nic nie rozumiałem, a ona wydęła wzgardliwie usta i wzruszyła ramionami.
— Eh! pan tego nie rozumiesz! na to trzeba mieć kobiecy rozum.
Uśmiechnąłem się, a Ruszczyć tymczasem stał niepewny, nerwowo kręcił wąsa, wreszcie odwrócił się i poszedł za oddalającem się zwolna towarzystwem. Zosia westchnęła.
— Panu Ruszczycowi coś jest, Adelcia także jakaś nieswoja, a mnie zaraz się zdaje, że coś złego wisi w powietrzu.
Marynia wzruszyła ramionami.
— At! coby tam miało wisieć! Zresztą, gdyby i wisiało, to nie utonie... powiedziałby pan Włastowicz. Co zaś do pana Ruszczyca, to ja wiem, co mu jest, ale nie powiem.
Zosia spojrzała na nią pytająco.
— Nie patrz, nie, bo nie powiem. Pyszną miałeś pan myśl, panie mecenasie; doskonale nam tutaj... nieprawdaż, panie Leonie?
— Tak, ja byłem trochę zmęczony.
— No, widzisz pan, tu sobie posiedzimy cicho, odpoczniemy i zobaczymy, jak mrok pada na łąki... to jest coś prześlicznego!
Umilkliśmy, rozkoszując się ciepłem jak jaszczurki, ale po chwili Marynia przerwała milczenie, klaszcząc w ręce i wołając:
— Aha! pan Ruszczyć wraca!
Ruszczyć wracał rzeczywiście — szedł wolno i podbijał laską kamyki, leżące na drodze.
— Otóż to! jakoś towarzystwo Adelci nie wystarczyło, zatęsknił pan do nas — śmiała się do niego Marynia.
A na to Ruszczyć:
— Coś pan Julian prawdę napisał o owej zarozumiałości młodego wieku!
— Aha, pewno!... zarozumiałość zarozumiałością, a powrót powrotem.
— Tylko tym razem omyliłaś się pani. Wróciłem dlatego, że te panie zapędziły się dziś strasznie daleko, a ja niezupełnie dobrze się czuję.
Marynia spoważniała, a Zosia spojrzała na niego z niepokojem. I ona wyglądała dziś blado, oczy miała podkrążone, a na skroniach sieć błękitnawych żyłek. Jania siedziała u niej na kolanach i miała wielką ochotę zasnąć.
—¦ Możebyś ty, robaku, przesiadła się do mnie? — odezwałem się, wyciągając do niej ręce.
— Nie; Jania u cioci.
— Kiedy ciocia zmęczona... Ty zresztą cioci nie kochasz.
— E plawda! Jania kocha.
— Co też ty pleciesz! Tej cioci nikt nie kocha.
Popatrzyła na mnie uważnie, zamyśliła się i nagle zawołała z tryumfem:
— A pan Luscyc?
Marynia i Leon wybuchnęli śmiechem, a ja mimowoli spojrzałem na Ruszczyca i Zosię, Ona uśmiechnęła się swobodnie i patrzyła na niego jakby z wdzięcznością, ale on tego wzroku nie mógł wytrzymać i głowę odwrócił.
— Pociąg! — zawołał, wyciągając rękę w kierunku szarzejącego przed nami pasma gór.
W milczeniu zwróciliśmy oczy w stronę jego wyciągniętej ręki. Słońce padało już ukośnie i rzucało na podnóża gór długie, błękitne cienie. Na łąki spływał mrok, klekoty dźwięczały żałośnie, cała natura wydawała się jakby zasłuchana, bez oddechu — i było coraz ciszej, coraz ciemniej i coraz uroczej. U podnóża gór biegł tor kolejowy szarą, wązką taśmą, a po nim mknął pociąg i znaczył powietrzną drogę jasnym obłokiem dymu. Ścigaliśmy go wzrokiem wszyscy, a on wił się jak wąż razem ze skrętami szarego toru, aż wpadł za ostatni szczyt i zniknął. Chwilkę szarzała jeszcze biała smuga dymu, ale i ta rozwiała się w przestrzeni, a na cichą ziemię poczęła spływać coraz większa, przejrzysta, błękitna zaduma.
Zosia westchnęła.
— Gdy patrzę na taki uciekający pociąg, zawsze przejmuje mię smutek, jak wobec czegoś, co chciałoby się zatrzymać, a nie można.
Z trudnością oderwałem oczy od czarów, rzuconych mi pod stopy, i zwróciłem się do dziewczyny:
— Skąd u pani takie myśli? Za moich czasów ludzie w tym wieku umieli się tylko śmiać; pani co się odezwiesz, to jak rabin.
— I ja śmiałam się dawniej, ale przestałam, gdy nauczyłam się patrzeć i myśleć. Chciałabym, żeby i Julek zmienił się wreszcie, żeby był naprzykład taki, jak pan Leon. Ale takim on nigdy nie będzie...
Leon zwrócił na nią pytające oczy.
— Pan Julian jest podobno bardzo wesoły — rzekł; — takim najłatwiej o szczęście. Dlaczegóż pani chcesz robić z niego takiego książkowego móla jak ja?
— Bo pan przedewszystkiem jesteś człowiekiem — odparła, — a mój Julek jest do tej pory niczem. Krótko jeszcze żyję, ale doszłam już do przekonania, że niewiele jest ludzi na świecie... i to jest smutne.
— Dla pani nic jeszcze nie powinno wydawać się smutnem — rzucił Ruszczyć chmurnie. — Komuż wierzyć w ludzi i w szczęście, jeśli nie młodym, którzy nie nauczyli się jeszcze wątpić?
— Nie nauczyli się? — na ustach Zosi, prawie dziecinnych, ukazał się gorzki uśmiech — alboż dzisiejsze pokolenie nie rodzi się już z zarazkiem smutku w sercach? Ledwie zaczyna myśleć, już wątpi i nie próbuje nawet gonić za szczęściem, bo wie, że to mara. W duszach chmurno, mroczno i zimno; niema ideałów, bo je zduszono; niema wiary, bo w cóż wierzyć, gdy zabrakło sprawiedliwości?.., i celu niema, bo pieniądz to za lichy cel dla tych, co mają duszę i pamięć.
Leon się zerwał.
— Nie masz pani racji! nie! Są ludzie, którzy mają i ideały, i wiarę i cel; są, wierzaj mi pani, i jest ich nawet dużo i do tego młodych !
— Oh! pan o tem nie możesz sądzić — przerwała mu dziewczyna: — pan jesteś wyjątkiem, apostołem... takich niewielu!
— Niewielu? Ależ całe młode i myślące pokolenie jest takie; my wiemy, do czego dążymy; my wiemy, czego chcemy. Starzy stracili już wiarę, ale ona w nas odżyła i już nie umrze.
Zosia patrzyła nań oczami pełnemi podziwu, a Ruszczyć rzucił krótko:
— Pan Leon ma rację.
— Ma rację? — powtórzyła jak echo — a ja jednakże znałam innych ludzi... a przytem przecież sama jestem człowiekiem, i nie wiem, poco żyję, do czego mam dążyć, czego pragnąć.
— A wie pani co, panno Zofio? — odezwałem się, patrząc na nią z uśmiechem — mnie się zdaje, że gdybyś pani wyszła za mąż i miała na własność takie oto maleństwo jak Jania, nie pytałabyś, poco żyjesz.
Potrząsnęła główką niecierpliwie.
— Ol dziecko nie wszystkim jest w stanie zakryć cały świat.
— Zapewne. Ale gdybyś pani powiedziała sobie naprzykład: „wychowam mego syna na takiego człowieka jak Leon“ i gdyby ci się to wychowanie powiodło... Pani Krzycka jest szczęśliwą i nie pyta, poco żyje... wierz mi pani.
Zamyśliła się.
— Bardzo być może; ale jak tu wyjść za mąż, gdy nic w duszy nie mówi: idź, bo to twoje szczęście.
— Nie mówi dziś, to powie jutro.
— A jak nie powie nigdy? Wy wszyscy mówicie zawsze jedno w kółko, każecie nam wciąż czekać i nie zastanawiacie się, że jeżeli wam sama miłość nie wystarcza, dlaczegóż ma wystarczać kobietom? Wy uczycie się i pracujecie, a choć ta praca często marnuje się i daje niewiele, ta trocha jest waszym celem. Miłość to tylko intermezzo w życiu mężczyzny; dlaczegóż więc dla nas ma być wszystkiem? dlaczego, jeśli nas zawiedzie, lub nie zbudzi się wcale, my nie mamy mieć innego celu w życiu?
— Ale i owszem, możecie mieć panie — przerwał jej Leon. — Aiboż mało już mamy przykładów dzielności kobiet? Dziś to jeszcze naturalnie wyjątki, a w sferze, w której pani żyjesz, nawet i wyjątków może niema, ale przyjdzie prawdopodobnie czas, kiedy zarówno chłopca, jak dziewczynę, będą rodzice pytali: czem chcesz być?
— Tylko i takie rozwiązanie kwestji—wtrącił Ruszczyć — okaże się prawdopodobnie medalem o dwóch odwrotnych stronach.
— O! ciekawa jestem, coby się też tak okazać mogło. Mężczyznom odbieramy chleb?... A nam co do tego? My także mamy prawo żyć. My byłybyśmy lepsze, gdybyśmy musiały pracować, lepsze i szczęśliwsze.
Marynia wstała.
— No, proponuję koniec, bo Adelcia już idzie i pan Rumun także. O! jakaś rozprawa... może przecie stanowcza.
— Dla niego byłoby lepiej, gdyby rzeczywiście była stanowcza — szepnęła Zosia i zadrżała lekko.
Ruszczyć podał jej okrycie.
— Pani chłodno, prawda? Trochę zapóźniliśmy się... słońce się chowa.
— Już mi ciepło, dziękuję; a teraz niech pan także włoży palto i dobrze je zapnie... o, tak.
Uśmiechnęła się do niego i spojrzała mu w oczy.
— Taki pan był dziś jakiś, jakby się pan gniewał, a ja zaraz pomyślałam, że może na mnie.
— Na panią! Prędzej... — zaczął i urwał.
— Śpieszmy się! śpieszmy, bo słońce zachodzi! — wołała zdaleka pani Adela, pozostawiając Martynowa i prawie biegnąc.
Julka dążyła za nią śpiesznie.
— Spóźniliśmy się! — mówiła — ale państwo powinniście byli iść naprzód, przez wzgląd na pana Leona i Zosię.
Poczęła ubierać Janię i z niepokojem spoglądała co chwila na chylące się słońce. Pani Adela zawijała ciepłym szalem szyję i usta Leona i po wtarzała z żalem:
— Jeżeli zachoruje pan Leon, albo Zosia, nie daruję tego sobie nigdy. Zosiu, zasłoń sobie usta, Julka także; tak... pan Włastowicz nawet palta nie zapiął!... ślicznie, będziesz pan zdrów.
— Chodźmy, chodźmy!— wołali wszyscy — nie dostaniemy obiadu!
i poczęliśmy iść śpiesznie. Jania, zachwycona gwarem i zamieszaniem, potoczyła się naprzód, ciągnąc za sobą długą gałąź bluszczu i śpiewając z całego gardła.
A gdy żegnaliśmy panie na stopniach tarasu, szczyty Alp stały w ogniu, ale dolina leżała już w mroku. Słońce majestatycznie staczało się coraz niżej, oblewało wierzchołki złotem, purpurą, aż zgasło — a cała dolina, stoki gór i ich poszarpane grzbiety poczęły nasiąkać tonami ciemnego szafiru.
— Adelcia wyjechała!
— Wyjechała? Jakto, gdzie, kiedy?
— Dziś. Co się tu wczoraj działo! co się działo! A z panów, jak na psotę, nie zajrzał żaden.
— Nie mogliśmy. Ruszczyć był niezdrów; ale przecie Leon, Włastowicz, Martynow...
— A! pan Martynow! właśnie!
— No więc mówcież panie prędzej i nie bawcie się naszym niepokojem.
Staliśmy z Ruszczycem niepewni i zdziwieni; przed nami panny, splecione ramionami i przytulone do siebie, siedziały na ławeczce blade i ze śladami łez na pociemniałych powiekach.
— A pani Keszmarowa gdzie? a Leon? Czy Włastowicza jeszcze niema? — pytał niecierpliwie Ruszczyć.
— Julcia się położyła, bo ją boli głowa; pan Włastowicz poszedł po antipirynę, a pan Leon siedzi w tych książkach, które mu wieczorem przyniesiono z poczty.
— To dobrze, ale co się wczoraj działo i dokąd pani Przygodzka wyjechała?
— Więc ja powiem — zaczęła Marynia, uwalniając się z ramion Zosi i stając przed nami. — Pan Leon był u siebie, Julcia siedziała z Adelcią w salonie, a my z Zosią grałyśmy sobie na cztery ręce. I przyszedł pan Martynow, a był blady, jak płótno. Siedział, siedział, nic nie mówił, potem poszedł na taras i wkońcu poprosił Adelcię, żeby także wyszła. Ja byłabym nie poszła za nic w świecie, bo on był jakiś dziwny, ale Adelcia poszła. Rozmawiali może z kwadrans, ale co, nie wiem; naraz usłyszałyśmy strzał i wielki krzyk...
Marynia urwała raptem i rozpłakała się.
— Do kogóż strzelał? do niej, czy do siebie? — zapytaliśmy z Ruszczycem równocześnie.
— Nie wiadomo — załkała Marynia.
— Jakto, nie wiadomo?
— A nie wiadomo, bo żadnego trupa nie było. Wybiegłyśmy wszystkie, pan Leon wyskoczył przez okno. Adelcia leżała w tym wielkim klombie laurowym, ale nie wiedziałyśmy jeszcze wtedy, umarła, czy tylko zemdlała, a Rumuna już nie było. Pomogłyśmy panu Leonowi i jakoś zaniosłyśmy ją do pokoju. Szczęściem, że to niedziela... w całym domu był tylko ten głuchy Franz, a Adelcia ogromnie się boi, żeby to się nie rozniosło. Przyrzekłyśmy jej, że nie powiemy nikomu... i pan Leon także nas o to prosił.
— I nie powiedziały panie, aż nam — zauważyłem z powagą, powstrzymując uśmiech.
— A tak! — Marynia znowu zalała się łzami. — Zostawili nas same... tak nam straszno... i dlatego powiedziałyśmy. Ale pan Włastowicz nic nie wie.
— Bardzo słusznie. My zostawimy to przy sobie. Tylko, czemuż pani Adela wyjechała?
Wziąłem Marynię za rękę, poprowadziłem ją do ławeczki i usiadłem przy niej.
— A to znów inna historja. — Dziewczyna otarła oczy i poczęła opowiadać, oddychając ciężko, jak spłakane dziecko. — Gdyśmy Adelcię ocucili i uspokoiliśmy się trochę, była może godzina dziesiąta. Ktoś zapukał do drzwi... my zlękłyśmy się tak, że żadna nie śmiała się ruszyć z krzesła, ale pan Leon poszedł, otworzył drzwi i przyniósł Adelci depeszę. Jakaś jej kuzynka telegrafowała, że jedzie na Rivierę, ale zachorowała w Weronie, musiała się zatrzymać i prosi, żeby Adelcia przyjechała do niej na parę dni. Adelcia chodziła po pokoju, myślała długo, wreszcie zadecydowała, że jedzie, bo pan Leon jest już zdrowszy, pan Juljan obiecał przyjechać w tych dniach, a ona potrzebuje po doznanem wstrząśnieniu zmienić choćby na parę dni otoczenie, otrząsnąć się i uspokoić.
— Więc wyjechała tylko na parę dni? — zauważył Ruszczyć.
— Tak, nie dałyśmy jej wziąć rzeczy i zabrała tylko ręczny kuferek, ale Julcia jest bardzo zmartwiona i ciągle powtarza, że ona pewno nie wróci, bo do Meranu przyjechała tylko na nasze prośby i namowy.
— Wróci — szepnęła Zosia, — albo pojedzie na Rivierę, to się znowu spotkamy. Ona od czasu śmierci męża nie cierpi Warszawy i mówi, że tu niewiele więcej wydaje, aniżeli w domu.
— Czy nic nie wspominała paniom, co było przyczyną gwałtownego postępku Martynowa i co on właściwie zrobił?
— Mówiła tylko, że pan Martynow jest nikczemny, bo zarzucił jej, że wiedziała o jego uczuciu, że je podniecała nawet, i że to jest niepodobieństwo, aby można kochać męża, który już od paru lat leży pod ziemią. Adelcia się obraziła i powiedziała mu, że kłamie, że ma pretensje nieuzasadnione i że ona, choćby nawet zmieniła zamiar i zamąż wyszła, to nigdy za niego, a wtedy pan Martynow wpadł w wściekłość, krzyczał, że jej nie pozwoli być nigdy niczyją i różne inne rzeczy... ale do kogo strzelał, Adelcia nie wie, bo jak usłyszała huk, zemdlała.
Umilkła, a my spojrzeliśmy na siebie, niewiele rozumiejąc.
— Warjat! — mruknąłem, patrząc na klomb laurowy i myśląc o pani Adeli, takiej łagodnej, ufnej, bezbronnej wobec bezprzytomnego szaleńca. — I co też taka dobra i cicha istota mogła wtedy myśleć? Co się tam dzieje teraz w jej duszy?
Ale dumania przerwał mi niespodziewany śpiew, który dobiegł nas z tarasu:
Adio ii mia Napolil...
Głos był tenorowy, dźwięczny i czysty.
— Julek! — krzyknęła Zosia, zrywając się i biegnąc z wyciągniętemi rękami.
A po schodach zbiegł mężczyzna wysoki, szczupły, z czarną czupryną, a l’artiste z czoła odrzuconą, porwał dziewczynę w ramiona i uniósł w górę. Marynia pobiegła także.
— No! macie mnie! — wołał, puszczając Zosię i chwytając rączki Maryni — tylko po tak długiem niewidzeniu panna Marja mogłaby, co prawda, powitać mię tak samo jak Zosia... ja osiwiałem z tęsknoty!
Dziewczyna wyrwała mu ręce i schowała je poza siebie.
— O! jeszcze czego! szkaradny pan jesteś!
— Wenecjanki utrzymywały przeciwnie... tylko że one są o wiele brzydsze od Medjolanek.
Marynia się śmiała.
— I te i te nie mają gustu.
— Tak?... otóż pani się nie znasz. — Uścisnął ręce Ruszczyca i zbliżył się do mnie. — Z listów Zosi wiem już o panu wszystko, co można najlepszego, pan zaś, dzięki szanownej pannie Marji, wiesz o mnie wszystko, co najgorszego... zatem jesteśmy starzy znajomi.
Uśmiechnąłem się i uścisnąłem mu rękę serdecznie.
— No, wszystko to bardzo pięknie, ale gdzież reszta? Nie widzę ani pani Adeli, ani pani Julji, ani pana Włastowicza, ani Rumuna, ani owego ósmego cudu świata, pana Leona Krzyckiego. Dżuma przeszła tędy, czy co?
Panny zamieniły z sobą porozumiewawcze spojrzenia.
— Adelcia odebrała wczoraj depeszę od swojej kuzynki i pojechała do niej na parę dni do Werony, Julcię boli głowa, pan Leon jest u siebie, pan Włastowicz poszedł po antipirynę, a pan Martynow— Marynia zacięła się i po chwili dodała rezolutnie: — pan Martynow nie przyszedł dziś... może jeszcze przyjdzie.
Dolski się zamyślił.
— Więc wyjechała... Szkoda!... No, miejmy nadzieję, że wróci. Ja tymczasem pójdę się przebrać.
Oddalił się, pośpiewując wesoło i po drodze obrywając listki laurów, które rzucał sobie pod nogi. Marynia odprowadziła go wzrokiem — a gdy znikł z tarasu, spojrzała na nas z tryumfem.
— Nic a nic się nie domyślił, prawda? Adelcia prosiła, więc lepiej nie mówić.
Schyliłem głowę z uznaniem.
— O! pani jesteś dyplomatka!... anim przypuszczał. Ale, ostatecznie ciekawa rzecz, co się stało z Martynowem? Może on strzelał do siebie i zranił się?
— O, nie! Adelcia mówiła, że nie.
— Może wyjechał — odezwał się Ruszczyć.
— Bój się pan Boga! A toż w takim razie pojechałby tym samym pociągiem co Adelcia!
Załamała ręce i patrzyła na niego przerażona.
— Tak, to nie byłoby dobre — szepnął Ruszczyć.
— Eh! cóż znowu! — pocieszyłam ją — najpewniej siedzi jeszcze w Meranie i rozmyśla nad własnem głupstwem.
— A tak, bardzo być może.
Zostawiłem panny spokojniejsze i udałem się do Leona. Siedział przy stole, ręce miał zatopione we włosach i czytał z takiem zajęciem, że nie usłyszał wcale, gdy wszedłem. Z postanowieniem nieprzyznawania się, przez wzgląd na Marynię, do świadomości o wczorajszem zajściu z Martynowem, usiadłem naprzeciw niego, a on wtedy dopiero podniósł głowę i wyciągnął do mnie rękę z powitaniem. Był bledszy dziś, niż zwykle i wydawał się zmęczonym.
— Coś nietęgo wyglądasz — zauważyłem — może za dużo siedzisz w pokoju?
— Nie, tylko wczoraj położyłem się późno, w nocy nie mogłem spać i rano wstałem. Pani Adela wyjechała... wiesz pan już o tem ?— a gdy skinąłem głową, ciągnął dalej: — Chciałem ją odprowadzić na kolej, lecz odmówiła.
— No, a cóż wyczytałeś nowego w tych szpargałach? — zacząłem, widząc, że milczy i że nie ma zamiaru mówić o wczorajszym wypadku.
Ożywił się.
— A no, wyczytałem już dość, ale nie tyle, ile się spodziewałem. Sprawozdania lekarzy, pracujących w szpitalach berlińskich, są świetne, ale obawiam się, czy nie przesadzone. Zapowiedziano z góry, że o skuteczności nowej metody można orzec dopiero po sześciu tygodniach kuracji, płyn Kocha poczęto stosować w połowie września, a dzienniki październikowe, nawet już z dziesiątego października, takie opisują cuda, że mimowoli przychodzi myśl o reklamie. Przytem sprawozdania Kocha są bardzo skromne i nic jeszcze nie obiecujące. Fakt jest, że po zaaplikowaniu substancji, przygotowanej przez niego, czyli owej głośnej tuberkuliny, tuberkuliczny Virus nie działa na morskie świnki... ale czy nie będzie działał na człowieka, a głównie czy okaże się środkiem leczniczym u osobników już dotkniętych gruźlicą?
— No — zauważyłem, — o tem powinny cię objaśnić sprawozdania lekarzy, robiących próby.
— Zapewne, ale Niemcy poprostu upili się tryumfem swego Kocha... i kto wie, czy nie potęgują go zbytecznie. Mnie się to wszystko wydaje nieprawdopodobnem... musiałbym sam obserwować, no, ale dałby Bóg, aby moje niedowiarstwo okazało się bezpodstawnem. Pisałem już do kolegi, zakląłem go na wszystko, by napisał do mnie obszerniej i doniósł, co sam o tem myśli, a on jest dobry chłopak, zrozumie, że ja tu siedzę jak na szpilkach, i głupi nie jest. Zbada on tam wszystko niedługo, bo zna się na tem, a przytem ma spryt.
— Czekajże więc na ten list, nie przejmuj się zanadto, a tymczasem chodź ze mną na górę. Powinieneś być ciągle na słońcu. Jeden dzień siedzisz w pokoju i już pomizerniałeś. Chodź! Dolski przyjechał.
— Przyjechał? a to dobrze! Panna Zofia jest ogromnie zdenerwowana po wczoraj... to jest po odjeździe pani Adeli, i może się trochę ożywi.
Poszliśmy, a w saloniku już doleciał nas wesoły głos Dolskiego i serdeczny śmiech Maryni. Na nasz widok Dolski zeskoczył z balustrady, na której siedział, gniotąc róże i bluszcze, i powitał Krzyckiego tak serdecznie, jak gdyby go znał od Bóg wie jak dawna.
Zosia zerwała się z biegunowego krzesła.
— Panie Leonie, siadaj pan tu, bo tu słońce.
Marynia przyniosła szal.
— Słońce jest, ale trochę chłodno... mnie przynajmniej.
— Dziękuję, dziękuję! —wołał Leon—panie prześcigacie w dobroci nawet panią Adelę, pragniecie widocznie, bym nie poczuł jej nieobecności; ale przecież jestem prawie zdrów i pieścić się nie powinienem.
Odebrał szal z rąk Maryni i powiesił go na poręczy krzesła.
— Ciepło jest, panno Marjo, zupełnie ciepło, a pani musisz być niezdrowa, jeśli czujesz chłód.
Popatrzył na nią badawczo, ale ona się roześmiała.
— Oho! doktór czyha na pacjentkę!... ale nic z tego! Jestem tylko trochę zdenerwowana, a jutro będę zdrowa jak rydz.
Dolski patrzył i kiwał głową.
— Mój Boże, mnie toby panna Marja za nic w świecie nie przyniosła szala.
— Pewno, że nie... Jeszczeby też!
— No, nie kłóćcież się państwo — wtrąciła się Julka, — a pan Juljan niech nam jeszcze co opowie ze swojej podróży.
— Z największą chęcią.—Wykręcił się i znowu na balustradzie usiadł. — Czy wiecie państwo, kogo widziałem dzisiaj w Mori?
— Prawdopodobnie podobnych sobie pasażerów — rzuciła ironicznie Marynia.
— Wcale nie! takiego ładnego chłopca nie było ani jednego... ale za to, patrzę, po peronie chodzi jakiś gruby, wysoki pan, coś znajomego. Przyglądam się, przecieram oczy, bo byłem zaspany... doktór Męcki. Chciałem wyskoczyć, ale pociąg ruszył i pojechaliśmy.
— Doktór Męcki? — zawołały wszystkie panie razem. — A on coby tu robił?
— Eh! zdawało się panu... to niepodobna — zadecydowała Marynia, zamyślając się.
— Panie znają doktora Męckiego ? — zapytał Leon.
— Znamy. Poznałyśmy go w Aussee.
— Ja go poznałem w Krakowie, radziłem się w przejeździe, rozmawialiśmy nawet ze sobą dość długo, ale nie wspominał nic o tem, że wyjeżdża w te strony. To bardzo przyjemny i wesoły człowiek.
— To mało wesoły... kapitalny człowiek i umie żyć... — mówił Dolski — ja coś wiem o tem... a nasze panie wszystkie się w nim kochały i to na zabój.
— Naturalnie! — potwierdziła Marynia z powagą — nikt nie miał tak znakomitych pomysłów, jeśli szło o zabawę, i takiej grubej, czerwonej szyi.
— To właśnie... jego żona miała dobry gust! a panie nie znacie się ani na pieprzu, ani na szampanie.
— A toż przecie pan twierdzisz, żeśmy się w nim kochały, podczas gdy żona od niego uciekła... tylko, cóż to ma wspólnego z szampanem i pieprzem?
— O, to dla pani filozofia! Co zaś do ucieczki, to jeszcze nie sprawdzone, kto od kogo uciekł. Może właśnie on od niej ? Z panią Adelą niecierpieli się, choć u niego leczył się jej synek, a nawet potem i ona sama... na katar czy coś podobnego... bo wątpię, czy chorowała na co innego kiedykolwiek. Otóż niecierpieli się, ale ja, pomimo to, zawsze go posądzałem o słabość dla niej. Powiedział mi raz, że nigdy jeszcze w życiu nie widział tak wspaniale zbudo... to jest tak wspaniale miłej.
— Jakie to dziwne, żeś pan posądzał jego, nie Adelcię! — zauważyła ironicznie Marynia — zazwyczaj bywa odwrotnie.
— I bardzo naturalnie, bo ja, od czasu zajścia z jabłkiem w raju, nie dałbym sobie uciąć ręki za żadną kobietę, więc i za panią Adelę również... Ale,,l a propos pięknej pani Adeli... czy wiecie państwo, jaki jej świętej pamięci nieodżałowany małżonek był o nią zazdrosny nawet po śmierci?
Spojrzeliśmy na niego ciekawie.
— Oto opowiadał mi pan Ignacy Przygodzki, o którym miałem już zaszczyt donosić... wspaniały człowiek, tylko licho gra w karty, czyli nieszczęśliwie... coś tak, jak ja.
Zosia spojrzała na niego z wymówką.
— Julku! to ty i w Wenecji grałeś w karty?
— A grałem! Deszcz lał jak z cebra... nawet często grałem, bo tam często padają deszcze... a co wtedy robić? Wenecja w słońcu i Wenecja bez słońca są w takim stosunku do siebie, jak Paryż do Białegostoku.
Zeskoczył z balustrady, uderzył się po kieszeniach i westchnął.
— Muszę nawet iść do bankiera, bo zostawiłem mały dług... trzeba to dziś odesłać. Nie wiem tylko, ile on tam tego jeszcze ma.
Zosia posmutniała, Julka spojrzała na nią ze współczuciem, Marynia zerwała się z krzesła i złożyła przed nim głęboki ukłon.
— Taak! otóż to artystyczna natura! „Wenecja to relikwiarz, to stara gotycka katedra!...“ pisało się bardzo pięknie, a potem relikwiarz zapchało się popiołem i niedopałkami papierosów... w starej katedrze rozłożyło się stolik do kart i strzelało korkami od butelek szampańskiego. Jak to pasuje do pana, panie Juljanie!
Dolski zaczerwienił się, jakby dostał w twarz, potem zbladł, a spotkawszy się z jasnemi oczami Maryni, spuścił głowę i szepnął:
— Masz pani zupełną rację.
Teraz zmieszała się Marynia, Julka spojrzała na nią z niezadowoleniem, a na tarasie zrobiła się nieprzyjemna cisza. Machinalnie wyciągnąłem rękę w kierunku małego stolika, stojącego opodal — i, aby czemśkolwiek się zająć, wziąłem leżącą na nim książkę. Była to „Boska Komedja" Dantego, sprowadzona dla Zosi przez Ruszczyca. Na pierwszej stronie widniał napis, skreślony charakterem pięknym i dobrze mi znanym: „Napamiątkę wspólnych gawęd — od prawdziwego przyjaciela." Nie znałem włoskiego języka, ale bezwiednie przewracałem kartki, dumając nad dedykacją Ruszczyca, a gdy składałem już książkę, wypadła z niej jakaś przedarta ćwiartka papieru. Schyliłem się, podniosłem i zobaczyłem, że to była depesza, prawdopodobnie wczorajsza. „Jadę na Rivierę... małam się w Weronie... jeżeli możesz... w Torre di Londra. Helena."
Reszty brakowało. Depesza była wysłana o dziewiątej minut czterdzieści, tu ją doręczono podobno o dziesiątej — co za szybkość i co za porządek! wszystkiego dziesięć minut czasu. No, mogła być różnica w zegarach. Sprawdziłem jeszcze raz. Mori, dziewięć czterdzieści. Jakto Mori? Przecież powinna być Werona — nie, wyraźnie Mori. Ze zdziwieniem spojrzałem na Marynię i Zosię. Czyżby kłamały? Ale nie, nawet nie umiałyby — i w jakimże zresztą celu? W depeszy także mowa o Weronie i bardzo łatwo można się domyślić brakujących słów. — Jadę na Rivierę, zachorowałam i zatrzymałam się w Weronie. Przyjedź, jeżeli możesz. Stoję w Torre di Londra. Helena. — Czyżby pani Adela chciała za sobą zatrzeć ślady? Ale przecież wypadek był wczoraj i depesza przyszła wczoraj, porozumienia nie mogło być — na cóż zresztą, kiedy obawiać się mogła jednego tylko Martynowa, a on nie wie nawet o jej wyjeździe. A może przewidywała niebezpieczeństwo i naprzód już ułożyła plan wyjazdu? Niepodobna! Czyż ona wygląda na taką przebiegłą?
Gubiłem się w domysłach, ale nic podobnego do prawdy na myśl mi przyjść nie chciało. Oglądałem depeszę na wszystkie strony, jak gdyby to mogło mi pomódz w rozwiązaniu zagadki, — wreszcie, sam nie zdając sobie sprawy dlaczego, udarłem kawałek papieru z wyrazem Mori, skręciłem go w palcach na maleńką kulkę, a depeszę wsunąłem napowrót w książkę.
Tymczasem towarzystwo otrząsnęło się już z kłopotliwego milczenia, spowodowanego śmiałym żartem Maryni. Julek znowu siedział na balustradzie i znowu bawił wszystkich swoim niespożytym humorem.
— No, a owa zazdrość pośmiertna pana Przygodzkiego? — prosiła Marynia.
— A prawda. Otóż pan Przygodzki, na wypadek śmierci swego dziecka, któremu podobno doktorzy już wtedy nie rokowali życia, wszystko, co tylko mógł, zapisał żonie, ale pod warunkiem, że za mąż nie wyjdzie; w przeciwnym razie zapis przechodzi na rzecz rodziny świętej pamięci męża.
— Wiecie państwo, że to niegodnie. Jak on mógł wątpić o żonie i to jeszcze o takiej! Gdybym była na miejscu Adelci, oddałabym im wszystko i nie tknęłabym niczego, co tylko było jego własnością.
— Tak... tylko że pani Adela nie ma podobno nic własnego, a w takich razach nie każdy pozwala sobie na dumę i ambicję. Swoim porządkiem pan Przygodzki jest także oburzony na testament brata, co jest zadziwiające, jako że nie leży w jego interesie. Faktycznie nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać w życiu nikogo, coby miał więcej przyjaciół od pani Adeli. Ten pan Ignacy Przygodzki po prostu nie ma słów dla niej. Co to miała być za żona, a zwłaszcza w ostatnich czasach życia nieboszczyka, co za synowa, co za bratowa, co za pani domu, co za matka wreszcie dla przybranego syna! Poczciwe człowieczysko płacze z rozrzewnienia, ile razy o niej mówi.
Wszyscy popadliśmy w zadumę i wszystkim prawdopodobnie przypomniał się Martynow i jego nikczemny zamach. Pierwsza otrząsnęła się Marynia.
— No, zaprzestańcież już państwo tych dumań nad przymiotami Adelci. Jak wróci, będziemy ją wszyscy jeszcze więcej kochali, a tymczasem obmyślmy co wesołego. Panie Juljanie, czy pan wiesz, że my tu przez ten czas nie zrobiliśmy ani jednej większej wycieczki, a już co konia, tośmy nawet zdaleka nie widziały!
— Niepodobna! Dlatego, że mnie nie było?
— A naturalnie! A pan nawet nie przypuszczałeś, że tak tęsknimy i takie mamy dobre serca!
— To już chyba zasługa mojej siostrzyczki, bo co do pani serca, moja opinia jest już oddawna ustaloną.
— Na przykład?
— Jakby je kto nadgryzł, toby się...
— Struł — dokończył Włastowicz.
— Pardonnez l’expression\ — zaśmiał się Dolski. — Uciekam, bo z oczu panny Marji wypadnie piorun i ugodzi mię w samo serce.
Zeskoczył z balustrady, zniknął we drzwiach i z saloniku już wołał:
— Idę do Martynowa, a z powrotem zamówię konie... Jutro wielka wycieczka do Schluchfu. W powozie pani Keszmarowai panowie: mecenas, Włastowicz i Krzycki. Amazonki — panny: Marja i Zofia. Rycerze — panowie Ruszczyć i Dolski.
Marynia klasnęła w ręce i poczęła tańczyć po tarasie.
— Doskonale, wybornie ! Chodźżeż pan tul... już przebaczyłam panu to trujące serce.
Z za portjery ukazała się wesoła twarz Dolskiego.
— Ee, nie może być!... naprawdę?
— Ależ naprawdę.
— No, to proszę panią do walca.
Nim się spostrzegła, pochwycił ją wpół i okręcił się kilka razy po tarasie, śpiewając:
— Dir nur, dir ganz allein... Will ich mein Leben weih'n...
Śmiejąca się i zadyszana Marynia wyrwała mu się wreszcie i, padając na krzesło, wołała:
— No, patrzcież państwo, czy to nie szalony chłopak?
Śmieliśmy się wszyscy, porwani jego humorem, a szalony chłopak, zawoławszy jeszcze: — Idę sprawdzić, czy Martynow żyje! — wybiegł tym razem naprawdę.
Ale Martynow nie umarł — wbrew przypuszczeniom Dolskiego, ani wyjechał — czego obawiali się Ruszczyć i Marynia, tylko wybrał drogę pośrednią i zachorował.
Siedzieliśmy z Ruszczycem w jadalnej sali Curhaus’u i właśnie zabieraliśmy się do zupy, gdy wpadł Dolski.
— Wiecie panowie? — zaczął, rzucając kapelusz na poblizki stolik i siadając przy naszym — Martynow leży chory, w gorączce, majaczy nawet. Zastałem właśnie doktora, który obawia się zapalenia mózgu. Straszna rzecz! tak niespodziewanie! Dawnoście go panowie widzieli?
Ruszczyć położył łyżkę.
— Widzieliśmy go wczoraj. Był z nami na Winkelweg’u, jak najzdrowszy, tylko humoru nie miał. Zdaje się, że między nim a panią Adelą musiała wtedy zajść stanowcza rozmowa. Oboje szli naprzód i rozmawiali bardzo żywo, poczem Martynow jeszcze bardziej stracił humor.
— Tak, prawdopodobnie to... — odezwałem się — tylko może byłoby lepiej nie wspominać o tem paniom. Są jakieś zdenerwowane niespodziewanym wyjazdem pani Przygodzkiej.
Dolski skinął głową.
— Racja!... nie trzeba nic mówić; ale musimy się zmieniać przy nim, bo trudnoż zostawić go samego. To porządny, zdaje się, chłopak.
— Naturalnie — potwierdził trochę niepewnym głosem Ruszczyć; — możemy tam iść zaraz po obiedzie. Ale co zrobimy z jutrzejszą wycieczką?
Dolski spojrzał na mnie, jakby pytając o radę, — a że milczałem, nie wiedząc, jak radzić, zadecydował sam:
— Ha! już trudno. Jeśli panie nie mają się dowiedzieć, trzeba jechać. Panowie posiedźcie przy nim do jakiej dwunastej w nocy, a ja położę się teraz, prześpię i o dwunastej was zwolnię. Jutro musi się poświęcić Włastowicz, my zaś pojedziemy do Schluchfu.
Zadzwonił i kazał sobie podać obiad.
— Zjem dziś z panami — rzekł — bo w Parvie nie dostałbym już nic, albo zimne.
Zamilkliśmy i pogrążeni w myślach, jedliśmy śpiesznie.
O piątej obaj z Ruszczycem staliśmy przy łóżku Martynowa. Był blady, ale niespokojne ruchy i błyszczące oczy zdradzały gorączkę. Nie poznał nas, a może nawet zupełnie nie widział. Właścicielka willi, czy też może gospodyni, którą zastaliśmy przy nim, powiedziała nam łamaną niemczyzną, że ma znajomą siostrę miłosierdzia i że sprowadziłaby ją chętnie, gdyby wiedziała, że zastąpimy ją przez jakiś czas tutaj.
— To może byłoby najlepsze — zauważyłem półgłosem.
Ruszczyć skinął na nią — usunęli się pod okno i poczęli rozmawiać po włosku, poczem gospodyni, kiwnąwszy nam głową, wyszła, a my pozostaliśmy sami.
Chory poruszał się niespokojnie i mówił bez przerwy, czasem w ojczystym języku, częściej po francusku, niekiedy rzucał jakiś pojedynczy wyraz polski. W tej bezładnej mowie trudno było pochwycić wątek, ale biedne, pogmatwane myśli wciąż obracały się wokoło jednego punktu — nieszczęśliwej miłości.
— Wiesz? — szepnął mi Ruszczyć — on nie nocował dziś w domu, włóczył się widać jak warjat i wrócił dopiero o piątej rano. Gospodyni mówiła mi, że gdy służący zaniósł mu kawę, zastał go na łóżku nierozebranym i już tylko nawpół przytomnym.
Umilkł, chory uspokoił się także, ciszę przerywało tylko słabe tik-tak budzika, stojącego na nocnym stoliku. Pogrążyłem się w niezbyt wesołą zadumę. Czuwanie przy chorych ma to do siebie, że myśli czuwającego zaczynają mimowoli obracać się wokoło śmierci, która w zwykłych okolicznościach wydaje się każdemu bardzo odległą albo nawet zupełnie nieistniejącą względnie do własnego ja, — wtedy staje się wyraźniejszą, plastyczniejszą, możliwą. Przyciemniony pokój chorego, jego łóżko, flaszki z miksturami i pudełeczka z proszkami,on sam wreszcie i cała otaczająca go duszna atmosfera — to kanwa, na której owe myśli układają się we wzory różne, ale nigdy wesołe. I żyje się wtedy jakby w jakim oderwanym świecie, a na świat rzeczywisty, jego radości i troski patrzy się niby z wysokiej góry albo poprzez odwróconą lunetę. Chory nabiera dziwnej powagi — nie śmierć, ale już sama możliwość śmierci nadaje mu jakąś wyższość nad otaczającymi i ubiera go w pewnego rodzaju majestat bezbronności.
Otaczało nas milczenie tak wielkie, że słabe tik-tak zegara wydawało się coraz głośniejsze, zanadto głośne. Chory leżał spokojnie, oczy przymknął — zdawało się że śpi. Nagle zerwał się, rozwarł powieki szeroko — i szepcąc tym głośnym szeptem, który bardziej wdziera się w ucho niż krzyk i prawie ból sprawia, począł z natężeniem wpatrywać się w róg pokoju. Na twarzy wybijał mu się przestrach; wyciągnął ręce przed siebie, odpychał coś czy chwytał, wreszcie począł się śmiać głośno, coraz głośniej, strasznie. Poskoczyliśmy i ułożyliśmy go na poduszki. Bronił się, ale słabo, i nie zdawał się nas widzieć. Zwolna począł się uspokajać, szeptał coraz ciszej, edwie dosłyszalnie, wreszcie znów oczy przymknął i leżał bez ruchu.
O ósmej przyszedł doktór i siostra miłosierdzia. Kobieta poprawiła choremu poduszki, ułożyła go wygodniej, odgarnęła z czoła splątane włosy, a wszystko to robiła jakoś inaczej niż my — lepiej, czy też może ciszej. Gdy przesuwała się po pokoju, zdawało się, że to cień, nie istota ludzka z krwi i kości, — a ja, patrząc na nią, odetchnąłem wolniej i pomyślałem, że teraz Martyrow nie umrze.
Ruszczyć tymczasem rozmawiał z doktorem.
— I cóż? — zapytał.
— Nic jeszcze nie mogę powiedzieć. Zarówno może być zapalenie mózgu, jak gorączka nerwowa. Noc pokaże. Jeżeli po lekarstwie uspokoi się, uśnie i gorączka się zmniejszy, to nic wielkiego, za kilka dni będzie zdrów; w przeciwnym razie ... trudno wiedzieć.
Napisał nową receptę, wydał siostrze potrzebne rozporządzenia i wyszedł, obiecawszy przyjść rano. My wyszliśmy także. Ruszczyć poszedł do Parvy, ja zaś wróciłem do domu i, pomimo wczesnej godziny, położyłem się do łóżka. Byłem zmęczony, prawdopodobnie rozstrojony, czułem ból w kościach i szum w głowie, a zasnąć nie mogłem. Przed oczami przesuwały mi się niewyraźne obrazy, a gdy chciałem przyjrzeć się im bliżej, malały, wykrzywiały się, kurczyły i dochodziły do tak minimalnych rozmiarów, że, zmordowany tem, otwierałem oczy —¦ a wtedy wtedy wszystko znikało. Zosia, Dolski, tańczący walca z Marynią, Martynow w gorączce, pani Adela leżąca w klombie laurowym, Jałbrzykiewicz — wszystko to wiązało się z sobą, wypływało jedno z drugiego, lub wsiąkało w siebie. Jałbrzykiewicz prześladował mię specjalnie. Zamiast głowy miał na karku wielki, żółty melon — melon rósł, robił się coraz większy,olbrzymiał, aż wreszcie rozmiarami swemi przeszedł władzę mego pojmowania, — ja zaś w stosunku odwrotnym do wzrostu melona malałem i wkońcu stałem się tak maleńkim, ale skoncentrowanym punkcikiem, że wysiłek, z jakim starałem się przypatrzeć sam sobie, po prostu przechodził moje siły. Naraz przypomniało mi się istnienie nauki mikroskopowej i mikroskopów, więc nie namyślając się długo, zdecydowałem się iść na Zenoburg, ale z trudem doszedłszy na szczyt, zapomniałem poco przyszedłem, i razem z Ruszczycem i Zosią począłem obserwować z góry wodospad, szumiący na dole. Na białej pościeli z piany leżał Martynow, cichy, z zamkniętemi oczami, bez ruchu; ale gdy nachyliłem się bardziej, sprawdziłem, że to nie był Martynow, tylko Leon. A na brzegu Jałbrzykiewicz trzymał obie ręce pani Adeli, ciągnął ją ku sobie i pociągnąć nie mógł, bo na jej sukni usiadł sobie jakiś wielki, gruby pan. Wtem Ruszczyć począł im dawać znaki, wreszcie wziął Zosię za rękę i... skoczył w przepaść. Krzyknąłem przeraźliwie, zacisnąłem zęby, z największym wysiłkiem wyciągnąłem ręce, chwyciłem Zosię za suknię i... obudziłem się. Byłem zgrzany, zmęczony, spocony... Nade mną stal Ruszczyć.
— Coś ci się niebardzo przyjemnego śniło — zauważył, siadając i stawiając świecę na stoliku.
— Zdawało mi się, że jeszcze wcale nie spałem. Która godzina?
— Pierwsza. Wróciłem tylko co od Martynowa. Po ostatnim proszku gorączka się zmniejszyła i zasnął. Narobił nam wielkiego strachu a za parę dni może być zdrów zupełnie. Chciałem zaprowadzić do niego Leona, ale Leon wyszedł po obiedzie do doktora Fell‘a i o dziesiątej jeszcze nie było go z powrotem. Całe szczęście, że dziś ciepło. Dobranoc!
— Warjat, zapaleniec! Dobranoc! Przewróciłem się na drugi bok i tym razem usnąłem bez marzeń — jak kamień.
— Raz, dwa, hop! Doskonale! Siedzisz pani jak huzar!
Marynia uśmiechnęła się z zadowoleniem, zebrała cugle, poklepała gniadą klaczkę po karku, potem cmoknęła i zrównała się z Zosią.
Panny prezentowały się na koniach dobrze. Zosia była może trochę za drobna, za szczupła, ale za to kierowała koniem z wprawą wytrawnego jeźdźca.
— Kto panią uczył jeździć konno? — wychyliłem się do niej z powozu, gdy się z nami zTÓwnała.
— Julek najpierw, potem douczałam się w Warszawie.
W srebrzysto szarej amazonce, w takimże kaszkieciku, nachylonym z fantazją ku lewemu uchu, z twarzyczką podobną do delikatnego listka narcyza, dziewczyna wyglądała dzisiaj tak ładnie, że zawahałem się, której oddać pierwszeństwo — jej, czy mojej złotowłosej faworytce. A Marynia nie wyglądała przecie gorzej niż zwykle, miała od tamtej pełniejszą i wysmuklejszą figurkę, buzię w rumieńcach, i w czarnym kolorze było jej wyjątkowo dobrze. Julek przyglądał jej się jak artysta.
— Wie pani co, panno Marjo ? Gdybyś była żyła w czasach Palmy il Giovine, byłabyś dziś...
Urwał i, śmiejąc się, dodał:
— Nie pojechała z nami do Schluchfu.
— No tak... żyjąc w szesnastem stuleciu, nie mogłabym w dziewiętnastem znajdować się w Meranie. Zdaje się, że nie odkryłeś pan Ameryki.
— Nie potrzebowałem... inni się już za mnie pofatygowali.
Zosia była rozpromieniona.
— Myślałam — rzuciła wesoło — że co najmniej ofiarujesz jej kącik na „Sądzie ostatecznym" w Palazzo Ducale, tylko może w amazonce i ze szpicrutą nie pasowałaby do tamtych pierwotnych strojów... twój Palma nie zgodziłby się na taką kombinację kostiumów.
Wydostaliśmy się na drogę równą i prostą jak strzała. Zosia ujęła silniej cugle, uniosła się na strzemieniu, nachyliła lekko i pomknęła naprzód jak wicher. Marynia, Dolski i Ruszczyć podążyli za nią, a ja ścigałem ich wzrokiem, póki nie zniknęli mi z oczu.
— Panna Dolska doskonale siedzi na koniu I — zauważyłem — takie wątłe ma rączki, ale cugle umie trzymać tęgo.
— I ślicznie dziś wygląda — dodał Leon.
Julka skinęła głową.
— I Marynia dobrze wygląda... a wszystko dlatego, że niema Adelci. Przy niej każda zgaśnie.
— Co też pani mówi! — obruszył się Włastowicz. — Pani Adela jest przystojna, ale jak w czyim guście.
Uśmiechnąłem się.
— A pan nie uznajesz brunetek, prawda?
— Tak, to jest nie... blondynki mają w sobie więcej kobiecości...
— Także coś nowego! — przerwała mu Julka. — Nie znam kobiety, któraby jej miała więcej od Adelki. Nieprawdaż, panie Leonie?
— Nie zastanawiałem się nad tą kwestją... nie wiem.
A Włastowicz na to:
— Pan Leon woli teraz wpatrywać się w hodowle prątków gruźliczych aniżeli w ładne oczy... ale pomimo to, nie wierzę, by nie marzył nigdy o stworzeniu sobie szczęścia i w wyobraźni nie przyoblekał w ciało przyszłej królowej swego przyszłego królestwa szczęśliwości. Cóż, nie zgadłem ?
— Nie, nie zgadłeś pan. Byłem zupełnie szczerym. Ludzie jak ja nie marzą o szczęściu rodzinnem, bo poświęcili się idei, a idea nie znosi rywalek. Trzeba jej się oddać całym albo nie oddawać wcale.
— Eh! panie, to frazes! — mówił dalej Litwin —idea ideą, a własne gniazdko gniazdkiem, o którego ulepieniu myśli każdy mężczyzna. Samemu ciężko i smutno.
— Tak, może — przyznał Leon zamyślony; — ale na gniazdo trzeba mieć środki, gdy tymczasem tacy jak ja nie dochodzą nigdy do podobnej doskonałości. Walka o byt to ich normalny stan.. . i może właśnie dobrze, że jest tak, jak jest... siły nie rozpraszają się na uczucia i ha rodzinne kłopoty.
Wzruszyłem ramionami.
— A w walce o byt to niby się nie rozpra szają?
— A nie! to podwaja energię, byle naturalnie walka nie była zbyt ciężką.
— Więc pan nigdy się nie ożeni, nigdy? — pytała ciekawie Julka — Nie, pani... nigdy!
Litwin kiwał głową.
— Nie wierz mu pani. I na niego przyjdzie pora... zatęskni do serca, które byłoby tylko jego. To nieodwołalna fatalność, ścigająca wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety.
— No, niekoniecznie — zauważyła Julka, zamyślając się i patrząc na Leona. — I panu nigdy nie przyjdzie na myśl, że może byłoby dobrze wpleść troszkę uczucia w to ciężkie życie, które pan wieść zamierza?
Zdawało mi się, że po czole Leona przemknął różowy obłok — ale widocznie zdawało mi się. Patrzył na Julkę spokojnie i odparł stanowczo:
— Nigdy!.. Ja zresztą nie uznaję żadnych troszkę... Matka i mój zawód zabrały mi całą duszę, a gdybym pokochał kobietę, to byłoby bardżo smutne i dla matki i dla mojej przyszłości.
— To zależałoby od kobiety —wtrąciłem.
— W takim razie — zaczęła znowu Julka — byłabym bardzo ciekawa poznać zdanie o kobietach człowieka, patrzącego na nie tylko oczami zimnego obserwatora. Myślę, że taki sąd mógłby być bezstronnym. Co pan sądzisz, panie Leonie, o urodzie i o charakterach dwóch tak sprzecznych istot naprzykład, jak Adelka i Zosia?
— A! to przecież nie trzeba wyłączać i panny Maryni — dodał Włastowicz. — Cóż, której oddasz pan jabłko?
— Niby jako Parys?
Leon roześmiał się, ale po chwili spoważniał.
— Co do urody, pan Włastowicz ma chyba rację, mówiąc, że to rzecz gustu; co zaś do charakterów... Tylko proszę wybaczyć, że będę szczerym...
— Ależ naturalnie! dlatego tylko pytam, że wierzę w pańską szczerość.
— Otóż ja myślę, że panna Marja mogłaby być prawdziwym promykiem słońca w domu człowieka zamożnego, szczęśliwego i oddanego jej całkiem. Nieszczęście prawdopodobnie złamałoby ją, albo wzbudziło w niej bunt, którego następstw niepodobnaby było obliczyć. Pannę Zofię pan mecenas nazwał kiedyś uosobieniem natchnienia. Otóż zdaje mi się, że ona rzeczywiście byłaby odpowiednią żoną i prawdziwem natchnieniem dla artysty lub poety naprzykład...
— Albo dla człowieka idei — wtrąciłem półgłosem.
Włastowicz i Julka uśmiechnęli się, a Leon, nie zwracając uwagi ani na przerwę, ani na uśmiechy, mówił dalej:
— Gdyby pokochała, umiałaby być silną w każdej okoliczności. Ona jest delikatna, ale wytrzymała jak stal, albo jak koń rasowy. Zresztą może się mylę...
— Zdaje mi się — potwierdziła Julka.
— Nie, nie mylisz się — rzekłem stanowczo, bardzo zadowolony.
— A Adelka?
— Pani Adela... byłaby szczęściem dla każdego i zawsze.
Julka kiwnęła główką potakująco, ja zaś zamyśliłem się głęboko i z tego zamyślenia ocknąłem się wtedy dopiero, gdy powóz stanął, a my znaleźliśmy się u celu podróży.
Schluchfem nazywa się wielki wąwóz, o dobrą milę oddalony od Meranu. U wejścia do jego tajemniczego wnętrza znajduje się, jak zwykle, budynek, noszący szumny tytuł restauracji i kawiarni zarazem i otoczony wokoło drewnianym krużgankiem.
Gdy nasze ciężkie lando zatrzymało się na małem podwórku, ujrzeliśmy na krużganku pierwszego piętra stół już nakryty, a wokoło niego uwijające się panny, Ruszczyca i Dolskiego. Śniadanie było już gotowe. Na stole stały karafki z krajowem winem czerwonem i talerze z bułkami, a za naszem ukazaniem się pojawił się wielki półmisek sznyclów po wiedeńsku i drugi, nie mniejszy — knedli ze śliwkami. Była zaledwie jedenasta godzina, ale że przejażdżka zrobiła swoje, więc na zgłodniałe żołądki ten widok podziałał nakształt gazu rozweselającego. Humory były złote, Jania jak szalona biegała po krużganku, Włastowicz i Dolski przekomarzali się z Marynią, a ona odcinała irn się, jak mogła.
— Panna Marja to jak zjadliwy bakcylus! —
zauważył, śmiejąc się, Leon. .
— Czy bakteriologowie nigdy nie zdobywają się na lepsze komplimenty?
— Alboż to zły ? Bakcylusy to zupełnie nieszkodliwe istotki; organizm ludzki niszczeje tylko pod wpływem ich wytworów, czyli toksyn, a pani humor tem właśnie różni się od toksyn, że nikomu nie szkodzi... przeciwnie, bez niego byłoby nam jak bez słońca.
Marynia kiwnęła głową na znak uznania.
— Dziękuję, zaczynasz się pan cywilizować. A choć niewiele zrozumiałam o owych toksynach, domyślam się wszakże, że to miał być kompliment.
Włastowicz patrzył na niego z uśmiechem.
— Ostrożnie, panie Leonie! — mówił — pamiętaj pan zawsze, że miłość wchodzi mężczyźnie przez oczy, a kobiecie przez uszy.
— A pan drżysz o spokój mego serca? Mój Boże! powinnam czuć wdzięczność za tyle troskliwości, a ja tymczasem przyznaję tylko, że pan jesteś chronicznie nieznośny.
Litwin pokiwał głową.
— Tak, teraz Włastowicz nieznośny... naturalnie, nowe sitko na kołek... przytem panowie Krzycki i Dolski młodsi i ładniejsi... rozumiem.
— Pan zawsze dobrze rozumiesz, a pan Dolski jest rzeczywiście takie nowe sitko...
— Nowe nie nowe, ale okrągłe, ruchliwe... Figaro ci, Figaro la!
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
— O! toś pan przynajmniej raz prawdę powiedział. Medjolanka... Figaro ci, Wenecjanka... Figaro la.
— Trudno! Artysta nie może być nieczułym na piękno — westchnął Dolski.
— A miłość nie może się obejść bez zazdrości nawet o piękno — dodał Włastowicz.
Ale Marynia się odcięła:
— Czy pan po sobie sądzisz?
— Nie, pani, to ogólna zasada. Miłość bez zazdrości to jak Polak bez wąsa. Ta reguła nie posiadała dotąd wyjątków.
— No, to jeszcze posiądzie... a tymczasem chodźmy do Schluchfu.
Dziewczyna się zerwała, a za jej przykładem wstaliśmy wszyscy.
— Ale pan Leon chyba nie pójdzie — zauważyła Julka, odwiązując Jani serwetę. — Tam jest strasznie zimno. Ja także nie pójdę, a Zosia niech weźmie z sobą co ciepłego.
— To i ja będę towarzyszył panu Leonowi — odezwał się Włastowicz. — Dojdziemy do polanki i usiądziemy sobie w słońcu.
Wyszliśmy wszycy i po pięciu minutach wolnego marszu znaleźliśmy się na niewielkiej łączce, przerżniętej wartkim i kamienistym strumieniem. Łączka, z jednej strony otwarta, z dwóch przeciwległych sobie obwarowana dwoma olbrzymiemi szczytami, z czwartej zwężała się i wzdłuż strumienia, w obmurowaniu skalistem, dwoma coraz węższemi pasmami biegła w górę. Nie brakło tu ławeczek, więc część towarzystwa usiadła, rozglądając się i grzejąc na słońcu,część powędrowała naprzód i wkrótce znikła, wchłonięta przez cienie wąwozu.
Czując się trochę zmęczonym, pozostałem z Julką i jej towarzyszami, ale wkrótce tajemnicze wnętrze otchłani tak mię poczęło wabić, i nęcić i ciągnąć, że podniosłem się i puściłem w górę strumienia. Wązki pasek łąki wkrótce się urwał — zastąpiła go skalista i niezbyt wygodna ścieżka, aż i ta znikła, a przed oczami pozostał mi tylko strumień, rozbijający się z łoskotem o głazy, i dwie prostopadłe ściany skał, porośniętych bluszczem, różnobarwnemi ostami, a gdzieniegdzie świecących nagim i wilgotnym kamieniem. Droga urywała się zupełnie i ciekawemu turyście pozostawały dwie altematywy: albo wejść w strumień, albo pożyczyć pazurów kocich i drapać się na ślizkie ściany wąwozu. Ale cywilizacja Zachodu umie wszystko przewidzieć i wszystkiemu zapobiedz. Ciekawy badacz flory lub wapieni i molasowych utworów alpejskich oraz odważna angielska turystka nie potrzebują się narażać ani na katar, ani na połamanie kości, albowiem prawą stronę wąwozu przystrojono w drewniany pomost, a po nim można już w sposób nader wygodny odbywać dalszą wędrówkę. Wprawdzie ów pomost nie dodawał wdzięku ponuremu wąwozowi i rzeczywiście wyglądał jak kwiatek u kożucha, albo raczej jak kożuch przy kwiatach, ale celowi odpowiadał w zupełności.
Wydostałem się nań z niejaką trudnością.
Schody, po których trzeba było wchodzić, były zupełnie pierwotne i składały się tylko z dwóch głazów o rozmiarach dość znacznych, ale trudy te zostały wynagrodzone pięknością dna wąwozu, widzianego teraz z góry. Szedłem tak już kwadrans, gdy naraz, gdzieś ze szczytów, czy może z nieba doleciał mię śpiew. Zdziwiony, przystanąłem i począłem nasłuchiwać. Wiatr powiał i wyraźnie doleciały mię słowa:
„Tylko lud nasz niewesoły nad wiślaną falą —
Bo nam starzy posmutnieli, a młodzi się żalą..."
Więc wyprzedzające mię towarzystwo wynalazło gdzieś jednak drogę i wydostało się w góry — ale którędy ? Począłem się rozglądać. Przedemną woda, nademną wazki pasek nieba, obok prostopadły mur.
— Może gdzie dalej — mruknąłem i począłem iść znowu.
Ale pomost się skończył u stóp wodospadu, z hukiem obmywającego wielki głaz — byłem zmuszony zawrócić. Szedłem teraz wolno i starannie badałem ścianę wąwozu. Znów mię doleciały śpiewające głosy, ale śladu wyjścia na szczyty nie było. Przystanąłem, przyłożyłem dłonie do ust i huknąłem, ile mi głosu stało. Odpowiedziało mi wspaniałe echo — więcej nic. Dochodziłem już do początku pomostu, gdy zwróciło moją uwagę dość znaczne rozszczepienie skały. Czyżby tu? A no, spróbujmy. Wcisnąłem się w wązki przesmyk, ciemny i wilgotny, i macając oślizgłe ściany, szedłem odważnie naprzód. Przesmyk począł się powoli rozszerzać, nad głową zabłysło mi słońce — szedłem to w górę, to na dół, wreszcie ujrzałem się na pochyłości jakiejś nagiej góry. Z pod nóg usunął mi się głaz, potoczył się, chwilę panowała cisza, potem doleciał mię przytłumiony huk. Cofnąłem się z mimowolnem drżeniem, uchwyciłem za wystający kamień i począłem iść tuż przy ścianie skalistej, starannie omijając głazy. Pod stopami miałem nowy wąwóz, nad głową niebo, przed sobą i za sobą pochyłą ścianę góry i mnóstwo ścieżyn, wydeptanych snąć przez kozy. Chwilkę zawahałem się — iść, czy wrócić? Ale czy potrafię wrócić? A przytem, jeżeli oni poszli, czemużbym ja nie miał spróbować rozkoszy drapania się po Alpach ? Smutna rozkosz! Zgrzany, zmęczony, zakurzony i podrapany, wydostałem się wreszcie na jakąś polankę, porosłą krzakami jałowcu. Bez tchu rzuciłem się na ziemię i począłem rozmyślać nad własnem szaleństwem, gdy naraz — o radości! — znów doleciał mię śpiew, tym razem gdzieś bardzo blizko. Odrazu odzyskałem siły i począłem iść tak śpiesznie, jak gdybym nie pod górę się drapał, lecz szedł po najwygodniejszej w świecie drodze.
„Bo przyśpieszone serc dwojga bicie To raj młodości, uroków świat!...“
śpiewała Marynia i Dolski. Zosia siedziała na kamieniu, patrzyła w niebo i słuchała. Ruszczyć wpół leżał na ziemi i patrzył na nią. Nie słyszeli moich kroków, więc obszedłem krzak dzikiego bukszpanu, pod którym siedzieli — i nie chcąc im przeszkadzać, a właściwie pragnąc wygodniej odpocząć, położyłem się z jego drugiej strony jak długi, i zrzuciwszy kapelusz, oddałem się badaniom astronomicznym bez lunety i bez gwiazd. Czasami takie badania są bardzo przyjemne, zwłaszcza też gdy brak obcasów jest miarą poniesionych trudów, gdy słońce nie dopieka a grzeje, gdy oczy zaczynają się kleić, a do snu kołyszą głosy tak czyste i dobrane, jak były głosy Dolskiego i Maryni.
Kochać — to żyć, to szczęścia kwiat..."
Słowa te powtarzały się kilkakrotnie i widać, bardzo długo, bo nic innego już nie dosłyszałem.
— Czy pani to mówi zupełnie serjo?
— Najzupełniej.
Leżałem na wznak, oczy miałem otwarte i starałem się przypomnieć sobie, gdzie jestem i skąd mię dochodzą takie znajome głosy.— Aha! Schlucht... obcasy... śpiew... Czemu oni już nie śpiewają? Przewróciłem się leniwie na bok i rozsunąłem gałązki bukszpanu. Zosia siedziała jeszcze na kamieniu i, jak przedtem, trzymała na kolanach kaszkiecik, rękawiczki i pęk ostów; opodal Ruszczyć, profilem do mnie zwrócony, mówił:
— A jednak w takich razach nigdy nie można być pewnym siebie.
— Dlaczego?
— Dlaczego ? — powtórzył niecierpliwie — pani zaraz: dlaczego... Albo ja wiem ? Tak najczęściej bywa. Sprzykrzy się pani bezcelowe życie, na które już teraz chorujesz, i popróbujesz pani zmiany.
— Kiedy moje życie nie będzie teraz bezcelowe. Ułożę je sobie tak, jak pan układasz swoje, gdy bawisz w Zdruczu. To mi nawet zajmie więcej czasu niż panu, bo ja wszystkiem będę się zajmowała sama. Pan Leon obiecał mi dostarczać książek.
— Pan Leon... Spotkasz pani w życiu innego Leona, albo może ten okaże się odpowiednim i... projekt się zmieni.
Popatrzyła na niego uważnie.
— Dlaczego pan mi to mówisz ?
Ruszczyć odwrócił głowę i po chwili rzekł zwolna, a głos mu drżał lekko:
— Dlatego, że pani jesteś warta Leona, a Leon jest wart ciebie. Takich ludzi nie spotyka się często, panno Zofio.
Zosia chwilę milczała, jakby namyślając się, wreszcie rzuciła z trochą niecierpliwości w głosie:
— Być może! ale... tymczasem opowiedz mi pan lepiej, jak Zdrucz wygląda.
— I cóż pani z tego przyjdzie?
— Nic... ale myśląc o kimś, mimowoli wyobrażamy sobie zaraz całe jego otoczenie. Pan opowiadasz tak obrazowo, że myśląc o tobie i o Zdruczu, nie będę już potrzebowała przyzywać na pomoc imaginacji.
Uśmiechnął się trochę smutnie i po chwili zaczął opowiadać wolno a śpiewnie:
— Zdrucz jest mój własny, rodzinny; ale choćby nie był moim, musiałbym mu przyznać, że jest ładny. Dom stoi na górze, szczyt ma zwrócony do rzeki, a gdy się stanie na balkonie pierwszego piętra, ma się pod nogami przepaść. Na dnie tej przepaści szumi Dniestr.
Zosia wypuściła z rąk kaszkiet i osty, oparła łokcie na kolanach, na dłoniach twarz i słuchała z szeroko otwartemi oczami.
— To musi być ślicznie — zauważyła półgłosem.
— Tak, szczególnie w nocy, gdy świeci księżyc. Wąwóz wydaje się wtedy pełen tajemnic, strachów i upiorów; na dnie nie wody dniestrowe się toczą, lecz srebro. W tę głębię coś ciągnie... i mnie parę razy o mało już nie wciągnęło...
Wzdrygnęła się.
— Nie mów pan tak nigdy, proszę... I cóż dalej?
— Od strony południowej wzdłuż całego domu jest wielka weranda, a potem tarasy, tarasy, aż na dół do parku i do Dniestru, który otacza ogród z dwóch stron.
— A gdzie jest szkoła?
— Jak się zejdzie na dół, pójdzie na prawo i przejdzie cały park, to na samym jego końcu jest wielki staw, a przy stawie z jednej strony stoi szpitalik, a z drugiej szkoła. Przy szkole jest plac do zabawy, gimnastyka i różne inne rzeczy.
Ruszczyć dopomagał opowiadaniu gestami, gałązką bukszpanu odznaczając na murawie sytuacyjny plan Zdrucza, Zosia śledziła pilnie ruch jego ręki.
— Dzieciom i chorym musi być przyjemnie, że mają drzewa i wodę... prawda? — zapytała.
— Zapewne — uśmiechnął się gorzko. — Moja żona chciała to wszystko wyrzucić, bo, według niej, dzieci bez rękawiczek i paryskich bucików i budynki psują całą piękność ogrodu. Nie ustąpiłem, więc nigdy nie bywa w Zdruczu; ale mój Jurek przyjeżdża z radością i rej wodzi na placu zabawy.
Zosia zamyśliła się, lecz po chwili znowu rzuciła pytanie:
— A doktór gdzie mieszka?
— U mnie. Cóż jabym robił z takim dużym i pustym domem ? Doktór rano odwiedza moich chorych, a potem jeździ po okolicy i ma dużą praktykę. Niejeden lekarz z małego miasteczka chętnie zamieniłby się na jego los, pomimo że ja mu nic nie płacę. Niech pani nie myśli, że to jakieś dobrodziejstwo z mojej strony. Mnie to nic nie kosztuje, prócz utrzymania lekarza i pary koni.
Zosia patrzyła na niego długo.
— Jaki pan jesteś inny od wszystkich! Pan naprzykład robisz dobrze i nawet o tem nie wiesz, i jeszcze starasz się wmawiać w drugich, że to wcale nie dobrodziejstwo, tylko interes. Ręczę, że płacisz temu doktorowi i wstydzisz się przyznać...
Milczała chwilę, w oczach i na czole miała zadumę, poczem mówiła znowu:
— Co ja się już nauczyłam od pana! Gdybym spotkała takiego drugiego... może wyszłabym za mąż... pomagałabym i w szkole i w szpitalu... dzieci kochałyby mię... Tylko niema na świecie dwóch liści jednakich, więc skądżeby było dwóch jednakich ludzi... .
Umilkła, a ja ciekawie spojrzałem na Ruszczyca. Blady był jak płótno. Zosia zerwała się i krzyknęła:
— Co panu?
Odsunął ją delikatnie.
— Nic, nic! Ja miewam czasem kurcz w sercu. Proszę, niech się pani uspokoi... to zaraz minie.
Wstał i począł się przechadzać, a Zosia patrzyła za nim. Z oczu płynęły jej łzy.
Byłem w przykrem położeniu. Pokazać im się teraz nie mogłem, pozostać nie chciałem, — ale nim zdecydowałem się na jedno lub drugie. Ruszczyć wrócił. Wyglądał jak zwykle, ale ujrzawszy płaczącą Zosię, znowu pobladł — chwilkę zawahał się, wreszcie przykląkł przy niej i za ręce ujął.
— Czemu dziecinka płacze... czemu? — pytał.
Starał się mówić spokojnie, ale głos mu drżał, a ona szepnęła:
— Wylękłam się... myślałam, że pan zemdleje.
Wtedy on się nachylił i do jej rąk usta przycisnął.
— Maleństwo moje! — szeptał — biedne, bezradne... a zaraz łzy!
Zosia zbladła, zaczerwieniła się i znów zbladła.
— O, proszę! Nie rób pan tego... proszę!
Próbowała odebrać mu dłonie, ale on nie chciał ich uwolnić. W oczy jej spojrzał i zapytał:
— Coby pani zrobiła, gdybym był naprawdę zemdlał?
— Nie wiem. Na razie byłabym pewno nic nie zrobiła, a potem może byłabym wołała Julka, a może sama szukałabym wody... nie wiem...
Znów próbowała oswobodzić uwięzione dłonie.
— A gdybym był umarł?
Zadrżała i wybuchnęła płaczem.
— Niedobry pan jesteś! niedobry!
On zaś patrzał na nią z jakąś dziką radością w oczach, wreszcie puścił jej rączki, wstał i dłoń po oczach przesunął.
— Tak, masz pani rację... nie jestem dobry.
Zosia podniosła się także i nerwowo zaczęła nakładać rękawiczki, pozostawiając rozrzucone osty.
— Pójdźmy za nimi... o, czemu oni poszli bez nas? — szepnęła.
Ruszczyć zaczerwienił się.
— Czy pani boisz się mnie?.. Proszę powiedzieć, to ja zostanę, a pani pójdziesz sama. Droga tu bezpieczną, a na szczyt już niedaleko.
Stała przed nim ze spuszczonemi oczami, jak zmartwione i skłopotane dziecko, a on patrzył na nią długo, chciał coś mówić i powstrzymał się, poruszył się niespokojnie i znów się opanował, wreszcie zaczął łagodnie:
— Panno Zofio! czyż nasza przyjaźń zerwie się naprawdę ? Czyż pogniewamy się na zawsze dla dzieciństwa? To było dzieciństwo z mej strony... wierz mi pani, proszę. Ja się nie zmieniłem nic a nic, a dawniej pani nie bałaś się mnie przecie...
Głos jego, zawsze dźwięczny i śpiewny, nabrał zadziwiającej słodyczy, a dziewczyna, jakby pociągnięta czarem, postąpiła kilka kroków i znów stanęła, on zaś mówił dalej coraz pieściwiej, coraz śpiewniej:
— Przecież my już niedługo będziemy razem, pani wyjedziesz, wrócisz do swoich... — głos mu się złamał, ale on go opanował natychmiast i prosił dalej: — więc teraz popróbuj zapomnieć, że zrobiłem ci przykrość.. daruj i powróć mi dawną ufność!
Wyciągnął do niej rękę, ona postąpiła kilka kroków i nagle, jakby pociągnięta jakąś niewidzialną siłą, łkając, upadła mu na piersi.
Zdawało się, że z twarzy Ruszczyca zbiegła ostatnia kropla krwi. Nie przygarnął jej, tylko stał jak posąg z kamienia i patrząc w niebo, powtarzał bezwiednie:
— O, Boże! O, Boże!
Ale po chwili uspokoił się, objął wzrokiem przytuloną do niego dziewczynę, z niewypowiedzianą tkliwością otoczył ją ramieniem, delikatnie odjął jej ręce od twarzy i spojrzał w zapłakane oczy.
— Niegodziwy jestem... zdenerwowałem dziecinkę, prawda?
Potem poprowadził ją do wielkiego kamienia, posadził i ukląkł obok.
— A teraz — szeptał — uspokoimy się, otrzemy oczki i w dawnej zgodzie pójdziemy gonić pannę Marynię i pana Juliana.. dobrze? Proszę spojrzeć mi w oczy, proszę! Już wiem że pani się nie gniewasz. Ale chciałbym zobaczyć, co tam teraz jest na miejsce gniewu. O! bardzo dobrze! Takim starym jak ja trzeba czasem wybaczyć. Przecież i Antoni pocałował tę rączkę i wybaczyłaś mu... a ja także jestem stary, bardzo stary. Niech pani o tem zawsze pamięta. Ja przecież mógłbym być ojcem takiego aniołka jak pani. No, pójdźmy już!
Pomógł jej podnieść się, podał kaszkiet, szpicrutę i począł zbierać osty.
— Czy pani chcesz je tu zostawić? — mówił — chyba nie ... Razem je zbieraliśmy, więc teraz trzeba zebrać, rozdzielić na dwie części i podzielić się sprawiedliwie, na znak zgody. Czy tak?
Zosia się uśmiechnęła i kiwnęła główką, poczem oboje przyklękli i poczęli odkładać puszyste łodygi na dwie gromadki.
— To, co pani odkłada, będzie dla mnie, a to co ja, to dla pani; dobrze ?
Znów kiwnęła główką i znów się uśmiechnęła, ale już swobodniej.
Związali swoje osty, zamienili się wiązankami, poszli, a ja siedziałem zdziwiony i tak nieruchomy, jak ten kamień, który Zosia opuściła przed chwilą. Miałem wrażenie, że coś się zawaliło i wielkim ciężarem przygniotło mnie, moje pragnienia, moje marzenia... Ale jakie pragnienia, jakie marzenia— nie wiedziałem. Biedne dziecko ! Tu, w moich oczach, zrodziło się w niej uczucie i teraz będzie ją żarło, paliło wyrzutami, da jej tylko ból, a ja osioł patrzyłem na to, nie powstrzymałem jej, nie zasłoniłem przed nieszczęściem. Jak bezradna baba siedziałem pod krzakiem, jak baba podsłuchiwałem — i stało się... w moich oczach się stało!
Ile tak czasu przepędziłem, nie wiedziałem i nie wiem dziś — może kwadrans, może parę godzin... Z przykrego zamyślenia wyrwały mię zbliżające się głosy. Zerwałem się i począłem iść w górę.
— A! znalazłeś nas pan? — zawołała Marynia, ukazując się nagle i zbiegając całym pędem.
Przysiadłem i wyciągnąłem ręce, by ją pochwycić, ale dziewczyna minęła mnie, a gdy się odwróciłem, stała na wielkim głazie i śmiała się do rozpuku.
— Gdzież to tak państwo bujali? — zapytałem, zwracając się do niej i nie patrząc na zbliżających się Ruszczyca i Zosię.
Dziewczyna napuszyła się jak paw.
— Phi! tam, dokąd pan nie zaszedłbyś nigdy. Nogi mię bolą, to prawda, ale co za widok! Widzieliśmy cały las szczytów i nawet gleczery. Błyszczały w słońcu, że aż oczy bolały patrzeć!
— No, tak dalece nie — zaśmiał się Dolski, postępujący obok Zosi; — były trochę za daleko.
— To pana może nie. Mnie bolały.
Dolski się skłonił.
— Widocznie przyzwyczajam się do zimnego blasku oczu pani i gleczery mię już nie rażą.
Poczęliśmy schodzić na dół i stosunkowo szybko i wygodnie wydostaliśmy się w wąwóz zupełnie inną drogą, niż ta, którą ja przebywałem w tak strasznym pocie czoła. Bardzo stroma i kamienista, ale w każdym razie możliwa drożyna wywiodła nas odrazu na brzeg strumienia, poniżej pomostu. Byłem zdziwiony.
— A wiecie państwo, że ja doszedłem do was zupełnie inną drogą ?
— Kiedy tu niema innej — odezwał się Ruszczyć.
— Jakżeż niema? Jest.
I począłem opisywać moją wyprawę. Ruszczyć kiwał głową, Zosia patrzyła na mnie z przestrachem, a Marynia z pewnego rodzaju poszanowaniem przyglądała się mojej marynarce i moim butom.
— Ja też myślę — zaczęła, obchodząc mię wokoło, — skąd pan mecenas ma takie pięknie wydarte trójkąty, jeden na rękawie, drugi z tyłu, i takie zabawne papiloty na butach? Patrzno, Zosiu! zupełnie tulipany.
Poszedłem za jej wzrokiem i zobaczyłem ze zdziwieniem, że skóra moich butów potrzaskała przy podeszwie, że musiała w czasie nieszczęśliwej pielgrzymki zamięknąć, następnie w czasie drzemki na słońcu wyschnąć, a w rezultacie poodwijała się do góry, skręciła w trąbki i utworzyła coś w rodzaju podłużnych tulipanów. Mimowoli roześmiałem się.
— Nie śmiałbyś ty się, gdyby nie śpiew panny Marji — odezwał się Ruszczyć.
— Byłbyś pan zbłądził i zginął na amen — dodał Dolski, palcami robiąc ruch, mający ilustrować zagładę mojej osoby, a Marynia przybrała majestatyczną pozę, wyciągnęła do mnie rękę i rzekła grobowym głosem:
— Podziękuj pan! Naszym śpiewem uratowaliśmy ci życie.
— Ja pana wyręczę! — zawołał Dolski, chwytając jej rękę i wyciskając na niej ognisty pocałunek.
Marynia się nadąsała.
— Idźżeż pan sobie! Nie jestem biskupem, żeby mię wszyscy święci całowali.
Wykręciła się i poszła naprzód, Dolski za nią; po chwili śmieli się już oboje, a ja obserwowałem z pod oka Zosię, która stała przez czas tej sceny z boku, zmieszana i zarumieniona pod spojrzeniem Ruszczyca.
Gdy weszliśmy na podwórze restauracji, zastaliśmy już powóz zaprzężony i konie osiodłane. Włastowicz i Leon chodzili niespokojnie po krużganku i co chwila zwracali głowy w stronę Schlucht’u.
— No, przecie! Myślałam, żeście się tam pozabijali — zawołała Julka, szczerze ucieszona zobaczywszy nas w pełnym komplecie,ale wniezbyt kompletnych strojach. — Bój się Boga, Maryniu, jak ty wyglądasz! — dodała śmiejąc się.
Marynia stała przed nią ze szpicrutą pod pachą, z kaszkietem w jednej ręce, z amazonką w drugiej, bez rękawiczek, z rozrzuconemi włosami, zapylona i zgrzana.
— Ba! żebyś była tam, gdzie my, wyglądałabyś jeszcze lepiej. Nie marudź, tylko uczesz mię, a potem obejrzyj sobie trąbki na butach pana mecenasa i dziw się.
Rzuciła na stół szpicrutę i czapeczkę, wyjęła z włosów resztę szpilek i potrząsnęła głową. Istna kaskada złota spłynęła jej na szyję, ramiona i plecy. Dolski stanął i ręce złożył jak do modlitwy.
— Jak Boga kocham, nic podobnego nie widziałem na żadnym obrazie Tycjana! A toż to złoto, szczere złoto!
Począł ją obchodzić zwolna, jak wielki ołtarz. Marynia się nachmurzyła.
— No, no, idź pan sobie, albo przynajmniej odwróć się. To złoto nie ma kursu i w karty nie da się przegrać.
Włastowicz i Leon przygryźli usta, a Dolski odwróciwszy się posłusznie, stał wyprostowany i sztywny, jak słup przydrożny.
— Czy długo jeszcze? — pytał co chwila. — Miły rozkaz! prawda, panie Włastowicz?
Litwin parsknął śmiechem.
— O, miły! jak kozie wilczy głos.
— No, już!
Marynia zerwała się, oczyściła suknię z pyłu i bodyaków. Dolski dopomagał jej skwapliwie. Poczęliśmy się zbierać do odwrotu. Młodzi znowu pojechali przodem, ale Zosia trzymała się teraz przy powozie i milczała uparcie, pomimo że Julka, Włastowicz i Leon byli bardzo ożywieni i rozmawiali bez przerwy.
Jania wkwaterowała mi się na kolana i zasnęła, ukołysana jednostajnym ruchem powozu i rozmową. Pogrążyłem się w myślach, od czasu do czasu rzucając spojrzenia na Ruszczyca i Zosię. Ruszczyć pozostawał czasem w tyle, czasem wyrywał się naprzód i znów wracał, równie milczący jak jego towarzyszka. Byłbym dał wiele, gdybym mógł odgadnąć, jakie też myśli snuły się teraz pod szarym kaszkiecikiem. Widziałem, że niewesołe, ale mnie zajmowało tylko jedno: czy dziewczyna zdaje sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje, czy nie zdaje; czy wie, jaka zmiana zaszła w niej od chwili, gdy z całą naiwnością nieświadomości rzuciła: „gdybym spotkała drugiego takiego , może wyszłabym za mąż,“ do tej drugiej, w której, jak zahypnotyzowana, dobrowolnie padła mu w ramiona. Przyglądałem jej się z boku i widziałem, że była blada i że prócz zwykłej powagi miała w oczach smutek. Więc chyba wie — wie, że choćby znalazła teraz na świecie „drugiego takiego samego," nie oddałaby mu duszy, bo jej nie trzeba już takiego samego, tylko tego jednego, jedynego. Zrobiło mi się smutno, i co ten dzieciak pocznie z tą swoją miłością, miłością wzbronioną?
Świat jest piękny, ale ludzie na nim smutni.
Ona powiedziała to do mnie przed paru dniami. Czyżby już wtedy przeczuwała swoją niedaleką przyszłość? A ten Ruszczyć, ten Ruszczyć! Tyle widział, tyle słyszał, tyle przeżył wreszcie i naraz takie głębokie uczucie dla młodego, chorego dziecka! Jak on ją musiał kochać, kiedy tak umiał panować nad sobą! Czterdziestoletni człowiek i dwudziestoletnia dziewczyna! Dziwne rzeczy... dziwne rzeczy!.. Naraz przypomniały mi się przypadkiem dosłyszane i niezrozumiałe wtedy dla mnie wyrazy pani Adeli: „to jest nieuczciwie.“ Tak, wtedy może to jeszcze nie było, ale teraz stawało się nieuczciwem, a stawało z chwilą, gdy z oczu Zosi spadła zasłona nieświadomości. Ruszczyć postąpił dziś jak człowiek z honorem i z sercem, ale czy później zdobędzie się na tyle siły woli? Dotąd ukrywał swoją miłość i udawało mu się to, — ale co będzie teraz, gdy codzień w szczerych oczach Zosi zacznie odczytywać, że jego uczucie zostało podzielone? Nie, on wyjedzie... jest uczciwym, uczciwym z gruntu. Toż znam go tyle prawie, co samego siebie! Wyjedzie. To biedne dziecko odchoruje może, ale przeboleje. Młode jest, a czas to lekarz niezawodny. A potem...
Marzenia poczęły mię unosić bardzo daleko, lecz powóz zatrzymał się przed willą Parvą i rozwiał wszystkie.
Martynow wracał do zdrowia szybko, ale zmienił się, wychudł i posiwiał. Odwiedzaliśmy go z Ruszczycem codziennie i widzieliśmy, że choć milczący i smutny, bywał rad z naszych odwiedzin.
W kilka dni po pamiętnej wycieczce do Schlucht’u zastaliśmy go w łóżku siedzącym już i piszącym na tece jakiś list. Zobaczywszy nas, złożył tekę i uścisnął nam ręce z wdzięcznością.
— Cóż ? kiedyż doktór pozwoli panu wstać? — zapytał Ruszczyć.
— Jutro. Czy panowie wracacie ze spaceru?
— Tak. Wczoraj cała Parva i my naturalnie byliśmy na koncercie, a dziś na Zenoburgu.
Od czasu choroby Martynowa wyraz Parva po raz pierwszy dopiero został przy nim wymówiony. Ruszczyć uczynił to przez nieuwagę i widziałem, że tej nieuwagi żałuje. Milczeliśmy zakłopotani, wreszcie chory odezwał się pierwszy:
— Czy... czy w willi Parvie wszyscy zdrowi?
Powiedział to z wysiłkiem, poczem oparł się o poduszki, przymknął oczy i wyglądał, jakby czekał na wyrok.
— I owszem, zdrowi. Leon Krzycki doskonale wygląda, ale po całych dniach przesiaduje teraz w laboratorjum doktora Fell’a. Ogromnie go zajmuje sprawa z tuberkuliną Kocha.
— A... a panna Zofia?
— Też zdrowa, tylko trochę mizerna. Pani Adela wyjechała... ale o tem pan już pewno wiesz? Nie? Wyjechała zaraz na drugi dzień po spacerze na Winkelweg, w którym i pan brałeś jeszcze udział.
Martynow milczał, ale widać było, że mu z serca spadł kamień. O szczegóły nie pytał, Ruszczyć też nie śpieszył z objaśnieniami i na tem się skończyła wizyta. A gdy nazajutrz, wracając z obiadu, wstąpiliśmy do niego znowu, zastaliśmy pokój próżny. Drzwi i okna były pootwierane, meble w nieładzie, służąca wynosiła pościel.
— Wyjechał dziś o dziewiątej rano — objaśniła nas, widząc, że stoimy zdumieni — zapłacił wszystko, pokój za cały miesiąc naprzód i pojechał.
— Czy nie wiadomo, dokąd?
— Szwajcar go odwoził, kupował bilet i mówił, że do Pesztu.
— Więc do domu — mruknął Ruszczyć; — dobrze zrobił.
— Pomimo całego jego szaleństwa i uznania dla pani Adeli — zacząłem zamyślony, — żal mi chłopaka.
Ruszczyć machnął ręką.
— Zapomni! W rok nie będzie nawet wiedział, jak pani Adela wyglądała.
— Tak się to mówi, przysiądzbyś na to nie mógł.
— Prawie. Uczucie, które budzi się raz w życiu i trwa przez całe życie, nie znajduje się na drodze co krok, jest cichsze, nie zabija, umie się poświęcać.
— Hm... dobrze mówisz — pomyślałem; — ciekawość tylko, jakie też to będzie twoje poświęcenie. Dotąd, jak siedziałeś, tak siedzisz.
Skierowaliśmy kroki do Parvy, dokąd zaproszono nas przed chwilą listownie na herbatę, obiecując jakąś niespodziankę. W saloniku zastaliśmy wszystkich: Dolskich, Julkę, Marynię, Włastowicza i... panią Adelę, Tylko Leona nie było. Widok pani Adeli zrobił mi wielką przyjemność.
— Wróciła! — pomyślałem z zadowoleniem — ten właśnie wyjechał, atmosfera zaczyna się oczyszczać.
Zauważyłem, że Ruszczyć jest zadowolony.
— O! to prawdziwa niespodzianka! — zawołał, witając ją serdecznie.
A ona była troszkę jakby mizerna, jakby zmęczona, i wiało od niej nie świętością, nie dziewiczością, ale dobrocią. Patrząc na nią, myślałem, że teraz wszystko będzie dobrze, bo wraz z tą słodką twarzą i łagodnym uśmiechem pod dach Parvy musi wejść błogosławieństwo i spokój. Z uczuciem wielkiej ulgi podałem jej rękę i byłem zupełnie szczerym, gdy mówiłem:
— Brakowało nam tu pani okrutnie; ale teraz, chwała Bogu!
— A my także przychodzimy z nowiną — zabrał głos Ruszczyć.
A gdy wszyscy spojrzeli na niego ciekawie, zaczął wolno, jakby rozkoszując się czynionem wrażeniem:
— Dziś wy-je-chał Mar-ty-now!
Kobiety odetchnęły, jakby z nich zdjęto ciężar — po twarzy pani Adeli przemknął płomień i znikł — Dolski zerwał się.
— Co! bez pożegnania? A, niech mi daruje, chyba tylko w Rumunii są takie zwyczaje!
Ale Marynia mu przerwała:
— Dajżeż pan pokój! Bardzo dobrze zrobił, że sobie pojechał!
Uśmiechnąłem się. Moja faworytka stanowczo nie umiała ukrywać swoich myśli, a w saloniku zrobiło się teraz bardzo głośno. Biedny Rumun stał się przedmiotem ogólnej rozmowy i ogólnych sporów. Milczały tylko dwie osoby — Zosia f pani Adela. Pani Adela wydawała mi się dziś inną niż zwykle, więc począłem się jej przyglądać z uwagą i zauważyłem wiele zmian, z których nie wszystkie dawały się usprawiedliwić wstrząsającym wypadkiem z Martynowem. Była bledsza niż zazwyczaj; oczy miała podkrążone, jakby z niewywczasu; w ruchach, prócz dawnej miękkości, przebijała się jakaś ociężałość, czy też wielkie zmęczenie; na pytania odpowiadała machinalnie, niekiedy nawet z wyraźnym wysiłkiem — i wyglądała, jak gdyby jej ciało było tu, a myśli gdzieindziej. Oczy, zazwyczaj przymglone, nabrały wyrazu słodkiego rozmarzenia i wydawały się chwilami senne. Było jej z tem do twarzy — ale, pomimo anielskiego wyrazu w ustach, musiałem przyznać, że urok, jaki wiał od niej, był czysto zmysłowy. Dolski nie spuszczał z niej oczu.
— Pomizerniała nam pani. Lepiej było zostać z nami — zaczął, zbliżając się i zatrzymując na niej zachwycone oczy.
A ona lekko drgnęła, jakby z nieba ściągnięto ją na ziemię.
— Czyż pomizerniałam? To chyba zmęczenie z podróży, bo jestem zupełnie zdrowa. Jazda koleją zawsze mię męczy.
— Może być... ale, jak Boga kocham, z tem zmęczeniem tak pani do twarzy, że gotów jestem zakochać się po raz drugi!
Uśmiechnęła się.
— Albożeś się pan już kochał we mnie?... No, dowiaduję się nowych rzeczy.
— Bodaj tak prawda była! W tem nieszczęśliwem Aussee nie jadłem, nie spałem, wpatrywałem się jak w obraz, modliłem jak najżarliwliwsza dewotka, wzdychałem... wszystko napróżno!... i teraz pani mi mówisz, że dowiadujesz się nowych rzeczy? Ot, wdzięczność kobieca!
— Zacznij panda capo!—zaproponowała Marynia.
— A tak, zacznij! kiedyś mię pani omotała temi swemi złocistemi ślicznościami i teraz przez nie świata nie widzę! — Zwrócił się do pani Adeli: Co ta panna Marja ma za włosy! co to za włosy! A widziałaś pani w katedrze „Wniebowzięcie Matki Boskiej“ Tycjana?
— Czy to w Weronie? Nie zwiedzałam wcale Werony... nie miałam kiedy.
— Co! i areny pani nie widziałaś?
— Nie, nic nie widziałam, nic — odpowiedziała jakby z wysiłkiem.
— Dajżeż jej pan pokój! — wtrąciła się Julka, biorąc jej ręce w swoje i patrząc na nią serdecznie — kobiecisko się zmęczyło, pewno nie wyspało. Przyznaj, że nie sypiałaś po nocach... co? Ty już zawsze taka, jak masz chorego.
— Nie, i owszem, sypiałam... Przecież Helena nie była obłożnie chora.
— Czy już wyjechała z Werony?
— Wyjechała.
— I na Rivierę?
— Tak, to jest... ona jest zawsze niezdecydowana... może zmieniła projekt... Kiedyż pan Juljan wrócił?
— Tego samego dnia, co pani wyjechałaś; musieliśmy się nawet zminąć w drodze.
— To się bardzo dobrze złożyło, bo mi było żal zostawiać Zosię samą. Naturalnie, wrażeń przywiozłeś pan mnóstwo? A ze znajomych nie spotkałeś pan kogo?
Mówiła szybko i patrzyła mu w oczy, jakby z obawą. Dolski siadł.
— A spotkałem... i wiesz pani, kogo? Doktora Męckiego.
Nie odwróciła głowy i powtórzyła bardzo zdziwiona:
— Doktora Męckiego? Gdzie?
— W Mori. I on mię widział, ale pociąg zaraz ruszył i nie rozmawialiśmy wcale.
— To się chyba panu zdawało... Cóżby on tu robił?
— To samo powiedziałam — zawołała Marynia z tryumfem. — Toż gdyby był tak blizko Meranu, odwiedziłby nas.
Dolski się oburzył.
— No! wiecie państwo, że panna Marja jest wyborna! Toż przecie byłem trzeźwy, ą nawet zupełnie jeszcze na czczo.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
— A kto tam pana wie! Pan twierdzisz przecież sam, że upijasz się nietylko alkoholem... wystarcza do tego muzyka, śpiew, Tycjan, czarne i szafirowe oczy i tym podobne rzeczy!
— Bój się pani Boga! gdzież w wagonie muzyka, Tycjan etc... Jechałem w sypialnym przedziale, sam jeden, jak palec, a Męckiego z jego wielkim nosem i czerwonym karkiem poznałbym w piekle!
— A on może wcale nie przeznaczony do piekła ?
— No! że cherubinem w niebie nie będzie, ręczę... a że to był on, nie kto inny, daję na to państwu moje sło...
— Julku, Julku! — przerwała mu Zosia — tylko słowa nie dawaj! Mógł być przecież ktoś podobny do doktora.
— Dobrze, dobrze! niechżeż będzie podobny... a ja ci mówię, że on.
Marynia była zachwycona jego gniewem i poczęła przesuwać wskazującym palcem prawej ręki po dłoni lewej.
— Golone! golone! Panbyś utopił własną żonę, tak, jak ten z bajki mickiewiczowskiej, byle tylko na swojem postawić.
— Ale, ostatecznie — wtrąciła się Adela, milcząca dotąd — chyba nikomu z nas nie zależy na tem, czy to był doktór Męcki, czy tylko ktoś podobny?
— Mnie zależy, bo jak jestem czegoś pewny, nie mogę znieść, gdy mi zaprzeczają. Ja zresztą sprawdzę to i pannę Marję przekonam.
W tejże chwili pani Adela upuściła chusteczkę, trzymaną w ręku, i szybko się po nią schyliła, a ten ruch umalował jej twarz rumieńcem rzadkim u niej.
Dolski siadł przy fortepianie i z siłą uderzył w klawisze.
Mieliśmy usłyszeć ponury utwór Liszta — „Erlkónig.
Ów chłopak, zawsze wesoły, rozrzucony i żyjący tylko chwilą obecną, przy fortepianie zmieniał się do niepoznania. Poważniał, ruchliwa twarz stawała się skupioną, w oczach osiadał czasem zapał, czasem rozmarzenie — i Dolski, zawsze pragnący uchodzić za artystę, wtedy stawał się nim rzeczywiście. W saloniku naprawdę szumiał las, wył wicher, brzmiały podkowy pędzącego konia, a ich odgłos powtarzało echo. Gdy tętent konia cichł, słyszeliśmy rozpaczne skargi dziecka i poważne tony głosu ojca.
Gra Dolskiego porywała, nie brakło jej liryzmu, pianissima były nieporównane i była w niej także dusza, ale — może inna, niż dusza Zosi. Zosia umiała wyciskać łzy, a jej brat tylko zachwycał. Tętent koni słabł, cichł i przemienił się wreszcie w przytłumiony, jakby echowy akompaniament do kuszącej pieśni króla olch i pieściwej kołysanki jego córek.
Zosia siedziała w kąciku, wtulona w fotel, obok niej Ruszczyć. Oboje byli zasłuchani, może w kołysankę, może we własne myśli, ale zauważyłem, że ile razy jego wzrok zatrzymał się na jej twarzy, biedne dziecko odczuwało go natychmiast, zwracało ku niemu oczy i chyliło się w jego stronę, jakby pociągane nieprzepartą siłą. Przyszło mi wtedy na myśl, że gdyby tak wyciągnął do niej ręce i swoim śpiewnym głosem powiedział: „pójdź!“ — ona poszłaby, bez względu na ludzi, na cały świat. Urok na nią rzucał.
— Co pan myślisz o tej parze?
Pani Adela przeszła cicho z kanapki i usiadła w fotelu, tuż obok mnie. Jej słowa dotknęły mię nieprzyjemnie. Przypadkiem posiadłem tajemnicę tych dwojga i stałem się o nią zazdrosnym. Zdawało mi się, że tylko ja jeden mam prawo analizować ich uczucia, zapuszczać skalpel w biedne serca, współczuć im, lub się oburzać. Patrzyłem na panią Adelę w milczeniu, a ona ciągnęła dalej:
— Pochwyciłam pańskie spojrzenia i podsłuchałam myśli, teraz zaś pytam: co pan myślisz o tej parze?
— Co myślę? Przedewszystkiem nie wiem, czy dobrze panią zrozumiałem.
— Alboż moje pytanie można dwojako zrozumieć?
Uśmiechała się, a ja ciągle odczuwałem jakieś niemiłe wrażenie.
— Więc pani przypuszczasz chyba — zacząłem zwolna, — że między tymi dwojgiem jest coś takiego, co upoważniałoby ludzi do łączenia imienia panny Dolskiej z imieniem mego przyjaciela?
Zmieszała się, ale tylko na chwilę, poczem popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
— Czyżbyś pan naprawdę nie zauważył nic do tej pory? To zastanawiające, jak mężczyźni są mało spostrzegawczymi!
Skłoniłem się.
— Widocznie; przytem panna Dolska wydawała mi się zawsze dzieckiem, bardzo jeszcze młodem i chorem, Ruszczyca znam oddawna i tylko z dobrej strony; nie miałam prawa posądzać ich o nic więcej, prócz o zwykłą sympatję.
Pani Adela poruszyła się niespokojnie.
— Chyba nie przypuszczasz pan, że ja chcę stawiać panu Ruszczycowi jakieś poważniejsze zarzuty. Ja im tylko współczuję i przytem żałuję, że, przez wzgląd na Zosię, nie dało się zapobiedz temu wcześniej. Pan Ruszczyć się nudził, a teraz najwięcej rozpowszechniony sposób na nudy, to niewinny flirt, któremu zresztą ja jestem przeciwna z zasady. Może... gdybym miała co do tego inne przekonania... kolega pana nie byłby zwrócił uwagi na Zosię, a ona byłaby dziś zdrowsza i nie chyliłaby ku niemu główki, jak słonecznik w stronę słońca...
Uśmiechnęła się zagadkowo, spuściła oczy i umilkła, a ja patrzyłem na nią i zapytywałem sam siebie: czy to pani Adela, czy nie pani Adela? Pomimo całej sympatji, jaką miałem dla niej, usłyszane słowa zrobiły na mnie wrażenie fałszywego zgrzytu, a ona sama wydała mi się zwykłą, litościwą, małomiasteczkową kumoszką. Milczałem. Pani Adela podniosła oczy, popatrzyła na mnie badawczo, i może odgadła moje myśli, bo zaczęła znowu, jakby tłómacząc się:
— Pragnęłam bardzo uchronić Zosię od tego nieszczęścia, dosyć wyraźnie zwracałam uwagę pana Ruszczyca na niestosowność jego postępowania, a gdy to nie robiło na nim wrażenia, miałam zamiar pomówić z Zosią...
Podskoczyłem na krześle, jakby mię ugryzła osa...
— Ale pani nie uczyniłaś tego?... zapytałem, nieprzyjemnie dotknięty.
— Nie, Julcia mi nie dała.
— Naturalnie, to byłoby świętokradztwo! Biedne dziecko, może sama przed sobą tai swoje uczucia, a może nie wie o nich?
— Julcia twierdzi, że nie wie; ja zaś, patrząc na nią dzisiaj, sądzę przeciwnie i dlatego żal mi jej bardzo. O ile oburzam się na wszelkiego rodzaju flirty, o tyle schylam głowę przed prawdziwem uczuciem, nawet fałszywie umieszczonem, Oboje oni są biedni, widzę to teraz... i jeżeli moje współczucie przyda im się na cośkolwiek, będą je mieli całe.
Drzwi się otworzyły i wszedł Leon. Na widok pani Adeli oczy zajaśniały mu wielką radością.
— Mój Boże! nic nie wiedziałem! — wołał, ręce jej całując. — O której godzinie pani przyjechała?
— O czwartej i zdążyłam zaraz sprawdzić, że mój pacjent nietęgo się sprawuje, na obiady nie przychodzi, wraca o dziesiątej wieczorem i dopuszcza się rozmaitych innych przestępstw, które mam właśnie zamiar ukrócić.
Uśmiechała się, a on patrzył w nią, jak w tęczę i milczał.
— No i cóż, nie bronisz się pan nawet?
— Ale bo tak jestem ucieszony, że zapomniałem o wszystkiem. Ja mam masę roboty, sprowadzamy tuberkulinę, już wysłaliśmy po nią, Feli wprowadził mię na radę tutejszych lekarzy, urządzamy sanatorja i tam dalej i tam dalej.
Był rozpromieniony, z oczu tryskało mu życie, z twarzy taka energja, jaką tylko młodość daje. Pani Adela przyglądała mu się z zadowoleniem.
— Doskonale pan wyglądasz! doskonale! Nie mam prawa marudzić. Gdzieżeś pan jadł obiad?
— U Fell’a. Mieliśmy pilną robotę, więc mię nie puścił.
— Ale wina pan nie pijasz?
— I owszem, rozpijam się. Zostawiłaś mi pani olbrzymi zapas, a obecnie są już tylko trzy, czy dwie butelki.
— To bardzo dobrze; umyślnie kazałam przysłać więcej, byś pan nie potrzebował sam chodzić w Lauby; to dla pana niezdrowo.
— Domyśliłem się tego, ale ponieważ jestem już zdrowszy, nie pozwolę, by mię pani psuła w dalszym ciągu... nie!
— O! to się okaże. Wcale jeszcze nie zrezygnowałam z mojej władzy nad panem.
Roześmieli się oboje i poczęli rozmawiać z ożywieniem; ja wstałem i przysiadłem się do Zosi.
— Cóż państwo tak milczycie zawzięcie?
Nie odpowiedziała mi, tylko ręką wskazała fortepian. Dolski kończył właśnie wspaniały finał Faschingsnacht’u Schumana. Duchy karnawałowe ulatywały jedne po drugich; wydzwoniła szósta godzina — zaległa cisza, a potem jakieś szmery, szepty, nieuchwytne westchnienia — leciał jeszcze jeden spóźniony, leciuchny duch — i cisza zupełna.
Teraz Zosia zwróciła do mnie głowę i odpowiedziała na zadane poprzednio pytanie:
— Słuchaliśmy. Julek gra bardzo dobrze Schumana; wolę słuchać jego, niż siebie.
— Ja zaś wolę słuchać panią. Tylko nasza artystka pomizerniała nam teraz, niedobrze wygląda, czegoś smutna... Czy to ładnie tak?
Ruszczyć się przysunął.
— A co? i ja mówię to samo, a panna Zofia wypiera się, jak Luter papieża.
— Bo naprawdę nic mi nie jest; co najwyżej nie wyspałam się. Nie mogę sypiać, ale nie wiem, dlaczego.
— A smutek skąd?
— Nie wiem.
Popatrzyła na mnie, a w tym wzroku była jakby niema prośba: dajcie mi pokój, nie zajmujcie się mną, zostawcie i nie męczcie.
Biedne dziecko!
Była dwunasta, gdy opuściliśmy Parvę. Miałem ochotę zadać Ruszczycowi kilka pytań, ale on nie wydawał się usposobionym do gawędy, ja znów nie śmiałem przerywać mu zadumy, która prawdopodobnie nie była wesołą. Postępowaliśmy obok siebie w głębokiem milczeniu i już prawie dochodziliśmy do Helwecji, gdy wreszcie zebrałem się na odwagę.
— Mój drogi, widzę, że jesteś nie w humorze i że nie masz ochoty do gawędki, ale jednakże powiedz mi, w jakich warunkach poznałeś się z panią Adelą?
Stanął i patrzył na mnie bardzo zdziwiony.
— Z panią Adelą? Na cóż ci ta wiadomość?
— Tylko dla zaspokojenia ciekawości.
— Czyż tylko? Widziałem, że rozmawiałeś z nią dzisiaj bardzo długo, ale jeżeli o naszem poznaniu w Aussee, to, co prawda, wolałbym wpierw wiedzieć, co ona o niem mówiła.
— Wcale o tem nie mówiła, tylko, może mi się zresztą zdaje, z jej mowy dzisiejszej, a twojej dawniejszej, wyciągnąłem wniosek, że wy coś do siebie macie.
Zdziwił się.
— Ja do niej nie mam nic i mogę ci dać na to moje słowo; ona zaś, bardzo być może, do dziś chowa urazę za moje spóźnione przedstawienie się jej.
— Jakto spóźnione? — zapytałem ciekawie.
— At, jak wiesz, ja jestem ciężki do robienia znajomości, co mi zjednało nawet tytuł arystokratycznego demokraty, czy też demokratycznego arystokraty, bo dobrze nie wiem. Z Dolskim poznałem się w wagonie przypadkiem. Oni jechali do Aussee na kurację, ja na wypoczynek; jako rodak i znający miejscowość, czułem się w obowiązku pomagać im w wyszukaniu mieszkania. Stąd znajomość się zacieśniła. Przez nich poznałem panią Keszmarową i pannę Marję. A potem przyjechała pani Adela. Miała z sobą chore dziecko, stała w tej samej willi, co pani Keszmarowa, i najpierw zrobiła znajomość z panną Marją, a potem powoli ze wszystkimi, prócz mnie. Ja, nie wiem właściwie czemu, ale prawdopodobnie dlatego, że od urodzenia mam wstręt do wszelkich nowych twarzy, długi czas unikałem sposobności przedstawienia się jej, potem wszakże, gdy te panie w czasie choroby, a potem śmierci dziecka, zaprzyjaźniły się więcej, trzeba było uroczystego aktu dopełnić. Otóż, gdy poznaliśmy się bliżej, pani Adela półżartem wymówiła mi ten brak skwapliwości, a z jej mowy wywnioskowałem, że przypisywała go pewnej z mojej strony obawie, uczuwanej względem jej osoby. Przypuszczam, że może ta myśl nie była jej własną, tylko poddaną przez Dolskiego, który wtedy tracił dla niej głowę i nie mógł pojąć, dlaczego ja nietylko nie chcę tracić swojej, ale nawet unikam poznania królowej Aussee. Wtedy jednakże nie zastanawiałem się, kto był autorem tak zabawnego podejrzenia. Także napół żartem rozwiałem złudzenia pani Adeli i dałem jej do zrozumienia, że wogóle cały rodzaj kobiecy, jej nie wyjmując, nigdy nie był dla mnie niebezpiecznym i żadnych obaw we mnie nie wzbudzał. Była wtedy niezadowolona, że tak ją odgadłem, a może też rzeczywiście źle zrozumiałem; no i jeżeli jeszcze dziś uczuwa do mnie jakąś niechęć, to chyba tylko z tego powodu, bo do żadnej innej winy nie poczuwam się względem niej.
— No, dla ładnej kobiety — odezwałem się — przewinienie to dość wielkie.
— Zapewne. Rydwan mógłby był się powiększyć o jeszcze jednego członka, a raczej niewolnika; a choć ten niewolnik nie na wiele przydałby się, bo żonaty, zawsze byłaby pewna rozmaitość.
Wzruszył ramionami i umilkł, a ja myślałem o pani Adeli, tak nic niepodobnej do kobiet próżnych, tak poważnej i pozbawionej wszelkiej zalotności, tak obojętnej, zdaje się, na hołdy mężczyzn, a jednak... Ot, kobieta zawsze kobietą będzie. Przypomniały mi się jej zagadkowe słowa i spuszczone oczy, któremi chciała mi dać do zrozumienia, że gdyby była zwolenniczką flirtu, byłaby mogła odegrać rolę konduktora, chroniącego Zosię od gromów miłości Ruszczyca — i mimowoli uśmiechnąłem się.
— Wiesz co, Ruszczyć, gdyby się tak była uparła, kto wie, czy nie zakochałbyś się i czy tak jak Martynow nie strzelałbyś później do niej. To djabelnie ładna kobieta i, jak zaczynam się przekonywać, wie o tem, choć niby nie wie.
— Niech sobie będzie i ładna i dobra — rzucił obojętnie — niech wie i niech nie wie o tem... wszystko mi jedno, bo nie mam do niej inklinacji. Na urodę nie jestem wrażliwy, a przytem niedowierzam ludziom, którzy lgną do wszystkich bez wyjątku, dla wszystkich poświęcaliby się, — wszystkich kochają i każdemu są na usługi. Każdy normalny człowiek ma swoje sympatje i antypatje... i to jest nieuniknione. Ludzi, odstępujących od tej ogólnej reguły, posądzam zawsze o nieszczerość.
— Chyba przeholowałeś — wtrąciłem. Pani Adela jest rzeczywiście wylana dla wszystkich bez wyjątku; ale ja przyglądałem się jej dobrze; właśnie to jej wylanie jest w danej chwili zupełnie szczere.
— Może być; przecież powiedziałem ci już dawno, że ta kobieta jest dla mnie zagadką, bo są w niej sprzeczności. Gdy na nią patrzę, nie mogę jej odmówić uznania, czasami nawet czuję się wzruszonym, ale później przypomina mi się to i owo, i znów nie wiem, co o niej myśleć. No, ale chodź już, bo chłodno.
— Czekaj, nie śpiesz się tak. Powiedz mi jeszcze, poco ona właściwie bawi w Meranie, boć przecie jest zdrowa?
— Nie wiem. Do Aussee przyjechała ze swoim pasierbem, który zdaje się, przyniósł ze sobą na świat zarodek suchot, odziedziczonych po matce, i pomimo rzeczywiście rzadkiej troskliwości pani Adeli, umarł w trzy tygodnie po jej przyjeździe w góry. Ta śmierć ładnego i podobno nadzwyczajnie sympatycznego dziecka, zbliżyła do niej panią Keszmarową, a później pannę Marję i Dolskich. Choroba pani Julji zacieśniła ową przyjaźń i odtąd te panie nie rozstają się ani na chwilę. Czy jednakże pani Adela tylko na skutek próśb przyjaciółek przyjechała do Meranu, nie wiem. Gdy poznałem ją osobiście, była poważną i spokojną, jak dziś, ale nie dostrzegłem w niej śladów cierpienia, spowodowanego tak świeżo śmiercią dziecka, do którego była podobno bardzo przywiązaną. Nie starała się o otoczenie, to prawda, ale też i nie odrzucała hołdów, na których brak w Aussee skarżyć się nie mogła; a gdy zdecydowała się jechać do Meranu, ośmieliłem się nawet posądzić ją, że jej szło o Dolskiego lub o Martynowa. Naturalnie okazało się, że posądziłem niesłusznie, bo Dolski to lekkoduch, na którego mogłaby liczyć chyba tylko pensjonarka, a z Martynowem wiadomo, jak się skończyło. Bardzo być może, że chciała tylko zwiedzić kawałek świata, a może rzeczywiście zrobiła to dla pani Keszmarowej, która była jeszcze wtedy chora, zdenerwowana i puścić jej od siebie nie chciała. Kobieta bezdzietna, wolna zupełnie, zdaje się dość zamożna... czemuż nie miałaby sobie pozwolić na taką fantazję serca, zwłaszcza też, że jak sama powiada, takie fantazje to jej jedyna namiętność. Ot, nie dziwne to? Jedni trawią noce przy zielonym stoliku, — ona przy łóżku chorego.
Weszliśmy w korytarz i zatrzymaliśmy się przy drzwiach pokoju Ruszczyca. Podałem mu rękę.
— Dobranoc. Zaczynam zgadzać się z tobą, że pani Adela — to zagadka, której rozwiązanie warte trudu.
— Tylko nie zniechęcaj się aby do niej, bo, bądź co bądź, to jest kobieta, która umie zapominać o sobie i myśleć o drugich... a do tego zawsze trzeba trochę serca. Czy ona mówiła co z tobą o pannie Dolskiej?
— Tak, trochę, niewiele...
— Nie jesteś szczery, ale może to i lepiej... Mam pewne dane obawiać się, czy ona nie zechce i tu umoczyć swego białego paluszka i par amour du metier nie przedsięweźmie jakiej nowej kuracji...
— Nie ma co do tego żadnych zamiarów.
— Tak? Dziękuję ci.
Uścisnął mi rękę tak silnie, że omal nie syknąłem, poczem wszedł do pokoju i drzwi za sobą zatrzasnął.
Listopad się skończył. Platany pogubiły resztki złota, winnice resztki purpury, na stokach gór wiatr poruszał nagie łodygi i przechadzał się swobodnie po lesie nizkich, odkrytych teraz rusztowań winnic. Szczyty Alp przystroiły się w olśniewające bielą czepce śniegowe. Meran, zawsze jeszcze strojny w wieczystą zieleń laurów, bluszczów i cyprysów, począł się potrochu wyludniać. Mniej odważni goście, przerażeni zimnemi nocami i rankami, uciekali po gorętsze pocałunki słońca na Rivierę, do Florencji, do Włoch południowych; inni, olśnieni wieściami o cudach, rozbrzmiewających echem po całym cywilizowanym świecie, dążyli na północ, do nowej Mekki, której Mahometem był wielki Koch. Wprawdzie genialny człowiek nie mieszał się podobno do niczego; jak tajemniczy alchemik, nie wychylał się z laboratorjum, z którego na ludzkość spływało błogosławieństwo — i inni głosili jego sławę, dokonywali cudów i... zbierali miljony; wprawdzie i w Dolinie Passery pozakładano sanatorja i szczepiono rozgłośną tuberkulinę; — ale ludzie wolą być zawsze bliżej wielkiego ołtarza. Jak po zwycięstwach kampanji siedmdziesiątego pierwszego roku, na wszystkich ustach brzmiał okrzyk: Berlin! Berlin! i tłumy dążyły do cudownego miejsca po zdrowie i życie, a tej rzeki wezbranej nie była w stanie powstrzymać żadna siła ludzka.
Leon pracował zajadle. Zapomniał o chorobie, zapomniał, poco przyjechał, nie słuchał ani perswazji, ani rad, ani napomnień — i po całych dniach siedział w sanatorjach, albo w swoim pokoju nad książkami i manuskryptami. Co sądził teraz o całej tej burzy, trudno się było dowiedzieć. Obserwował, badał, pisał — ale mówił niechętnie. „Nie wiem! nic jeszcze nie wiem!“— powtarzał niezmiennie w odpowiedzi na natarczywe pytania, jakiemi zarzucali go wszyscy. Z początku martwiłem się nim i obawiałem, czy nie zanadto pracuje — ale w końcu, widząc, że mu to nie szkodzi, że jest zdrów i dobrze wygląda, pozostawiłem go w spokoju. Po paru tygodniach ochłódł. Mniej teraz przesiadywał w sanatorjach, więcej w swoim pokoju, a od pani Adeli dowiedziałem się, że zwątpił o cudowności odkrycia, ale że zwątpienie nie pognębiło go i nie odebrało mu energii. Stwierdził podobno, że tuberkulina rzeczywiście wywołuje reakcję tylko u osobników dotkniętych gruźlicą, że na organizmy zdrowe wpływu nie wywiera — i pracował teraz nad wykazaniem leczniczej wartości płynu Kocha jedynie jako środka rozpoznawczego. Adela zajmowała się bardzo tą kwestją, gorąco przejmowała się stanem każdego nowego chorego, poddanego szczepieniu, i umiała wyciągać Leona na słówka. Od niej najpierw dowiedzieliśmy się, że zdarzają się wypadki, w których substancja Kocha działa zabójczo, że ofiar już nie brak, że w Berlinie muszą się dziać jakieś podłości i ię uczeni powinni dołożyć wszelkich sił, by ochłodzić zapał nieszczęśliwych, jak stada owiec, lecących na zgubę w ogień. Czy i Leon nad tem pracował — nie wiem, bo milczał, a pani Adela milczała także; może nie wiedziała, może nie chciała mówić. Przesiadywał teraz całe wieczory w Parvie. Parę godzin poświęcał na spacery, ranki i popołudniowe godziny pracował, resztę czasu spędzał na długich i ożywionych rozmowach z panią Adelą. Muzyka Zosi nie przyprawiała go już o apatję. Poważny był i czasami zamyślony, ale wiało od niego wiosną i zadowoleniem, a ja, patrząc nań, czułem się już zupełnie spokojnym i nie pytałem, jaki ogień wewnętrzny kładzie mu na twarz tyle światłości.
Zosia grywała teraz bardzo wiele i grywała po dawnemu. Biedne dziecko w muzyce szukało widać ukojenia dla trosk, na które nie umiało znaleźć lekarstwa w sobie. Pod jej wątłemi paluszkami fortepian skarżył się i płakał, a skarżył tak rozpacznie, płakał tak rzewnie, że mógł poruszyć kamień. Ja czasami tej muzyki po prostu nie mogłem słuchać i dziwiłem się, że Ruszczyć jej słucha, a ma twarz spokojną i suche oczy. Ale Ruszczyć należał do ludzi, u których usposobienie wewnętrzne nigdy się nie przejawia na twarzy. Co się działo w tej zamkniętej duszy, wiedział tylko on jeden.
Marynia była szczerze zmartwiona smutkiem Zosi, ale kładła go na karb „tego niegodziwego chłopaka — Julka“. Dolski porobił teraz nowe znajomości i poznał się z Jałbrzykiewiczem — ale że panie stanowczo nie chciały już rozszerzać kółka swoich znajomych, bawił się sam poza obrębem światka, w którym obracała się jego siostra. Marynia gderała na niego, prawiła mu sążniste kazania, a on słuchał w skupieniu i w rezultacie rozbroił ją zawsze wesołym żartem, lub komicznem opowiadaniem szczegółów z zebrań, odbywających się w willi Iris. Śmiała się, on zaś zabierał kapelusz, wynosił się, pośpiewując — i wracał późno w noc lub nad ranem.
Wogóle humory w Parvie jakoś się popsuły. Wspólne wycieczki w godzinach południowych odbywały się niezmiennie, wieczorami zbierano się w saloniku Dolskich, jak za dawnych czasów, ale smutek Zosi, milczące usposobienie Ruszczyca i brak Dolskiego oddziaływały na wszystkich. Nie zmieniła się może tylko pani Adela, pomimo że ona jedna przeczuwała dramat, który odgrywał się w duszach Ruszczyca i Zosi, a który ja od tak dawna już śledziłem. Uważałem, że dla nikogo, prócz może dla Leona, nie miała tak serdecznego słowa i tak tkliwego, prawie macierzyńskiego wejrzenia, jak dla Zosi, — a dziewczyna garnęła się do niej z wdzięcznością i szukała jej ciepłej pieszczoty, jak biedne, zbłąkane dziecko. I widziałem, że Ruszczyć, nieraz niechętnie odzywający się o młodej kobiecie, w takich razach wyglądał, jak gdyby miał ochotę klęknąć i całować skrawek jej ciemnej sukienki.
Od dnia jej powrotu z Werony raz jeden tylko poruszyliśmy kwestję nieszczęśliwego uczucia tych dwojga, a poruszyła ją pani Adela.
— Nigdy nie przypuszczałam — rzekła, — żeby oni tak bardzo się sobą zajęli. Zrobiłabym dla nich, co tylko byłoby w mojej mocy, ale cóż tu można pomódz? Jak patrzę na Zosię, chcę mi się płakać. Ona w oczach niknie, a po części jest to winą pana Ruszczyca. Powinien ją jakoś rozrywać, zajmować, jednem słowem korzystać z czasu. Na smutek i rozpacz jeszcze nie pora, jeszcze przecież są razem, jeszcze mają przed sobą kilka miesięcy, a wspólna rozmowa, sama możność widywania się, to przecież także szczęście, którego nie powinno się zatruwać, jeśli się wie, że i ono się skończy. Nie mogę zrozumieć, dlaczego oni już teraz się martwią i gryzą i prawie stronią od siebie.
Ale ja co do tego ostatniego punktu nie podzielałem zdania pani Adeli. Przypuszczałem, iż zamiast źle „korzystać z czasu", Ruszczyć, odkrywszy przywiązanie Zosi, wyjedzie — ale za. wiodłem się, nie tyle może co do jego uczciwości, w którą jeszcze wierzyłem, ile co do siły tejże uczciwości wogóle, wystawionej na ogniową próbę uczucia, zwanego miłością. Wskutek tegoż zawodu postanowiłem poruszyć z nim drażliwą kwestję, ale to postanowienie okazało się w teorji łatwiejszem, aniżeli w praktyce. Dzień za dniem upływał, powinienem już był wyjechać z Meranu, a ja siedziałem wciąż i co wieczór, kładąc się spać powtarzałem:
— Pomówię z nim jutro.
Tych „jutro" upłynęło kilkanaście i w końcu byłoby się może przemieniło w „nigdy", gdyby nie smutna kolej wypadków, która mię do tej rozmowy przymusiła.
Była godzina poobiednia. Jak zazwyczaj, położyłem się na małą drzemkę, poprzedzającą wizytę do Parvy, ale zasnąć nie mogłem. Wogóle zauważyłem, że zaczynam się dostrajać do ogólnego tonu naszego towarzystwa — staję się nerwowym, tracę sen, a nawet zaczynam blednąc. Przyjrzałem się sobie w lusterku. Oczywiście zmizerniałem, co było tem dziwniejsze, że apetyt dopisywał mi stale. Ze złością rzuciłem szkło i udałem się do Ruszczyca. Siedział przed biurkiem, z głową wspartą na obu rękach, i wpatrywał śię w coś, co ukrył, gdy drzwiami skrzypnąłem.
— Jak studentI — pomyślałem — wpatruje się ukradkiem w fotografię, a ma lat czterdzieści!
Usiadłem i począłem się namyślać: pomówić z nim dziś czy jutro? — i kiedy prawie już zdecydowałem się na dziś, drzwi się otworzyły i wpadł Dolski. Przywitał się, usiadł, potem wstał i znów usiadł. Patrzyliśmy na niego zdziwieni, bo nic nie mówił — co było u niego anormalnem.
— Panu coś jest! — zaczął Ruszczyć niespokojnie — czy może stało się co złego w Parvie?
— Nie... kiedyżby? O czwartej przecież rozstaliśmy się z panami.
Urwał i spojrzał na mnie.
: — Nie będę panom przeszkadzał — odezwałem się, wstając, lecz Dolski mię powstrzymał.
— Ależ nie, proszę, niechże pan zostanie...
Ot, głupstwo.. Najlepiej powiem odrazu, co ostatecznie sytuacji nie zmieni. Zgrałem się wczo raj w karty, dziś przed wieczorem muszę zapłacić, a na razie nie mam. Strach, co się z temi pieniędzmi robi! Myślałem, że mam jeszcze u bankiera Bóg wie co, a tymczasem... Jeżeli który z panów może pożyczyć mi na tydzień, dziewięć dni... nie wiem, kiedy z domu przyślą...
Ruszczyć wstał, otworzył szufladę biurka i wyjął pugilares.
— Ależ naturalnie! Ile panu potrzeba?
Dolski się zarumienił.
— Trzy tysiące guldenów.
Ruszczyć lekko brwi zmarszczył, odliczył żądaną sumę i podał.
— Proszę bardzo.
— Dziękuję. Pan pozwoli kawałek papieru... napiszę dowód...
— Ależ cóż znowu! oddasz mi pan za parę dni, więc pocóż?...
— Nic nie szkodzi... dla porządku... Mógłbym jutro umrzeć naprzykład. — Siadł przy biurku, po chwili oddał Ruszczycowi kartkę. — Tak, Zosia napisała już do ojca, więc może za jakie siedm, ośm dni...
Ruszczyć pobladł.
— Czemu pan wtajemniczałeś w to pannę Zofię? — rzekł — ona jest jakaś zdenerwowana..
— Widzi bo pan, dla rodziców wiadomość ta nie będzie bardzo przyjemna... a że Zosia jest faworytką ojca, więc od niej łatwiej to przyjmą.
Ruszczyć przygryzł usta.
— To przynajmniej nie mów jej pan, od kogo pożyczyłeś.
— O, naturalnie!... Ona nawet prosiła, by nie udawać się z tem do pana, ale ja wolałem...
— Dziękuję panu.
Uścisnęli się za ręce. Dolski wybiegł, a gdy przebiegał ogród, usłyszeliśmy jego głos świeży i wesoły:
Pytam ja się rady czyjej:
Czy to kołnierz dla delijej,
Czy delija dla kołnierza?...
Popatrzyliśmy na siebie — ja mimowoli uśmiechnąłem się, a Ruszczyć rzekł:
— Skończony warjat!
W Parwie zastaliśmy humory powarzone. Marynia stała właśnie przed Leonem i opowiadała mu o wypadku Dolskiego.
— Wyobraź pan sobie, rano nic nie mówił i miał prócz tego wspaniały humor! Po obiedzie zagrał sobie marsza Beethovena. Ja słuchałam spokojnie. Naraz zerwał się, padł przedemną na kolana i oświadczył mi się, mniej więcej w te słowa: „Panno Marjo! zgrałem się, jak włoskie skrzypce, jestem goły, jak turecki święty... jeżeli chcesz się okazać bezinteresowną, masz po temu sposobność kolosalną. U nóg twoich składam moje serce skrwawione... jeśli je podejmiesz, przysięgam nie tknąć już nigdy w życiu niewdzięcznej damy pikowej!“
Mimowoli uśmiechnąłem się i uśmiechnęła się nawet Zosia; Marynia zaś ciągnęła dalej:
— Myślałyśmy, że żartuje, a tymczasem on się zgrał naprawdę i Zosia już o tem wiedziała, tylko nie przyznała się nam. No, powiedzcież państwo, czy to nie jest zwarjowany chłopak i czy jego nie powinni ubezwłasnowolnić? On nawet nie wie, że źle robi; chwali się z tem przed wszystkimi i twierdzi, że po takiej spowiedzi ma lżejsze sumienie.
Wszedł Włastowicz, przywitał się ze wszystkimi, potem skłonił się głęboko przed Marynią i rzekł z patosem:
— „Jakoby też rok bez wiosny mieć chcieli, Którzy chcą, by młodzi nie szaleli".
— I pan już wiesz? — zdziwiła się Marynia.
— Czemu ja mam nie wiedzieć, kiedy cały Meran już wie?
Zosia westchnęła. Ja usiadłem przy niej, ale nie wiedziałem, od czego zacząć rozmowę, tak mi jej było żal serdecznie.
Ona przerwała milczenie pierwsza.
— Czy synek pana Ruszczyca zdrowszy?
— Jurek? Alboż był chory? — spojrzałem na nią zdziwiony.
— Tak. To pan Ruszczyć nic nie wspominał potem panu? Wczoraj miał list z domu, a dziś spodziewa się depeszy. Obawiają się tyfusu, bo we Lwowie panuje tyfus.
— Tego mu jeszcze potrzeba! — pomyślałem, patrząc na zbliżającego się Ruszczyca.
— Czy Jurek zdrowszy? — ponowiła pytanie Zosia.
— Nie, pani, nic jeszcze nie wiadomo; miałem dziś depeszę, ale spodziewam się jeszcze jednej.
Usiadł i tak siedzieliśmy wszystko troje, milcząc. Wieczór przeszedł smutno, Dolski się nie pokazał. O godzinie jedenastej zaczęliśmy się żegnać, gdy naraz silnie zastukano do drzwi. Ruszczyć wstał.
— To pewno do mnie depesza. Przepraszam panie, że kazałem tu odnieść, jeśliby mnie nie zastano w domu.
Otworzył drzwi, odebrał depeszę, pokwitował, i zbliżywszy się do świecy zapalonej u pianina, począł wolno papier rozwijać. Był blady, ale spokojny, czytał długo, wreszcie depeszę systematycznie złożył i do kieszeni schował.
Nie zwracano nań uwagi — nikt nie wiedział o jego smutku; panie żegnały się z Leonem i Włastowiczem. Zosia zbliżyła się szybko.
— I cóż? — pytała z trwogą w oczach.
— Lepiej. Niech pani będzie spokojna, bo to mi droższe nad życie dziecka.
Wziął jej ręce w swoje, uścisnął silnie i smutnie spojrzał jej w oczy.
Odwróciłem się, by nie dostrzegli mego niedyskretnego wzroku, a w chwilę potem dążyliśmy obydwaj samotną promenadą.
— Nie wspominałeś mi nic, że Jurek chory, — odezwałem się ze współczuciem.
Machnął ręką.
— At, zapomniałem. Zdawało mi się, że ci mówiłem.
— Czy zdrowszy? — zapytałem znowu.
— Nie... tyfus zdeklarowany.
Urwał i szedł tak szybko, że ledwie mogłem za nim wydążyć. Przy drzwiach swego pokoju zatrzymał się.
— Dobranoc ci.
— Pozwól... — zacząłem z nagłem postanowieniem — chciałem z tobą pomówić.
— A, to proszę cię.
Weszliśmy. On zapalił lampę, poczem usiadł, utkwił wzrok w ziemię i czekał.
— Czy ty jedziesz jutro? — zapytałem nagle.
Drgnął, zmarszczył brwi, chwilę milczał, wreszcie podniósł głowę i spojrzał w okno.
— Nie, zostaję.
Popatrzyłem na niego z żalem.
, — A jeżeli Jurek ci umrze?
— Wiem, że umrze.
— Wiesz? i nie pojedziesz? i nie będziesz się starał wydrzeć go śmierci? A cóż zrobisz, gdy za parę miesięcy — ostatnie wyrazy powiedziałem z naciskiem — pozostaniesz sam i nie będziesz miał na pociechę nawet syna?
Zerwał się i począł szerokiemi krokami mierzyć pokój, ale po Chwili stanął przedemną — głowę dumnie odrzucił i rzekł:
— A skądże ty wiesz, że ja będę za parę miesięcy sam? Kto ci powiedział, że pozwolę wam zniszczyć to, co we mnie najszlachetniejszego? Czemu nie chcesz przypuścić, że to ja właśnie depcę wasze nędzne, głupie przesądy... że plunę na waszą moralność, każącą wydzierać z duszy to, co tam włożyła siła większa od waszej ? Ja jestem wyższy nad całą waszą mądrość. Ja chcę być tylko szczęśliwym i to szczęście stworzę sobie, a stworzę tak wielkie, że przy niem wasze sztuczne rusztowanie, zbudowane z fałszu, obłudy i jarzma, które przygniata cały świat i przez tenże głupi świat jest podnoszone do apoteozy, wyda się prochem!..
Odetchnął i, jak człowiek, w którym zbierała się burza, aż wreszcie wybuchła z tem większą siłą, im dłużej była tłumioną, mówił dalej gorąco i namiętnie:
— Czy ty wiesz, co to jest miłość taka, która zakrywa cały świat, która wchodzi w mózg, w krew, w żyły, w każdy atom twego ja, w każdą twoją myśl... która dla jednej chwili, spędzonej przyj ukochanej istocie, poświęci wszystko, nawet własne dziecko? I czy ty wiesz, że taka miłość nie może być bezwzajemną, że gdy z nią w duszy jedno powie: „pójdź“! to drugie pójdzie, choćby miało iść po trupie i po świętościach, i nie usłucha jednego tylko: „zapomnij!“
Milczałem, odurzony jego wybuchem, a on chodził teraz bez przerwy i rzucał od czasu do czasu, spokojniej już i jakby do własnych myśli:
— Moje niewinne maleństwo, moje kochanie, moje wszystko! A ja mam mu pozwolić uginać się pod ciężarem, przechodzącym jego siły, mam patrzeć, jak ono zamiera, bo wierzy, że miłość, ta wielka, ta szlachetna, ta dana od Boga — to grzech.
Po chwili siadł i ukrył twarz w dłoniach, a ja jeszcze nie odzywałem się, czekając, aż uspokoi się więcej. Znałem go — reakcja musiała przyjść prędzej czy później, więc siedzieliśmy tak jeden naprzeciw drugiego i milczeliśmy obaj. Wreszcie wstałem, zbliżyłem się i dotknąłem ręką jego ramienia.
— Posłuchaj mię, Januszu, ale posłuchaj z uwagą. Byliśmy przyjaciółmi i teraz nimi jesteśmy ; dawniej nie zgadzaliśmy się także w zdaniach, bo ja byłem marzyciel i poeta, jak mię nazywałeś, ty byłeś trzeźwy, a przynajmniej trzeźwiejszy odemnie. Tak było dawniej, a my jednak porozumiewaliśmy się zawsze. Dziś role się zmieniły: ty marzysz na jawie, ja muszę cię trzeźwić i przywoływać do rzeczywistości, ale kto wie, czy i dziś nie potrafimy się zrozumieć.
Nie patrzył na mnie, ale widziałem, że słucha, więc mówiłem dalej, o ile możności siląc się na spokój:
— Z twoich bezładnych słów to tylko zrozumiałem, że wyrzekasz się dziecka, które ubóstwiasz, zrywasz węzły, które moralnie może zresztą nie istnieją już, i chcesz zaproponować, lub może zaproponowałeś już pannie Dolskiej związek nielegalny, który ma wam dać większe szczęście, niż wszystko, coby wam dał świat i jego przesądy.
Widziałem, że się wzdrygnął, ale ja mówiłem dalej:
— Umyślnie nazywam rzeczy po imieniu, bo zawsze jest lepiej wiedzieć dokładnie, co się robi i jak się robi. Otóż, przypuśćmy, że panna Dolska zgodzi się na twój projekt, co zresztą jest jeszcze wątpliwe...
Podniósł głowę.
— Wątpliwe! I ty chcesz sądzić o rzeczach, o których nie masz pojęcia? A ja ci przysięgam, że dziś powiem jej: „pójdź na Kiichelberg i skocz w przepaść razem ze mną!“ — i ona pójdzie i skoczy.
— Tak, być może, że skoczy, odda ci wszystko, życie nawet, ale nie poświęci ci dobrego imienia swego ojca... tak mi się przynajmniej zdaje.
Zerwał się i popatrzył na mnie z litością.
— I ty masz złudzenia, że znasz świat i ludzi! Cha, cha, cha... to jest rzeczywiście kolosalnie zabawne!.. Ależ, przyjrzyj się, popatrz jej w oczy, zobacz, czy tam jest jeszcze miejsce na coś innego, oprócz miłości?— Wyprostował się dumnie. — Między nami jest nić, której nie zerwie nikt, żaden ojciec, żadna matka i żaden przesąd. Siła, której nic nie zwalczy, siła, która jest w nas, a która jest właśnie idealnym pierwiastkiem miłości, tem, co mamy w sobie boskiego, pcha ją w moje objęcia, a z nich nie wyrwie mi jej nikt, ani świat, ani nawet piekło, gdyby się na nas sprzysięgło. I siła ta jest wieczna i niezniszczalna, nie zgładzi jej nawet śmierć... i dlatego my będziemy szczęśliwi. Porwę ją i wywiozę daleko, do Algieru, do Indji, do Australji, gdzie zechce, wszystko jedno! Szczęście jest w nas samych; gdzie będziemy razem, tam będzie nasze niebo, nasz raj! I nie dosięgnie jej nic, żadna zniewaga i żadna złość ludzka; ja potrafię obronić ją przed złem i dać jej szczęście całe i bezwzględne.
Upadł na krzesło, zarzucił ramiona nad głową i zapatrzył się w urojony obraz, a obraz ten musiał być piękny, bo na twarz pokładł mu światła i uśmiechy. Ja milczałem chwilę, poczem zacząłem spokojnie i z namysłem:
— Więc dobrze, zgadzam się, że dla miłości ona poświęci własną godność i dobre imię rodziny, rzuci wszystko, pójdzie za tobą na koniec świata i będziecie szczęśliwi... może rok, może zresztą dwa. A teraz ja przypomnę ci jej słowa, wyrzeczone przed kilku tygodniami, i według nich wysnuję ci całą waszą przyszłość, począwszy od tegoż roku, czy też może dwóch lat: „Pogardy dla samego siebie nie wydrzesz z duszy, tak jak nie wskrzesisz zabitego“. To powiedziała panna Dolska, która pod przemożnym wpływem miłości zapomni o własnych słowach, będących streszczeniem jej przekonań, poświęci dla ciebie swoich rodziców, a dla siebie twoje dziecko, które umiera i może napróżno wyciąga ręce do ojca, i... będzie szczęśliwa może rok, może dwa...
— Będzie szczęśliwa całe życie! — wybuchnął.
— Pozwól. W waszem uczuciu jest pierwiastek boskości, powiedziałeś; uczucie na tym pierwiastku oparte, a zatem nie polegające tylko na zadowoleniu zmysłów, jest wieczne i niezniszczalne. Zgadzam się i wierzę, że wasza miłość jest taka, i nie przeczę, że ona dałaby wam trwałe szczęście, gdybyście mogli przejść przez życie razem, ale normalnie. Bylibyście użyteczni społeczeństwu, ona rozumiałaby pragnienia i ideały twoje, ty jej i bylibyście szczęśliwi zawsze, do późnej starości, bo oprócz miłości mężczyzny dla kobiety i kobiety dla mężczyzny między wami istniałaby przyjaźń, szacunek, wspólność myśli, zbliżone szlachectwo dusz. W takich warunkach, na własnej ziemi, wśród rodziny i przyjaciół, przy obszernem polu do działania i wspólnej na temże polu pracy, można stworzyć sobie na ziemi i niebo i raj. Ale wy w warunkach rzeczonych żyć nie będziecie, was nie będzie łączyła wspólna praca i wspólny cel, wam pozostanie tylko obca ziemia, obcy ludzie i wasza miłość. Otóż, słuchaj, Januszu! Gdyby w waszem uczuciu nie było tego pierwiastku idealnego, gdybyście oboje byli mniej szlachetni i poza sobą nie kochali nic i nikogo, może prędzej osiągnęlibyście szczęście, o którem marzysz. Ale ty wiesz, że tak nie jest, i zastanowiwszy się, musisz mi przyznać, że sama miłość nie wystarczy wam na długo, że refleksja przyjdzie, bo przyjść musi. Czar miłości nie jest eliksirem, który daje zapomnienie na całe życie, lecz tylko na czas pewien, dłuższy lub krótszy, zawsze określony. Twoja ukochana w snach będzie widziała cichy dwór białowolski i pochylone głowy dwojga opuszczonych starców; w snach będą jej pachniały polskie lipy i śmiały się do niej wiejskie, o płowych czuprynach polskie dzieciaki; w snach zaśpiewa jej skowronek, zaklekoce bocian, zaszumią sosnowe lasy, na fujarce wierzbowej zagra jej polski pastuszek. Tak, Januszu, ona będzie twoja duszą i ciałem, ale jej sny nie będą twojemi — a gdy zbudzi się w twoich ramionach, nie zcałujesz jej z ust uśmiechów, ale z oczu łzy. Taka tęsknota nie da się także wydrzeć z duszy... z nią także należy się rachować, bo i ona dana jest od Boga.
Urwałem, by zaczerpnąć oddechu. Ruszczyć nie odzywał się, ukrył twarz w dłoniach i siedział bez ruchu, ja zaś mówiłem dalej:
— Ale to jest dopiero tęsknota. Po tęsknocie przyjdą wyrzuty, żal i pogarda dla siebie samej. Twoja ukochana nie w snach już, ale na jawie widzieć będzie siwe głowy starców, których syn jest szulerem, a córka... i będzie słyszała szyderstwa, gradem spadające na znękane głowy rodziców, których ona była źrenicą oka i dumą... i ujrzy twarzyczkę twego umierającego dziecka, wyciągającego ręce do ojca i umarłego samotnie, bo tego ojca ona zatrzymała przy sobie. Twoja ukochana będzie to miała przed oczyma i w uszach, we śnie i na jawie, i będzie sobie powtarzała to, co wyrzekła niedawno na Winkelwegu: „Pogardy nie wydrzesz z serca... na taką ranę nawet przebaczenie innych nie jest balsamem".
Zbliżyłem się i znów położyłem rękę na ramieniu nieszczęśliwego.
— Januszu, uwierz mi, że mówię do ciebie sercem, nie rozumem. Jedź do twego dziecka, ratuj je, a jeśli uratujesz, żyj dla niego i dla tego wszystkiego, co ci jest drogiem. Przecież tak żyłeś dotąd. Teraz będzie to samo, tylko pozostanie ci prócz tego świadomość, że gdzieś na szerokim świecie masz serce, bijące tylko dla ciebie.
Spojrzał na mnie bezmyślnym wzrokiem, zmrużył powieki, jak gdyby chciał zrozumieć coś, co przechodziło jego pojęcie, i szeptał:
— Więc pocóż w naszych duszach zapalił się tak wielki ogień, jeżeli na świecie niema dla niego racji bytu? Kto wlał nam do serc to coś, co nam nie pozwala żyć jedno bez drugiego? Kto, poco, dlaczego? Co zawiniło to dziecko? Czy ono starało się o tę miłość? Czy wyrobiło ją w sobie sztucznie? Nie!... miłość przyszła sama, porwała ją i uniosła jak wezbrana rzeka, a teraz zmarnuje się, da jej ból, tylko ból i to na całe życie.
Jak warjat począł przebiegać pokój, ale po chwili znów stanął i ręce zatopił we włosach.
— O, jaki ja byłbym inny! co jabym mógł zrobić z siebie! jaką miłością ogarnąłbym cały świat, gdyby mi ją dano, wobec Boga i ludzi, na własność... nic, tylko ją jedną, taką maleńką, taką moją!...
Bezwiednie osunął się na krzesło, ukrył twarz w dłoniach i... zapłakał.
Ze ściśniętem sercem siedziałem, milcząc i czekając na niepewny jeszcze koniec tej strasznej walki dwóch najprzemożniejszych uczuć, rządzących człowiekiem — miłości i uczciwości. W głowie czułem zamęt, zatraciłem wątek własnych myśli, nie wiedziałem sam, gdzie prawda i kto z nas ma rację — ja, czy on. Miałem słabe poczucie, że jeśli jeszcze przyjdzie mi go przekonywać, nie znajdę już argumentów — wyczerpałem wszystkie i czułem się bezsilnym. Przesądy, formy — głupota! Wszystko to prawda, ale czemu jest w nas coś, co nie pozwala gwałcić ich bezkarnie? Dlaczego taki gwałt mści się później przez całe życie, i to nietylko na nas, ale i na naszych dzieciach?
Siedzieliśmy tak naprzeciw siebie, pogrążeni w myślach, a otaczała nas noc głęboka. Była godzina piąta rano, gdy Ruszczyć podniósł się i spojrzał przed siebie zmęczonym wzrokiem. Był blady, jak po ciężkiej chorobie, w zapadłych oczach błyszczała gorączka. Zbliżył się i położył mi na ramionach obie ręce.
— Jadę! — zaczął tak zmienionym głosem, że spojrzałem na niego zdziwiony — jadę, bo może masz rację... nie dałbym jej szczęścia. Niechaj więc Bóg da jej zapomnienie, jeśli to możliwe; dla mnie już za późno... Tylko jedno musisz mi przyrzec i dotrzymać... Czy słyszysz?
— Jeżeli tylko nie przejdzie to mojej możności, daję ci na to słowo uczciwego człowieka. Mów!
— Z nią już się nie zobaczę, bo czuję, że siłby mi zabrakło i pozostałbym. Ty pójdziesz do niej i powiesz jej, że wyjechałem na zawsze, ale pamiętaj, mów do niej także sercem, jakby była twoją siostrą lub córką, i wszystko, co od niej usłyszysz, wszystko, nawet jeśliby zażądała mego powrotu, powtórz mi w liście.
— Masz na to moje słowo. Pomówię z nią dziś jeszcze, napiszę do ciebie zaraz i powtórzę wszystko.
— Dziękuję ci. A teraz pomóż mi się pakować. Rachunki załatwisz za mnie, gdy wrócisz z pociągu... bo musisz mię odwieźć i wsadzić do wagonu... inaczej, kto wie... pijak nie może patrzeć na alkohol, a ja będę przejeżdżał koło Parvy... Tu masz pieniądze, a tu adres. Odeślesz mi resztę do Zdrucza. Dolski niech także tam odeśle swój dług. Prawdopodobnie nie zabawię długo we Lwowie, czy się to skończy źle, czy dobrze.
Śpieszył się, zbierał rozrzucone drobiazgi, pakował; ja mu pomagałem. W wazonie na stole stał pęk różnobarwnych ostów. Wyjął go, popatrzył, poczem zamknął w dużem pudełku i do kufra włożył, a mnie przyszło na myśl, że miłość ich rzeczywiście zamiast kwiatów, dała im same osty.
O wpół do dziewiątej siedzieliśmy już w powozie, a w chwilę potem minęliśmy Parvę. Nie patrzyłem na niego, ale czułem, że odwrócił głowę, by nie widzieć nawet jej białych ścian i błyszczącego dachu. W pół godziny potem byłem już sam.
Wróciwszy do domu, zajrzałem jeszcze raz do pokoju, w którym tak ciężką noc przepędziliśmy obydwaj, zapłaciłem rachunki Ruszczyca i zmęczony, położyłem się w ubraniu na łóżko. Nie miałem zamiaru spać, bo o dwunastej czekała mię jeszcze ciężka chwila rozmowy z Zosią, ale zatonąwszy w myślach nad przypuszczalnemi szczegółami tejże rozmowy, sam nie wiedząc kiedy, zasnąłem twardo. Gdy zbudziłem się, była godzina pierwsza. O tej porze zwykle wszyscy razem udawaliśmy się na spacer, więc należało przypuszczać, że w Parwie nie zastanę nikogo, — ale ponieważ zdarzało się niekiedy, że spaceru nie było, zerwałem się, umyłem, przebrałem i w kwadrans potem wchodziłem na kamienny taras. Nie zastałem na nim nikogo, ale słonce świeciło i dogrzewało, drzwi saloniku były otwarte szeroko. W chwili, gdy wstępowałem na ostatni stopień, we drzwiach ukazała się Zosia. Nie zdziwiła się, że zobaczyła mię samego, nie spytała o nic, tylko cofnęła się do saloniku, ruchem ręki zapraszając mię za sobą.
— Widzę, że pani zupełnie sama — zacząłem, składając na małym stoliku kapelusz i rękawiczki i oddychając swobodniej na myśl, że nikt nam w tej smutnej rozmowie nie przeszkodzi.
— Tak. Proszę, niech pan siądzie. Wszyscy poszli na Winkelweg, a ja zostałam, bo mię boli głowa, nie spałam w nocy i prócz tego spodziewałam się wizyty pana.
Popatrzyła mi w oczy.
— Pan Ruszczyć wyjechał, prawda?
Byłem zdumiony.
— Skąd pani wiesz o tem?
Zacisnęła dłonie i spojrzała na mnie smutnie.
— Skąd? albo ja wiem ? Wczoraj, gdy odchodził, powiedział mi coś takiego, co mię bardzo przeraziło, a potem nie mogłam spać i czułam, że z nim się dzieją niedobre rzeczy. Coś mi mówiło, że już go nie zobaczą i... nie zobaczyłam.
Zbliżyła się do mnie, i blada jak opłatek, poczęła mówić wolno, żałośnie:
— I czemu on nie pożegnał się ze mną, czemu?
Czy przypuszczał, że ze mnie taki lichy żołnierz? że zaraz w pierwszej walce zabraknie mi sił do spełnienia obowiązku? że może będę go chciała zatrzymać?... „
Uśmiechnęła się gorzko.
— O, jakżeż on mię jeszcze nie znał, jak nie znał! Byłabym mu dodała odwagi, byłabym mu tyle powiedziała!... byłby się dowiedział, że jestem warta jego miłości, i odjechałby z lżejszem sercem...
Przytrzymałem jej zimne dłonie i uścisnąłem gorąco.'
— Mylisz się pani — zacząłem głosem tak łagodnym, jak gdybym mówił do dziecka, — mylisz się pani bardzo i prócz tego łudzisz. Janusz wiedział, że z ciebie dobry żołnierz, ale wiedział także, że on sam jest żołnierzem słabym, że gdyby zobaczył cię znowu, zapomniałby nietylko o obowiązku, ale i o uczciwości... i zostałby tu, do wyjazdu nie stałoby mu sił. My obydwaj mieliśmy dzisiaj ciężką noc: on, walcząc z samym sobą, ja, patrząc na tę walkę. Wierzaj mi pani, że tak, jak się stało, stało się lepiej. Odprowadziłem go na kolej, wsadziłem do wagonu i to na jego żądanie. On tak niedowierzał własnym siłom, że po prostu bał się samego siebie.
Słuchała cała drżąca. Słońce wesołemi plamami ułożyło się u jej stóp, lekki wiatr poruszał firanką i było tak cicho, że słyszałem prawie niespokojne bicie jej serca. Milczeliśmy chwilę, wreszcie ja odezwałem się znowu:
— Panno Zofjo, przyrzekłem Januszowi napisać do niego jeszcze dziś i powtórzyć mu dosłownie wszystko, co mi dla niego przekażesz. Co mam napisać?
Podniosła się i poczęła chodzić niespokojnie, powtarzając bezmyślnie:
— Napisać, napisać...
Nagle zatrzymała się, obu rękami przycisnęła skronie i szeptała:
— Powiedz mu pan, że dobrze zrobił, dobrze... oh, jak dobrze!... Może i ja byłabym się okazała lichym żołnierzem...
Stała tak przede mną blada, bez łzy, aż wreszcie wyciągnęła przed siebie ręce i szepnęła cicho :
— I co ja zrobię z sobą teraz?
Od ostatnich wypadków upłynęło dni dziesięć, a ja jeszcze siedziałem w Meranie i czekałem na list od Ruszczyca. Dobre czy złe przyniósłby wieści, chciałem ich sam udzielić Zosi. Nareszcie list przyszedł, a ja otworzyłem go drżącemi rękami.
„Jurek mój umarł—pisał Ruszczyć, — wielka sprawiedliwość, rządząca ludzkością, zabrała mi i jego. Wczoraj patrzyłem, jak wrzucili go w dół, przysypali ziemią, a dziś jestem już w Zdruczu sam z moim bólem. Za list dziękuję Ci. Co z sobą zrobię, nie wiem jeszcze. Nie umiem myśleć, ani zastanawiać się, i wiem to tylko, że mi jest źle. Pokaż ten mój list pannie Zofii i co każe mi powiedzieć, napisz. Przyrzekłeś mi to, pamiętaj.
Ruszczyć."
Siedziałem bez ruchu i myśli, a raczej z myślą, ale jedną tylko: co tych dwoje zrobi teraz z sobą? co zrobi Zosia, gdy dowie się, że jej ukochany cierpi takie katusze, a lekarstwo na nie spoczywa w jej ręku?
Ha! trudno! Co będzie, to będzie... a im prędzej, tem lepiej.
Była dwunasta. Schwyciłem kapelusz i skierowałem się do Parvy. Zastałem wszystkie panie, Leona, Włastowicza i Dolskiego. Jania siedziała na dywanie, ubierała lalkę i śpiewała wesoło.
— Dobrze, żeś pan przyszedł!—odezwała się pani Adela, podając mi rękę —właśnie wychodzimy.
Zosia spojrzała na mnie badawczo, poczem zwróciła się do pani Przygodzkiej:
— Adelciu, ja dziś nie pójdę z wami. Jestem osłabiona, nie dojdę daleko i zepsuję wam spacer. Pan mecenas przyszedł, to pozostanie ze mną. Czy dobrze?
Skłoniłem się w milczeniu. Pani Adela spojrzała na nią z niepokojem.
— To może i ja zostanę. Wiesz, że mi na spacerze nie zależy, bo jestem zdrowa, a o ciebie byłabym niespokojna.
— Nie, nie! możesz iść śmiało. Mnie się tu nic nie stanie. Będę sobie grała, a pan mecenas będzie słuchał.
Pani Adela wyszła i wróciła po chwili, niosąc jakąś flaszkę, szklankę wody i łyżkę.
— W razie czego, weź zaraz, Zochno, piętnaście kropel... ale, może da Bóg, nie będzie potrzeba.
Po chwili zostaliśmy sami — Zosia i ja z listem w kieszeni. Chodziłem po pokoju niespokojnie i nie mogłem odważyć się na pierwsze słowa. Zosia siedziała ze splecionemi rękami, przeprowadzała mię wzrokiem i milczała, także widać obawiając się przerwać źle wróżącą ciszę.
— Panno Zofio! — odezwałem się wreszcie, czując, że mi głos drży i że w żaden sposób nie będę w stanie nadać mu spokojniejszego brzmienia — panno Zofio, przynoszę złe wieści.
W jednej chwili była przy mnie.
— Chory!., prawda, że chory? Ale może nie bardzo... O! powiedz pan, że niebardzo!
Patrzyła na mnie z trwogą śmiertelną, usta jej zbielały, zęby dzwoniły.
— Cóż znowu! — zawołałem, przerażony nagłą zmianą jej twarzy — zdrów jest... przysięgam pani, że zdrów.
Podałem jej szklankę wody; a gdy napiłasię, dzwoniąc o szkło zębami, poprowadziłem ją do kanapki.
— Janusz jest zdrów... inaczej nie mógłby pisać do mnie. A oto jego list.
Wyciągnęła obie rączki, ale ja wstrzymałem się jeszcze.
— Dam go pani, bo i on żąda tego ode mnie, ale przyznaję się, że wolałbym nie dać, wolałbym żebyś pani odmówiła przeczytania go.
Potrząsnęła głową.
— Nie! o, nie! nie żądaj pan tego ode mnie.
Popatrzyłem na nią z żalem.
— Więc dobrze, oddaję go pani w ręce, ale proszę jeszcze nie czytać, jeszcze chwilkę... proszę uspokoić się wpierw choć trochę.
Trzymała list w rękach i czekała.
— Jurek umarł... prawda? —szepnęła cicho.
— Umarł.
— A on jest sam, zupełnie sam, cierpi... i mnie przy nim niema!
Szybko wyjęła list i poczęła przebiegać go oczami; skończyła i znów czytała od początku, wreszcie ręce i list opuściła na kolana, ściągnęła brwi i siedziała z wzrokiem utkwionym przed siebie. Obserwowałem ją uważnie i widziałem, jak na jej gładkiem czole zarysowała się głęboka brózda, jak na twarzy i w nieruchomych oczach zajaśniała jakaś myśl, znikła, znów powróciła i wreszcie pozostała, odciskając na delikatnych rysach wyraz nieugiętej stanowczości. Teraz dziewczyna podniosła się, położyła list na stole, i stając przede mną z rękami założonemi na piersiach, rzekła wolno i dobitnie:
— Napisz pan, proszę, panu Ruszczycowi, żeby przyjechał tu, jeśli to ma mu być ulgą w jego bólu.
Podniosłem się także. Wejrzenia nasze skrzyżowały się z sobą, ale nie spuściła oczu.
— Czy to pani ostatnie słowo? — zapytałem poważnie.
— Ostatnie. Jeśli pan nie napiszesz, to napiszę ja. Nikt, nawet Bóg nie ma prawa wymagać od nas poświęcenia, które przechodzi siły człowieka.
— Czy pani wiesz, co to postanowienie pociągnie za sobą ? Jeżeli dziś nie możecie żyć bez siebie, cóż będzie, gdy panią na wiosnę powołają do domu?
— Nie pojadę - odparła krótko, — pójdę za nim wszędzie, gdzie mi każe, i zrobię, co zechce, byle nie cierpiał.
— On nie będzie cierpiał, masz pani rację, tylko będą cierpieli inni, ale ci kochają panią inaczej niż on... i tych pani kochasz także inaczej niż jego...
Zachwiała się i ręką schwyciła za poręcz krzesła, ale po chwili wyprostowała się znowu i rzekła z mocą, jakby o prawdzie swych słów chcąc przekonać samą siebie raczej, niż mnie:
— Wolę, żeby cierpieli inni, i wolę, żebym cierpiała ja sama, niż on.
Zastukano do drzwi i wszedł listonosz. Podszedłem, wziąłem od niego list, a spojrzawszy na adres, podałem Zosi. Po markach poznałem, że jest z kraju, po jej spojrzeniu — że od rodziców.
— Proszę, niech pani przeczyta — odezwałem się, siadając i biorąc do ręki jakąś książkę.
Ale ona rzuciła list na stół.
— Nie, przeczytam później.
Wtedy podniosłem się, wziąłem list i zbliżyłem się do niej.
— Panno Zofjo, w tej chwili decydujesz sama o całym losie twoim, Janusza i twoich najbliższych. To jest chwila bardzo ważna, a ważna dlatego, że raz postanowiwszy, cofnąć się już nie będziesz mogła. Ja jestem stary, znam życie, a przytem kocham Janusza i przez niego, oraz przez krzywdę, jaką wyrządził ci bezwiednie, kocham i ciebie także... i dlatego proszę cię, przeczytaj list od rodziców, a co postanowisz potem, zrobię święcie, bez jednego słowa protestu.
Posłuszna, wzięła list i rozerwała kopertę, a ja stanąłem przy oknie, by jej nie przeszkadzać. Po chwili zawołała na mnie słabym głosem. Odwróciłem się szybko. Siedziała oparta o poręcz krzesła, blada bardzo, drżącemi rękami podała mi list rodziców i rzekła cichym głosem:
— Proszę, przeczytaj pan.
Więc nie sprzeciwiałem jej się więcej i rozwinąłem papier. Stary Dolski pisał drżącą ręką:
„Dziecko moje! Twój list przeraził nas, nie przez wzgląd na tego warjata, ale przez wzgląd na ciebie i twoje zdrowie. Na wszystko zaklinamy cię, nie martw się i przez pamięć na nas starych i stęsknionych do ciebie staraj się być zdrową i silną. Wiedz, że jesteś światłem i dumą moich starych oczu, że mogę wyprzeć się syna i jeszcze będę szczęśliwy, jeżeli ty, moje dziecko, wrócisz do mnie zdrowa i wesoła. Nie bierz do serca szaleństw Julka — niech gra, niech traci, niech straci wszystko, co przeznaczyłem dla niego. Gdy zobaczy się bez chleba, może wtedy opamięta się i weźmie do pracy. Praca to najpewniejszy środek i najlepsze lekarstwo na wszystko. Pieniądze musicie już mieć, bo wysłałem je natychmiast. Listu nie pisałem, bo chciałem wpierw uspokoić się i przyjść do równowagi. Czemuś ty taka smutna, moje dziecko? Czy tylko z przyczyny Julka, czy z innych powodów? Nie taj nic przed twymi rodzicami, bo oni umieją czytać między wierszami, kreślonemi twoją ręką. Powiedz, czego ci brak, czego sobie życzysz, co ci dolega? Wszystko zrobimy dla ciebie, wszystko, co tylko w mocy serc rodzicielskich — ty chyba wiesz o tem. I pisuj do nas jak najczęściej, a zawsze prawdę. Tacy przyjaciele, jak rodzice, zasługują na to, by dziecko nic nie taiło przed nimi. O swojem zdrowiu myśl w dzień i w nocy, i pamiętaj, że to nasz skarb największy i nasze wszystko. Jeżeli Julek nie upamięta się i — po nim wszystkiego można się spodziewać — jeżeli dojdzie nawet do tego, że splami nasze czyste nazwisko, pamiętaj, Zochno, że wtedy tylko ty nam pozostajesz i że ja nawet w takiej chwili nie będę się skarżył Bogu, bo będę miał przy sobie moją czystą, białą dziecinę — ciebie, Zochno“.
Skończyłem, złożyłem list i podałem go nieruchomej dziewczynie.
— Weź go pan — poczęła z wysiłkiem, — poślij do Zdrucza i... i napisz jeszcze, że... że nie zobaczymy się już nigdy, że nie możemy się widzieć... On zrozumie... przebaczy...
Chciała się podnieść, poruszyła rękami i wyprostowana, sztywna, upadła napowrót. Poskoczyłem do niej — była bez zmysłów, a ja bezradny, ułożyłem jej główkę, i patrząc z żalem na bladą twarzyczkę, powtarzałem bezmyślnie:
— Biedne dziecko! biedne dziecko!
Ale przez otwarte drzwi doleciały wesołe głosy. W jednej chwili byłem na tarasie.
— Pani Adelo! panna Zofja zemdlała, a ja nie umiem z tem sobie poradzić!
Kilkoma skokami Dolski był przy mnie — wpadł do pokoju, ukląkł przy siostrze i począł całować jej ręce. Pani Adela odsunęła go.
— Zostaw ją pan i puść pana Leona. Jak to dobrze, żeśmy wrócili wcześniej!.. Noża? Zaraz przyniosę.
Leon wziął zemdlałą na ręce, jak dziecko, i przeniósł na kanapkę. Siłą otworzył zaciśnięte zęby i wlał w usta kilka kropel koniaku. Napróżno! Spuszczono jej główkę, by krew nabiegła do mózgu — ale i to nie pomogło. Marynia łkała, pani Adela była zaniepokojona.
— Panie Leonie, co to jest? — szepnęła.
— Zaraz, zaraz! pomóż mi pani rozpiąć stanik i zrzucić gorset... o, tak. — Przyłożył do boku dziewczyny rękę, potem ucho. — Zwykłe zemdlenie, tylko bardzo silne. Wpadnę do siebie po eter.
Dolski stał przy oknie, blady bardzo; Julka go uspokajała cała drżąca; Marynia zanosiła się od płaczu, pani Adela rozcierała blade dłonie zemdlonej.
— Może lepiej byłoby dla niej, gdyby jej nie docucono — myślałem. — Przywołają ją do życia i co ono jej da, to życie?
I myślałem jeszcze, że gdyby Ruszczyć tu był, serce pękłoby mu od samego widoku tej zmartwiałej, dziewczęcej twarzy.
Po półgodzinnych wysiłkach Leona Zosia otworzyła wreszcie oczy i spojrzała przed siebie bezmyślnie. Porwałem kapelusz i listy i uciekłem.
A teraz trzeba mi było uciekać naprawdę — nie z Parvy, lecz z Meranu. Zrobiłem, co mi dyktowało sumienie, na resztę'nie poradzę. Dziś poniedziałek, zatem wyjadę jutro — nie, pojutrze. Jutro jeszcze ją zobaczę — może wyjadę spokojniejszy. Począłem zbierać drobiazgi i układać książki, chociaż mi nie szło. Ruszczyć! Co on tam robi teraz? co myśli? Widziałem go ciągle albo nad grobem dziecka, albo na owym balkonie w Zdruczu, z którego coś go ciągnęło w przepaści dniestrowe, i myślałem o nowym bólu, który miałem mu zadać moim listem. Prawda, list! — trzeba napisać. Usiadłem, ale nie byłem w stanie ani pocieszać go, ani dodawać mu otuchy do życia. Opisałem, jak było — wiernie i szczerze. Niech wie, że nie sam cierpi, nie sam kocha, nie sam się poświęca. Ona taka wątła, biedna, i umiała być mężną. To może mu doda siły i odwagi do życia. Skończyłem, włożyłem w kopertę list starego Dolskiego i mój własny, poszedłem na pocztę, a potem na obiad. Ale nie mogłem jeść — coś mię podnosiło; wybiegłem z sali i poszedłem w góry. Fizyczne zmęczenie uspokoiło mi nerwy. Była dziewiąta, gdy wróciłem zgrzany, zmordowany i głodny, a dobiegała dziesiąta, gdy zastukałem do drzwi Leona. Nie otworzono mi, więc poszedłem na górę, pełen nowych niepokojów. W saloniku było cicho i pusto, sypialny pokój Zosi był oświetlony, we drzwiach ukazała się Julka.
— Czy chora? — zapytałem szeptem.
— Bardzo osłabiona... trochę gorączki i silny ból głowy. Pan Leon mówi, że to czysto nerwowe i że jutro będzie dobrze.
— Czy płacze?
— Nie.
Pomyślałem, że lepiej byłoby dla niej, gdyby płakała, ale nie odezwałem się z tem; a Julka, siadając i mnie obok siebie miejsce wskazując, mówiła znowu:
— Chciałam siedzieć przy niej w nocy, bo Dolski też się rozchorował na migrenę i leży u siebie bez duszy, ale Adelka nie chce. Powiada, że ona i pan Leon wystarczą, i ma rację; tylko że ja, choć położę się, nie usnę. Będę ciągle myślą tu.
— A panna Marja też tam? — zapytałem, ręką na drzwi wskazując.
— Nie; uprosiłam ją, żeby się położyła, zwłaszcza że i Jania nie chciała iść spać bez niej, ale obiecałyśmy jej, że obudzimy ją o drugiej w nocy i że wtedy zastąpi Adelkę. Naturalnie ani nam to w głowie. Spłakała się i zmartwiła, niech się przynajmniej wyśpi.
— Ja myślę — odezwałem się, — że jak tylko będzie możliwe, niech panie wyjadą z Meranu. Nowe okolice, nowi ludzie, morze, jednem słowem zmiana, wszystkim paniom zrobi dobrze.
— Tak też zrobimy, bo i pan Leon radzi to samo. Jak to dobrze, że on z nami pojedzie! Sama myśl o nim uspokaja mię.
Pożegnaliśmy się. Odszedłem spokojniejszy, a nazajutrz wstałem rano i zacząłem się pakować na dobre. Była może godzina jedenasta, gdy wszedł Leon.
— Cóż Zosia?
— Lepiej... wstała nawet, ale jabym ją stąd wywiózł jak najprędzej. Nie zdarzyło mi się spotkać w mojej praktyce podobnego zdenerwowania. Nawet głośniej mówić przy niej nie można: drży na najlżejszy szelest.
Umilkł i przyglądał się moim pootwieranym kuferkom.
— Już się pan mecenas pakuje?
— Tak, zdecydowałem się jechać jutro, a że chciałem przedtem pomówić z tobą, więc dobrze, żeś przyszedł.
— Ja właśnie przyszedłem pożegnać pana, bo... bo wyjeżdżam dziś.
Odwróciłem się szybko.
— Co? już na Rivierę? Czy i panie zdecydowały się jechać?
— Nie, ja wracam do Warszawy.
— Jakto? skądże?... Czy matka zachorowała?
— Nie, ja jestem już zdrów i wracam.
Patrzyłem na niego wytrzeszczonemi oczami, słowa z siebie wydobyć nie mogłem, wreszcie wybuchnąłem:
— Oszalałeś!? Ty jesteś zdrów i ty wracasz na najgorszy czas do kraju? ty?
Leon odwrócił głowę.
— Czuję się już na siłach po temu.
— Więc dowiedzże się ode mnie, że chcesz popełnić warjactwo. Wczoraj rozmawiałem z twoim Fell’em. Możesz być zdrów, jeśli co najmniej do maja posiedzisz tu, inaczej...
Urwałem i odwróciłem się, by mi nie wyczytał z twarzy za wiele, ale on odparł spokojnie:
— Możo i warjactwo, jeśli pan tak chcesz koniecznie; ale ja muszę jechać i muszę wziąć się do pracy i to ciężkiej.
Przypatrzyłem mu się uważnie.
— Słuchaj, mój chłopcze!... przecież jestem twoim starym przyjacielem... jeśli ci idzie o pieniądze, toż przecie, na miłość Boską, możesz przyjąć pomoc ode mnie. Przyjąłeś ją, gdy byłeś dzieckiem, dług spłaciłeś... dlaczegóżby teraz...
— Nie, panie, mam pieniądze; a gdybym potrzebował, udałbym się tylko do pana. Proszę wierzyć, że ja jechać muszę.
Nie rozumiałem nic i naraz strzeliła mi do głowy myśl, że jeden z nas nie jest przy zdrowych zmysłach — ale który?
— Więc dlaczego? — wybuchnąłem znowu — powiedzże mi, dlaczego musisz? Czyż nawet na tyle zaufania nie zasłużyłem sobie u ciebie, Leonie?
Milczał chwilę, jakby walczył z sobą, wreszcie zaczął, a słowa wychodziły mu z ust z trudnością :
— Muszę jechać... potrzebna mi równowaga moralna, a tę może mi dać tylko praca. Nie pytaj mię pan więcej.
Równowaga moralna.., równowaga... W głowie poczęło mi coś świtać, ale jeszcze niewyraźnie. Czyżby?... — ale nie, niepodobna. Więc może?...— ale i to nie. Chodziłem po pokoju szerokiemi krokami, stawałem, znów zaczynałem chodzić, wreszcie nagły błysk rozjaśnił mi zmieszane i poplątane z sobą przypuszczenia i domysły... Pani Adela!
Tak! że ja też wpierw nie wpadłem na to, że nie wpadłem! Taki młody chłopak! nie znał świata, nie znał kobiet... toż to było do przewidzenia, a ja osioł myślałem, roiłem... Tak, anioł i do tego taki piękny anioł!...
Począłem chodzić coraz prędzej, w duszy coś mi się gotowało.
— Cóż, u djabła! — myślałem ze złością — czyż już młodzi w żaden sposób nie mogą żyć obok siebie bez miłości? a miłość na to tylko istnieje, by łamała życie ludziom?
— Słuchaj, Leonie — zacząłem głośno, stając przed nim — domyślam się, że się zająłeś panią Przygodzką... Ależ, na litość Boską, czyż dlatego masz koniecznie marnować życie i osieracać matkę? Pamiętaj, żeś dla niej wszystkiem i że ona warta pewnej ofiary z twej strony.
Leon pobladł i cofnął się.
— Jakąż ja tu mogę zrobić dla niej ofiarę?
— Jaką?... I ty się jeszcze pytasz? Chcesz ratować twoją równowagę moralną i tu masz zupełną słuszność. A więc ratuj ją w inny sposób. Nie jedź na Rivierę, zostań tu, albo,jeszcze lepiej, wybierz sobie jakąkolwiek inną miejscowość i lecz ciało i duszę.
— To niepodobna!
— Dlaczego?
— Dlatego, że ja znam siebie, że nie wytrzymałbym ani tu, ani nigdzie, że przyszłoby mi zwarjować chyba, albo... pojechałbym na Rivierę. Ja muszę się liczyć z moją naturą.
Wobec takiej stanowczości czułem się bezradnym, więc zacząłem tylko chodzić, powtarzając bezwiednie:
— Co wy wyrabiacie! co wy wyrabiacie!
A Leon wziął obie moje ręce i uścisnął je silnie.
— Wybacz mi pan przykrość, jaką ci robię, i nie sądź o mnie źle. Tak być musi, jak postanowiłem. Nie jestem już dzieckiem, pragnę żyć dla matki i dla nauki, będę się starał o zachowanie zdrowia, choćby przez samo poczucie obowiązku... ale właśnie dlatego nie mogę tu zostać. Muszę się ratować póki czas; powinienem był to zrobić wcześniej, ale nie wiedziałem, nie zdawałem sobie sprawy... muszę uciekać przed samym sobą. Tam mnie czeka praca. Dotąd była mi wszystkiem, teraz może mi będzie lekarstwem. W kraju może trafię na suchą zimę...
— Na suchą zimę? Toż ty nie potrzebujesz warjować, boś już postradał zmysły. Leonie! w imieniu twojej matki i tego społeczeństwa, któremu pragnąłeś być pożytecznym...
Ale on puścił moją rękę i spojrzał na mnie z żalem.
— Czemu utrudniasz mi pan walkę z samym sobą? Czy pan nie rozumiesz, że uciekam właśnie dlatego, że się chcę ratować?... że prócz pana i we mnie wszystko woła: „zostań!“ i że ja ostatnich sił dobywam, by tego głosu nie posłuchać? Ja muszę... muszę... to byłoby nikczemnem... potem byłoby może za późno... a może i teraz już za późno...
Chwycił kapelusz — chciał wybiedz bez pożegnania. Przytrzymałem go.
— Czekaj. Ja pomówię z panią Adelą. Tyś pewno nie mówił z nią o tem... Może to się da inaczej zrobić... Dlaczego nie miałbyś jej się podobać?
Wyrazy cisnęły mi się na usta bezładnie. Leon zbladł jak papier, chwilę stał, milcząc, wreszcie rzekł z mocą:
— To byłaby podłość! Nie należę do siebie i nigdy nie będę filistrem, ciułającym grosze i poza własną rodziną nie widzącym nic. Nie mogę sprzeniewierzać się moim zasadom, nie licząc nawet tego, że ona nie będzie miała nic, że ja nie mam nic i że ona za mąż nie wyjdzie. Zegnam pana!
Byłem przybity.
— A pisz przynajmniej do mnie, do Paryża, i donoś mi prawdę o twojem zdrowiu. Czekaj, masz mój adres i to. Przyrzeknij mi, że jeśli ci zabraknie pieniędzy, pójdziesz z tem do wskazanego bankiera i weźmiesz tyle, ile ci będzie potrzeba, tak jak gdyby to było twoje. Dziękuję ci. Pamiętaj zawsze, że ja nie jestem dla was zupełnie obcy, że nietylko węzły krwi łączą ludzi.
Byłem wzruszony. Uścisnęliśmy się. Moje oczy zaszły łzami, ale jego były suche.
O piątej poszedłem na pociąg, by pożegnać go jeszcze raz, ale zegarek mój stanął widocznie i spóźniłem się, Było mi w pierwszej chwili tak przykro, że zakląłem głośno i zrobiłem tem pewną sensację wśród szczupłej garstki pasażerów, czekających na nadejście nowego pociągu. Potem nacisnąłem kapelusz na uszy, a że potrzebowałem ruchu, poszedłem pieszo. Przy willi Parvie zatrzymałem się. Iść, czy nie iść? Coś mię ciągnęło do bladej twarzyczki Zosi, ale powstrzymała mię myśl o pani Adeli. Minąłem Parvę i szedłem dalej, rozmyślając z gniewem. Jeżeli ona z całą świadomością próbowała na nim siły swoich oczu, to niech jej Bóg tego nie pamięta! I co jej po takim Leonie ? Przecie ma tylu na świecie, a on jeden u takiej biednej matki! Przypomniał mi się zapał, z jakim wzięła się do leczenia go. „Zobaczycie, że on będzie zdrów, niechaj tylko ja wezmę go w swoje ręce!“ I wyleczyła go... i byłby zdrów, tylko honorarjum miał jej zapłacić własną duszą! Zrobiło mi się smutno. Ruszczyć miał rację — kobieta to dziwne stworzenie, naprawdę dziwne! Minąłem willę Helwecję i poszedłem na pocztę. W pokoju, przeznaczonym dla interesantów, było prawie ciemno — nad stołem, przeznaczonym do pisania listów, paliła się jedna tylko lampa. Pod ową lampą, tyłem do drzwi zwrócona, siedziała kobieta i pisała. Pani Adela! Już miałem się do niej zbliżyć, gdy coś mię powstrzymało. Machnąłem ręką, i nie chcąc jej przeszkadzać, począłem półgłosem rozmawiać z urzędnikiem. Zostawiłem mu mój adres i polecenie, aby listy, nadeszłe do Meranu po moim wyjeździe, odsyłano podług pozostawionego adresu do Paryża; a gdy skończyłem i odwróciłem się, pani Adeli już nie było. Wyszła tak cicho, że nie słyszałem nawet szelestu otwieranych i zamykanych drzwi. „Tem lepiej" — mruknąłem; nie byłem dziś usposobiony do ludzi, a do niej, może niesłusznie, miałem żal głęboki. Zwolna schodziłem ze schodów, gdy nagle potrąciłem nogą coś, co się zesunęło, zabieliło i upadło na chodnik. List! Podniosłem go i podszedłem do najbliższej latarni. Koperta była rozerwana, adres na niej następujący: Meran, poste-restante, Nr. 12456.
— Czyżby pani Adela zgubiła? Ale nie, niepodobna. Nikt przecie nie kontrolował odbieranych przez nią listów, pocóż uciekałaby się aż do poste-restante?
Wsunąłem list w kieszeń i rozejrzałem się dokoła. Na ulicy było pusto zupełnie — pani Adela musiała skręcić w boczną uliczkę i zaraz będzie wracała. Gdy przyjdzie tu, pokażę jej list i zwrócę — jeśli naturalnie przyzna się do niego. Począłem przechadzać się przed gmachem pocztowym. Chodziłem kwadrans, pół godziny — wreszcie, zniecierpliwiony i zziębnięty, wróciłem do domu. Wypadki ostatnich dni przygnębiły mię. Byłem zdenerwowany, zły na siebie, na ludzi, na świat i na wszelkie jego mądrości, wprost chory i fizycznie i moralnie. Postępek Leona wydał mi się arcyrozsądnym. Poco żyć, męczyć się, walczyć z wiatrakami, kiedy za lat sto, pięćdziesiąt nawet, nie pozostanie po nas i śladu? Trochę wcześniej trochę później — jeden djabeł. Cała ludzkość to wielki dom warjatów, którzy cierpią, szamocą się i do ideału, do szczęścia dojść nie mogą i nie dojdą nigdy. „Das Dort ist nimmer filer!" Gdyby Szyller to jedno tylko powiedział, już byłby wielkim, — a Zosia, twierdząc, że świat jest piękny, tylko ludzie na nim smutni, także miałaby rację, gdyby ludzie nie byli po największej części źli i głupi. Świat jest ładny — zapewne, ale najidealniejszy krajobraz można zepsuć, jeśli na jego tło rzucimy tłum brzydkich, szarych plam — stado ludzkie. Leon to prawdziwy filozof! — Zapaliłem lampę, rzuciłem znaleziony list na stół, a sam wsparłszy twarz na dłoniach, pogrążyłem się w szarych myślach. Po chwili, sam nie wiedząc kiedy, wziąłem do ręki kopertę i machinalnie wyjąłem z niej ćwiartkę papieru, szczelnie zapisaną charakterem śmiałym i bardzo wyraźnym. Nagle wpadły mi w oczy wyrazy: „Ado moja... kocham cię jak potępieniec... “ Zdziwiony, szybkim ruchem przysunąłem list do lampy i czytałem co następuje:
„Ado moja, nie gniewaj się! Cóżem ja winien, że cię kocham jak potępieniec, jak warjat! Nie mogę żyć bez ciebie, a te słowa w moich ustach to nie frazes, to prawda — i ty wiesz o tem. Od chwil spędzonych w Mori nie jestem sobą. Jeszcze dziś czuję twoje pocałunki... na samo wspomnienie, że cię miałem w objęciach taką piękną i upojoną... żeś ty moja... o Ado! tracę zmysły i nie wiem, co się dzieje ze mną! Są chwile, w których mi się zdaje, że już dłużej nie wytrwam, że polecę za tobą na koniec świata, że popełnię szaleństwo. Czemu ty tego nie możesz czy nie chcesz zrozumieć ? Czyś ty wtedy nie była także szczęśliwa? I czemu nie chcesz, by te chwile wróciły? Być może, że straciłem rozum, ale nie mogę cię zrozumieć, bo sam za jeden twój pocałunek zaprzedałbym duszę. Zatem do Nizzy nie wolno mi przyjechać. Obiecujesz wymyślić jaki inny sposób — dobrze, ty jesteś panią, jam twój niewolnik. Niech i tak będzie, tylko niech będzie prędzej, bo oszaleję.
„Jak to dobrze, że Ruszczyć wyjechał! Jabym ich wszystkich powypędzał — chciałbym wiedzieć, żeś sama, że tęsknisz do moich pocałunków — i wtedy byłbym może spokojniejszym. Znienawidziłem ludzi, odkąd wiem, że tak bardzo dbasz o ich opinję. Co ona ci da, ta banda stujęzyczna? Czy miłość, czy rozkosz? Na świecie są tylko te dwie rzeczy, dla których warto żyć.
„Nie umiem jeszcze myśleć, co zrobię, gdy wrócisz do kraju, ale wmawiam w siebie, że nie będziesz w stanie odtrącić mię, że pozwolisz mi przyjeżdżać i tam. Umiesz przecie postępować tak, by nawet cień nie padł na ciebie. O, moja Ado! kocham cię, wszystkiemi myślami garnę się do ciebie, całuję twoje oczy i całą ciebie!
Twój Aleksander."
Skończyłem, ale ciągle jeszcze wpatrywałem się w list, a litery brały się za ręce, tworzyły wielkie koła, tańczyły przede mną i śmiały się szyderczo. Zagadka została rozwiązana, ale ja nie byłem jeszcze w stanie zgodzić się na takie rozwiązanie. Pani Adela! ta cicha, ta serdeczna, ta poświęcająca się, ten anioł, naprawdę anioł! Przecież patrzyłem, widziałem, przecież mam oczy. Nieprawda, nie! — broniłem się przed samym sobą, ale pomimo to coś we mnie pękało, topniały jakieś resztki złudzeń, ulatywały jakieś dawne wiary, a litery tańczyły i śmiały się szyderczo. — Więc to prawda! więc jak kobieta się uda, nie dorówna jej nikt w fałszu, nawet szatan!
Począłem się śmiać sam do siebie i sam z siebie, poczem wstałem i pakowałem się gorączkowo.
Nazajutrz udałem się do Parvy z pożegnaniem. I tu się pakowano. Przyjęła mię pani Adela, a po chwili ukazała się Zosia i zeszły z góry Julka i Marynia. Pani Adela nie spała już drugą noc, bo czuwała przy Zosi — była blada, zmęczona, uśmiechała się z dobrocią i co chwila zwracała niespokojnie oczy na zmienioną twarz Zosi.
Julka i Marynia powiedziały mi, że po prostu uciekają z Meranu, tak im tu teraz smutno. Zosia ledwie się trzyma na nogach i nic nie mówi, pan Dolski jest przerażony jej stanem, pan Leon wyjechał — nie wiedzą poco, dlaczego. Żeby nie poczciwa Adelcia, dostałyby melancholji. Prosiły mię, żebym się zatrzymał do jutra, to pojedziemy razem chociaż parę stacji, ale odmówiłem stanowczo. I mnie wypychało coś z Meranu — czułem, że nie wytrzymałbym tu i godziny dłużej nad to, co musiałem. Zacząłem się żegnać. Przyszedł i Dolski, smutny i zgryziony; Marynia się rozpłakała, Jania nie chciała mię puścić. Zosia podała mi rękę, ale nie odezwała się, nie pytała o nic i o nic nie prosiła.
Gdy o piątej siedziałem w wagonie, na peron wpadł Włastowicz.
— Żegnam pana! — zawołał, podając mi rękę przez okno — szczęśliwej podróży, pomyślnego ukończenia interesów i do zobaczyska w kraju!
Poczciwe Litwinisko także stracił na humorze, zmizerniał i kaszlał.
— Pan jedziesz z paniami do Nizzy? — zapytałem.
— Jadę. Pani Keszmarowa sama mię o to zapytała i ucieszyła się, gdy powiedziałem, że jadę.
W oczach zaświeciło mu coś nakształt promyka nadziei. Uśmiechnąłem się.
— Życzę panu zdrowia najpierw, potem szczęścia...
Uścisnęliśmy się za ręce. Pociąg ruszył. Jeszcze raz wychyliłem głowę.
— Nie wiesz pan, jak na imię doktorowi Męckiemu? Muszę do niego napisać w interesie Leona.
— Aleksander! — krzyknął Włastowicz za oddalającym się pociągiem.
Pędziliśmy coraz szybciej, minęliśmy łąki, na skłonie góry szarzał Winkelweg, wśród nagich drzew ciemniały dachy will, dalej wyraźnie odcinał się Zenoburg, a nad nim dumał sędziwy, w śniegi spowity szczyt Kiichelberg’u.
Wpadliśmy w wąwóz — Meran zniknął mi z oczu.
W Paryżu zatrzymałem się dłużej, niż myślałem, bo do pierwszych dni stycznia. Interesa nie pozostawiały mi wiele wolnego czasu do rozmyślań o ludziach, z którymi przeżyłem trochę dobrych, wiele złych chwil w Meranie, a jednak moje myśli nieraz mimowoli do nich uciekały. Z Nizzy otrzymałem tylko jeden list od Maryni, z Warszawy jeden od Leona. Marynia była zachwycona Nizzą, pisała, że wszyscy zdrowi, prócz Zosi, która jeszcze bardziej pomizerniała, nic nie mówi i po całych dniach gra, albo czyta; że Adelcia jest zawsze ich najukochańszą i najlepszą* że przyjechał z Meranu Jałbrzykiewicz i został im przedstawiony przez Dolskiego. Pan Dolski jeździ często do Monte-Carlo, ale niebardzo przegrywa, pan Jałbrzykiewicz zaś rozstał się z Wiedenkami, wszedł na drogę wielkiej skruchy i poprawy i kocha się w Adelci, która się z tego śmieje i od czasu do czasu, chcąc, jak twierdzi, odetchnąć od jego westchnień, wyjeżdża do Florencji, gdzie bawi jej kuzynka.
Leon pisał krótko, że jest zdrów, że stara się dużo pracować i że nie żałuje swego powrotu, bo zima w kraju jest mroźna i sucha.
Potem nie odebrałem już od nikogo ani słowa i nic też nie wiedziałem.
Wracałem koleją Wiedeńską w połowie stycznia. Czas był straszny. Deszcz spływał po oknach wagonu, wicher jęczał, zimno przejmowało do szpiku kości — po niebie, jak stada potwornych ptaków, sunęły szare, ciężkie chmury. Pierwsza moja myśl pobiegła do Leona.
— Ot, mroźna i sucha zima! — pomyślałem z dreszczem, patrząc przez okna wagonu w ciemną przestrzeń.
Warszawa witała mię łzami. Szeregi zamglonych latarni, mokre chodniki, zabłoceni przechodnie, dążący śpiesznie pod błyszczącemi wodą parasolami, brudne doróżki, błoto i wicher, zacinający nawpół zmarzłym deszczem, robiły takie wrażenie, jakby cały smutek świata zawisł nad nadwiślańską stolicą, wygnał z niej wszystką radość, pogasił wszystkie nadzieje i przez swą zwartą mgłę nigdy już nie miał przepuścić słonecznego promienia.
Z rozkoszą położyłem się do łóżka, a sen, dzięki zapewne myślom o Leonie, przeniósł mię do kraju słońca, róż i bluszczów. Nad brzegiem Passery chodziliśmy razem. Leon był zdrów i wesół, opowiadał mi z zapałem o swych nowych odkryciach i wielkich nadziejach, a rzeka szumiała jak akompaniament do pieśni szczęśliwej. Ale gdy się zbudziłem, zamiast szumu Passery usłyszałem świst wiatru i szmer deszczu, monotonnie uderzającego o szyby mego mieszkania — i serce ścisnęło mi się smutkiem. O trzeciej po południu wsiadłem do doróżki i kazałem się Wieźć na Ogrodową ulicę. Przed niewielkim, jednopiętrowym domem zatrzymałem się, a po chwili stałem przy drzwiach, na których widniała tabliczka z napisem: Dr. Leon Krzycki. Przyjmuje od 5 ej do 7-ej wieczorem. Z pewnego rodzaju niepokojem pociągnąłem za dzwonek i wszedłem do przedpokoju.Przedemną stała Krzycka — tak się przynajmniej domyślałem.
— Doktora niema — odezwała się głosem dobrze mi znanym, ale przyjdzie zaraz. Może pan zaczeka.
Wprowadziła mię do niewielkiego, bardzo skromnie umeblowanego pokoju, który wyglądał na poczekalnię. Spojrzałem na nią uważniej. Pochyliła się jeszcze więcej, koło oczu przybyło zmarszczek, ale jasnych włosów siwizna nie tknęła i usta pozostały te same.
— Czy pani mię nie poznaje? — zacząłem, widząc, że nie patrzy na mnie, cofa się ku drzwiom i ma zamiar wyjść.
Na dźwięk mojego głosu lekko drgnęła, szybko podniosła głowę i po chwili wyciągnęła do mnie rękę.
— Pan mecenas!
Więcej wymówić nie mogła — głos wypowiedział jej posłuszeństwo, za to łzy zaświeciły w oczach i stała tak przede mną bez ruchu i słowa, nie puszczając mojej ręki.
— Jakżeż Leon? — zacząłem — wyszedł?... na taki czas?... więc chyba jest zdrów zupełnie?
Patrzyła na mnie wzrokiem, w którym był i smutek i radość, i nie ocierała łez... Może ich nie czuła?
— Tak, zdrów... nie kaszle i utrzymuje, że się wyleczył. Od dwóch tygodni, czyli od czasu odwilży, ma chrypkę, musiał się trochę zaziębić, ale to podobno kataralne. Czy ja wiem zresztą? Oni ode mnie mądrzejsi.
— I z chrypką wyszedł? na taką pogodę?... Ależ to nierozsądek!
Zwróciła się ku drzwiom sąsiedniego pokoju.
— Zaraz to wytłómaczę, tylko pójdź pan dalej, do jego pracowni... tam pomówimy swobodniej.
Weszliśmy. Pokój był obszerny i widny; pod jednem oknem stało biurko, zarzucone papierami i książkami, pod drugiem duży stół, na nim palnik gazowy, jakieś pękate flaszki, słoiki, maszynki, szklane miseczki i tafelki oraz różne nieznane mi narzędzia i naczynia. Czysto zasłane łóżko w kącie nawprost okna, szafka pełna preparatów i druga z książkami, oraz kilka wiedeńskich krzeseł — dopełniały umeblowania pracowni Leona.
Krzycka przysunęła mi krzesło i sama usiadła także.
— Czekałam pana jak zbawienia — zaczęła, — wiedziałam, że przyjdziesz do nas, jak tylko powrócisz... i tego powrotu nie mogłam się doczekać...
Umilkła i chwilę milczała, jakby namyślając się.
— Panie! — zaczęła wreszcie, a usta jej drżały — mój Leon wrócił i wrócił zdrów, ale... powiedz pan mnie, jego matce, powiedz prawdę: co on zrobił z duszą? Błogosławiłam was wszystkich, którzyście mu tam okazali serce i zastąpili matkę... błogosławiłam i modliłam się za was, a wy wróciliście mu zdrowie, ale zabrali to, co było jego największą wartością i co było moją dumą!
Przycisnęła ręce do piersi i patrzyła na mnie badawczo, a z takim smutkiem, że tego wzroku nie mogłem wytrzymać.
— Co pani przez to rozumiesz? — zacząłem i urwałem, nie wiedząc, co mówić dalej.
— Co rozumiem? — wybuchnęła z żalem — oto to, że to był człowiek, umiejący kochać, pragnąć, dążyć, chcieć... a teraz on jest jak ptak, któremu podcięto skrzydła. Praca go nie pociąga, ani nauka, dla której dawniej był gotów poświęcić wszystko, nawet mnie, matkę. Ja wiedziałam o tem, ale nie byłam zazdrosną o taką rywalkę... właśnie dlatego kochałam go więcej, niż może kochają inne matki, dlatego byłam dumna i szczęśliwa... A teraz?... toż to automat, żyjący trup.
Łzy popłynęły jej gradem, a ja doznałem wrażenia, że jestem wspólnikiem jakiejś wielkiej winy, którą popełniono względem tej nieszczęśliwej matki.
— Patrz pan! — mówiła dalej — to jego laboratorjum, jego królestwo! Jak on oszczędzał, jak zbierał, z jakim trudem je urządzał, z jakim zapałem wziął się do pracy! Dawniej nie mogłam go od niej oderwać, a teraz zostaje bezczynnym, z twarzą ukrytą w dłoniach. Wstydzi się mnie, walczy z sobą, przezwycięża się i znów wpada w apatję, czy może w rozpacz... nie wiem. Dotąd mówił mi wszystko, nic nie taił, wiedziałam o jego każdem nowem spostrzeżeniu, znałam każdą myśl, wytężałam cały mój umysł, by go rozumieć, by podążać za nim, by mu być nietylko matką, ale przyjacielem i powiernikiem...- a teraz on milczy, a ja nie śmiem zadawać pytań. Panie! on teraz nie mój i nie społeczeństwa, dla którego dawniej chciał żyć. Ktoś ukradł mi syna, światu — użytecznego człowieka.
Ujęła mię za ręce i szeptała:
— Gdybym wiedziała przyczynę choroby, może znalazłabym lekarstwo. Serce matki dużo może, bardzo dużo...
Zrobiło mi się smutno.
— Ja nie wiem — zacząłem, nie patrząc na nią, — nie wiem... To pewno wpływ przebytej choroby, nerwy... to minie, gdy zdrowie wróci zupełnie; zobaczy pani, że minie.
Puściła moje ręce, myślała chwilę i znów zaczęła :
— On nie jest jeszcze zupełnie zdrów, wiem o tem; nie powinnam mu była pozwolić wychodzić teraz, gdy ma tę chrypkę, i on nawet nie wychodził, u Barskiego zastępuje go Radek... ale oni mówią, że to tylko katar, a on tu ma pacjentkę w tym domu, blizko. Dziewczyna ma suchoty, a że zdeklarowane, więc chciał zrobić próbę i zaszczepił jej różę. Jeżeli osiągnie taki rezultat, jakiego się spodziewa, to będzie olbrzymi krok naprzód... da mu sławę. Myślę, że to może wyrwie go z apatji, i dlatego nie sprzeciwiam się, gdy chodzi do swojej chorej.
— Ma pani rację — zacząłem; — tylko tę chrypkę należałoby zgubić, bo zawsze to niedobry znak.
Zaniepokoiła się.
— Przecież on ma płuca zupełnie zdrowe, nie kaszle i nie miewa gorączki. Taka chrypka zdarza się każdemu...
— Ależ naturalnie — przerwałem jej z pośpiechem — powiedziałem to tylko dlatego, że zawsze jest lepiej wystrzegać się. Razem z zupełnem zdrowiem wróci mu i dawny zapał do pracy. Tylko o to zdrowie powinien się starać. Taki czas, jak dzisiaj, może najzdrowszego przyprawić o chorobę, a u niego wycieńczenie, wynikłe z nadmiaru pracy, pewno jeszcze nie zostało usunięte całkowicie, kiedy go nie opuściła apatja.
Krzycka słuchała uważnie.
— Alboż on iw Meranie był taki apatyczny?
Skinąłem głową.
— Także. Na jakiś czas ożywiła go ta cała awantura z tuberkuliną Kocha, ale potem znowu zobojętniał na wszystko.
Kłamałem bez skrupułu. Krzycka stawała się spokojniejszą, a gdy dodałem jeszcze: — Niech pani będzie pewna, że wraz ze zdrowiem wróci mu i energja — z weselszą twarzą wyciągnęła do mnie rękę.
— Dziękuję panu. Wlałeś mi trochę nadziei do duszy... niedarmo tak bardzo wyczekiwałam twego powrotu.
Umilkła na chwilę, ja rozglądałem się po pokoju, a ona znowu zaczęła być jakby niespokojna. Od czasu do czasu spoglądała na mnie badawczo, chcąc mi widocznie z oczu wyczytać coś, o co pytać nie śmiała. Wreszcie przemogła się.
— Powiedz mi pan jeszcze — zaczęła nieśmiało, — kto jest panna Dolska? Ja jestem matka, a matki miewają jasnowidzenia. Nie powinnam lekceważyć moich przeczuć; mnie coś w duszy mówi, że on tam, w Meranie, pozostawił serce, że to jest powód zaszłej w nim zmiany... Mówił mi o niej bardzo wiele i, może niesłusznie, ale cały mój żal za zmarnowane życie chłopaka zawsze do niej się zwracał.
— Panna Dolska! — zawołałem żywo — Zosia Dolska! to biedne, chore,serdeczne dziecko? Ależ pani się mylisz, masz żal najzupełniej niesłuszny. To biedactwo jest może więcej godne politowania, niż Leon.
Spuściła głowę i westchnęła.
— Więc nie ona... Omyliłam się — szepnęła i znowu wpadła w zamyślenie, a ja uczułem coś nakształt strachu, żeby nie wymówiła imienia pani Adeli. Zdawało mi się, że sam jego dźwięk jest w stanie skalać nietylko usta tej kobiety, ale i czyste powietrze jej domu.
Tymczasem w przedpokoju zadźwięczał dzwonek — Krzycka się podniosła.
— To Leon. Zostawię panów. Pomów znim. On cię poważa i kocha, i może będzie szczerszym z panem, niż ze mną. Są rzeczy, których mężczyzna nie powie matce, a powie przyjacielowi. On wierzy w pańską przyjaźń.
Wyszła, a po chwili w progu stanął Leon. Nie zdążył nawet zrzucić palta i ciepłego szala, którym miał owiązane gardło i usta — jak stał, wpadł do pokoju i witał mię ze szczerą radością. Krzycka patrzyła na niego i także promieniała.
— No cóż, twoja chora? — pytała z zajęciem.
Chłopak zrzucił palto i szal i usiadł. Ja przyglądałem mu się uważnie. Nie zeszczuplał, ale bardzo pobladł, a ta bladość miała jakiś niezwykły odcień ziemisty.
— Moja chora spisuje się dobrze — zaczął z ożywieniem. — Pewno mama już panu powiedziała, że mam tu pod obserwacją suchotnicę, której odważyłem się zaszczepić różę. Chora kaszle od bardzo wielu lat, ale pogorszenie, tak w kaszlu, jak w ogólnym stanie, datuje dopiero od paru miesięcy. Gdy przyszła do mnie pierwszy raz, skonstatowałem zwykłą gruźlicę, o przebiegu przewlekłym. Wierzchołki płuc były zajęte, tylna ściana gardzieli owrzodziała, szmery oddechowe nieprawidłowe, w plwocinie znalazłem dość liczne laseczniki Kocha. Chora nie mogła marzyć o żadnej kuracji klimatycznej, bo to jest córka ubogiego stolarza... prędzej czy później czekała ją śmierć... więc odważyłem się na próbę. Dziś upływa siódmy dzień od pokazania się róży. Jeszcze wczoraj było zaczerwienienie, ale dziś niema po niej prawie śladu, gorączka się zmniejszyła, kaszel również, gardło przestało boleć, a w plwocinie jest jeszcze krew, ale laseczników Kocha nie znajduję już od trzech dni. Jeśli tak pójdzie dalej, chora wstanie za jakie trzy tygodnie.
Mówił z ożywieniem, a gdy skończył, wstał i począł się przechadzać, zacierając ręce. Krzycka przeprowadzała go rozjaśnionym wzrokiem.
— Zatem, w razie wyleczenia tej suchotnicy — zacząłem, — postawisz hipotezę szczepienia róży jako środka antigruźliczego ?
— To nie hipoteza, to prawie pewnik, jeśli naturalnie wszystko pójdzie tak, jak szło dotąd, i jeśli przerwana choroba nie odezwie się w parę miesięcy, a może nawet w rok. Po ukończeniu kuracji ogłoszę moje spostrzeżenia... a co dalej będzie, zobaczymy.
Rozpoczął nową wędrówkę po pokoju, ale teraz był jakiś zamyślony i po chwili stanął.
— Tak, masz pan rację: w najlepszym razie to jeszcze tylko hipoteza. Jedna pomyślna próba niczego nie dowodzi wobec różnorodnych form gruźlicy i wobec niespodzianek, jakie ta choroba robi często lekarzom.
Krzycka spojrzała na mnie z wyrzutem.
— Cóż znowu! — zawołałem, niezadowolony z siebie — nie liczże się z mojemi słowami, bo ja się na tem nie znam, Prawnicy nie zajmują się medycyną, a ja mogę ci tylko powinszować osiągniętych rezultatów. Cóż tuberkulina Kocha?
Wzruszył ramionami.
— Fiasco! Dziś wszyscy już o tem wiedzą. Próżność niemiecka chciała przybrać Kocha wlaury, a zamiast nich włożyła mu na głowę prawdziwy wieniec cierniowy. Całe szczęście, że geniusze nie zwracają uwagi ani na uwielbienia, ani na szyderstwa tłumu. Koch pracuje dalej, a jego limfa to także krok naprzód, choć nie tak wielki, jak się spodziewano.
Krzycka wyszła, a gdy drzwi się za nią zamknęły, Leon stanął przede mną, jak gdyby chciał coś mówić, i znów począł się przechadzać wzdłuż i wszerz pokoju. Milczeliśmy obydwaj.
— Jakże ty się czujesz teraz, Leonie? — zacząłem pierwszy. — Głos masz zmieniony, a to chyba niedobrze ?
Machnął ręką obojętnie.
— Zdaje się. Ja studjuję moją suchotnicę, mój kolega mnie... ale któremu kuracja lepiej się powiedzie, nie wiadomo.
— Mówisz tak — zauważyłem, patrząc na niego z wyrzutem, - jak gdyby kuracja, prowadzona przez twego kolegę, nie obchodziła cię wiele; twoja matka nie zasługuje na to.
— Ani matka moja ani ja, ani nikt nie poradzi, jeśli mam suchoty, a martwić się naprzód me warto.
Znowu stanął przed krzesłem, na którem siedziałem.
— Czy pan miałeś jakie wiadomości z Nizzy?
Widziałem, że to pytanie kosztowało go wiele i że się nawet zaczerwienił.
— Z Nizzy? — powtórzyłem za nim.
— I owszem, miałem list od Maryni, ale tylko jeden, wszyscy są zdrowi, prócz biednej Zosi Dolskiej.
Stał i wyglądał, jakby wstrzymywał oddech a mnie ta jego wyczekująca postawa rozgniewała i zabolała równocześnie.
— O panią Adelę stara się podobno Jałbrzykiewicz i ona prawdopodobnie wyjdzie za niego dodałem, siląc się na obojętność.
Drgnął, jakby pod ukłuciem, i spojrzał na mnie uważnie.
— Czy to pańskie przypuszczenie, czy też napisała to panna Marja?
— To jest moje przypuszczenie — zacząłem niecierpliwie; — ale zdaje się prawdopodobne, o ile poznałem panią Przygodzką.
Uśmiechnął się smutnie.
— Mylne... wierz mi pan, że mylne. Bywały chwile, w których i ja myślałem tak samo, a właściwie myślałem podobnie. Zdawało mi się, że ta kobieta, stworzona na matkę i żonę, będzie w stanie pokochać i zapomnieć o tamtym... pierwszym; tymczasem myliłem się. Ona za mąż nie wyjdzie nigdy, za nikogo, cóż dopiero za takiego Jałbrzykiewicza. Przyrzekła to mężowi przy śmierci, a takie kobiety dotrzymują przyrzeczeń. Mężczyźni jej dobroć wrodzoną i uśmiechy w oczach biorą za uczucie... ale mylą się wszyscy tak, jak ja się omyliłem na jedną chwilę. Jestem jej wdzięczny, że wyprowadziła mię z błędu i ustrzegła od szaleństwa, które byłbym pewnie popełnił, gdybym był odkrył w niej miłość dla siebie. Tak, panie mecenasie, przez ciebie mówi żal, bo bądź-co-bądź, choć bezwiednie, ona mi zmarnowała życie. Gdybyś jednak zechciał być bezstronnym, przyznałbyś, że takich kobiet niewiele, może ich nawet niema wcale... ona tylko jedna.
— Tak, zapewne! Taka, jaką ty sobie wyobraziłeś, istnieje tylko jedna, w twojej wyobraźni. Po świecie szukałbyś ich darmo, a w pośród milionów pani Adela jest jeszcze najmniej zbliżona do twego ideału.
Usiadł i patrzył na mnie zdziwiony, a ja przysunąłem się bliżej i mówiłem dalej poważnie:
— Słuchaj mię, Leonie. Ona nie jest warta, byś się dla niej marnował... wierzaj mi. Wiem już od twojej matki, a teraz i sam widzę, że praca nie przywróciła ci równowagi, której po niej oczekiwałeś; ale, widzisz, sama praca nic ci nie pomoże, bo twoje myśli są ciągle przy tej kobiecie. Trzeba, żebyś sobie powiedział: „zapomnę, bo chcę," a chcieć to módz. Pani Adela ukradła ci duszę, ale nie tak bardzo bezwiednie, jak się tobie zdaje. Ona jest tylko przebranym aniołem... w jej sercu niema tych skarbów, o jakie posądzaliśmy ją wszyscy. Więcej nie mam prawa ci mówić, ale daję ci słowo uczciwego człowieka, że mówię prawdę.
Patrzył na mnie długo, ręką pocierał czoło, wreszcie ukrył twarz w dłoniach.
— Tak, chcesz mię pan wyleczyć, chcesz mi ułatwić wyrwanie z serca tego kwiatu, czy zielska, które w niem zapuściło korzenie. Przez przyjaźń dla mnie nadużywasz nawet swego słowa, które dla takiego człowieka, jak pan, jest świętem; ja jestem ci wdzięczny, ale to wszystko napróżno!
Wstałem oburzony, ale on mię zmusił, bym usiadł znowu, poczem utkwił wzrok w szyby, ociekające deszczem, i mówił przerywanym głosem, ale szybko, jakby chcąc zrzucić z siebie ciężar:
— Posłuchaj mię pan. Gdy przekonałem się, że ona mi sobą zasłoniła cały świat, a nic mi dać nie może, przeląkłem się samego siebie, ale umiałem jeszcze wtedy zdać sobie sprawę z położenia i uciekłem. Sądziłem, że nie miałem prawa obracać moich sił na budowanie własnego szczęścia. Matka i społeczeństwo mię wychowali, zatem do matki, do świata i do nauki należały moje siły. Zapomniałem o tem, ale na krótko tylko, potem uciekłem. Dziś widzę, że to nic nie pomogło. Czy ona jest aniołem, czy nie, miłość dla niej zabrała mi siły, energję, wszystko dobre i szlachetne, co miałem w duszy. Walczyłem, chciałem zgnieść, albo wyrwać, ale to silniejsze ode mnie.
Zamilkł, oderwał oczy od okna i spojrzał na mnie, a usta wykrzywiła mu gorycz.
— Panie! co ja jestem wart, jeśli mną kierują okoliczności, nie ja sam ? Ja jestem człowiek bez woli. Dzieckiem będąc, kochałem tylko matkę i tylko dla niej chciałem pracować. Potem zapaliła się we mnie namiętność do nauki, więc matkę, jej spokój i dobrobyt poświęciłem wiedzy, z pomocą której miałem zlać na ludzkość cały ocean dobrodziejstw. Tej namiętności nie wyrzucałem sobie, bo była szlachetną, bo matka była zadowolona, ale niemniej ta gorączka wiedzy była cechą mego charakteru, dążącego zawsze do ostateczności i nie umiejącego godzić. A teraz to wszystko wsiąkło w nowe uczucie, małe, a równocześnie olbrzymie, i oto nie jestem zdolny do niczego, bo w nie włożyłem całego siebie. Ta wyłączność we mnie to właśnie moja cała nicość. Ja nie jestem wart pańskiej przyjaźni... ja pogardzam sam sobą i nienawidzę się.
Podniósł się, stanął przede mną i ze śmiechem szyderskim mówił dalej:
— Pamiętasz pan, w Meranie, pewny, że już śmierć na mnie czyha, złorzeczyłem Bogu czy naturze, że zabiera ludzi ze świata, zanim zdążą wypowiedzieć swoje wielkie myśli i zanim wypełnią posłannictwo! Przeklinałem niesprawiedliwość praw natury, ja, wielkie zero społeczne!... Cha, cha, cha!... wyobraziłem sobie, że jestem tytanem, który świat z posad poruszy, a ja jestem... nic. Natura jest sprawiedliwą, o, jest! bo takie właśnie nic spycha do grobu przedwcześnie i w proch zamienia. Nieśmiertelność materji!... tak, tego jednego tylko jestem wart i to mię czeka.
Siedziałem, milcząc, on urwał także i oddychał ciężko — i chwilę tylko plusk deszczu przerywał ciszę mrocznego pokoju. Wreszcie Leon zaczął mówić znowu, ale teraz mówił z zupełnym spokojem:
— Panie, byłeś mi takim przyjacielem, jak może nikt w życiu, więc z tobą będę zupełnie szczerym. Ja jestem chory. Ten kataralny ból gardła to skryta postać suchot. Klimat tutejszy mię zabił... zima na południu byłaby mię może wyleczyła, a może i nie... ja jestem suchotnik, pociągnę jeszcze miesiąc, dwa, więcej nie. Umrę bez żalu... moja śmierć będzie tylko aktem sprawiedliwości. Nie jestem wart życia, bo żyć nie umiałem. Odejdę spokojny, bo moje zadanie spełnią inni, a tobie pozostawię matkę... będziesz dla niej lepszym opiekunem, niż ja byłem synem...
Zerwałem się.
— Ty masz gorączkę, wiesz? Majaczysz, bredzisz... i dla takiej, dla takiej... A wiesz ty, kto jest ta twoja Adela?... ten anioł, dla którego się marnujesz?... Zwyczajna zalotnica, przybrana w skrzydła anioła. To poświęcenie, ta pokora, ta słodycz i dobroć... to przebranie maskaradowe! Pod niem kryje się fałsz, obłuda i nic więcej... nic! Maska jest dobrze dobrana, ludzie idą na nią jak na lep, i ja dałem się zwieść tak samo jak wszyscy, ale przypadek mi oczy otworzył i pomógł do powiązania w całość wielu faktów, dawniej dla mnie niezrozumiałych. Twój anioł z całą świadomością łowił na swoje piękne oczy serca ludzkie, jak ryby na wędkę; chciała panować nad duszami, chciała niemi władać wyłącznie, nie znosiła współzawodniczek, jedno jej było: młody czy stary, bogaty czy ubogi, piękny czy brzydki, mężczyzna czy kobieta. To był jej cel, jej sport, żyła nim; maska, noszona całe życie, już jej twarzy nie ugniatała, bo wrosła w nią i stała się jej drugą naturą. Ty może byłbyś pokochał Zosię i może ona byłaby ciebie pokochała, bo byliście podobni do siebie, szlachetni i kochający, i bylibyście szczęśliwi. Miłość takiej dziewczyny, zamiast cię złamać, byłaby ci dodała skrzydeł, ale pani Adela nie znosiła współzawodniczek: gdzie ona była, miłość tylko dla niej powinna była kwitnąć. Ruszczyć był nietylko obojętny dla jej wdzięków, ale odgadywał ją i nie dowierzał, więc go znienawidziła. Kochał to biedne dziecko, Zosię, więc w imię zasad i przekonań stawała wpoprzek jego uczuciu, ale zasady i przekonania gdzieś się zapodziały, gdy spostrzegła, że ty i Zosia możecie przylgnąć do siebie. Odrazu zbudziła się w niej sympatja dla nieszczęśliwej miłości żonatego człowieka i twoja Adela poczęła się dziwić, dlaczego Ruszczyć gryzie się i martwi, zamiast korzystać z czasu. Ty może byłbyś ochronił biedne dziecko od nieszczęścia... ono garnęło się do ciebie, pociągała je siła, jaką w tobie czuło... ale pani Adela czuwała. Stawała między wami zawsze, oddalała was jedno od drugiego, zabroniła Zosi grać to, co lubiłeś, bo muzyka mogła była się stać waszym łącznikiem; gasiła każdą iskierkę, jaką tylko dojrzała w twem sercu zapalającą się nie dla niej... podła... a po kątach...
Drżącemi rękami począłem szukać po kieszeniach, z bocznej wydostałem paczkę papierów, rozrzuciłem ją i szukałem, cały wzburzony.
— Masz, czytaj! — zawołałem wreszcie, podając mu ćwiartkę zmiętego papieru. — Jeżeli znasz charakter pisma Męckiego, to porównaj i przekonaj się, czy nadużyłem mego słowa honoru!
Jak odurzony wziął ode mnie list, chwilę stał bez ruchu, w końcu zapalił lampę, stojącą na biurku, i siadł. Ja patrzyłem w okno, w ciemność — i taką samą ciemność miałem w duszy. Leon i Zosia — takie dwie pokrewne natury — i czemu łosich zbliżył z sobą, tylko jakby na ironję? Przyciągali się wzajemnie, ale Nemezys przeciwstawiła im dwa potężne elektromagnesy — Adelę i Ruszczyca. I w jakim celu, poco, dlaczego? I dlaczego pokrewność charakterów nie zrodziła miłości?... czem jest właściwie to nieodgadnione i nieuchwytne uczucie, nazywane miłością? Na jakich glebach rodzi się, wzrasta i rozkwita, na jakich niszczeje?...
Oparłem czoło o chłodną szybę i dumałem. Leon się poruszył. Szybko odwróciłem głowę. Stał przy biurku i obu rękami trzymał się jego krawędzi, jakby w obawie, że upadnie.
— Zostaw mi pan ten list — zaczął cichym głosem i ręką przesunął po czole. — Dzisiaj nie jestem w stanie go zrozumieć... przeczytam jutro. Dziękuję panu... postąpiłeś ze mną jak z mężczyzną, ufasz mi i jeszcze we mnie wierzysz... Obym cię nie zawiódł!
Podał mi rękę i uścisnął moją bardzo silnie.
— I zostaw mię pan teraz samego. Muszę przyjść do siebie, bo o piątej przyjmuję pacjentów.
Uśmiechnął się smutnie.
— Dużo ich bywa... tylko biedni... złotem nie płacą i wierzą mi. Dawniej dla takich właśnie chciałem żyć.
Nazajutrz, trochę niespokojny, już o jedenastej rano dzwoniłem do mieszkania Krzyckich. W nocy spadł śnieg, powietrze było mroźne i czyste — do serca powinna mi była wstąpić nadzieja — ale nie wstąpiła.
Leona nie zastałem, a Krzycka miała oczy zaczerwienione i powiedziała mi, że Leon nie spał całą noc, że się nawet nie kładł i że rano ubrał się i wyszedł. Posiedziałem z godzinę; nie doczekawszy się, wyszedłem pełen niedobrych przeczuć, a o trzeciej znowu powróciłem. Leon siedział przy stole i przez mikroskop obserwował coś brudnożółtego.
— Nie przerywaj sobie roboty — zacząłem;— posiedzę i przypatrzę się.
Ale on odsunął mikroskop.
— Nic pilnego. Obserwowałem zeskrobane części tkanek mojego gardła. W plwocinie niema prątków gruźliczych, ale mój kolega, chcąc niby rozstrzygnąć wątpliwości, poddał mię wczoraj głębokiemu wyskrobaniu owrzodzeń, z zeskrobanych tkanek część zabrał z sobą do analizy, część pozostawił mnie, obawiając się, że mu nie będę dowierzał.
Wzruszył ramionami. Tymczasem w przedpokoju zabrzmiał dzwonek, a po chwili ukazał się we drzwiach człowiek młody, ale szczupły i pochylony naprzód, jak gdyby dźwigał ciężar.
Leon przedstawił mi go.
— Mój kolega, doktór Radek.
— Już kilka razy obiło mi się o uszy pańskie nazwisko — odezwałem się, patrząc na niego uważnie. — Czy pan nie z Lublina przypadkiem?
— I owszem, z Lublina, a szanownego pana przypominam sobie nietylko z opowiadań mego ojca, ale nawet z twarzy.
— Czy ojciec żyje jeszcze?
Młody doktór posmutniał.
— Nie, umarł przed trzema laty. Był tyfus epidemiczny, a mój ojciec nie lubił się oszczędzać i zaraził się.
— Nazwałeś go pan kiedyś, wtedy gdy leczył moją matkę, lekarzem z powołania — odezwał się Leon. — Jak żołnierz, padł w boju, ale pozostawił syna, którego nie wstydziłby się, gdyby żył i...
— Gdyby żył i gdyby był zadowolony ze mnie — przerwał mu Radek, — tylko tobie byłby za to wdzięcznym.
Zwrócił się do mnie.
— My wszyscy, którzyśmy razem szkoły kończyli, tylko dzięki jemu zostaliśmy takimi, jakimi jesteśmy. Teraz nas niewielu... reszta w świecie i to najporządniejszych; ten znów uśmiercił się moralnie, a teraz precz gada o śmierci fizycznej... Ot, cały ten świat to wieczna głupota, a jej rozwiązanie może aż het, na innych planetach, a może nigdzie...
Machnął ręką, zwiesił głowę i tak siedzieliśmy we trzech, milcząc. Pierwszy się otrząsł Radek.
— Cóż, zrobiłeś analizę ?
— Zrobiłem. Niema nic.
— A widzisz, mnie możebyś nie wierzył. Umyślnie zostawiłem ci trochę, żebyś się przekonał sam.
Ale Leon wykrzywił usta ironicznie.
— Ani ty nie jesteś idjota, ani ja. Owrzodzenia gardzieli nie mogą być niczem innem, tylko wrzodem gruźliczym, a brak laseczników niczego nie dowodzi, bo one siedzą głęboko w tkance i nie wydzielają się na zewnątrz.
Radek się zerwał.
— Co ty mi gadasz! A Schnitzler, a Heryng... czy i oni idjoci ?
Leon machnął ręką z lekceważeniem.
— Po części. Raz w życiu może im się zdarzyło spotkać z kataralnemi owrzodzeniami krtani... czepili się tego i odrazu podali ich szczegółową charakterystykę. Głupota! Nie wierzyłem w to nigdy... i nigdy, ani w szpitalach, ani we własnej praktyce, nie spotkałem nic podobnego. Póki nie ujrzę sam, nie uwierzę, a ty możesz przecie dowieść twoich twierdzeń, wyleczywszy mię za pomocą zwykłych przeciwnieżytowych środków.
Roześmiał się szyderczo.
— Dotąd reultaty liche.
— Bo czas psi! — mruknął Radek — Herkulesa przyprawiłby o katar i wrzody krtaniowe.
— Czas, czas! Przekonasz się w dwa, trzy miesiące, jeśli to phthisis florida, a w dwa, trzy tygodnie, jeśli wybuchnie pseudo lobaris acuta... tak, przekonasz się i przyznasz, że Krzycki dobry djagnosta.
Radek latał po pokoju jak wicher, zaczepiał o krzesła, mruczał coś i machał rękami.
— Leczyć doktora to lepiej uwiązać sobie u szyi kamień i popróbować kąpieli w Wiśle — rzucił nagle, stając przede mną. — I co z nim robić? Baba się z niego zrobiła, kumoszka zdenerwowana)'gadatliwa...nigdy niezabrakniemu argumentów, jeśli idzie o dowiedzenie, że umrzeć musi.
Porwał za czapkę.
— Do widzenia! Nie mam tu co robić, boś mądrzejszy ode mnie. Lecz się sam.
Leon przytrzymał go za połę.
— Czekajże! toż mi choć w gardło zajrzyj, a potem idź, kiedy ci tak pilno.
Radek rzucił czapkę na stół i usiadł sapiąc.
— A cóż twoja suchotnica z różą ? —zapytał po chwili, uspokoiwszy się trochę.
— Aha, to cię zajmuje? Otóż róża zbladła, ciepłota dziś 37,4° C., w plwocinie niema już laseczników, kaszel mniejszy, rzężenia suche, zamiast stłumienia trzeszczenie, nalot na owrzodzeniach i guziczki koło wrzodów znikły, samo owrzodzenie zmniejszone.
Leon mówił wolno, bez zapału, ale Radek słuchał ze skupieniem i z nadzwyczajną uwagą.
— Owrzodzenie zmniejszone — począł zamyślony. — Zadziwiające! Wiesz co? weź mię dziś z sobą do niej wieczorem, dobrze?
— I owszem. Teraz obejrzyj mi gardło, a jeśli chcesz, możesz mi także zaszczepić różę. Będzie druga próba.
— Zwarjowałeś! — rzucił się Radek. — Na tobie będę robił próby? Jeszcze do tego stopnia idjotą nie jestem.
Zapalił lampę i począł przecierać lusterko, a ja, nie chcąc im przeszkadzać, pożegnałem ich i wyszedłem.
Słońce zapadło już za dachy, niebo pociemniało, śnieg skrzypiał pod nogami, dzwonki dźwięczały u sanek wesoło, a za mną, jak uparta mucha, gnały słowa Leona: „Owrzodzenia krtani nie mogą być niczem innem, tylko wrzodem gruźliczym “.
Więc to nie imaginacja!... więc on ma gruźlicę, a gruźlica to suchoty! W myślach ujrzałem Krzycką zrozpaczoną, że jej dziecku zrabowano duszę. Co się z nią stanie, gdy się dowie reszty?
Uciekłem do domu, i pogrążywszy się w pracy, przez tydzień nie zaglądałem na Ogrodową ulicę. Po prostu bałem się spojrzeć w oczy nieszczęściu, bałem się Krzyckiej, a najwięcej bałem się Leona i tego strasznego spokoju, z jakim mó wił o śmierci. Niemniej myślałem o nich ciągle i wreszcie niepokój przemógł.
Była dwunasta godzina w południe, gdy pociągnąłem za dzwonek. Otworzył mi Radek.
— Cóż Leon?
— Źle.
Stanąłem jak wryty, on zaś mówił szeptem:
— Zaziębił się, czy też może miało przyjść samo, dość, że sobie przepowiedział. Na razie zdawało nam się, że to zapalenie płuc, i to byłoby jeszcze pół biedy; tymczasem... ot, ciężko nawet mówić.
— A Krzycka?
— Otóż to druga bieda. Obawiam się o nią: jest jak ogłuszona, nieprzytomna, nie można od niej słowa wydobyć.
Weszliśmy. Pierwszy pokój był pusty; w drugim, wtulona w kąt pod oknem, siedziała Krzycka, na łóżku leżał Leon. Krzycka nie podniosła głowy, gdy weszliśmy, nie drgnęła nawet, a mnie zabrakło odwagi zbliżyć się do niej. Leon na mój widok rozjaśnił się, a nawet uśmiechnął.
— Było mi już do pana tęskno — zaczął, podając mi rozpaloną ręką ; — jeżeli to możebne, odwiedzaj mię pan teraz codzień, bo już niedługo...
Usiadłem, ale nie byłem wstanie mówić. Radek nachylił się do mnie i szepnął:
— Wyjdę teraz na chwilę. Muszę wpaść do siebie i do apteki, ale wrócę niedługo. Za pokojem pani Krzyckiej, w kuchni, siedzi stróżka; gdyby tu było czego potrzeba, ona załatwi.
Wyszedł. Leon leżał cicho i oddychał ciężko, czasem porywał go straszny kaszel, a ja siedziałem i wpatrywałem się to w Krzycką, to w jego twarz nadzwyczajnie zmienioną. Wychudł, oczy błyszczały gorączkowo, silne rumieńce na twarzy przechodziły prawie w fjoletową barwę. Tak, teraz nawet ja widziałem, żęto była śmierć i to śmierć niełatwa. Chory albo się dusił, albo kaszlał strasznie, wyrzucając z siebie płyn gęsty i rdzawy.
— Wiesz pan?... to potrwa jeszcze ze dwa tygodnie — szepnął z wysiłkiem, spotkawszy się z moim wzrokiem. — Dwa tygodnie to niby nic... w Meranie albo przy pracy ubiegały prędko, dla innych i teraz przejdą niewiedzieć kiedy, ale dla mnie to cała wieczność. Nie mam już sił, zdaje mi się, że piersi pękają, a to dopiero parę dni!
Znowu zakaszlał się, a zdawało się, że ten kaszel idzie z próżni. Uniosłem go, podałem lekarstwo, a w szczycie łóżka stanęła Krzycka. Patrzyła na syna chwilę, nie odezwała się wcale i znów odeszła do swojego kąta, pochylona i cicha.
Tak minął tydzień, ale ten tydzień i mnie się wydał wiecznością. Doktorzy się zmieniali, radzili i szeptali, przychodzili i odchodzili, ale Radek i Krzycka trwali na stanowisku uparcie. Ja od czasu do czasu wpadałem do siebie, zostawiałem zlecenia, spałem i jadłem po trochu i znowu wracałem — ale tych dwoje ani jedli, ani spali i nie odczuwali potrzeby, ani snu, ani pożywienia. Prosiłem i przekładałem, ale Krzycka nie rozumiała mię, ani słyszała. Radek nie słuchał. A Leon ze swym spokojem był po prostu straszny. Przytomny, trzeźwy, badał postępy choroby z zajęciem wiwisektora.
— Znalazłeś laseczniki? — pytał codziennie.
— Nie — odpowiadał Radek.
A on uśmiechał się wtedy ze smutnem zadowoleniem.
— Widzisz, mówiłem ci. Gdzie jest taki kaszel, duszność i rdzawa plwocina, tam nie może być laseczników. Nie znajdziesz ich do samego końca, ja ci to mówię... a rób notatki, bo to typowa pneumonia caseoidea tuberculosa.
Jednego dnia poprosił o lustro i starannie obejrzał sobie wnętrze ust.
— Wiesz?... w ustach już są pleśniaki. Może chcesz obejrzeć?
Radek wpadł wtedy w pasję, wyrwał mu szkło i z siłą rzucił je o ziemię. Rozprysło się z brzękiem. Krzycka drgnęła, ale nie podniosła się, a chłopak upadł na krzesło, zatopił ręce we włosach i łkał głośno.
— Daj pokój, Franek! — prosił Leon z żalem i wyciągnął do niego wychudzoną rękę. — Czyżbyś wolał, żebym żałował życia, żebym rozpaczał? Trudno, każdy musi umierać... a kto wie, może my się jeszcze zobaczymy... gdzie, nie wiem, ale może? Może znów będziemy razem pracowali ?... może ja wtedy zdziałam więcej niż tu ?
Kaszel go porwał, huczał, szarpał mu piersi, rzucał nim, a gdy uciszył się na chwilę po wzięciu lekarstwa, chory mówił znowu:
— Ja ci powiadam, że światu nic po mnie... ja jestem do niczego. Jak orzeł leciałem wysoko, coraz wyżej, ale oto zobaczyłem na ziemi światełko... i wyobraziwszy sobie, że to gwiazda, zniżyłem lot. Nie szukaj, Franku, gwiazd na ziemi i nigdy nie zbaczaj z raz obranej drogi, nawet na krótką chwilę odpoczynku... czy słyszysz mię ?.. Nigdy. Jak ja, zaczepisz o pierwszy lepszy, czasem zgniły kołek w płocie i połamiesz skrzydła.
Oddychał ciężko i szybko, chwilę odpoczywał i znów mówił, a Radek siedział i nie odzywał się wcale.
— Wiesz ? ja was nie jestem wart i nie jestem wart tej aureoli, jaką wyście mię otoczyli. Nic nie zrobiłem, nic po mnie nie zostanie, a jednak odchodzę chętnie, nie czuję żadnych wyrzutów i nie żal mi ani matki, ani was, ani tych moich zdolności, które wmówiliście we mnie, a które w rezultacie nic nikomu nie dały. Umywam ręce, jak Piłat: nic mię nie obchodzi, co będzie po mnie, i jestem rad nie tyle, że przestanę cierpieć, ile że przestanę myśleć. Ja... to zero, które nietylko, że nie umie pożałować zmarnowanego życia, ale jeszcze cieszy się, że idzie w nicość, w spokój, w zapomnienie.
Zakrztusił się i począł się dusić. Porwaliśmy się wszyscy — Krzycka przypadła do łóżka, mówiła coś bez związku. Wyprowadziłem ją.
Piętnastego dnia choroby gorączka ustąpiła, chory nie kaszlał, nie czuł bólu w piersiach, leżał cicho i spokojnie. Do Radka nie śmiał już odzywać się ze swemi uwagami, za to mówił do mnie:
— Jutro... pojutrze... będzie koniec. Choroba się rozwijała według wszelkich prawideł. Kaszel, oddech dzbanowy, czyli, jak my nazywamy, amforyczny, gorączka ciągle 40 C., wahania w niej prawie żadne, laseczników niema, pleśniaki, wczesne puchnienie kończyn dolnych, szybkie chudnienie i ogólny upadek. Dziś czuję się zupełnie dobrze i mam wielką ochotę snuć bardzo odległe plany. Gorączka ustąpiła, a pomimo to nie czuję osłabienia, ani żadnego bólu... i jest mi tak dobrze, jak mi już nie było dawno. Wiesz pan, co to jest? Tuberkuły padły na mózg... ja jestem pijany, jak po wypiciu alkoholu, i dlatego tak mi dobrze. Żaden chory nie uwierzyłby, gdyby mu to powiedziano, i ja mam wielką ochotę nie wierzyć, wielką... przecież nieomylnym nie jestem. Jeżeli jutro będzie takie, jak dziś, to znak, że się omyliłem, a wtedy... co za obszerna dziedzina do nowych badań! Będziemy pracowali razem... prawda Radek?
Radek zbliżył się, ale nie mógł wytrzymać jego wzroku i odwrócił głowę. Chory patrzył na niego badawczo.
— Myślisz, że tuberkuły padły mi na mózg, że to polepszenie przedśmiertne, prawda? Ale jeżeli medycyna się myli... co? Jeżeli u mnie polepszenie jest faktyczne, jeżeli to jakaś nowa forma gruźlicy?... Ty nie masz pojęcia, jaki ja się czuję zdrów i jak mi jest dobrze. Nabrałem ochoty do życia... czuję, że znowu kochałbym naszą naukę i teraz z przyjemnością zostałbym na ziemi. Co? jak myślisz? zostanę, czy nie?
— Bardzo być może, że zostaniesz... jutro pokaże — przecież ja ci to mówię oddawna, ale nie chcesz wierzyć...
— Masz rację... tylko że chorym powinno się wiele przebaczać... przepraszam cię.
Wyciągnął do niego rękę. Radek podał mu swoją, poczem odwrócił się szybko i wyszedł. Leon powiódł za nim oczami i posmutniał.
— Nie wierzy mi — szepnął — i teraz ma rację. Proszę, otwórz pan prawą szufladę biurka i przynieś mi stamtąd pudełko z papierem listowym.
Spełniłem jego żądanie, a on wyjął list Męckiego, podał mi go spokojnie, poczem wziął do ręki jakąś fotografię i patrzył na nią długo.
— Gdyby nie pan — mówił, — zabrałbym z sobą wspomnienie świętej. Pan jej oderwałeś skrzydła, w które zaplątałem duszę, zdarłeś z niej maskę i... lepiej się stało. Nie mam do niej żalu, bo może będę jeszcze żył i wszystko naprawię, ale w każdym razie natura stwarza sobie czasami igraszki. Taka pospolita dusza, a takie piękne ciało... Spójrz pan na nią. W tych oczach całe niebo, w ustach sama dobroć! Tej twarzy byłoby niepodobna zapomnieć, gdyby się nie wiedziało, że okrywa fałsz i błoto.
Znów wziął do ręki fotografię, patrzył na nią ze smutkiem, wreszcie oddał mi, mówiąc:
— Weź pan to i schowaj. Jeżeli Radek się nie myli i jutro będzie ze mną koniec... nie trzeba, żeby tego dotykała moja matka. Moja matka!., moja święta... Pan jej nie opuścisz, prawda ? Bez tej wiary nie umierałbym spokojnie... Przyprowadź ją... już dawno jej nie całowałem, a dziś może pocałuję ostatni raz...
Podniosłem się i zbliżyłem do Krzyckiej. Siedziała, nic nie widząc i nic nie słysząc—zmartwiała w bólu.
— Droga pani — zacząłem łagodnie - Leon jest zdrowszy, nie kaszle, może dziś mówić i przykro mu, że pani zbliżasz się do niego tak rzadko.
Patrzyła na mnie, nie rozumiejąc, i powtarzała automatycznie:
— Zdrowszy... nie kaszle... przykro mu...
Ująłem ją za ręce, i patrząc w oczy, powtórzyłem wyraźniej:
— Leon jest zdrowszy... rozumie pani ?... zdrowszy.
Zerwała się i z dzikim błyskiem w oczach patrzyła na mnie.
— Zdrowszy! — krzyknęła nagle takim głosem, że przerażony cofnąłem się — zdrowszy! — Pan to mówisz serjo?... pan nie żartujesz z matki ?
Jednym skokiem była przy łóżku.
— Czy to prawda, Leonku? czy to prawda?... będziesz zdrów, będziesz żył?... powiedz...
— Będę, mamusiu.
Wziął jej twarz w swoje dłonie, patrzył w nią długo i z takim wyrazem, jak gdyby te ukochane rysy chciał zapamiętać już na całą wieczność — ale gdy począł ją okrywać pocałunkami, głowa matki osunęła się na piersi syna. Krzycka zemdlała.
Nazajutrz Leon już nie żył, Krzycka dostała gwałtownego pomieszania zmysłów. Syn leżał uśmiechnięty i spokojny, matka darła na sobie suknie, rzucała się z zaciśniętemi pięściami na mnie i na Radka, łamała i ciskała na ziemię wszystko, co jej się udało pochwycić, i krzyczała nieludzkim głosem. Wywiozłem ją do siebie, nie odstępowałem ani na chwilę, ale dopiero po pogrzebie Leona umieściłem ją z pomocą Radka i jego kolegów u Jana Bożego. W biurku znaleźliśmy jeszcze tysiąc rubli — resztę majątku wdowy, ale dla niej i to było za dużo. Umarła po dwóch tygodniach męki.
Na tem kończy się moja smutna opowieść, bo o reszcie osób, do których kaprys losu zbliżył na chwilę Leona, niewiele mam już do opowiedzenia.
Zosia wróciła do Białowoli, zdrowa zupełnie. Mieszka razem ze swymi staruszkami, którzy patrzą na nią jak na swoje szczęście, dużo czyta, dużo grywa i dużo pracuje wpośród maluczkich, na których przelała wszystkie skarby swego gorącego serca. Ludzie mówią, że zdziwaczała, że nie rozumie prawdziwego przeznaczenia kobiety, że rodzice ją psują i wiele innych rzeczy — ale ona nie dba nawet o wszechpotężną opinię świata. Czy jej z tem dobrze, czy jest szczęśliwa? — nie wiem. Byłem w Białowoli, widziałem ją otoczoną ciemnemi i konopiastemi główkami, słyszałem jej łagodny głos, podziwiałem spokój rozlany na czole, ale o szczęściu nic powiedzieć nie mogę, bo świat przywykł co innego nazywać szczęściem.
O moim koledze i przyjacielu nie mówiliśmy wcale, więc nawet nie dowiedziałem się, czy ona wie, że w Galicji partja ochotników urządziła wyprawę do bieguna północnego i że na jej czele stanął Janusz Ruszczyć.
Dolski, zawsze wesoły i serdeczny chłopak, jeszcze hula, bo jeszcze ma za co. W Monte-Carlo rozbił bank i tak jak ongi przegrane, tak wtedy wygrane złoto, z dodatkiem swego płochego serca, znowu złożył w darze Maryni — i znowu dostał uroczystego kosza.
Marynia bywa często w Białowoli, prawi sążniste kazania „zwarjowanemu chłopakowi", Zosię kocha wiernie, ale za mąż wyjść nie chce i stale odrzuca wszelkie dobre, wielkie i nadzwyczajne partje. Dlaczego tak jest — któż to może wiedzieć? Panny z końca stulecia to istoty kapryśne i często niepojęte. Marynia może nie chce pozwolić na tryumf pana Włastowicza, a może wierzy, że i najburzliwsze piwo z czasem wyszumieć musi ?
Pan Włastowicz jest tego ostatniego zdania i często marchewkę skrobie, zawsze przytem odpowiednie przysłowie stosując. W ostatnich czasach przeniósł się na Żmudź, po dawnemu kaszle i wzdycha, bywa często u pani Julji, ubóstwia Janię, ale jeszcze się nie oświadczył. Od niego i od Julki dowiedziałem się, że pani Adela, długi czas nieczuła na westchnienia pana Jałbrzykiewicza, wzruszona wreszcie jego stanowczem już wyrzeczeniem się wszelkich stosunków z ciałem baletowem, oraz prośbami i łzami jego matki, zachwyconej wyborem syna, uległa, poświęciła się i... tylko przez dobre serce została panią na Jałbrzykowie i przyszłą dziedziczką wielkich kluczów na Litwie i w Lubelskiem. Teraz ubóstwia ją mąż, ubóstwia jego matka, jego rodzina, wszyscy ją stawiają za przykład mężatkom, pannom i wdowom, ale ona o tem nie wie, ani nawet się nie domyśla, jest zawsze cicha, słodka i usuwająca się w cień i zawsze piękna.
A nad ciężkim kamieniem Leona czasem świeci słońce i świegocą ptaki, czasem szare niebo płacze i jęczy wicher — ale „czyż nie dosyć trupom wichry mieć nad sobą i zapomnienie?
KONIEC.
- Holder of rights
- ELTeC conversion
- Citation Suggestion for this Object
- TextGrid Repository (2023). Polish ELTeC Novel Corpus (ELTeC-pol). Po zdrowie. Po zdrowie. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001D-3B36-3