Zuzanna Morawska
ADJUTANT NASTĘPCY TRONU
powieść z czasów wojny franc[usko]-pruskiej
Morawska Zuzanna
I.
MATKA I SYN.
Z pysznie urządzonego apartamentu wydobywał się wielce podniesiony głos chłopięcy, a wyrazy, wydostające się na długi korytarz, świadczyły o niezwykłej scenie, jaka się tam w onej chwili odbywała.
Rzeczywiście, scena była nader niezwykła.
Chłopiec dziesięcioletni, cały zaczerwieniony, tupał nogami, podnosił pięści do góry i na spokojne, lecz stanowcze przedstawienia swego mentora wołał:
— Ani myślę! ani myślę!
Gniew chłopca potęgował się z każdą chwilą; szarpał na sobie odzienie, rzucał przedmioty, jakie znajdował koło siebie, a gdy jeden z młodych ludzi, stanowiących jego otoczenie, zbliżył się, żeby nieład, sprawiony w odzieniu małego złośnika, poprawić, odepchnął go gwałtownym, rozkazującym ruchem, na drugiego zaś, który chciał podnieść rzuconego na ziemię bronzowego żołnierza, posłał takiego samego. I gdyby się on był w porę nie usunął, z pewnością miałby rozbitą głowę. Główny mentor i wychowawca, Jakób de Villeroy, człek poważny i doświadczony, jako i jego dwaj pomocnicy, Emil Gouret i Henryk de Ancy, zachodzili wprost w głowę, jakiegoby użyć sposobu na uspokojenie powierzonego ich opiece chłopca. Pan de Villeroy nie tracił zimnej krwi i z wielkim spokojem patrzył na młodzieniaszka, myśląc sobie:
— Niech się wykrzyczy. Przestanie. Potem musi zrobić, co mu każę.
Chłopiec wszakże nie tylko się nie uciszał, lecz coraz gwałtowniej wołał:
— Ja tak chcę i tak być musi!
Prócz tego począł używać przekleństw i wyrazów, których z pewnością w otoczeniu swojem nigdy nie słyszał.
Wtedy Jakób de Villeroy postąpił kilka kroków i z ukłonem, pełnym dworskiej etykiety, ozwał się stanowczo:
— Proszę się uciszyć! Podniesiony głos i cale zachowanie się uchybia nie tylko godności księcia, ale i miejscu, w którem się znajduje.
Lecz ozwanie się mentora zrobiło wprost przeciwny skutek.
Młodzieniaszek, zamiast uciszyć się, tupnął nogą i wrzasnął z całą siłą dziecięcego swego gardła:
— Precz, ty stary wilku! twoje nauki już mi kością w gardle stoją!
Emil Gouret i Henryk d'Ancy wprost oniemieli.
Pan de Villeroy spojrzał jeszcze surowiej na swego pupila i jeszcze surowszym ozwał sięgłosem:
— Całe zachowanie się księcia jest tak naganne, iż będę zmuszony zaniknąć go w odosobnionym pokoju i przez resztę dnia pozostawić nie tylko bez towarzystwa i zabawy, ale i bez pożywienia.
— Co? mnie! — zawołał dzieciak i z podniesioną dłonią postąpił ku swemu wychowawcy.
Mentor wyprostował się i zmierzył chłopca tak groźnym wzrokiem, że ten pomimowoli dłoń opuścił.
Widząc wszakże bezfilność swego gniewu, rzucił się na ziemię i bił nogami i rękami w rozłożony dywan. Wrzeszczał przytem w niebogłosy i wyrzucał ze spienionych ust najobelżywsze wyrazy.
— Proszę cię, panie Emilu, każ zawezwać nadwornego lekarza! — rzekł de Villeroy, zwracając się do jednego z młodych ludzi.
Ten posunął się ku drzwiom, nagle jednak stanął i pochylił się w głębokim ukłonie, z za opony bowiem, pokrywającej drzwi, ukazała się postać kobieca. Henryk d'Ancy zgiął się również w ukłonie.
De Villeroy, odwrócony plecami do drzwi, nie spostrzegł wchodzącej.
— Co się tu dzieje? — spytała ostrym głosem przybyła, marszcząc ciemne brwi, śmiało nakreślone na białem, wyniosłem czole.
—Jego książęca wysokość uniósł się zbytecznie gniewem i uległ atakowi nerwowemu — odrzekł spokojnym głosem de Villeroy, pochylając się w głębszym jeszcze, niż dwaj poprzedzający, ukłonie.
Przybyła spojrzała nań badawczo. Po jej obliczu przebiegł lęk, połączony z wielką tkliwością, ale było to błyśniecie iskry elektrycznej, którą umiała w tej chwili stłumić.
— Posłałem po lekarza... — rzekł wychowawca, odpowiadając na badawcze spojrzenie.
— Nie potrzeba, nie wpuszczać go! — rozkazała dama.
A zbliżywszy się do leżącego chłopca, któremu wejście jej nie przeszkodziło w dalszym ciągu krzyczeć i walić rękami i nogami w dywan, zawołała:
— Wstań!
W głosie jej nie było ani przelęknienia, ani troskliwości, lecz rozkaz groźny, surowy, któremu nikt się opierać nie mógł i nie śmiał. Nie oparł się też i młodzieniaszek, tak dotąd krnąbny i pragnący wszelkiemi siłami zachować swoją wolę.
Zerwał się, odgarnął ręką spadające mu na czoło włosy i, oparłszy się plecami o stół, spojrzał z pod oka.
Skrzyżowały się spojrzenia przybyłej z jego wzrokiem.
We wzroku obojga płonął teraz jednakowy ogień.
Ogień gniewu, dumy i nieugiętej samowoli.
— Skazany jesteś na areszt przez 24 godziny o chlebie i wodzie! — zawoła stanowczo dama.
Jeszcze ognistszy błysk ukazał się w oczach chłopca.
— Jutro wczesnym rankiem mam być na przegiądzie mego pułku! — ozwał się chrapliwym, przytłumionym głosem chłopiec.
Dama nic mu na to nie odrzekła, tylko, zwracając się do pana Villeroy, rzuciła:
— Proszę, żeby mój rozkaz spełniony był z najzupełniejszą ścisłością (1).
I majestatycznym krokiem wyszła.
Cisza najzupełniejszą zapanowała.
Po chwili słychać było energiczne kroki chłopca. Nie tłumił ich nawet rozesłany dywan, jak nic nie stłumiło odgłosu delikatnie przekręconego w zamku klucza.
W milczeniu i z pewnem pognębieniem Jakób de Villeroy i dwaj jego młodzi towarzysze opuścili drugiemi drzwiami komnatę, w której przed chwilą rozgrywała się tak dziwnie gorsząca i niemiła scena.
A rozgrywała się w prawem skrzydle głównego pałacu Tuileries, pewnego czerwcowego poranku r. 1866.
Krnąbnym chłopcem był Ludwik Napoleon Eugeniusz, zwany pieszczotliwie Lulu, syn cesarza Napoleona III i małżonki jego, Eugenii hr. Montijo, ogłoszony od chwili przyjścia na świat w r. 1856 następcą tronu.
Damą, która jednem słowem umiała przytłumić niewczesne jego wybryki, samowolę i niepohamowaną krnąbność, była matka jego, Eugenia, cesarzowa Francyi.
(1) Prawdziwe.
II.
O CHLEBIE I WODZIE.
Pokój, do którego przeszedł następca tronu francuskiego, a przeszedł, nie czekając na wezwanie swego otoczenia, był oddzielony jednym tylko salonem od tego, w którym się rozgrywała powyższa scena.
Skromne sprzęty, brak kobierca na posadzce, za to wielki globus, stojący na nizki ej etażerce, duży stół na środku, mapy, rozwieszone na ścianach, świadczyły, że był pokojem do nauki. Od tej to nauki młodzieniaszek przed chwilą chciał się uwolnić, a natomiast użyć gry w wolanta, za którym przepadał, i to właśnie było przyczyną znanej nam już sceny.
Gdy drzwi zamknęły się za nim, wstrząsnął się cały i zaczął chodzić wielkimi krokami, potrząsając czupryną z charakterystycznym kosmykiem, spadającym na czoło a Ia Napoleon Wielki.
Nagle stanął i rzekł sam do siebie:
— Jestem głupiec! czemu nie odniosłem się do ojca? Najjaśniejszy pan z pewnością byłby zrozumiał, że nie zawsze się ma ochotę do siedzenia z temi nudne mi rzeczami! — to mówiąc, rzucił na podłogę pudełko z przyborami do rysunku.
Z pudełka wysypały się cyrkle, elipsy, ekierki i, leżąc na podłodze, patrzyły nań świecącą swą powierzchnią, jakby chciały zapytać:
— Cóżeśmy ci zawiniły, że się tak z nami obchodzisz?
Chłopiec zaczął znów chodzić, usuwając nogą w kąt rozrzucone przedmioty.
— Jak was, tak wszystkie przeszkody będę zawsze usuwał z mej drogi! — szepnął stanowczym głosem, kopnąwszy nogą otwarte pudełko. — Ojciec?... co mi też przychodzi do głowy! — rzucił półgłosem. — Najjaśniejszy pan czyni zawsze to, co chce najjaśniejsza pani! — dodał z pewnym przekąsem.
I dalej myślał:
— Gdy zostanę cesarzem, wszyscy mi muszą ulegać. — Nie pozwolę, żeby mi kto narzucał swą wolę. Nie pozwolę, stanowczo nie pozwolę!
Zmarszczył brwi i zadumał się:
— Państwo moje musi być wielkie i potężne, naród utrzymam w posłuszeństwie, nie potrzeba będzie żadnej dobroczynności, na którą najjaśniejsza pani tak się wysila, nie potrzeba — bo nikt nie będzie głodny, każdy będzie miał wszystko, co mu potrzeba.
W tej chwili on sam uczuł nagle głód.
Uśmiechnął się ironicznie.
— I nikogo skazywać nie będę na areszt o chlebie i wodzie! — dodał półgłosem, rozsiadając się w fotelu.
Oparł się łokciami o stół, piąstki podsunął pod brodę, wysunął dolną wargę i znów się za myślił.
— Gdy zostanę cesarzem, Francya musi być potężną... zawojuję świat cały, przedewszystkiem zawojuję Prusy i całe Niemcy... Ach, tych chciałbym zmieść ze świata, nie lubię ich!
Zgniotę ich, zgniotę, choćby za to, że chcą równać się z Francyą!
Zgniotę ich, ot tak, jak ten mój stryjeczny dziadek...
I podniósł głowę na wielki portret Napoleona I.
— Tylko - tylko będę przezorniejszy... nie dam się pokonać i uwięzić — oho, nie dam!
I w dziecięcej swojej głowie snuł najróżnorodniejsze plany. Plany nader śmiałe, a coraz mniej moźebne do wykonania.
Wstawał, chodził po pokoju, stawał na chwilę, marszczył czoło, podnosił głowę, to znów ją schylał, jakby na posadzce chciał się dopatrzyć urzeczywistnienia swoich planów.
To znów potrząsał głową, a charakterystyczny kosmyk włosów spadał mu na czoło, który z pewną precyzyą, właściwym sobie ruchem na bok odgarniał. I tak się w tych myślach pogrążył, że zapomniał o głodzie, który mu przed chwilą począł dokuczać.
Nie słyszał tez nawet, a może nie chciał słyszeć otwierających się drzwi i szelestu kroków wchodzących osób.
To Margot, córka pana de Villeroy, własnoręcznie przyniosła mu kawałek chleba na srebrnej tacy i takiż kubek, napełniony wodą.
Postawiła przed nim ten skromny posiłek, a jednocześnie wyjąwszy nieznacznie z za fałdów sukienki spory pakiet, podsunęła go pod podparte łokcie małego więźnia.
Lecz ten podniósł wzrok chmurny i, odsunąwszy pakiet, rzekł rozkazująco:
— Zabierz to! Nie potrzebuję niczyjej litości!
Margot spojrzała nań z wyrzutem, łzy woczach jej stanęły, ukryła jednak pakiecik przed wzrokiem ojca, który jednocześnie wszedł z nią i z panami Henrykiem Ancy i Emilem Gouret, niosącymi również własnoręcznie pościel i inne przybory dla młodego delikwenta.
Margot, ukłoniwszy się przesadnie dostojnemu więźniowi, odeszła. Panowie Henryk i Emil, również skłoniwszy się etykietalnie, ustawili przyniesione przedmioty, oddali ukłon pokorny i oddalili się w milczeniu.
Pan de Villeroy spojrzał tylko badawczym wzrokiem na młodego więźnia, rozejrzał się po pokoju, badając, czy jeszcze w nim czego nie brakuje, i, nie rzekłszy słowa, również się oddalił.
I dziwnemby się mogło zdawać, że nauczyciele spełniali w tej chwili funkcyę, należące do służby. Był to jednak rodzaj polityki, a raczej wyraźny rozkaz cesarzowej Eugenii, żeby nikt nie wiedział o areszcie jej syna i nikt do niego oprócz nich nie wchodził. Musieli więc zaufani i wtajemniczeni w całą sprawę wziąć na siebie staranie o zabezpieczenie jakiej takiej wygody dostojnemu więźniowi.
Pan de Villeroy przekroczył tylko ten rozkaz, wzywając z sobą dwunastoletnią córkę; nie chciał bowiem własnoręcznie podawać posiłku młodzieniaszkowi, który tak niegrzecznie względem niego się zachował.
Prócz tego Margot była towarzyszką zabaw następcy tronu, zwanego poufale Lulu. Teraz z upragnieniem oczekiwała owej partyi wolanta, którą sobie uplanowali, a ktora stała się przyczyną gorszącej, wyżej opisanej sceny.
Była też nad wiek rozsądna i z wielką powagą dała słowo ojcu, że tajemnicy dochowa.
Bolała ją kara, jaką ponosił Lulu, chciała mu osłodzić samotność i, przekraczając wolę ojca, zaniosła pudełko obsmażanych migdałów, za którymi Lulu przepadał. Zachowanie się jego zabolało Margot, Izy zakręciły się w jej ciemnych oczach i teraz stała w kąciku nieopodal drzwi z nader smutną minką. Panowie Gouret i Ancy, rozłożywszy przyniesioną pościel, w milczeniu wraz z panem de Villeroy opuścili pokój. Nie zapomnieli jednak oddać właściwego ukłonu, jak nakazywała etykieta, dla następcy tronu.
Na ukłon ten Lulu nie odpowiedział, co pan de Villeroy zapisał sobie w pamięci, jako uchybienie zwyczajom dworskim.
Po ich odejściu Lulu podniósł głowę, spojrzał z pogardą na stojącą przed nim tacę ze skromnym posiłkiem i począł biegać niecierpliwie, myśląc:
— Oddają mi ukłony! — No, tak należy! Ale jak śmią więzić następcę tronu i częstować go chlebem i wodą... Prawda, to nie oni — to najjaśniejsza pani... i to nie spytawszy się nawet, co było przyczyną mego oporu — myślał dalej.
— "Zamknąć go na 24 godziny o chlebie i wodzie!" — wymówił głośno, naśladując głos matki.
— I wyszła, jakby to chodziło o pierwszego lepszego, nie zaś o jej syna i następcę tronu francuskiego
I z zasępioną twarzą rzucił się znów na fotel.
— Margot to poczciwa dziewczyna! Jestem pewny, że wkręciła się umyślnie temu staremu wilkowi, swemu ojcu. Zrobiłem jej przykrość, nie przyjmując podarunku...
— Ale co też to ona mi przyniosła?... — zamyślił się. — Pewnie obsmażane migdały, albo kasztany...
I mimowoli ślinkę połknął.
— Szkoda, żem nie zostawił! Nie byłbym zasmucił Margot... no i przydałyby się...
I oblizał się.
— Ale nie! Następcy tronu francuskiego nie wypada okazywać słabości i łakomić się na przysmaki! — rzekł głośno.
I, wstawszy, przechadzał się po pokoju, trzymając ręce w kieszeniach.
Stanął przy oknie.
Mrok czerwcowy zapadał. Na podwórzu pałacowym, na który okno wychodziło, zapalano latarnie. Warta pilnowała bramy, rozmaici ludzie kręcili się po dziedzińcu.
— Szczęśliwsi są ci ludzie ode mnie! Robią to, co chcą... Czyż to, co chcą? — zapytał nagle sam siebie. — Nie, robią to, co im kazano, co każe ich obowiązek — pomyślał.
I mimowoli zaczerwienił się.
Przypomniał sobie bowiem, iź on dlatego siedzi zamknięty, iż nie chciał spełnić, co mu kazano, a co było jego obowiązkiem, to jest uczyć się w onej chwili.
— Źle zrobiłeś! — szepnął mu jakiś głos wewnętrzny.
— Jestem następcą tronu, powinienem robić to, co mi się podoba! Nikt nie powinien mi się sprzeciwiać! — zawołał głośno i tupnął nogą.
— Następca tronu jeszcze więcej powinien słuchać, bo kto nie umie być posłusznym, nie będzie umiał rozkazywać — szepnął mu znów tenże sam głos.
Aż obejrzał się dokoła, myśląc, że ktoś zakradł się do jego samotni i szepcze mu morały do ucha.
— Głupstwo! nikogo niema! To te nauki starego wilka i tych dwóch jego pomocników utkwiły mi w pamięci i mimowoli brzęczą, jak uprzykrzone komary! — mówił sam do siebie.
Przeszedł się znów kilkakrotnie po pokoju. Dotykał przedmiotów stojących na etażerkach i stoliku. Były to wszystko rzeczy potrzebne do nauki.
Z pewną niechęcią głowę od nich odwracał, jakgdyby cośkolwiek z nich stało się przyczyną jego samotności.
Stanął znów przy oknie.
Światło latarni oświecało dziedziniec.
Nie było jednak takiego ruchu, jak przed chwilą.
Żołnierze tylko przechadzali się miarowym krokiem, sprawiając wartę, każdy w miejscu oznaczonem.
— Gdybym na nich zawołał, stanęliby w mojej obronie, nie pozwolili więzić, Wszak słyszałem, że wojsko jest do mnie przywiązane... Ale nie, nie, ja tego nie uczynię! Jestem synem cesarza, następcą tronu!
I dumnie wydął wargi. Po chwili znów rzekł:
— Ach, jak to nudno być następcą tronu! Wszystkiego nie wolno, wszystko sprzeciwia się etykiecie...
Zamyślił się.
— Czy i innym chłopcom w moim wieku także wielu rzeczy zabraniają?... czy także im mówią: nie wypada?
Nie mogł sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Głód coraz więcej zaczął mu dokuczać.
Spojrzał na biały chleb, leżący na tacy. Nigdy mu się nie wydał tak białym i tak ponętnym.
Wziął go do ręki, poniósł do ust, nie ukąsił jednak, tylko położył energicznie z jakiemś wewnętrznem postanowieniem.
— Nie! Powiedziałem sobie, że nic nie dotknę, — i nie dotknę, choćbym umarł z głodu!
To mówiąc, wykrzywił się, jakby do płaczu, i rzucił się na posłanie, tuląc głowę w poduszce.
Łkanie wstrząsało jego ciałem. Nie wydał wszakże żadnego głośniejszego jęku. Owszem tulił się w miękkie puchy i odziewał, wstydząc się łez i szlochania.
Wstydził się ich sam przed sobą i drżał, żeby kto nie wszedł i jego łkania nie posłyszał. Wkrótce ucichł zupełnie, a miarowy, spokojny oddech oznajmiał, że następca tronu francuskiego ukoił bunt i smutek we śnie.
Spał, jak każdy zdrowy chłopiec w jego wieku.
III.
OJCIEC I SYN.
W r. 1866 wychodzą na widownię w Prusach dwaj znakomici ludzie: Otto Bismarck i Karol Moltke.
Wielkiemi swemi zdolnościami nie tylko przyczynili się do coraz większego rozrostu swojej ojczyzny, ale zarazem głos ich stał się stanowczym w sprawach całej Europy.
Bismarck pokierował tak sprawy, że księstwo hanowerskie upadło, a kilka drobnych państewek niemieckich zostało złączone z Prusami.
Jednocześnie gen. Moltke zwycięstwem pod Sadową(1) r. 1866 nad Austryakami nadał przewagę Prusom.
Że zaś Napoleon nie mógł patrzeć spokojnie na rozrost Prus, a przytem chciał utrzymać powagę. i pierwszy głos w sprawach Europy, przyjął godność rozjemcy między Prusami a Austrya.
Lecz chwiejność jego polityki nie pozwalali mu występować otwarcie. Wyjeżdżał więc wraz z małżonką do Salzburga (2) na zjazd z cesarzem austryackim, pozorując odwiedziny kondolencyą po śmierci nieszczęśliwego jego brata, rozstrzelanego w Meksyku, wysłanego tam również za wdaniem się Napoleona III.
Postanowienie odwiedzenia cesarza austryackiego powziął Napoleon nagle, ażeby nie do. wiedziały się dwory europejskie przed jego spełnieniem. Przypuszczeni byli do tajemnicy najzaufańsi, którym polecono czynić konieczne przygotowania do podróży.
Wypadki ogólno-europejskie i nagły wyjazd Napoleona III i Eugenii nie pozwalały zajmować się sprawami rodzinnemi, a więc i uwięzienie następcy tronu przeszło niepostrzeżenie.
Być może, iż ojciec nawet o tem nie wiedział lub po rozmowie z małżonką niewiadomość udawał. Matka, zobaczywszy syna o oznaczonej porze, przyjęła jego powitanie ze zwykłą etykietą dworską.
Po chwili tylko zbliżyła się do niego i, jakby czułość macierzyńska wzięła nad innymi względami górę, podniosła głowę syna ku sobie i przypatrzyła mu się uważnie. Lulu zaś, idąc za popędem serca, przekroczył wszelką etykietę, zarzucił ręce na szyję matki i, nic nie mówiąc, tulił się z prawdziwie dziecięcą tkliwością do jej piersi.
Pani Dumont, ochmistrzyni następcy tronu, i hr de Villeroy patrzyli z oburzeniem na przekroczenie etykiety dworskiej; nie śmieli jednak przerywać tego wybuchu czułości, pozostawiając wszelkie uwagi, gdy zostaną sam na sam z dostojnym wychowańcem. Zresztą chwila tej czułości trwała zaledwie mgnienie oka.
Eugenia umiała się powstrzymać od takich wybuchów.
Złożywszy więc pocałunek na czole syna, odsunęła go od siebie, dając tem znak, że pobyt syna w jej obecności skończony.
Zaraz tez zbliżyli się wychowawcy i, ku wielkiemu niezadowoleniu chłopca, zaprosili go do wyjścia z komnaty matki.
Chłopiec spojrzał na nich niechętnie, ale, nic nie mówiąc, przeszedł do swoich pokojów.
Lecz etykieta nakazywała, ażeby w oznaczonej godzinie przedstawił się ojcu. Z nadzwyczajną ścisłością zastosowano się do tego i Lulu ukazał się w gabinecie ojca.
— Jak się masz? - zawołał wesoło Napoleon III, który, obiecując sobie doskonałe wyniki z mającej się odbyć podróży, był w onej chwili w doskonałym humorze.
Było to znów przekroczenie etykiety, na które zżymali się wychowawcy. Chłopiec bowiem powinien był najpierw uczynić ukłon przy wejściu, postąpić trzy kroki i dopiero czekać ozwania się ojca.
Lulu tego wszystkiego nie zdążył uczynić, co gorsza, usłyszawszy wesoły głos ojca, pobiegł, pochwycił za rękę i przypadł do jego kolan, tuląc się pieszczotliwie.
Hr. de Villeroy i pani Dumont zamienili z sobą spojrzenia, przyczem jedno drugiemu zdawało się wyrzucać zbyt małą uwagę na zachowanie prawideł etykiety, przepisanej dla następcy tronu.
Ten, oparłszy się o kolana ojca, zapomniał o wszystkich swych troskach, wołając wesoło:
— Będę dziś na paradzie wojskowej! Będę widział wojsko, nowe umundurowanie, pokażą mi nowe karabiny, chassepoty... Ale i ja dostanę taki. chassepot, taki prawdziwy, żebym mogł z niego strzelać! — szczebiotał jednym tchem dalej. — Prawda, że dostanę? — pytał natarczywie, gdy ojciec z nadzwyczajną czułością wpatrywał się w jego nieco pobladłą twarzyczkę.
— Dostaniesz, dostaniesz! — mówił z czułością Napoleon.
Potem, gładząc go po buzi, zapytał nagle:
— Ale cóż to tak pobladłeś? Lulu zaczerwienił się po uszy.
— Może boisz się tych kul, które chassepoty tak daleko wyrzucają? — zapytał, uśmiechając się, ojciec.
— Ja ? kul ? — odpowiedział z oburzeniem
chłopiec.
I wyprostowawszy się, mówił:
— Jestem przecież następcą tronu francuskiego i wiem, że powinienem umieć obchodzić się z bronią, ażeby bronić państwa i rozszerzać jego granice.
— Rozszerzać... owszem — odpowiedział
Napoleon z uśmiechem. — Bronić zaś nie będziesz miał potrzeby; Francya jest tak potężna, iż nikt nie będzie śmiał jej napadać! — dodał cesarz z właściwą sobie chełpliwością (3)
Hr. de Villeroy i pani Dumont, stojący na uboczu, z wielkiem uznaniem pochylili głowy.
Lulu zaś rzekł:
— Bronić, — nie... bronić?... I zamyślił się.
Ojciec uważnie mu się z wielka miłością. przypatrywał.
— Następca tronu, syn nasz, jest mizerny. Co za przyczyna? — począł nagle, zwracając się do wychowawców.
Oboje spojrzeli na siebie. Ze zaś nie mieli polecenia, aby zameldować iego cesarskiej mości o wczorajszem zajściu, i nie wiedzieli, czy już o niem nie jest zawiadomiony, przez chwilę byli w kłopocie.
Pierwsza pani Dumont ozwała się wymijająco:
— Jego cesarska mość następca tronu sypia doskonale.
— O tak, doskonale! — przytwierdził hr. de Villeroy.
— W każdym razie musi być jakaś przyczyna tej bladości — rzucił Napoleon.
Lulu znów się zaczerwienił.
Ojciec przypatrzył mu się uważnie i rzekł:
— W oczach ma zmęczenie.
— Rzeczywiście, zmęczenie! — potwierdził hr. de Villeroy z ukłonem.
— Nadworny lekarz niech zbada i o wyniku badania w tej chwili mnie zawiadomi! — rozkazał cesarz.
I, pocałowawszy syna w oba policzki, dal znak, że posłuchanie skończone.
Tak wychowawcy, jak wychowaniec zadowoleni byli z tego.
Lulu nie chciał się przyznać przed ojcem ani do krnąbrności, ani do kary, — mimo więc, że lubił pozostawać w obecności ojca, okazującego mu wiele przywiązania, w tej chwili rad był, że nie będzie dalej przez niego badany.
Hr. de Villeroy i ochmistrzyni wprost odetchnęli, nie wiedząc, jaką wymyślić przyczynę nie dość dobrego wyglądu dostojnego wychowańca. Kłamiąc, osłabialiby swą powagę, mówiąc zaś prawdę, naraziliby się prawdopodobnie jej cesarskiej mości i ściągnęli niezadowolenie jego cesarskiej mości.
Skończone posłuchanie wybawiało wszystkich z kłopotu.
Lecz Napoleon prawdziwie kochał syna, kochał go nie tylko jako ojciec, lecz i jako cesarz, widzący w nim ugruntowanie dynastyi Bonapartych na tronie Francyi.
Były też chwile, że łatwo przechodził od widoków ziszczenia swoich nadziei do ich upadku.
Zaniepokoił się więc złym wyglądem jedynaka i, chociaż to nie była chwila naznaczona przez etykietę do odwiedzin małżonki, posłał z oznajmieniem zjawienia się w jej komnatach.
Eugenia, dająca w tej chwili posłuchanie jednej ze swoich modystek, co do tualety, w której miała wystąpić w Salzburgu, dość niechętnie przyjęła oznajmienie. Nie dając jednakże tego po sobie poznać, oddaliła damy ją otaczające i z czarującym, jak zwykle, uśmiechem spojrzała na wchodzącego małżonka.
— Czyś zauważyła, że Lulu dziś bardzo źle wygląda! — rzekł Napoleon z czułością ojca, strząsając z siebie dostojeństwo cesarza.
— Tak, i kazałam go zbadać lekarzowi.
— Masz już jakie wiadomości? — zapytał Napoleon.
— Dotąd żadnych. Ale gdyby było coś zatrważającego, de Crieux; po widzeniu go rano, byłby nas zawiadomił — rzekła uspokajająco.
— A jednak jest blady i ma w oczach zmęczenie — mówił cesarz, targając bródkę.
— Ach, jakiś ty zdenerwowany! — rzekła, kładąc mu rękę na ramieniu. — Nic dziwnego!... przy tylu sprawach... A nad wszystkiemi góruje twa nadzwyczajna miłość do syna -dodała z pieszczotą.
— Hm!.
— Dziecko, jak dziecko, ma czasem swoje kaprysy, stąd zły wygląd — mówiła dalej.
Po chwili takiej rozmowy, jak zwykli śmiertelnicy, w wspólnej trosce o syna, oboje ich cesarskie moście zostali uspokojeni przez nadwornego lekarza, iż następca tronu jest zdrów zupełnie i żadna choroba mu nie zagraża.
(1) Sadowa (po niem. Königgrätz, po czesku Karolowy Hradec) twierdza w Czechach.
(2) Miasto starożytne na pograniczu Austryi i Bawaryi.
(3) Rzeczywiste słowa Napoleona III
I.
NA PLACU ZGODY.
Eugenia de Montijo, zostawszy żoną Napoleona III i cesarzową Francyi, przez jakiś czas nie wdawała się w sprawy państwa, ani też nie używała swego wpływu na małżonka w rozdawaniu godności i urzędów. Ograniczała się tylko do wynajdywania osób zręcznych, eleganckich, umiejących się bawić i wyszukiwać coraz inne i więcej urozmaicone zabawy.
Osoby te, tak mężczyźni, jak kobiety, stanowili jej dwór, którym się otaczała i z którym robiła wycieczki w uprzywilejowane okolice Paryża.
Miała jednakże ten takt, że otoczenie swe, a nawet ulubieńców, wybierała z pomiędzy Francuzów, dając im pierwszeństwo przed Hiszpanami.
Chętnie brała udział w zabawach tanecznych w małem kółku i, upatrzywszy najzręczniejszego partnera, posyłała przybocznego szambelana z oznajmieniem, że chce, by stanął z nią do kadryla.
Uszczęśliwiony tem odznaczeniem kawaler starał się zręczność swą w prowadzeniu tańca posuwać do najwyższej umiejętności, Eugenia zaś, z właściwym sobie wdziękiem, stawała się na ową chwilę zwykłą śmiertelniczką, oddając się zabawie całą duszą i nie krępując nikogo swą cesarską obecnością (1).
— Zabawy takie — mówiła do rnęża — jednają nam wielką popularność.
Ale zabawy te były na bardzo poufałych, zamkniętych w ciasnem kółku zebraniach.
Na balach dworskich, gdzie tłumy ambasadorów i znakomitych osób, przedstawicieli państw obcych, snuły się z całą swą sztywnością, Eugenia z majestatem cesarzowej siedziała na przeznaczonem miejscu, obok Napoleona III. Nudzila się tak samo, jak on, i oboje spoglądali na przesuwające się w konwenansowym tańcu pary.
Przyjmowała z właściwą powagą i nic nie znaczącem wejrzeniem ukłony, a twarz jej, tak skończenie piękna, była też i skończenie chłodna, nie wyrażając nic więcej, prócz zwykłego, pełnego dworskiej etykiety uśmiechu.
W ciągu lat kilku piękna Hiszpanka wrosła najzupełniej w społeczeństwo francuskie.
Jako zaś matka następcy tronu, czulą się w obowiązku coraz więcej zajmować się sprawami państwa, a chociaż ją te rzeczy szalenie nudziły, okazywała wielkie zainteresowanie.
Coraz tez częściej spotykano ją podczas narad dworskich przy boku małżonka, tam zaś, gdzie wejście jej uświęconem prawem było wzbronione, starała się ubocznie o. przebiegu narad dowiedzieć, lub umiejętnie z małżonka najważniejszy ich przebieg wydobyć.
Jednak nie tylko mężowie stanu, lecz i zaślepiony w niej małżonek musiał przyznać, że nie ma ona zdolności dyplomatycznych.
W sprawach dworskich i państwowych wszystko jest podciągnięte nie tylko pod etykietę, ale i pewną dyplomacyę. Dyplomacya też było zatajenie prawdziwych powodów wyjazdu pary cesarskiej do Salzburga, oraz przygotowania do tej podróży.
Nie przerywano więc zwykłych przyjęć i zabaw, jakie urządzała Eugenia, a parada wojskowa, mająca się odbyć w tym czasie na placu de Ia Concorde (Zgody), ściągnęła liczny zastęp najznakomitszych osób, jakoteż i tłumy, żądne zawsze widowiska.
Eugenii bardzo chodziło o wystąpienie z całym przepychem, żeby każdy taki występ na długo pozostawał w pamięci widzów.
Teraz więc jechała w otoczeniu swojego dworu.
Szereg powozów ciągnął przez pola Elizejskie, ona zaś na pięknym, siwym rumaku, okrytym przepyszną makatą, jechała obok małżonka, ktory na takimże koniu, tylko bez opony, w mundurze generała gwardyi, postępował stępa, z powagą, oddając na prawo i lewo uśmiechy zgromadzonemu ludowi.
Lecz dziś wszystkie oczy skierowane były na następcę tronu, jadącego na małym koniku andaluzyjskim, z gatunku kuców. Konik stąpał w takt, ż pewną precyzyą, podnosząc w miarę, z dumą swą maleńką główkę.
Lulu miał na sobie również ubranie generała szwoleżerów pułku, który nosił miano następcy tronu.
Chodziło też głównie w owej chwili o pułk ten, inne bowiem, częściowo tylko przybyłe, miały stanowić tylko tło dla pułku następcy tronu.
Gdy przybyli na plac Zgody, powitano ich okrzykiem: "Vive l'empereur!" A potem: "Niech żyje następca tronu!" I wyciągano do malca dłonie, jakby go chciano unieść i do piersi przycisnąć.
Napoleon zwrócił wzrok na małżonkę z zadowoleniem. Zamienili spojrzenie.
Lulu w rozdawaniu uśmiechów naśladował ojca.
Para cesarska, zsiadłszy z koni, zajęła miej na przygotowanem wzniesieniu. Następca tronu w otoczeniu dwóch generałów-adjutantów, przejeżdżał przed swoim pułkiem.
Żołnierze prezentowali broń i mieli zaraz wykonać przygotowane na ten dzień ćwiczenie, gdy Lulu, czy zapatrzony na swoje szeregi, czy też że ręce mu osłabły po wczorajszym poście, wypuścił cugle, a konik, nie czując kierownictwa, począł galopować; młody jeździec zachwiał się, stracił równowagę i już miał spaść z konia... Wtem młody oficer pochwycił go jedną ręką, osadził na koniu, drugą zaś przytrzymał kucyka.
Była to jedna chwila, chwila tak krótka, że nawet dalej będący nie dostrzegli całego zajścia.
Adjutanci bowiem otoczyli małego jeźdźca, oficer zaś, podawszy mu lejce, usunął się na swoje miejsce, śledząc wszakże każdy ruch konika, jak i jego jeźdźca.
Lulu przyszedł zaraz do siebie, chwycił lejce, wzrokiem podziękował swemu wybawcy, w duszy zaś mu przeleciało: . — Dzielny chłopiec. Trzeba o nim pamiętać.
A w myśli oficera zadźwięczało:
— Dzielny chłopiec, nie zląkł się, dobrze się teraz trzyma na koniu!
Adjutanci wszakże uważali za stosowne nie męczyć dziecka długimi popisami wojska, skrócili je, jak tylko mogli, i wypadek cały przeszedł prawie niepostrzeżenie.
Lecz troskliwe oko ojca dostrzegło chwilowe, zachwianie się syna.
Szepnął nawet coś do małżonki.
Eugenia wytężyła wzrok, lecz Lulu siedział już na koniu, jakgdyby nic nie zaszło.
— Cesarz dziwnie jest dziś zdenerwowany, we wszystkiem widzi jakieś niebezpieczeństwo dla ukochanego jedynaka! — pomyślała, wytężając całą uwagę w stronę syna.
— Proszę dowiedzieć się, kto jest ten oficer, który mi dopomógł do utrzymania się na koniu. — ozwał się następca tronu do jednego ze swych adjutantów.
— Spełnione będzie życzenie jego cesarzewiczowskiej mości — odszepnął tamten.
Po skończonych manewrach tym samym porządkiem wracano.
Brakowało jeno p. Leroux, jednego z przybocznych generałów jego cesarskiej mości, ten bowiem otrzymał rozkaz:
— Proszę niezwłocznie sprowadzić nam młodego oficera, który dopomógł naszemu synowi do utrzymania się na koniu... I uniknięcia skandalu... — dodał w duchu.
Generał zaś niemało miał kłopotu z spełnieniem rozkazu. W chwili bowiem, kiedy cały wypadek miał miejsce, błądził wzrokiem po publiczności i całe zajście uszło jego uwagi. Do
piero najbliższe otoczenie następcy tronu dopomogło mu do rozwiązania zagadki.
"Napoleon tak był niespokojny o syna, że wzrokiem ciągle na jadącym przed nimi spoczywał.
Po powrocie do Tuileries wezwany został w tej chwili de Crieux.
W obecności obojga najjaśniejszych zbadał Lulu i znów uspokoił ich cesarskie moście, mówiąc:
-- Następca tronu jest zdrów zupełnie, rozwija się prawidłowo, sen i apetyt ma zadowalający. Dzisiejszy wypadek mógł być tylko wywołany chwilowem zmęczeniem, może brakiem uwagi, roztargnieniem, o co w wieku jego wysokości bardzo łatwo i od czego uchronić go trudno.
Poczem ukłonił się, a nie zapytany o nic więcej ani przez cesarza, ani przez jego małżonkę, cofając się, zniknął za portyerą.
Napoleon zbliżył się do syna, podniósł jego główkę, przypatrzył się badawczo, pocałował w oba policzki i rzekł:
— Odpocznij, potem używaj dnia według codziennego zwyczaju.
Chłopiec ukłonił się i podaną sobie rękę ucałował z prawdziwie dziecięcą czułością.
Na skinienie matki zbliżył się według wyuczonych dworskich reguł i, wyprostowany jak żołnierz, czekał na jej słowo.
— Trzeba zawsze umieć panować nad sobą nie pozwolić, żeby wzruszenie lub nawet niedyspozycya brała górę nad tobą — rzekła, wpatrując się w syna.
Chłopiec zaczerwienił się po uszy i skłonił według przyjętego zwyczaju.
Lecz w Eugenii zadrgało znów uczucie macierzyńskie. Wyciągnęła ku niemu białą swą, wązką, strojną w liczne pierścienie rękę.
Lulu przylgnął do niej ustami. Eugenia, idąc za popędem drgającego w niej w tej chwili uczucia, przyciągnęła go do siebie i przytuliła do piersi.
Wtedy Lulu objął ją po swojemu za szyję, a całując serdecznie, mówił:
— Mamo, kochana moja mamo! Napoleon rozrzewnionem okiem patrzył na tę czułość matki i syna.
(1) Z pamiętników damy dworu.
V.
WYCHOWANIEC I WYCHOWAWCA.
W oznaczonej godzinie zjawił się młody oficer na zamku cesarskim i wprowadzony został przed oblicze obojga najjaśniejszych.
— Przybliż się! — rozkazał łaskawie Napoleon.. Oficer, stojący tuż przy drzwiach, skłonił się po wojskowemu i, według przyjętego zwyczaju, postąpił dwa kroki.
— Winienem ci nie tylko podziękowanie, ale i nagrodę, za uchronienie naszego syna od upadku.
Młodzieniec oblał się rumieńcem, a zginając się w dworskim ukłonie, dźwięcznym rzekł głosem:
— Spełniłem swoją powinność i w tem otrzymałem już nagrodę.
Oboje najjaśniejsi uśmiechnęli się na tę zwykłą stereotypową odpowiedź.
— Jak się nazywasz ? — rzuciła łaskawie Eugenia.
— Stanislas Horszyński — odrzekł z właściwym ukłonem oficer.
— Comment? (Jak?) — spytał Napoleon. Oficer powtórzył, starając się jak najwyraźniej wymówić swoje nazwisko.
— Stanislas Horsz... — z trudnością i pewnym uśmiechem powtarzał Napoleon, nie mogąc jednak pokonać trudności niesłyszanej nigdy końcówki.
— To nie francuskie nazwisko? — spytała Eugenia, przychodząc w pomoc małżonkowi.
— Jest to nazwisko polskie — odrzekł oficer.
— Nie jesteś Francuzem? — spytał Napoleon.
— Jestem Polakiem — odparł Horszyński, z pewną godnością podnosząc głowę.
— Polak?... Polak?... — powtórzyli razem najjaśniejsi. '
Jednocześnie po licu Eugenii przebiegła jakaś myśl. Zmarszczyła brwi, jakby sobie coś przypominając.
Przypatrywała się pilnie przybyłemu, potem rzekła w sobie:
— Tak, tak, niewątpliwie!...
Wtem, wezwany poprzednio, Lulu wszedł w towarzystwie pana de Villeroy.
Ujrzawszy oficera, stojącego o trzy kroki ode drzwi, uchwycił go za rękę, szczebiocząc:
— Dziękuję ci, bardzo dziękuję! Gdyby nie ty, byłbym się skompromitował wobec mego pułku.
Pan de Villeroy zmarszczył brwi na to uchybienie etykiety, której prawideł, mimo ciągłych jego nauk, nie mógł wtłoczyć w głowę przyszłego władcy Francyi.
Cesarz łaskawie się uśmiechnął, małżonka jego zdawała się nie zwracać uwagi na całe otoczenie.
— Ojcze.. najjaśniejszy panie — poprawił Lulu, zbliżając się do ojca — chciałbym, żeby on zawsze był ze mną. — I wskazał na wyprostowanego oficera.
Napoleon ze zwykłą czułością przygarnął syna i rzekł:
— Zobaczymy...
— Możesz odejść! — rzekła matka.
Lulu zmarszczył się, z pod oka spojrzał i wcale nie miał ochoty spełnić rozkazu.
— Monsieur... — ozwał się ochmistrz, zapraszając ruchem ręki do wyjścia.
— Ja chcę, żeby on poszedł ze mną — ozwał się Lulu do ojca, wskazując na młodego oficera.
Wzrok Eugenii spoczął na małżonku, zachęcając go do stanowczości.
— Nie napieraj się, odejdź... potem... zobaczymy! — rzekł Napoleon, gładząc syna po niezadowolonej twarzyczce.
Lulu złożył usta w podkówkę, pocałował ojca w rękę i z wielkiem niezadowoleniem wyszedł z komnaty.
Oficer przeprowadził go życzliwym wzrokiem, nie wiedząc jednocześnie, czy i do niego rozkaz ten się nie stosuje.
Zatrzymało go pytanie najjaśniejszej:
— Jak dawno jesteś we Francyi? — spytała.
— Miałem lat sześć, gdym przybył tutaj z rodzicami.
— Co robi ojciec? — spytał cesarz łaskawie.
— Nie żyje...
— Matka? — spytała Eugenia.
— Nie żyje... — odrzekł oficer i głos dziwnie mu się załamał.
— Gdzieś się kształcił? — pytał dalej Napoleon.
— W College de France, potem w politechnice, skąd, trzy miesiące temu, wezwano mnie do pułku najjaśniejszego następcy tronu.
— Dawno straciłeś rodziców? — spytała z kolei Eugenia.
— Lat dziesięć temu.
— Kto się tobą opiekował? — pytała dalej.
— Jakaś niewidzialna ręka, o której istnieniu dotąd nie mogłem się dowiedzieć.
Twarz Eugenii rozjaśniła się uśmiechem. I znów pilnie spojrzała na mówiącego i znów szepnęła:
— Tak, tak, nie mylę się.
Napoleon patrzył przed siebie. Był zamyślony. Nie wiedzieć, czy myśl jego odbiegła do spraw szerszych i mającego nastąpić wyjazdu, czy też staczał walkę jakąś wewnętrzną.
" Nagle spojrzał na zegar i skinął ręką, dając znak, że posłuchanie skończone.
Przeciągnęło się ono i tak zbyt długo: aż
15 minut.
—Szczególna jakaś osobistość ten... ten Horsz... ten Polak... — rzucił Napoleon po wyjściu oficera.
— Prawda — odparła Eugenia.
I pogładziwszy pieszczotliwie, ale jakimś kocim ruchem zasępioną twarz małżonka, niezwłocznie wyszła.
Nowe osoby czekały na posłuchanie. Cesarzowa zaś, nie wezwana, nie miała prawa ni obowiązku być przy niem obecną. Zresztą te sprawy nudziły ją niesłychanie.
W tej chwili znać było, że myśl jakaś na jej licu osiadła.
Czy była to myśl o synu, zachowującym się nie tylko samowolnie, ale przekraczającym wszelką etykietę, której najjaśniejsza bardzo przestrzegała, czy też o jakiejś ozdobie swej tualety, którą z wielką precyzyą i namysłem modystkom i krawcom wskazywała?
Lulu tymczasem, poprzedzany przez pana de Villeroy, przeszedł do swoich komnat i, nic nie mówiąc, rozsiadł się wygodnie, podpierając łokciami na stole i ukrywając twarz w dłoniach.
— Jest to godzina zwykłej przechadzki i gry w wolanta — ozwał się mentor.
Lulu zdawał się nie słyszeć wezwania. Nie podniósł głowy, nie zmienił pozycyi, żadnym ruchem nie objawił, iż rozumie, że wyrzeczone słowa stosują się do niego.
Pan de Villeroy zmarszczył brwi, targnął niecierpliwie siwiejącego wąsa i, oparłszy się o kominek, postanowił czekać, aż się najjaśniejszy wychowaniec wysapie.
Wiedział o tem, że jest przez niego oddawna nielubiony, a od ostatniego zajścia czuł, że sympatya obniżyła się do zera. Gryzło go to niewymownie, tem więcej, że i z całego zachowania cesarzowej, jakkolwiek ona nie okazała mu swego najwyższego niezadowolenia, widział, że niechęć ku niemu w jej sercu wzrastała za to, iż musiała jedynaka, przyszłego władcę Francyi, ukarać.
Teraz pan de Villeroy, obserwując z pod oka następcę tronu, jednocześnie myslał sobie:
— Dyabli nadali tego jakiegoś oficerka. Mały najwyraźniej lgnie do niego, gotowi go wziąć na dwór, za towarzysza, może jakiego preceptora... Wszystko możebne...
I wprost niepokój przebiegł po jego twarzy.
— Nie, niepodobieństwo!... — uspokajał się, idąc za biegiem swoich myśli.
Jednocześnie Lulu rozważał:
— Czy może być nieszczęśliwszy chłopiec w całym Paryżu, nawet w całej Francyi, nade mnie? Nikt przecież nie ma przy sobie takiego starego wilka i każdemu zapewne pozwalają bawić się lub zapraszać do swego towarzystwa takich, jak im się podoba...
Ten oficer, który mnie uchronił od skandalu i wstydu wobec całego pułku, bardzo mi się podoba, — byłby z niego doskonały towarzysz... Wprawdzie nazywa się tak jakoś dziwnie, ale cóż to szkodzi...
Stanislas, to wcale ładne imię, nikt nawet takiego na całym dworze nie nosi.
— Stanislas! — szepnął, jakby się chciał przekonać o rzeczywistej piękności tego imienia.
I odjąwszy ręce od twarzy, wstrząsnął głową, przyczem charakterystyczny kosmyk a la Napoleon Wielki spadł mu na czoło.
— Wasza cesarzewiczowska mość odpocząłeś już zapewne. Możemy teraz udać się do ogrodu lub na plac gry — ozwał się łagodnym głosem mentor, podchodząc do swego wychowańca.
Ten podniósł wzrok i rzekł niechętnie:
— Byłem pewny, żeś pan oddawna poszedł już sobie!
Pan de Villeroy zagryzł wargi, zatrząsł się w duchu, uważał jednak, iź najlepiej pominąć to niegrzeczne ozwanie się młodzieniaszka, i pociągnął za taśmę od dzwonka.
Lulu zaś, wykrzywiając twarzyczkę pociesznie, rzucił:
— Niechże się przecie kto zjawi, żeby mi podać stosowne do spaceru ubranie!
W duszy zaś pomyślał:
— Póty będę ojca prosił, póki nie zezwoli, żeby Stanislas był ze mną. Dopieroż to będzie uciecha!
I na samą myśl spełnienia swego uporczywego żądania, twarzyczka jego rozjaśniła się uśmiechem.
W tej chwili zjawił się służący z kapeluszem i płaszczykiem, który Lulu, szczebiocząc wesoło, narzucał na siebie.
Ukazali się też panowie Emil i Henryk, a Lulu zaraz na wstępie ich zapytał:
— I wy będziecie dziś grali w wolanta?
— Z przyjemnością, jeżeli wasza cesarzewi czowska mość pozwoli — odpowiedzieli z ukłonem.
Lulu wydął wargi, nie wiedzieć, czy z zadowolenia, czy że inna jakaś myśl nasunęła mu się do głowy.
I zaraz mu przemknęło:
— Czy też Stanislas umie grać w wolanta? I, nie zwracając uwagi na pana de Villeroy, w towarzystwie Emila i Henryka wesoło zbiegł ze schodów.
Mentor posępny postępował za nimi, rozmyślając:
— Chłopiec jest bardzo samowolny, trzeba umiejętnie z nim postępować. A jednak muszę sobie zdobyć jego zaufanie... i życzliwość... — dodał.
Lulu, zbiegłszy na plac, przeznaczony do gry w wolanta, zapomniał o wszystkich poprzednich troskach.
Kilku zwykłych towarzyszów i towarzyszek zabaw czekało na niego, wśród których Margot starała się śledzić każde wejrzenie cesarzewicza.
Była zawsze na każde jego skinienie.
Lulu zapomniał o swojej godności i z wesołością, właściwą swemu wiekowi, oddał się zabawie.
Rzucał nadzwyczaj zręcznie wolantem, podbijał go pałeczką, a gdy latawiec, misternie wyklejony z różnokolorowego papieru, chciał spadać w nieodpowiedniem miejscu, Margot, biegnąc w podskokach, długim drążkiem nadawała mu właściwy kierunek.
Pełno też było gwaru i prawdziwej wesołości. Lulu biegał, jak fryga, jego dwaj młodzi nauczyciele podzielali ogólną wesołość i zabawę.
Tylko pan de Villeroy, nie spuszczając oka ze swego najjaśniejszego wychowańca, ponurą i zamyśloną twarzą stanowił dziwny kontrast z tem wesołem, rozbawionem gronem.
Innym razem byłby może miarkował zbyt głośne okrzyki, dziś postanowił uchybić nawet zwykłej etykiecie.
— Niech się wyszumi, wymusuje, jak młode wino — myślał sobie, patrząc na wychowańca — będzie potem uleglejszy.
VI.
CHWILA SWOBODY.
Cesarz byłby może zapomniał o młodym oficerze, któremu obiecał swą łaskę, lecz Lulu tak sobie wbił w główkę swego wybawiciela, iż, łamiąc się z trudnością, ciągle powtarzał w myśli:
— Stanislas Hor... szyński...
Gdy się kładł spać, powtórzył nawet głośno:
— Jutro już być powinien.
— Kto? — zapytała ochmistrzyni.
— Już ja wiem kto! — odrzekł, przymykając oczy.
W myśli zaś dodał:
— Jaka ona ciekawa! na złość nie powiem... Hor... Hor... szyński... — powtórzył jeszcze parę razy i zasnął.
Na drugi dzień, przy pierwszem widzeniu z ojcem, uchybił znów etykiecie, bo zaraz zapytał:
— A czemu go jeszcze niema?
— Kogo? — spytał, uśmiechając się, monarcha.
— Stanislas Horszyński — wykrztusił chłopiec.
— Que ce que c'est? (Co to jest?) — rzucił ojciec.
Lulu zmarszczył brwi, wstrząsnął spadającym mu na czoło kosmykiem i rzekł bardzo stanowczym głosem:
— Ten młody oficer, który mnie uchronił od spadnięcia z konia.
— Aa! — szepnął ojciec, jakby sobie co przypominając.
— Obiecałeś mi, ojcze — rzekł chłopiec, lecz zaraz, jakby sobie coś przypomniał, przybrał sztywną według etykiety postawę i powtórzył: — Obiecałeś mi, najjaśniejszy panie, że będzie włączony do mego dworu i będzie ciągle ze mną...
— A tak, ale nie trzeba się napierać — odrzekł Napoleon.
Lulu wyciął usta z niezadowoleniem i, kłaniając się, mówił podniesionym głosem:
— Monarcha zawsze powinien dotrzymać słowa.
Pan de Villeroy aż syknął z oburzenia i cały zadrżał.
Cesarz zaś uśmiechnął się pobłażliwie, miał nawet ochotę uściskać jedynaka za to może zbyt śmiałe, ale znamionujące charakter odezwanie, powstrzymał jednakże czułość ojcowską i rzekł:
— I dotrzyma! Ale i ty dotrzymaj i bądź grzeczny! — dodał, przybierając ton moralizatora.
I podał synowi rękę do ucałowania, dając tem znak, że może odejść.
Pan de Villeroy zabrał swego wychowańca, nie szczędząc mu uwag za zbyt śmiałe słowa i natrętne domaganie się spełnienia obietnicy.
Lulu z początku słuchał, jakby nie do niego były zwrócone uwagi — potem nagle odwrócił się, spojrzał w oczy mentora:
— Sameś mnie pan tego nauczył!
— Jakto? — spytał zdumiony de Villeroy.
— Ileż to razy powtarzałeś mi i powtarzasz: "Monarcha powinien zawsze dotrzymywać obietnicy!" — Przyczem starał się naśladować głos i postawę wychowawcy.
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Entrez — zawołał pan de Villeroy z wielką skwapliwością.
Wbiegła Margot.
Na widok ojca nieco się stropiła. Lecz pan de Villeroy nie tylko, nie skarcił jej wejrzeniem, lecz był zadowolony, że wejście jej uwolniło go od odpowiedzi przekornemu chłopcu. Uśmiechnął się nawet i rzekł łaskawie:
— Jeżeli wola jego wysokości, możesz tu pozostać.
Margot, złożywszy ukłon, zwróciła się do cesarzewicza:
— Udało mi się własnoręcznie zerwać te kwiaty. Przynoszę ci je na dzień dobry.
To mówiąc, podała olbrzymi bukiet kwiatów polnych, które Lulu bardzo lubił.
— Dziękuję ci, Margot, że pamiętasz o moich upodobaniach! — zawołał wesoło Lulu, odbierając podarunek i wkładając w kwiaty nos dla wciągnięcia w siebie świeżego ich zapachu.
Lecz gdy odjął od nich twarzyczkę, Margot, śmiejąc się, zawołała:
— Ach, przejrzyj się, przejrzyj, tylko prędko! I bez żadnej ceremonii obróciła go do zwierciadła.
Na twarzy chłopca była rosa i delikatne barwy — żółta przeważała i nią też cały nos był umalowany.
Lulu śmiał się, patrząc w lustro, a Margot, pochwyciwszy bukiet, wgłębiła w niego twarzyczkę i po chwili stanęła również osypana na twarzy pyłem kwiatów.
Oboje, objąwszy się wpół, przeglądali się w zwierciadle, potem patrzyli na siebie, wykrzywiając się, robiąc rozmaite miny i śmiejąc się z prawdziwem rozbawieniem, właściwem swemu wiekowi.
Margot wyjęła kilka kwiatów z wiązanki i, splotłszy z nich wianuszek, włożyła na głowę przyszłego władcy, przyczem mówiła, przekrzywiając główkę:
— Bardzo ci ładnie! jesteś ukoronowany...
— Kwiatami! — dodał Lulu.
— To najpiękniejsza korona! — rzekła Margot.
— Może masz słuszność. Taka korona nie przynosi trosk i zmarszczek, jakie coraz częściej widzę na twarzy ojca — mówił z jakąś powagą Lulu.
Margot, chcąc przerwać jego zasępienie, rzuciła nań garstką kwiatów.
Lulu nie został jej dłużny.
Obrzucali się tak nawzajem, śmiejąc się i żartując.
Wkrótce ogromny bukiet poszedł w rozsypkę. Mieli kwiaty na włosach, sukniach, walały się po dywanie. Oni, rozradowani, podnosili je i znów rzucali na siebie.
Popo, biały piesek, z długą angorską sierścią, ulubieniec następcy tronu, rozbudzony z drzemki, z początku przypatrywał im się leniwie. Nagle jednak szczeknął, zeskoczył z poduszki i począł się z nimi gonić, wyprawiając bardzo pocieszne harce.
To jeszcze w większą wesołość wprawiło Lulu i jego towarzyszkę. Obrzucali kwiatami Popa i bawili się z całą ochoczością, używając chwili zupełnej swobody, która im się tak rzadko zdarzała.
Napoleon zaś wprost był zawstydzony zapytaniem syna o młodego oficera. Zaraz też przywołał oficera służbowego, ten zaś wezwał pana Leroux, przybocznego cesarskiego szambelana.
— Chcę mieć jak najbliższe szczegóły o wychowaniu i sprawowaniu się młodego oficera, który oddał przysługę naszemu synowi.
— Spełni się wola najjaśniejszego pana — odrzekł szambelan.
Poczekał chwilę, a widząc, że najjaśniejszy zagłębił się w czytaniu, zginął za portyerą.
Cesarzowi utkwiły snadź słowa syna, bo na poły głośno je powtórzył:
— Monarcha, gdy obieca, powinien dotrzymać słowa!
I z prawdziwie ojcowską czułością dodał:
— Co to za rozwaga w tym chłopcu! Nad wiek, nad wiek — powtarzał z zadowoleniem.
Gdy zaś znalazł chwilę, że byli sami z małżonką, opowiadał jej całą rozmowę i ozwanie się chłopca.
Eugenia z pobłażliwym uśmiechem słuchała tych pochwał. Lecz samowola chłopca w wielu razach wcale jej się nie podobała, marszczyła więc brwi z niezadowoleniem. Uważała jednak za właściwe nie psuć rozkosznego uniesienia małżonka i mówiła z przymileniem:
— Jak ty go kochasz! jak ty kochasz tego naszego jedynaka!
Gdy zaś Napoleon coraz więcej rozwodził się nad jego zaletami i nad wiek rozwinięciem, Eugenia, kładąc rękę na ramieniu męża, rzekła:
— Nic dziwnego, wszak on jest synem twoim!
Cesarz uśmiechnął się na te pochlebne słowa, wkrótce jednak spochmurniał i na licu jego osiadła troska, która teraz coraz częściej się ukazywała.
VII.
ORDER.
Szambelan, otrzymawszy rozkaz od cesarza co do wywiedzenia się o Stanisławie Horszyńskim i to z dodaniem "niezwłocznie", wymówionem z pewnym naciskiem, wydał stosowne co do tego polecenie, dodając również: — Niezwłocznie !
Przyczem uczynił gest, przypominający ruch ręki samego cesarza, a dla dobitności starał się głosowi swemu tenże sam dźwięk nadać.
Wszystko to podziałało tak skutecznie, że urzędnicy, wysłani do Kolegium, szkoły inżynierów i pułku, w którym znajdował się młody oficer, w kilka godzin przynieśli jak najpochlebniejsze wieści.
Wszystko to wezwany nadprogramowo szambelan powtórzył najjaśniejszemu z całą dokładnością.
Nie powtórzył zaś tylko tego, że oficer ten był utrzymywany i kształcony przez jakąś niewidzialną a możną snadź osobę, bo w oznaczonych dniach odbierano na jego wychowanie i potrzeby znaczną sumę, z zaleceniem, aby z tego była wvpłacana pensya na osobiste wydatki młodzieńca.
Nie powtórzył, bo o to nie kazano mu się dowiadywać.
Cesarz, usłyszawszy pochlebne sprawozdanie o młodym oficerze, polecił:
— Niech się stawi... — a spojrzawszy na zegar, stojący nad kominkiem, dodał:
— Za 2 godziny, o 5-tej!
Nie brakowało ani minuty do oznaczonej godziny, gdy urzędnik służbowy, krztusząc się i z trudnością wymawiając, oznajmił:
— Stanisław Horszyński, oficer z pułku następcy tronu.
Cesarz dał znak przyzwalający.
Wkrótce młody oficer przestąpił progi gabinetu cesarskiego.
— Należysz od tej chwili do dworu naszego syna, następcy tronu, jesteś adjutantem — rzekł łaskawie Napoleon, przypatrując się przybyłemu. — Bardzo sympatyczny — pomyślał. — Lulu ma dziwnie przenikliwe oko — dodał w myśli z rozczuleniem rodzicielskiem. — Masz nazwisko trudne do wymówienia, będziesz się zwał odtąd Stanislas Horche — rozkazał najmiłościwiej.
Po twarzy oficera przebiegł wyraz niezadowolenia, cesarz wszakże tego nie dostrzegł, bo, zwróciwszy się w inną stronę, dał tem znak, że posłuchanie skończone.
Nowo mianowany adjutant, nim dostał się przed oblicze następcy tronu, przeszedł istne tortury.
Ochmistrz dworu, następnie ochmistrz następcy tronu i cała plejada dostojników oglądali go od stóp do głowy, dając wzkazówki co do zachowania się na dworze.
Niektórzy zazdrościli mu łaski. Ci byli nie tylko uprzejmi, lecz wprost nadskakujący, inni przyjęli fakt obojętnie, nie zwracając nań uwagi.
Najdłużej zatrzymał go p. de Villeroy, obznajmiając i ucząc etykiety, zachowywanej na dworze francuskim. Adjutant z przykładnością ucznia i posłuszeństwem żołnierza słuchał jego nauk, dając do zrozumienia, że nie tylko je pojmuje, lecz jest za nie wdzięczny.
— Sprytny, ale i potulny chłopak! — po myślał ochmistrz. — Mc nie szkodzi, może mi być pomocą w wychowaniu tego... — chciał dodać jakiś niezbyt pochlebny epitet, ale zmiarkował się, iż nawet w myśli nie wypada mu tego uczynić, pochylił więc głowę i z miną prawdziwego dworaka dodał już półgłosem:
— Przyszłego władcy Francyi.
W tem zbliżył się Emil Gouret i szepnął:
— Następca tronu mocno się niecierpliwi..
Jednocześnie obrzucił spojrzeniem swego przyszłego kolegę w trudnej sprawie utemperowania dostojnego wychowańca.
Pan de Villeroy, nie odpowiadając nic Emilowi, rzekł do Horszyńskiego:
— Będziesz miał teraz szczęście stanąć przed dostojnym swym patronem.
I idąc naprzód, przeprowadził adjutanta przez długi korytarz.
Gdy weszli do pokoju następcy tronu, p. de Villeroy oddał mu ukłon, na który Lulu nie zwrócił uwagi, lecz podbiegł do Stanisława, a podając mu obie ręce, zawołał:
— Jesteś nareszcie! Myślałem, że cię już do mnie nie wpuszczą.
Pan de Villeroy, nie chcąc karcić wychowańca za brak zachowania etykiety i zbyt poufałe przywitanie przybyłego, oddalił się, mrucząc do siebie:
— Jeżeli ten młokos pojął moje nauki i ma dosyć sprytu, będzie wiedział, jak sobie postęwać z tym...
I nie kończąc znów myśli, dodał:
Może mi to nawet umniejszyć kłopotu z dostojnym wychowańcem.
A dostojny wychowaniec, który przed chwilą tupał nogami, dopominając się o przybycie nowego adjutanta, teraz z rozchmurzoną i zarumienioną twarzyczką mówił:
— Cieszę się bardzo, że tu jesteś! Będziemy się bawić! Będziesz dobrym dla mnie towarzyszem, wszak prawda?
— Ależ naturalnie! Będziemy się bawić od rana do nocy! — odpowiedział Stanisław.
I na dowód, że pragnie zabawę zaraz rozpocząć, podrzucił nogą walającą się na dywanie dużą piłkę, która, odbiwszy się od wysokiego sufitu, upadła tuż przy nogach Lulu.
— Jakie ty umiesz sztuki! — zawołał chłopczyk. — Ja i ręką tak wysoko nie rzucę!
— Nauczymy się powoli tej sztuki, a tymczasem rzucajmy piłkę ręką, a kto ją złapie pięć razy z rzędu, zasłuży na order — rzekł adjutant.
— Na jaki order? — spytał Lulu.
— A no, taki z papieru z numerem 5, jaki dają chłopcom w Kolegium — odrzekł Stanisław.
I cofnąwszy się na długość pokoju, rzucił piłkę w nadstawione ręce chłopca. Rzucił ją zaś tak umiejętnie, że Lulu odrazu ją schwycił i odrzucił partnerowi. Zabawa trwała długą chwilę, Lulu łapał piłkę, co mu się dawniej nie zawsze trafiało. Stanisław również łapał odrzuconą, pierwszeństwo jednak było przy następcy tronu, który po piątem złapauiu skakał z radości, wołając:
— Mam order!
I odrzuci! piłkę.
Adjutant umyślnie jej nie chwycił i piłka potoczyła się po dywanie.
— Przegrałem! — rzekł z komicznie smutną miną.
Lulu śmiał się i podskakiwał.
— A order? — zapytał.
Adjutant obejrzał się, nie wiedząc, skąd wziąć tę wielką odznakę.
Nagle spostrzegł na stole pocięty papier, którym się przed chwilą zabawiał chłopiec. Zbliżył się więc do stołu, ołówkiem kolorowym bardzo zręcznie narysował piłkę, umieszczając w niej ozdobną piątkę, a u góry koronę cesarską.
Lulu z zaciekawieniem przypatrywał się jego robocie, wołając z zachwytem:
— Jak ty ładnie rysujesz! A mnie nauczysz?
— Z największą przyjemnością! — odrzekł uśmiechając się oficer.
I przypiął mu papierowy order.
Lulu przejrzał się w zwierciedle i był tak dumny z tego odznaczenia, jakgdyby je zdobył prawdziwą zasługą.
Nagle jednak rzekł:
— Musi ci być przykro, źe nie masz orderu?
— Nie zasłużyłem: złapałem piłkę tylko cztery razy! — odparł Stanisław z udanem zmartwieniem.
Lulu zmarszczył czoło, a potem z miną poważną zawołał:
— Poczekaj! postaram się, żebyś również order otrzymał.
Ruch na podwórcu pałacowym, trwający już od rana, wzmagał się coraz więcej; jednocześnie wszedł pan de Villeroy, oznajmiając:
— Najjaśniejsi państwo proszą następcę tronu.
Nie była to zwykła chwila widzenia się z rodzicami, niemniej Lulu z wielką radością pośpieszył, aby się pochwalić orderem. Nawet do p. Villeroy, zamiast z chmurną jak zwykle miną, zwrócił się z uśmiechem i, wskazując na order, zawołał;
— O!
Ten spojrzał z zadowoleniem i, aby nie uchybić etykiecie, skłonił się i szepnął:
— Wspaniale!
Potem, wskazawszy ręką drzwi otwarte, zapraszał dostojnego wychowańca do wyjścia. Lulu, pochwyciwszy rękę adjutanta, rzekł:
— Pójdź ze mną!
P. de Villeroy skrzywił się na to, lecz pozwolił mu przejść tak przez kilka pokoi. Przed drzwiami wszakże gabinetu jego cesarskiej mości ozwał się uprzejmie:
— Najjaśniejsi państwo wzywają tylko następcę tronu.
I drzwi otworzył.
Adjutant chciał pozostać, lecz Lulu przytrzymał go obiema rękoma, mówiąc:
— Ze mną wolno ci wszędzie.
Gdy jednak spostrzegł oboje rodziców gotowych do podróży, puścił rękę towarzysza, który się cofnął, i z grymasem zawołał:
— Ojciec i mama wyjeżdżają?
Napoleon w miejsce odpowiedzi przygarnął syna do siebie i na obu jego policzkach wycisnął serdeczny pocałunek. Eugenia pogłaskała go po głowie i rzekła:
— Trzeba być grzecznym, słuchać ochmistrzyni i nauczycieli.
Lulu podniósł na matkę chmurne oczy i, nic nie mówiąc, ucałował podaną sobie rękę.
Wtedy Eugenia dotknęła ustami jego czoła i, zwracając się do małżonka, dała znak, że jest gotowa do wyjścia.
— Lulu wsiądzie z nami do powozu i odprowadzi nas na dworzec! — rozkazał cesarz, jakby nie mogąc rozstać się z synem.
Eugenia przyjęła to żądanie w milczeniu. W programie nie było mowy o tem, że syn ich odprowadzi. Lulu podskoczył z radości, potem, jakby sobie nagle coś przypomniał, wskazał na order, zdobiący jego kurtkę, i zaraz oglądając się zapytał:
— Gdzież mój adjutant? I on pojedzie?
— W drugim powozie — rozkazał cesarz i z ojcowską pobłażliwością słuchał szczebiotu syna, który mu opowiadał o grze w piłkę i swojem zwycięstwie nad adjutantem.
— Ale i on powinien dostać order! — nagle zawołał Lulu.
Cesarz uśmiechnął się łaskawie.
Gdy powozy ruszyły, turkot kół głuszył szczebiot chłopca, któremu z wielką miłością przypatrywał się ojciec, matka zaś z poważną i pobłażliwą miną spoglądała na obu, nie mieszając się do rozmowy.
Dopiero na dworcu wycisnęła pocałunek na czole syna, a z okna wagonu przesłała mu uśmiech, pełny macierzyńskiej czułości.
Na chwilę oczy jej spoczęły na stojącym za chłopcem adjutancie. Uśmiech zabłąkał się na jej licu.
Wreszcie szepnęła sobie:
— Tak, niewątpliwie tak! Pociąg ruszył.
Oczy cesarza długo jeszcze patrzyły w stronę, gdzie Lulu stał w otoczeniu swojej świty. Z powrotem uczepił się ręki swego nowego adjutanta i, wskoczywszy do powozu, wskazał mu ręką miejsce naprzeciw siebie.
Obok następcy tronu siadł, jak zwykle, hr. de Villeroy.
VIII.
W UPOJENIU!
Dwutygodniowa podróż najjaśniejszych państwa i pobyt w Salzburgu dały najwidoczniej oczekiwane rezultaty dyplomatyczne. Napoleon wrócił w doskonałym humorze, jakby odmłodzony, zdrowszy, — nawet ciągła zmarszczka na czole wygładziła się nieco.
Małżonka jego snadź również zadowolona była z przyjęcia; twarz jej piękna, lecz chłodna, ożywiła się bardzo, a nowe projekty zabaw i przyjęć dawały poznać, że cesarzowa świetnością ich chce uspokoić umysły co do wewnętrznego stanu monarchii i zapewnionego wpływu na państwa Europy.
Lulu powitał rodziców z rozpromienioną twarzyczką, opowiadając:
— Nowy mój adjutant jest wybornym towarzyszem, bawi się ze mną...
Ale czy się uczysz? — przerwał ojciec, patrząc z miłością na syna.
— A jakże! Horche rysuje i ja rysuję! nauczył mnie zdejmować plany, — mam z całego pałacu i ogrodu. Zaraz je przyniosę.
I chciał biedz, ażeby się swą pracą pochwalić, lecz matka połoźyła mu dłoń na ramieniu i spytała:
— A nauki z hr. de Villeroy jakże idą? Chłopiec skrzywił się nieco, odparł jednak:
— Jak zwykle. Ale staram się, żeby opowiadanie jego zrozumieć, z Gouretem i d'Ancym zbieramy owady i rośliny, mam już dużo zasuszonych... przyniosę.
I znów chciał wybiedz.
Lecz matka wstrzymała go jeszcze, wypytując o rozmaite drobiazgi, a ojciec, korzystając z tej chwili sam na sam z synem, pieścił go i całował, porozumiewając się wzrokiem z małżonką, jakby chciał mówić:
— Co za spryt, co za dowcip! a zarazem jaka rozwaga!
Lecz sprawy państwa nie pozwoliły im się długo cieszyć tą rodzinną sielanką, — trzeba było się rozstać i p. de Villeroy zjawił się po swego dostojnego wychowańca.
Zapytany na uboczu przez cesarzową o zachowanie się Lulu, odrzekł:
— Najjaśniejsza pani, z rozkoszą jej oznajmiam, że następca tronu z każdym dniem staje się rozsądniejszym.
Rzeczywiście Lulu był teraz znośnym chłopcem.
Od chwili przybycia Horszyńskiego, który mu coraz inne wymyślał rozrywki i podzielał je z nim, jakby towarzysz równego wieku, Lulu nie tylko pozbywał się grymasów i okazywania na każdym kroku swojej woli, lecz chętniej brał się do nauki.
Emil Gouret i Henryk d'Ancy chętnie do tych zabaw należeli, czem sobie również zdobywali serce ucznia. Zdobywali, ale nie w tym stopniu, co nowy adjutant, bez którego chłopiec na chwilę obejść się nie mógł.
Krępowało to Horszyńskiego, lecz zarazem pochlebiało mu wielce.
Prócz tego, pokochał serdecznie chłopca i nieraz myślał sobie:
— Nie mam nikogo, jestem zdala od swojej ojczyzny. Jakaś niewidzialna ręka opiekowała się mną dotąd, powinienem oddać to następcy tronu, który jest nadzieją i chlubą przybranej mojej ojczyzny — Francyi.
Margot niechętnie patrzyła na tę przyjaźń; Lulu, który miał w niej jedyną towarzyszkę, zaniedbywał ją teraz. Ale sprytna dziewczyna doskonale zrozumiała sytuacyę. Umiała się też tak postawić, że Horche często ją zapraszał do wspólnej zabawy. Ona zaś przeniosła teraz całą swą sympatyę na niego.
Umiała również tak się wkręcić, że, ile razy adjutant miał chwilę wolną, zawsze ją spotykał na swojej drodze uśmiechniętą, darzącą go świeżo zerwanym kwiatkiem lub słówkiem uprzejmem. P. de Villeroy widział to doskonale. Lecz o ile był surowym wychowawcą, o tyle nader pobłażliwym dla swej jedynaczki, którą po śmierci żony sam się zajmował, psując i pozwalając na wszystkie jej kaprysy i zachcianki.
Zmianę, jaka zaszła w usposobieniu następcy tronu, sobie przypisywał, powtarzając:
— Właściwym taktem i umiejętnością postępowania najbardziej rozhukanego konia można poskromić.
Że zaś towarzystwo adjutanta uważał dla swego wychowańca za bardzo zbawienne, nie krzywił się na niego i wbrew wszelkiej etykiecie rozmawiał z nim poufale.
W takich warunkach upłynęły chwile pod czas nieobecności najjaśniejszych państwa i w takich upłynęły lata.
Lulu wyrastał na młodzieńca, zdając sobie coraz więcej sprawę z obowiązków, jakie nań spadały, jako przyszłego władcę Francyi.
Ale wypadki w Europie, które zadowalały Napoleona III, w r. 1869 wikłać się zaczęły, wywołując znów troskę na jego oblicze.
Dążące do coraz większych zaborów Prusy z uzurpacyjną polityką Bismarcka poczęły go niepokoić.
— Francya jest silna! — pocieszał się po każdej rozmowie z marszałkiem Nielem, zajmującym się reorganizacyą armii.
Była to przelotna pociecha, którą najbliższe otoczenie nie zawsze podzielało.
Prócz tego w łonie samego państwa poczęły się gromadzić chmury, zaciemniając powoli błyszczące dotąd nie zmąconą pogodą niebo.
Potworzyły się stronnictwa, domagające się, żeby cesarz rządy swe podzielił z parlamentem.
Coraz więcej wzrastała niechęć przeciw Napoleonowi III i sarkania na nadmierne zabawy, pochłaniające ogromne sumy, których naród musiał dostarczać. Niezadowolone głosy coraz częściej zaczynały się podnosić.
Popularność pięknej Eugenii, zdobyta dobro czynnością, odwiedzaniem przytułków i osobistem zaglądaniem w zaułki, gdzie się mieściła uboga ludność, chwiać się zaczęła. Dawały się też słyszeć głosy:
— Obiema rękoma bierze, a jedną okruchy daje! (1).
Głosy te, jak roje uprzykrzonych owadów zwisały nad Paryżem, rozściełając się po całym kraju.
Wciskały się nawet do cesarskich przybytków, jakkolwiek nie w tej formie, zawsze w dostatecznie uprzykrzonej, żeby zaniepokoić i zachmurzyć chorego i nadmiernie starzejącego się Napoleona III.
— Jedynie tylko reformy i dążność do nadania konstytucyi mogą uratować mnie, dynastyę i państwo! — mówił cesarz w kółku poufnem.
— Jedynie zachowanie dawnego porządku i dawnych zwyczajów może uratować nas i Francyę! — upierała się Eugenia.
Następca tronu milczał, po błysku jednak oczu znać było, że po raz pierwszy podziela niczem nie uzasadnione zdanie matki. Od niejakiego bowiem czasu bywał dopuszczany na te poufne narady, gwoli obznajmieniu się z przebiegiem spraw państwa.
Zaprzyjaźniony ze swoim adjutantem, nasłuchał się o konieczności rządów konstytucyjnych, o których ten znalazł dużą wzmiankę w papierach pozostałych po ojcu. W długich rozmowach Horszyński starał się swemu dostojnemu przyjacielowi tłómaczyć, jak wielkie szczęście takie rządy krajowi przynoszą. Następca tronu nie podzielał jednak zapatrywań adjutanta, mówiąc nieraz:
— Może to dobre dla narodu, lecz nie dla państwa.
Albo:
— To bardzo ładne, ale jestem przyszłym władcą potężnej Francyi, nie mogę na takich mrzonkach opierać swojej władzy.
Wydymał przytem usta, prostował swą młodzieńczą postać i poczynał rozmowę o zabawach i błahostkach, które go niesłychanie od niejakiegoś czasu zajmowały.
Takie zapatrywanie się przyszłego władcy Francyi bolało nad wyraz Horszyńskiego nie narzucał mu jednak swego zdania, obiecując sobie:
— Przyjdzie czas, że on to przecież zrozumie.
Napoleon pozornie ustępował swojemu najbliższemu otoczeniu, mimo to, po naradzie z ministrami, podczas sesyi parlamentarnej w mowie tronowej w końcu r. 1869 między innemi wygłosił:
— Francya zabezpieczona jest od nieprzyjaciół, reformy są na porządku dziennym.
Słowa te uspokoiły nieco umysły, uspokoiły tem więcej, iż ukończenie kanału Sueskiego dawało Francyi przewagę handlową, zwracając uwagę na tę nową drogę, z której miały popłynąć nieobliczone bogactwa.
Rzucono narodowi błyskotkę.
Błyskotkę tem większą, że cesarzowa wraz z następcą tronu w nadzwyczaj świetnem otoczeniu odbyła podróż na Wschód i była obecną przy otwarciu kanału Suezkiego.
Świetność tej uroczystości była wprost bajecznie olśniewająca. Okrzyki zadowolenia wznosiły się, rozlewając radosne odgłosy po trzech częściach świata: Europie, Afryce, Azyi. Wielkość, potęga i spokój Francyi urastały do zenitu.
Wśród tego upojenia następca tronu rzucił swemu nieodłącznemu adjutantowi:
— Widzisz, ja znam mój naród.
Adjutant skłonił głowę w milczeniu, z oczu pp. Gouret i d'Ancy, będących również w świcie, posypały się jakieś niebywałe dotąd błyskawice.
(1) Dosłowne.
IX.
NA WOJNĘ!
— Ren stanie się naturalną granicą Francyi, sięgniemy może i dalej! — wyrzekła raz cesarzowa w poufałem kółku. Słowa te rozbiegły się echem po całej Francyi, napełniając umysły niczem nie uzasadnioną otuchą.
Maleńka tylko garstka westchnęła. I znów dziwna rzecz...
Nadziei tych nie podzielał następca tronu. Młodociany i niezrównoważony jego umysł, gwałtowny temperament łatwo przerzucał go z jednego zdania w drugie.
O ile przed kilkoma miesiącami wierzył w niezachwianą potęgę Francyi, o tyle teraz wiara ta w nim się zachwiała.
Co było tego przyczyną? — bliższe wniknięcie w sytuacyę ogólno-europejską, czy też jakiś niewytłómaczony wstręt, nie tylko do osoby ale do samego nazwiska "Bismarck", w którym przeczuwał zbyt groźnego wroga, — trudno wiedzieć.
Raz nawet zwierzył się swemu adjutantowi:
— Najjaśniejsza pani zbyt śmiało rzuciła: "Ren stanie się naturalną granicą Francyi". W Prusach jest Bismarck!
Horszyński uśmiechnął się pod wąsem, podzielał bowiem niechęć do Bismarcka Dodał wszakże:
— Nie damy się!
Teraz z kolei uśmiechnął się następca tronu a kładąc mu rękę na jego ramieniu, rzekł:
— Znać, że z bohaterskiego pochodzisz narodu! Nasłuchał się bowiem opowiadań o Polsce i Polakach, które adjutant czerpał z pamiętników swego ojca, jedynej puścizny, jaka mu po nim została.
A życie na dworze cesarskim i wogóle w Paryżu szło, jak zwykle, ślizgając się po po-' wierzchni.
Lecz pod tą powierzchnią często zabłoconą, czy zamarzłą szedł jakiś nurt falujący i falisty.
Aż nagle rozbrzmiał okrzyk:
— Wojna! Tak, wojna!
Wypowiedział ją cesarz Napoleon Prusom d. 19 lipca 1870 r.
A wydał z namowy żony ministra parlamentu, Gramonta, oraz Leboeufa, ministra wojny.
Ten zaś go zapewniał:
— Siły nasze są niespożyte, wojsko doskonale wyćwiczone, każdy żołnierz to bohater, niechęć do Prusaków tkwi w łonie narodu.
Napoleon milczał. Eugenia podsycała zapał, książę Gramont podzielał jej zapatrywania.
Na ulicach pogwizdywano Marsyliankę.
Naród w jakiemś bezmyślnem upojeniu powtarzał:
— Ren musi być naturalną granicą Francyi! I nigdy może nie było tak wesoło w Paryżu, tem najweselszem z miast całego świata, nigdy nie posypało się tyle dowcipów, co w lecie 1870 przed rozpoczęciem wojny. Paryż nawet nie wyruszył nad morze — czekał... Oboje tylko cesarstwo z licznym dworem usunęli się do Saint Cloud, gdzie szereg zabaw oznajmiał, jak są bez troski, jak pewni powodzenia francuskiego oręża,
I oto 28 lipca 1870 r. Napoleon, objąwszy główne dowództwo, wyjechał do Metzu.
Szefem jego sztabu był Leboeuf, minister wojny.
Następca tronu wraz z swoim adjutantem pośpieszył na czele pułku, noszącego jego miano.
Emil Gouret i Henryk d'Ancy zaciągnęli się do szeregów.
Patryotyzm ogarnął wszystkie umysły i serca.
Nawet pan de Villeroy, który teraz już tylko zdala czuwał nad swoim wychowańcem, pro. sił, żeby mu wolno było znaleźć się w świcie następcy tronu.
— Pragnę widzieć jego tryumfy, spisywać je i potomności przekazać! -- mówił z rozczuleniem, wychodząc z sztywnej etykiety dworaka.
Margot z kolei uprosiła ojca, żeby jej pozwolono również udać się do Metzu.
W przebraniu męskiem, fantazyjnem, w którem jej było bardzo do twarzy, niby giermek czy paź średniowieczny, jechała z dwiema swemi przyjaciółkami. Jechała, jak na zabawę.
Cała też świta cesarskiego dworu i następcy tronu, z wyjątkiem kilku osób, miała pozór uczestników jakiejś wesołej wycieczki.
Cesarz przed wyjazdem uczynił rejentką swą małżonkę, która, z właściwą sobie lekkomyślnością przyjmując tę godność, rzekła:
— Władza moja skierowana będzie głównie ku temu, żeby przygotować świetne przyjęcie wracającym zwycięzcom! (1)...
Wypowiedzenie wojny przez Francyę nie było dla króla pruskiego, Wilhelma, niespodzianką.
Nie zastało go też nie przygotowanym. Czuwający nad ogólno-europejską dyplomacyą Bismarck węszył od niejakiegoś czasu niespokojne podmuchy.
Na wiadomość o wypowiedzeniu przez Francyę wojny uśmiechnął się i rzekł:
— Pysznie! (2)
I śmiał się, zacierając ręce.
Oblicze jego, zakute zwykle w obojętność dyplomatyczną, tak się rozradowało, iż zdawało się, że radość tę podzielają wszystkie trzy włoski na ogołoconej głowie.
— Czy nie za wczesna radość? — spytał, poglądając nań, król Wilhelm.
— Najjaśniejszy panie, racz zapytać ministra wojny! — odrzekł z ukłonem dyplomata.
Wezwany również na naradę minister generał Moltke odrzekł, wznosząc według zwyczaju brwi do góry:
— Mam niepłonną nadzieję... A Bismarck mówił:
— Wszystkie drobne państewka, należące do Rzeszy, pójdą z nami, Napoleon III próżno na nie rachuje.
I jak się zakrzątnęli obaj mężowie stanu, tak w przeciągu jedenastu dni armia pruska, doskonale wyćwiczona i przygotowana, została zmobilizowana.
Jakiś niebywały dotąd zapał całe Prusy ogarnął, a po najdalszych zakątkach jedno jedyne brzmiało hasło:
— Na Francuza!
I oto w osiem dni po zmobilizowaniu na lewym brzegu Renu stanęła olbrzymia armia pruska, ciągnąca przeszło 2000 doskonale umontowanych dział. Król Wilhelm przybył do Moguncyi i osobiście objął dowództwo na ruchami swej wielkiej armii.
(1) Dosłowne.
(2) Prawdziwe.
X.
ROZCZAROWANIE.
— Na wroga!
— Marsz! — zagrzmiała komenda.
I zastęp Francuzów rzucił się na niewielki oddział pruski, rozłożony pod Saarbriicken nad Saarą w Wogezach.
Świsnęły kule!
Świsnęły i, jak grad, posypały się z jednej i z drugiej strony.
I wśród kurzawy i dymu gradem tym rwąc powietrze, spadały między walczących.
Ten i ów zachwiał się na koniu, niejeden broczył we krwi własnej i swego wierzchowca, lecz walka trwała.
Horszyński radby był znaleźć się w szeregach; krew w nim się burzyła, byłby chciał wstręt swój do Prusaków jak najprędzej czynem okazać.
Zazdrościł tym, których na noszach z pomiędzy koni usuwano, mieszcząc w ambulansach, nawet tym którzy polegli.
Lecz pułk następcy tronu stał na uboczu. Był tylko niemym świadkiem rozpoczynającej się tragedyi.
Następca tronu przez lunetę z dogodnego i bezpiecznego punktu śledził rozgrywającą, się walkę; adjutant. przyboczny był mu potrzebny, choćby dlatego, żeby miał komu powiedzieć swoje uwagi i koić drgawki, wstrząsające nim mimowoli.
Huk, dym, świstające kule wprost go oszołomiły. Nic dziwnego: pierwszy raz obraz bitwy przedstawiał się jego oczom.
Chwilami przymykał oczy, odejmował od nich lunetę, a chociaż nadrabiał miną i udawał zucha, z pewnością nic nie widział.
Margot kręciła się wszędzie z przyrodzoną sobie żywością i przyznać należy, że huk, świst i wszelkie odgłosy bitwy znosiła wcale odważnie.
Przysunęła się też i do następcy tronu, pytając:
— Nasi zwyciężą?
— Hm! — mruknął i dał znak, żeby się oddaliła.
Po chwili zbliżyła się do Horszyńskiego, a przypatrzywszy mu się, rzuciła znów pytanie:
— Czemu pan taki smutny?
— Boisz się bitwy? — spytała, nie czekając nawet odpowiedzi na pierwsze pytanie.
— Co za myśl! — odrzekł z najwyższem oburzeniem Horszyński.
— Następca tronu powiada, że nasi zwycięża — mówiła dalej.
Adjutant gorzko się uśmiechnął.
— Nie wierzysz? — spytała świdrując go oczyma.
— Chciałbym być między zwycięzcami! — odrzekł, odchodząc na nowe stanowisko.
— Piuu! — pokręciła główką Margot, patrząc za nim.
Horszyński, idąc, znalazł zabłąkaną kulę. Podniósł ją. Była jeszcze gorąca.
— Kula pruska, — rzekł, podając ją następcy tronu.
Ten wziął ją do rąk, a przypatrzywszy się z pewnem poszanowaniem, mówił z jakąś dziecinną radością:
— Trzeba ją pokazać ojcu, schować na pamiątkę. Pierwsza kula pruska u stóp moich...
— Oby ich jak najmniej było na waszej drodze — rzekł adjutant z gorącem życzeniem.
— Prusacy się cofają! — rozległ się głos jakiś.
— Zwycięstwo! — wzniosły się okrzyki, przedzierając radosnem echem dym, włóczący się po całem przestworzu.
To pierwsze zwycięstwo upoiło wszystkich: cesarza, następcę tronu, ministra wojny, wojsko, okolicznych mieszkańców.
Horszyńskiemu serce radością zadrgało. Pan de Villeroy wielkiemi literami zapisał je w swych pamiętnikach i z ukłonem przedstawił to monarsze, mówiąc z ukłonem:
— Doskonały początek!
Napoleon uśmiechnął się z zadowoleniem.
Gdy zaś pierwsze echa radosnego uniesienia przebrzmiały, w wielkiem uniesieniu biorąc wytwór swej wyobraźni za rzeczywistość, pisał własnoręcznie do żony:
... "Jesteśmy zwycięzcami! — Lulu w tej pierwszej* potyczce znalazł się, jak prawdziwy bohater; kulę, która świsnęła mu nad uchem, przyniósł mi na pamiątkę!... "
To zwycięstwo tak oszołomiło wszystkich, iż nie liczono stosunkowo wielkiej ilości poległych i rannych, wiedziano tylko, że Prusacy się cofnęli.
Cofnięcie to było fortelem.
Fortelem obliczonym i wielce wyrafinowanym.
Doskonale byli oni powiadomieni o niewielkich stosunkowo siłach wojennych Francyi, rozumieli swą wyższość liczebną. Doskonałe mapy terytoryum zezwoliły im poznać każdą dróżkę, krzak i z nieubłaganą rozwagą obliczali dalsze plany.
Moltke obliczał plany wojenne, Bismarck dyplomatyczne.
I zaraz 4 sierpnia wtargnęli w granice Francyi, wydali bitwę pod Weissenburgiem w Alzacyi.
Wojskiem francuskiem dowodził generał MacMahon.
Małe miał siły, czekając na posiłki, ostrzeliwając następujących nań Prusaków.
Posiłki powoli zwłóczyć się poczęły, przybywały wszakże zapóźno.
Francuzi bili się, jak lwy, lecz szyki zostały złamane.
Ponieśli olbrzymią klęskę.
Plac boju zasłany był poległymi? Prusacy zabrali moc ludzi do niewoli, ogromną ilość broni ręcznej, dział, amunicyi, wozów z żywnością i kasę, wynoszącą przeszło 200 tysięcy franków.
Mac Mahoń z niedobitkami cofnął się do Chalons.
Do rozbrzmiewającego radością po zwycięstwie pod Saarbrücken Paryża doszła teraz wieść Hiobowa:
— Klęska!
Nie chciano wierzyć.
— Jakto! wojska nasze tak silne, zapał tak wielki, miłość ojczyzny tak bezgraniczna — i klęska?
Ale telegramy, przychodzące z pola bitwy, powtarzały wciąż jedno:
— Klęska!
I wieść ta rozbiegła się po całej Francyi, niosąc smutek i żałobę.
— Gdzie nasi bracia, ojcowie, mężowie? — wołały w bezgranicznej rozpaczy kobiety.
Boleść była tem większa, iż przychodziła po upojeniu pierwszem zwycięstwem, wśród nadziei wielkiego powodzenia.
Zawód, straszny zawód!
W Alzacyi rozpacz była jeszcze większa.
— Mac-Mahon cofnął się pod Chalons, oddał nas w ręcę Prusaków!
I zaciskano pięści w bezradnej rozpaczy, w opuszczeniu.
Dały się tez słyszeć złowrogie głosy:
— Wojsko nie jest dostatecznie przygotowane, źle odziane...
— Obuwie ma, jak do tańca.
— Broń źle opatrzona.
— Żywność nie przygotowana..
— Skarb niedosyć zaopatrzony.
— Czemu nas łudzono, opowiadając, że wszystko w porządku?
— Czemu?
Aż do tych wieści, brzęczących jak szerszenie w opuszczonym ulu, dobiegła jeszcze jedna, dolewając kroplę goryczy.
— Wodzowie nie znają kraju, mapy ich robione przed dziesięcioma laty, wprowadzają wojska między wzgórza i zarośla, z których niema wyjścia.
— Lub stawiają je na płaszczyźnie na cel nieprzyjaciołom...
— Co to znaczy, co?...
Nikt nie śmiał rzucić: "zdrada" — lecz wyraz ten zalewał goryczą wszystkie serca. Serce narodu, wojska.. Nie! zdrady nie było, była nieopatrzność. Aż ktoś rzucił:
— Dwór cesarski tonął w rozkoszach, Hiszpanka wydawała bankiety, a wojsko nie ma butów.
I powtarzano to sobie najprzód szeptem, potem coraz głośniej, z zaciętością, wyglądającą ze wszystkich oczu. Aż szept ten przeszedł w wicher, szumiący złowrogo.
A wśród tej rozjuszonej wichury ozwał się głos jakiś:
— Bądź co bądź, musimy ratować ojczyznę!
Był to głos, wychodzący z piersi prawdziwie miłujących Francyę. Głos ten przyciszył wszelkie poprzednie szmery, górował wielkiem uczuciem.
— Musimy ratować ojczyznę! — rozlegało się teraz na wszystkie strony.
I głos ten drżał w sercu całego narodu, w wojsku.
Zapomniano o wszystkiem.
Każdy był gotów do największych poświęceń.
Nawet w najobojętniejszych piersiach ozwała się teraz miłość do tej ziemi, którą nieprzyjaciel chciał zagrabić.
A Napoleon?
Ten po nieszczęsnej porażce zmarszczył brwi, lecz rzekł z przeświadczeniem:
— Czasu wojny bywa rozmaicie. Powetu jemy. klęskę (1).
Gdy. jednak stronnictwo przeciwne wypowiedzeniu wojny wprost zażądało, żeby złożył naczelne* dowództwo, a parlament wystosował naganę ministerstwu za niedostateczne przygotowanie do wojny, ministerstwo z Gramontem i 0livierem na czele podało się do dymisyi, a na czele nowego stanął generał Montauban Pelikao.
Na czole Napoleona zarysowała się głęboka brózda.
Wyrazy jego: "Czasu wojny bywa rozmaicie" komentowano w najrozmaitszy sposób.
Nie można było zwlekać.
Złożył naczelne dowództwo 9 sierpnia, oddając je Bazaine'owi.
Postanowił wszakże pozostać na placu boju.
Żądał tegoż samego od syna.
W sercu młodzieńca budził się coraz więcej zapał wojenny.
— Czemuż nie jestem starszy ? czemużeście mnie nie uczyli sztuki wojennej ? (2) — skarżył się swemu adjutantowi.
Horszyński smutnie się uśmiechnął.
Niepowodzenie oręża fracuskiego bolało go nadmiernie, Francyę uważał jako swą drugą ojczyznę, zbyt jednak był młody, aby mógł zrozumieć przyczyny złego. Wiedział tylko, że jest źle i że to złe trudno będzie naprawić.
— Czemużeś mi nie mówił, że zdejmowanie planów jest konieczne, czemuś mnie pilniej tej sztuki nie uczył ? Czemuś mi nie powiedział, że plany i mapy są konieczne? — wybuchnął następca tronu.
— Czyniłem wszystko, co było moim obowiązkiem, ponad to nie miałem prawa — odrzekł z pewną goryczą Horszyński.
Lulu chciał jeszcze coś mówić, spojrzał nawet groźnie na swego adjutanta, lecz ujrzawszy twarz jego bladą, przepełnioną bólem, zaciął zęby, odwrócił się, oparł łokcie na stole, ukrył w dłoniach twarz, po której łzy spływały potokiem.
Horszyński uważał za stosowne zostawić go samego, usunął się dyskretnie. Po chwiii spotkał Margot.
Wesoła zwykle twarzyczka miała wyraz przygnębienia, strojny ubiór giermka zamieniła na jakąś czarną kurtkę.
Wyciągnęła doń obie ręce, mówiąc:
— Czyś pan wiedział? czyś przeczuwał?
— Gdybym wiedział, położyłbym się murem, ażeby choć na chwilę usunąć to, co się stało.
— A czemuś był smutny, gdy wszyscy się cieszyli?
— Nie mogłem się cieszyć z rzeczy nieprzewidzianych.
— Wierzysz tylko w rzeczywistość?
— Pochodzę z narodu, który dużo przecierpiał, bo dużo klęsk otrzymał — odparł wymijająco.
Margot spojrzała nań zaciekawionemi czy zdziwionemi oczyma. Może nawet nie zrozumiała dobrze słów jego.
Po chwili rzekła:
— Gdybym wiedziała, że na nic tu się nie przydam, uciekłabym do Paryża.
— Nie trzeba było przyjeżdżać! — odrzekł dość szorstko Horszyński.
I odszedł, nie chcąc dalej prowadzić rozmowy, która go drażniła.
— Nie trzeba było przyjeżdżać! — wycedziła Margot, naśladując głos adjutanta.
Popatrzyła za nim, potem, tupnąwszy nóżką, rzekła:
— Właśnie, że zostanę! on myśli, że jestem pustą, bezmyślną lalką.
Po chwili zaś dodała:
— Jestem córką Francyi, kocham moją ojczyznę!
I oddaliła się w głębokiem zamyśleniu.
Odtąd nikt jej nie widział.
Nie troszczono się też zgoła o nią.
A było tyle trosk, tyle niepowodzeń, tak cały kraj był zagrożony, iż nikt o jednostki nie mógł się kłopotać.
Nie troszczył się nawet ojciec, bo ten, otrzymawszy zapewnienie od córki, że podąży za nim, opuścił potajemnie świtę następcy tronu, kryjąc się w najbezpieczniejsze miejsce w okolicy.
(1) Dosłowne.
(2) Dosłowne.
XI.
REJENTKA.
Zaraz po bitwie weissenburskiej cesarzowa z całym dworem przeniosła się do Paryża i zamieszkała w Tuilleries. Lecz dwór jej różnił się zupełnie od dawnego.
Bale, przyjęcia, wycieczki konne i t. p. uciechy zniknęły zupełnie. Po opustoszałym zamku przesuwały się teraz postacie pełne smutku i skupienia.
Eugenia w ciemnych szatach słuchała w natężeniu sprawozdań ministrów, a chociaż nie zawsze zdawała sobie sprawę z ich relacyi, usiłowała jednak udawać, że doskonale wie, o co idzie. Pragnęła władzy i czyniła wszelkie wysiłki, ażeby się przy niej utrzymać.
A doskonale snadź odgrywała swoją rolę, bo otaczający powtarzali:
— Któżby pomyślał, że najjaśniejsza pani, tak całą duszą oddana dotąd zabawom, potrafi również całą duszą oddać się sprawom państwa.
Jeden nawet z ministrów pisał do cesarza:
— "Najjaśniejsza pani z prawdziwą energią i męskim umysłem zajmuje się sprawami państwa, dźwigając władzę, w tak trudnych warunkach złożoną w jej ręce".
Napoleon, który teraz wraz z następcą tronu i resztkami wojsk z Mac-Mahonem na czele i całym sztabem przeniósł się pod Chalons, uśmiechnął się po otrzymaniu listu boleśnie. Uśmiechnął się i następca tronu, innym jednakże uśmiechem, a w duszy pomyślał:
— Czyżby mnie chciano zupełnie usunąć od władzy?
Pełen niezrównanej pychy, mówił nawet nieraz do swego powiernika-adjutanta:
— Gdybym miał władzę w ręku, nie pozwoliłbym rozpoczynać wojny, dopóki nie byłbym pewien zwycięstwa (1).
— I najjaśniejszy pan był również pewien zwycięstwa — szepnął Horszyński.
— Tak, a powierzył ministeryum wojny takiemu Leboeufowi, skończonemu niedołędze! — odrzekł z goryczą Lulu.
I dalej krytykował wszelkie działanie wojenne z taką zajadłością, jakgdyby doskonale był obznajmiony z wszelkiemi tajemnicami strategii.
Prusacy tymczasem tak umiejętnie koncentrowali lub rozpraszali swe siły, stosownie do swoich fortelów wojennych, tak mieli doskonałych wywiadowców, tak olbrzymiemi rozporządzali wojskami, tak mieli zdolnych wodzów i na zawołanie siły wszystkich państewek zjednoczonych Niemiec, iż wkrótce opasali Francyę od strony wschodniej żelaznym pierścieniem.
Bazaine, który teraz miał główne dowództwo nad siłami Francyi, ze 180 tysiącznem wojskiem umieścił się w Metz, twierdzy doskonale obwarowanej 8 fortami, nad rzeką Seillą.
Rozchodzące się drogi do Moguncyi, Koblenzu i Namuru, któremi mogły nadciągać żywność i posiłki, zdawały się dogodnemi dla wojsk francuskich.
Ale drogi te były również dogodne i dla Prusaków.
Nie uderzyli wprawdzie odrazu na Metz, lecz umiejętnym fortelem obchodzili go dokoła, zdobywając na drodze wszystko, co napotykali. Wreszcie Metz został oblężony.
Grzmiały działa ze strony napadających, grzmiały ze strony obrońców.
Obrona była rozpaczliwa.
Bazaine, otoczony ze wszystkich stron, wytężał siły dla odparcia nieprzyjaciela.
Nic nie pomagało.
Brak żywności, której nie dopuszczały do twierdzy wojska oblężnicze, brak amunicyi, w którą niedostatecznie zaopatrzona była twierdza, doprowadzał go do rozpaczy.
— Trzeba się poddać! — rzekł w pewnej chwili do otaczających go wodzów.
— Raczej zginąć! — zawołał Douaine, posiwiały w boju generał.
Inni zwiesili smutnie głowy. Zapanowało przygnębiające milczenie. Wtem wpadł Serre, oficer niższej rangi za nim kilku żołnierzy.
— Nie pozwolimy na tę hańbę! — zawołał Serre.
— Możecie nas rozstrzelać, powiesić, lecz nie skazywać na wieczną hańbę! — wołał jeden z żołnierzy.
— Nie pozwolimy oddawać ojczyzny w ręce wrogów.
— Nie pozwolimy, by hańba spadała na głowy naszych dzieci.
— Zginiemy, a nie poddamy się! — krzyczeli wszyscy razem.
— Raczej twierdzę wysadzić w powietrze! — ozwał się oficer Serre.
— Co to, bunt?! — zakipiał gniewem Bazaine.
Nie, to prośba! — zawołał oficer.
— Nikt was o radę pytać nie będzie! — gniewnie rzucił wódz główny.
Inni słuchali w milczeniu.
— Aresztować butowników! — przebiegło przez myśl Bazaine'a,
Powstrzymał jednak rozkaz. Namyślał się.
— Uspokójcie się! — ozwał się Douaine. — Dołożymy wszelkich sił, aby wytrwać do ostatka.
— Uspokójcie się! — powtórzył głucho Bazaine.
Serre spojrzał ponuro, zacisnął pięści i wyszedł wraz z żołnierzami.
— I co, co? — wypytywali inni, oczekując na wynik rozmowy.
Serre podniósł pięść w stronę, gdzie siedzieli dowódcy, i nic nie mówiąc, poszedł do składów prochu.
Żołnierze jak cień podążyli za nim.
Przeszukali wszystkie składy. Prochu nigdzie nie było!
Ostatnie dwie baryłki, które rano jeszcze widzieli, zabrano do obrony twierdzy.
Cisza głęboka wśród nich zaległa.
Przy murach twierdzy zapanował ruch jakiś.
Parlamentarze uchodzili.
Wtem w przeciwnej stronie zawrzała walka.
To oficer Serre i kilku żołnierzy postanowili drogo sprzedać życie.
Hańby przenieść nie mogli. Po niejakim czasie Bazaine kazał wywiesić białą chorągiew. Metz poddał się Prusakom d. 16 sierpnia 1870.
Ucichły działa. W przestworzu huczały jeno gromy nadciągającej burzy.
Pola zasłane były poległymi i rannymi. Wśród nich widniał drgający trup oficera i kilku żołnierzy, podziurawionych jak sito pruskiemi kulami.
A po tem polu śmierci słaniały się trzy postacie kobiece. Szare płaszcze i takież nasunięte na czoło kaptury osłaniały je szczelnie, kryjąc twarze przed okiem ciekawych. Wyszyty z ciemno błękitnego materyału krzyż na piersiach płaszczów nakazywał uszanowanie.
Szanowali go nawet Prusacy.
Kobiety przesuwały się lekko i zwinnie po pobojowisku, a gdzie tylko dopatrzyły się iskierki życia, przy pomocy zorganizowanej służby przenosiły rannych do przepełnionych ambulansów, lub jakiego ustronnego domu, nie opanowanego jeszcze przez nieprzyjaciela.
Metz poddał się, lecz w okolicy walka po walce następowały.
Zdawało się, że jakiś potwór, ziejący chciwością krwi, przelatuje nad Mars la Tour, Gravelotte i innemi miejscowościami, które dobywali Prusacy.
Słońce sierpniowe, rzucające zwykle w tej porze najjaskrawsze promienie, zaciemnione było wprost dymem, przez który, miast odbłysków tarczy słonecznej, przedzierały się tylko błyski z wyrzucanych dział, a huk, siejący większemi i mniejszemi kulami, przepełniał przestworze.
A wśród latających kul, duszącego dymu przesuwały się wciąż postacie niewieście w szarych płaszczach z błękitnymi krzyżami.
Codziennie wzrastała liczba pełnych poświęcenia kobiet, lecz wśród nich można było wyróżnić jedną, średniego wzrostu, która, jakby naczelny wódz wydawała rozkazy, kierowała akcya ratunkową, przykładając osobiście do niej rękę.
Zdawało się, że jest jakąś nadludzką istotą, której ani świszczące kule dotknąć nie śmieją, ani trud złamać jej bezprzestannych wysiłków nie potrafi. O ile nie zdołano się przebić przez wojska nieprzyjacielskie, rannych rozwożono po całej okolicy, lub składano w rozpadlinach gór i wąwozów.
Wieść o poddaniu się Metzu, o innych nieszczęśliwych walkach, o porażce na każdym kroku przebiegała Francyę, jak błyskawica.
Paryż, jak i cała Francya, był w żałobie.
Na wielu gmachach powiewała czarna chorągiew.
Rozpacz ogarniała wszystkich.
Lecz razem z rozpaczą wzmagał się duch poświęcenia i miłości ojczyzny.
I nie było ani jednego serca, które z całą gotowością nie pragnęłoby ponieść najstraszniejszych ofiar, byleby choć piędź ziemi wyrwać 55 rąk wroga.
— Bronić Paryża! bronić stolicy!
— Bronić serca Francyi! — odzywały się głosy.
I oto po złożeniu narady w ministeryum, pod naciskiem prawdziwych patryotów, Paryż ogłoszony został w stanie oblężenia. Ogłoszono go zaś w tym celu, ażeby wysyłani pruscy wywiadowcy nie mogli się doń tak łatwo wedrzeć. Koncentrowano też w niem na wszelki wypadek siły, zaopatrywano je w żywność. Po orgiach i zbytkach nadmiernych Paryż rozpoczynał pokutę.
Wraz z miastem rozpoczynała pokutę i Eugenia.
Dumna rejentka, chociaż rozum nakazywał jej wierzyć, że cała akcya wojenna przynosi tylko klęskę, odrzucała złe wieści, powtarzając z właściwym sobie uporem:
— Przesada! mogą być przegrane bitwy, lecz wojska nasze sa zbyt silne, aby mogły być pokonane!
— Najjaśniejsza pani, wybacz, że poruszę kwestyę czysto materyalnej natury — rzekł pewnego dnia jeden z ministrów, cieszący się zaufaniem regentki.
— Jakto, w takiej chwili chcesz pan mówić o kwestyi materyalnej natury? — spytała z pewnem oburzeniem Eugenia.
— Właśnie w takiej chwili trzeba tę kwestyę poruszyć! — odparł minister z naciskiem.
— Siadaj pan i mów! — odparła, rzucając z niezadowoleniem jakiś papier, który trzymała w ręku.
— Czasy sa tak niebezpieczne...
— Słyszę ciągle o tem niebezpieczeństwie! — przerwała Eugenia z niezadowoleniem.
Minister gorzko się uśmiechnął i powtórzył z naciskiem:
— Czasy są tak niebezpieczne, iż śmiem radzić, ażeby jej cesarska mość wszystkie swoje osobiste kosztowności i skarby korony raczyła powierzyć komuś zaufanemu, któryby je ukrył poza granicami państwa.
Eugenia słuchała z natężoną uwagą; przez tę krótką chwilę jakiś błysk przebiegł po jej obliczu.
Szeroko rozwarła oczy, zdawało się, że teraz dopiero zrozumiała całą grozę położenia, a zarazem i to, że prowadzenie wojny potrzebuje wielkich nakładów.
Dotąd nie zdawała sobie z tego sprawy.
Ściągnęła brwi, wstała i rzekła z wielką godnością:
— Wszystkie osobiste moje kosztowności są własnością Francja, oddaję je na potrzeby kraju (2)!
Minister skłonił się i nie starał dalej przekonywać. Odchodząc, miał łzy w oczach i z wielkiem rozczuleniem powtarzał słowa regentki, które wywarły wielkie wrażenie, przejęły nawet uwielbieniem dla tej, którą przed kilkoma dniami potępiano.
Mimo to jedni, z całą radą wojenną i generałem Pelikao na czele, wołali:
— Niech wraca cesarz! niech broni Paryża! Inni krzyczeli:
— Z powrotem Napoleona wybuchnie rewolucya, niech się nie pokazuje!
Gorętsi, zwłaszcza stronnictwo ludowe, zaciskało pieści.
Eugenia postanowiła za wszelką cenę przeszkodzić powrotowi małżonka i syna.
Bała się rewolucyi, czy nie chciała władzy z rąk wypuścić?
Trudno odgadnąć.
Wysłała do cesarza telegram:
"Powrót twój jako, zwyciężonego to rewolucya! Wytrwać trzeba przy armii! " (3).
A w Paryżu wrzało:
— Sprowadzić wszystkie siły! osłonić stolicę! wróg może dotrzeć aż tutaj! — wołali jedni.
— Nie rozpraszać sił! bronić fortec, przeszkadzać pochodowi wojsk nieprzyjacielskich, obsadzić wszystkie drogi, wiodące do stolicy! — wołali przywódcy przeciwnego stronnictwa.
Jednocześnie Mac-Mahon otrzymał rozkaz Bazaine'a, jako głównodowodzącego armią:
"Wyjść z Chalons, przejść Meuzę, dopomódz do wydobycia się z opasującej nas obręczy wojsk nieprzyjacielskich".
Był to rozkaz, wydany na kilka godzin (4) przed poddaniem się Metzu.
Dowodzi to, jak wieści się krzyżowały, jak w porę nie dochodziły.
(1) Dosłownie.
(2) Dosłowne.
(3) Dosłowne.
(4) Z pamiętników naocznego świadka.
XII.
NASTĘPCA TRONU I JEGO ADJUTANT.
Wkrótce po otrzymaniu rozkazu wyjścia z Chalons cesarz, będący tam z całem swem otoczeniem, otrzyma! telegram:
"Metz musiał się poddać d. 18 sierpnia"
Cesarz pobladł jeszcze więcej.
Twarz jego pomarszczona miała wyraz trupi.
Mac-Mahon zgrzytnął zębami.
Wśród oficerów wrzało szlachetne oburzenie.
— Nie możemy czekać, by nas tutaj wyrżnięto, jak barany. Metz to jeszcze nie cały kraj, marny inne twierdze, powinniśmy się bronić, zamknąć!
Mac-Mahon postanowił bądź co bądź przedrzeć się przez Meuzę i dotrzeć do jakiej. twierdzy i tam przedsięwziąć rozpaczliwą obronę. Pod osłoną jego wojsk cesarz i następca tronu z całą świtą przedzierali się ubocznemi drogami.
Udało im się dotrzeć do Rheims 24 sierpnia.
Stamtąd z nadludzkim prawie wysiłkiem dotarli do Rethel, ażeby przejść Meuzę.
Były dni, że wojsko za całe pożywienie miało kawał suchara i szklankę rozcieńczonego wina.
Zapał jednak ich nie opuszczał.
Miłość ojczyzny i chęć niedopuszczenia wroga do wnętrza kraju kazała milczeć kiszkom, dopominającym się o lepszą strawę.
O ile wojsko było natchnione miłością ojczyzny, o tyle cesarz, chory oddawna, był coraz więcej zgnębiony.
Brał głowę oburącz i, gdy nikogo przy nim nie było, szeptał:
— Spokoju, za jakąbądź cenę spokoju! Potem prostował się, oczy mu błyszczały i wołał:
— Nie, to być nie może! mam syna, on musi być władcą Francyi, Francyi potężnej, przewodniczącej wszystkim państwom Europy! — łudził się po swojemu.
A następca tronu?
Ten, przyznać należy, znosił wszelkie trudy wojenne z wielką wytrwałością.
Były dni, że żywił się tak, jak i wojsko.
Na lepszy posiłek pozwalał sobie wtedy, gdy z jakiej okolicznej wsi nadciągnęło nieco żywności.
Mimo to zmężniał, rozrósł się, opalił i wyglądał nie na piętnastoletniego, lecz dużo starszego.
— Zniósłbym daleko więcej trudów i głodu, gdybym wiedział, że to zbawi Francyę! Ale ta wojna będzie tem, czem była wyprawa Napoleona I pod Moskwę (1) — mówił do Horszyńskiego.
I zaraz dodawał:
— Tylko, że tamten był już pełen sławy i powodzeń, które go mogły upoić... a tu!...
I z pewnem lekceważeniem kiwał ręką.
Horszyńskiego rozdrażniał ten stan biernego wyczekiwania, gdy inni z bronią w ręku wśród największych wysiłków wtrzymywali posuwające się w głąb kraju wojska nieprzyjacielskie.
— Francya jest tylko moją przybraną ojczyzną, lecz Prusacy są również wrogami mojej własnej — mówił, szarpiąc się z myślami, które go coraz więcej trapiły.
— A gdybym rzucił zaszczytne stanowisko? poszedł do szeregów ? wolałbym zginąć, niż siedzieć bezczynnie — rozmyślał.
— Nie, nie mogę! — odpowiadał sobie po chwili. — Lulu przyzwyczaił się do mnie, ma zaufanie, może będę mogł kiedy poddać mu jaką myśl dobrą... Zresztą, mam pewien obowiązek pozostawania, póki mi każą... Niewidzialna ręka czuwała nad mojem dzieciństwem... Któż wie, kto to ? — dodawał, zamyślając się jeszcze głębiej.
I wtedy stawał mu w myśli przyjazny uśmiech cesarzowej i jej wpatrywanie się w niego, gdy tego najmniej się spodziewał.
Przywoływał sobie na pamięć najransze dzieciństwo, ukazanie się jakiejś wysokiej, czarno ubranej, mocno zawoalowanej damy. Zjawiła się w chwili śmierci ojca, gdy płakał, poleciła odźwiernej, żeby się nim zajęła... na niczem mu nie zbywało... potem oddano go do kolegium, do szkoły inżynierów, a zawsze ta niewidzialna ręka starczyła mu na wszystko...
— Wszak o cesarzowej mówią, że osobiście zwiedzała zakątki miasta, pytała mnie tyle razy troskliwie o rodziców... bądź co bądź, mam obowiązek...
Rozmyślania te często nie dawały mu spokoju, a rozterka, jaką prowadził sam z sobą, gnębiła nad wyraz.
Pewnego dnia, gdy posuwano się leniwie wraz z wojskami Mac-Mahona, całą świtą cesarza i jego syna, aby jak najprędzej przejść Meuzę, zerwał się wicher, a razem z wichrem okrzyk złowrogi:
— Prusacy!
Tak, Prusacy zastępowali drogę ze wszyskich stron. Oddziałek Prusaków wysunął się naprzód.
Zawrzała bitwa.
Z obu stron walka była zacięta.
Napoleona usunięto w bezpieczne miejsce, następca tronu z jakąś rozpaczliwą odwagą stanął na czele swego pułku, który dotąd nie był jeszcze w bitwie. Kule świstały koło niego, trupy padały, widział, jak Emil Gouret i Henryk d'Ancy legli, widział wielu innych, a za każdym poległym szept jego leciał:
— Braves! (Waleczni).
Horszyński zazdrościł walczącym.
Wtem wśród zmieszanej walki natarło kilku Prusaków z obnażoną szpadą, otaczając młodziutkiego szefa pułku. Koń padł, a Lulu, stanąwszy, z umiejętnością i siłą, nad wiek zadziwiającą, odpierał natarcia. Nie na wieleby się to jednak przydało, gdyby przyboczny adjutant nie przedarł się i nie stanął w jego obronie.
Pewną ręką torował sobie drogę, powalił jednego przeciwnika i stanął w najkrytyczniejszej chwili.
Miecz Prusaka miał już dotknąć piersi następcy tronu, gdy Horszyński umiejętnem cięciem podbił mu rękę.
Lulu odskoczył, przyboczna straż bezpieczeństwa pochwyciła go i gwałtem uprowadziła. Między Horszyńskim a pruskim oficerem rozpoczęła się namiętna walka. Kilku oficerów ze sztabu następcy tronu odparło innych, ci zaś dwaj, jak zapaśnicy równej miary, walczyli, jakby im chodziło nie tylko o zdobycie placu boju, lecz o położenie na nim życia.
Oficer pruski ciął w ramię Horszyńskiego i miał już rzucić się na niego, gdy jakaś dłoń powaliła go na ziemię, zadając ranę.
Teraz walka była skończona.
Pułk następcy tronu mógł pochwalić się zwycięstwem, czterech bowiem Prusaków leżało bez życia, piąty kąpał się w własnej krwi, uchodzącej z głęboko zadanej rany.
Zabrano go wraz z Horszyńskim do francuskiego ambulansu. Reszta oddziałku pruskiego usunęła się umiejętnie.
Było to jedyne zwycięstwo i jedyny niewolnik, zabrany w tej wojnie.
Horszyńskiego opatrzono, rana w lewe ramię była lekka, nie przedstawiała narazie niebezpieczeństwa.
Następca tronu, uprowadzony w ustronne miejsce, zapytał:
— A mój adjutant?
— Żyje, żyje! — uspokajano.
— Ale ranny, chcę go widzieć, gdzie jest? Prowadź mnie do niego! — rozkazał.
Nie było rady, trzeba było spełnić rozkaz upartego młodzieniaszka.
Lekarze i pielęgnarka w mocno nasuniętym na czoło kapturze skończyli właśnie opatrunek. Opatrywali go pod gołem niebem, opodal od placu boju, gdzie leżało bardzo wielu okrwawionych, których nie zdołano jeszcze przenieść do ambulansów. Horszyński stał z ręką na temblaku i rozognionym, smutnym wzrokiem poglądał na leżących w strasznych męczarniach. Spostrzegłszy swego młodego szefa, zwrócił nań oczy.
Ten rzucił mu się na szyję, wołając:
— Po raz wtóry winienem ci honor i życie.
— Czemuż nie mogłem go oddać za waszą cześć i honor Francyi! — odrzekł adjutant, smutnie się uśmiechając.
Jednocześnie w namiocie cesarza zawrzał wielki niepokój. Doniesiono mu o zachowaniu się syna na placu boju. Doniesiono zaś, podwajając jego odwagę, niebezpieczeństwo, ubarwiając rozmaitymi dodatkami, które zawsze na zawołanie mają pochlebcy. Tych zaś nigdy i nigdzie nie zabraknie.
Wieść ta przeraziła Napoleona.
— W tej chwili niech się stawi przede mną! — rozkazał drżącym głosem.
— Albo nie, sam pójdę do niego! — zawołał.
— Najjaśniejszy panie, następcy tronu niema w jego namiocie — rzekł ktoś z przybocznych.
— Gdzież jest? — zawołał cesarz, blednąc.
— Gdzie? — zapytał powtórnie.
I z nadzwyczajnego niepokoju, czy ogólnego wyczerpania, któremu często podlegał, osunął się na ręce najbliżej będącego.
Doktór Crieux, nie odstępujący na chwilę cesarza, zbliżył się zaraz, podając środki trzeźwiące.
Wkrótce tez przyprowadzono go do przytomności.
— Gdzie syn?... zabity czy żywy, muszę go widzieć! — mówił cesarz, odsuwając wszystkich od siebie.
— Adjutant, ulubieniec następcy tronu, jest ranny, a jego wysokość w nadzwyczajnej swej łasce poszedł go odwiedzić — objaśnił jenerał Leroux.
— Idę do niego! — rzekł cesarz. Nie było rady.
Uspokajano tylko, źe syn jego żyje i najmniejszego nawet nie odniósł draśnięcia.
Cesarz, podtrzymywany przez otoczenie, kazał się wieść na miejsce, gdzie opatrywano rannych.
Wkrótce odsunął wszystkich i wysiłkiem woli szedł coraz śpieszniej.
Ktoś z otoczenia pobiegł, ażeby wyszukać następcę tronu i przywieść go przed oblicze zrozpaczonego ojca.
Nie zdołano tego uczynić. Zdołano zaledwie wyszukać miejsce, w którem się znajdował, i wskazać je cesarzowi.
Pierwszy to raz Napoleon znajdował się na pobojowisku, gdzie ranni całymi tłumami jęcząc z bólu charkotali, pasowali się ze śmiercią. Ranni i umierający z rozkazu władcy, za jego sprawę.
Nie, za sprawę Francyi, z wielkiej ku niej miłości!
Jęki konających lub opatrywanych, widok tylu ciał ubezwładnionych, broczących we krwi, nadzwyczajne wywarło na cesarzu wrażenie.
Wstrząsał się co chwila, dreszcz wewnętrzny poruszał mu wargi, szczękał zębami, mimo to szedł, popychany jakąś niezwykłą u niego siłą.
Czy widok tylu cierpiących wstrząsał teraz jego sumieniem?
Może...
Nie.
W tej chwili nie widział nic, nie rozumował, nie myślał.
Chciał tylko zobaczyć syna.
Nie był cesarzem, władcą, był tylko ojcem.
Ale i w tejże chwili następca tronu, w towarzystwie swego adjutanta podszedł do niego. Wyraz sarkazmu czy ironii wypełzł na jego młodociane lice. Ujrzawszy jednak zgnębioną twarz ojca, z czułością ujął dłoń jego.
— Żyjesz! żyjesz! — wołał Napoleon, biorąc syna w swoje objęcia.
— Żyję! a życie i honor już po raz wtóry jemu zawdzięczani! — rzekł tenże, wskazując na swego adjutanta.
Cesarz spojrzał błędnemi oczyma, a jakby sobie przypomniał swą godność i dostojeństwo, rzekł wyniośle:
— Łaska nasza go nie minie (2). I wysłał telegram do żony:
— "Lulu był w bitwie, okazał nadzwyczajne męstwo, wyszedł bez draśnięcia. Horche odparł miecz, skierowany w jego piersi, pułk następcy tronu odparł oddział Prusaków*.
(1) Dosłowne.
(2) Cała ta scena, jak i wiele innych, wzięte z "Pamiętników naocznego świadka" ("Memoires d'un temoinocculaire").
XIII.
NASTĘPCA TRONU I PIELĘGNIARKA.
Dłużej na zajętem stanowisku nie można było pozostać, maleńkie, nic nie znaczące zwycięstwo, odniesione przez pułk następcy tronu, nie mogło dawać najmniejszego złudzenia.
Metz był juź w ręku nieprzyjacioł, a wywiadowcy ze wszystkich stron donosili, że Prusacy z ogromnemi siłami zajęli brzeg Meuzy. Wojska francuskie były zbyt małe i wyczerpane, żeby mogły przyjąć bitwę; dowódcy rozumieli, że po pierwszem starciu przepadną. Nie było rady, trzeba było ratować się w inny sposób.
I oto wśród największego niebezpieczeństwa Mac-Mahon z cesarzem, następcą tronu i całem ich otoczeniem postanowił przedrzeć się do Sedanu, twierdzy w Szampanii. Cesarz i następca tronu z ogromną bezczynną świtą byli wprost ciężarem.
Trzeba ich było strzedz, ochraniać, myśleć o ich bezpieczeństwie i pożywieniu, gdy wszystko to przedstawiało tyle trudności.
Szemranie wśród wojska dawało się słyszeć coraz wyraźniej.
W ostatniej chwili następca tronu rzekł:
— Zostaję tutaj z moim pułkiem! Całe otoczenie oniemiało.
— Przyjmę bitwę, zginę, a nie ustąpię! — mówił, podnosząc głowę.
— Zresztą adjutant mój ranny, nie mogę go opuścić! — dodał z dziecięcym uporem.
— Najmiłościwszy panie, rana moja nie jest tak ciężką, żebym potrzebował wypoczynku. Prawą rękę mam wolną, potrafię ją podnieść w twojej obronie! — mówił Horszyński.
Znać wszakże było, iż mówił to z najwyższym wysiłkiem.
— Honor i całość cesarstwa wymaga waszej obecności! — dorzucił jenerał Leroux.
— Honor i całość cesarstwa zdeptane już tą niewczesną wojną — rzucił następca tronu z gorzką ironią.
Cesarz spuścił głowę i westchnął. Wszyscy zamilkli. Zapanowało milczenie.
— Do ostatniej chwili powinniśmy wytrwać na stanowisku!... — przerwał Napoleon nużącą ciszę.
— Opuszczeniem stanowiska osłabisz ducha, obecnością dodasz energii — mówił dalej chorym głosem, wpatrując się w syna.
Następca tronu wciąż się upierał.
— Wojsko cię miłuje, przepada za tobą — dodał.
Ten ostatni argument podziałał.
— Tak, rzeczywiście, mam miłość wojska! — rzekł młodzieniaszek z pewną chełpliwością,
I nie upierał się już. Rzekł tylko do adjutanta:
— Pójdźmy, trzeba wlec się dalej! Horszyński podziękował mu wzrokiem za to ustępstwo.
Wyruszono nareszcie.
A za wojskiem ciągnęli sanitaryusze i sanitaryuszki na wozach, gotowych do przyjęcia nowych ofiar tej straszliwej wojny.
Wzgórza, otaczające Sedan, jakkolwiek trudne były do przebycia, dodawały jednak otuchy, że nieprzyjaciel niełatwo zdoła podejść i nie łatwo zdobędzie fortecę, mającą naturalne otoczenie, forty usypane ręką ludzką, słowem, doskonale warowną fortecę.
— Zginiemy, a nie poddamy się! — mówili wyczerpani trudnem przejściem i wewnętrznem wzburzeniem żołnierze.
— Może choć jedno odniesiemy zwycięstwo! — pocieszali się inni.
Może!
— Nim Sedan proch wyczerpie, wysadzimy go w powietrze!... — wołali inni.
— Lub w walce położymy życie! — dorzucano rozpaczliwym, głuchym głosem.
I rozglądano się dokoła.
Nie zdołano jednak wejść do wnętrza fortecy. Zdołano zaledwie ukryć w niej cesarza, następcę tronu, całą ich świtę i część ambulansów. Uczyniono to późnym wieczorem 30 sierpnia. Horszyński zgrzytnął zębami.
— Więc znów jesteśmy skazani na bezczynność! — szarpnął się w sobie.
Rana mu dokuczała, w uszach szumiało, nie poddawał się jednak.
Zimną jak lód prawą dłonią chłodził rozpalone skronie.
Zrzucił temblak, chciał zerwać bandaż.
Wtem cicho, jak duch, stanęła przy nim pielęgniarka z nasuniętym na czoło kapturem.
— Ja sama opatrzę ranę! — rzekła prawie szeptem.
— Daj mi spokój z opatrunkiem! — rzucił szorstko adjutant.
— Bredzisz w gorączce! — ozwał się szept pielęgniarki.
I dłoń jego ujęła.
— Obowiązkiem żołnierza źyć, nie zaś dobrowolnie życie sobie skracać — mówiła dalej.
Horszyńskiemu zdawało się, że głos ten miły, troskliwy znany mu oddawna. Wsłuchiwał się, nie mógł sobie przypomnieć, lecz mimowoli mu ulegał. Nie szarpał się, pozwalając opatrzeć silnie zaognioną ranę.
Podała mu jakiś napój.
Przełknął go posłuszny, jak dziecię.
— Pójdziesz ze mną do ambulansu, musisz wypocząć! — szepnęła, poprawiając temblak.
— Ktoś ty jest? — zapytał nagle Horszyński.
I z biernem posłuszeństwem byłby może poszedł za nią, gdyby w tej chwili nie zjawił się następca tronu, wołając głosem. zniecierpliwionym:
— Szukam cię wszędzie! cóż to?
— Opatrywano mi ranę — odparł adjutant, patrząc nań szklistym wzrokiem.
— Adjutant wasz, "sire", ma gorączkę, potrzebuje wypoczynku... — ozwała się pielęgniarka.
— Co? naprawdę? — zapytał przyszły władca, przechodząc z porywczości, jaką poprze dnio okazał, w czułość i troskliwość. 1 dotknął delikatnie obandażowanego ramienia.
— Upewniam waszą wysokość — odrzekła pielęgniarka.
— Grozi mu niebezpieczeństwo? — spytał następca tronu.
— Na razie nie, lecz....
— Niech wasza wysokość nie zwraca na to uwagi, jestem zdrów, jestem na jego rozkazy! — przerwał Horszyński.
Pielęgniarka chciała protestować, lecz ranny, którego następca tronu trzymał pod rękę, pociągnął go nieco, i obaj oddalili się dość śpiesznie.
Pielęgniarka w pewnej odległości szła za nimi, śledząc, w którą udadzą się stronę.
— Znasz ją? — spytał Lulu, wskazując za siebie.
— Tyle, że mnie opatrywała.
— Głos jej tak dziwnie mi znany — rzucił następca tronu.
— Tak, i mnie się zdawało, że głos ten znam doskonale — odparł adjutant.
— To dziwne... — myślał następca tronu — przecież pielęgniarką nie została żadna z dam dworu — zapytał nagle.
— Kto wie... może? — odrzekł adjutant.
I nagle, jakby mu jakiś błysk zaświecił, rzekł sam w sobie:
— Tak! ależ tak z pewnością!
I poszli dalej.
Jednocześnie jenerał Wimpffen, który wnet po powrocie z Afryki zdołał się przedrzeć do wojsk Mac-Mahona i któremu po Bazainele ministeryum oddało naczelne dowództwo, obchodził wzgórza, forty i wnętrze fortecy Sedanu.
Ze wzgórz nawet gołem okiem widać było ciągnące ze wszech stron wojska nieprzyjacielskie.
Podczas przedzierania się do Sedanu wojska francuskie musiały stoczyć potyczki pod Buzancy, Nouart i Beaumour. Wszystkie były nieszczęśliwe. Każdy żołnierz francuski był bohaterem i legł, jak bohater.
Bohaterstwo to wszakże było bezowocne. Znać było słabe kierownictwo i brak znajomości zajmowanej pozycyi.
Pozycyi we własnym kraju!
Wojska zaś zjednoczonych Prus szły z taką pewnością, jakgdyby urodziły się nie tylko we Francyi, ale w okolicy, którą przechodziły. Głównodowodzący, jenerał Moltke, znał na pamięć każdy wąwóz, ścieżkę, krzak, drzewo lub górską chatę, stojącą na jego drodze.
Znał je z mapy, doskonale zdjętej na wiosnę owego nieszczęsnego dla Francyi roku.
Gdy przybyły dopiero co Wimpffen zażądał mapy, podano mu robioną przed laty pięciu!
— Sacrebleu! — syknął, rzucając mapę, i odwrócił się od wzgórz i wąwozów, zasłanych trupami. Odwrócił się od chat, opuszczonych przez górską ludność, z których wyglądały najeżone pruskie bagnety i lśniące w wyiskrzonenr słońcu piclkehauby.
Odwrócił się i skierował do samej twierdzy.
— Obronisz nas!? — spytał go Napoleon.
— Zapóźno! — sarknął Wimpffen.
I zaraz, jakby się miarkując, dodał:
— Francyi w tej sytuacyi nic już obronić nie zdoła, postaram się tylko bronić osobę waszej cesarskiej mości.
Cesarz zagryzł wargi i szarpnął spiczastą swą bródkę.
Następca tronu zmarszczył czoło, uśmiechnął się ironicznie i obejrzał za swym adjutantem, którego przy nim podczas tego nie było. Zły i chmurny poszedł go szukać, mrucząc coś do siebie.
A Wimpffen szedł dalej.
Towarzyszyli mu jenerał Castelnau ze świty cesarskiej i Faure, szef sztabu MacMahona.
Wojsko, ujrzawszy nowego wodza, nabrało otuchy.
— Może ten nas wyprowadzi z matni!
— Może nie da nas na poniewierkę!
— Nie odda w ręce Prusaków!
— Nie zhańbi naszego imienia! — szeptano. I jakaś otucha wstępowała w ich serca, a twarze wybladłe, zrozpaczone na chwilę poweselały.
Ożywiał ich cień nadziei.
Wimpffen zaś szedł do składów prochu i amunicyi wraz z dwoma swymi towarzyszami.
Wszyscy byli zgnębieni.
Nie okazując jednak wewnętrznego swego usposobienia, pozdrowili wesoło salutującą im wartę.
Po zwiedzeniu składów jeszcze większy smutek osiadł na czole jenerałów. Trudno im nawet było udawać wesołość.
— A zapasy żywności ? — spytał Wimpffen.
— Porcye są codzień zmniejszane... — odrzekł jenerał Paure.
— Obywamy się wszyscy byle czem, nawet następca tronu, tylko cesarz ma dostateczne pożywienie... — dodał Castelnau.
I westchnął.
Wimpffen zaklął siarczyście.
— Lepiej kulą w łeb! — zawołał. Castelnau zwiesił głowę.
— Wezwali z Afryki, kazali przyjść, mówiąc: ocalisz honor Francyi! Przyszedłem, ażeby jej hańbę przypieczętować! — rzekł ponuro Wimpffen.
— Po co ten ambulans? czy są w nim ranni ? — spytał nagle, przechodząc koło dwóch wozów, noszących na pokryciu krzyż błękitny.
— Nie zdołano ich ukryć ni odciągnąć w bezpieczne miejsce — odrzekł Faure.
— Piekło się sprzysięgło! — mruknął Wimpffen.
Klął i co chwila powtarzał: "Sacre-bleu! sacre-bleu!"
— Dużo ich tam? — zapytał, wskazując na wóz ambulansowy.
— Niewielu! — odparł Faure.
— Nie rozmieszczają ich w szpitalu, ażeby w razie czego byli gotowi do opuszczenia fortecy — dodał Castelnau.
W tej chwili spotkali następcę tronu.
Stanęli przed nim frontem.
Nie spoglądając na nich, nie oddając ukłonu, szedł dalej.
Szukał swego adjuntanta.
Jednocześnie przebiegła koło niego zakapturzona pielęgniarka.
— Attends! — zawołał Lulu.
Lecz ta, nie zwracając uwagi, wbiegła po drabinie na wóz, ukrywając pod szerokim płaszczem butelkę z chłodnącym napojem.
— Attends! — zawołał następca tronu powtórnie zniecierpliwionym głosem. A widząc, że ta ani myśli się zatrzymać, zły i zdenerwowany mruczał do siebie:
— Co za rozprzężenie! pielęgniarka nie zatrzyma się nawet na mój rozkaz!
— Trzeba ją ukarać, wypędzić! — odgrażał się, przyśpieszając kroku.
I jakby chciał swą groźbę w tej chwili uskutecznić, wbiegł na drabinę, prowadzącą do wnętrza wozu.
Płótno, okrywające wóz, rzucało mrok na jego wnętrze.
Potknął się o jakiegoś rannego.
— Diable! — zawolał przez zaciśnięte zęby. I nie zważając, czy Krzywdy nieszczęśliwemu nie uczynił, przedziera, się między rannymi.
Oczy jego oswoiły się z, mrokiem, w najbardziej oddalonym zakątku ujrzał szary kaftan pielęgniarki, pochylony nad rannym.
— V'la! — szepnął do siebie zaciskając zęby. Przeciskał się do oddalonego zakątka. Tutaj
doszły go jakieś niezrozumiałe wyrazy, wymawiane zmienionym, ochrypłym głosem przez rannego, nad którym pielęgniarka była schyloną.
— Co to jest ?!... — wyrzucił gniewnie przyszły władca.
Nagle głos uwiązł mu w gardle.
Adjutant jego. jego ukochany adjutant i powiernik, leżał rozpalony, patrzył szklistym, błędnym wzrokiem, a siostra błękitnego krzyża usiłowała mu wlać w usta nieco napoju.
Łykał go wprawdzie, ale zaraz wyrzucał wraz z niezrozumiałymi dla otoczenia wyrazami, mieszając je z francuskimi.
Usiłował też zerwać się, jakby chciał uciec z pod tej troskliwej opieki.
Na ten widok Lulu odrazu ochłonął.
Zapomniał o karze, jaką groził pielęgniarce i łagodnym, pełnym troskliwości głosem zapytał:
— Co mu jest? co się stało?!... — zapytał.
— Sire, on jest bardzo chory, ma gorączkę! — szepnęła pielęgniarka, nie przerywając starań koło rannego.
Napój kojący znać działa, chory się uspokajał, przestawał bredzić.
— Masz zapewnioną naszą łaskę! ulecz go, ulecz jak najprędzej! — zawołał Lulu.
— Przyślę zaraz lekarza! — dodał. I wybiegł.
Pielęgniarka uśmiechnęła się boleśnie i z wielką troskliwością dotknęła głowy rannego.
Potem szła do innych, niosąc im pomoc i słowa kojące.
XIV.
NASTĘPCA TRONU I CESARZ.
Chmury, zasłaniające cały widnokrąg, przyspieszały zmrok ostatniego sierpnia. Napoleon w swej ciasnej, zastawionej najkonieczniejszymi sprzętami kwaterze w twierdzy Sedanu pisał, pochylony nad prostym stołem.
Dreszcz wstrząsał nim bezustannie. Ręka, suwająca po papierze, drżała.
Co chwila miął papier i rzucał go w kąt pokoju.
Zastukano do drzwi.
— Entrez! — zawołał znękanym głosem cesarz.
Zmiął znów papier, na którym nakreślone było zaledwie parę wyrazów, rzucił go, jak i poprzednie, i oparł głowę na dłoni.
Jenerał Wimpffen z Faurem i Castelnau weszli.
Towarzyszył im kapitan d'Orrel i trzech oficerów.
Weszli bez meldowania się poprzedniego i zachowania zwykłej dworskiej etykiety. Stanęli tylko wyprostowani tuż przy drzwiach, zachowując stopień wojskowego starszeństwa.
Nie przerywali zadumy cesarza, czekali.
Napoleon podniósł wreszcie głowę i, siląc się na spokój, zapytał:
— I cóż?...
Wimpffen postąpił krok naprzód i rzekł:
— Położenie bez wyjścia...
— Jakto? — zawołał cesarz.
— Załoga źle odżywiana, zgnębiona, zapasów żywności niema, prochu starczy zaledwie na wysadzenie twierdzy w powietrze.
Cesarz chciał rzucić jakieś przekleństwo, otworzył już usta, powstrzymał się jednak, nie wypowiedziane wyrazy uwięzły mu w gardle. Zerwał się i, depcząc rzucony przed chwilą zmięty papier, począł chodzić po izbie.
Wyglądał jak lew, zamknięty w klatce, który upatruje ofiary, na którą mógłby się rzucić.
— Więc cóż? — spytał nagle, stając przed przybyłymi.
Wimpffen rozłożył dłonie rozpaczliwym ruchem, jak człowiek, który nie widzi już żadnego ratunku.
Castelnau westchnął, Paure wpatrzył się w cesarza.
Zapanowała złowroga cisza.
— Żądam sprawozdania, nie milczenia! — zawołał cesarz zniecierpliwionym, ochrypłym od wewnętrznego wzburzenia głosem.
— Uczyniłem je! — rzekł Wimpffen.
— Pozostaje więc?... — zapytał Napoleon, wpatrując się weń badawczo.
— Wysadzić w powietrze twierdzę lub poddać się... — odrzekł twardym głosem jenerał.
Ze wszystkich piersi wydarł się głuchy jęk. Cesarz padł na krzesło, zasłaniając twarz rękami.
Wtem wbiegł, nie meldując się, następca tronu, zaraz od progu zawołał:
— Horche, adjutant mój, ten, co ocalił mi życie, umierający! trzeba...
Nie dokończył wszakże, ujrzawszy łzy, spływające z pod dłoni ojca.
— Najjaśniejszy panie, co się stało? ojcze, co tobie? — zawołał.
I osunął się przed nim na kolana.
Napoleon pochwycił go w swoje objęcia.
Przycisnął głowę syna do piersi i szlochał.
— Co się stało? — pytał młodzieniec.
— Jesteśmy zgubieni! musimy się poddać! — jęknął cesarz.
— Jakto? możemy się bronić — zawołał z zapałem Lulu. — Jenerale, przybyłeś, żeby obmyślić środki obrony... — zwrócił się, do Wimpffena.
— Gdybym był wiedział, jaką pustkę zastanę, byłbym raczej głowę sobie roztrzaskał! — odrzekł Wimpffen.
— Więc co?... co?... — nalegał, stając przed nim, niedoszły władca.
— Poddać się lub twierdzę z nami wszystkimi wysadzić w powietrze! — powtórzył dobitnie raz jeszcze Wimpffen, patrząc przenikliwym wzrokiem na stojącego przed nim młodzieńca.
— Więc wysadzić w powietrze! — zawołał następca tronu.
I nie czekając, skierował się ku drzwiom.
— Lulu, synu mój! — zawołał cesarz.
— Co najjaśniejszy pan rozkaże ? — zapytał czyniąc ku ojcu pół obrotu.
— Co chcesz czynić? — zawołał Napoleon chwytając go za rękę.
— Idę rozkazać, żeby proch podłożono!
— Szaleństwo! — krzyknął Napoleon, nie puszczając syna.
— Szaleństwem było rozpoczynanie wojny bez dostatecznego przygotowania, śmierć pod gruzami twierdzy jest tego szaleństwa następstwem! — odparł nieubłaganym głosem młodzieniec.
Napoleon zagryzł wargi do krwi, nie puszczał jednak ręki syna.
— A wy co na to? — zwrócił się do jenerałów, słuchających w milczeniu gorzkiej sceny między ojcem a synem.
— Chcemy usłyszeć zdanie najjaśniejszego pana — odrzekli zgodnie.
Oficerowie, otaczający ich, szarpali w milczeniu ozdoby swego ubrania, zaciskając kurczowo pięści.
— Jenerale Castelnau, siadaj i pisz! — rozkazał Napoleon.
Castelnau spełnił rozkaz, ujął pióro i czekał.
Cesarz począł chwiejnym krokiem chodzić po pokoju. Następca tronu chmurny oparł się o okno, zwichrzył czuprynę, tylko charakterystyczny kosmyk spadał mu na czoło. Rozognionym wzrokiem spoglądał na ojca.
— Czy nie moglibyśmy czekać pierwszych kroków nieprzyjaciela, ażeby wyjść z honorem? — spytał Faure.
— Lub czekać przynajmniej parlamentarzy, przed wysłaniem swoich? — wtrącił Wimpffen. Napoleon nic na to nie odrzekli począł dyktować:
"Nie chcąc narażać wojsk obustronnych na dalszy rozlew krwi, składam szpadę i żądam o ułożenie warunków pokoju z wysłanymi przez nas uwierzytelnionymi jenerałami: Wimpffenem, głównodowodzącym wojskami naszymi, oraz jenerałami Castelnau i Paure, jako naszymi pełnomocnikami.
Chwycił pióro z rąk piszącego i podpisał
Napoleon III
I znów ze wszystkich piersi wyrwał się jęk bolesny, tylko następca tronu stał ze splecionemi na piersiach rękami, nie dając niczem poznać wzburzenia i buntu, z jakim przed chwilą się wyrywał.
— Najjaśniejszy panie, czyż to wszystko nie zawcześnie!.. — ozwał się głuchym głosem Castelnau.
Jednocześnie zerwały się głosy jenerałów Wimpffena i Faure'a, oraz przybocznych oficerów.
A zerwały się jak burza:
— Me możemy na to pozwolić! Honor wojskowy nie pozwala! Honor Francyi!
Wymówili zaś takim głosem, że cesarz, mimo że wszystko w nim się burzyło, uważał za stosowne odrzec:
— Napisane, żeby było gotowe! Jenerałowie i oficerowie, widząc, że wszelka dyskusya w rej chwili na nic się nie przyda, zabierali się do odejścia, gdy zapukano do drzwi.
— Entrez! — krzyknął Napoleon takim głosem, jakby chciał całe swe wzburzenie spędzić na przybywającego.
Wszystkie oczy na drzwi się zwróciły.
Wszedł oficer, będący na straży, i z właściwym ukłonem podał cesarzowi duży list w szarej kopercie.
Napoleon własnoręcznie ją rozdarł.
Przebiegł pismo, potem, rzuciwszy je na stół, zawołał:
— Czytajcie!
Do Najjaśniejszego cesarza francuskiego
Napoleona III
"Wszystkie forty są już w naszej mocy, nim rozpoczniemy oblężenie Sedanu, żądamy dla uniknienia bezpotrzebnej zwłoki wywieszenia białej chorągwi i przysłania, parlamentarzy do wioski Donchery dnia 1 września o godzinie 9 wieczór dla porozumienia się co do warunków zajęcia twierdzy. Oblężenie odkładamy do 4 rano dn. 2 września.
Otto Bismarck, prezes ministrów Zjednoczonych Niemiec.
Helmuth Karol Bernard Moltke, jenerał głównodowodzący wojskami Zjednoczonych Niemiec.
Dan w forcie Donchery d. 31 sierpnia 1870 r. "
Nie westchnienie, ale już wprost jęk najboleśniejszy wyrwał się ze wszystkich piersi.
List był wprost ubliżający.
Cesarz zdawał się nie zwracać na to uwagi.
Głosem chrapliwym, ale jakby tryumfującym, rzekł:
— List mój w porę został napisany!...
Następca tronu rozśmiał się ironicznie, potem przystąpił do ojca i zapytał:
— Czy i ja mam położyć podpis na tym liście ?...
Wszyscy spojrzeli nań zdziwionemi oczami.
— Nie trzeba! — odrzekł sucho Napoleon.
— Bardzo dobrze, nie oddaję i nie hańbię mojej szpady! — rzucił przez zęby niedoszły władca i usunął się na dawne, miejsce.
Napoleon pochwycił pióro i własnoręcznie nakreślił:
"Jutro o oznaczonej godzinie stawią się nasi parlamentarze".
Napoleon III",
I rzuciwszy nakreślony papier, rozkazał:
— Zaadresować!
Castelnau spełnił smutny rozkaz.
Wszyscy rozeszli się w milczeniu.
Rozeszli się wyprostowani, nie oddając zwykłych ukłonów.
Pozostał tylko następca tronu.
Cesarz szarpnął bródkę i zagryzł wargi.
Wtedy Lulu zbliżył się do ojca i rzekł:
— Z całego postępowania najjaśniejszego pana widzę, że jestem usunięty zupełnie od wszelkiej władzy...
— Jakto ? — spytał cesarz, marszcząc brwi.
— Jako przyszłego dziedzica korony, najjaśniejszy pan raczył pominąć mnie zupełnie...
Napoleon chciał coś przemówić, zbliżył się do syna, lecz ten, nie pozwalając mu przyjść do słowa, z całem bezwzględnem okrucieństwem i gwałtownością młodego wieku szybko wyrzucał swe myśli:
— Nie byłem pytany o zdanie, podpis mój jest bezpotrzebny. Wdzięczny jestem za to nieskończenie, nie zhańbię mojej szpady, podniosę ją w danej chwili na obronę Francyi. Dlatego zmieniłem myśl i nie wysadzę twierdzy w powietrze!
I z temi słowy wybiegł szybko z komnaty.
Napoleon jęknął i runął na ziemię.
Czuwający w sąsiednim pokoju doktór de Crieux zjawił się natychmiast.
XV.
STRASZNA NOC.
Omdlenie Napoleona nie wywarło takiego wrażenia, jakby to mogło być w innych okolicznościach. Syn tylko, dowiedziawszy się o tem, przybiegł do wybladłego, znękanego ojca i, idąc za popędem swych uczuć, a może żałując wyrazów, które rzucił nieszczęśliwemu, padł przed nim na kolana. Okrywał pocałunkami jego wychudłe, przezroczyste prawie dłonie i oblewał je gorącemi łzami.
Mimo oporu doktora de Crieux przepędził noc czuwając nad ojcem, który po przyjściu do przytomności zachował spokój i usypiał, jakby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Świta cesarska, otoczenie, jenerałowie z na czelnym wodzem Wimpffenem mieli co innego do czynienia, niż troskanie się o zdrowie i życie władcy.
Czuli wprost w sercu żal do niego za rozpoczętą wojnę, za nieudolne rządy, za narażenie kraju i narodu na hańbę.
Ten i ów przypomniał sobie niejedno zdarzenie, niejeden wypadek, rozporządzenie, na które w danej chwili nie zwracano uwagi, teraz zaś jaskrawo zarysowało się wszystko w ich pamięci, kłując i raniąc boleśnie, jak bagnety nieprzyjaciela.
Nikt w niczem nie przypisywał sobie winy, wszystko składano na cesarza.
Najzagorzalsi stronnicy, pochlebcy, mający zawsze uprzejme i uniewinniające słówka, obecnie byli wprost nieprzejednani.
Wimpffen raz jeszcze dokładnie przejrzał całą fortecę, przeszukał wszelkie składy i, tak jak poprzednio, wyszedł zgnębiony.
— Nic, nic! wszędzie pustka, zniszczenie! — mówił, klnąc zapożyczonymi w Algierze od tubylców najdzikszymi wyrazami.
— Francya, ta piękna Francya w ręku Niemców! nie, w ręku najohydniejszych Prusaków! — wołał co chwila.
— Poddanie się jest stratą, hańbą, ale nie doszczętną zgubą ojczyzny! — pocieszał Castelnau.
— Co, co? — zapytał wódz.
— Możemy ją przecież odzyskać — odparł Castelnau.
Wimpffen zaśmiał się gorzko, inni spuścili głowę.
— Jedyne ocalenie od hańby wysadzić twierdzę w powietrze, jak ten młokos miał zamiar — dorzucił.
Nikt mu na to nie odpowiedział.
Brakłoź odwagi na pozbawienie się życia, czy inna jakaś okoliczność przeważyła?
Wydano nawet rozkaz strzeżenia pilnie skąpych zapasów prochu.
A wojsko? a cała załoga?
Prawdę o hańbiących układach trzymano w tajemnicy przed tymi, którzy życie swe składali na ołtarzu ojczyzny.
Mieli więc jeszcze jakąś nadzieję.
— Zginiemy, ale zginiemy z bronią w ręku! — mówiono.
Południe 1 września sypnęło żarem. Gdy koło godziny trzeciej parlamentarze francuscy wyjeżdżali z twierdzy, upozorowano ten wyjazd obejrzeniem zewnątrz Sedanu i okolicznych fortów.
Parlamentarzami byli jenerałowie, którzy byli na naradzie poprzedniego dnia u cesarza, kapitan d'Orret i towarzyszący im trzej oficerowie. Inni jenerałowie mieli czekać pod murami twierdzy, gdyby ich rada była potrzebną,
Castelnau miał list własnoręczny cesarza, Faure papiery pełnomocnictwa dla Wimpffena.
Wimpffen żadnego papieru nie chciał dotknąć.
Forty, otaczające twierdzę, wszystkie były już przez Prusaków zajęte.
Ubliżający list Moltkego i Bismarcka mówił szczerą prawdę.
Parlamentarzy przepuszczano ze zwykłymi w takich razach honorami.
Górska wioska Donchery, gdzie miano dokonać rozpaczliwego aktu, smutny przedstawiała widok. Nie spotykano nigdzie ludzi, w chatach nie błyszczało żadne światełko.
Wieczór cichy, bezgwiezdny, z zawieszonym ponurym stropem nieba, dostrajał się do usposobienia idących za przewodnikiem Prusakiem.
Godzina 9 uderzyła chrapliwym, ponurym głosem na jakimś poblizkim kościółku, gdy wprowadzono Wimpffena i jego towarzyszy do izby wieśniaczej.
Całe jej umeblowanie stanowił stół prosty stojący na środku, kilka trzcinowych stołków i prosta drewniana ława pod ścianą.
Na stole sześć świec w blaszanych, pokrzywionych Lichtarzach.
Przewodnik zaświecił zapałkę, zapalił w milczeniu świece, a dokonawszy tego wspaniałego oświetlenia, rzekł z miną zadowoloną:
— Soo! — ukłonił się po żołniersku i wyszedł.
Kapitan d'Orcet rozejrzał się po izbie, westchnął i począł coś kreślić w notesie.
W niespełna kwadrans wszedł Bismarck i Moltke, z nimi dwóch oficerów.
Bismarck łysy, z charakterystycznymi trzema cieniutkimi kosmykami nad czołem i uśmiechem wytrawnego dyplomaty skłonił lekko głową, Moltke, o dobrodusznej napozór fizyonomii, siedmdziesięcioletni starzec, trzymał się prosto, po żołniersku i po żołniersku się ukłonił. Odpowiedziano mu takimże ukłonem.
Castelnau w milczeniu podał Moltkemu papiery, dające pełnomocnictwo do działania.
Bismarck zasiadł na najlepszym stołku, obok niego Moltke, francuscy pełnomocnicy zajęli naprzeciw nich miejsca.
— W panu — rzekł Moltke, zwracając się do Wimpffena — domyślam się głównodowodzącego wojskami francuskiemi...
— A panowie? — przerwał niecierpliwie Bismarck, wpatrując się w dwóch siedzących.
— Jako jeneralny szef sztabu marszałka Mac-Mahona, towarzyszę jenerałowi Wimpffenowi — odrzekł chłodno Faure.
— Jestem obecny z rozkazu cesarza Napoleona! — wycedził Castelnau, kładąc nacisk na każdy wyraz.
A ci panowie? — zapytał Moltke, wskazując oczyma na stojących opodal oficerów.
— Oficerowie, dodani nam, aby byli przytomni przy układach... — wyrzekł dobitnie Wimpffen.
— Hm!... — mruknął Bismarck.
— Soo!... — dodał swym jowialnym głosem Moltke.
— Mamy tylko dwóch! — mruknął Bismarek, zamieniając spojrzenie z naczelnym wodzem.
— Soo! — powtórzył tenże. Zapanowało milczenie.
Pot kroplisty spływał na czoła francuskich oficerów; pełnomocnicy starali się zachować spokój.
— Pragnęlibyśmy dowiedzieć się o warunkach kapitulacyi, jakie stawia nam jego królewska mość król pruski — przerwał ciszę Wimpffen.
— Król Prus! — poprawił Bismarek.
— Bardzo proste, bardzo proste — rzekł Moltke. — Zajmujemy Sedan wraz z załogą, a cała armia francuska staje się naszym jeńcem wojennym.
— Ciężkie warunki! — rzucił Wimpffen i zaraz dodał:
— Sądzę, że oficerowie francuscy zasługują na uwzględnienie.
— O, tak, oficerom, ze względu na ich waleczność, pozostawiony będzie mundur i broń, przysięgną, że jej na nas nie podniosą i będą naszymi jeńcami, jak cała armia! — odrzekł Moltke.
Bismarek kiwnięciem głowy potwierdził słowa towarzysza.
— Zbyt trudne, zbyt ciężkie warunki! — powtórzył stanowczym głosem Wimpffen.
I zamyślił się. Po chwili rzekł:
— Nasze są następujące:
— Twierdzę wraz z artyleryą, załogą i całą zawartością oddajemy; armia z bronią, amunicyą i sztandarami zobowiąże się, że nie podniesie broni przeciw Prusom i będzie miała wolny odwrót. Będzie też wysłana do Algieru, gdzie pozostanie aż do zawarcia pokoju. Oficerowie zobowiążą się słowem honoru, że nie podniosą broni do określonego pokojem czasu.
— Nie, nie, i jeszcze raz nie! — zawołał Moltke — od. podanych warunków nic a nic nie ustąpimy! — dodał twardym, jak zgrzyt żelaza, głosem.
Bismarck milczał, uśmiechał się ironicznie i bębnił palcami po stole w takt wygłaszanych przez towarzysza wyrazów.
— Ekscelencyo! — zawołał Wimpffen — jestem żołnierzem z krwi i kości, byłem w wielu bitwach, zawierałem układy zwycięskie, nigdy tak trudnych warunków nie stawiałem.
— Zwycięstwa nierówne zwycięstwom, więc i. warunki warunkom... — wtrącił Bismarck.
Wimpffen nie zwrócił uwagi na tę przechwałkę, tylko mówił dalej:
— Byłem dotąd w Algierze, otrzymałem rozkaz powrotu, objęcia naczelnego dowództwa, ratowania ojczyzny... Mamże jej imię i swoje okryć niezmazaną hańbą!?
— To do nas nie należy! my stawiamy warunki, a przyznacie panowie, że każdy zwycięzca powinien je stawiać jak najkorzystniejsze dla siebie.
Wimpffen westchnął.
Wiedział, że odwoływanie się do jakichś uczuć humanitarnych jest wprost śmieszne, czuł ironię słów swego przeciwnika, czuł nawet pewną słuszność po jego stronie, niemniej szukał w głowie jakiegoś punktu, na którym mógłby oprzeć swoje żądania. I jakby mu nagle jakaś myśl błysnęła, rzekł:
— W takim razie będziemy się bronić. I wstał.
Towarzysze jego leniwie z miejsc się dźwignęli.
Po twarzach oficerów francuskich przeszedł jakiś jasny promień.
— Jenerale — zawołał Moltke również wstając — mam dla ciebie wielką cześć, rozumiem twoje położenie, a jednak z warunków podanych nic a nic ustąpić nie możemy.
— Jenerale — ozwał się milczący dotąd Bismarck — racz zająć miejsce i posłuchać mnie teraz.
— Słucham! — rzekł Wimpffen, siadając.
— Nie jestem strategikiem, ani nawet zwykłym żołnierzem, wiem jednak, że dla obrony potrzeba prochu, amunicyi, broni, żywności. Składy zaś w Sedanie są pod każdym względem puste, żywności starczy wam zaledwie na 48 godzin, będzie to więc przedłużenie konania...
Wimpffen zagryzł wargi.
— O przebiciu się przez nasze wojska nie możecie nawet marzyć. Widzieliście forty, wszystkie zajęte, a za nimi stoi tysiące bagnetów nie tylko samych Prus, lecz Zjednoczonych Niemiec! — dodał, podkreślając każdy wyraz ze spokojem wytrawnego dyplomaty.
— Zmiana twardych warunków leży właśnie w interesie Zjednoczonych Niemiec — odrzekł Wimpffen, podkreślając również każdy wyraz.
— Jakto? — spytał Bismarck.
— Kapitulacya w tak uciążliwych warunkach zadraśnie i obrazi cały nasz naród, zostawiając nigdy nie zatartą niechęć i nienawiść w sercu Francyi! — mówił Wimpffen.
— Jest to wiekowa, a bodaj plemienna nienawiść; na przyjaźń więc, a bodaj najmniejszą życzliwość Francyi wśród najłagodniejszych nawet warunków liczyć nie możemy! — wycedził pierwszy minister Prus.
— Żadnych więc ustępstw? — spytał Wimpffen.
— Żadnych! — powtórzyli jednocześnie peł nomocnicy niemieccy.
— Rozpoczniemy więc walkę na nowo! — zawołał główny pełnomocnik francuski, zrywając się z miejsca.
— Nawet po tem, com dokładnie powiedział o naszych siłach? — spytał Bismarck.
— Nawet!
Jednocześnie Castelnau powstrzymał gorączkowy ruch głównego wodza i rzekł:
— Milczałem dotąd, nadeszła jednak chwila, w której muszę się odezwać: cesarz Napoleon polecił wyrazić, iż złoży szpadę, jeżeli warunki poddania się będą możliwe do przyjęcia.
— A czyjaż to szpada, cesarza Napoleona, czy Francyi? — zapytał Bismarck, przymrużając jedno oko.
— Cesarza... — odparł głucho Castelnau.
— W takim razie warunki nie mogą być zmienione! — rzucił krótko, lecz stanowczo Moltke.
Wimpffen wstał, wstali i obaj jego towarzysze. Faure zaś mruknął:
— Zginąć, a nie poddać się!
— Zawieszenie broni jest naznaczone do godziny 4 rano, teraz północ, o czwartej rozpoczynam ogień! — rzekł Moltke.
— Niech siodłają konie! — rozkazał obecnemu oficerowi.
Bismarck spojrzał po obecnych.
Kapitan d'Orcet, spisujący cały przebieg rokowań, odetchnął, na twarzy trzech oficerów francuskich mimo wszystko błysnęło pewne zadowolenie. Wzrokiem zdawali się mówić:
— Tak, zginąć, a nie poddać się!
— Wszystko, co mówiłem o stanie wnętrza Sedanu, jest mi doskonale znane, wiem, że nie możecie mi zaprzeczyć... — począł Bismarck.
— Wiecie, że forty są w naszych rękach, może panowie zechcecie sprawdzić. Nie zostaje wam dużo czasu — rzekł Moltke, wyjmując zegarek.
Pełnomocnicy francuscy wiedzieli, że dokoła opasani są żelazną obręczą doskonale uzbrojonych wojsk niemieckich, a jednak...
A jednak chcieli się bronić.
— Ptaki nawet, któreby chciały przedrzeć się do Sedanu, będą w locie zabite! — mówił z sarkazmem Bismarck.
Wtem jakiś huk i zmieszane głosy poczęły dochodzić zdala.
Po twarzach Francuzów przebiegł niczem nie uzasadniony odbłysk nadziei.
— Może wysadzili Sedan w powietrze? — przemknęło im przez myśl.
Obecny oficer na rozkaz Moltkego szedł dowiedzieć się o przyczynie; we drzwiach spotkał się z innym oficerem, który wyprostowany oznajmił:
— Balon francuski, usiłujący przedostać się do Sedanu, został przedziurawiony naszymi dalekonośnymi strzałami, spadł i jest w naszych rękach.
Bismarck z tryumfem podniósł głowę. Moltke spojrzał dokoła i rzekł:
— Soo... Potem spytał:
— A ludzie?
— Dwóch zabitych, jeden ciężko ranny, papiery do rozkazu waszej wysokości — odparł oficer.
— Hm... niebo nam sprzyja! — mruknął Bismarck.
Pełnomocnicy francuscy zamienili z sobą słów kilka.
— Proszę o zawieszenie broni do godziny 11 przed południem... — ozwał się Wimpffen.
— Ani minuty po czwartej rano! — odparł Moltke.
Bismarck szepnął mu coś do ucha.
— Przedłużam zawieszenie broni do godziny 9 rano! — rzekł tonem dowódcy Moltke.
I wydal rozkaz:
— O godzinie 9 rozpocząć szturfn! Pełnomocnicy francuscy wyszli, udając się z powrotem dla ostatecznej narady z oczekującymi ich jenerałami.
O godzinie trzy na dziewiątą na murach
Sedanu powiała biała chorągiew... O godzinie 11 przed południem podpisano hańbiącą kapitulacyę.
Podpisano ją 2 września 1870 r. w sąsiednim zamku Bellevue.
Wilhelm I, uwiadomiony o tem, uszczknął kilka bławatków i zatknął je z uśmiechem w butonierkę. Przyboczni naśladowali go z uśmiechem tryumfu.
Równocześnie rozległo się kilka strzałów w Sedanie.
To pięciu młodych oficerów odebrało sobie życie, nie mogąc przenieść hańby.
Napoleon z całą świtą i 80-tysięczną armią dostał się do niewoli pruskiej.
Władca otrzymał na mieszkanie zamek Wil helmshöhe pod miastem Kattel. Armię rozmieszczono po rozmaitych miastach i koloniach niemieckich zaeuropejskich, wziąwszy od niej poprzednio słowo honoru i przyrzeczenie na piśmie, że do chwili zawarcia zupełnego pokoju i uregulowania stosunków między wojującemi państwami broni przeciw Zjednoczonym Niemcom nie podniesie.
Następcy tronu nie można było nigdzie odszukać.
Zdołał podejść czujność zwycięzców i wymknął się nieznanym nikomu sposobem z dwoma najzaufańszymi ze swojej świty.
Ambulans, znajdujący się w twierdzy Sedanu, z kilku rannymi, siostrą błękitnego krzyża i leżącym w gorączce Horszyńskim, wypuszczono wolno.
Na niedobitków nie zwracano uwagi(1).
Mimo zaś nadzwyczajnej baczności władz pruskich kilkuset niedobitków z oddziałem mężnego jenerała Vinoy przedarło się z Sedanu.
Wśród walki i nadludzkich wysiłków, część ich poległa, część z kapitanem d'Orcet i jenerałem Vinoy dotarła do Paryża.
(1) Ostatnie dwa rozdziały wzięte z notatek kapitana d'Orcet, wydanych w Paryżu r. 1873,
XVI.
SZALONY.
Siostra błękitnego krzyża, usuwając się z twierdzy ze swoim ambulansem, myślała w tej chwili tylko o posłudze i ocaleniu rannych.
Władze pruskie nie stawiały jej najmniejszej przeszkody, miała bowiem gleit, t j. papier bezpieczeństwa, wydany przez Moltkego, odbierającego osobiście twierdzę Sedan.
Zresztą wozy ambulansowe, naznaczone błękitnym krzyżem, zawsze były szanowane przez wojska nieprzyjacielskie.
Najprościej byłoby przewieźć rannych i ambulans koleją, lecz linie kolejowe były zajęte przez wojska pruskie.
Trzeba więc było podróż odbywać końmi.
Na pierwszym postoju smutną spełniono konieczność.
Pięciu rannych zakończyło życie.
Usypano im mogiłę przy pomocy sanitaryusza i ludności wiejskiej.
Pozostało tylko trzech jeszcze, szczelnie okrytych na swoich posłaniach, i Horszyński, bredzący chwilami w gorączce.
Wymawiał często wyrazy najzupełniej niezrozumiałe dla otaczających lub, usiłując się zerwać, wołał:
— Sire, jestem gotów na twoje usługi!... nie dam, nie pozwolę nikomu zbliżyć się do ciebie!
Wtedy w oczach jednego z trzech leżących stawały łzy, a usta szeptały:
— Och, ten jest najwierniejszy, to prawdziwy obrońca i przyjaciel.
Lecz szept ten nie dochodził do nikogo
Jeżeli bowiem dwaj jego towarzysze mieli głowy obandażowane, on był tak szczelnie owinięty, że mu tylko pozostawiono wolne nozdrza i usta, żeby mógł oddechać.
Cienka opaska spadała mu nawet na oczy.
Wszyscy zaś trzej leżeli cicho, osłonięci kołdrami. Nie potrzebowali żadnych starań, i pielęgniarka mogła je wszystkie skierować ku Horszyńskiemu.
Pewnego razu jeden z leżących dotąd spokojnie począł się niecierpliwić.
— Sire, proszę się uciszyć! — szepnęła pielęgniarka.
— Zapominasz, że w tej chwili jestem tylko prostym żołnierzem, powierzonym twej pieczy! — odparł głos z pod kołdry.
Po chwili znów się odezwał:
— Gdy dojdę do władzy, odbuduję Francyę, pamiętać będę, coś dla mnie i dla tych nieszczęśliwych czyniła.
— Przedewszystkiem proszę dla własnego bezpieczeństwa, proszę nie rozpoczynać żadnej rozmowy — odrzekła suchym głosem pielęgniarka.
Zaległa cisza...
Posuwając się dalej, spotykano coraz więcej wozów z rannymi i ludność, wyjącą wprost z rozpaczy.
Tłumy, otaczając wozy z rannymi, szukały swoich najbliższych. Nie żałowano też najokrutniejszych przekleństw dla cesarza, jego żony i następcy tronu.
Zwłaszcza kobiety znalazły upust dla serc rozżalonych.
— Gdybym dostała tę Hiszpankę, wydarłabym jej ślepie! — wołała jedna.
— Nie, zostawiłabym jej oczy, ale podrapała twarz, żeby na zawsze pamiętała, jak to bolą rany! — wołała druga.
— Wrzuciłabym ją w dół, napełniony jadowitymi wężami, ażeby wiedziała, co to jest cierpienie! — odgrażała się inna.
— Rozszarpałabym w jej oczach jej synaczka, ażeby cierpiała, jak my cierpimy, tracąc naszych! — wrzeszczała jakaś nieszczęśliwa, odchodząc od zmysłów.
- Głupieście wszystkie — ozwał się jakiś barczysty wieśniak. — Jabym jeno tego z kozią bródką przywiązał do drzewa i póty smagał, pókiby mu ciało po kawałku nie odpadało od kości! On wszystkiemu winien.
I wśród tych pogróżek poczęli się z sobą kłócić o rodzaj wymyślonych przez siebie męczarni.
Wtem z wnętrza wozu wychylił się młodziutki żołnierz wołając:
— Jestem, wymierzajcie na mnie swe okrucieństwo, nie tykajcie tylko mojego ojca i matki!
Pielęgniarka zdołała go powstrzymać, by nie wyskoczył, a równocześnie krzyknęła do tłumu:
— Na miłość boską, ten młody żołnierz oszalał z ran i cierpień, pomóżcie mi go ubezwładnie!
Tłum przestał wyć i pośpieszył na pomoc, mówiąc z współczuciem:
— Biedaczek taki młody.
Młodzieniec szarpał się, nie dawał się i wciąż powtarzał:
— Zabijcie mnie, a nie tykajcie mojego ojca i matki.
A im więcej krzyczał, tem więcej tłum, upewniony o jego szaleństwie, litował się nad nieszczęśliwym.
Ci sami, co przed chwilą odgrażali się, że go rozszarpią, teraz z nadzwyczajnem współczuciem, nie tykając jego owiązanej bandażami głowy, starali się go uspokoić.
Ubezwładniono go wreszcie i związanego położono we wnętrzu woza.
— Pomóżcie mi jak najprędzej wyjechać stąd, ażebym go mogła w najbliższem mieście zostawić! — wołała przyspieszonym głosem pielęgniarka.
W kilka minut potem wóz toczył się po równej drodze.
Tłum patrzył za odjeżdżającym, powtarzając:
— Biedaczek, biedaczek!
— Jeszcze jedna ofiara tej nieszczęsnej wojny.
Pielęgniarka, będąc już na szerokiej drodze, odetchnęła.
Kaptur, który tak szczelnie twarz jej okrywał, zsunął się teraz z jej głowy.
Nie zdążyła go poprawić, gdy rzekomo szalony, a ubezwładniony, zawołał:
— Margot! Jakże ja mogłem dotąd cię nie poznać!
— Proszę się uciszyć! — zawołała rozkazująco, nasuwając kaptur na czoło.
Skarcony zamilkł, dwaj jego towarzysze z pod swych kołder ciekawie przyglądali się pielęgniarce.
Jednocześnie z kąta wozu ozwał się głos słaby:
— Margot... Margot...
Był to głos Horszyńskiego.
Pierwszy raz usłyszała od niego swoje imię. I pierwszy raz łzy stanęły w jej oczach.
Pośpieszyła w stronę, skąd głos pochodził.
Położyła dłoń na rozpalonem czole rannego, a on, wpatrując się w nią, powtarzał:
— Margot... Margot!
— Dzięki niebu, wraca mu pewna świadomość! — szepnęła, podając mu chłodzący napój.
— Uzdrów go, uzdrów jak najprędzej! — ozwał się ubezwładniony. — On mi tak potrzebny! — dodał z całem samolubstwem.
Margot gorzko się uśmiechnęła, nakazując jednocześnie milczenie.
Szczęśliwie, bez nadzwyczajnych przygód, dostano się do Rheims.
Przy przenoszeniu rannych do wagonów pielęgniarka miała niemało kłopotu.
Trzej rzekomo ranni mieli udać się na północ, chcąc przedostać się do Anglii; ona z Horszyńskim, odzyskującym powoli przytomność, dążyła do Paryża wraz z wieloma innymi rannymi, przeładowanymi z innych wozów do ambulansowego parowoza.
Drogi ich rozdzielały się.
Tłumy na trzech młodych żołnierzy nie zwracały uwagi.
Byli zdrowi. Wtuleni w kąt przedziału trzeciej klasy szczęśliwie dostali się do Boulogne-sur mer, skąd 'statek angielski przewiózł ich do Anglii.
Przedtem jeszcze Margot wraz z Horszyńskim i setkami rannych, pielęgniarek i sanitaryuszów stanęła w Paryżu.
A Paryż?
Wieść o kapitulacyi Sedanu była jedną jeszcze kroplą w kielichu rozpaczy, jaki miała wychylić Francya.
Zawrzała rewolucya. Wzburzenie ludu dochodziło do najwyższego napięcia.
— Precz z cesarzem! Precz z całą jego rodziną! — wołały rozwścieczone tłumy.
I rzuciły się do Tuilleries, schronienia cesarzowej na prawej stronie Sekwany.
Przyjaciele zdołali ją przedtem uratować. Wyjechała przedtem powozem w jednego konia.
Gdy tłumy dotarły do Tuilleries, Eugenia w kółku najbliższych przyjaciół przedzierała się do Anglii, gdzie stanęła 6 września. Wkrótce przeniosła się do Chislehurst, zamku pod Londynem, zakupionym dla niej przez przyjaciół.
Po niejakim czasie przybył tam i następca tronu.
Oboje mieli jeszcze nadzieję zawiązania jakichś układów, odzyskania władzy, której Napoleon III został pozbawiony.
Zaraz bowiem po wieści o kapitulacyi Sedanu został ogłoszony jako detronizowany.
Jednocześnie zawiązał się w Paryżu rząd obrony narodowej z jenerałem Trochu na czele.
Rząd ten musiał przedewszystkiem uciszać tłumy.
— Rozedrzemy wszelki rząd, jeżeli pozwoli Prusakom zająć stolicę! — wołano w najwyższem rozwścieczeniu.
A wieści coraz straszniejsze nadchodziły...
Coraz więcej miast dostawało się w ręce nieprzyjaciela.
Rząd obrony narodowej zasilał Paryż w żywność; naprawiał zaniedbane forty, w czem mu cała ludność dopomagała.
I w takiej oto chwili pociąg kolei żelaznej przywiózł na dworzec północny rannych i garstkę żołnierzy, którzy z jenerałem Vinoy i kapitanem d'Orcet zdołali się przedrzeć przez wojska nieprzyjacielskie. '
— Niech żyje Francya!
— Niech żyją jej obrońcy! — wołano, nie wiedząc nawet narazie, ? co chodzi.
Inni zaś darli się na całe gardło:
— Smierć Napoleonowi III!
— Śmierć jego żonie i synowi!
I szukali między przybyłymi cesarza i jego rodziny.
Aż kapitan d`Orcet wrzasnął z pełni piersi:
— Cicho! Niema tu cesarza, są tylko obrońcy ojczyzny!
— Niech żyją obrońcy ojczyzny! — wrzasnął tłum.
A w tejże chwili poczęto z wagonów wynosić rannych.
Siostry błękitnego krzyża umieszczały ich w powozach, na wozach, jak można było. Tłum, zapomniawszy o wszystkiem, wylewał łzy nad nieszczęśliwymi, pomagał, a często przeszkadzał nawet w tej całej pracy.
Szukano swoich ojców, braci, mężów, synów, kobiety wyciągały ręce błagalnie, myśląc, że odnajdą utraconych.
Ńie znajdując, w szale rozpaczy rzucały się pod koła pociągu.
Trzeba było ku nim skierować akcyę ratunkową.
Inni błagali, jak o największą łaskę, żeby w ich domu pomieszczono rannego.
Lecz wozy z rannymi kierowały się do szpitali i gmachów publicznych, zamienionych na lazarety, a sanitaryusze i pielęgniarki wraz z nimi.
Margot jeden wóz z kilkoma rannymi skierowała na ulicę S. Honoryusza, gdzie ojciec jej miał dom obszerny z ogrodem.
Twórczyni całego zastępu sióstr błękitnego krzyża oddawała dom ojca na usługi nieszczęśliwych. Odprowadzające ją tłumy utrudniały ten smutny pochód.
A nie wiedząc, nie rozumiejąc może jej poświęcenia, wykrzykiwano:
— Szczęśliwa, ma swoich, bierze ich do siebie. Pan de Villeroy, który zaraz na początku wojny opuścił świtę cesarską, zamieszkał w tej najskromniejszej swej posiadłości. Znękany, przelękły, nie wiedząc, co ma znaczyć to zbiegowisko, wołał na nieliczną swą służbę:
— Zamknąć, nie wpuszczać. I skrył się na poddaszu.
Drżąc cały, przez maleńkie okienko patrzył na zbiegowisko.
— Co to jest, czego oni chcą?... Ranni, sanitaryusze, siostra błękitnego krzyża... co to znaczy? Przecież tu nie szpital! — myślał sobie.
Tłum zaczął się dobijać do drzwi.
Wtem przedarła się pielęgniarka i głosem rozkazującym zawołała:
Proszę otworzyć, to ja, córka pana de Villeroy!
Głos był tak silny, że go ojciec dosłyszał.
W jednej chwili zapomniał o sobie, o rzekomem niebezpieczeństwie, zbiegł na balkon i głosem pełnym czułości począł:
— Margot, Margot! W takiem przebraniu, co to znaczy?...
— Ojcze, każ nas wpuścić! — krzyknęła Margot.
Zapragnął jak najprędzej uścisnąć córkę; zbiegł z młodzieńczą żywością, odepchnął służbę, otworzył drzwi i pochwycił ją w objęcia.
A sanitaryusze wnosili rannych, mając już poprzednio rozkaz od uwielbianej przez siebie siostry błękitnego krzyża.
— Co to ma znaczyć? co? — wołał były mentor następcy tronu, z przestrachem patrząc na czynność sanitaryuszów.
— Pozwoliłam sobie dom nasz zamienić na tymczasowe schronienie dla rannych obrońców ojczyzny! — odrzeła córka.
I nie czekając pozwolenia, dawała dalej rozkazy.
Zajmowała drugie piętro, pozostawiając pokoje ojca na pierwszem najzupełniej swobodne.
Pan de Villeroy skrzywił się i spuścił głowę. Nie śmiał jednakże stawiać oporu. Odzyskał córkę, nie będzie już samotny wyczekiwał jej powrotu.
Niemniej ta córka wśród otoczenia tłumu, zajmująca się rannymi, nie była tą, na jaką wychowywał, jaką chciał widzieć. Nie była damą dworu, o czem marzył, nie zachowywała dworskiej etykiety, do której wdrożona była od dziecka.
Westchnął więc i srodze bolał w swych wykwintnych, przywykłych do cesarskiego dworu zawiedzionych pojęciach.
— Ależ ona jest nadzwyczajnem zjawiskiem! — wyrwał mu się nagle okrzyk, pełny podziwu i uznania.
I począł ją porównywać w myśli do jakiejś bohaterki greckiej czy rzymskiej.
A nadzwyczajne zjawisko z nadzwyczajną energią wydawało rozkazy.
Wśród rannych, których mieściła w domu ojca, był naturalnie i Horszyński, który, odzyskawszy przytomność, przychodził teraz nieco do zdrowia.
A był też i jeniec pruski, wzięty podczas pierwszego występu i nic nie znaczącego zwycięstwa, odniesionego przez pułk następcy tronu.
Był on jedynym jeńcem wojennym.
Doznawał tych samych starań, co Francuzi, ale rany jego były zbyt ciężkie, leżał bez ruchu, nic nie mówił, dziękował tylko wzrokiem za oddawane mu starania.
Raz tylko podczas podróży wyrwało mu się z piersi:
— Czemużem nie zginął, czemuż mnie przywołano do życia!
Nikt nie zwrócił na to uwagi, wymówił je bowiem w obcym, niezrozumiałym dla otoczenia języku.
Tylko Horszyński, będący w tym samym przedziale, pochwycił je i zapamiętał
Odtąd zwracał często uwagę na jeńca i teraz prosił Margot, by ich umieściła w jednym pokoju.
Ta, uśmiechnąwszy się, spełniła żądanie, jak spełnia troskliwa siostra lub najczulsza matka . żądania chorego dziecka.
— O, Margot, jakaś ty dobra! jakaś ty dobra! ileż ci zawdzięczam! — począł Horszyński, biorąc jej rękę w wychudzone dłonie.
— Proszę być cicho, nie rozczulać się! To może zaszkodzić! — odrzekła pielęgniarka, usuwając rękę z jego dłoni.
I odwróciła się, by ukryć obejmujące ją wzruszenie
Horszyński powiódł za nią wzrokiem i długo jeszcze wpatrywał się we drzwi, za któremi zniknęła.
Szła ona dopatrzeć, czy wszyscy są należycie umieszczeni i obsłużeni.
Potem zbiegła do ojca.
A uklęknąwszy przed nim, mówiła:
— Ojcze mój, daruj, żem to wszystko uczyniła bez twojej wiedzy!...
Pan de Villeroy wzniósł rękę nad jej głową i rzekł:
— Niech cię Bóg błogosławi!
I łzy potoczyły się z jego oczu.
XVII.
NAJMŁODSZY PUŁK.
Dni mijały w gorączkowem napięciu.
Tłumy wywierały swą rozpacz i niechęć, niszcząc zamki cesarskie.
Wiele zabytków i dzieł sztuki legło pod ich barbarzyńską, rozszalałą w dzikiej rozpaczy pięścią,
W Tuilleries, nie znalazłszy nikogo z panującej rodziny, pochwycili portrety Napoleona III, Eugenii i następcy tronu i z najwyższą dzikością wydzierali oczy, darli na kawałki, deptali nogami, dopuszczając się okrucieństw, które byliby spełnili na ich osobach, gdyby je byli zastali.
Wycięto dużo drzew z ogrodu Tuilleryjskiego, a porąbawszy je, rozłożono ogień, przy którym po całej nocy biwakowano, lub zabierano je na opał, bo jesień była dziwnie wczesna i dżdżysta. Część tego tłumu naprawiała forty, na które rząd obrony narodowej szczególniejszą zwracał uwagę.
Lecz pewnego dnia rząd wyniósł się do Tours, na południe od Paryża, dokąd jeszcze nie dotarły wojska nieprzyjacielskie.
Szaleństwo tłumów dochodziło wtedy do najwyższego stopnia.
W szaleństwie tem zaniechano obrony, myślano tylko o zemście na tych, którzy opuścili Paryż w tak strasznej chwili.
Wtedy Gambetta, jeden z członków rządu obrony narodowej, miał odwagę stanąć wśród rozwścieczonych i zawoła}:
— Nie obwiniajcie bracia nikogo! Jesteśmy wszyscy Francuzami, straty, jakieśmy ponieśli, i obrona ojczyzny wszystkim nam leży na sercu. Jenerał Trochu wyjechał, ażeby wezwać południową Francyę do obrony, utworzyć nową armię do obrony stolicy!
— Niech żyje Trochu!
— Niech żyje obrona narodowa!
— Niech żyje Gambetta! — wrzeszczał tenże sam tłum, który przed chwilą chciał wywrzeć na nich swą zemstę.
Uciszyło się. Tłumy, pogwizdując Marsyliankę, rozeszły się. Staranie o obronę stolicy zostawiły tym, którzy rzeczywiście powinni byli o tem myśleć.
A miast coraz więcej dostawało się w ręce nieprzyjaciół.
Aż w drugiej połowie września rozległ się rozpaczliwy okrzyk:
— Prusacy zbliżają się pod Paryż!
Rzeczywiście wojska nieprzyjacielskie zbliżyły się do jednego z fortów północnych.
Zbliżyły się, lecz nie rozpoczynały akcyi wojennej.
Czekały.
Rozpacz w Paryżu jeszcze się zwiększyła.
Stawiano na ulicach barykady.
Do fortów codziennie wysyłano na zwiady.
Południowa część była jeszcze wolna, około północnych wojsko nieprzyjacielskie rozłożyło się w barakach, w domach okolicznych, z których powypędzano mieszkańców.
Nieprzyjaciel udogodnił sobie czekanie, uniemożliwiając stolicy wszelką od tej strony komunikacyę.
Wojska w Paryżu było zbyt mało, żeby uderzyć na oblegających.
Gambetta balonem wydostał się do południowych prowincyi. Ulatujący balon tłumy żegnały z uniesieniem. Postanowił on zbierać nowe pułki i przedrzeć się do Paryża, zanim Prusacy ze wszech stron go otoczą.
Miasta południowe i zachodnie były wzburzone, wrzała w nich rewolucya, niemniej udało się Gambecie zebrać nową armię.
Armia ta weszła wkrótce do Paryża.
Była to młodzież, wprawdzie pełna zapału, lecz nie wyćwiczona, nie umiejąca obchodzić się z bronią.
Żywność była nagromadzona w Paryżu, ale obrońcy, ludność cała mogła jej mieć na mie siąc, dwa... a dalej?...
Zorganizowano tez pocztę gołębią dla otrzymywania wieści z innych miejscowości, gdzie resztki armii francuskiej rozpaczliwie się jeszcze broniły.
Poczta ta przynosiła najsmutniejsze wieści.
Prusacy zajęli niezwyciężoną dotąd twierdzę Strasburg w Alzacyi 28 września. Dzieła sztuki padły pod zwycięską dłonią nieprzyjaciela, jakby pod pochodem hord, przypędzonych z głębi Azyi.
Spalono odwieczną bibliotekę, zaledwie ocalał kościół z odwieczną swą słynną na cały świat wieżą.
— Zabierają, zabierają nam wszystko! wołał lud zrozpaczony.
— Chcą nas wygładzić aż do imienia, zdeptać, zniweczyć! — krzyczano, odgrażając się bezsilnie wodzom.
A Prusacy posuwali się coraz dalej w głąb Francyi.
Zdobywano miasta, nękano ludność. Zdobyto Toul, Orlean, coraz więcej zbliżając się do Paryża, otaczając go obręczą ze wszystkich stron.
To już był nie pierścień, lecz wielka, ciężka obręcz żelazna, którą zaciskano coraz więcej.
Zdawało się, że wojskom tym nigdy nie będzie końca, że wychodzą z pod ziemi wraz z armatami, wozami, amunicyą, żywnością z jakąś niespożytą siłą.
W Paryżu młode, nie wyćwiczone pułki gotowały się do obrony.
-- Gdy ocalimy Paryż, serce Francyi, odbierzemy całą ojczyznę! — pocieszano się.
I ta pociecha, ta nadzieja krzepiła ich. Dodawała sił nawet przy codziennie zmniejszanych porcyach pożywienia.
Aż 6 stycznia 1871 r. pruskie armaty poczęły bombardować Paryż.
Wśród huku pierwszych dział, wśród jęku rannych, przynoszonych do szpitali, gmachów publicznych, zamienionych na lazarety. Teraz już nikt nie potrzebował prosić, żeby w jego domu umieszczono rannych, teraz wnoszono ich setkami.
Zima, zazwyczaj lekka, teraz srożyła się z całą wściekłością. Mrozy niebywale dochodziły do 9° Réaumura, śnieg grubemi warstwami leżał na ulicach.
Zwiększało to jeszcze rozpacz oblężonych.
Wśród tego działy się rzeczy nadzwyczajne.
Zaraz w pierwszych dniach, gdy zahuczały armaty nieprzyjacielskie, każda ulica gromadziła nowych obrońców.
Wydobywano ze wszystkich zaułków broń, naprawiano, a kto ją tylko mógł dźwignąć, szykował się do obrony.
Pewnego dnia w okolicach placu S. Honoryusza zebrała się garstka wyrostków, dzieci prawie i szła, maszerując, jak żołnierze.
Śnieg chrzęścił pod ich nogami.
Zle odziani, nieprzywykli do zimna, rozgrzewali się pochodem.
Wtem jeden z nich, piętnastoletni Pawełek Gorda, syn kowala z przedmieścia świętego Honoryusza, zawołał, wskazując na tłumy:
— Niech oni sobie wrzeszczą, my będziemy działać!
— Brawo! — pochwycił Janek Ospowaty, który, jako wychowaniec ulicy, nie miał innego imienia.
— Niech oni wrzeszczą, my będziemy bić się! — i pochwycił garść śniegu.
— Co chcecie zrobić? — zawołał Pawełek.
— Rzucić się na Prusaków.
— Głupiś! To nie tak się wojuje!
— A jak, a jak? — posypały się ze wszystkich stron głosy.
— Trzeba mieć porządną broń, uformować pułk i pójść tam! — odrzekł Paweł, wskazując w stronę fortów.
— Dobrze, pójdziemy! — zawołano jednogłośnie.
I zaczęto maszerować jeszcze żwawiej.
— Gdzież lecicie, gdzie? — spytał Pawełek.
— Na Prusaków! odkrzyknięto buńczucznie.
— Ani kroku dalej! — krzyknął Paweł głosem prawdziwego dowódcy.
Chłopcy stanęli, jak wryci.
— Pójdziemy, ale z bronią w ręku! Inaczej albo nasi nas wypędzą, albo Prusacy zabiją, lub żywcem pożrą! — krzyknął przygodny dowódca.
— Więc dawaj broń!
— Gdzie ją masz?
— Broń, słyszysz! — zakrzyczano ze wszystkich stron,
— Czekać! broń znajdę, pójdziemy! — odwrzasnął Paweł.
A potem dodał:
— Wiecie, że jestem synem kowala, żelaza u nas nie brak, szkoda, że go ugryźć nie można zamiast chleba... — westchnął.
— Niech żyje Pawełek, syn kowala!
— Niech żyje kowal! — wrzeszczano.
— Cicho! — zgromił znów młody dowódca.
— Wrzaski na później! — dodał. — Teraz ja pójdę do ojca i będę z nim kuł pałasze, robił broń, a wy rozejdźcie się do domów, a który tylko znajdzie kawałek żelaza, choćby zawiasy od drzwi i okien, klamki, niech wszystko przynosi.
— Dokąd? — spytano.
— Na przedmieście S. Honoryusza pod nr. 18, do kuźni mojego ojca! — zawołał z dumą.
— Czy i stal będzie potrzebna? — zypytała jakaś blada dziewczyna.
— Rozumie się, wszystko się przyda! Przecież do karabinów i stal potrzebna... — odrzekł z miną rzeczoznawcy.
Dziewczyna odpięła od paska klamerkę stalową i podała ją uradowana.
— Dawaj! — rzekł Pawełek, chowając dar do kieszeni.
— I dziewczyny niech się nie lenią, tylko niech szukają metali! — zawołał.
— Ja dam chętnie kolczyki...
— I ja także...
— Ja mam złotą broszkę, to ją przyniosę.
— A ja mam złoty medalik z Matką Boską... — mówiła inna, zdejmując z szyi drogocenny przedmiot.
I dziewczęta, ujrzawszy naradzających się chłopców, poczęły zbiegać się ze wszystk)ch stron, i każda oddawała swoje ozdoby lub obiecywała je zaraz przynieść z domu.
— Bez sztandaru pójść nie możecie! — zawołała Kasia, córka szwaczki.
— Prawda! — poparł ją Janek Ospowaty.
— Ja wam jutro przyniosę sztandar! — odrzekła z dumą Kasia.
I nie czekając, pobiegła do domu.
— Niech żyje Kasia! — wrzeszczeli chłopcy. Lecz Kasia tego okrzyku nie słyszała. Biegła szybko, przetrząsając w myśli wszystkie swoje sukienki. Żadna nie była godną tego honoru.
Chwilę była wielce zakłopotana, potem oczy jej się ożywiły, znać jakaś myśl szczęśliwa przyszła jej do głowy.
A Pawełek, obładowany drobnymi darami dziewcząt, pędził do domu.
— Ojcze! — zawołał, wbiegając do kuźni — trzeba nam broni, dużo broni; musimy zaraz wziąć się do roboty!
Kowal zatrzymał w powietrzu młot, którym miał właśnie uderzyć leżące na kowadle żelazo, i rzekł:
— Że broń potrzebna, wiem, ale ja nie umiem jej zrobić!
Westchnął i dalej kuł leżące żelazo.
— Przecie naprawialiście niedawno karabiny! — krzyczał mu Pawełek nad uchem.
— Głupiś! co innego naprawić, a co innego zrobić! — odwrzasnął kowal, nie przerywając roboty.
Ale Pawełek nie dał za wygraną i wołał:
— Ojcze, spróbuj, jak się weźmiemy, to i zrobimy...
— Jutro przyniosą dużo żelaza, musimy mieć broń, a tu są jakieś sprzączki stalowe i złote — mówił chłopiec jednym tchem, wyjmując skarby z kieszeni.
— A ty skądeś to wszystko wziął? — spytał surowo ojciec.
— Dziewczyny tam, na ulicy, oddały to, co miały przy sobie, jutro przyniosą jeszcze więcej; wszystko na broń... Musisz, ojcze, wziąć się zaraz do roboty; ja mam pułk, trzeba go uzbroić, idziemy na Prusaków — mówił przyśpieszonym głosem.
Ojciec spojrzał na niego, przypatrzył mu się uważnie, jakby brał za pozbawionego zmysłów, potem zapytał:
— Jaki pułk? gdzie? co ty pleciesz?
— A no, nasz pułk, będzie nas setka, może więcej; z całego przedmieścia chłopaki, ba, i dziewczyny... Kasia szyje sztandar, pójdziemy bić Prusaków, nie damy Paryża!
— Tylko broni! prędko broni nam potrzeba! — dodał ze stanowczością.
Ojciec przerwał robotę i patrzył nań uważnie. Pokiwał głową i westchnął.
— Skądże ja wezmę broni, jeszcze pałasz uklepię, ale karabin...
I kowal zaczął przerzucać stare żelastwo, wyciągając stare, zardzewiałe graty.
Pawełek pomagał mu w tej robocie, a ilekroć znaleźli coś podobnego do karabina lub pałasza, Pawełkowi zaczynały błyszczeć oczy.
Zapał syna udzielał się powoli ojcu.
— Mam kuć podkowy dla naszych, aleć noc długa... i to, i to potrzebne — mówił, nie oponując już dalej. Ale co to będzie za broń, toć ja nigdy tego nie robiłem — mówił do siebie.
— Ale teraz zrobisz! Dla obrony Paryża, Francyi! — mówił Pawełek.
— Czeladnik ci pomoże — dodał.
— Ale on już w wojsku — odrzekł kowal.
— Dzielny chłopiec! — zawołał Pawełek z zapałem.
— Jutro, jak świt, przyjdą chłopaki, będziemy wszyscy pracowali.
— Ale teraz muszę jeszcze biedz, rozpytać się tego Prusaka, co to jeszcze się z ran nie wylizał.
— Co, Prusakowi będziesz się opowiadał? — wrzasnął ojciec.
— E, taki to on i Prusak! toć to nasz, jeszcze nie wyleczony.
I nie czekając, pędem strzały pobiegł do domu pana de Villeroy.
Chodził on tam kilkakrotnie z drobnemi reparacyami; w ostatnich czasach przynosił starą broń do naprawy w kuźni ojca, zaznajomił się więc z leczącymi się pod czułą opieką rannymi. Ich opowiadania zapaliły drzemiący w jego sercu entuzyazm i chęć służenia ojczyźnie.
Lecz teraz z dziewięciu rannych pozostał tylko jeden jeniec, "Prusak", jak go wogóle nazywano.
Inni, przyszedłszy jako tako do sił, stanęli już w obronie oblężonego Paryża.
"Prusak", z odciętą prawą ręką, z ogromną szramą na czole i policzku, nie mógł się jeszcze dotąd wylizać.
I do tego to Prusaka pędził teraz Pawełek.
XVIII..
PRUSAK.
Horszyński na pierwszy okrzyk: Prusacy! zerwał się do boju.
— Stanę, umiem robić bronią, będę pożyteczny, ucząc innych! — wołał.
Siły jednak, wyczerpane długą gorączką, nie pozwalały mu pragnień tych w czyn wprowadzić.
Nie pozwoliłaby na to i Margot. Wiedząc wszakże, iź wszelki opór z jej strony powiększyłby tylko zapał młodego żołnierza, nie tylko. nie oponowała, lecz mówiła:
— Ja sama tego pragnę, niech tylko siły panu wrócą.
— Mam siły! — wolał. Po pierwszej jednak próbie widział, iź duch jego się zrywa, lecz ciało jest zbyt jeszcze słabe. Po chwilowem bowiem polepszeniu gorączka wciąż się go czepiała, wycieńczając przez kilka miesięcy.
Nieraz po całych dniach Margot była nieobecna. Przepędzała dni te w szpitalach i domach, przepełnionych rannymi.
Horszyński i na to się zżymał, jak zżymał się na swą bezsilność.
Gdy tylko jeniec "Prusak" przyszedł o tyle do zdrowia, że można było z nim rozmawiać, Horszyński starał się go wciągnąć w gawędkę. Z papierów i książek, pozostałych po ojcu, w które się ciągle wczytywał, skorzystał o tyle, że mowa ojczysta, którą się doń zawsze ojciec zwracał w latach jego dziecięcych, nie wyszła mu z pamięci.
Uważał ją jako skarb najdroższy, spuściznę, której nie powinien się wyrzec.
W tej to mowie, choć bardzo popsutej i niedokładnej, przemawiał do jeńca, pomnąc na jego wykrzyknik w wagonie.
Jeniec na pierwszy dźwięk mowy ojczystej otworzył szeroko oczy; jaśniejszy promień przeszedł po jego poranionej twarzy, pohamował jednak wzruszenie, rzucił jakąś nic nie znaczącą odpowiedź i zamilkł.
I znów, jak poprzednio, zamknął się w sobie.
Horszyński nie dawał za wygraną.
W nieobecności Margot otaczał go staraniami i zawsze rzucił jakieś słówko. Mowa ojczysta i jemu robiła przyjemność, budziła wspomnienia zarania dzieciństwa.
Wspomnienia ojca, matki...
Aż pewnego dnia jeniec, nie pytany, począł:
— Skąd pan znasz moją mowę?
— Mowa pana jest i moją zarazem...
— Jakto? — przerwał jeniec, który wiedział o zajmowanem przez współtowarzysza stanowisku,
Horszyński smutnie się uśmiechnął i rzekł:
— Dziwne nieraz losy składają się na życie człowieka. Te losy pozwoliły mi dobić się stanowiska i kazały Francyę uważać, jako drugą moją ojczyznę! Wiem jednak, że moi rodzice byli Polacy, że urodziłem się w Polsce pod zaborem pruskim, i w głębi serca jestem Polakiem.
Jeniec westchnął, popatrzył na mówiącego i rzekł napoły do siebie:
— Gdzie też niema nas, Polaków! — westchnął.
— Czemuż, widząc papiery i polskie książki w rękach twoich, nie domyśliłem się tego — dodał.
— Że pan jesteś Polakiem, poznałem z wyrazów, któreś jeszcze w wagonie wymówił. Jakimże więc sposobem znalazłeś się w szeregach pruskich? — spytał Horszyński.
— Czyż nie wiesz, że Polacy pod panowaniem pruskiem muszą odsługiwać powinność wojskową, jak Prusacy z krwi i kości? — spytał z kolei jeniec.
— Nie wiedziałem o tej smutnej konieczności.
— Och, iluż tam naszych przelewa krew za tych, którzy naszą niegdyś wytaczali, którzy nas tak nękają!... — mówił smutnie mniemany Prusak.
— Ale dlaczegóżeś tak zawzięcie walczył, że o małoś mnie ręki nie pozbawił? — spytał Horszyński z uśmiechem.
— Ach, więc to ode mnie to draśnięcie? Tak mi się też twoja twarz zdawała znajomą — mówił jeniec, wpatrując się w towarzysza.
— Tak, tak, rysy twoje utkwiły mi w pamięci; dzielnieś się bronił i dzielnie napierał, walczyłem więc, chcąc zginąć z twej ręki — mówił smutnie jeniec.
— I czemuś mnie nie zabił? czemu nie położyłeś kresu moim męczarniom? Ja, Polak, służę Prusakom, wrogom mojej ojczyzny!...
— Byłbym panu zapewne oddał tę przyjacielską usługę — odparł Horszyński — ale ubezwładniłeś mi rękę; jako rannego, jako ulubieńca następcy tronu, wzięto mnie z pola bitwy. Ktoś inny za to cię poczęstował.
— A tak, wytoczył mi niemało krwi, odciął prawą rękę. Me będę jej mógł podnieść w obronie tych, którzy tak szlachetnie się ze mną obchodzą — mówił jeniec.
— I z tem jednem ramieniem możesz nam być przydatny! — pocieszył go towarzysz.
— Jakto?
— Gdy wyzdrowiejesz, możesz uczyć młode pułki, które się wciąż tworzą.
— A ty? — zapytał jeniec.
I nie czekając odpowiedzi, mówił:
— Pójdziesz zapewne odnaleźć swego szefa, następcę tronu.
— Uczyniłbym to z pewnością, ale jest on, słyszę, w Anglii, nie potrzebuje moich usług; przedostanie się zaś tam jest dziś niepodobieństwem — odrzekł były adjutant. — Będę mu więc służył, broniąc Paryża, gdy go obronimy, złożę trofea i wprowadzę go na tron ojców! — mówił dalej z zapałem.
— Ach, ja mam dla niego wielkie obowiązki... dla niego i dla jego matki... — dodał jakby do siebie.
— Jakie? opowiedz! — prosił jeniec.
Ten, raz przełamawszy się, chciał jak najdłużej nasycać się dźwiękami mowy ojczystej, choć bardzo popsutej i z francuskimi wyrazami zmieszanej.
Horszyński przetarł ręką czoło i począł:
— Przypominam sobie... w chwili śmierci ojca miałem lat dziesięć... I oto właśnie w tej strasznej chwili weszła do naszego nędznego pokoiku piękna, czarno ubrana pani. Utuliła mnie płaczącego i oddała w opiekę odźwiernej... Nie widziałem jej odtąd, lecz wiem, czuję to, że to była cesarzowa Eugenia, która wtedy osobiście wglądała w zaułki, zamieszkane przez cierpienie i nędzę. Zresztą i jakaż ręka byłaby się mną tak hojnie opiekowała? I czyż byłaby mnie chętnie wprowadziła na dwór, jako towarzysza swego syna, gdyby nie była przyłożyła ręki do mego wychowania, gdyby nie wiedziała, kto jestem! — mówił w najwyższem podnieceniu.
I dalej począł opowiadać wypadki, znane nam już, o dostaniu się na dwór cesarski.
Jeniec słuchał z natężoną uwagą. Chwilami obydwaj mieli łzy w oczach.
— Jesteś Polakiem, a nosisz francuskie nazwisko? — spytał nagle jeniec.
— Nazywają mnie Horche, jest to skrócone moje nazwisko, którego Francuzi nie mogą dobrze wymawiać... Zresztą postanowił tak sam cesarz.
— A jakież jest twoje właściwe?
— Horszyński...
— Hor - szyń - ski... — powtórzył jeniec, kładąc nacisk na każdą zgłoskę.
— Tak, Stanisław Horszyński, syn Stanisława i Jadwigi z Mielskich — powtórzył dobitnie były adjutant.
Jeniec długo się w niego wpatrywał, poruszając ustami, jakby chciał to nazwisko doskonale sobie uprzytomnieć.
Wreszcie rzucił mu się na szyję, wołając:
— Bracie mój, bracie!!
Stanisław niedobrze zrozumiał ten wykrzyknik. Oddał mu wszakże uścisk i zapytał:
— Czy się nie mylisz?... Potem mówił jakby do siebie:
— Prawda, w papierach ojca jest o starszym moim bracie Kazimierzu...
— Tym Kazimierzem jestem ja! — zawołał z uniesieniem jeniec, I zaraz począł: — Ojciec nasz, biorąc udział w powstaniu r. 1846, zorganizowanem przez Mieroslawskiego, które bardzo nieszczęśliwie się powiodło, musiał uchodzić z Wielkopolski. Tułał się w Belgii, gdzie otrzymał jakieś zajęcie jako uzdolniony inżynier i miał zamiar matkę i nas sprowadzić. Nagle matka otrzymuje wiadomość o jego ciężkiej chorobie. Miałeś wtedy zaledwie kilka miesięcy, zabrała cię więc z sobą, ja, jako dwunastoletni chłopiec, zostałem pod opieką babki i chodziłem do szkoły w Poznaniu. Odbieraliśmy często listy pocieszające, iż ojciec wyzdrowiał, ma zamiar wyjechać do Francyi, jak się tylko uspokoi burza rewolncyi 1848 r.
Jakoż w r. 1850 odebraliśmy wiadomość z Paryża, źe Ludwik Napoleon Bonaparte został obwołany prezydentem, że we Francyi nastaje spokój i że ojciec, gdy tylko znajdzie zajęcie, oczekiwać będzie naszego przyjazdu. Babka posyłała rodzicom zasiłek pieniężny, ja chodziłem do szkoły, pisywałem listy i oczekiwałem wyjazdu. Babka w tym czasie umarła, resztę majątku krewni zagarnęli. Chciałem jechać do Paryża, szukać rodziców, lecz jako popisowy, nie mogłem tego uczynić, wzięto mnie do wojska. Stanisław nie przerywał; słuchał uważnie i w pamięci zestawiał opowiadanie ojca oraz notatki, pozostawione w papierach, ze słowami brata.
— Tak, tak!... — powtarzał co chwila.
I złączem zamierzchłemi wspomnieniami, znów się uścisnęli.
Na tę chwilę weszła Margot.
Chciała się dyskretnie usunąć.
Lecz Stanisław uchwycił jej rękę i zawołał:
— Margot, ty jedyna nasza opiekunko, odnalazłem brata, podziel z nami radość!
Margot spojrzała na obu badawczo.
Poczęli jej opowiadać przeszłość swoją.
Margot słuchała ze łzami w oczach.
Brat starszy patrzył na nich badawczo, aż, biorąc rękę młodej dziewczyny, ozwał się swą złą francuzczjzną;
— Byłaś dotąd obu nas opiekunką, prawdziwą siostrą miłosierdzia, lecz z oczu twoich i Stanisława widzę wyglądające inne jeszcze uczucie...
Margot wysunęła z rąk jego dłoń swoją i pomimowoli się zarumieniła.
Stanisław uchwycił dłoń jej powtórnie.
— Powiedz, powiedz jedno słowo, powiedz, że mnie kochasz i zostaniesz moją żoną — prosił, patrząc na nią błagalnie.
Margot zadrżała, odchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć, powstrzymała się jednak i rzekła:
— Nie czas na osobiste szczęście, gdy ojczyzna w niebezpieczeństwie!
Stanisław nie śmiał nalegać. Z tem wszystkiem uważali się za narzeczonych.
Za takich uważali ich wszyscy.
Pan de Villeroy dał swe błogosławieństwo.
W myśli zaś dodawał:
— Nie jest bogaty, ale Margot ma dość majątku, by zajaśnieć na dworze przyszłego władcy Francyi, którego adjutantem i ulubieńcem jest jej narzeczony.
I marzył o dworze cesarskim i o nadzwyczajnych łaskach, jakich dostąpi przyszły jego zięć.
Margot tymczasem nie przerywała zajęć siostry błękitnego krzyża.
Horszyński w kilka dni potem stanął na wałach.
A było to wszystko we dwa dni po rozpoczętem przez Prusaków oblężeniu Paryża. Działa ich grzmiały z całą wściekłością.
XIX.
CHORĄGIEW PRUSKA.
Gdy Pawełek przybiegł, zastał w pokoju samego tylko jeńca.
Stał on przy oknie z głową przewiązaną i patrzył na śnieg, gęsto sypiący.
Te maleńkie białe płatki, kłębiące się w przestworzu, przypomniały mu ojczyznę. Wspomnienia i rozmowa z bratem odżyły w jego sercu, przywołały na pamięć ojczyznę, zmarłych rodziców, babkę, wszystko, wszystko, co utracił i co przebolał.
Był tak zamyślony, że nie posłyszał otwierających się drzwi. Pawełek, tak buńczuczny przed chwilą, stał teraz onieśmielony, nie wiedząc, od czego zacząć.
Czekanie wydało mu się zbyt długie, chrząknął więc kilka razy, objawiając w ten sposób swoją obecność.
Kazimierz, jak ze snu zbudzony, odwrócił głowę.
— To ty, mały, cóż mi tam powiesz? — zapytał.
Pawełek skłonił się, postąpił kilka kroków i, odzyskując zwykłą swą śmiałość, rzekł:
— Panie "Prusak", mnie mówiono, że pan nie jesteś Prusakiem?
— Mogę cię upewnić, że nim nie jestem! — odparł jeniec.
— To pan jesteś nasz... nasz... prawda?
— Jestem przyjacielem twojej ojczyzny i całego francuskiego narodu! — odparł jeniec z uśmiechem.
— To dobrze, bardzo dobrze! A jeżeli pan jesteś naszym przyjacielem, musisz nam dopomódz.
— Chętnie; ale o cóż ci chodzi?
— Widzi pan, my...
I Pawełek zaciął się jakoś, nie wiedząc, jak swe żądanie wyrazić.
— Mów śmiało! — zachęcał go jeniec.
— Postanowiliśmy uformować pułk i pójść bronić Paryża! — wyrzucił jednym tchem chłopiec.
Kazimierz spojrzał na niego ciekawie i rzekł:
— Śliczny zamiar, ale któż to są ci "my"?
— A no, my, chłopcy z przedmieścia! Jest nas dużo, bardzo dużo, będziemy mieli broń, sztandar, pójdziemy na Prusaków...
— Zamiar godny wielkiej pochwały, ale czy podołacie? czy umiecie robić bronią? — spytał jeniec.
— Otóż to właśnie! po to przyszedłem do pana. Jeżeli pan nie jest Prusakiem, lecz przyjacielem naszej ojczyzny, niech nas pan nauczy wojować.
Oczy kaleki zabłysły.
Choroba i bezczynność kilkumiesięczna dokuczyły mu już do żywego.
Sama myśl jakiegoś działania, odwdzięczenia się za starania, jakich doznawał, a może chęć zwrócenia swoich umiejętności żołnierskich na Prusaków zakołatała jego sercem.
Twarz ze śladem na policzku świeżej jeszcze, sinej blizny ożywiła się wewnętrzną radością, oczy z pod białej na głowie opaski świeciły ogniem, który dawno już w nich nie gościł. Spojrzał raz jeszcze na swego małego gościa i spytał:
— Czemuż nie idziecie do tworzących się pod dzielnymi dowódcami pułków, lecz chcecie osobny formować?
— Bo tam możeby nas nie przyjęto; powiedzieliby, żeśmy jeszcze nie zdatni, a gdybyśmy poszli odrazu na Prusaków, toby nas pożarli, jak zżarli całą naszą armię, jak chcą pożreć i Paryż.
Wyrażenia te, wypowiedziane z wielkiem przeświadczeniem, wywołały uśmiech na lice Kazimierza.
— Więc cóż zamierzacie zrobić? — zapytał?
— Wyuczyć się od pana wszystkich sztuczek wojennych, takich, jak Prusacy umieją, i zbić ich na miazgę! — mówił ochotnik z wielkim zapałem.
Jeniec uśmiechnął się po swojemu.
Czuł jednak, że jakaś siła wstępuje w jego ubezwładnione dotąd członki, że on, kaleka, będzie mógł jeszcze być pożytecznym.
Odrzekł więc:
— Dobrze, o ile moje kalectwo pozwoli, uczyć wąs będę, prowadź!
— Niech pan nigdzie nie chodzi, my tu przyjdziemy jutro...
— Tu jest plac obszerny, akurat do mustry! — dodał.
I nie czekając, wybiegł.
— Dzielny chłopiec! — rzucił za nim Kazimierz.
— Ale co na to powie pan de Villeroy ?... — przez myśl mu przemknęło.
I powlókł się na pierwsze piętro, dokąd od niejakiego czasu schodził i grą w szachy zabawiał byłego pedagoga.
— Dobrze, żeś przyszedł; myślałem, żeś zapomniał; a właśnie rozstawiłem szachy, postanowiłem wygrać! — mówił znudzony samotnością gospodarz.
- Postaram się o to! — pomyślał jeniec. To go wprowadzi w dobry humor.
Poczęli grę.
Kazimierz umyślnie pozwalał brać górę przeciwnikowi.
Posuwał piony i figury, myśląc o młodych ochotnikach, oddających się pod jego komendę.
— Co tobie, grasz, jak nieprzytomny! — rzekł p. de Villeroy, widząc jego opieszałość.
— Zaraz, zaraz się poprawię! — odparł przeciwnik.
Niemniej w kwadrans niespełna p. de Villeroy z wielkiem zadowoleniem zawołał:
— Szach i mat! I zaraz dodał:
— Odeprzemy Prusaków, takem sobie pomyślał.
Kazimierz, jak ze snu zbudzony, wstał i z równąż gorącością powtórzył:
— Odeprzemy!
— Tak, odeprzemy! — rzucił powtórnie. I zaraz mówił dalej:
— Zapał rodzi się w sercach nawet dzieci, które chcą bronić stolicy.
I opowiedział rozmowę z Pawelkiem.
Pan de Villeroy słuchał z widocznem zado
__woleniem; gdy jednak przyszło do tego, że chcą plac przed jego domem zająć na ćwiczenia, zmarszczył brwi i zawołał:
— O, na to nie pozwolę! Ta hołota plac zanieczyści, powybija szyby, narobi hałasu! — burzył się, chodząc wielkimi krokami po pokoju.
Kazimierz słuchał w milczeniu jego wzburzenia.
Wreszcie pan de Villeroy umilkł, nie przerywając jednak swojej wędrówki.
Nagle stanął, a idąc za swą myślą, spytał:
— Ale co powie Margot?
W końcu machnął ręką i rzekł:
— A róbcie sobie, co chcecie! Teraz takie czasy, że człowiek nie jest panem u siebie!
Kazimierzowi twarz się rozjaśniła.
Na drugi dzień stu chłopców stanęło przed domem.
Szli dwójkami, zakreślając wielkie koło, i ustawili się szeregiem.
— Czekajcie, pójdę po instruktora! — zawołał Pawełek
Nie potrzebowali tego czynić, bo Kazimierz, spostrzegłszy ich przez okno, zeszedł na powitanie
Chłopcy, ujrzawszy szramę na jego obliczu, głowę przewiązaną i rękaw pusty, zatknięty za pas ubrania, stropili się nieco.
— Niech żyje nasz przyjaciel! — krzyknął Pawełek.
Chłopcy powtórzyli za nim, znać jednak było nieufność, czy zdziwienie w ich głosie.
Kazimierz przeszedł pomiędzy nimi. Powitał serdecznem słowem, tego wyprostował, tamtego przysunął i począł oglądać broń
— Broni, to my jeszcze nie mamy w porządku, ale uczyć się wojować możemy — wytłómaczył Pawełek
— Nic nie szkodzi, do nauki i kij dobry! — odrzekł instruktor, poglądając na kilka pokrzywionych pałaszów, jakieś odwieczne rury, a zresztą laski do podpierania i proste kije.
Rozpoczęła się mustra.
Mustra na sposób niemiecki, nawet w niemieckiej mowie. Innej instruktor nie znał.
Mali ochotnicy nie zwracali na to uwagi; nie mieli o niczem pojęcia, myśleli, że tak być powinno.
Godziny mijały, a kaleka, uniesiony zapałem, nie czuł nawet znużenia.
Margot, wracająca ze swej cjdziennej wędrówki po szpitalach, ujrzawszy tłum przed domem, przyśpieszyła kroku.
Wracała ze smutniejszą, niż zwykle twarzą. Przywieziono ogromną liczbę rannych, wieści zaś z obleganych fortów były wprost rozdzierające.
Mimo nadludzkiego męstwa i obrony, Prusacy czynili przerażające spustoszenia.
Jeden z północnych fortów był podziurawiony, jak sito, chwila, a zdobędą go Prusacy.
Wiedziała, że w tej właśnie stronie znajdował się Stanisław.
Wyszedł wczoraj wieczorem z kapitanem d'Orcet na czele pułku, świeżo uformowanego.
Niepokój szarpał jej sercem.
A tu jeszcze zbiegowisko przed domem.
— Czyżby ojcu zagrażało niebezpieczeństwo? — szepnęła w myśli.
I przyśpieszyła jeszcze kroku.
Twarz jej się wszakże rozjaśniła, gdy ujrzała Kazimierza, mustrującego tę nieletnią rzeszę.
Pogroziła mu i rzekła żartobliwie:
— I to bez mego pozwolenia!
— Wybacz, nie mogłem się oprzeć, prędzej wrócą mi siły! — odrzekł kaleka, uchylając przed nią głowę.
— Na dziś mustra skończona, do widzenia jutro o tej samej porze! — rozkazał Kazimierz.
Chłopcy zadowoleni, z miną pełną zapału, krzyknęli:
— Mech żyje nasz instruktor! Kazimierz powlókł się do pokoju. Pierwszy ten występ po tak długiej bezczynności wyczerpał mu siły,
A jednak był rozradowany.
Oczy mu błyszczały, czuł się szczęśliwym.
Margot pobiegła do ojca, nie będąc pewną, jak się zapatruje na urządzoną przez Kazimierza mustrę.
Zastała go na balkonie otulonego i przypatrującego się chłopiętom.
— No, cóż, Margot, nasz jeniec, choć kaleka, dzielnie się bierze! — ozwał się, ujrzawszy córkę.
Margot przypadła do jego kolan i rzekła:
— Dzięki ci, ojcze, będziesz miał rozrywkę!
Wieczorem obładowanym w żywność wozem udała się do północnego fortu, gdzie walczył jej narzeczony.
Kilka wozów ambulansowych, sanitaryusze i siostry błękitnego krzyża jechały z nią jednocześnie.
W mieście słychać było odległy huk armat, jak odgłos nadciągającej burzy. Im bardziej zbliżano się do fortów, huk się powiększał, burza, wzniecana ręką ludzką, z całą grozą szalała.
Nieopodal fortów wozy zatrzymały się.
Zatrzymały się jednak w takiej odległości, by wyrzucone z armat pruskich kule nie dosięgały przybyłych.
Gwar, szczęk broni, nie mówiąc już o ogłuszającym huku, uszu ich dochodził.
Kule nie dosięgały, lecz świst ich i jęki rannych raniły serca tych, którzy rozumieli poświęcenie obrońców.
Za każdym silniejszym okrzykiem, jękiem, hukiem armaty, plującej śmiertelnymi pociskami, ból stojących poza walką, w odległości fortów, zwiększał się niepomiernie.
— Wszystkie wysiłki na nic... ofiar tylko przybywa... Prusak ma ogromną ilość wojska, doskonale wyćwiczonego, a my... — powtarzano.
I piersi podnosiły się bolesnem westchnieniem.
Ale to mówili ci, co pojmowali całą grozę położenia.
Tłum, nie rozumiejący, że Paryż, ta wielka ich stolica, może być przez jakąkolwiek na świecie siłę zwyciężony, powtarzał:
— To nie Prusacy, to dyabły z całą piekielną siłą pod miasto'naszę podstąpili.
Poboźniejsi, zwłaszcza kobiety, czyniły znak krzyża, rzucały się na kolana, wzywając patronów Francyi. Mniej pobożni bluźnili.
— Niechby i dyabeł najstarszy przyszedł, byleby odparł Prusaków.
— Oddałbym duszę piekłu, gdyby nam ocaliło stolicę! — wołał w nadzwyczajnem uniesieniu stary jakiś robotnik, poprawiający zepsuty nasyp w blizkości fortu.
Kula świsnęła. Ani się opatrzył, gdy przez wyłom, zrobiony nagle, kula położyła go na miejscu.
Zacharkotał tylko:
— Niech was tak w piekle...
I nie dokończywszy, ducha wyzionął.
Margot, stojąc na wozie z lunetą przy oczach, wpatrywała się w te straszne obrazy.
Nie były dla niej nowością, widziała już tyle bitew.
Okropności wszakże, jakie teraz się rozgrywały, przewyższały wszystko, co dotąd widziały jej oczy.
Tylu poszarpanych ciał i takiej zajadłej wściekłości nie spotkała jeszcze.
Cierpiała strasznie.
Cierpiała, jako córka ojczyzny i jako narzeczona.
Stanisław był w tej bitwie.
Oko jej nigdzie go dojrzeć nie mogło...
Nagle umilkły działa.
— Fort zdobyty! — pomyślała z bolesnem westchnieniem.
Czekała, rychło ukażą się pruskie bagnety.
Tam, tam na skraju wrzała jeszcze walka...
I ta ucichła.
Czekała jeszcze chwilę.
Potem zeszła z wozu, żeby zbierać wraz z innnymi rannych, pełnić smutny swój obowiązek.
Nagle wśród gwiaździstego styczniowego nieba zamajaczało coś w oddali.
Usłyszała szum.
Zdawało jej się, że to jakiś wystraszony ptak trzepocze wielkiemi skrzydłami.
Szelest śmiałych kroków ludzkich zbliżał się w jej stronę.
Poznała przy świetle gwiazd i księżyca chorągiew pruską.
— Wdarł się, idzie jako zwycięzca zatknąć ją na ostatnim krańcu fortu! — pomyślała w rozpaczy.
Nagle krzyknęła.
Stanisław, ociekły krwią, szedł z pruskim sztandarem w ręku.
Wkrótce stanął przed nią i rzekł:
— Wydarłem ten sztandar Prusakowi wraz z jego życiem; chciał go zatknąć na ziemi, należącej do Paryża.
I złożył u nóg jej pruską chorągiew.
Margot na znak podzięki podała mu obie dłonie.
Fort dnia tego nie dostał się w ręce Prusaków.
XX.
MYSZY.
Jenerał Trochu wytężał wszystkie siły, żeby wzmocnić obronę stolicy.
Wszystkie wysiłki jednak obracały się w niwecz wobec natarcia nieubłaganego Prusaków. Poświęcenie młodych, nie wyćwiczonych pułków przechodziło wszelkie pojęcie. Żadna historya nie wspomina o takich nadludzkich wysiłkach.
Jenerał Vinoy, kapitan d'Orcet, Horszyński nie ustawali w pracy; prowadzili na wały coraz nowych obrońców.
Prowadzili, aby śmierć ich obaczyć. Prócz tego nieprzyjacielowi przybył nowy, groźny, może najgroźniejszy sprzymierzeniec: głód.
Już po pierwszem natarciu Prusaków 6 stycznia 1871 r. poczęto zmniejszać wydawane ochotnikom racye.
Tłum żył byle czem, aby tylko cokolwiek od siebie dodać dla tych, którzy szli bronić fortów.
Ten sam tłum, który odgrażał się niedawno, wrzeszcząc na całe gardło, teraz zaniechał wszelkiej zemsty.
Przycichł.
Jedna jedyna myśl go zajmowała. Myśl, jakby dostarczyć posiłku obrońcom, ocalić stolicę.
Wyławiano z kanałów szczury, odpadki rozmaitych jarzyn, szukano po norach myszy, tarto na proszek kawałki drzewa, zeschłe liście, mieszano je z wyławianemi obrzydliwościami, przyprawiano i połykano, jak największy przysmak.
W domu pana de Villeroy oddawna wyczer paty się nagromadzone zapasy. Ogromne piwnice nie tylko przy ulicy S. Honoryusza, lecz i w innych jego licznych domach miały jeszcze nieco ukrytych beczek z winem.
Tego Margot używała nader oszczędnie, na podtrzymanie sił ojca, który nie skarżył się, z prawdziwym stoicyzmem znosząc wszelkie niewygody.
Czem się Margot żywiła? było to tajemnicą. Nie było wszakże tajemnicą, że wszyscy, będący w jej domu, byli mniej głodni od ogółu.
Kazimierz nie przestawał mustrowac małych ochotników.
Byli już wszyscy uzbrojeni.
Wprawdzie broń ich pozostawiała dużo do życzenia, mieli za to wspaniały sztandar.
Kasia go przyniosła.
Nie mając nic w domu, z czegoby go mogła uszyć, stanęła pewnego dnia w jednym ze sklepów bławatnych i rzekła:
— Potrzebny sztandar, nie mam z czego zrobić.
Magazyn obsługiwany był przez same kobiety.
Mężczyźni byli wszyscy w obronie narodowej.
Sklepowe spojrzały na bladą, wychudzoną dziewczynę, pomówiły coś z właścicielką, a ta spytała przybyłą:
— Komu chcesz oddać ten sztandar?
— Formuje się pułk z chłopców ulicznych, potrzebują sztandaru, obiecałam... — rzekła śmiało dziewczyna.
Właścicielka i sklepowe wypytywały ją dalej. Kasia opowiedziała rzecz całą.
— Muszą być źle odziani? — spytała właścicielka.
— Rozumie się, ale choć zimno, chęć służenia ojczyźnie wszystkich zagrzewa — odrzekła Kasia z zapałem.
W dni parę nie tylko piękny biały z ponsowem sztandar, ale odzienie dla całego pułku Pawełka, nie wyłączając jego samego i instruktora, znalazło się przed domem p. de Villeroy.
Ten, ujrzawszy wspaniały sztandar i odzież, był do łez rozczulony.
— Francya nie zginie! — zawołał z zapałem.
— Nie przydadzą się teraz, będą umieli bronią robić na wszelki wypadek — dodał, patrząc na chłopaków.
Kazimierz podzielał jego zdanie.
Tymczasem coraz straszniejsze dochodziły wieści od fortów, coraz więcej zwożono rannych; głód dziesiątkował ludność Paryża.
Kazimierz powziął wprost szalenie rozpaczliwą myśl i rzekł do małych ochotników:
— Pójdziemy tam!
I wskazał ręką w stronę, skąd dochodziły pomruki armat pruskich.
Szły one ze wszystkich stron. Ze wszystkich stron Paryż był oblężony, przygłuszony więc odległością huk dochodził, jak pomruk wzburzonego morza.
W tym huku można było wyczuć wszelkie cierpienia, jakie wrzały w piersi całej ludności.
Gdy mali ochotnicy usłyszeli, że pójdą tam, gdzie wre bitwa, oczy zabłysły im radością.
Wygłodniałe lica owładnął zapał.
Z piersi wyrwał się okrzyk:
— Niech żyje Paryż!
I szli tak przez ulice, kierując się w stronę fortu świętego Waleryana
Kaleka bowiem słyszał, że fort ten najsilniej się trzyma, lecz słyszał również, że w tej stronie Prusacy najwięcej nagromadzili żywności.
I szedł tak na czele malców, trzymających wzniesiony sztandar.
Nie znając Paryża, nie wiedział, w którą stronę się kierować, lecz tłumy kobiet przyłączały się do nich, wskazując drogę.
Każda, co miała jeszcze do zjedzenia, wtykała w rękę chłopiętom, mówiąc:
— Posil się, biedaku, posil!
A inne ze łzami w oczach wołały:
— O Francyo, ojczyzno nasza! najmłodsze dzieci idą na twą obronę!
Pochód ten trwał długo, bardzo długo.
Wieczorem dopiero stanęli w blizkości fortu. Kazimierz kazał im pozostać w osłoniętej jakąś opuszczoną ruderą stronie. Sam szedł wyszukać stosowne miejsce do swoich ukrytych zamiarów. Szło o nie zajętą przez obrońców, nie atakowaną przez oblegających część fortu.
Godziny upływały.
Długa noc styczniowa rozpostarła swe skrzydła.
Chłopcy poczęli się niecierpliwić.
Mgła czarna, gęsta osłoniła ich dokoła.
Zimno przejmowało do kości.
Ufali jednak swemu instruktorowi.
Myśl, że są obrońcami, że, jak tamci, starsi, i oni niosą obronę oblężonemu miastu, dodawała im siły.
Nad ranem odszukał ich Kazimierz.
Wysoko wzniesiony sztandar trzepotał skrzydłami, przedzierając mgły czarne.
— Idziemy! — zawołał
Chłopcy zerwali się.
Chcieli krzyknąć:
— Vive Ia France!
Powstrzymali się, ostrzeżeni wewnętrznym instynktem.
— Zostawić sztandar! — rozkazał Kazimierz. Chłopcy nie bez żalu ukryli go w opustoszałym budynku.
— Cicho, jak myszy, za mną! — rozkazał znów instruktor.
Chłopcy powstrzymali oddech i cicho skradać się zaczęli.
Szli tak dość długo.
Wreszcie przy świetle latarni Kazimierz pokazał im otwór, podkopany w ziemi.
— Wkopywać się coraz głębiej, za mną!
I pierwszy zaczął się wślizgiwać.
Dalej otworów takich było kilka.
Wszystkimi, jak myszy, wślizgiwali się chłopcy.
Były to zapewne otwory, przygotowane do podkopywania się pod obóz nieprzyjacielski, z tej strony jakoś najmniej strzeżony.
Otwory te łączył długi wewnątrz korytarz.
— Zatrzymać się, czekać! — rozkazał instruktor.
Rozkaz ten jedni drugim powtórzyli.
Przylegli wszyscy twarzą do ziemi. Z nadludzkim wysiłkiem czekali.
Ukazał się wreszcie instruktor i zawołał:
— Dwudziestu najbliżej będących za mną! inni niech odbierają od nich to, co otrzymają i podają dalej będącym.
Dwudziestu chłopców z Pawełkiem na czele wypełzło i przy brzasku wschodzącego dnia ujrzeli ogromny wóz, naładowany wysoko.
— Ściągać, co można! — zakomenderował kaleka.
I sam lewą ręką pomagał w tej ciężkiej pracy.
Nim dzień mroczny wstał z szarych obłoków, wóz został doszczętnie opróżniony. Wszystko znikło w otworach fortu.
Wyciągać na tamtą stronę! — rozkazał znów instruktor.
Sam zaś z Pawełkiem i kilkoma chłopcami pozostał.
Zagładzali zrobione na zewnątrz otwory, zamazując je rozmiękłem błotem.
Zostawili tylko największy, którym postanowili wrócić.
Śnieg począł sypać.
Innym razem byłby niepożądany, teraz był dobrodziejstwem.
Zasypywał ich ślady.
Lecz co zrobić z wozem?
Pytanie to niepokoiło Kazimierza.
— Rozebrać i spalić! — doradzał Pawełek, dygocący z zimna.
— Zobaczą ogień — rzucił któryś inny.
— Niech zobaczą, będą myśleli, że to ich straże grzeją się przy ognisku! — mówił z determinacyą projektodawca.
— Myśl nie do odrzucenia! — mruknął instruktor.
Pawełek wziął to za zezwolenie.
I jako syn kowala, znający się już nieco na rzemiośle, rozbierał wóz bardzo zręcznie.
— A konie? — spytał któryś.
— Zabić, rozćwiertować, wciągnąć, będzie mięso! — krzyknęli inni.
Kazimierz wstrząsnął się. Zdawało mu się to barbarzyństwem.
— Konia, tego towarzysza doli i niedoli żołnierza, to szlachetne, piękne zwierzę zabijać!
Przyszły mu jednak obrazy okropnego pasowania się z głodem, jakie wielokrotnie zdarzyło mu się spotykać na ulicach Paryża.
Nie sprzeciwiał się.
Spuścił głowę i milczał.
Chłopcy powyjmowali noże z za pasa i z dzikiem okrucieństwem w jednej chwili poderżnęli gardła koniom.
Dwa rosłe, tłuste konie legły, charkocząc ostatniem konaniem.
Chłopcy pili chciwie krew z poderżniętych gardzieli.
Kazimierz odwrócił się ze wstrętem.
— Ćwiertować i wciągać! — rozkazał surowym głosem.
Musiał to być głos potężny. Chłopcy bowiem, oderwawszy się od swej dzikiej uczty, ćwiertowali konie na sztuki.
Dwóch z nich weszło do otworu i, jakby pokrzepieni wypitą krwią, wciągać zaczęli mięsiwo.
Gdy ostatnią sztukę wciągnęli, Kazimierz zamazał za nimi otwór, spojrzał na płonący stos, złożony z wozu, i w drugim zniknął otworze.
Nie zapomniał go wszakże od wewnątrz zamaskować.
Śnieg, sypiący coraz gęściej, reszty dokonał.
Jakim sposobem Kazimierz zdobył wóz z żywnością i co Prusacy powiedzieli, nie doliczywszy się go, pozostało to tajemnicą.
Huk armat, który w nocy nieco się uciszył, wzmagał się teraz.
Ziemia drżała, i naszym zdobywcom zdawało się, że ich zasypie.
Nie zważając jednak na nic, posuwali się dalej.
Jakaż była ich radość, gdy obłoceni, osmoleni, ujrzeli się po drugiej stronie fortu.
— Każdy z was niech weźmie, ile unieść zdoła, i marsz do Paryża! — zakomenderował instruktor. — Resztę zabierzemy na wóz, gdy jaki napotkamy! — dodał.
Chłopcom nie trzeba było powtarzać.
Szli raźno, nie zapomniawszy zabrać sztandaru.
Szli, jak zwycięzcy.
Tłumy ich witały.
Z tryumfem pokazywali kawały słoniny i wędzonego mięsa, któremi się chcieli dzielić.
Najgłodniejsi przyjmowali tylko ich ofiarę.
Mniej głodni wołali:
— Zostawcie, to wasza zdobycz!
— Takie oto myszy i co to zdobyły! — wołały kobiety.
Część chłopców rozbiegła się po domach i zaułkach.
Silniejsi, napotkawszy wóz, towarzyszący ambulansowi, przeładowali zapasy i wsiedli nań wraz z Kazimierzem,
Późnym wieczorem naładowany wóz wjeżdżał do wyczerpanych składów z żywnością.
Kaleka tryumfował.
Pułk chłopców zwano odtąd "Myszami".
XXI.
POŻEGNANIE.
Od chwili pierwszych niepowodzeń wojennych Adolf Thiers, minister, jeden z prawdziwych patryotów, starał się wyjednać pomoc u dworów zagranicznych.
Lecz i w Londynie, i w Wiedniu przyjęto go obojętnie, nie dając najmniejszej nadziei przyjścia z pomocą.
Im zaś większych klęsk doznawała Francya, tem bardziej inne mocarstwa dla niej obojętniały.
Nie było nadziei otrzymania skądkolwiek pomocy, trzeba było liczyć tylko na własne siły.
Sił zaś żadnych już nie było.
Olbrzymia armia, wzięta do niewoli, bezbronna, rozlokowana była po wszystkich posiadłościach niemieckich.
Król pruski, Wilhelm I, od czasu oblężenia Paryża obrał sobie kwaterę w Wersalu, odległym od stolicy o godzinę drogi. Tu, w skutek starań pierwszego swego ministra, Bismarcka, odebrał od drobnych państw niemieckich żądanie, żeby wskrzesił cesarstwo Niemieckie.
— Nie mogę odmówić naleganiom ludów germańskich! — odrzekł z wielkiem zadowoleniem władca Prus.
I zaraz da 18 stycznia 1871 r. w Wersalu, w pałacu królów francuskich, odbyła się uroczystość.
Król pruski przestał być królem, był cesarzem wszech Niemiec!...
Francya została zdeptana srogością wojny i tą pośpieszną koronacyą, która była dla niej srogo wymierzonym policzkiem.
O koronacyi zawiadomiono wszystkie państwa, które może w duszy nie były zadowolone z wyniesienia Niemiec, niemniej dla Francyi nie objawiły najmniejszego współczucia.
Siły obrońców Paryża były tak wyczerpane, głód tak nękał, iż lud, który przed kilkoma dniami jeszcze gotów był na wszelkie ofiary, teraz za wszelką cenę pragnął tylko spokoju.
— Chleba! chleba! — rozlegały się na wszystkich ulicach głosy.
Garść najsilniejszych umysłów, ciał najmniej głodnych postanowiła poledz, nim straszna nadejdzie chwila.
Do tych należał Horszyński,
— Zejdę ze swego stanowiska ostatni, żywcem mnie nie wezmą! — mówił.
I walczył do ostatniej chwili.
Dnia 28 stycznia otrzymał ciężką ranę.
Margot, zbierająca z sanitaryuszami ofiary tej nieszczęśliwej wojny, znalazła go broczącego we krwi.
Okrzyk boleści wyrwał się z piersi dzielnej dziewczyny.
Nie miała jednak czasu na oddawanie się rozpaczy. Trzeba było opatrzeć Horszyńskiego. Tylu innych oczekiwało jej pomocy.
Gdy przewiozła ich w bezpieczne miejsce, a lekarz wyjął kulę z piersi Horszyńskiego, nachyliła się nad nim dla przekonania się, czy życie tli w nim jeszcze.
Poznał ją i zbladłemi wyszeptał ustami:
— Żyję dla obrony twojej... i Francyi!
— I źyć będziesz! — zawołała, chcąc go pocieszyć.
I położyła dłoń na jego ustach, nakazując milczenie.
Miano go złożyć w najbliższym domu, lecz Stanisław błagał słabym głosem:
— Margot, Margot, nie zostawiaj... weź... do siebie!
— Nie można się sprzeciwiać! — nalegał lekarz.
Najwygodniejszy powóz przewiózł go do domu pana de Villeroy.
Na drugi dzień, t. j. 29 stycznia, Paryż się poddał.
Stopięćdziesiąt tysięcy ostatnich obrońców z 1500 armatami, znajdującemi się w fortach, poddało się Prusakom.
Ostatnich obrońców nie pokonała broń wroga, pokonał ich głód.
Paryż, będący przez 4 miesiące z górą w stanie oblężenia, nie miał już ani kęsa żywności dla swoich obrońców.
Nieprzyjaciel nie zajął odrazu miasta, obsadził tylko forty na prawym brzegu Sekwany.
Od strony południowej i zachodniej, od tej właśnie, którędy "Myszy" wprowadziły nieco żywności, przewożono ją teraz całymi wozami.
Prusacy narzucali warunki pokoju, Francya je przyjmowała. Nie było wyboru. Ale też nie było i upokorzenia, któregoby jej oszczędzono.
Bismarck, jakby chcąc się nasycić widokiem zniszczonego miasta, wygłodzonyah twarzy, kalek, wychodzących ze szpitali i domów przytułku, zażądał, żeby wojska pruskie weszły na dwie doby do stolicy.
I na ten warunek przystać musiano.
Kielich przepełniony trzeba było wysączyć do ostatniej kropli.
Dnia 1 marca wojska pruskie weszły do Paryża.
Na każdej prawie ulicy spotykano wozy, wiozące ciała tych, którzy w ostatniej walce po legli.
Przez plac Zgody, gdzie wojska pruskie rozłożyły się z tryumfem, a Bismarck przypatrywał się z uśmiechem łukowi, wzniesionemu na znak zwycięstw Napoleona I, przejeżdżał jeden jedyny wóz żałobny.
Za wozem szła siostra błękitnego krzyża, kaleka z pustym rękawem i garstka dzieci z pułku, zwanego "Myszy".
Na placu Zgody na chwilę wóz zatrzymał się.
Było to ostatnie żądanie umierającego Stanisława. Pragnął ujrzeć plac ten, gdzie los zbliżył go do następcy tronu, dla którego zawsze serdeczne zachował uczucie.
Mówił o tem podczas całomiesięcznej swej choroby. Mówił w godzinę śmierci. Życzeniu nie można było zadośćuczynić, spełniono je po jego śmierci.
Wóz z jego zwłokami przystanął.
Otaczający go uklękli i wstrzymali westchnienia. Obawiali się zmącić ciszę i przerwać sam na sam ze wspomnieniami ducha tego, który spoczywał na marach.
— Co to jest? — spytał Bismarck, marszcząc brwi gniewnie.
— Są to zwłoki adjutanta następcy tronu, którego on tutaj od śmierci uratował! — objaśnił ktoś z tłumu.
—Soo! — rzucił twórca cesarstwa Niemieckiego.
I uchylił kapelusza.
Oficerowie niemieccy i całe wojsko jakby na. komendę przyłożyli palce do skroni.
Wóz potoczył się dalej.
Gdy w jakiś czas były następca tronu, zamieszkujący wraz z matką w Chilshurst pod Londynem, dowiedział się o śmierci swego adjutanta, rozpłakał się, jak dziecko, wołając:
— Straciłem najlepszego przyjaciela... a może i doradcę!
Utuliwszy się, zawołał:
— A tak mi był potrzebny, tak bardzo w tej chwili właśnie potrzebny!
Była to bowiem chwila, kiedy Eugenia przy pomocy swych nielicznych przyjaciół zawiązała stosunki i, korzystając z rozruchów we Francyi, jakie wybuchły po zawarciu pokoju z Prusami knowała nowe śmiałe zamiary. Wierzyła, że panowanie komuny, t. j. prądów skrajnie socyalisty cznych, musi upaść, a syn jej w uspokojonej Francyi obejmie władzę i wskrzesi świetność cesarstwa.
Los inaczej rozrządził.
Mimo że po śmierci małżonka w r. 1873 ex-cesarzowa rozwinęła jeszcze usilniejszą działalność, ażeby wprowadzić syna na tron Francyi i wskrzesić świetność drugiego cesarstwa, mimo wypłacenia 5 miliardów franków cesarstwu Niemieckiemu i odstąpienia Alzacyi i Lotaryngii, Francya poczęła dźwigać się z upadku i pozostała rzecząpospolitą.
Syn Napoleona III i Eugenii, młody Ludwik Napoleon, zginął 1879 r. w Afryce, w wojnie z Zulami.
Nie było już dzielnego adjutanta, któryby go piersiami swemi zasłonił.
- Holder of rights
- ELTeC conversion
- Citation Suggestion for this Object
- TextGrid Repository (2022). Polish Novel Corpus (ELTeC-por). Adjutant następcy tronu. Adjutant następcy tronu. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001B-D27C-B