Eliza Orzeszkowa

Marta

Życie kobiety to wiecznie gorejący płomień miłości — powiadają jedni.

Życie kobiety to zaparcie się — twierdzą inni.

Życie kobiety to macierzyństwo — wołają tamci.

Życie kobiety to igraszka — żartują inni jeszcze.

Cnota kobiety to ślepa wiara — chórem zgadzają się wszyscy.

Kobiety wierzą ślepo; kochają, poświęcają się, hodują dzieci, bawią się… spełniają zatem wszystko, co świat speł­niać im nakazuje, a jednak świat krzywo jakoś na nie spo­gląda i od czasu do czasu odzywa się w kształcie wyrzutu lub napomnienia:

— Źle dzieje się z wami!

Spomiędzy kobiet samych przenikliwsze, rozumniejsze lub nieszczęśliwsze, wglądając w siebie lub rozglądając się dokoła, powtarzają:

— Źle dzieje się z nami!

Na wszelkie złe niezbędnym jest środek zaradczy; ci i owi upatrują go w tym lub w owym, ale choroba nie ustępuje przed receptą.

Niedawno jeden z najsłuszniej poważanych w kraju naszym pisarzy (pan Zachariasiewicz w powieści pt. Al­bina) podał do wiadomości publicznej, że kobiety fizycz­nie i moralnie chorują dlatego, że brak im wielkiej miłości (naturalnie dla mężczyzny).

Nieba! Jakaż to olbrzymia niesprawiedliwość!

Niech różowy bożek Eros zleci nam ku pomocy i za­świadczy, iż całe życie nasze nie jest czym innym jak ka­dzidłem na cześć jego nieustannie palonym!

Zaledwie odrósłszy od ziemi słyszymy już, że przezna­czeniem naszym będzie kochać jednego z panów stworze­nia; podlotki, marzymy o tym panu i władcy każdego wie­czora, w którym na niebiosach księżyc świeci lub gwiazdy błyszczą, każdego poranku, w którym śnieżne lilie rozwi­jają ku słońcu wonne swe kielichy, marzymy i wzdychamy. Wzdychamy do chwili, w której wolno nam będzie, jak liliom ku słońcu, zwrócić się ku temu, który z mgły po­rannych obłoków lub powodzi księżycowego światła wy­łania się przed wyobraźnią naszą z postacią Adonisa śpią­cego na tajemnicy… Potem… cóż potem? Adonis zstępuje z chmur, wciela się, zamieniamy z nim obrączki i wycho­dzimy za mąż… Jest to także akt miłości, a chociaż wyżej nadmieniony pisarz w bardzo zresztą pięknych swych po­wieściach utrzymywać chce, iż zawsze i nieodmiennie jest to tylko akt rachuby, nie zgadzamy się z nim w tej mierze. Akt rachuby w wyjątkowych sferach i okolicznościach, powszechnie bywa to akt miłości. Jakiej miłości? Wcale to już inna a wielce subtelna i długiego mówienia o sobie wymagająca materia, dość przecież, że gdy w białych mu­ślinach wstydliwą twarz słoniąc tiulowymi zwojami idzie­my do ołtarza, śliczniutki Eros leci przed nami i wstrząsa nam nad głową pochodnią o różanych płomykach.

Potem? Cóż potem? Kochamy znowu… Jeżeli nie tego z panów stworzenia, który podlotkowi objawiał się w ma­rzeniu, a dziewicy obrączkę ślubną na palec włożył — to innego, jeżeli zresztą nie kochamy żadnego, to kochać pragniemy… usychamy, suchot dostajemy, jędzami często­kroć się stajemy z pragnienia kochania…

A z tego wszystkiego co wynika? Jedne z nas, otulone skrzydłami bożka miłości, przelatują wprawdzie przez całe życie uczciwie, cnotliwie i szczęśliwie, inne przecież, liczniejsze, daleko liczniejsze, zakrwawionymi stopami chodzą po ziemi walcząc o chleb, o spokój, o cnotę, łzy lejąc obfite, cierpiąc straszliwie, grzesząc okrutnie, spada­jąc w otchłanie wstydu, umierając z głodu…

Recepta tedy zamykająca się w słowie „kochajcie!” nie na wszystkie służy choroby.

Może by dodać jej jedną jeszcze ingrediencję, aby sku­teczniejsza była.

Jaką?

Powie nam to może karta wydarta z życia kobiety…

*

Ulica Graniczna jest jedną z dość ożywionych ulic Warszawy. Lat temu parę w bardzo piękny dzień jesienny ulicą tą szło i jechało mnóstwo ludzi, z których każdy śpie­szył to do interesów swych, to do przyjemności; nie oglądał się ani na lewo, ani na prawo i wcale a wcale nie zwracał uwagi na to, co działo się w głębi jednego z dziedzińców, ulicy dotykających.

Dziedziniec to był czysty, dość obszerny, z czterech stron otoczony wysokimi murowanymi budowlami. Budowla znajdująca się w głębi była najmniejsza, ale po wielkich oknach, szerokim wejściu i ładnym ganku wejście to przy­ozdabiającym wnosić można było, że znajdujące się w niej mieszkania były wygodne i ozdobne.

Na ganku stała młoda kobieta w żałobnej sukni z bladą bardzo twarzą. Blada również i w żałobę przyodziana czte­roletnia dziewczynka czepiała się rąk jej, które, nie za­łamane wprawdzie, zwisały jednak bezsilnie, nadając postaci kobiety pozór wielkiego smutku i znękania.

Z czystych, szerokich wschodów prowadzących na wyższe piętro budowli schodzili wciąż ludzie w grubej odzieży i grubym opylonym obuwiu. Byli tam tragarze niosący najrozmaitsze sprzęty, jakimi tylko napełnionym i przybranym być może mieszkanie, jeśli niezbyt obszerne i wytworne, to przynajmniej ładnie i wygodnie urządzo­ne. Były tam łóżka mahoniowe, kanapy i fotele obite pą­sowym wełnianym adamaszkiem, kształtne szafy i komo­dy, parę konsolek nawet z marmurowymi płytami, parę sporych zwierciadeł, dwa wielkie drzewa oleandrowe w doniczkach i datura, na której gałęziach zwieszało się jeszcze kilka niezupełnie okwitłych kielichów białego kwiecia.

Tragarze wszystkie przedmioty te znosili ze wschodów i mijając stojącą na ganku kobietę ustawiali je na bruku dziedzińca albo umieszczali na dwóch wozach w bliskości bramy stojących, albo jeszcze wynosili na ulicę. Kobieta stała nieruchomo i wiodła oczami za każdym z wynoszo­nych sprzętów. Znać było, że przedmioty te, z którymi rozstawała się widocznie, posiadały dla niej nie tylko ma­terialną cenę; żegnała je ona tak, jak się żegna widome znaki, kreślące przed oczami naszymi dzieje znikłej bez­powrotnie przeszłości, jak się żegna niemych świadków utraconego szczęścia. Blade czarnookie dziecię silniej po­ciągnęło suknię matki.

— Mamo! — szepnęła dziewczynka. — Patrz! Biurko ojca!

Tragarze znosili ze wschodów i ustawiali na wozie ob­szerne biurko męskie, zielonym suknem obite i ładnie rzeźbioną galeryjką ozdobione. Kobieta w żałobie długim spojrzeniem okryła sprzęt wskazywany jej drobnym pa­luszkiem dziecka.

— Mamo! — szeptała dziewczynka. — Czy widzisz tę wielką czarną plamę na biurku ojca?… Ja pamiętam, jak się to stało… Ojciec siedział przed biurkiem i trzymał mię na kolanach, ty, mamo, przyszłaś i chciałaś mię ojcu ode­brać. Ojciec śmiał się i nie oddawał mię, ja swawoliłam i rozlałam atrament… Ojciec nie gniewał się. Ojciec był dobry, nigdy nie gniewał się ani na mnie, ani na ciebie…

Dziecko szeptało słowa te, kryjąc twarzyczkę w fałdy żałobnej sukni matczynej, całym drobnym ciałkiem swym tuląc się do jej kolan. Znać i nad tym dziecinnym sercem wspomnienia wywierały już moc swoją, ściskając je bólem nieświadomym samego siebie. Z suchych dotąd oczu ko­biety spłynęły dwie łzy grube; chwila, wywołana przed pamięć jej słowami dziecka, zagubiona niegdyś w milio­nach chwil podobnych jej, codziennych, uśmiechnęła się teraz ku nieszczęśliwej czarującą goryczą utraconego raju. Być może, iż pomyślała także, że swoboda, wesołość owej chwili opłacona została dziś utratą jednego z ostatnich kę­sów chleba, pozostałych jej i jej dziecku, opłacona zosta­nie jutro — głodem; plama atramentowa, powstała śród śmiechu dziecka i pocałunków rodziców, kilkanaście zło­tych ujęła wartości sprzętu.

Po biurku ukazał się na dziedzińcu ładny kralowski fortepian, ale kobieta w żałobie obojętniej już za nim wzrokiem powiodła. Nie była znać wcale artystką, instru­ment muzyczny najmniej obudzał w niej żalów i wspom­nień, za to malutkie mahoniowe łóżeczko, orzucone na­kryciem z kolorowej włóczki wyrabianym, wyniesione z domu i ustawione na wozie, przykuło do siebie spojrze­nie matki, napełniło łzami oczy dziecięcia.

— Łóżeczko moje, mamo! — zawołała dziewczynka. — Ludzie ci i łóżeczko moje zabierają, i tę kołderkę, którąś mi sama zrobiła! Ja nie chcę, aby oni to zabierali! Odbierz, mamo, od nich łóżeczko moje i kołderkę.

Za całą odpowiedź kobieta przycisnęła silniej do kolan głowę płaczącego dziecka, oczy jej czarne, piękne, zapadłe nieco, suche były znowu, blade, delikatne usta zwarte i milczące.

Ładne dziecięce łóżeczko owo było już ostatnim z wy­niesionych sprzętów. Otworzono na oścież bramę, wozy naładowane sprzętami wjechały w ładną ulicę, za nimi odeszli tragarze, niosąc na barkach resztę ciężarów, a zza szyb kilku sąsiednich okien poznikały głowy ludzkie, cie­kawie dotąd na dziedziniec wyglądające.

Ze wschodów zstąpiła młoda dziewczyna w okryciu i kapeluszu i stanęła przed kobietą w żałobie.

— Pani — rzekła — załatwiłam już wszystko… zapła­ciłam, komu było potrzeba… oto jest reszta pieniędzy…

Mówiąc to młoda dziewczyna podawała kobiecie w ża­łobie mały zwój asygnat.

Kobieta z wolna zwróciła twarz ku niej.

— Dziękuję ci, Zosiu — rzekła cicho. — Byłaś dla mnie bardzo dobra.

— Pani to byłaś zawsze dobra dla mnie — zawołała dziewczyna — służyłam u pani cztery lata i nigdzie nie było mi i nie będzie już lepiej jak u pani.

Rzekłszy to przeciągnęła po oczach zwilżonych łzami rękę, na której znaczne były ślady igły i żelazka, ale ko­bieta pochwyciła rękę tę zgrubiałą i uścisnęła ją silnie w swych białych, drobnych dłoniach.

— A teraz, Zosiu — rzekła — bądź zdrowa…

— Ja panią odwiozę do nowego mieszkania — zawo­łała dziewczyna. — Zaraz zawołam dorożki.

W kwadrans po tej rozmowie dwie kobiety i dziecię wysiadały z dorożki przed jedną z kamienic przy ulicy Piwnej stojących.

Kamienica to była wąska od frontu, ale wysoka, trzy­piętrowa, pozór miała stary i dość smutny.

Mała Jancia szeroko otwartymi oczami patrzyła na ściany i okna budowy.

— Mamo, czy tu mieszkać będziemy?

— Tu, moje dziecko — cichym zawsze głosem odparła kobieta w żałobie i zwróciła się do stojącego w bramie stróża:

— Proszę pana o klucz do mieszkania, które dwa dni temu najęłam.

— A! Na facjatce zapewne — odparł stróż i dodał. — Niech pani idzie na górę, otworzę zaraz.

Z małego kwadratowego podwórka, z dwóch stron otoczonego ślepym murem ceglastej barwy, a z dwóch in­nych starymi, drewnianymi drwalniami i spichrzami, ko­biety i dziecię weszły na wschody wąskie, ciemne i brudne. Młoda dziewczyna wzięła dziecię w objęcia i poszła przo­dem, kobieta w żałobie z wolna postępowała za nią.

Izba, której drzwi stróż otworzył, była dość obszerna, ale niska i ciemna, jedno niewielkie okienko, otwierające się nad dachem, źle ją oświetlało, sufit, pochylający się z góry na dół w ukośnej linii, zdawał się uciskać ściany, od których wiał wilgotny zapach wapna, jakim świeżo je znać pobielono.

W kącie obok pieca z prostej cegły był tam niewielki komin do gotowania, naprzeciw pod jedną ze ścian stała niewielka szafka, dalej jeszcze łóżko bez poręczy, kanapka podartym perkalem obita, stół na czarny kolor umalowany i kilka żółtych krzesełek ze słomianą siatką, w części porwaną i wklęsłą.

Kobieta w żałobie zatrzymała się chwilę na progu, obrzuciła izbę powolnym spojrzeniem, po czym, postąpiw­szy kilka kroków, opuściła się na kanapkę.

Dziecię stanęło przy matce i nieruchome, blade wo­dziło dokoła oczami, w których malowały się zdziwienie i przestrach.

Młoda dziewczyna odprawiła dorożkarza, który wniósł do izby dwa małe tłomoczki, i krzątać się zaczęła koło uporządkowania rzeczy z tłomoczków wyjętych.

Nie było ich wiele, porządkowanie więc trwało krótko.

Dziewczyna, nie zdejmując okrycia i kapelusza, ułożyła w jednym z tłomoczków parę sukienek dziecinnych i troszkę bielizny, drugi wypróżniony usunęła w kąt izby, łóżko zasłała dwoma poduszkami i wełnianą kołdrą, u okna zawiesiła białą firankę, w szafie ustawiła kilka talerzy i garnuszków, dzbanek gliniany do wody, takąż miednicę, mosiężny lichtarz i mały samowarek. Uczyniw­szy to wszystko, wzięła jeszcze zza pieca wiązkę drewek i rozpaliła na kominie wesoły ogień.

— Ot, tak — rzekła, powstając z klęczek i twarz zaru­mienioną od rozdmuchiwania płomienia zwracając ku nie­ruchomej kobiecie — rozpaliłam ogień i zaraz tu będzie pani cieplej i widniej. Drzewo na opał — mówiła dalej — znajdzie pani za piecem, będzie tam jego pewnie na jakie dwa tygodnie, suknie i bielizna w tłomoku, naczynia ku­chenne i kredensowe w szafie, świeca wprawiona w lich­tarz także w szafie.

Mówiąc to poczciwa sługa zdobywała się widocznie na ton wesoły, ale uśmiech zsuwał się z ust jej, a oczy na­pływały łzami.

— A teraz — rzekła ciszej, składając ręce — a teraz, pani moja, trzeba mi już iść!

Kobieta w żałobie podniosła głowę.

— Trzeba ci już iść, Zosiu — powtórzyła — to praw­da — dodała, rzucając spojrzenie za okno. — Zmierzchać już zaczyna… będzie ci straszno iść wieczorem przez miasto.

— O, nie to, droga pani! — zawołała dziewczyna. — Ja dla pani poszłabym w noc najciemniejszą na koniec świata… ale… nowi moi państwo jutro bardzo rano wy­jeżdżają z Warszawy i kazali mi przyjść przed zmrokiem. Muszę iść, bo będę im dziś jeszcze potrzebna…

Przy ostatnich wyrazach młoda służąca schyliła się i ująwszy białą rękę kobiety chciała podnieść ją do ust. Ale kobieta podniosła się nagle i oba ramiona zarzuciła na szyję dziewczyny. Obie płakały, dziecię rozpłakało się także i obiema rączkami pochwyciło sukienne okrycie służącej.

— Nie idź, Zosiu! — wołała Jancia. — Nie idź! Tu tak straszno jakoś, tak smutno!

Dziewczyna całowała dawną panią swoją w ramiona i w ręce, przyciskała do piersi płaczące dziecię.

— Muszę, muszę iść! — powtarzała łkając. — Mam biedną matkę i małe siostry, muszę dla nich pracować…

Kobieta w żałobie podniosła twarz bladą i wyprosto­wała wiotką kibić.

— I ja także, Zosiu, pracować będę — wyrzekła gło­sem pewniejszym niż ten, którym przemawiała dotąd. — I ja mam dziecię, na które pracować powinnam…

— Niech Pan Bóg cię nie opuszcza i błogosławi, dobra, droga pani moja! — zawołała młoda służąca i raz jeszcze ucałowawszy ręce matki i zapłakaną twarzyczkę dziecka, nie oglądając się, wybiegła z izby.

Po wyjściu dziewczyny zrobiła się w izbie wielka cisza, przerywana tylko trzaskiem ognia palącego się na kominie i gwarem ulicy głucho i niewyraźnie dochodzą­cym na wysokie poddasze. Kobieta w żałobie siedziała na kanapce, dziecko płakało zrazu, potem przytuliło się do piersi matki, ucichło i zmęczone usnęło. Kobieta wsparła głowę na dłoni, ramieniem opasała drobną kibić śpiącego na kolanach jej dziecięcia i nieruchomymi oczami wpa­trzyła się w migotliwy blask płomienia. Z odejściem wiernej i przywiązanej sługi odeszła od niej ostatnia twarz ludzka, która była świadkiem jej przeszłości, ostatnia podpora, pozostała jej po zniknięciu wszystkiego, co wprzódy służyło jej wsparciem, pomocą i usługą. Po­została teraz sama, oddana na moc losu, trudy samotnej doli, siłę własnych dłoni i głowy, a z nią razem była tylko ta mała, słaba istotka, która mogła tylko przy piersi jej szukać spoczynku, od ust żądać pieszczoty, z dłoni jej wy­glądać pożywienia. Dom jej, niegdyś urządzony dla niej kochającą ręką męża, opuszczony przez nią, przyjmował teraz w ściany nowych mieszkańców; dobry, ukochany człowiek, który dotąd otaczał ją miłością i dostatkiem, od kilku dni spoczywał w mogile…

Wszystko minęło… miłość, dostatek, spokój i pogoda życia, a jedynym śladem znikłej jak sen przeszłości były dla nieszczęśliwej kobiety bolesne wspomnienia i to blade, wątłe dziecię, które teraz, otworzywszy oczy ze snu chwi­lowego, zarzuciło jej rączęta na szyję i drobne usteczka przyciskając do jej twarzy szepnęło:

— Mamo! Daj mi jeść!

Teraz jeszcze prośba ta nie miała w sobie nic takiego, co by obudzić mogło obawę lub smutek w sercu matki. Wdowa sięgnęła do kieszeni i wydobyła pugilares zawie­rający kilka asygnat — cały majątek jej i córki.

Zarzuciła chustkę na ramiona i powiedziawszy dziecku, aby spokojnie na powrót jej czekało, wyszła z izby.

W połowie wschodów spotkała stróża, który wiązkę drzewa niósł do jednego z mieszkań, znajdujących się na pierwszym piętrze.

— Kochany panie — rzekła wdowa uprzejmie i nieco nieśmiało — czy nie mógłbyś pan mi przynieść z jakiego bliskiego sklepiku mleka i bułek dla dziecka?

Stróż nie zatrzymując się słów tych wysłuchał, po czym odwrócił głowę i odparł z zaledwie tajoną niechęcią:

— A kto tam ma czas chodzić po mleko i bułki… Ja tu nie dlatego jestem, abym lokatorom jedzenie przynosił.

Wymawiając ostatnie słowa zniknął za załomem muru. Wdowa zstąpiła niżej.

„Nie chciał mi oddać przysługi — myślała — bo do­myśla się, że jestem biedna… Tym, od których spodziewa się otrzymać zapłatę, ciężką wiązkę drzewa poniósł.”

Zeszła aż na dziedziniec i rozejrzała się dokoła.

— A czego to pani tak się ogląda? — zabrzmiał koło niej głos kobiecy, chropowaty i niemiły.

Wdowa ujrzała stojącą przed niskimi drzwiczkami znajdującymi się w pobliżu bramy kobietę, której twarzy w zmroku nie rozpoznawała, ale której krótka spódnica, wielki płócienny czepiec i gruba chustka krzywo na plecy zarzucona, a także dźwięk głosu i ton mówienia oznaj­miały kobietę z ludu. Wdowa domyśliła się w niej żony stróża.

— Moja dobra pani — rzekła — czy nie znajdę tu kogo, kto by mi przyniósł mleka i bułek?

Kobieta namyślała się chwilkę.

— A z którego to piętra? — zapytała. — Cościś ja pani jeszcze nie znam.

— Dziś zamieszkałam na facjatce…

— A, na facjatce! To po cóż asani gadasz o przynosze­niu ci tam czegoś? Nie możesz sama pójść do miasta?

— Zapłaciłabym za fatygę — szepnęła wdowa, ale żo­na stróża nie słyszała czy udała, że nie słyszy słów jej, otuliła się lepiej chustką i zniknęła za małymi drzwicz­kami.

Wdowa stała przez chwilę nieruchoma, nie wiedząc wi­docznie, co czynić i do kogo się już udać, westchnęła i opuściła ręce; po chwili jednak podniosła głowę i wszedł­szy w bramę otworzyła furtkę wiodącą na ulicę.

Wieczór nie był jeszcze późny, ale dość ciemny, rzadkie latarnie źle oświecały ulicę wąską i napełnioną tłumami ludzi; na chodnikach były szerokie miejsca w zupełnych prawie pogrążone cieniach. Fala chłodnego jesiennego wiatru wpłynęła w bramę przez otwartą furtkę, rzuciła się w twarz wdowy i zakręciła końcami czarnej jej chustki; turkot dorożek i gwar zmieszanych rozmów ogłu­szył ją, cienie zalegające chodniki przeraziły. Cofnęła się kilka kroków w głąb bramy i stała znowu chwilę ze spusz­czoną głową, nagle jednak wyprostowała się i postąpiła naprzód. Przypomniała sobie może dziecko swe, które czekało pożywienia, albo uczuła, iż powinna była zdobyć od woli swej i odwagi to, co odtąd zdobywać już jej przyj­dzie w każdym dniu, w każdej godzinie. Zarzuciła chustkę na głowę i przestąpiła próg furtki. Nie wiedziała, w której stronie szukać należało sklepiku z wiktuałami. Uszła spo­ry kawał, pilnie przyglądając się wystawom okien skle­powych, minęła parę dystrybucji cygar, jakąś kawiarnię, jakiś sklep z bławatnymi towarami i wróciła. Nie śmiała dalej zapuszczać się w ulicę ani prosić kogo o objaśnienie. Udała się w inną stronę. Po kwadransie wracała z kilku bułkami w białej chusteczce. Mleka nie przynosiła: nie było go w sklepiku, w którym znalazła bułki. Nie chciała, nie mogła szukać dłużej, niespokojna była o dziecię, wra­cała szybko, biegła prawie. Była już o kilka kroków od bramy, gdy tuż za sobą usłyszała głos męski nucący pio­senkę: „Stój, zaczekaj, moja duszko; skąd drobniutką strzyżesz nóżką”. Usiłowała w duchu upewnić siebie, że piosenka nie do niej się stosuje, przyśpieszyła kroku i już dotykała furtki, gdy głos śpiewający przemienił się w mó­wiący.

— Dokąd tak pilno? Dokąd? Wieczór piękny! Może by trochę pospacerować!

Bez tchu, drżąca cała z trwogi i obrazy, młoda wdowa wpadła w bramę i furtkę za sobą zatrzasnęła. W parę mi­nut potem Jancia, widząc wchodzącą do izby matkę, rzu­ciła się ku niej, tuląc się w jej objęcia.

— Tak długo nie wracałaś, mamo! — zawołała, ale nagle umilkła i wpatrzyła się w matkę. — Mamo, ty zno­wu płaczesz i znowu wyglądasz tak… tak jak wtedy, gdy ojca wynoszono w trumnie z naszego mieszkania.

Młoda kobieta drżała w istocie całym ciałem, łzy obfite płynęły po rozognionych jej policzkach. To, co przeniosła przez kwadrans wycieczki swej na miasto, walka z trwożliwością własną, szybki bieg po śliskiej ulicy śród tłumu ludzi i zimnych fal wichru, obelga nade wszystko, dozna­na od nieznanego wprawdzie człowieka, ale doznana po raz pierwszy w życiu, wstrząsnęły nią do głębi. Znać było jednak, że postanowiła zwyciężać samą siebie na każ­dym kroku, bo szybko uspokoiła się, otarła łzy, pocało­wała dziecko i rozniecając ogień na kominie rzekła:

— Przyniosłam ci bułek, Janciu, a teraz nastawię sa­mowar i urządzę herbatę.

Wzięła z szafy gliniany dzbanek i zaleciwszy dziecku ostrożność z ogniem, zeszła znowu na dziedziniec ku studni. Wróciła niebawem zdyszana i zmęczona, z ramieniem ugi­nającym się pod ciężarem dzbanka napełnionego wodą; nie spoczęła jednak ani chwili, tylko zaraz wzięła się do nastawiania samowaru. Czynność ta, którą spełniała wi­docznie po raz pierwszy w życiu, szła jej z trudnością, nie­mniej przeto w niespełna godzinę herbata była wypita, Jancia rozebrana i uśpiona. Równy, cichy oddech dziecka oznajmiał sen spokojny, z bladej twarzyczki zniknęły ślady łez, tak obficie przez dzień cały wylewanych.

Ale młoda matka nie spała; w żałobnej sukni swej, z rozpuszczonymi czarnymi warkoczami, z twarzą opartą na dłoni, siedziała nieruchoma naprzeciw dogasającego ogniska i myślała. Zrazu gryząca boleść sfałdowała białe czoło jej w kilka zmarszczek głębokich, oczy zaszły łza­mi, pierś, podnosiła się ciężkim westchnieniem. Po chwili jednak wstrząsnęła głową, jakby odpędzić chciała oblega­jące ją tłumy żalów i obaw, powstała, wyprostowała kibić i rzekła z cicha:

— Nowe życie!

Tak, kobieta ta, młoda, piękna, z białymi rękami i wiotką kibicią, wstępowała w nowe dla siebie życie, dzień ten miał być dla niej początkiem nieznanej przy­szłości.

Jakąż była jej przeszłość?

*

Przeszłość Marty Świckiej krótka była ze względu na lata, prosta ze względu na wypadki.

Marta urodziła się w dworku szlacheckim, niezbyt wspaniałym i bogatym, ale ozdobnym i wygodnym.

Posiadłość ojca jej, o kilka mil zaledwie od Warszawy położona, składała się z kilkunastu włók urodzajnej zie­mi, kwiecistej, sporą przestrzeń gruntu zajmującej łąki, pięknego brzozowego gaju, który dostarczał opału w zi­mie i ponętnych przechadzek w lecie, z obszernego sadu pełnego drzew owocowych i ładnego domku z sześciu fron­towymi oknami, wychodzącymi na okrągło wykrojony, gładką murawą zasłany dziedziniec, z zielonymi, wesoło wyglądającymi żaluzjami, z gankiem o czterech słupach, na które pięły się fasole z pąsowym kwieciem i powoje o bujnych liliowych kielichach.

Nad kolebką tedy Marty słowiki śpiewały i stare lipy poważnymi czołami powiewały, róże kwitły i kłosy psze­niczne fale złota toczyły. Pochylała się też nad nią piękna twarz matki i gorącymi pocałunkami okrywała czarno­włosą główkę dziecięcia.

Matka Marty była kobietą piękną i dobrą, ojciec czło­wiekiem ukształconym i także dobrym. Jedyne dziecię rodziców tych wzrastało śród miłości ludzi i pieszczot dostatku.

Pierwszą boleścią, która spadła na bezchmurne dotąd życie pięknej, wesołej, hożej dziewczyny, była utrata mat­ki. Marta miała wtedy lat szesnaście, rozpaczała czas ja­kiś, tęskniła długo, ale młodość balsam gojący położyła na pierwszą ranę jej serca, rumieńce odkwitły na jej twarzy, wesołość, nadzieje i marzenia wróciły.

Inne przecież klęski nadeszły wkrótce. Ojciec Marty w części nieopatrznością własną, a głównie wskutek za­szłych w kraju zmian ekonomicznych ujrzał się zagrożo­nym utratą swej posiadłości. Zdrowie jego zachwiało się, przewidywał zarówno upadek swej fortuny jak bliski ko­niec życia. Los jednak Marty zdawał się już wtedy zabez­pieczonym. Kochała i była kochana.

Jan Świcki, młody urzędnik zajmujący dość wysoką już posadę w jednym z biur rządowych w Warszawie, po­kochał piękną czarnooką pannę i wzbudził w niej wzajemne uczucie szacunku i miłości. Ślub Marty o kilka ty­godni zaledwie poprzedził śmierć jej ojca. Zrujnowany szlachcic, który niegdyś marzył może dla jedynaczki swej o świetniejszym losie, z radością składał dłoń jej w rękę niemajętnego, lecz pracowitego człowieka; myśląc, iż wraz z odejściem Marty od ślubnego ołtarza przyszłość jej otrzymała dostateczne ochrony od cierpień samotności i niebezpieczeństw ubóstwa, umarł spokojnie.

Marta po raz drugi w życiu spotkała się z wielką bo­leścią, ale tym razem koiła ją nie tylko już sama młodość, ale i miłość żony, a potem matki. Piękne miejsce jej ro­dzinne zostało dla niej na zawsze straconym, przeszło w ręce ludzi obcych, ale natomiast ukochany i kochający mąż śród gwaru miejskiego usłał jej miękkie, ciepłe, wy­godne gniazdo, w którym wkrótce ozwał się srebrzysty głos dziecięcia.

Śród uciech i obowiązków rodzinnych pięć lat zeszło dla młodej kobiety szczęśliwie i szybko.

Jan Świcki pracował sumiennie i umiejętnie, pobierał znaczną płacę, dość znaczną, aby móc otoczyć kobietę, któ­rą kochał, wszystkim, do czego od kolebki przywykła, co stanowić mogło urok każdej chwili, spokój każdego jutra. Każdego? Nie! Najbliższego tylko. Jan Świcki nie był dość opatrznym, aby myśleć o dalszej przyszłości z najmniejszym choćby uszczerbkiem dla pory obecnej.

Młody, silny, pracowity, liczył na młodość swą, siłę i pracowitość, myśląc, iż skarby te nie wyczerpią się ni­gdy. Wyczerpały się jednak zbyt prędko. Mąż Marty uległ chorobie ciężkiej i nagłej, z której nie uratowały go rady lekarzy ani starania zrozpaczonej żony. Umarł. Wraz ze śmiercią jego skończyło się nie tylko szczęście domowe Marty, ale usunęła się spod stóp jej podstawa materialne­go jej bytu.

Nie na zawsze więc ślubny ołtarz uratował młodą ko­bietę od cierpień samotności i niebezpieczeństw ubóstwa. Stary jak świat aksjomat opiewający, że nic nie ma sta­łego na świecie, sprawdził się na niej o tyle, o ile jest prawdziwym. Nie jest on bowiem prawdziwym w zupeł­ności. Wszystko, co z zewnątrz ku człowiekowi przyby­wa, mija i mieni się dokoła niego pod wpływem tych ty­sięcznych prądów i zagmatwień, jakimi postępują, w jakie wiążą się społeczne stosunki i ustawy, pod wpływem czę­stokroć najstraszniejszym, bo najmniej przewidzieć i obrachować się dającym, ślepego trafu. Ale los człowieka na ziemi byłby w istocie pożałowania godnym, gdyby cała moc, wszystkie bogactwa i rękojmie jego zawierały się w tych tylko żywiołach zewnętrznych, zmiennych i umkliwych jak fale wodne, poddane rozkazom wichrów. Tak, nic nie ma stałego na ziemi prócz tego, co człowiek posia­da we własnej piersi i głowie: prócz wiedzy, która wska­zuje drogi i uczy stąpać po nich, prócz pracy, która roz­jaśnia samotność i odżegnywa nędzę, prócz doświadcze­nia, które naucza, i wysoko podniesionych uczuć, które od złego chronią. I tu jeszcze stałość względną jest zapewne, łamie je posępna, lecz niezłomna potęga choroby i śmier­ci. Ale dopóki niewzruszenie i prawidłowo trwa i rozwi­ja się ten proces ruchu, myśli i uczuć ludzkich, który zwie się życiem, póty człowiek nie rozstaje się z samym sobą, póty sam sobie służy, dopomaga, stale podpiera się tym, co uzbierać sobie zdołał w przeszłości, co służy mu orę­żem w walce z zawikłaniami życia, ze zmiennością losu, z okrucieństwem trafu.

Martę zawiodło i opuściło wszystko, co przybywając z zewnątrz przyjaznym jej było dotąd i opiekuńczym. Los, jakiemu uległa, nie był wcale wyjątkowym losem, nie­szczęście jej nie wzięło źródła z dziwnej jakiejś, niepo­spolitej przygody, ze zdumiewającej jakiejś, w rocznikach ludzkości rzadko pojawiającej się katastrofy. Ruina i śmierć odgrywały dotąd w życiu jej rolę niszczycielek spokoju i szczęścia. Cóż pospolitszego wszędzie, cóż mia­nowicie w społeczeństwie naszym pospolitszego nad pierwszą, co konieczniejszego, częstszego, bardziej nie­uniknionego nad drugą?

Marta spotkała się oko w oko z tym, z czym spotyka­ją się miliony ludzi, miliony kobiet. Któż w życiu swym po wielekroć nie napotkał ludzi płaczących nad wodami Babilonu opływającymi gruzy utraconej fortuny? Kto zrachuje, ile razy w życiu swym patrzał na szatę wdowią, na blade twarze i łzami zmęczone oczy sierot?

Wszystko więc, co towarzyszyło dotąd życiu młodej kobiety, rozstało się z nią, umknęło od niej, ale ona nie rozstała się z samą sobą. Czym mogła być sama dla siebie samej? Co uzbierać sobie zdołała w przeszłości? Jakie oręże wiedzy, woli, doświadczenia służyć jej mogły w walce z zawikłaniami społecznymi, biedą, trafem, samotnością? W pytaniach tych mieściła się zagadka jej przyszłości, kwestia życia i śmierci jej, i nie tylko jej, ale jeszcze i jej dziecka.

Materialnie młoda matka ta nie posiadała nic albo prawie nic. Paręset złotych, pozostałe ze sprzedaży sprzę­tów po opłaceniu drobnych długów i kosztów pogrzebu męża, trochę bielizny, dwie suknie — stanowiły cały jej majątek. Klejnotów wielkiej ceny nie miała nigdy; te, które miała, spieniężone przez nią w czasie choroby męża, zapłaciły nadaremne rady lekarskie i również nadaremne leki. Ubogie nawet sprzęty napełniające nowe jej siedli­sko nie były jej własnością. Wynajęła je razem z izbą na poddaszu, za używanie ich, również jak za izbę, płacić obowiązała się z każdym pierwszym dniem każdego miesiąca.

Była to teraźniejszość smutna zapewne, naga, ale wy­raźnie już określona. Nieokreślona pozostawała przy­szłość. Trzeba ją było zdobyć, stworzyć niemal.

Czy młoda, piękna ta kobieta ze smukłą kibicią, bia­łymi rękami i jedwabistym kruczym włosem, opływają­cym kształtną głowę, posiadała jaką siłę zdobywczą? Czy z przeszłości swej wyniosła cokolwiek, z czego by stwo­rzyć mogła przyszłość? Myślała o tym, siedząc na niskim drewnianym stołku przed żarzącymi się węglami ogniska. Oczy jej z wyrazem niewymownej miłości tkwiły w dzie­cięcej twarzyczce, spokojnie uśpionej śród bieli poduszek.

— Dla niej — wymówiła po chwili — dla siebie, na chleb, na dach, na spokój pracować będę!

Stanęła przed oknem. Noc była ciemna, Marta nie wi­działa nic: ani stromych dachów, które jeżyły się poniżej wysokiego poddasza mnóstwem wschodów i załomów, ani ciemnych, zakopconych kominów nad dachami sterczą­cych, ani latarni ulicznych, których mętne blaski nie do­sięgały wysokości jej okienka. Nie widziała nawet nieba, bo pokryte było chmurami i nie świeciło żadną gwiazdą. Ale gwar wielkiego miasta dochodził uszu jej nieustannie, choć nocny, ogłuszający, choć stłumiony odległością. Po­ra nie była zbyt późna; na szerokich, wspaniałych ulicach zarówno jak śród ciasnych i mrocznych uliczek ludzie chodzili jeszcze, jeździli, gonili za przyjemnością, szukali zysku, biegli tam, gdzie wzywała ich ciekawość myśli, rozkosz serca lub nadzieja zdobyczy.

Marta opuściła czoło na splecione ręce i zamknęła oczy. Wsłuchiwała się w tysiączne głosy, zlane w jeden głos olbrzymi i choć niewyraźny, monotonny, a jednak pełen gorączkowych wybuchów, nagłych uciszeń się, głu­chych wykrzyków i tajemniczych szmerów. Wielkie mia­sto stanęło przed oczami wyobraźni jej w kształcie ol­brzymiego ula, w którym poruszało się, wrzało życiem i gonitwą mnóstwo istot ludzkich. Każda z istot tych po­siadała miejsce, na którym pracowała, i to, na którym spoczywała, cele, do jakich dążyła, narzędzia, jakimi dro­gę sobie torowała śród tłumu. Jakim będzie dla niej, dla biednej, w bezbrzeżną samotność strąconej kobiety, miej­sce pracy i spoczynku? Kędy ten cel, do którego podąży ona? Skąd wezmą się oręże, które utorują drogę ubogiej i opuszczonej? A także jakimi będą dla niej te istoty ludz­kie, które tam tak gwarzą nieustannie, z których oddechu powstaje ten szmer gorączkowy, w którego to podnoszących się, to opadających falach ona teraz słuch swój zatapia? Będąż one dla niej sprawiedliwymi lub okrutnymi, litościwymi lub miłosiernymi? Otworząż się przed krokami jej te ściśle zwarte falangi tłoczące się ku szczęściu i dobrobytowi lub zewrą się ściślej jeszcze, aby nowo przy­była nie zwęziła im miejsca, nie ubiegła której z nich w mozolnej gonitwie? Jakie ustawy i obyczaje przyjazny­mi jej będą, a jakie wrogimi, i których więcej będzie, pierwszych czy drugich? Nade wszystko zaś, nade wszyst­ko — potrafiż ona sama przezwyciężać żywioły wrogie, wyzyskiwać przyjazne, każdą chwilę, każde uderzenie serca, każdą myśl przelatującą przez głowę? Każde drgnie­nie poruszające fibrami ciała skupić w jedną moc rozumną, wytrwałą, niespożytą, w moc taką, jaka jedynie odegnać zdoła nędzę, zabezpieczyć od poniżenia się godność czło­wieka, uchronić od bezowocnych bólów, rozpaczy i — śmierci głodowej?

W pytaniach tych skupiła się cała dusza Marty.

Wspomnienia rozkoszne i zarazem gryzące, wspomnienia kobiety, która niegdyś, hożym i wesołym będąc dziewczę­ciem, lekkimi stopami deptała świeżą murawę i barwne kwiecie rodzinnej wioski, potem u boku ukochanego mę­ża pędziła dnie szczęśliwe, wolne od trosk i smutków, a te­raz we wdowiej szacie stała u małego okienka poddasza, z bladym czołem opuszczonym na załamane dłonie; wspomnienia kobiety, które przez cały dzień miniony ota­czały ją rojem widm nęcących po to, aby krwawić i rozdzierać, uleciały teraz od niej przed groźnym, tajemni­czym, lecz dotykalnym jak rzeczywistość zjawiskiem te­raźniejszości. Zjawisko to pochłaniało jej myśli, ale nie znać było, aby ją przerażało. Czy odwagę swą czerpała z miłości macierzyńskiej napełniającej jej serce? Czy posiadała w sobie tę dumę, która brzydzi się trwogą? Czy… nie znała świata i samej siebie? Nie lękała się. Gdy pod­niosła twarz, były na niej ślady łez, obficie od dni kilku wylewanych, był na niej wyraz żalu i tęsknoty, ale oba­wy i zwątpienia nie było.

*

Nazajutrz po przeniesieniu się swym na poddasze Mar­ta o godzinie dziesiątej z rana była już na mieście.

Pilno jej znać było dojść do celu, paląca jakaś myśl, niespokojna nadzieja — popędzały ją naprzód, bo szła prędko, a zwolniła kroku wtedy dopiero, gdy znalazła się na ulicy Długiej. Tu jednak szła już coraz wolniej, słaby rumieniec wybił się na blade jej policzki, oddech stał się śpieszniejszym, jak bywa zwykle przy zbliżaniu się chwi­li upragnionej i zarazem strasznej, wzywającej do wysileń wszystkie władze umysłu i woli, obudzającej nadzie­ję, nieśmiałość. Kto wie? Wstyd może mimowolny, z przy­zwyczajeń całego życia, z surowej nowości położenia po­wstały.

Przed bramą jednej z najpokaźniejszych kamienic za­trzymała się, spojrzała na numer domu. Był znać tym samym, który miała w pamięci, bo po jednym dłuższym nieco i głębszym odetchnięciu z wolna zaczęła wstępować na widne i szerokie wschody.

Zaledwie przebyła kilkanaście stopni, ujrzała zstępu­jące dwie kobiety. Jedna z nich ubrana była starannie, z pewnym nawet wykwintem, postawę miała pewną sie­bie, wyraz twarzy więcej niż spokojny, bo zadowolony. Druga, młodsza, bardzo młoda, w ciemnej wełnianej su­kience, wyszarzałym nieco szalu na ramionach, w kapelu­siku, który widocznie niejedną już jesień pamiętał, szła z opuszczonymi rękami, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Zaczerwienione nieco powieki, blada cera twarzy i szczu­płość kibici nadawały całej postaci młodziutkiej i dość ładnej dziewczyny tej wyraz smutku, słabości i zmęcze­nia. Dwie te kobiety znały się widać z bliska, bo rozma­wiały z sobą poufnie.

— Boże mój, Boże! — mówiła młodsza z cicha i nieco jękliwie. — Co ja teraz, nieszczęśliwa, pocznę? Ostatnia na­dzieja mnie zawiodła. Jak powiem matce, że i dziś jeszcze nie dostałam lekcji, rozchoruje się gorzej… A tu i jeść w domu tak dobrze, jak nie ma już czego…

— No, no — odrzekła starsza tonem, w którym obok współczucia odzywała się struna silnie uczuwanej wyż­szości własnej — nie martw się tak bardzo! Oto popracuj jeszcze trochę nad muzyką…

— Ach! Gdybym ja tak grać mogła jak pani! — zawo­łała młodsza. — Ale nie mogę…

— Talentu nie masz, kochanko! — wymówiła star­sza. — Cóż robić? Talentu nie masz!

Zamieniając te wyrazy dwie kobiety mijały Martę. By­ły tak zajęte, jedna zadowoleniem swym, druga swym smutkiem, że najmniejszej nie zwróciły uwagi na kobietę, której żałobna suknia z bliska przesunęła się koło nich. Ale ona stanęła nagle i wiodła za nimi wzrokiem. Były wi­docznie nauczycielkami, które opuszczały miejsce, do ja­kiego ona dążyła. Jedna z nich wprawdzie odchodziła z twarzą promieniejącą, ale druga ze łzami. Za pół go­dziny, za kwadrans może, ona także zstępować będzie z tych wschodów, po których teraz wstępuje. Czy radość, czy łzy dostaną się jej w udziale? Serce jej uderzało sil­nie, gdy poruszyła dzwonek przytwierdzony do drzwi, na których połyskiwała mosiężna blacha z napisem:

BIURO INFORMACYJNE DLA NAUCZYCIELI I NAUCZYCIELEK LUDWIKI ŻMIŃSKIEJ

Z małego przedpokoiku, którego drzwi otworzyły się na odgłos dzwonka, Marta weszła do obszernego pokoju, oświetlonego dwoma wielkimi oknami na ludną ulicę wy­chodzącymi, ostawionego ładnymi sprzętami, spośród któ­rych wyróżniał się i wchodzącemu od razu w oczy wpa­dał nowiutki, bardzo ozdobny i kosztowny fortepian.

W pokoju znajdowały się trzy osoby, z których jedna powstała na spotkanie Marty. Była to kobieta średniego wieku, z włosami niepewnego koloru, gładko przyczesanymi pod kształtnym białym czepeczkiem, z postawą tro­chę sztywną. Twarz jej, dość regularnych rysów, nie no­siła na sobie żadnej wyraźnej cechy i tak jak popielata suknia, pozbawiona wszelkich ozdób i rzędem monoton­nych guzików spięta na piersi, nie raziła niczym i niczym nie pociągała. Była to postać od stóp do głowy obleczona w wyraz urzędowości; kobieta ta umiała może w innych porach i w innym miejscu uśmiechać się swobodnie, pa­trzeć z czułością, serdecznym ruchem wyciągnąć dłoń do uścisku, ale tu, w saloniku tym, w którym przyjmowała osoby wzywające jej porady i pomocy, występowała w charakterze urzędowej pośredniczki pomiędzy osoba­mi tymi a społeczeństwem, była taka, jaka zapewne być była powinna, grzeczna i przyzwoita, ale powściągliwa i ostrożna. Salonik ten miał tylko pozór saloniku; w grun­cie był miejscem handlu takim, jakim bywają wszelkie inne miejsca handlu; właścicielka jego ofiarowywała po­rady swe, wskazówki, stosunki tym, którzy ich od niej żądali, w zamian wzajemnej usługi tłumaczącej się monetą. Był to także czyściec, przez który przechodziły dusze ludzkie, wstępując zeń w niebo zdobytej pracy lub zstę­pując w piekło przymusowego bezrobocia.

Marta zatrzymała się chwilę przy drzwiach i ogarnęła wzrokiem twarz i postać postępującej na spotkanie jej ko­biety. Oczy jej, które wczoraj napełniały się co chwila łzami, dziś suche i połyskliwe, nabrały wyrazu niepospoli­tej bystrości, przenikliwości niemal. Skupiły się w nich widocznie wszystkie władze myślenia młodej kobiety i usiłowały przez zewnętrzną powłokę przedrzeć się w głę­bię istoty, której usta wydać miały sąd o przyszłej niedoli jej lub spokoju. Pierwszy to raz w swym życiu Marta przychodziła do kogoś za interesem; interes zaś ten był jednym z najważniejszych interesów ludzi biednych: po­trzeba zarobku.

— Pani dobrodziejka do biura informacyjnego zapew­ne? — wymówiła gospodyni domu.

— Tak, pani — odrzekła przybywająca i dodała. — Jestem Marta Świcka.

— Chciej pani usiąść i zaczekać chwilę, aż ukończę roz­mowę z tymi paniami, które przybyły pierwej.

Marta usiadła na wskazanym sobie fotelu i teraz do­piero zwróciła uwagę na dwie inne znajdujące się w po­koju osoby.

Osoby te różniły się ze sobą niezmiernie wiekiem, ubiorem i powierzchownością. Jedną z nich była dwudzie­stoletnia może panna, bardzo ładna, z uśmiechem na różowych ustach, z błękitnymi oczami, które patrzały po­godnie, prawie wesoło, w jedwabnej sukni jasnego koloru i malutkim kapelusiku, pięknie strojącym jasnopłowe włosy. Z nią właśnie rozmawiać musiała Ludwika Żmińska przed wejściem Marty, bo do niej zwróciła się zaraz po przywitaniu przybyłej. Mówiła po angielsku, a z pierwszych zaraz wyrazów odpowiedzi młodej panny odgadnąć w niej można było rodowitą Angielkę. Marta nie rozumia­ła rozmowy dwóch kobiet, bo nie znała języka, którym ją prowadzono, widziała tylko, że swobodny uśmiech nie zni­kał z ust pięknej Angielki, że twarz jej, postawa i sposób mówienia wyrażały śmiałość osoby przywykłej do powo­dzenia, pewnej siebie i losu, który ją czeka.

Po krótkiej rozmowie gospodyni domu wzięła ćwiartkę papieru i poczęła zakreślać ją biegłym pismem.

Marta z wytężoną uwagą ścigająca szczegóły sceny, która bliską łączność miała z własnym jej położeniem, widziała, że Ludwika Żmińska pisała list po francusku, umieściła w nim cyfrę wyrażającą sumę 600 rubli, na ko­percie zaś wypisała jedno z hrabiowskich nazwisk krajo­wych i dodała doń nazwę najpiękniejszej w Warszawie ulicy. Uczyniwszy to wszystko z grzecznym uśmiechem wręczyła pismo Angielce, która powstała, skłoniła się i wyszła z pokoju krokiem lekkim, z głową podniesioną i uśmiechem zadowolenia na ustach.

„Sześćset rubli rocznie — myślała Marta — jakież to bogactwa, mój Boże! Jakie to szczęście móc tyle zarobić! Gdyby mi choć połowę sumy tej przyrzeczono, byłabym spokojna o Jancię i o siebie!”

Myśląc tak, młoda kobieta z zajęciem i mimowolnym politowaniem spoglądała na osobę, z którą po odejściu An­gielki gospodyni domu rozmowę rozpoczęła.

Była to kobieta mogąca mieć około lat sześćdziesięciu, drobna, chuda, ze zwiędłą twarzą, okrytą mnóstwem zmarszczek, z zupełnie prawie białymi włosami, w dwa gładkie pasma przyczesanymi pod kapeluszem czarnym, zmiętym i bardzo dawną modę pamiętającym. Czarna wełniana suknia i jedwabna starożytna mantylka zwisały na chudym ciele staruszki, ręce jej, przezroczyste, białe i drobne, niespokojnym ruchem mięły wciąż i obracały w kościstych palcach leżącą na kolanach białą, płócienną chustkę. Podobnaż niespokojność malowała się w błękit­nych znać niegdyś, lecz teraz spłowiałych i pozbawionych blasku jej źrenicach, które to podnosiły się na twarz go­spodyni domu, to okrywały się zaczerwienionymi powie­kami, to przebiegały z przedmiotu na przedmiot, odzwier­ciedlając tym niejako niepokój i bolesne targanie się ste­ranego umysłu, szukającego dla siebie jakiegoś niby punk­tu oparcia, jakiegoś przytułku i ukojenia.

— Czy pani byłaś już kiedy nauczycielką? — wymó­wiła po francusku Ludwika Żmińska, zwracając się do sta­ruszki.

Biedna kobieta poruszyła się na krześle, przebiegła oczami wzdłuż i wszerz przeciwległą ścianę, konwulsyjnym ruchem zacisnęła palce wkoło zwiniętej w kłąb chustki i zaczęła z cicha:

Non, madame, c'est le première fois que je… je…

Urwała; szukała widocznie obcych wyrazów, którymi by wypowiedzieć mogła myśl swoją, ale one umykały zmę­czonej jej pamięci.

J'avais… — zaczęła po chwili — j'a vais la fortu­ne… mon fils avait le malheur de la perdre…

Gospodyni domu zimna i wyprostowana siedziała na kanapie. Błędy językowe, popełniane przez staruszkę, trudna i przykro brzmiąca jej wymowa nie wywołały na usta jej uśmiechu, tak jak znękanie jej i bolesny niepo­kój nie zdawały się budzić w niej współczucia.

— To smutno — rzekła — i pani tego jednego tylko masz syna?

— Nie mam go już! — zawołała po polsku stara kobie­ta, lecz nagle przypominając sobie obowiązek wykazania umiejętności obcej mowy, dodała:

Il est mourru par désespoir!

Spłowiałe źrenice staruszki nie zwilżyły się łzą ani zaświeciły najmniejszym blaskiem, gdy wymawiała ostat­nie wyrazy, ale blade, wąskie usta jej drgnęły śród roju otaczających je zmarszczek i pierś wklęsła zadrżała pod staroświecką mantylką.

— Pani posiadasz muzykę? — zapytała gospodyni do­mu po polsku, jakby z kilku słów zamienionych dostatecz­nie już oświadomiona została z francuskim ukształceniem staruszki.

— Grywałam kiedyś, ale… bardzo już dawno… nie wiem doprawdy, czy mogłabym już teraz…

— A więc może niemiecki język…

Za całą odpowiedź staruszka przecząco wstrząsnęła głową.

— A więc czegóż pani dobrodziejka nauczać może?

Pytanie to zadane było tonem grzecznym wprawdzie, ale zarazem tak suchym i zimnym, że znaczyło tyleż, ile wyraźna odprawa. Stara kobieta przecież nie zrozumiała lub wysiliła się na niezrozumienie. Francuski język był znać tą z umiejętności jej, na którą rachowała najwięcej — przez którą spodziewała się otrzymać kęs chleba, ma­jący uchronić od nędzy ostatnie dnie steranego jej życia. Czując, że grunt usuwa się pod jej stopami, że właściciel­ka biura informacyjnego zamierza ukończyć rozmowę z nią, nie udzieliwszy jej żadnej informacji, pochwyciła tę jedyną, ostatnią według niej deskę zbawienia i coraz sil­niej mnąc płócienną chustkę w drżących palcach, pośpiesz­nie zaczęła:

La géographie, la histoire, les commencements de l'arithmétique

Umilkła nagle i osłupiały wzrok utkwiła w przeciwle­głej ścianie, bo Ludwika Żmińska powstała.

— Przykro mi to bardzo — zaczęła z wolna gospodyni domu — ale nie mam obecnie na widoku żadnego miej­sca, które by dla pani odpowiednim być mogło…

Skończyła i stała z rękami założonymi na surowym staniku popielatej sukni, oczekując wyraźnie pożegnania. Ale staruszka siedziała jak przykuta do miejsca, ruchliwe dotąd ręce jej i oczy znieruchomiały, blade usta za to roz­tworzyły się i drgały nerwowo.

— Żadnego! — wyszeptała po chwili. — Żadnego! — powtórzyła i sztywna, niezależną jakby od niej samej mo­cą poruszona, z wolna podniosła się z krzesła.

Nie odchodziła jednak. Teraz dopiero powieki jej na­brzmiewały, blade źrenice zaszły szklistą powłoką. Oparła trzęsącą się dłoń na poręczy krzesła i rzekła z cicha:

— Może potem… może kiedykolwiek potem… będzie jakie miejsce…

— Nie, pani, przyrzekać nie mogę — jednostajnie zaw­sze grzecznie i sztywnie odrzekła gospodyni domu.

Przez parę sekund zupełne milczenie panowało w po­koju. Nagle po zmarszczonych policzkach starej kobiety popłynęły dwa strumienie bujnych, obfitych łez. Nie wy­dała jednak żadnego głosu, nie wymówiła ani jednego słowa, skłoniła się gospodyni domu i szybko opuściła po­kój. Wstydziła się może łez swych i pragnęła ukryć je co najprędzej, albo może do miejsca innego, lecz podobnego temu, jakie opuszczała, śpieszyła z nową nadzieją po no­wy zawód…

Teraz Marta została sam na sam z kobietą, która roz­strzygać miała kwestię spełnienia lub upadku najdroż­szych dla niej nadziei, najusilniejszych pragnień. Nie czu­ła się przelękniona, tylko głęboko smutna.

Sceny, które od kilku chwil przesuwały się przed jej oczami, wywarły na umyśle jej silne wrażenie, tym sil­niejsze, że całkiem nowe. Nie była przyzwyczajona do widoku ludzi szukających zarobku, upędzających się za kęsem chleba, nie odgadywała, nie przeczuwała nigdy, aby gonitwa ta zawierała tyle w sobie niepokojów, udręczeń, zawodów. Praca zjawiała się w wyobraźni Marty, ilekroć dotąd myślała o niej, w postaci czegoś, po co nachylić się tylko trzeba, aby osiągnąć przedmiot upragniony. Tu, na pierwszej zaraz stacji nieznanej tej drogi, zaczynała do­myślać się rzeczy strasznych, niemniej jednak nie drżała, upewniała siebie w myśli, że ją, kobietę młodą i zdrową, starannie kiedyś wychowywaną przez najlepszych rodzi­ców, ją, towarzyszkę człowieka rozsądnego i umysłową pracą zarabiającego sobie na życie, spotkać nie może los podobny temu, jaki spotkał tę biedną, smutną dziewczy­nę, którą spotkała na wschodach, i tę stokroć nieszczę­śliwszą jeszcze staruszkę, która odeszła przed chwilą z dwoma strumieniami łez opływającymi zmarszczone policzki.

Ludwika Żmińska zaczęła od pytania, od którego zwy­czajnie znać zaczynała rozmowy ze zjawiającymi się kan­dydatkami na nauczycielskie posady:

— Pani trudniłaś się już nauczycielstwem?

— Nie, pani; jestem wdową po urzędniku zmarłym przed kilku dniami. Teraz dopiero po raz pierwszy pragnę rozpocząć zawód nauczycielki.

— A! Więc posiadasz pani może świadectwo ukończe­nia którego z wyższych naukowych zakładów?

— Nie, pani; wychowałam się w domu.

Słowa te dwie kobiety zamieniały ze sobą po francu­sku. Marta wyrażała się w języku tym poprawnie i z łat­wością, wymowa jej nie była jak najdoskonalsza, ale nie raziła żadnymi osobliwszymi uchybieniami.

— Jakichże przedmiotów pani możesz i życzysz sobie udzielać?

Marta nie zaraz odpowiedziała. Rzecz dziwna, przyszła tu z zamiarem wyjednania dla siebie miejsca nauczyciel­ki, ale nie wiedziała dobrze, czego właściwie nauczać mo­gła i chciała. Nie była przyzwyczajona do rachowania się z posiadanymi zasobami umysłu, wiedziała tylko o tym, że to, co umiała, było zupełnie wystarczającym dla kobiety zostającej w tych położeniach, w jakich ona zostawała, dla córki szlacheckiej, dla żony urzędnika. Nie czas jednak był namyślać się długo; pamięci Marty nasunęły się natu­ralnie te przedmioty, nad którymi w dzieciństwie praco­wała najwięcej, które stanowiły tło ukształcenia jej i jej rówieśnic.

— Mogłabym dawać lekcje muzyki i francuskiego języka — rzekła.

— Co do drugiego — odparła gospodyni domu — uwa­żam, iż pani posiadasz wymowę francuską dość biegłą i poprawną, a chociaż nie jest ona jeszcze wszystkim, cze­go potrzeba dla możności nauczania, to jednak pewna je­stem, iż pani i gramatyka, i pisownia, i może nieco pi­śmiennictwo francuskie obcymi nie są… Co do muzyki… racz pani przebaczyć… ale muszę znać stopień artystycz­nego jej wykształcenia, ażeby znaleźć sposób odpowied­niego dlań zużytkowania.

Na blade policzki Marty wystąpiły rumieńce. Wycho­wała się w domu, nie zdawała nigdy egzaminów żadnych przed nikim, nie produkowała się nawet przed światem, bo w kilka miesięcy po ślubie, zamknąwszy kupiony jej przez męża fortepian, otwierała go zaledwie parę razy, i to wtedy zawsze, kiedy gry jej słuchały tylko cztery ściany ładnego jej saloniku i drobniutkie uszki Janci, skaczącej na kolanach piastunki w takt muzyki matczy­nej. A jednak żądanie właścicielki informacyjnego biura nie miało w sobie nic takiego, co by obrażać powinno, za­sadzało się na tym prawidle prostym i powszechnie w świecie pracujących przyjętym, że aby powiedzieć coś o cenie i właściwościach przedmiotu, trzeba go naprzód obejrzeć, zważyć i tak dopasować, kędy on okaże się po­trzebnym i stosownym. Rozumiała to Marta, podniosła się z fotela i zdjąwszy rękawiczki przystąpiła do forte­pianu. Tu stała chwilę z oczami spuszczonymi na klawia­turę. Przypominała sobie panieński swój repertuar muzyczny i wahała się pomiędzy kompozycjami, które da­rzyły ją niegdyś pochwałą nauczycielki i uściskami ro­dziców. Usiadła i rozmawiała jeszcze wciąż ze swoją pa­mięcią, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem, a od progu ozwał się głos kobiecy, ostry i przenikający:

Eh bien! Mame! La comtesse arrive-t-elle à Varsovie?

Ze słowami tymi wpadła raczej, niż weszła do pokoju kobieta żwawa, przystojna, ciemnej płci, średniego wzro­stu, w oryginalnym płaszczyku z pąsowym kapiszonem, jaskrawo odbijającym przy głębokiej czarności włosów i śniadości cery. Czarne połyskliwe oczy przybyłej obie­gły szybko pokój i spotkały się z postacią kobiety siedzącej przy fortepianie.

Ah, vous avez du monde, madame! — zawołała. — Continuez, continuez, je puis attendre!

Mówiąc to rzuciła się w fotel, oparła głowę o tylną poręcz, skrzyżowała nogi, przez co ukazała bardzo zgrab­ne stopy, obute w ładne buciki, i zakładając ręce na piersi, ciekawy, przenikliwy wzrok utkwiła w twarzy Marty.

Na policzkach młodej wdowy wzmogły się rumieńce, nowy świadek popisowej gry jej nie ujmował przykrości jej położenia. Ale Ludwika Żmińska zwróciła ku niej gło­wę z tym szczególnym zajęciem i wyrazem twarzy, które zdają się mówić: „Czekamy!”

Marta zaczęła grać. Grała la Prière d'une Vierge. W porze, w której uczyła się muzyki, młode panny gry­wały powszechnie la Prière d'une Vierge, tę tkliwą kompozycję, której tony w całość pełną melancholii zle­wały się z wnikającymi przez okna księżycowymi promie­niami i ulatującymi z piersi dziewiczymi westchnieniami. Ale salonik informacyjnego biura oświetlony był jasnym, trzeźwym blaskiem dziennym, westchnienia kobiety gra­jącej la Prière d'une Vierge nie były takimi westchnie­niami, które lecą „w nadziemskie krainy” lub na ów łan zielony, kędy pędzi „konik wrony”, ale takimi, które tłu­mione, spychane na dno piersi wciąż się jednak podnoszą, wlewając w ucho kobiety-matki prosty, ziemski, pospo­lity, trywialny, a jednak tragiczny, groźny, natarczywy, rozdzierający wykrzyk:

„Chleba! Zarobku!”

Wąskie brwi Ludwiki Żmińskiej zsunęły się bardzo nieznacznie, przez co jednak fizjonomia jej stała się wię­cej jeszcze chłodna i surowa, jak była wprzódy; po śniadej twarzy Francuzki rozpartej w fotelu mknęły roje figlar­nych uśmiechów. Marta czuła sama, że gra źle. Nie rozu­miała już dziś tej wiązanki czułych tonów, która niegdyś wydawała się jej melodią anielską; palce jej utraciły wprawę i plątały się po klawiszach, nie zawsze na właści­we trafiając, myliła się w pasażach, cisnęła zbytecznie pedał, opuszczała całe takty, zatrzymywała się i szukała po klawiaturze drogi, którą gubiła.

Mais c'est une petite horreur qu'elle joue là — za­wołała Francuzka półgłosem wprawdzie, ale wykrzyk jej usłyszała i Marta.

Chut! Madmoiselle Delphine! — szepnęła gospody­ni domu.

Marta uderzyła ostatni akord tkliwej kompozycji i za­raz, nie podnosząc oczu ni rąk znad klawiszów, zaczęła grać Nocturne Zientarskiego. Czuła, jak niepomyślne dla niej wrażenie gra jej wywarła na kobietę trzymającą w swoim ręku najdroższe jej nadzieje; czuła, że niezręcznie dotykając klawiszów, wypuszcza zarazem z dłoni jedno z nielicznych narzędzi zarobku, na jakie liczyła, że każdy fałszywy ton, spod palców jej wychodzący, rwie i przecina jedną z nielicznych nici, na których zawisł byt jej i jej dziecka.

„Muszę zagrać lepiej!” — powiedziała sobie w myśli i bez chwili namysłu zaczęła grać smętny Nocturne. A jednak nie grała lepiej niż wprzódy, grała nawet gorzej, kompozycja była trudniejsza, w rękach odzwyczajo­nych od gry uczuwać zaczęła ból i zesztywnienie.

Elle touche faux, mame! He, he! Comme elle touche faux! — zawołała znowu Francuzka, strzelając śmiejącymi się oczami i zgrabne stopy opierając na pobliskim fotelu.

Chut, je vous en prie, madmoiselle Delphine! — po­wtórzyła gospodyni domu z lekkim niezadowoleniem wzruszając ramionami.

Marta wstała od fortepianu. Rumieńce jej, lekkie wprzódy, przemieniły się teraz w purpurowe plamy, oczy błyszczały połyskiem silnego wzruszenia. Stało się! Z dło­ni jej wypadło jedno z narządzi, na jakie rachowała, jedna z nici mogących prowadzić ją ku zarobkowi urwała się stanowczo. Wiedziała już teraz, że lekcji muzyki otrzymać nie może; nie spuściła oczu i pewnym krokiem przystąpiła do stołu, przy którym siedziały dwie obecne w pokoju ko­biety.

— Nie miałam nigdy talentu do muzyki — zaczęła gło­sem dość cichym, ale nie stłumionym i nie drżącym — uczyłam się jej przecież przez lat dziewięć, ale do czego się nie ma zdolności, to zapomina się łatwo. Przy tym przez pięć lat po zamążpójściu nie grywałam wcale.

Mówiła to z lekkim uśmiechem. Utkwione w nią spoj­rzenia bystrych oczu Francuzki ciążyły jej dotkliwie, lę­kała się ujrzeć w nich litość lub szyderstwo. Ale Fran­cuzka nie zrozumiawszy słów Marty, wymówionych po polsku, ziewnęła szeroko i głośno.

Éh bien! Mame! — zwróciła się do gospodyni do­mu. — Skończ pani ze mną; mam do powiedzenia kilka słów tylko. Kiedy hrabina przyjedzie?

— Za dni kilka.

— Pisałaś pani do niej o warunkach, jakie położyłam?

— Tak, i pani hrabina przyjęła je.

— Więc moje czterysta rubli są pewnymi?

— Najzupełniej.

— I małą siostrzenicę moją będę mogła mieć przy sobie?

— Tak.

— I będę miała osobny pokój, osobną sługę, konie do przejażdżki, kiedy zechcę, i dwa miesiące wakacji?

— Na wszystkie warunki te zgodziła się pani hrabina.

— To dobrze — powstając rzekła Francuzka. — Za kilka dni przyjdę dowiedzieć się znowu o przyjeździe pani hrabiny. Jeżeli jednak za tydzień nie przyjedzie lub nie przyśle po mnie, zerwę umowę. Czekać dłużej nie chcę i nie potrzebuję. Mogę mieć miejsc podobnych dziesięć. Bon jour, madame.

Kiwnęła głową gospodyni domu, Marcie i odeszła.

U progu nasunęła na głowę pąsowy kapiszon i otwierając drzwi zanuciła fałszywie francuską piosenkę. Marta po raz pierwszy w życiu uczuła coś na kształt zazdrości. Słu­chając rozmowy francuskiej guwernantki z właścicielką biura myślała:

„Czterysta rubli i pozwolenie zatrzymania przy sobie małej siostrzenicy, osobny pokój, sługa, konie, długie wa­kacje! Boże mój! Ileż to warunków, jakże szczęśliwa, świetna jest pozycja tej kobiety, która jednak nie wydaje się ani bardzo ukształcona, ani wielce pociągająca! Gdyby mi przyrzeczono czterysta rubli rocznie i pozwolono mieć Jancię przy sobie…”.

— Pani! — ozwała się głośno. — Rada byłabym otrzy­mać stałą jaką posadę.

Żmińska namyślała się chwilę.

— Nie jest to zupełnie niepodobne, ale nie jest także i łatwe, a do tego wątpię, aby dla pani było korzystne. Spodziewam się, iż pani uznasz, że w stosunkach z osoba­mi udającymi się do mnie otwartość jest moim obo­wiązkiem. Z francuszczyzną pani niezłą, ale niezupełnie paryską, z małym, żadnym prawie ukształceniem muzy­kalnym mogłabyś pani zostać nauczycielką tylko na początki.

— Co znaczy? — z bijącym sercem zapytała Marta.

— Co znaczy, że otrzymywałabyś pani 600, 800, naj­wyżej 1000 złotych rocznie.

Marta nie namyślała się ani chwili.

— Zgodziłabym się na tę zapłatę — rzekła — gdyby przyjęto mię wraz z małą moją córeczką.

Oczy Ludwiki Żmińskiej, wyrażające przed chwilą nadzieję budzący namysł, ochłodły.

— A! — wymówiła. — Pani nie jesteś więc sama, masz dziecko…

— Czteroletnią dziewczynkę, łagodną, spokojną, która nikomu nie wyrządziłaby nigdy przykrości żadnej…

— Wierzę — rzekła Żmińska — a jednak nie mogę udzielić pani najmniejszej nadziei otrzymania miejsca wraz z dzieckiem.

Marta patrzała na mówiącą ze zdziwieniem.

— Pani — wymówiła po chwili — osobę, która tylko co stąd odeszła, przyjęto przecież wraz z małą jej krewną… i tylu… tylu innymi warunkami. Czy jest ona tak wysoce wykształcona?

— Nie — odpowiedziała Żmińska — wykształcenie jej nie przechodzi granic mierności; ale jest ona cudzoziemką.

Po ustach surowej właścicielki biura po raz pierwszy w ciągu rozmowy przewinął się uśmiech, a zimne jej oczy spojrzały w twarz Marty z wyrazem, który zdawał się mówić: „Jak to! Nie wiedziałaś więc o tym? Skądże przy­bywasz?”

Marta przybywała z rodzinnej wioski, kędy róże kwitły i słowiki śpiewały, z ładnego mieszkania przy ulicy Granicznej położonego, kędy były cztery ściany ustrojone, ogrzane, dokoła świat przed oczami jej zasła­niające; przybyła ona z krainy, w której panują naprzód naiwność i nieświadomość dziewicy, potem wesołość i nie­świadomość młodej mężatki, przybywała ona z tego kręgu żywiołów ludzkich, w którym niewiasta spuszcza oczy, a więc nic nie widzi, nie zapytuje o nic, a więc o niczym nie wie… Nie wiedziała lub mimochodem, przelotnie za­ledwie zasłyszała była coś o tym, że co wolno Jowiszowi, tego nie wolno wołowi. Oczy Ludwiki Żmińskiej zimne, ale rozumne, z błądzącą w źrenicach ironią w tej chwili na nią spoglądające mówiły jej: „Tamta kobieta w pąso­wym kapiszonie, ostro mówiąca, głośno wykrzykująca, stopy na krzesło zakładająca, jest Jowiszem, ty, biedna istota, trywialnie urodzona na tej samej ziemi, na której rodzą się wszystkie matki wszystkich naszych dzieci, je­steś wołem”.

— Gdybyś się pani rozstać mogła ze swą córeczką, gdybyś umieściła ją gdziekolwiek, bardzo być może, iż znalazłabyś dla siebie miejsce z tysiącem złotych rocznie.

— Nigdy! — splatając ręce zawołała Marta. — Nigdy nie rozstanę się z moim dzieckiem, nie oddam go w ręce obce… Jest ono wszystkim, co pozostało mi na ziemi…

Wykrzyk ten przemocą wydarł się z piersi matki, ale Marta pojęła szybko niestosowność jego i bezużyteczność. Uczyniła nad sobą wysilenie i spokojnie mówić zaczęła:

— Skoro więc nie mogę mieć nadziei otrzymania po­sady stałej, racz pani dostarczyć mi lekcji prywatnych…

— Lekcji francuskiego języka? — wtrąciła gospodyni domu.

— Tak, pani, i innych przedmiotów także, jak na przy­kład jeografii, historii powszechnej, historii literatury polskiej… Uczyłam się kiedyś tego wszystkiego, potem czytywałam, niezbyt wiele wprawdzie, zawsze jednak tro­chę czytywałam. Pracując nad sobą dopełniłabym moich wiadomości…

— Na nic by się to pani nie przydało — przerwała Żmińska.

— Jak to, pani?

— Tak, bo ani ja, ani żadna z właścicielek biur infor­macyjnych nie mogłybyśmy sumiennie przyrzekać pani lekcji wspomnianych przez panią nauk…

Marta szeroko otwartymi oczami spoglądała na mówią­cą kobietę; ta po krótkiej chwili przestanku dodała:

— Ponieważ zajmują się nimi wyłącznie prawie męż­czyźni.

— Mężczyźni — wyjąkała Marta. — Dlaczego wyłącznie mężczyźni?

Żmińska podniosła na młodą kobietę oczy, które mówi­ły znowu:

„Skądże przybywasz?”

Głośno zaś rzekła:

— Dlatego zapewne, że mężczyźni są mężczyznami.

Marta przybywała z krainy błogiej nieświadomości niewieściej, zamyśliła się więc przez chwilę nad wyraza­mi właścicielki biura. Po raz pierwszy w życiu zawikłania i zagadnienia społeczne jawiły się przed jej oczami, mętne, niewyraźnie; splątane ich zarysy, wywierając na nią bezwiedne, dolegliwe wrażenie, nie nauczały jej prze­cież niczego.

— Pani — odezwała się po chwili — zdaje mi się, iż zrozumiałam, dlaczego mężczyźni więcej pożądanymi są, gdy idzie o nauczanie; posiadają oni wykształcenie wyż­sze, gruntowniejsze niż kobiety… Tak, ale wzgląd ten może mieć miejsce tam tylko, gdzie nauczanie przybiera szero­kie już rozmiary, gdzie wiedza nauczyciela powinna być tak obszerna i gruntowna, aby odpowiedzieć mogła po­trzebom dojrzewającego już umysłu ucznia. Ale ja, pani, nie roszczę tak wysokich pretensji. Chciałabym nauczać początków historii, jeografii, historii piśmiennictwa naszego…

— Początków tych nauczają zazwyczaj także męż­czyźni… — przerwała Żmińska.

— Wtedy zapewne, kiedy idzie o dawanie lekcji chłopcom — wtrąciła Marta.

— I dziewczętom także — dokończyła właścicielka in­formacyjnego biura.

Marta zamyśliła się znowu.

— A więc — rzekła po chwili — cóż w dziedzinie nau­czycielstwa pozostaje kobietom?…

— Języki, talenta…

Oczy Marty zaświeciły nadzieją. Ostatni wyraz Żmińskiej przypomniał jej jedno jeszcze narzędzie zdobywcze, o którym dotąd nie myślała.

— Talenta — wymówiła z pośpiechem — a więc nie tylko przecież muzyka… Ja uczyłam się rysować… chwa­lono nawet kiedyś moje rysunki.

Na twarzy Żmińskiej osiadł znowu wyraz obiecujące­go namysłu.

— Zapewne — rzekła — umiejętność rysunku może się pani na coś przydać, daleko mniej jednak, niżby się przy­dała biegłość w muzyce…

— Dlaczego, pani?

— Dlatego zapewne, że rysunek jest cichy, a muzyka głośna… W każdym razie — dodała Żmińska — przynieś mi pani próby swego rysunku. Jeżeli jesteś w nim pani bardzo biegła, jeżeli potrafisz wyrysować coś, co by oznaj­miało talent wielki i wysoko ukształcony, będę mogła zna­leźć dla pani jedną lub dwie lekcje…

— Bardzo biegłą w rysunku nie jestem — odparła Marta. — Nie zdaje mi się też, aby talent mój do rysowania był wielkim, ukształcenie zaś, jakie w nim posiadłam, nie może wcale nazwać się wysokim. Znam przecież rysunek o tyle, abym początkowych prawideł jego nauczać mogła.

— W takim razie nie przyrzekam pani początkowych lekcji rysunku — spokojnie, krzyżując ręce na piersi rzekła Żmińska.

Ale dłonie Marty splatały się coraz silniej pod wpły­wem coraz przykrzejszego uczucia.

— Dlaczego, pani? — szepnęła młoda kobieta.

— Dlatego, że udzielają ich mężczyźni — odrzekła właścicielka biura.

Marta pochyliła głowę na piersi i tym razem przesie­działa ze dwie minuty w głębokim pogrążona zamyśleniu.

— Przebacz pani — wymówiła po chwili, podnosząc twarz, na której malował się wyraz dręczącego niepoko­ju — przebacz pani, że tak długo zajmuję ją mą rozmową. Jestem kobietą niedoświadczoną, za mało może dotąd zwracałam uwagi na stosunki ludzkie i na porządek spraw, które nie tyczyły się mnie osobiście. Nie rozumiem wszystkiego, o czym mi pani powiadasz, rozsądek mój, a zdawało mi się, że go mam, sprzecza się z tymi licznymi niemożnościami, jakie mi pani wskazujesz, bo nie dostrze­ga, jakie mogłyby być ich przyczyny. Otrzymanie pracy, jak największej ilości pracy, jest dla mnie więcej niż kwestią życia i śmierci, bo kwestią życia, a potem i wychowania mego dziecka… Myśli moje wikłają się… pragnę­łabym słusznie sądzić o rzeczach, zrozumieć… ale… nie mogę… nie rozumiem…

Gdy Marta mówiła te słowa, właścicielka biura patrza­ła na nią zrazu obojętnie, potem bacznie i ze skupioną uwa­gą, potem jeszcze chłodne oczy jej rozgrzały się cieplej­szym światłem. Spuściła szybko wzrok i chwilę milczała, po surowym czole jej przesunęło się parę ruchomych zmarszczek, smutny uśmiech owinął na chwilę obojętne zwykle usta. Urzędowa powłoka, którą okrywała się wła­ścicielka informacyjnego biura, nie opadła z niej całkiem, ale stała się przezroczysta; można było teraz dostrzec zza niej kobietę, która przypomniała sobie niejedną kartę z własnego życia, niejeden obraz z życia innych kobiet. Podniosła z wolna głowę i spotkała spojrzeniem utkwione w nią, głębokie w tej chwili, błyszczące i niespokojne oczy Marty.

— Nie pani pierwsza — zaczęła głosem mniej suchym, niż dotąd mówiła — nie pani pierwsza przemawiasz do mnie w ten sposób. Od lat ośmiu, to jest od czasu, w któ­rym stanęłam na czele zakładu tego, przychodzą tu wciąż kobiety różnych wieków, stanów, uzdolnień, rozmawiają ze mną i mówią: „Nie rozumiemy!”. Ja rozumiem to, czego one nie rozumieją, gdyż wiele widziałam i niemniej doświadczyłam sama. Tłumaczenia jednak rzeczy dla nie­doświadczonych, ciemnych i niezrozumiałych nie podejmuję się, wytłumaczą je każdemu dostatecznie walki nie­zbędne, zawody nieuniknione, fakty jasne jak dzień i za­razem ponure jak noc.

Gorzka jakaś ironia przebrzmiewała w głosie niemłodej kobiety o surowych rysach, gdy wymawiała te wyrazy. Oczy jej spoczywały wciąż na bladej już teraz twarzy Marty. Było w ich głębi nieco tego współczucia, z jakim człowiek dojrzały, znający dobrze ciemne strony życia, spogląda na naiwne dziecię, które całe je ma jeszcze przed sobą. Marta milczała. Powiedziała przed chwilą prawdę: myśli wikłały się w jej głowie, nie mogąc żadnym wy­razem objąć tego, co przedstawiło się nagle jej wyobraźni, obiegło jej rozwagę. Jedną tylko rzecz spostrzegła jasno i wyraźnie: spostrzegła, że praca nie jest wcale przedmio­tem takim, po który człowiek, po który mianowicie ko­bieta schylić by się tylko potrzebowała, aby go posiąść. I jeszcze jedną rzecz widziała jasno i wyraźnie: białą twa­rzyczkę Janci i wielkie, czarne oczy dziecięcia, których wzrok bódł serce jej jak nieustanne, natarczywe przy­pomnienie jakiejś wielkiej, gwałtownej, nieodegnanej po­trzeby…

— Daremnie pani łamiesz się z myślami swymi — ciągnęła po chwili Ludwika Żmińska. — Nic one ci nie po­wiedzą, bo nie żyłaś dotąd śród świata rzeczywistego, miałaś swój świat marzeń panieńskich naprzód, uczuć ro­dzinnych potem, co było poza tym, to cię nie obchodziło. Nie znasz świata, choć przeżyłaś na nim lat dwadzieścia kilka, tak jak nie umiesz grać, choć uczyłaś się muzyki lat dziewięć. Otóż fakty, które ze wszech stron panią otoczą i własnym życiem twym rządzić będą, nauczą cię świata, ludzi, społeczeństwa. Co do mnie, to tylko powiedzieć chcę, mogę i powinnam. W społeczeństwie naszym, pani, taka tylko kobieta zdobyć sobie może zarobek dla życia dosta­teczny i los swój od wielkich cierpień i nędz ochronić, która posiada wysokie udoskonalenie w jakiejkolwiek umiejętności lub prawdziwy jaki i energiczny talent. Wszelkie początkowe wiadomości i mierne uzdolnienia nie zdobywają nic wcale albo, co najwięcej, zdobywają suchy i twardy kęs chleba, rozmoczony chyba w łzach i okraszo­ny — upokorzeniami. Środka tu nie ma, kobieta musi w jakimkolwiek dziale pracy być doskonała, doskonałością tą wyrobić sobie imię, rozgłos, a więc wziętość. Jednym, dwoma stopniami stojąc niżej w umiejętności, talencie, wszystko ma przeciwko sobie — za sobą nie ma nic.

Marta słów tych słuchała z chciwością, ale im dłużej słuchała, tym więcej stawało się widocznym, że i do jej głowy takie napływają myśli, na usta tłoczą się wyrazy.

— Pani! — wymówiła. — Czyliż wszyscy mężczyźni także muszą posiąść doskonałość jakąś, aby zdobyć sobie byt wolny od wielkich cierpień i nędzy?

Żmińska zaśmiała się z cicha.

— Sąż — rzekła — doskonałymi w jakiejkolwiek umie­jętności kanceliści kopiujący po biurach cudze pisma, sklepowi i subiekci, metrowie uczący początków jeografii, historii, rysunków itd.?

— A więc — zawołała Marta z niezwykłym sobie unie­sieniem — a więc przebacz pani, że raz jeszcze powtórzę: dlaczego, dlaczego pole pracy, otwarte dla jednych od po­czątku do końca, mierzy się innym na piędzie i cale? Dla­czego brat mój, gdybym go miała, mógłby udzielać lekcji rysunku, tyleż co ja mając talentu i uzdolnienia, a ja nie mogę? Dlaczego mógłby kopiować po biurach cudze pisma, a ja nie mogę? Dlaczego jemu pozwolonym by było zu­żytkować dla siebie i swoich wszystko, wszystko, cokolwiek by posiadał w zasobach swego umysłu, a ja nic wię­cej zużytkować nie mogę jak grę na fortepianie, do której nie mam zdolności, i znajomość obcych języków, którą posiadam w niskim stopniu?

Marta mówiła to ustami drżącymi, oczy i policzki jej zapałały. Nie była świetną damą, na aksamitnej sofie sa­lonu snującą dowcipną gawędkę o równouprawnieniu ko­biet, ani teoretykiem w czterech ścianach gabinetu, ważącym i mierzącym mózg męski i kobiecy w celu wyna­lezienia pomiędzy nimi podobieństw i różnic. Pytania, cisnące się na jej usta, były pytaniami, które targały serce matki, rozpalały głowę kobiety ubogiej, wysuwały się przed nią jak puklerz zasłaniający od — śmierci głodowej!

Żmińska wzruszyła lekko ramionami i rzekła z wolna:

— Powtórzyłaś pani wiele razy: dlaczego? Nie formu­łując kategorycznie odpowiedzi, powiem pani, iż dlatego zapewne najbardziej i przede wszystkim, że mężczyźni są głowami domów, ojcami rodzin.

Marta patrzała w mówiącą kobietę jak w tęczę.

Silne połyski oczu jej, wywołane przed chwilą cieka­wością myśli i gwałtem uczuć, kryły się za dwoma łzami, które wypłynęły spod powiek i oszkliły źrenice. Ręce jej splotły się jakby mimo woli.

— Pani — wymówiła — i ja także jestem matką.

Ludwika Żmińska powstała. W przedpokoju ozwał się dzwonek zwiastujący przybycie nowej jakiejś osoby, wła­ścicielka biura zmierzała do ukończenia rozmowy z młodą wdową.

— Uczynię wszystko, co będę mogła, aby wynaleźć dla pani odpowiednie zajęcie; nie spodziewaj się pani jednak otrzymać je prędko. W ogóle w dziedzinie nauczycielstwa ofiara pracy przewyższa o wiele jej żądanie. Nauczycielki z bardzo wysokim językowym i artystycznym uzdolnie­niem byłyby pożądanymi i otrzymują świetne stosunkowo posady, takich jest przecież najmniej, za mało nawet w stosunkach do potrzeby; co do początkowego zaś nau­czania, zajmuje się nim lub zajmować pragnie takie mnó­stwo kobiet, że nadmierna ta konkurencja nie tylko spro­wadza do niesłychanie niskiej cyfry cenę pracy, ale utrud­nia, dla większości uniemożebnia zdobycie tej ostatniej! Powtarzam jednak, że uczynię wszystko, co będę mogła, aby znaleźć dla pani lekcje. Idzie tu zresztą tak dobrze o interes pani, jak o mój własny. Za dni kilka, za tydzień, chciej pani przyjść tu znowu, a może znajdziesz już jaką wiadomość.

Mówiąc te słowa, właścicielka biura od stóp do głowy okryta już była urzędowym chłodem i sztywnością, w po­koju bowiem ukazała się nowa postać kobieca.

Marta odeszła. Zstępowała ze wschodów powoli. Nie płakała tak jak owa młoda dziewczyna, która przed godzi­ną tę samą przebywała drogę, ale była głęboko zamyślona. Wyszedłszy dopiero na ulicę oderwała wzrok od ziemi i przyśpieszyła kroku. Miała jeszcze dnia tego wiele do uczynienia.

W kamienicy sąsiadującej z tą, w której było jej mie­szkanie, znajdowała się garkuchnia. Marta weszła do za­kładu tego i prosiła o przynoszenie jej obiadów. Przez wzgląd na bliskość miejsca i z warunkiem małej dopłaty zgodzono się przysyłać jej obiady na poddasze przez ma­łego posługacza. Żądano tylko opłaty z góry, która wy­nosić miała dziesięć złotych tygodniowo, sumę wielką dla Marty, której majątek cały wynosił niespełna złotych dwieście.

Otwierając pugilaresik, który majątek ten mieścił w sobie, Marta uczuła pewien nieokreślony, ale dolegliwy niepokój. Uczucie to zwiększyło się w niej jeszcze, gdy wstąpiwszy do mieszkania rządcy domu, wręczyła mu dwadzieścia pięć złotych miesięcznej opłaty za wynajmo­wanie izdebki i znajdujących się w niej sprzętów. Wprzó­dy jeszcze kupiła w sklepiku z wiktuałami trochę cukru, herbaty, kilka bułek, małą lampkę i trochę nafty. Wszyst­ko to razem o czwartą część zmniejszyło jej majątek.

Jancia, zamknięta przez cały ranek w izdebce, wydała okrzyk radości, usłyszawszy klucz obracający się w zam­ku. Rzuciła się na szyję wchodzącej matki i twarz jej okryła pocałunkami.

Wrażenie chwili jest jedyną mocą silnie działającą na organizacje dziecięce. Przyszłość nie istnieje dla ich myśli, przeszłość zaciera się szybko w ich pamięci. Dzień wczo­rajszy jest już dla dziecka odległą przeszłością, to, co było, działo się lub stało przed kilku dniami, znika i roz­lewa się przed ich oczami w mgle zapomnienia. Jancia była wesoła.

Wąski promień słońca, wnikający do izby na poddaszu przez małe okienko, radował ją, kominek z okopconą głę­bią zastanawiał i zaciekawiał, zawierała znajomość z no­wymi sprzętami, śmiała się z dwóch krzeseł, u których jedna noga krótsza była od trzech innych, i porównywała je do kalek staruszków, widywanych przez nią na ulicach miasta. Samotność, śród jakiej przepędziła cały ranek, utworzyła w główce jej zapasik myśli, które języczek spragniony mówienia z pośpiesznym i głośnym szczebio­tem wypowiadał przed matką.

Po raz pierwszy wesołość dziecięcia ciężkie wrażenie wywarła na umyśle Marty. Wczoraj, gdy Jancia lepiej jeszcze pamiętała o znikłej sprzed oczu jej postaci ojca, kiedy zasmucona utratą ścian, śród których żyła dotąd, i wszystkich pięknych rzeczy, do których widoku na­wykła, z płaczem odmawiała pożywienia, wielkie czarne swe oczy podnosiła na twarz matki z wyrazem bolesnego błagania i bezświadomego przerażenia, Marta oddałaby wszystko, co pozostało jej jeszcze, aby wywołać uśmiech na drobne jej usteczka, rumieniec zdrowia na pobladłe policzki. Dziś srebrny śmiech dziecka napełniał ją nie­określoną, ale ciężką trwogą. Cóż więc zmieniło się w jej położeniu? Była samotna jak wczoraj, ubogą jak wczoraj, ale pomiędzy wczoraj i dziś stał ów ranek probierczy, w którym po raz pierwszy, wszedłszy w świat nieznany, ściślej niż kiedykolwiek porachowała się sama z sobą. Wczoraj była pewna, że nim doba upłynie, będzie już po­siadała w ręku możność pracowania i obrachowania się ze spodziewanym zarobkiem, mającym pewne określone zarysy nadać jej przyszłości. Doba upłynęła, a przyszłość pozostała nieokreślona. Kazano jej czekać, nie oznaczając nawet czasu oczekiwania, czekać na coś, co w każdym ra­zie będzie musiało być bardzo drobnym.

„Jakże byłam niedoświadczona myśląc, iż oczekiwać nie będę potrzebowała, jakże byłam nierozumna, spodzie­wając się od siebie samej rzeczy wielkich!”

Tak myślała Marta stojąc wieczorem u okna, za którym wisiało czarne niebo jesienne i wielkie miasto gwarzyło nieustannie.

„Co za natłok! Wszystkie stany, wieki, narodowości cisną się tam, kędy ja iść zamierzyłam! Czy utoruję sobie drogę śród tego tłumu i czym utoruję, skoro tak małe po­siadam narzędzia do walki! A jeśli nie wpuszczą mię wcale na drogę tę, jeżeli upłynie tydzień, dwa, miesiąc, a ja nie znajdę zarobku?”

Na myśl tę zimny dreszcz przebiegł po ciele Marty. Odwróciła głowę szybko i ogarnęła uśpioną główkę Janci takim wzrokiem, jakby się o nią nagle przelękła, jakby nagle ujrzała wiszące nad nią groźne jakieś niebezpie­czeństwo.

*

Brzydki to był szary, dżdżysty, błotnisty dzień listo­padowy, w którym Marta bardzo pośpiesznym krokiem dążyła z ulicy Długiej na Piwną, z biura informacyjnego do domu. Obłoki płakały, ale twarz młodej kobiety jaśnia­ła. Ludzie osłaniali się przed deszczem parasolami, przed chłodem płaszczami, ale ona nie osłaniając się niczym, obojętna na dokuczliwość natury, tak jak obojętna byłaby zapewne w tej chwili na jej pieszczoty, biegła lekko po zbłoconych chodnikach, z głową podniesioną, ze wzrokiem błyszczącym.

Nigdy jeszcze, odkąd na wysokim zamieszkała pod­daszu, przebycie wąskich, brudnych, ciemnych, trzypię­trowych wschodów nie przyszło jej z taką łatwością; uśmiechała się wydostając z kieszeni klucz ciężki i zardze­wiały, z uśmiechem przestąpiła, przeskoczyła niemal próg izby, przyklękła, otworzyła ramiona i milcząc przycisnęła mocno do piersi czarnookie dziecię, które z krzykiem ra­dości rzuciło się na jej spotkanie. Przylgnęła ustami do czoła dziewczynki.

— Dzięki Bogu, dzięki Bogu, Janciu! — szepnęła, chciała coś więcej powiedzieć, nie mogła; dwie łzy spły­nęły na uśmiechnione jej usta.

— Czego ty, mamo, śmiejesz się? Czego ty płaczesz? — zaszczebiotała Jancia, drobnymi rączkami muskając roz­palone policzki matki.

Marta nie odpowiedziała; zerwała się z ziemi i spoj­rzała w czarną głębię komina. Teraz dopiero uczuła, że była zmoknięta, że w izbie było zimno.

— Możemy dziś sobie ogień rozpalić na kominku — rzekła, biorąc zza pieca jedyną znajdującą się tam wiązkę drzewa.

Jancia poskoczyła z radości.

— Ogień! Ogień! — wołała. — Ja lubię ogień, mamo! Tak dawno nie zapalałaś już go na kominku!

Kiedy żółte płomienie strzeliły do góry, gorącym bla­skiem napełniły czarną głąb komina i falę przyjemnego ciepła rozlały po izbie, Marta usiadła przed ogniem i wzię­ła dziecię swe na kolana.

— Janciu! — rzekła pochylając się ku bladej twa­rzyczce. — Jesteś małą jeszcze dzieciną, ale powinnaś zro­zumieć już to, co ci powiem.

Mama twoja była bardzo, bardzo biedna, bardzo smu­tna. Wydała wszystkie swoje pieniążki i za kilka dni nie miałaby już za co kupić ani obiadu dla ciebie i dla siebie, ani drewek do zapalenia w piecu. Dziś dano mamie twojej robotę, za którą jej zapłacą… Dlatego przychodząc, mówi­łam ci, abyś podziękowała Bogu, dlatego rozpaliłam ten piękny ogień, aby nam było dziś ciepło i wesoło…

Marta otrzymała w istocie robotę. Po miesiącu oczeki­wania, po kilkunastu bezowocnych wycieczkach do infor­macyjnego biura, Ludwika Żmińska oświadczyła młodej kobiecie, iż otrzymała dla niej lekcję francuskiego języka. Zarobek ów, pół rubla codziennie wynosić mający, wydał się Marcie otworzoną przed nią kopalnią bogactw. W tej samej izbie, w której mieszkała teraz, również oszczędnie, oszczędniej może niż dotąd opędzając swe potrzeby, z za­sobem tym żyć mogła z dzieckiem. Żyć mogła! Dwa te wyrazy znaczyły wiele dla kobiety, która w przeddzień jeszcze otrzymania pomyślnej tej wiadomości dowiady­wała się, gdzie i komu sprzedać można zbywającą cząstkę odzieży.

Do tego jeszcze pierwszy błysk pomyślności oświecił perspektywę z lepszą przyszłością u końca.

— Jeżeli — rzekła Żmińska — w domu, do którego cię wprowadzam, zdobędziesz sobie imię nauczycielki su­miennej i umiejętnej, bardzo być może, iż lekcje jej za­żądanymi będą przez wiele innych. Wtedy otrzymasz pani prawo nie tylko wyboru, ale wymagania warunków zy­skowniejszych nad te, które ci teraz ofiarowanymi zostały.

Były to słowa, którymi Ludwika Żmińska zakończyła rozmowę z młodą wdową. W głowie Marty uwięzły głę­boko dwa wyrazy: „sumienna i umiejętna”.

Pierwszy z dwóch tych wyrazów nie budził w niej naj­lżejszej obawy ni wątpliwości, drugi, nie wiedziała sama, dlaczego odpychała od siebie; pragnęła o nim zapomnieć, niby o czymś, co zmącić jej mogło pierwszą od dawna chwilę uspokojenia.

O oznaczonej godzinie Marta wchodziła do jednego z mieszkań przy ulicy Świętojerskiej położonych. W pięk­nym, smakownie i dość kosztownie urządzonym saloniku spotkała ją kobieta młoda jeszcze, bardzo ładna, bardzo ładnie ubrana, prawdziwy typ warszawianki, z układem żywym i pełnym wdzięku, z twarzą oświeconą wyrazem bystrego pojęcia, z mową prędką, ożywioną i wytworną. Była to żona jednego z głośniejszych literatów miejscowych, pani Maria Rudzińska. Tuż za nią wbiegła do saloniku dwunastoletnia dziewczynka, śmiejąca się, błyska­jąca pojętnymi oczami, powiewająca króciutką, ozdobną, według ostatniej mody sporządzoną sukienką i ciągnąca za sobą długi pąsowy sznur, z którym przed chwilą odby­wała zapewne po wygodnym i obszernym mieszkaniu swych rodziców gimnastyczne ćwiczenia.

— Panią Martę Świcką zapewne mam przyjemność wi­dzieć — przemówiła gospodyni domu, wyciągając jedną rękę ku przybywającej, drugą wskazując jej jeden z fotelów przy kanapie stojących. — Pani Żmińska mówiła mi wczoraj wiele o pani, szczerze więc cieszę się, że ją poznaję. Przedstawiam pani moją córkę a przyszłą jej uczennicę. Jadwisiu! Ta pani jest tak dobra, że chce da­wać ci lekcje francuskiego języka, pamiętaj, abyś nie sprawiała jej najmniejszego zmartwienia i uczyła się tak dobrze jak przy pannie Dupont!

Dziewczynka ze smukłą i giętką kibicią, z fizjonomią pełną swobody i pojętności, bez najmniejszego zmieszania ukłoniła się przyszłej nauczycielce swej bardzo zgrabnie.

W tej samej chwili w przedpokoju ozwał się dzwonek; do salonu jednak nikt nie wszedł, tylko po kilkunastu se­kundach portiera, całkiem prawie przysłaniająca drzwi sąsiedniego pokoju, poruszyła się i w szczelinie, utworzonej pomiędzy ciężkimi fałdami pąsowej materii, ukazała się para czarnych jak węgiel, ognistych oczu, należących wi­docznie do twarzy męskiej, bo ponad nią widać też było kawałek śniadego czoła, z gęstą, czarną, krótko przystrzy­żoną fryzurą, a poniżej ukazywał się rożek czarnej ster­czącej bródki. Wszystko to jednak zaledwie było widocz­nym wśród gęstych załomów materii, a pozostało zupełnie niewidzialnym dla osób rozmawiających w salonie, pro­filem do drzwi zwróconych.

Gospodyni domu ciągnęła dalej rozmowę swą z Martą.

— Ostatnia nauczycielka córki mojej, panna Dupont, uczyła bardzo dobrze i Jadzia czyniła przy niej znaczne postępy. Mąż mój przecież sądził i mnie o tym przeko­nał, że niezupełnie dobrze było z naszej strony dawać sposobność pracowania cudzoziemce wtedy, gdy naokoło nas tyle znajduje się najzacniejszych kobiet miejsco­wych, tak usilnie poszukujących pracy i z taką trudnością ją znajdujących. Do wszystkich zresztą nauczycieli, któ­rzy kształcą umysł naszej córki, tak ja jak mąż mój zano­simy jedyną prośbę, aby nauczanie było gruntowne, sze­rokie, wyczerpujące, aby obejmowało wszystkie gałęzie danego przedmiotu, tak iżby dziecko nasze mogło kiedyś władać nim i mieć go w zupełnym swym posiadaniu.

Marta skłoniła się w milczeniu i powstała.

— Jeżeli pani od dziś już rozpocząć raczysz lekcje… — rzekła gospodyni domu, powstając także i uprzejmym ge­stem wskazując drzwi z portierą, zza której wraz z po­wstaniem dwóch kobiet zniknęła para oczu, wąsiki i bród­ka — oto jest gabinet przeznaczony do nauki dla mojej córki.

Gabinet skromniej był urządzony niż salon, panowały w nim przecież dobry smak i wygoda. Pod jedną ze ścian stał duży stół zielonym suknem okryty, pełen książek, ze­szytów i przyborów do pisania. Jadzia czuła się tu już u siebie i podnosząc ładne oczy na twarz przyszłej nau­czycielki, z poważną minką przybliżyła do stołu wygodny fotel i położyła przed nim kilka książek i sporą ilość gru­bych zeszytów.

Marta jednak nie zaraz usiadła. Twarz jej, która po upłynionym świeżo miesiącu oczekiwania chudsza i bled­sza była niż przedtem, okryła się w tej chwili wyrazem głębokiego zamyślenia, powieki w dół opadły, ręce, któ­rymi objęła krawędź stołu, drżały nieco. Stała tak parę minut, z nieruchomą twarzą i postawą. Można by rzec, że rozmyślała nad tylko co usłyszanymi słowami matki swej uczennicy albo sama sobie zadawała pytanie jakieś, odpowiedzi na nie szukając w rozumie swym lub sumie­niu. Gdy podniosła wzrok, spotkała się oczami z utkwio­nym w nią spojrzeniem gospodyni domu. Spojrzenie to opłynęło przez chwilę od stóp do głowy smukłą, delikatną, wytwornie piękną postać nowej nauczycielki. Zatrzyma­ło się przydłużej na szerokiej białej taśmie, żałobną pręgą okalającej czarną jej suknię, i spoczywało teraz na bla­dej, zamyślonej jej twarzy z wyrazem współczucia i tro­chę ciekawości.

— Pani nosisz żałobę — zniżonym, łagodnym głosem wymówiła Maria Rudzińska — po matce może lub po ojcu…

— Po mężu — wyrzekła Marta z cicha, a powieki jej znowu w dół opadły z wolna i ciężko.

— Pani więc jesteś wdową! — zawołała Maria, a w głosie jej brzmiał ten żal, ta trwoga, jakich kobieta szczęśliwa w małżeństwie doświadcza, ilekroć słyszy, że ktoś podobne szczęście utracił, a więc że i jej własne wiekuistym zapewne nie jest. — I może… może pani masz dzieci?

Tym razem Marta podniosła wzrok, w którym żywe zadrgały światła.

— Mam córkę, pani! — odrzekła, a jakby wyraz ten uderzył ją nagłym jakimś, nakazującym przypomnie­niem, usiadła na podanym jej przed chwilą fotelu i ręka­mi, które jeszcze drżały trochę, zaczęła jedną po drugiej otwierać złożone przed nią książki.

Z książek tych Marta dorozumiewać się mogła, że dwunastoletnia Jadzia wiele już uczyła się i daleko zaszła w nauce; o wysokiej znajomości języka, jaką posiadała przeszła nauczycielka dziewczynki, świadczyło tu i ów­dzie rozsypane po zeszytach pismo biegłe, przełamujące z widoczną łatwością największe trudności językowe, wnikające w grunt i subtelne odcienie przedmiotu. Marta powiodła dłonią po oczach, jakby wzrok sobie rozjaśnić lub myśl jakąś natrętną odpędzić od siebie chciała, i za­mykając kajety i książki, zadała uczennicy swej kilka py­tań. Maria Rudzińska tymczasem odeszła ku oknu i wziąwszy do rąk drobną jakąś robótkę, gotowała się usiąść z nią przy małym stoliczku, gdy portiera rozchy­liła się nieco i ozwał się zza niej głos męski i dźwięczny:

— Kuzynko Maryniu! Proszę tu na chwilę!

Maria cicho przebyła pokój, przyjazne spojrzenie raz jeszcze zatrzymała na twarzy nowej nauczycielki swej córki i z cicha zamknęła za sobą drzwi za portierą ukry­te, z gabinetu do salonu wiodące.

Na środku salonu stał młody, dwudziestosześcioletni może mężczyzna, szczupły, zgrabny, według ostatniej mo­dy ubrany, ze śniadą, ściągłą twarzą, kruczymi włosami i jak węgiel czarnymi oczami. Powierzchowność człowie­ka tego miła była, a nawet na pierwszy rzut oka zajmują­ca. Uderzała w niej przede wszystkim niezmierna pełność życia swobodnego, wesołego, niecierpliwie jakby rwącego się i kapryśnie wybujałego. Pełność ta życia po bliższej uwadze wydawała się nawet jego nadmiarem. Źrenice młodego człowieka pałały, migotały, wkoło ust na wpół okrytych czarnym wąsikiem wiły się roje uśmieszków, to przymilających się, to figlarnych, to żartobliwych, cała fizjonomia w jednej sekundzie, w jednym mgnieniu oka, mieniła się wyrazem dowcipu, żartu. Był to widocznie człowiek wiekuistej wesołości, wiekuistego śmiechu, ale zarazem widać było, że był to człowiek wesołego, o nic niedbającego życia. To ostatnie objawiało się w zmęczonej nieco cerze jego twarzy, którą uwydatniały z przeci­wieństwem młodość całej postaci, ognisty połysk źrenic, dziecinna niemal pustota uśmiechów.

W chwili gdy Maria Rudzińska wchodziła do salonu, postawa młodego człowieka tego była co najmniej osobli­wa. Stał on twarzą zwrócony do zamkniętych przez go­spodynię domu drzwi gabinetu, z postacią w tył nieco od­giętą, rękami wzniesionymi w górę, ze wzrokiem utkwio­nym w suficie. Teatralnej postawie tej towarzyszył wy­raz twarzy, oznaczający również teatralne i wielce ko­micznie wyglądające zachwycenie.

— Olesiu! — napominającym tonem wymówiła Ma­ria — Cóż to znowu za niedorzeczność?

— Bogini! — półgłosem, nie zmieniając postawy ni wyrazu twarzy, wymówił młody człowiek. — Bogini! — powtórzył i wzdychając na sposób bohaterów komedii, opuścił w dół głowę i ręce.

Maria nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Wzru­szyła jednak ramionami i z robotą w ręku siadając na so­fie, rzekła tonem lekkiej wymówki:

— Zapomniałeś przywitać się ze mną, Olesiu!

Na te słowa młody człowiek poskoczył i kilka poca­łunków złożył na ręku gospodyni domu.

— Przebacz, Maryniu, przebacz! — mówił tym samym wciąż co pierwej patetycznym tonem. — Byłem tak za­chwycony! Och!

Usiadł na krześle obok młodej kobiety i przycisnąw­szy dłoń do serca, podniósł znowu wzrok na sufit. Maria patrzała na niego tak, jak się patrzy na rozswawolone dziecko.

— Jakież znowu dziwactwo zajechało ci do głowy? — spytała po chwili, siląc się widocznie na powagę, lecz nie mogąc w zupełności ukryć uśmiechu. — Czy to w drodze do mego domu spotkałeś tę nową jakąś boginię, która cię w taki zachwyt pogrążyła? Boję się doprawdy bardzo, aby na cały już dzień nie pozbawiła cię ona rozsądku.

— Okrutna jesteś, Maryniu, z tym twoim rozsąd­kiem — z nowym westchnieniem wymówił młody czło­wiek. — W twoim to właśnie domu ujrzałem tę piękność…

Przy ostatnim wyrazie z przesadzonym gestem wska­zał na drzwi gabinetu. Maria wydawała się na wpół roz­śmieszona, na wpół zdziwiona.

— Jak to? — rzekła. — Więc to o nowej nauczycielce Jadzi mówisz?

— Tak, kuzynko — przybierając nagle poważną minę odparł młody człowiek. — Mianuję ją królową wszystkich bogiń moich…

— Ale gdzieżeś ją widział, wietrzniku?

— Przychodząc do ciebie, dowiedziałem się w przed­pokoju, że jesteś zajęta rozmową z nową nauczycielką swojej córki. Nie chciałem ci przeszkadzać i wszedłszy drzwiami od kuchni zajrzałem przez portierę… Żart na stronę jednak — mówił dalej — cóż to za piękna osoba! Jakie oczy! Co za włosy! Wzrost królewski!

— Olesiu! — z lekką niechęcią przerwała gospodyni domu. — Jest to widocznie nieszczęśliwa jakaś kobieta: nosi żałobę po mężu…

— Młoda wdówka! — podnosząc znowu oczy w górę, zawołał młody człowiek. — Nie wiesz może o tym, kuzyn­ko, że nie ma na ziemi milszych istot jak młode wdówki… naturalnie wtedy, gdy są ładne… twarz blada, oczy senty­mentalne… Uwielbiam blade twarze i sentymentalne oczy u kobiet.

— Bredzisz! — wyrzekła Maria, wzruszając ramiona­mi. — Gdybyś nie był moim ciotecznym rodzonym bratem i gdybym nie wiedziała, że pomimo całej twej pustoty jesteś w gruncie dobrym chłopcem, mogłabym znie­nawidzić cię doprawdy za to dziwne lekceważenie ko­biet…

— Lekceważenie! — zawołał młody człowiek. — Ależ, kuzynko, ja uwielbiam kobiety! Są to boginie serca mego i życia…

— Boginie, które liczysz na tuziny.

— Im więcej człowiek ma przedmiotów miłości, kuzynko, tym więcej kocha… Są to egzercycje, a tyl­ko przez egzercycje serce nabiera tej siły, tego ognia, który…

— Dosyć już tego, Olesiu — z żywą już i widoczną niechęcią przerwała gospodyni domu. — Wiesz dobrze, jak martwi mię kierunek umysłu twego i serca…

— Kuzynko! Kuzyniu! Kuzyneczko! Amen! Na Boga powiedz już amen! — zawołał młody człowiek, odsuwając się wraz z krzesłem, na którym siedział, i składając ręce jak do pacierza. — Pięknym usteczkom kobiecym nic mniej nie przystoi jak kazanie…

— Gdybym była prawdziwie dobrą siostrą, mówiła­bym ci je od rana do wieczora…

— I nic byś dobrego nie uczyniła, siostruniu. Kazanie powinno być krótkim; przepis wyjęty z praw moralnych, filozoficznych, artystycznych. Oto lepiej opowiedz mi cokolwiek o tej czarnookiej nimfie, która zaprawdę warta jest lepszego losu niż ślęczenie nad twoją Jadzią.

— Oto lepiej — żywo podjęła gospodyni domu — po­wiedz mi, dlaczego w tej porze dnia jesteś tutaj?

— I gdzież mam być, jeśli nie u stópek twoich, droga kuzynko?

— W biurze — krótko odpowiedziała Maria Rudzińska.

Młody człowiek westchnął, ręce załamał i głowę na pierś opuścił.

— W biurze! — szepnął. — O Maryniu! Jakże jesteś okrutna! Czyliż jestem śledziem? Powiedz mi, czy na­prawdę podobny jestem do śledzia?

Wymawiając te pytania, człowiek wiekuistego śmie­chu podniósł głowę i patrzał na gospodynię domu tak sze­roko rozwartymi oczami, z tak komicznym wyrazem ża­lu, obrazy i zdumienia, że Maria nie mogła wstrzymać się od głośnego prawie śmiechu.

Wkrótce jednak powaga zastąpiła u niej chwilowe roz­weselenie.

— Nie jesteś śledziem — wyrzekła patrząc na robotę, którą trzymała w ręku, z obawy zapewne, aby nie zaśmiać się znowu — nie jesteś śledziem, ale jesteś…

— Nie jestem śledziem! — zawołał młody człowiek, jakby po wielkim przerażeniu oddychając głęboko. — Dzięki Bogu, nie jestem śledziem! Ponieważ zaś nim nie jestem, rzecz prosta, iż nie mogę po całych dniach dusić się w biurze jak śledź w beczce…

— Ale jesteś człowiekiem i powinieneś raz już przecie poważniej zastanowić się nad życiem i jego zadaniami. Możnaż tak zawsze bąki tylko zbijać i za boginiami się upędzać? Żal mi doprawdy twego dobrego serca, które masz, i twych zdolności, których ci także nie brak. Jeszcze lat parę takiego życia, a staniesz się jednym z tych ludzi bez celu, bez zajęcia, bez przyszłości, których i tak już u nas za wiele…

Urwała i z wyrazem prawdziwego smutku spuściła twarz ku robocie. Młody człowiek wyprostował się i wy­mówił z uroczystością:

— Amen! Kazanie długie było, nie można mu prze­cież odmówić pewnej esencji moralnej, w której skąpane serce moje, jak w łzach umoczona gąbka, pada do stóp twoich, droga kuzynko!

— Olesiu! — rzekła powstając gospodyni domu. — Je­steś dziś nierozsądniejszym jeszcze jak zwykle… Nie mo­gę dłużej rozmawiać z tobą; idź do biura, a ja pójdę do kuchni!

— Siostruniu! Maryniu! Do kuchni! fi donc! c'est mauvais genre! Żona literata do kuchni! Mąż jej pisze mo­że o poetyczności obowiązującej niewiastę, a ona idzie do kuchni!

Mówiąc to, wstał i z wyciągniętymi rękami patrzał na odchodzącą kobietę.

— Siostro! — zawołał raz jeszcze. — Mario! Ach, nie opuszczaj mię!

Maria nie odwróciła się i była już przy drzwiach od przedpokoju. Wtedy młody człowiek poskoczył ku niej i pochwycił jej rękę.

— Czy rozgniewałaś się na mnie, Maryniu? Czy na­prawdę rozgniewałaś się na mnie? No, wstydź się! Daj pokój! Czyż chciałem cię obrazić? Czyż nie wiesz, że cię kocham jak rodzoniuteńką, najrodzeńszą siostrę? Maryńku! No, spójrzże na mnie! Cóżem winien, żem młody! Poprawię się, zobaczysz, niech tylko wprzódy postarzeję trochę!

Mówiąc to wszystko, całował ręce młodej kobiety, a fizjonomia jego mieniła się takim wyrazem połączonych lub szybko po sobie następujących — żalu, pustoty, smut­ku, czułości, przymilenia, że patrząc na nią można było śmiać się lub odejść wzruszając ramionami, ale gniewać się na to dorosłe dziecko nie było sposobu. Toteż Maria Rudzińska opierając się chwilę pieszczotom i przeprosi­nom brata skończyła na uśmiechu.

— Ileż bym dała za to, abyś ty mógł zmienić się, Olesiu…

— Ileż bym dał za to, abym mógł zmienić się, Mary­niu! Ale… natura nie sługa, wilka do lasu… ciągnie…

Mówiąc ostatni wyraz skurczył się na kształt dziecka nieśmiało wyrażającego swe żądanie i wskazujący palec wyciągnął ku drzwiom od gabinetu.

— Czy znowu? — rzekła Maria, kładąc dłoń na klamce.

— Ani słowa już więcej nie powiem o czarnookiej tej bogini, którą, jak widzę, niby anioł stróż osłaniasz skrzy­dłami pobożnej opieki! — zawołał Oleś, pochwytując zno­wu rękę kuzynki. — Ale przedstawisz mię jej, siostruniu? Prawda, że przedstawisz?

— Ani myślę o tym — odparła Maria.

— Moja droga! Moja miła! Moja jedyna! Przedstaw mię jej, gdy tu wejdzie! Powiedz: oto jest brat mój, wzór wszystkich przymiotów i doskonałości, chłopak poczciwy…

— I zarazem wielkie nic dobrego!

Z ostatnimi słowami Maria wyszła z salonu. Oleś stał chwilę przy drzwiach, jakby niepewny, czy ma zostać, czy pójść za siostrą, po czym okręcił się na pięcie, stanął przed lustrem, poprawił krawata i fryzury, zanucił piosenkę, przestał nucić, na palcach podszedł ku drzwiom od ga­binetu i uchyliwszy portierę, ucho przyłożył do drzwi.

Za drzwiami słychać było głos małej Jadzi mówiący:

L'imparfait du subjonctif! Zapomniałam, jak mam pisać trzecią osobę. Z jakiego czasu, pani, tworzy się l'imparfait du subjonctif?

Odpowiedź nie zaraz nastąpiła. Słychać było prze­wracanie kartek książki. Nauczycielka szukała znać w książce odpowiedzi, jaką zmuszona była dać swej uczennicy.

Du passé défini de l'indicatif — wymówiła po chwili Marta.

Oleś wyprostował się, wzniósł oczy w górę i powtórzył z cicha:

De l'in-di-ca-tif! co za anielski głosik!

W gabinecie panowała znowu cisza. Uczennica zajęta widać była pisaniem i po chwili dopiero ozwała się:

Bateau! Nie wiem, pani, jak się pisze bateau: eau czy au?

Odpowiedzi nie było, nauczycielka milczała.

— O! — szepnął Oleś. — Ciężko coś idzie mojej bogini! Nie wie podobno, co odpowiedzieć na pytanie tej małej mądrali… a może marzy… ach!

Na palcach odszedł od drzwi i stanął przy oknie, za­ledwie jednak spojrzał przez szyby na dość ludną i ruch­liwą ulicę, zawołał:

— Co widzę! Panna Malwina tak rano już na mieście? Biegnę, lecę, pędzę!

Mówiąc to, pędził w istocie ku drzwiom i z wielkim impetem otwierając je, spotkał się oko w oko z Marią, która do salonu wracała.

— Dlaboga — rzekła gospodyni domu, cofając się do przedpokoju — dokądże tak pędzisz? Czy do biura?

— Zobaczyłem przez okno pannę Malwinę — śpiesznie wkładając paltot, odpowiedział młody człowiek. — Poszła ku placowi Krasińskich, zapewne do sklepów po spra­wunki. Muszę przecież być tam z nią koniecznie…

— Czy obawiasz się, aby panna Malwina nie wydała w sklepach za wiele pieniędzy, jeśli opiekować się nią nie będziesz?…

— Głupstwo pieniądze! Ale kawałeczek serca swego zgubić może po drodze. Do widzenia, Maryniu… kłaniaj się ode mnie czarnookiej bogini…

Ostatnie słowa wymawiał już na wschodach.

W niespełna godzinę potem Marta wchodziła do izby swej na poddaszu. Opuszczając ją, miała twarz ożywioną, krok lekki, z uśmiechem przyciskała do piersi i całowała w czoło małą córkę, nauczając ją, jak w czasie nieobecno­ści jej bawić się ma ze swą lalką i dwoma kalekimi krzesłami, służącymi lalce za łóżko i kołyskę; wróciła powol­nym krokiem, ze spuszczonymi oczami i wyrazem ciężkiego zamyślenia na twarzy. Powitalnym wykrzykom i uściskom dziecka odpowiedziała przelotnym zaledwie, milczącym pocałunkiem. Jancia popatrzyła na matkę swymi wielkimi, pojętnymi oczami.

— Mamo! — rzekła, otaczając szyję matki drobnym ra­mieniem. — Czy nie dali ci roboty? Nie śmiejesz się już, nie całujesz mię, jesteś znowu taką, jaką byłaś wtedy… wtedy, kiedy ci nie dawano roboty.

Dwie te istoty różnych wieków tak zeszły się ze sobą wśród biedy i osamotnienia, że dziecko z wyrazu twarzy i siły pocałunku odgadywało smutki i niepokoje kobiety. Tym razem jednak Jancia pytała daremnie, matka jej wsparła czoło na dłoni i w tak głębokie zapadła zamyśle­nie, iż nie słyszała nawet jej głosu. Po chwili jednak Mar­ta powstała.

— Nie — rzekła z cicha. — Tak być nie może! Nauczę się, muszę nauczyć się, muszę umieć! Trzeba mi książek — dodała i po chwilowym namyśle otworzyła mały tłomoczek, wydobyła zeń jakiś przedmiot, owinęła go chustką i wyszła na miasto. Wróciła przynosząc ze sobą trzy książ­ki. Była to gramatyka francuska, chrestomatia i przeznaczona do użytku szkół historia francuskiego piśmien­nictwa.

Wieczorem w izdebce na poddaszu paliła się mała lampka, a przy niej nad roztwartą książką siedziała Mar­ta. Oparła czoło na dłoniach i pożerała oczami karty książ­ki. Zawiłe prawidła gramatyczne, tysiączne zagadnienia jednej z najtrudniejszych w święcie pisowni plątały się przed oczami jej jak pasma powikłanych nici, jak labi­rynt wskazówek i faktów naukowych nieznanych całkiem lub tak dobrze jak nieznanych, bo zapomnianych. Marta skupiała całą moc swego pojęcia, wszystkie siły swej pa­mięci, aby w ciągu jednego wieczoru, jednej nocy, zrozumieć, zapamiętać, przywłaszczyć sobie to, czego zrozumie­nie wymaga pracy lat kilku, pracy powolnej, cierpliwej, systematycznej, loicznie prowadzonego, stopniowo za­okrąglanego kursu. Biedna kobieta myślała, że wytężone, gorączkowe wysilenie wynagrodzić zdoła umysłowi lata zastoju, że drobna chwila obecna zaważy na szali z prze­szłością całą i przeważy ją, że pragnienie niezmiernie jednoznaczy w życiu z możnością. Łudziła się. Długo łudzić się jednak nie mogła. Wysilenia jej trawiły się w gorącz­ce, nużyły ciało i ducha, samym swym naprężeniem uniemożebniały postęp wszelki, chwila obecna, na wskroś prze­jęta dolegliwym niepokojem, niewyraźną jeszcze, lecz już gryzącą gorycz sączyła w serce kobiety, która, opuszczona przez wszystko na ziemi, zaczynała pojmować, iż zawio­dła się na samej sobie, że najmniej była przyjazna dla stu­diów, które, aby obfite przyniosły owoce, jak ptak dla rozwoju skrzydeł swych powietrza, potrzebują spokoju. Najsilniejsze pragnienie, najgorętsza aspiracja ducha, naj­gwałtowniejsze porywy woli nie mogły sprawić, aby umysł nieświadomy przejrzał od razu tajemnice nauki, aby władze pojęcia i pamięci niewyćwiczone gięły się jak delikatne struny, jak błyskawice zakreślały szybkie krę­gi, jak wosk rozmiękczony w probierczym ogniu wsiąkały w siebie to, czym je pojono.

Łudzić się długo Marta nie mogła, ale głusząc w sobie rozbiór wszelki, całą siłą umysłu swego i woli upierała się przy myśli: „Naucz się!” — tak jak rozbitek walczący z falami morza całą siłą obu rąk swoich upiera się przy jedynej desce, której wsparcie wlewa mu do głowy myśl: „Utrzymam się na powierzchni!”.

Teraz, jak wprzódy, w ciągu długich jesiennych nocy na kształt szumiących wichrów huczały i nieskończoną gamą wzdymały się i opadały tajemnicze gwary wielkiego miasta, ale Marta już ich nie słuchała, słuchać lękała się, bo przejmowały ją tą nieokreśloną zgrozą, która ogarnia istotę ludzką, uczuwającą bezpomocne zapadanie w żywioł potężny, nieznany, przepaścisty.

Teraz, o północnej godzinie, chodziła po izbie oświetlo­nej bladawym płomykiem lampki, z jaskrawymi rumień­cami na policzkach, z opuszczonymi na plecy czarnymi warkoczami, rękami splecionymi z nerwową siłą, z ustami szepcącymi wciąż, szepcącymi wyrazy obce zaczerpnięte z tej książki, która, roztwarta pod promieniem lampy, je­żyła się jak kolcami rzędami tysiącznych końcówek, znaków, cyfr oznaczających prawidła, nawiasów — wyjątki. Książką tą było owo dzieło Chapsala i Noëla, nauczające mnogich tajemnic subtelnej mowy Franków. Wyrazy po­wtarzane ustami Marty od zmroku do północy, częstokroć od północy do białego świtania, były to owe nudne dekli­nacje i koniugacje, nad którymi na kuli ziemskiej poziewają codziennie tysiące dzieci.

Ale Marta nie poziewała. Brzmienia suche i monoton­ne, ściany szkół napełniające echami nudy, w ustach jej posiadały znaczenie tragiczne. Łamała się z nimi i z sobą, z pojęciem swym niewprawnym, z pamięcią niewyćwi­czoną, z myślą ulatającą gdzie indziej, z niecierpliwością wprawiającą ciało w nerwowe drżenie. Łamała się ze wszystkim, co było wkoło niej, nade wszystko z tym, co było w niej samej, a z tej walki upornej nie wynosiła nic lub prawie nic.

Postępowała z wolna, bardzo z wolna, dzień jutrzejszy niszczył i w otchłań zapomnienia pogrążał częstokroć to, co z ciężkim mozołem zdobyć zdołała wczoraj; wiedza przybliżała się i cofała, dawała okruchy pożytku, a zabie­rała ogromy sił i czasu. Marta załamywała ręce, jak po­sąg nieruchomy ze skamieniałą twarzą przesiadywała nad książką godziny całe; wstawała, gorączkowym krokiem przebiegała izbę, piła zimną wodę, zanurzała w niej czoło i oczy i uczyła się znowu, aby nazajutrz obudziwszy się powiedzieć sobie: „Nie umiem jeszcze nic!”. „Czasu, czasu! — wołała niekiedy w myśli swej młoda kobieta obrachowując, ile wierszy wyuczyć się może co dzień lub stronic co tydzień. — Gdybym miała przed sobą dwa lata, rok, choćby kilka miesięcy czasu!…”

Ale czas, tak hojny dla niej kiedyś w chwili bezczyn­ności i spoczynku, gnał ją teraz postrachem głodu, chłodu, wstydu, nędzy. Pragnęła na wyłączną własność swą po­siąść choćby rok jeden, a jutro nie należało już do niej. Jutro już powinna była umieć wszystko, czego zaledwie rok, szereg lat nauczyć może; powinna była, musiała, je­śli nie chciała, aby z dłoni jej wypadło narzędzie zarobku. Pora, w której kobieta ta rozpoczynała walkę o byt swój i swego dziecka, nie była już dla niej porą do nauki spo­sobną, a jednak ona uczyła się…

Miesiąc upływał od dnia, w którym młoda wdowa po raz pierwszy wchodziła do ładnego mieszkania przy Świętojerskiej ulicy. Pani tego mieszkania witała ją zawsze uprzejmie, przemawiała do niej przyjaźnie, nawet ser­decznie, ale do serdeczności przyłączał się coraz widocz­niejszy odcień milczącego politowania, zakłopotania, nawet niekiedy przymusu powstrzymującego na ustach trudne do wymówienia wyrazy. Mała Jadzia względem nauczy­cielki swej zachowywała nieprzerwanie grzeczność dobrze wychowywanego dziecka, ale z ruchliwych, pełnych życia jej oczu strzelał od czasu żartobliwy promyczek, na świe­żych ustach przebiegł uśmieszek figlarny, szybko wpraw­dzie stłumiony, niemniej przecież zdradzający wewnętrz­ne zadowolenie lub zdumienie uczennicy, podchwytującej smutną tajemnicę nieświadomości swej nauczycielki, mó­wiącej sobie w duchu: „Ależ ja więcej umiem od niej!”.

Nadszedł dzień, w którym Marta otrzymać miała od matki swej uczennicy zapłatę za całomiesięczną swą pra­cę. Maria Rudzińska siedziała w saloniku z robotą w ręku, którą jednak w zamyśleniu opuściła na kolano. Pogodne zwykle czoło szczęśliwej kobiety dnia tego zachmurzone było nieco, piękne oczy jej z wyrazem smutku tkwiły w zamkniętych i portierą okrytych drzwiach gabinetu.

— Czy można wiedzieć, co drogą siostrę moją wpra­wiło dziś w tak ponure usposobienie? — ozwał się przy oknie głos męski.

Maria zwróciła wzrok w stronę mówiącego.

— Jestem w istocie bardzo zmartwiona, Olesiu, i pro­szę cię, abyś miał wzgląd na to moje usposobienie i nie niecierpliwił mię żadnymi żartami…

— O, o, o, o! — wymówił młody człowiek składając gazetę, którą dotąd twarz sobie przysłaniał. — Co za uro­czystość mowy! Cóż się stało? Czy artykułu nakreślonego utalentowanym piórem szwagra mego do druku nie przy­jęto? Czy małej Jadzi koniec noska zabolał? Czy melszpejs z jabłek nie dopiekł się dostatecznie? Czy…

Młody człowiek zadawał pytania te ze zwykłą sobie komiczną emfazą w głosie, nagle jednak przestał mówić, powstał, zbliżywszy się do siostry usiadł przy niej i przez chwilę popatrzył jej w twarz z dłuższą i baczniejszą uwa­gą, niż można się było spodziewać po tak ruchliwej i roz­trzepanej istocie.

— Nie — wyrzekł po chwili — to nie artykuł i nosek Jadziny, i nie melszpejs. Jesteś, Maryniu, zmartwiona na­prawdę i czymś ważnym… Co to takiego?

Ostatnie wyrazy wymówił z prawdziwą czułością w głosie. Wziął przy tym rękę siostry i przycisnął ją do ust.

— No — rzekł patrząc jej w oczy — co to takiego, co cię tak martwi? Powiedz…

W tej chwili człowiek ten wiekuistego śmiechu wyglą­dał na chłopaka dobrego i szczerze do siostry swej przy­wiązanego. Toteż Maria przyjaźnie nań spojrzała.

— Wiem, że masz dobre serce, Olesiu, i że smutek mój martwi cię szczerze. Rada bym ci powiedzieć go, ale lę­kam się wywołać twe żarty.

Oleś wyprostował się i dłoń do serca przyłożył.

— Mów śmiało, siostro! — wyrzekł. — Słuchać cię będę z powagą księdza siedzącego w konfesjonale i z uczuciem brata, dla którego ty nieraz byłaś dobrym aniołem spowiednikiem… Słuchać cię będę z gotowością na wszyst­ko… jeśli ci się zachciało drzewka śpiewającego lub ptasz­ka gadającego, pójdę po nie za góry i morza… Jeżeli Jadziunię nózia lub buzia zabolała, zwołam wnet wszystkich doktorów, jacy tylko w Warszawie śpią i jedzą… Jeśli cię kto obraził… wyzwę na pojedynek lub… lub kijem obłożę, a że to wszystko zrobię i wykonam, przysięgam na wszyst­kie piękne oczy wszystkich moich bogiń… na pamięć lat dziecinnych z tobą, Mario, spędzonych, na okurzone ścia­ny mego biura i na komórki serca mego, w których jedna z twoją, siostro, krew płynie!

Kiedy młody człowiek mówił to wszystko, kameleono­wa natura jego okrywała mu twarz i postać tak rozliczny­mi i szybko mieniącymi się barwami pustej trzpiotowatości, serdecznego uczucia, przesadnej emfazy i rzeczy­wistej gotowości do poświęceń, że Maria czuła widocznie ochotę i do gniewu, i do śmiechu, i do uściśnienia ręki te­mu wietrznikowi, który jednak przypominał jej lata dzie­cinne wspólnie z nim spędzone i jedną krew w ich żyłach płynącą.

— Nie jest to zresztą rzecz tak nadzwyczajnie waż­na — rzekła po chwili wahania się. — Nic takiego, co by wpłynąć mogło na los mój lub bliskich mi osób. Ale żal mi strasznie tej biednej kobiety, która w tej chwili jest tam, za tymi drzwiami…

— A! Więc to o czarnooką boginię chodzi? No! Chwała Bogu! Odetchnąłem swobodniej… Myślałem już dopraw­dy, że jakie nieszczęście…

— Jest to w istocie nieszczęście, tylko nie nas tyczące się, ale jej…

— Nieszczęście, doprawdy? No, to chyba i ja pożałuję już trochę interesującej tej wdówki. Ale i cóż jej stać się mogło? Czy nieboszczyk mąż przyśnił się? Czy…

— Daj pokój z żartami, Olesiu! Jest to, jak widzę, nie­szczęśliwsza kobieta, niż zrazu sądziłam… biedna, a po­dobno nic nie umie…

Oleś szeroko oczy roztworzył.

— Nic nie umie! I to całe nieszczęście! Ha, ha, ha! Beau malheur ma foi! Taka młoda i ładna…

Umiklł nagle, bo pąsowa portiera uchyliła się i do sa­lonu weszła Marta. Weszła, postąpiła parę kroków i sta­nęła z ręką opartą o poręcz fotela. Była w tej chwili bar­dzo piękna. Ciężka jakaś walka, ostatnia może chwila dłu­go w piersi jej toczącej się walki okryła blade policzki jej żywym rumieńcem; przed minutą lub dwiema w przy­stępie wielkiej jakiejś boleści zapuścić musiała ręce w czarną gęstwinę swych włosów, bo dwa ich pasma kru­cze i kędzierzawe opadały teraz na czoło jej, głęboką bla­dością posępnie niemal odbijające od rumieńców opływających policzki. Gdy stanęła z pochyloną nieco głową i na wpół spuszczonymi oczami, postawa jej nie wyrażała ani wahania się, ani znękania, tylko głęboki, ostateczny namysł.

Dość było jednego na nią spojrzenia, aby odgadnąć, że ważyła się ona w tej chwili na coś, co posiadało dla niej wagę ogromną, na krok jakiś, którego uczynić nie mogła bez wielkiego wysilenia, bez skupienia wszystkich władz swej woli. Podniosła na koniec głowę i postąpiła ku go­spodyni domu.

— Lekcja już ukończona? — ozwała się Maria, która przy wejściu młodej wdowy powstała i siliła się na uśmiech swobodny.

— Tak, pani — zniżonym nieco, ale pewnym głosem odpowiedziała Marta — skończyłam dzisiejszą lekcję z panną Jadwigą i przyszłam, aby oznajmić pani, że była ona ostatnią. Nie mogę dłużej uczyć córki pani…

Na twarzy Marii Rudzińskiej malowały się: zdziwie­nie, smutek i zmieszanie. Ostatnie było najsilniejszym. Serce dobrej kobiety nie pozwoliło jej wobec dobrowol­nego tego zrzeczenia się wymówić słowo, o wymówieniu jednak którego myślała sama od dawna.

— Pani nie będziesz już uczyła córki mojej? — wymó­wiła Maria, jąkając się. — Dlaczego, pani?

— Dlatego — z wolna i cicho odrzekła Marta — dla­tego, że nie umiem uczyć.

Mówiąc to, spuściła oczy; rumieniec okrywający jej po­liczki podniósł się na czoło i okrył twarz całą wyrazem pognębiającego wstydu.

— Omyliłam się na samej sobie — mówiła dalej. — Zo­stając ubogą pojęłam, że pracować powinnam… Widzia­łam, słyszałam, że ubogie lub zubożałe kobiety po więk­szej części zostają nauczycielkami… myślałam więc, że i ja także w zawodzie tym znajdę dla siebie pracę i chleb… Powiedziano mi, że jednego tylko francuskiego języka nauczać jestem zdolna, sądziłam w istocie, że język ten posiadam, bo mówię nim dość poprawnie i z łatwością. Teraz przekonałam się, że dobre mówienie nie stanowi jeszcze całej znajomości języka, żem nigdy nie uczyła się go gruntownie, a tę trochę wiadomości, którą nabyłam w dzieciństwie, zapomniałam… Były to oderwane, pobież­ne, niedokładnie zrozumiane wiadomości, nic więc dziw­nego, że wyszły mi z pamięci. Cudzoziemka, która dotąd udzielała lekcji córce pani, była doskonałą nauczycielką… panna Jadwiga daleko więcej umie ode mnie…

Umilkła na chwilę, jakby potrzebowała na nowo ze­brać swe siły.

— Zarobek jest dla mnie, zapewne, rzeczą bardzo waż­ną — rzekła — niemniej jednak, gdy przekonałam się, że nie mogę nauczyć się prędko wszystkiego, co umieć mi trzeba, pomyślałam, iż nie powinnam postępować wbrew memu sumieniu… Wszak zawierając ze mną umowę, powie­działaś mi pani, iż przede wszystkim i wyłącznie prawie żądasz od nauczycieli swej córki, aby nauczanie jej było szerokie i gruntowne, obejmowało wszystkie gałęzie przedmiotu… Ja o nauczaniu takim marzyć nawet nie mogę… Przy tym pani byłaś dla mnie tak dobra, że oprócz nieuczciwości byłabym jeszcze niewdzięczna, gdybym…

Tu Maria nie pozwoliła już nieszczęśliwej kobiecie mó­wić dłużej. Pochwyciła obie jej ręce i ściskając je mocno w swych dłoniach rzekła:

— Kochana, droga pani! Nie mogę, zapewne, zaprze­czyć temu, co mówisz o sobie samej, ale wierzaj, że bardzo, bardzo mi smutno rozstawać się z panią. Może przynaj­mniej mogę ci być w czym użyteczna… mam znajomości, stosunki…

— Pani — rzekła Marta, podnosząc oczy — jedynym pragnieniem moim jest otrzymać możność pracowania…

— Ale jakże, nad czym pracować byś pani chciała i mo­gła? — z pośpiechem zapytała pani domu.

Marta milczała długo.

— Nie wiem — odrzekła w końcu cichym głosem. — Nie wiem, co umiem, czy umiem dobrze cokolwiek?

Przy ostatnich wyrazach powieki jej w dół opadły, w głosie zadrżało głębokie upokorzenie.

— Może byś pani życzyła sobie udzielać lekcji muzy­ki? Jedna z moich krewnych poszukuje teraz właśnie ko­goś, kto by lekcje muzyki dawał jej córce.

Marta przecząco wstrząsnęła głową.

— Nie, pani — rzekła — w muzyce dziesięć razy jesz­cze słabsza jestem niż we francuskim języku.

Maria zamyśliła się. Nie wypuszczała jednak ręki Mar­ty ze swych dłoni, jakby obawiała się, aby kobieta ta nie odeszła od niej bez otrzymania rady i pomocy.

— Może — ozwała się po chwili — może pani pracowa­łaś choć trochę nad naukami przyrodniczymi? Mąż mój wychowuje młodego chłopaka, któremu trudno idzie w szkołach, dla przygotowania go więc, dla korepetycji…

— Pani — przerwała Marta — wiadomości moje z dzie­dziny nauk przyrodniczych tak są pobieżne, że zupełnie prawie żadne…

Zawahała się nieco i po chwili dodała:

— Umiem trochę rysować. Jeśli pani zna kogo, kto by potrzebował lekcji rysunku…

Maria po chwili namysłu przecząco wstrząsnęła głową.

— Z tym — rzekła — najtrudniej… mało osób uczy się rysunku, a do tego jeszcze nauczają go przeważnie męż­czyźni… Taki już zwyczaj.

— A więc — zaczęła Marta, ściskając rękę gospodyni domu — pozostaje mi tylko pożegnać panią i podziękować jej za okazywaną mi dobroć i uprzejmość.

Maria sięgnęła ręką po zgrabną kopertkę, w której wi­dać było parę asygnat, ale w tej chwili ktoś z boku do­tknął jej rękawa. Był to wesoły Oleś, który przez cały czas rozmowy stał z dala w postawie bardzo skromnej i z wyrazem twarzy wcale niewesołym. Oczy jego na wpół z zachwyceniem, na wpół ze szczerym politowaniem tkwi­ły w twarzy młodej wdowy, która na obecność jego nie zwracała najmniejszej uwagi. Być może, iż wchodząc do salonu widziała go, ale cóż obchodzić ją mógł jeden czło­wiek więcej, mający być świadkiem upokarzającego jej wyznania, skoro najstraszniejszym a nierozłącznym z nią świadkiem jego była ona sama? Cóż obchodzić ją mogło przypuszczenie, iż oczy czyjeś patrzą na nią w chwili, w której wzrok jej własny zapadał z przestrachem w głę­bię własnej jej nieudolności, w głębszą jeszcze otchłań czekającej ją doli? Marta tedy nie zwracała uwagi na obecność młodego człowieka, Maria zapomniała o niej i czując, że ją ktoś z lekka pociąga za rękaw, odwróciła twarz z trochą zdziwienia. Zdziwiła się bardziej jeszcze na widok fizjonomii Olesia. Ruchliwe oczy jego były teraz pełne smutku, usta okrążone zwykle pustym uśmiechem ułożyły się w zarys łagodny, a nawet trochę jakby po­ważny.

— Maryniu! — rzekł z cicha młody człowiek. — Mąż twój pracuje przy jednym z pism ilustrowanych, może by tam potrzebowano kogoś, kto umie rysować…

Maria klasnęła w ręce.

— Masz słuszność — zawołała — zapytam o to męża!

— Ale trzeba to zrobić zaraz! — zawołał Oleś ze zwy­kłą już sobie żywością. — Dziś właśnie sesja w redakcji…

— I mąż mój jest na sesji…

— Na sesji najłatwiej by o tym dowiedzieć się mo­żna…

— Napiszę zaraz do mego męża…

— Ale co tam to pisanie! To za długo, pójdę i wywo­łam Adama z sesji…

— Idź, idź, Olesiu…

— Idę, lecę, pędzę! — zawołał młody człowiek, po­chwycił kapelusz i z nadzwyczajnym pośpiechem nakła­dając go na głowę przed progiem jeszcze, zapominając o pożegnaniu się z dwoma kobietami wypadł do przedpo­koju. Tam narzucił palto na plecy i wołając raz jeszcze. — Biegnę, pędzę, lecę! — biegł w istocie, pędził i leciał ze wschodów tak samo, jak czynił to przed miesiącem, kiedy szło mu o dogonienie ujrzanej przez okno młodej piękności. Maria nie myliła się, przypisując ciotecznemu bratu swemu dobroć serca, toteż z rodzajem zadowolenia przeprowadziła go oczami do progu, po czym zwróciła się wnet znowu ku Marcie. Młoda wdowa stała nieruchoma, z gorętszym jeszcze niż wprzódy rumieńcem na twarzy. Nie mogła nie widzieć, że obudziła litość nie tylko w tej kobiecie, która przed chwilą ściskała jej dłonie, ale i w owym młodym człowieku, nieznanym jej prawie, za­ledwie bowiem parę razy mimochodem przez nią widzia­nym. Po raz to pierwszy w życiu swym była przedmiotem litości ludzkiej, wywołała ją niemal sama, uchylić się od niej, odrzucić ją, naglona gwałtowną potrzebą, nie mogła, a jednak uczucie to okazywane jej, dobre samo przez się, przytłaczającym ciężarem spadło na głowę jej i w dół ją chyliło… Nie była zadowolona z siebie, ze swej rozmowy z Marią, która u ludzi całkiem jej obcych wywołała ozna­ki litości nad nią… Przebiegała jej przez głowę myśl, iż powinna była być silniejsza, skrytsza, powściągliwsza, doświadczała takiego poczucia, jakby w tej chwili ubyła cząstka godności jej osobistej, człowieczej, jakby po raz pierwszy wyciągała dłoń po jałmużnę. Kiedy siostra i brat zamieniali ze sobą żywe wyrazy, ją mające na celu, kiedy młody człowiek wybiegał z pokoju, aby kędyś do niezna­nych, nigdy przez nią niewidzianych ludzi nieść prośbę w jej imieniu, powstało w niej niezmierne pragnienie odejść, odejść natychmiast, za chwilę litości zapłacić sło­wem podzięki, ale jałmużny nie przyjąć i powiedzieć:

„Mam nadzieję, że sama poradzę sobie”.

Pragnienie to było silne, zatamowało głos w piersi młodej kobiety, fala krwi rzuciła jej się do głowy, a jed­nak nie uległa mu, nie odeszła, stała nieruchoma z głową pochyloną i splecionymi rękami. W najdalszej głębi jej istoty rozlegał się szept posępny:

„Nie mam nadziei, abym sobie poradzić mogła. Nie mogę ufać sobie!”

Było to rodzące się poczucie nieudolności własnej. Pod wpływem uczucia tego rósł w niej wstyd nieokreślony, lecz dolegliwy. „Gdybym była sama na świecie!… — my­ślała. — Gdybym nie miała dziecka!”

— Chciej mi pani powiedzieć — przemówiła Maria — jakim sposobem oznajmić jej będę mogła o wyniku sta­rań, jakie ja i mąż mój czynić będziemy w celu pozyska­nia dla niej zajęcia… Zostawisz mi pani może swój adres?

Marta myślała chwilę.

— Jeżeli pani pozwoli — odrzekła — przyjdę tu sama zasięgnąć wiadomości.

Chciała zrazu dać swój adres, ale przemknęła jej przez głowę myśl, że młoda, szczęśliwa kobieta zapomnieć o niej może. Zawstydzała ją litość, jakiej była przedmiotem, ale bardziej jeszcze przestraszało przypuszczenie, że nadzieja zarobku, która błysnęła przed jej oczami, zniknie znowu i zostawi ją w okropnej niepewności, nieokreśloności po­łożenia.

„Zarobek! Jakiż to prozaiczny, trywialny, czysto ziem­ski wyraz!” — zawołacie może czytelnicy. Gdyby na miej­scu jego była tu jaka pałająca miłość, sercowa tęsknota, wzniosłe marzenie, uczucia i myśli młodej kobiety obra­całyby się we właściwszym dla nich kręgu moralnych zja­wisk, obudzałaby sympatii więcej, współczucie silniejsze! Być to może, nie wiem. Co pewna, to że Marta myślała albo przeczuwała, że jedyną rękojmią życia i zdrowia jedynego na ziemi przedmiotu jej miłości, dziecięcia jej, ukojenia tęsknoty, której pełnymi były samotne kąty ubogiej jej izby, nie już wzniosłości, ale czystości i uczci­wości jej marzeń i myśli, była praca — przynosząca zaro­bek. Marta myliła się może; przyszłość jej dopiero udo­wodnić miała prawdziwość lub błędność tego jej mnie­mania.

Po kilku jeszcze zamienionych wyrazach Marta Świcka żegnała gospodynię domu. Maria sięgnęła znowu po kopertę z liliowymi brzeżkami.

— Pani — rzekła z trochą nieśmiałości — oto jest dług, który względem niej zaciągnęłam za całomiesięczne nauczanie mej córki.

Marta nie wyciągnęła ręki.

— Nic mi się nie należy — rzekła — bo ja niczego wcale córki pani nie nauczyłam.

Maria Rudzińska chciała nalegać, ale Marta pochwy­ciła jej rękę, uścisnęła ją silnie w swych dłoniach i śpiesznie opuściła pokój. Dlaczego uchodziła tak śpiesznie? Pragnęła może umknąć po raz pierwszy w życiu doświad­czanej złej pokusie? Czuła, że pieniądze, które jej ofiaro­wywano, nie należały do niej, że nie zarobiła na nie ni­czym, chyba bezowocnymi dobrymi chęciami, że gdyby je przyjęła, popełniłaby postępek nieuczciwy. Toteż nie wzięła ich, ale gdy o szarej godzinie, dla oszczędności nie rozniecając w izbie lampy, przy niepewnym świetle dnia dogorywającego otworzyła swój pugilaresik i przeliczyła znajdujące się w nim sztuki drobnej monety; gdy pomy­ślała, że oprócz pieniędzy tych, starczyć mogących za­ledwie na dni parę, żadnych już innych nie ma, a te są resztkami sumy otrzymanej ze sprzedaży jednej z dwóch posiadanych przez nią sukien; kiedy mała Jancia, tuląc się do jej kolan, poskarżyła się na zimno panujące w izbie i poprosiła o zapalenie ognia na kominie, a ona odmówić jej tego musiała, bo zasób drewek był bardzo już szczu­płym, a o zwiększeniu go i marzyć teraz nie mogła; kie­dy na koniec ogarnęły ją ciemności nocne powiększające smutek, niepokój zamieniające w trwogę, przed oczami jej tajemną jakąś siłą wyobraźni wywołana przesunęła się zgrabna kopertka ozdobiona liliowymi brzeżkami, z trze­ma pięciorublowymi asygnatami wewnątrz. Marta zer­wała się z siedzenia i zapaliła lampę. Widmo niezapracowanych pieniędzy znikło wraz z ciemnością, ale w umy­śle Marty pozostało po nim głuche przerażenie.

— Mogłożby to być — zawołała — abym żałowała te­go, iż nie popełniłam nieuczciwości?

Głęboko zawstydzająca myśl ta wzbudziła w niej re­akcję ducha, nowe wyprężenie upadłej na chwilę energii.

— Zdaje mi się — rzekła sobie — że daremnie niepo­koję się tak bardzo. Wszak obiecano mi nowe zajęcie… Rysowałam przecież kiedyś nieźle, znajdowano we mnie dość wielką nawet zdolność do rysunku… Zadanie to, jeśli mi je tylko do spełnienia dadzą, spełnię już chyba dobrze! Mój Boże! Jakże gorliwie starać się będę, aby tym razem już praca nie wymknęła się z rąk moich. A że dostarczą mi jej ludzie obcy przez litość, przez współczucie? Cóż stąd? Nie powinno mię to upokarzać! Jestem jeszcze za dumna! Słyszałam wprawdzie nieraz, że ubóstwo z dumą chodzić w parze mogą, ale muszą to być tylko teorie; prze­konywam się, że jest inaczej!

Ostatnia myśl ta ponowiła się w głowie Marty, gdy nazajutrz z rana schodziła na dół i nieśmiało pukała do drzwi mieszkania rządcy.

Rządca domu przyjął ją w pokoju dobrze ogrzanym i wygodnie urządzonym.

— Panie! — rzekła Marta. — Za dwa dni nadejdzie ter­min, w którym obowiązana jestem uiszczać opłatę za na­jem mieszkania i sprzętów.

— Tak, pani — tonem twierdzenia i zarazem pytania odpowiedział rządca.

— Przyszłam, aby oznajmić panu, że nie będę jeszcze w stanie opłatę tę uiścić…

Wyraz twarzy rządcy objawił na te słowa pewne, dość widoczne niezadowolenie. Nie był to jednak człowiek zbyt surowy, fizjonomię miał uczciwą, łagodną i noszącą śla­dy długich lat przebytych i wielu trosk doświadczonych. Spojrzał uważnie na twarz młodej kobiety i po chwili na­mysłu odpowiedział:

— Bardzo to przykro jest… ale cóż robić? Lokal, który pani wynajmujesz, jest niewielki i sądzę, że właściciel domu nie zechce odmawiać go pani przy pierwszej nieakuratności w opłacie. Jeżeliby jednak powtórzyła się ona…

— Panie! — z żywością przerwała Marta. — Mam przyobiecaną robotę, która, jak sądzę, dostarczy mi środ­ków do życia.

Rządca skłonił się w milczeniu, Marta spłoniona i ze spuszczonymi oczami wyszła na ulicę. Niebawem wróciła do izby swej, przynosząc w chustce rozmaite zakupione na mieście przedmioty. Nie mogła już brać obiadów z garkuchni, wyrzucała sobie nawet, że brała je dotąd, ponieważ wydała na nie więcej, niż wydać mogła. O sobie mało myślała; wobec trosk, które ją obiegły, i celu, ku które­mu dążyła, ilość i rodzaj żywności mającej podtrzymać jej życie nie mogły w myślach jej wielkiego zajmować miejsca. Sądziła, że szklanką mleka i paroma bułkami dzien­nie zdoła przez czas jakiś dostatecznie podtrzymać swe siły. Ale mała Jancia, drżąca nieraz od chłodu w izbie źle ogrzanej, potrzebowała koniecznie raz na dzień przy­najmniej ciepłego pokarmu.

Toteż młoda wdowa za pozostałe jej kilka złotych za­opatrzyła się w trochę masła, kaszy i mały garnuszek.

„Zamiast z rana, palić w piecu teraz będę w połu­dnie — myślała — i zarazem zgotuję co dzień dla Janci trochę gorącej strawy!”

Nie mogła też oswoić się z myślą, że dziecko jej za­przestanie jeść mięso. I tak już było ono blade, wątłe, zmęczone licznymi niewygodami, których dawniej nie znało. Ale mięso świeże kosztuje dużo, dla sporządzenia zeń potrawy trzeba też sporo drzewa spalić. Marta kupiła więc funt wędzonej szynki. Gdy załatwiała wszystkie te sprawunki, przychodziły jej na myśl tanie kuchnie. Sły­szała o nich kiedyś, wtedy gdy była jeszcze żoną urzędni­ka pobierającego znaczną płacę i sama hojną ręką przy­czyniała się do składek na rzecz dobroczynnych instytucji urządzanych. Oprócz tego jednak, że kuchnia tania w obecnym jej położeniu mogłaby dla niej być jeszcze za drogą, Marta czuła instynktowy, nieprzezwyciężony wstręt do uciekania się pod skrzydła jakiejkolwiek filantropijnej instytucji.

„Istnieje to dla starców — myślała — dla chorych, ka­lek, dla dzieci zresztą pozbawionych opieki lub ludzi osta­tecznie niedołężnych czy zniedołężniałych moralnie i umysłowo. Jestem młoda i zdrowa, wielu jeszcze rzeczy robić nie próbowałam, które może robić potrafię, a że nie udało mi się znaleźć zarobku w jednym zawodzie, mamże dlatego uciekać się do dobroczynności publicznej?”

„Nigdy!” — zawołała w duchu i otworzywszy znowu swój pugilaresik przeliczyła pozostałą w nim po załatwie­niu sprawunków drobną monetę. Znajdowało się tam jeszcze około trzech złotych.

„Wystarczy to jeszcze przez tydzień na mleko i bułki dla mnie i dla Janci — myślała. — Tymczasem dobrzy ci ludzie znajdą dla mnie pewno robotę…”

Znajomi Marty przy Świętojerskiej ulicy mieszkający byli w istocie ludźmi bardzo dobrymi i szczerze zajmo­wali się przyniesieniem pomocy ubogiej kobiecie, która wzbudziła w nich współczucie połączone z szacunkiem.

Poczciwym tym usiłowaniom dopomagało wielce szczę­śliwe położenie, jakie zajmował mąż Marii Rudzińskiej względem jednego z pism warszawskich ilustrowanych, najzamożniejszych i najwięcej rąk zatrudnić mogących. Był on współpracownikiem pisma tego dawnym, zasłużo­nym i wysoko szacowanym. Głos jego tak u wydawcy jak na sesjach redakcyjnych znaczył wiele, wstawienie się za kimś, słowo prośby przez niego wymówione lekceważo­nym być nie mogło. Do tego jeszcze Adam Rudziński był pisarzem wyłącznie prawie poświęcającym się badaniom kwestii społecznych, a pomiędzy nimi i położeniem w społeczeństwie kobiet ubogich. Martę widział on kilka razy w swym domu, gdy udzielała lekcji jego córce, a zaj­mująca powierzchowność młodej kobiety, żałobna jej suk­nia, pełen godności układ w połączeniu ze szlachetnym postępkiem jej, o którym w słowach pełnych zapału opo­wiedziała mu Maria, wzmogły gorliwość jego usiłowań.

Skutek usiłowań tych pomyślny był i prędki.

Jedna więcej para rąk nie okazała się zbyteczna dla pisma, które potrzebowało szerokiego współdziałania, i szło już tylko o stopień uzdolnienia nowej robotnicy, mający wyrokować o przyjęciu lub odrzuceniu jej prośby.

Jakkolwiek jednak starania Adama Rudzińskiego względnie do natury okoliczności otrzymały skutek bar­dzo prędki, względnie do położenia Marty czas trwania ich był bardzo długim. Od dnia, w którym dobrowolnie zrzekła się zawodu nauczycielskiego, upłynął tydzień, szczupłe pieniężne zasoby młodej kobiety wyczerpały się całkiem prawie, oprócz tego przymusowa bezczynność ciężyła jej straszliwie, sen odbierała i sumienie niepokoiła. Marta wyszedłszy pewnego ranka na miasto udała się na ulicę Długą i zapukała do biura informacyjnego. Ludwika Żmińska przyjęła ją daleko zimniej i urzędowniej niż wprzódy.

— Słyszałam — rzekła — że pani nie udzielasz już lek­cji w domu państwa Rudzińskich. To szkoda, wielka szko­da, jak dla pani tak dla mnie, od zdania bowiem takich domów zależy po większej części opinia podobnych mo­jemu zakładów.

Marta oblała się rumieńcem; zrozumiała wymówkę mieszczącą się w słowach właścicielki biura. Szybko jed­nak podniosła głowę i z wyrazem otwartości rzekła:

— Przebacz mi, pani, że naraziłam ją na zawód…

— Zawód osobiście mnie sprawiony bardzo tu małą po­siadałby wagę — przerwała Żmińska — ale jeżeli ludzie zawodzą się na moim słowie, zakład mój cierpi na tym bardzo…

— Omyliłam panią — ciągnęła Marta — dlatego, że omyliłam się na samej sobie. Panna Rudzińska była uczen­nicą zbyt daleko już dla mnie posuniętą w nauce. Sądzę przecież, iż gdyby szło o właściwe początki, zdołałabym odpowiedzieć może zadaniu. Z tą myślą przyszłam raz jeszcze do pani. Czy nie mogę otrzymać lekcji początków?

Postawa Ludwiki Żmińskiej była bardzo zimna.

— Osób poszukujących początkowych lekcji jest da­leko więcej niż takich, które pobierać je potrzebują — odrzekła po chwili z odrobiną ironii w głosie. — Konku­rencja ogromna, ceny więc bardzo niskie. Czterdzieści groszy, dwa złote najwyżej za godzinę…

— Przystałabym na wszelką opłatę — wymówiła Marta.

— Zapewne, przystać trzeba, skoro inaczej być nie mo­że. Ja jednak nic pani nie przyrzekam. Zobaczę, postaram się… W każdym razie wszystkie wiadome mi miejsca są dziś zajęte i przyjdzie pani długo czekać.

Gdy właścicielka biura wymawiała te słowa, Marta bacznie na nią patrzała. Oczy jej, smutne, zamyślone, lecz spokojne, szukały może na twarzy niemłodej kobiety te­go błysku rozrzewnienia i życzliwości, jaki zjawił się na niej, gdy była tu po raz pierwszy, ale Żmińska była tym razem niewzruszona, chłodna i urzędowa. Marcie przyszły na myśl słowa przed dwoma miesiącami z ust jej usły­szane:

„Kobieta wtedy tylko utorować sobie może drogę pra­cy, zdobyć byt niezależny i położenie szacunek nakazują­ce, jeśli posiada wyłączny jakiś talent lub doskonałą jaką umiejętność.”

Marta żadnego z warunków tych nie posiadała; właści­cielka informacyjnego biura, raz już zawiódłszy się na niej, poznawszy szczupły zasób jej wiadomości, małą do­niosłość jej uzdolnienia, uważała ją widocznie za klientkę bardziej natrętną i kompromitującą niż jakąkolwiek ko­rzyść zakładowi jej obiecującą. Tam zaś, gdzie zjawiało się codziennie kilka lub kilkanaście osób w tym samym położeniu, w jakim ona była, zostających, z tymi samymi prośbami na ustach, z takim samym niedostatecznym za­sobem w głowie, o trwałym współczuciu ze strony osoby, która je przyjmowała, i mowy być nie mogło.

Marta pojęła, że kariera jej w zawodzie nauczyciel­skim stanowczo skończona została, że gdziekolwiek z żą­daniem swym udałaby się teraz, przejrzano by naprzód towar wiedzy przez nią przynoszony, a przekonawszy się o podrzędnym jego gatunku, odprawiono by ją z niczym lub zepchnięto w szeregi czekające długo na zarobki ma­leńkie. Ona poprzestałaby zapewne na zarobku małym, ale czekać długo nie mogła.

Z ulicy Długiej idąc na Świętojerską Marta jedną tyl­ko myśl miała w głowie:

„Jakże nierozsądna byłam, jak nie znałam świata i sie­bie samej wtedy, gdym owego pierwszego wieczoru po zamieszkaniu w nędznej izbie myślała, że trzeba mi tylko pójść oświadczyć się z chęcią pracowania, aby zostać przy­jęta w szeregi pracujących. Oto idę teraz z ulicy w ulicę, od jednego domu do innego i szukam… A jednak… gdybym umiała!…”

Maria Rudzińska spotkała przychodzącą do niej z we­sołą twarzą, uścisnęła gorąco jej ręce i uprzedzając pyta­nie rzekła:

— Pismo, którego mąż mój jest współpracownikiem, a po części i współredaktorem, potrzebowało właśnie oso­by umiejącej rysować. Oto jest szkic narysowany przez znanego u nas rysownika, którego skopiowanie pani powierzonym zostało. Co do opłaty, zależeć już ona będzie całkiem od zalet pracy pani; ta, którą wykonasz teraz, ma być próbą stanowiącą o zamówieniach dalszych.

Blady promień grudniowego słońca, przebijając się przez las gzymsów i zasłony murów, ozłacał małe okienko poddasza i ślizgał się po czarnej powierzchni stołu, nad którym siedziała Marta z oczami utkwionymi w leżący przed nią rysunek. Było tam tylko parę drzew rozłoży­stych, kilka gęstych krzewów, w cieniu ich siedząca pięk­na postać kobieca i parę uśmiechniętych główek dziecię­cych, wychylających się zza uplotów gałęzi. Na najdal­szym planie w niepewnych już, ale wdzięcznych zarysach ukazywał się domek wiejski z werandą oplecioną bluszczem i wybiegająca zza niego droga, której szlak kręty i mgłą przysłoniony rozpływał się i niknął w oddaleniu. Była to kompozycja prosta, jedną ze scen codziennego wiejskiego życia przedstawiająca, ale wykonana biegłą i natchnioną ręką utalentowanego rysownika, stanowiła piękne, acz drobne dzieło sztuki. Od wiejskiego domku, czterema swymi prostymi oknami wdzięcznie spoglądają­cego na widza, i smukłej postaci kobiecej, w pełnej roz­kosznego zaniedbania postawie siedzącej pod cieniem drzewa, do figlarnych twarzyczek dziecięcych, przeglądających zza uplotu różanych gałęzi, i krętego szlaku dro­gi, rozpływającego się śród mgły i przestrzeni, wszystko tu nosiło na sobie piętno szczęśliwie pochwyconej i dobrze uwydatnionej charakterystyki, zachwycało oko, budziło wyobraźnię, skłaniało myśl do porównań i odgadywań. Wyborna poprawność i przedziwna lekkość rysunku szła tu w parze z poetycznością pomysłu, uwydatniając i pod­nosząc jego zalety. Natchnienie i znajomość techniki za­równo dopisały artyście w chwili, gdy lekką, a zarazem pewną siebie ręką rzucał na papier tę wiązkę linii, z któ­rej powstała całość pełna głębokiego uczucia, prostego wdzięku i cichej harmonii.

Techniczne zalety rysunku nie od razu przecież przy­kuły do siebie uwagę Marty; siłą wspomnień i tragiczno­ścią kontrastu pochwyciła ją naprzód myśl kompozycji. Z wiejskiego domu, z drzew cienistych i krzewów gałęzistych, z twarzy młodej matki, ścigającej wzrokiem falu­jące za przeczystą gęstwiną ruchy dwóch drobnych po­staci dziecięcych, trysnęły ku młodej kobiecie wspomnie­nia zalewające pierś jej falą uczucia bolącą i razem roz­koszną. I ona także żyła kiedyś w takiej cichej, kwiecistej, cienistej ustroni, deptała lekką stopą puszystą murawę, zrywała róże z chylących się ku niej gałęzi krzewów i z drobnymi rękami pełnymi wonnego kwiecia biegła ku takiej werandzie, takim jak tu bluszczem ocienionej, śród czterech okien rozgrzanych upalnym słońcem rozwiesza­jącej namiot zielony, pod chłodną i orzeźwiającą osłonę gotowy przyjąć ukochane dziecię domu!

I za jej także chyżymi stopami posuwało się niegdyś troskliwe spojrzenie matki, i ku niej także trwożny głos macierzyński wołał, aby nie wybiegały poza dom daleko, na tę drogę, która pełna kamieni i wąwozów, zawad i niebezpieczeństw kręto wiła się i przepadała śród tajemniczych wzgórz i niedojrzanych przestrzeni. Daremne wo­łanie! Daremne drżenie macierzyńskiego serca!

Przyszedł czas, w którym dziecię wiejskiego domu wy­szło na ową drogę zza ścian jego wybiegającą krętym, ka­mienistym szlakiem i poszło w świat pomiędzy tajemnicze wzgórza, w nieznane przestrzenie, pomiędzy zawady i niebezpieczeństwa i zaszło tu, gdzie u szczytu wysokiej miej­skiej budowy wznosiły się cztery ściany ciasne, nagie, zim­ne, duszne, samotne… Był to kontrast przeszłości z teraź­niejszością. Marta oderwała oczy od rysunku, powiodła spojrzeniem wokół izby, zatrzymała je na bladym dzie­cięciu, które owinięte od chłodu wełnianą chustką matki drżało jednak i na kształt znękanej ptaszyny tuliło głów­kę do jej kolan… W uchu kobiety dźwięczał znany, dobrze zapamiętany śpiew małego ptaszka, tego samego, zda się, ptaszka, który na rysunku muskał rozpiętymi skrzydłami szczyt różanego krzewu, a z tym echem oddalonego wspomnienia łączył się ciężki, drżący od zimna oddech jej dziecka… Po nici wspomnienia przypłynęła ku niej pięk­na twarz matki, potem łagodne oblicze ojca, potem jeszcze ujrzała zawieszone przed sobą w powietrzu ciemne oczy młodzieńca, które wpatrzone w nią z głębokim wyrazem mówiły jej: „Kocham!”, w czasie gdy usta jego wymawia­ły: „Zostań moją żoną!”. Wszystkie te rysy drogie jej nad życie, pomroką śmierci pochłonięte na zawsze, wszystkie miejsca, w których rozwijała się bezchmurna sielanka dzieciństwa jej i pierwszej młodości, wszystkie światła pogasłe, uroki rozwiane, radości zatrute i połamane pod­pory drgnęły życiem, przybrały dawne kształty i barwy, skupiły się w jeden obraz i zawisły przed nią, niby w ra­my przerażającej brzydoty i nagości, oprawione w puste, szare, zimne kąty samotnej izby.

Marta nie patrzała już na rysunek; utkwione w pustą przestrzeń nieruchome jej źrenice zaszły szklistą powłoką, która jednak nie topiła się w łzy, pierś jej oddychała szyb­ko i ciężko, ale łkań nie wydawała. Płacz gwałtowny roz­rywał widocznie wnętrze tej kobiety, ale ona walczyła z nim, walczyła z sercem swym, usiłując stłumić przyśpie­szone jego bicie, i z rozgorzałą swą głową, odtrącając od niej roje wspomnień i falę marzenia. Był w niej tajemny głos jakiś, który wołał, iż z każdą łzą, która wypłynie z jej oka, z każdym łkaniem, które wstrząśnie piersią, z każdą sekundą, spędzoną w tej strasznej męczarni ducha płaczą­cego nad grobami nadziei swych i miłości, ujdzie cząstka sił jej i woli, ubędzie odrobina energii, cierpliwości i wytrwałości. A jej tych sił, tej woli, tej wytrwałości trzeba było tyle, tyle! Południe życia jej stało się dla niej tak surowym i wymagającym, jak pieszczotliwym i po­błażliwym był jego poranek. Jancia podniosła ku matce bladą twarzyczkę.

— Mamo! — ozwała się jękliwym głosem. — Jak tu dziś zimno! Rozpal ogień na kominku!

Za całą odpowiedź Marta schyliła się, wzięła dziew­czynkę w objęcia, przycisnęła mocno do piersi drobne jej ciałko, do czoła jej przylgnęła ustami i tak została przez chwilę nieruchoma… Nagle powstała, ściślej owinęła Jan­cię wełnianym szalem, posadziła ją na niskim stołeczku, przyklękła przed nią, uśmiechnęła się, pocałowała ją w blade usteczka i zupełnie prawie swobodnym głosem rzekła:

— Jeżeli Jancia spokojnie bawić się będzie swoją lalką, jutro lub pojutrze skończę robotę, drewek kupię i rozpalę dla Janci taki śliczny, ciepły ogień. Czy dobrze, Janciu? Czy dobrze, moje dziecko kochane?

Uśmiechnęła się mówiąc to i rozgrzewała w swych dłoniach zziębnięte ręce dziewczynki. Jancia uśmiechnęła się także, usta jej dwoma pocałunkami zamknęły na chwi­lę wpatrzone w nią oczy matki, sięgnęła po lalkę swoją, po parę drobnych drewnianych zabawek i przestała pa­trzeć w okopconą, pustą i chłodem wiejącą głębię komina. Cisza zupełna panowała znowu w izbie, Marta siedziała za stołem i przyglądała się robocie wybornego rysownika.

Teraz zwyciężone i odepchnięte rozkazem woli wspom­nienia i żale legły na dnie jej piersi, nie umarłe, lecz mil­czące, twarz jej wyrażała spokojne skupienie wszystkich władz umysłu i tylko oczy jaśniały żywym połyskiem za­pału, z jakim przystępowała do tej nowej próby sił swych i uzdolnień. Teraz nie w pomyśle już artysty, nie w rzew­nej uczuciowości i poetyczności obrazka zatonęła uwaga Marty, ale w technice wykonania, w tej technice, która, biegła w znawstwie, bogata w środki, sięgała do gruntu istoty sztuki i zarazem z lekkością ptaszęcego pióra śliz­gała się po jej powierzchni, małymi sposobami tworzyła rzeczy piękne, wcielała pomysł w każdą, by najsubtelniej­szą linijkę, posługiwać się umiała każdą cząstką płaskiej powierzchni, którą dowolnie jakby orzucała smugami świateł i cieniów. Marta nie rysowała nigdy z natury, ale kopiowała niegdyś małe krajobrazy, drzewa, kwiaty, twarze ludzkie. Doskonałość więc leżącego przed nią rysunku zachwyciła ją, ale nie zniechęciła.

„Nie jestem zapewne taką artystką jak ten, który na­rysował ten śliczny obrazek — myślała — ale skopiować robotę czyjąś potrafię chyba… potrafić muszę.”

Myśląc tak, otworzyła podługowate pudełko, w którym mieściły się przyrządy do rysowania. Maria Rudzińska, wiedziona dobrocią serca i delikatnością uczuć, odgadła nową potrzebę, w jakiej znajdzie się uboga kobieta, i wrę­czyła jej to pudełko wraz ze wzorem, z którego kopia wy­konana być miała. Ołówek Marty posuwał się po gładkim papierze; czuła, że ręka jej była lekką, że myśl jej spaja­ła się ściśle z myślą artysty, że oko jej dostrzegało bez trudności najzawikłańsze zgięcia linii, najsubtelniejsze różnice i przelewania się świateł z cieniami. Serce jej uderzało coraz silniej i radośniej, oddech stawał się coraz łatwiejszym, rumieniec wstępował na blade policzki, oczy rozpłomieniały się pogodą i płonęły zapałem. Pocieszycielka strapionych, towarzyszka samotnych, piastunka burzami życia miotanych, praca, wstąpiła na ubogie podda­sze i przywiodła ze sobą — spokój. Daremnie promień słońca pieszczący z rana nagie ściany izby zniknął za wy­sokimi dachami domostw, daremnie wielkie miasto toczyło w dole głuche swe, tajemnicze, nieustanne gwary, Marta nie widziała nic i nic nie słyszała.

Podnosiła czasem oczy od roboty, aby popatrzeć na ci­cho w kącie izby bawiące się dziecię, przemawiała doń słów parę i znowu pogrążała się w swym zajęciu. Niekie­dy brwi jej zsuwały się, wyraz głębokiego namysłu osia­dał na czole. Trudności i zagadnienia sztuki zjawiały się wtedy przed nią i stawiły jej twarde, urągliwe czoło. Ale ona łamała się z nimi i zdawało się jej, że przełamywała je szczęśliwie. Gdy podnosiła głowę i przypatrywała się swej robocie, miała uśmiech na ustach, który znikał, gdy porównywać ją zaczynała z robotą mistrza. W umyśle jej rodziły się znać wątpliwości i obawy, ale ona usuwała je od siebie jak coś zbyt natrętnego, zbyt dla niej ciężkiego, dla serca dolegliwego. Pracowała z wielkim skupieniem umysłu, z niezmiernym wytężeniem woli, z porywającym zapałem wyobraźni rozkochanej w przedmiocie swej pra­cy; pracowała z całego rozumu, z całej duszy i z całych sił swoich i przestała pracować wtedy dopiero, gdy do iz­by napływać poczęły pierwsze cienie wieczornego zmro­ku. Wtedy zawołała do siebie Jancię, posadziła ją na ko­lanach i patrząc w dziecięcą twarzyczkę, uśmiechnęła się do niej znowu. Ale teraz uśmiech jej był innym niż z ra­na, niewymuszonym przemocą na ściśniętym boleścią sercu, niesprzeczający się z posępnym wyrazem oczu. Wykwitł on sam przez się i bez wysiłku z piersi młodej matki, ukojonej pracą, rozgrzanej nadzieją.

Marta opowiadała małej córeczce swej jedną z owych bajek, których treść upleciona ze zjawisk cudownych, z barw tęczowych, ze śpiewów ptaszęcych i skrzydeł anielskich tak bardzo pochłania umysły i zachwyca wy­obraźnie dziecięce; ale gdy usta jej snuły dla biednego, uczty podobnej od dawna spragnionego uszka długie nici fantastycznych opowieści, głowę jej napełniała myśl jed­na, powtarzająca się wciąż, niby przygrywka mieszcząca w sobie temat pieśni życia: „Gdybym potrafiła… jeżeli potrafię… jeżeli umiem!…”.

„Czy potrafiłam? Czy umiem?” — myślała Marta w pa­rę dni potem, wstępując na wschody mieszkania Rudziń­skich.

Wewnętrzne pytania te młodej kobiety nie otrzymały tym razem stanowczej odpowiedzi. Wkrótce jednak nastą­pić ona miała; dzień jutrzejszy bowiem był dniem prze­znaczonym na sesję redakcyjną, na której ludzie kompe­tentni wydać mieli sąd o mierze artystycznych uzdolnień Marty i wartości dokonanej przez nią roboty.

— Przyjdź pani pojutrze z rana — rzekła Maria Ru­dzińska. — Mąż mój przyniesie dla niej z jutrzejszej sesji pewną już wiadomość.

Marta przybyła w oznaczonej porze. Właścicielka ład­nego saloniku spotkała ją ze zwykłą uprzejmością i uka­zała jej fotel stojący przy stole, na którym leżała przed dwoma dniami ukończona robota Marty i przy którym siedział mężczyzna średniego wieku, z twarzą rozumną, szlachetną i łagodną. Był to Adam Rudziński; powstał na powitanie Marty, z pełnym uszanowania ruchem podał jej rękę, a gdy usiadła, usiadł także, spuścił oczy i milczał chwilę.

Maria usunęła się w głąb salonu i widocznie zasmuco­ną twarz oparłszy na ręku siedziała też ze spuszczonymi oczami w milczeniu. Przez kilkanaście sekund ciężka ci­sza panowała w salonie. Każdej z trzech obecnych osób pierwsze słowo mającej toczyć się rozmowy trudnym znać było do wymówienia. Adam Rudziński pierwszy przerwał milczenie.

— Smutno mi bardzo — rzekł — iż jestem posłem przy­noszącym pani niezbyt zapewne miłe wiadomości. Nie by­ło przecież w mocy mojej uczynić je innymi, niż są…

Umilkł i patrzał na Martę oczami, w których malowała się szlachetna otwartość, połączona ze szczerym współ­czuciem. Przerwał na chwilę mowę swoją dlatego może, aby dać czas młodej kobiecie do zebrania sił, do przygoto­wania się na przyjęcie ciosu, który miał ją spotkać. Marta zbladła trochę i spuściła nagle oczy, ze skupioną uwagą wpatrzone dotąd w twarz przemawiającego do niej mężczyzny. Z ust jej nie wyszedł przecież wykrzyk żaden, ani z piersi westchnienie. Adam Rudziński z postawy i wyra­zu twarzy młodej kobiety odgadł, że umiała powściągać się i mogła być mężna. Po chwili tedy mówił dalej:

— W sprawie, która obecnie panią zajmuje, sam oso­biście kompetentnym sędzią nie jestem i powtórzę tu tyl­ko słowa, które zlecono mi przed panią powtórzyć. Uczy­nię zaś to z zupełną otwartością dlatego, ażeby oszczędzić pani nowych zawodów i rozczarowań, i dlatego także, iż materialnie i moralnie nic szkodliwszym nie jest dla czło­wieka, jak nieznanie własnych zasobów, z którymi przy­chodzi do wrót społecznego życia, jak częste mylenie się na samym sobie. Z roboty, którą pani wykonałaś, widocz­nie się okazuje, że uczyłaś się pani rysunku i posiadasz istotne zdolności, ale… uczyłaś się go pani za mało, za po­bieżnie, za powierzchownie, przez co zdolności jej niedo­statecznie wyćwiczone, w wymagania sztuki niewtajem­niczone, należytego stopnia rozwoju i siły nie dosięgają. Sztuka wszelka posiada dwie strony: jedną, która wypły­wa z samej natury poświęcającego się jej człowieka, z przyrodzonego mu talentu, i drugą, z którą nikt już nie rodzi się, którą nabyć można tylko pracą, nauką. Z talen­tu powstaje zapewne natchnienie, ale natchnieniem, raz już istniejącym, rządzi umiejętność. Umiejętność tech­niczna nieożywiona talentem prawdziwego dzieła sztuki stworzyć nie może i posługuje co najwięcej rzemieślni­czym robotom. Ale nawzajem talent, choćby najwyższy, pozbawiony umiejętności technicznej, jest siłą pierwotną, ślepą, nierozwiniętą i zarazem nieokiełznaną, zdolną co najwięcej tworzyć rzeczy kalekie, chaotyczne i niekom­pletne. Pani posiadasz do rysunku talent, talent dość na­wet wysoki, skoro odgadnąć go można w robocie pani pomimo więcej niż wadliwej techniki jej wykonania. Ale…

— Adamie! — ozwał się w tej chwili głos gospodyni domu. Maria Rudzińska powstała i zbliżając się do stołu, przy którym toczyła się rozmowa, patrzała na męża z wy­razem prośby w oczach, na słuchającą go kobietę z żalem i trwogą. Marta zrozumiała obawę dobrej kobiety. Pod­niosła głowę i rzekła pewnym głosem:

— Pani! Ja pragnę usłyszeć całą, całą prawdę. Z krót­kich dotąd doświadczeń moich przekonałam się o wielkiej słuszności tego, co mąż jej powiedział przed chwilą: nic materialnie i moralnie szkodliwszym nie jest dla człowie­ka, jak nieznanie własnych zasobów, z którymi przycho­dzi do wrót społecznego życia, jak częste mylenie się na samym sobie…

Maria usiadła przy stole, Marta zwróciła wzrok na Adama Rudzińskiego, który mówił dalej:

— Sztuka posiada różne stopnie, znajomość jej ludzie nabywają dla różnych celów. Dość niski nawet stopień artystycznego wykształcenia dostatecznym jest, aby do­starczyć posiadającemu go człowiekowi pewną sumę przy­jemności, którą upiększa, urozmaica on chwile życia so­bie i otaczającym. Pobieżna ta znajomość sztuki, owładanie drobną częścią wiadomości o niej i środków ku jej wcieleniu służących nazywa się dyletantyzmem artystycz­nym, posiada pewne dodatnie znaczenie w salonach, a choćby w salonikach, zgadza się z bytem zamożnym, co najmniej dostatnim, zaprawiając go pewną dozą wdzięku, poezji, świąteczności wrażeń i zajęć. Dyletantyzm ten jednak, jakkolwiek niepozbawiony całkowicie stron szla­chetnych i pożytecznych, jakkolwiek dość szerokie miej­sce zajmujący w duchowej ekonomice ludzkości, nie może być niczym innym jak dodatkiem, przyozdobieniem życia, wdzięcznym wzorkiem rzuconym na osnowę istnienia dla ubarwienia jej i urozmaicenia. Budować na nim byt fi­zyczny, owijać wkoło niego przędzę ducha tak długą, jak długim jest życie ludzkie — niepodobna i nie godzi się. Niepodobna, gdyż z przyczyny niekompletnej wynikać nie może skutek kompletny; nie godzi się, gdyż to, co oddaje światu drobną i wielce cząstkową przysługę, nie po­siada prawa rościć do świata pretensji o przysługę wza­jemną, tak ważną i zupełną, jaką jest byt fizyczny i spo­kój moralny. Ponad dyletantyzmem artystycznym do­piero, w wysokościach, o których częstokroć ten najlżejszego nie ma wyobrażenia, istnieje — artyzm, siła potężna, kompletna, z rozwiniętego do ostatecznych granic, prawidłowo ukształtowanego, przyrodzonego talentu i gruntownej, szerokiej wiedzy złożona. Dyletantyzm jest zabawką życia — artyzm tylko może być dlań opoką. Mo­że on być dla życia opoką, fizyczny byt zarówno jak mo­ralny podpierającą. Ale w dziedzinie sztuki, jak nauki, jak rzemiosła, ten otrzymuje najwięcej, kto w dzieła swe, społeczności ofiarowywane, wkłada największy kapitał czasu, pracy, umiejętności i wprawy. Tu, jak gdzie indziej, istnieje konkurencja, żądanie i ofiara stają naprzeciw sie­bie, przyglądają się sobie i ważą się wzajemnie; tu, jak gdzie indziej, stopień dobrobytu robotnika zostaje w pro­stym stosunku ze stopniem doskonałości wyrobów. W dziedzinie sztuki, tak jak w każdej innej dziedzinie ofiarującej pole dla pracy ludzkiej, człowiek zdobyć może dostateczne, niekiedy świetne warunki bytu, zdobyć je przecież może wtedy tylko, jeśli posiada talent nie tylko przyrodzony, ale wykształcony, jeśli nie jest dyletantem tylko, ale artystą.

Wypowiedziawszy to wszystko, Adam Rudziński po­wstał i z uszanowaniem skłaniając się przed Martą, dodał:

— Przebacz pani, że mówiłem tak długo. Nie mogłem jednak rozmowy mej z nią zawrzeć w kilku słowach. Lę­kałem się, abyś pani nie przypuściła, iż ci, którzy moimi usty odrzucają jej pracę, powodują się kaprysem lub uprzedzeniem jakim, które by w tym razie było niemal występkiem. Rysunek pani nie odpowiada potrzebom pi­sma, któremu miał służyć. Nie jest on dość poprawnym ani dość dokładnym, nie powtarza dostatecznie myśli i charakterystyki pierwowzoru. Twarz młodej matki, na przykład, rysowana była przez panią z widocznym uczuciem i zamiłowaniem, a jednak jakże rysy jej wydają się mglistymi w porównaniu z wyrazistością, którą im nadał umiejętny i wprawny rysownik. Jakże wskutek mglistości tej wiele ubyło wyrazowi tych oczu, ścigających porusze­nia ukochanych im istot, charakterowi tej głowy, podanej nieco naprzód, z gotowością niby wydania ostrzegającego lub pieszczotliwego wykrzyku. Drzewo to, tak bogato na wzorze rozwijające gałęzistą swą gęstwinę, wygląda tu ubogo i chorobliwie; droga wybiegająca zza domu, którą artysta umyślnie orzucił mgłą tajemniczości, na rysunku pani całkiem prawie osłonięta zbyt grubymi pociągami ołówka, staje się dla oka patrzącego zagadkowym prawie, niezrozumiałym, czarnym szlakiem. Zrozumiałaś pani pomysł artysty, wniknęłaś weń i polubiłaś go; jest to wi­docznym, niemniej przecież widocznie przy każdym szcze­góle, przy każdym pociągnięciu ołówka łamałaś się pani z techniką sztuki i nie przełamałaś trudności, jakie ci ona stawiała; nie przeniknęłaś jej zagadnień, ponieważ w ręku swym nie posiadałaś dostatecznych środków umiejętności, wprawy… Oto jest cała prawda, którą wypowiadam z po­dwójnym smutkiem. Jako znajomy pani żałuję, żeś pani nie otrzymała pożądanej ci pracy; jako człowiekowi, smut­no mi, żeś pani nie kształciła dostatecznie swego talentu. Posiadasz pani niezaprzeczony talent; szkoda, że nie uczyłaś się więcej, gruntowniej, obszerniej, że uczyć się teraz już jej podobno nie sposób…

Marta powstała, z wolna opuściła splecione ręce i wy­mówiła z cicha:

— Tak, uczyć się teraz już mi nie sposób… Nie mam na to czasu — dodała po chwili, po czym umilkła i stała chwi­lę ze spuszczonymi oczami w milczeniu. Adam Rudziński patrzał na nią z wielkim zajęciem, z trochą podziwu na­wet. Spodziewał się, obawiał się może łez, jęków, wyrzu­tów, mdleń i spazmów, natomiast usłyszał kilka zaledwie słów, wyrażających żal nad niemożnością uczenia się, nad brakiem czasu do uczenia się koniecznego.

Wiotka, delikatna, z wyniosłą postacią i piękną twa­rzą, kobieta ta posiadać musiała wiele energii, skoro po­trafiła bez łzy, bez westchnienia wysłuchać surowego wy­roku, skazującego na śmierć drogą jej nadzieję, przyjąć na barki swe ten niewymowny ciężar niepewności, nie­określoności położenia, jaki po krótkiej uldze spadł na nie znowu. Serce i głowa młodej kobiety bardzo ciężkimi mu­siały być w tej chwili, nie rozpłakała się ona jednak, nie jęknęła, nie westchnęła nawet.

Znać pora jęków głośnych i płaczu nie wstydzącego się oczu ludzkich nie przyszła jeszcze dla niej, duma jej człowiecza nie była jeszcze złamana ani siły starganymi. Wszak stała ona u początku dopiero kalwaryjskiej swej drogi, dwie stacje jej tylko przebyła, dwa razy tylko pło­nęła wewnętrznym wstydem, zadrżała do głębi w poczu­ciu własnej nieudolności.

Posiadała jeszcze dość sił, aby dumą i wolą powścią­gać wybuchy własnych uczuć; nie posiadała dość znajomo­ści samej siebie, aby przestać spodziewać się…

Adam Rudziński uszanował milczący żal ubogiej ko­biety; obcy jej w zupełności, kilka razy zaledwie przez nią widziany, uczuł, że w tej chwili oddalić się powinien. Pożegnawszy Martę, acz pełnym szacunku ukłonem, wyszedł z salonu, ale żona jego wtedy dopiero pochwyciła ręce Mar­ty i ściskając je w swych dłoniach, rzekła pośpiesznie:

— Nie trać nadziei, droga pani! Nie mogę pogodzić się z myślą, abyś tym razem jeszcze opuściła dom mój niepo­cieszona i niezaspokojona w słusznych swych żądaniach. Nie znam przeszłości twej, ale zdaje mi się, iż odgaduję trafnie, sądząc, że ubóstwo zaskoczyło cię niespodzianie, że nie byłaś przygotowana do zajęcia śród społeczności miej­sca pracownicy, dla siebie i dla innych byt zdobywającej…

Marta podniosła nagle oczy na mówiącą.

— Tak — przerwała z żywością — tak, tak…

Spuściła znowu oczy i chwilę milczała. Znać było, że myśl jej uderzona została z nagła uwyraźnieniem tego, co dotąd w nieokreślonych stawało przed nią zarysach.

— Tak — powtórzyła po chwili z mocą. — Ubóstwo i potrzeba pracy zaskoczyły mię niespodzianie. Nic mię nie uzbroiło przeciw pierwszemu, nic nie nauczyło dru­giej. Przeszłość moja była cała ciszą, miłością i zabawą… na burzę i samotność nie wyniosłam z niej nic…

— Okropny los! — wyrzekła po chwili milczenia Ma­ria Rudzińska. — Gdyby przeniknąć go, odgadnąć, zrozu­mieć całą jego okropność mogli wszyscy ojcowie, wszyst­kie matki!…

Powiodła dłonią po oczach i zwyciężając szybko swe wzruszenie, zwróciła się ku Marcie.

— Mówmy o pani — rzekła. — Jakkolwiek z dwóch już dróg, na jakie wstąpić próbowałaś, wytrącił cię brak stosownych do torowania ich narzędzi, nie trać nadziei i odwagi. Zawody nauczycielski i artystyczny okazały się dla pani niestosownymi, ależ praca umysłowa i artystycz­na to jeszcze nie cały zakres działalności ludzkiej, a nawet kobiecej. Pozostaje jeszcze przemysł, handel, rzemiosło. Gdyś pani rozmawiała z moim mężem, przyszła mi do gło­wy myśl szczęśliwa… Znam z bliska właścicielkę jedne­go z najzamożniejszych sklepów bławatnych… byłam z nią nawet parę lat na pensji i odtąd zachowałyśmy pomiędzy sobą stosunki, jeśli nie przyjaźni, to przynajmniej do­brej znajomości. Sklep obszerny, modny i zasobny do usług swych potrzebuje prawdziwej armii komisantów, subiektów itd. Co więcej, nie dawniej jak przed tygod­niem Ewelina D., spotkawszy się ze mną w teatrze, mó­wiła mi, że utraciła teraz jednego z najużyteczniejszych sklepowi jej subiektów i znajduje się z tego powodu w pewnym kłopocie. Czy zgodziłabyś się pani stać w skle­pie za kontuarem, przyjmować gości sklepowych, mierzyć materie, urządzać w oknach wystawy itd.? Miejsca takie bywają bardzo dobrze opłacane. Aby spełniać przywiąza­ne do nich czynności, niczego więcej nie trzeba jak uczci­wości, przyzwoitości układu i dobrego smaku. Czy pojedziesz pani ze mną do Eweliny D.? Przedstawię cię jej, w potrzebie poproszę, namówię…

W kwadrans po wymówieniu słów tych przez Marię Rudzińską dorożka wioząca dwie kobiety zatrzymała się przed jednym z najokazalszych sklepów, przy ulicy Senatorskiej istniejących. Przed drzwiami opatrzonymi w szerokie zwierciadlane szyby stały dwie karety, pięk­nymi bardzo końmi zaprzężone, ze stangretami w liberii na koźle.

Dwie kobiety wysiadły z dorożki i weszły do sklepu. Na odgłos dzwonka zawieszonego u drzwi zza długiego stołu, całkiem prawie przedzielającego sklep na dwie po­łowy, wybiegł młody mężczyzna i z bardzo zgrabnym ukłonem zapytał je, czego żądają.

— Chciałabym widzieć się z panią Eweliną D. — rze­kła Maria Rudzińska. — Czy jest w domu?

— Nie wiem z pewnością — z nowym ukłonem odpo­wiedział młody człowiek — ale natychmiast służyć pani będę odpowiedzią.

Kończąc te słowa, poskoczył ku przeciwległej ścia­nie i przyłożył usta do otworu tuby, prowadzącej na wyż­sze piętra domu głos mówiący na dole.

— Wyszła, ale zaraz wróci — odpowiedziano z góry.

Młody człowiek poskoczył znowu ku dwom niedaleko drzwi stojącym kobietom.

— Raczą panie usiąść — wymówił, wskazując stojącą w rogu sklepu aksamitem obitą kanapkę — albo — dodał, wyciągając rękę w stronę wschodów zasłanych kobier­cem — może na górę…

— Zaczekamy tutaj — odrzekła Maria Rudzińska i wraz z towarzyszącą jej kobietą usiadła na kanapie.

— Mogłybyśmy pójść na górę i doczekać się powrotu pani Eweliny w jej mieszkaniu — półgłosem mówiła Ma­ria do swej towarzyszki. — Zdaje mi się jednak, że dobrze będzie, jeśli przed rozmową z właścicielką sklepu przypa­trzysz się pani zwykłym zajęciom osób sprzedających to­wary i zobaczysz, na czym one polegają.

Widok, jaki oczom dwóch kobiet przedstawiał się w głębi sklepu, niezmiernie był ożywiony. Składało go osiem istot ludzkich głośno i z nadzwyczajnym zapałem mówiących i stosy materii rozwijanych, zwijanych, sze­leszczących połyskiem jedwabiu i wszystkimi barwami tego świata mieniących się i błyszczących. Z jednej stro­ny długiego stołu, całkowicie zakrytego piętrzącymi się jedne na drugich lub rozwiniętymi i falującymi sztukami kosztownych materii, stały cztery kobiety ubrane w atła­sy i sobole, właścicielki zapewne dwóch przed drzwiami sklepu oczekujących karet. Z drugiej strony stołu znajdo­wało się czterech młodych mężczyzn… tak, znajdowało się, niepodobna bowiem dla określenia pozycji, w jakiej zostawali, użyć innego wyrazu jak ten, który określa po­zycje ciał ludzkich wszelkie: stojące, chodzące, skaczące, przeginające się na wszystkie strony, wdrapujące się na wszystkie ściany, rozdające ukłony wszelkich znaczeń i rozmiarów, dokonywające gesty najrozliczniejsze za po­mocą najrozliczniejszych poruszeń rąk, piersi, głowy, ust, brwi, nawet włosów… Te ostatnie, jakkolwiek w zwykłym porządku rzeczy dość poślednią grające rolę w organizmie i powierzchowności człowieka, tu na szczególną zasługi­wały uwagę.

Wypomadowane, wyperfumowane, połyskujące, wo­niejące, w misterne pierścienie poskręcane lub w pełnym znaczenia nieładzie na czoła opadające, stanowiły one arcydzieła sztuki fryzjerskiej i zaraz do bardzo wysokie­go stopnia podnosiły wytworność postaci młodych skle­powych. Być może, iż postacie te nie były z przyrodzenia wielce wytwornymi, znać było nawet, że natura obdarzyła je niepospolitą siłą fizyczną, grubością i jędrnością muskułów, w zupełności upoważniającą do zajęcia się rodza­jem pracy cięższym nieco, mniej wybrednym i przyjem­nym, jak rozwijanie jedwabnych tkanin, przesuwanie w dwóch palcach pajęczych koronek i wywijanie politurowanym, leciuchnym, zgrabniuchnym łokciem. Ramiona ich były szerokie, ręce duże, palce grube, twarze niezbyt nawet młodzieńcze, dojrzałością rysów i bujnością zaro­stu trzydziestkę z górą objawiające. Ale z jakimże pełnym najwybredniejszego smaku wytworem sporządzone były czarne tużurki, szerokie ramiona te obejmujące, jak wspa­niale poniżej bujnych zarostów kolorowe krawaty rozwi­jały motyle swe skrzydła, jak wdzięcznymi gestami poru­szały się te duże muskularne ręce, jakie gustowne, a zara­zem bijące w oczy pierścienie zdobiły te grube palce! Nic na świecie, z wyjątkiem jednego śniegu, prześcignąć nie mogło w białości koszul, puszystymi żabotami i wypukły­mi haftami wzdymających się na ich piersiach, nic na świecie, żadna struna, żadna sprężyna, żadna gutaperczana piłka ani gorsetem wykształcona kibić niewieścia iść nie mogła w zawody z giętkością poruszeń ich, sprężysto­ścią poskoków, ruchliwością oczów i doskonałym wyćwi­czeniem języków.

— Kolor Mexique w białe ramaże! — mówił jeden z tych młodych panów, rozwijając przed oczami dwóch kupujących kobiet jedną ze sztuk materii.

— Panie przełożą może Mexique pur! — zawołał drugi.

— Albo gros grains, vert de mer! Jest to ostatniej mody…

— Oto są koronki Cluny do oszycia peplonów i wo­lantów — brzmiał dźwięczny głos męski przy drugim koń­cu stołu.

— Walansieny, alansony, briuże, imitacje, blondy­ny, iluzje…

— Fay koloru Bismarck! Może trochę zbyt światły, zbyt voyant? Oto inny z ramażem czarnym.

Bordeaux, couleur sur couleur! Pani żąda czegoś lżejszego?

Mosambique! Sułtan! Kolor de chair! Wyborny dla brunetek!

— Panie życzą sobie czegoś w pasy! W horyzontalne czy w perpendykularne?

— Oto jest materia w rejony! Białe i różowe, efekt wy­borny! Bardzo voyant!

— Rejony popielate, zupełnie dystyngowane!

— Rzut błękitny na białym fond! Dla osób młodych!

— Koronka na puf albo na papiliona? Oto są barby — z brzegami dentelés i unis — które panie wolą?

— Panie kupują Bismarck z ramażem? Bardzo dobrze! Ile łokci? Piętnaście? Nie! Dwadzieścia?

— Panie przekładają barby z brzegami dantelowanymi? Gust wyborny! Czy na papiliona?

— Dla pani rejony popielate, a dla pani rzut błękitny na białym fond? Po ile łokci?

Urywki te rozmów prowadzonych przez czterech mło­dych panów z czterema kupującymi paniami składały się na pewien, jeśli tak wyrazić się można, szczebiot, który wy­chodząc z ust mężczyzn sprawiał efekt wcale niepospolity. Gdyby nie brzmienia głosów, które jakkolwiek przedziw­nie ukształconymi modulacjami naśladowały miękko sze­lesty falujących materii i ciche szmery rozwijanych ko­ronek, niemniej przecież wychodziły z piersi męskich, zaopatrzonych wyraźnie przez naturę w dość potężne płuca i doskonale zbudowane organa głosowe, niepodobna by nawet wpaść na domysł, aby owe ramaże, rejony, rzuty, fondy, barby, wolanty, peplony, papiliony, aby cały ten szczebiot niezrozumiały wszelkiemu niepoświęconemu uchu, niesłychaną erudycję w dziedzinie gałganków roz­wijający, wychodzić mógł w istocie z ust mężczyzn — mężczyzn, tych przedstawicieli poważnej siły, poważnego myślenia i poważnego pracowania.

— Pani Ewelina D. wróciła! — rozległ się po sklepie basowy głos, z otworu tuby wychodzący.

Maria Rudzińska szybko powstała.

— Zaczekaj tu pani chwilę — rzekła do Marty — roz­mówię się wprzódy sama z właścicielką sklepu, aby w ra­zie odmowy z jej strony nie narażać pani na daremną przykrość. Jeżeli, jak mam nadzieję, wszystko pójdzie do­brze, przyjdę wnet po panią.

Marta z wielką wciąż uwagą przypatrywała się odby­wającej się z dwóch stron długiego stołu manipulacji sprzedawania i kupowania. Po bladych jej ustach przesu­wał się od czasu do czasu uśmiech: bywało to wtedy, gdy poskoki sklepowych panów stawały się najsprężystszymi, fryzury najruchliwszymi i oczy najwymowniejszymi.

Maria Rudzińska tymczasem przebiegła szybko wscho­dy puszystym zasłane kobiercem, dwie duże sale osławio­ne dokoła oszklonymi szafami i weszła do bardzo pięknie umeblowanego buduaru, w którym po kilku zaledwie se­kundach dał się słyszeć szelest szybko sunącej po posadzce jedwabnej sukni.

Ach! C'est vous, Marie! — zawołał dźwięczny, piesz­czony, bardzo mile w ucho wpadający głosik niewieści i dwie białe zgrabne rączki pochwyciły w uścisk obie ręce Marii.

— Usiądźże, moja droga, usiądź, proszę cię! Uczyniłaś mi prawdziwą niespodziankę! Jestem zawsze tak szczę­śliwa, gdy cię widzę! Jakże ślicznie mi wyglądasz! A sza­nowny małżonek twój czy zdrów i zawsze tak wiele pra­cuje? Czytałam ostatni artykuł jego o… o… nie pamiętam już doprawdy o czym… ale prześliczny! A miluchna Ja­dzia, czy dobrze uczy się? Mój Boże! Gdzie się to te czasy podziały, kiedyśmy z tobą, Maryniu, uczyły się także ra­zem u pani Devrient! Nie wyobrazisz sobie, jak drogim mi jest wspomnienie tych chwil z tobą na pensji spędzo­nych!

Zgrabna, wystrojona, trzydziestoletnia przeszło kobie­ta, z bardzo misternym kokiem z tyłu głowy, bardzo regu­larnymi, choć nieco już zwiędłymi rysami twarzy i z ruch­liwymi czarnymi oczami, ocienionymi brwią czarną i sze­roką, wymówiła ten potok wyrazów szybko, bez ode­tchnięcia prawie, nie wypuszczając z dłoni swych rąk Ma­rii, która usiadła przy niej na kozetce palisandrowej, kosztownym adamaszkiem obitej. Mówiłaby pewno dłu­żej jeszcze, ale Maria przerwała jej mowę.

— Droga Ewelino! — rzekła. — Przebacz, że skrócę tym razem powitanie moje z tobą i nie wdając się w żad­ne wstępy, zacznę rozmowę o interesie, który mi bardzo leży na sercu!

— Ty, Maryniu, masz do mnie interes? Mój Boże! Jak­że jestem szczęśliwa! Mów, mów co najprędzej, w czym ci mogę być użyteczna! Gotowam dla ciebie pójść pieszo na koniec świata…

— O, nie tak wielkiej ofiary żądać od ciebie będę, ko­chana Ewelino! — zaśmiała się Maria, po czym dodała po­ważnie. — Poznałam niedawno pewną biedną kobietę, któ­ra wzbudziła we mnie bardzo żywe zajęcie…

— Biedną kobietę! — z żywością przerwała właściciel­ka bogatego sklepu. — Żądasz więc pewno, abym jej w czym pomogła? O, nie zawiodłaś się na mnie, Maryniu! Ręka moja otwarta jest zawsze dla tych, którzy cierpią!

Mówiąc ostatnie wyrazy sięgnęła do kieszeni i wydo­bywszy z niej spory pugilares z kości słoniowej miała już go otworzyć, ale Maria zatrzymała jej rękę.

— Nie o jałmużnę tu idzie — rzekła. — Osoba, o któ­rej chcę ci mówić, nie żąda i nie przyjęłaby może jał­mużny… pragnie ona i poszukuje pracy…

— Pracy! — podnosząc lekko czarne brwi powtórzyła piękna pani Ewelina. — Cóż więc przeszkadza jej pracować?

— Wiele rzeczy, o których zbyt długo by mówić — po­ważnie odparła Maria i ujmując rękę dawnej towarzysz­ki nauk z prośbą i uczuciem w głosie dodała. — Do ciebie właśnie przybyłam, Ewelino, z prośbą, abyś jej dała moż­ność pracowania.

— Ja… jej… możność pracowania? A to jakim sposo­bem, moja droga?

— Abyś ją przyjęła za pannę sklepową.

Brwi właścicielki sklepu podniosły się wyżej jeszcze. Na twarzy jej malowały się zdziwienie i zakłopotanie.

— Droga Mario — zaczęła po chwili, jąkając się i z wi­docznym zmieszaniem. — To do mnie nie należy… w ogóle interesami tyczącymi się sklepu zajmuje się mąż mój…

— Ewelino! — zawołała Maria. — Dlaczego mówisz przede mną nieprawdę? Mąż twój jest właścicielem sklepu wobec prawa, ale ty zarządzasz interesami wspólnie z nim, więcej nawet od niego, i wszyscy wiedzą dobrze, tym bardziej ja wiem, że znasz się na interesach wybor­nie i masz dużo energii w przeprowadzaniu swych pla­nów… dlaczegóż więc…

Ewelina nie pozwoliła jej dokończyć.

— A więc tak, tak — wymówiła z żywością. — Przykro mi było odmawiać twej prośbie, Maryniu, i chciałam wy­mówić się znalezionym naprędce pretekstem, zrzucić wszystko na mego męża… Postąpiłam źle, nie byłam od razu otwarta, wyznaję, ale też, droga Mario, życzenie two­je najzupełniej niepodobnym jest do spełnienia, najzupeł­niej… najzupełniej.

— Dlaczego? Dlaczego? — pytała Maria z takąż samą żywością, z jaką przemawiała do niej Ewelina.

Obie kobiety posiadały znać charaktery żywe i wra­żliwe.

— Ależ dlatego — zawołała Ewelina — że w sklepie naszym kobiety nie zajmują się nigdy sprzedażą towarów, tylko mężczyźni.

— Ale dlaczegóż, dlaczego kobiety nie zajmują się tym, tylko mężczyźni? Czyż trzeba umieć po grecku albo móc giąć w palcach sztaby żelazne, aby…

— Ależ, nie, nie! — przerwała znowu gospodyni do­mu. — Mój Boże, wprawiasz mię, droga Mario, w prawdzi­wy kłopot. Jakże ci ja odpowiem na twoje: dlaczego?

— Czy należysz do osób, które nie zdają sobie sprawy z powodów swoich czynności?

— Ależ naturalnie, że nie należę do takich osób… Gdy­bym do nich należała, nie mogłabym być, tak jak jestem, czynną wspólniczką męża mego w przemysłowym przed­sięwzięciu… Oto widzisz dlatego, że… że taki już zwyczaj.

— Znowu chcesz mię zbyć niczym, Ewelino, a jednak nie uda ci się to. Dawne koleżeństwo daje mi prawo do pewnej nawet względem ciebie niedyskrecji. Powiadasz, że taki jest zwyczaj… ależ zwyczaj każdy musi mieć swoje przyczyny, leżące w interesach lub okolicznościach osób, które się go trzymają.

Gospodyni domu zerwała się z sofki i szybko parę ra­zy przebiegła pokój. Długi ogon jej sukni szemrał, sunąc się po posadzce, na twarz jej, na której tu i ówdzie ukazy­wały się ślady niedobrze startego pudru ryżowego, wybił się lekki rumieniec zakłopotania.

— Przypierasz mię do muru! — zawołała stając przed Marią. — Przykro mi będzie wymówić to, co wymówię… ale przecież ciebie bez odpowiedzi pozostawić nie mogę. Odpowiem ci: publiczność nasza nie lubi kobiet sprzeda­jących w sklepie… przekłada nad nie mężczyzn.

Maria zarumieniła się trochę i wzruszyła ramionami.

— Mylisz się, Ewelino — zawołała — albo mówisz znowu nieszczerze; to być nie może…

— A ja ci powiadam, że tak jest… młodzi, dobrze uło­żeni, przystojni sklepowi sprawiają dobry efekt, pociąga­ją do sklepu nabywców, a raczej nabywczynie…

Tym razem twarz Marii zapłonęła wstydem i oburze­niem. Ostatnie przemogło.

— Ależ to szkaradzieństwo! — zawołała. — Jeżeli mó­wisz prawdę, nie wiem już doprawdy, czemu ją przy­pisać…

— I ja nie wiem, czemu fakt ten przypisać należy, po prawdzie nie zastanawiałam się nigdy bardzo nad jego powodami… co mi do tego…

— Jak to… co ci do tego, Ewelino? — przerwała zno­wu Maria. — Czyż nie rozumiesz, że stosując się do tego, jak powiadasz, zwyczaju, schlebiasz jakiemuś złemu, nie wiem dobrze, jakiemu mianowicie, ale najpewniej złemu…

Właścicielka sklepu stanęła na środku pokoju i wpa­trzyła się w Marię szeroko otwartymi oczami.

W oczach tych było wiele sprytu, nawet rozumu, w tej chwili jednak po powierzchni czarnych błyszczących źre­nic przelatywały powściągane uśmieszki.

— Jak to? — wymówiła powoli. — Czyż sądzisz, Mario, że dla jakichś tam teorii powinnam antrepryzę naszą, je­dyny fundusz nasz i naszych dzieci, narażać na straty, na niebezpieczeństwa?… Dobrze to wam, literatom, rezonować w ten sposób, siedząc nad książką i piórem; my, przemysłowcy, musimy być praktycznymi…

— Czyliż przemysłowcy dlatego, że są przemysłow­cami, uważać się mają za uwolnionych od uczuć i obo­wiązków obywatelskich? — zapytała Maria.

— Wcale nie! — z nowym uniesieniem zawołała wła­ścicielka sklepu. — Toteż ani mąż mój, ani ja nie uchyla­my się nigdy od spełnienia tych obowiązków. Dajemy zawsze, ile tylko możemy…

— Wiem o tym, że jesteście dobroczynnymi, należy­cie do wszystkich składek i filantropijnych projektów, i zakładów, ale czyż tu o jałmużnę tylko idzie, o filantro­pię? Jesteście ludźmi zamożnymi, pod pewnym wzglę­dem wpływowymi, powinniście brać inicjatywę we wszystkim, co ma na celu poprawienie złych zwyczajów, prostowanie błędów społecznych!

Ewelina zaśmiała się z przymusem.

— Moja droga — rzekła — poprawianie i prostowa­nie należy do takich ludzi, jak mąż twój, na przykład… do uczonych, pisarzy, publicystów… My jesteśmy ludźmi ścisłego rachunku… najściślejsze zaś rachunki prowadzić musimy z publicznością, z jej gustami i wymaganiami… ona jest naszą panią, od niej zależy byt nasz… pomyśl­ność i przyszłość naszego przedsięwzięcia…

— Tak — z mocą rzekła Maria — i dlatego powin­niście schlebiać jej bezsensownym kaprysom i bardzo po­dejrzanej czystości i podejrzanemu smaku sympatiom… Aby cię za to, coś powiedziała, zmartwić trochę przy­najmniej, powiem ci, kochana Ewelino, że twoi sklepowi, krygujący się i na kształt papug paplający o ramażach i papilionach, doskonale śmiesznie wyglądają…

Ewelina parsknęła śmiechem.

— Wiem o tym! — zawołała, zanosząc się od śmiechu.

— I że gdybym była na twoim miejscu — ciągnęła Maria — doradziłabym tym panom, aby zamiast do jed­wabiów i koronek wzięli się do pługa, siekiery, młota, kielni lub czegoś podobnego. Daleko by z tym przyzwoi­ciej wyglądali…

— Wiem o tym, wiem! — śmiejąc się wciąż, wołała gospodyni domu.

— A na miejsce ich — kończyła Maria — wzięłabym kobiety, które zbyt mało mają sił fizycznych, aby orać, kuć i kamienice wznosić…

Ewelina przestała nagle śmiać się i z wielką powagą spojrzała na Marię.

— Droga Mario! — rzekła. — Ci ludzie potrzebują tak­że zarobku i potrzebują go daleko niezbędniej, gwałtow­niej niż kobiety… są oni przecież ojcami rodzin…

Tym razem Maria uśmiechnęła się.

— Moja droga — rzekła — muszę znowu odwołać się do praw koleżeństwa, aby ci powiedzieć, że machinalnie powtórzyłaś w tej chwili to, o czym mówiących słyszysz ciągle, a nad czym nigdy chyba nie zastanowiłaś się sama. Ci ludzie są ojcami rodzin, być może, ale kobieta, za którą wstawiałam się do ciebie, ma także dziecię, które wyżywić i wychować musi. Gdyby mnie, na przykład, spotkało nieszczęście utracenia zacnego i dobrego człowieka, który nie tylko daje mi szczęście sercu, ale pracą swą byt mi zabezpiecza, nie byłażbym matką i odpowiedzialną opie­kunką mojej rodziny? Gdybyście oboje, mąż twój i ty, za lat kilka zeszli ze świata i, jak bywa często, nie pozo­stawili po sobie majątku, czyliż najstarsza córka wasza nie byłaby obowiązana do podtrzymania bytu, do starań około wychowania i pokierowania w świecie młodszego rodzeństwa?

Ewelina słuchała słów tych ze spuszczonymi oczami, trudno jej było widocznie zebrać się na odpowiedź. Nie mniejszej jednak trudności doświadczała w odrzuceniu bez dostatecznych powodów prośby kobiety, z którą sto­sunek miłym znać był jej sercu, a może i pochlebiał jej miłości własnej. Niepospolity spryt, malujący się w wy­razie twarzy jej i oczów, poddał jej po chwili nową odpo­wiedź.

— Gdyby zresztą i nie to — rzekła, podnosząc oczy — znajdujeszże, droga Mario, przyzwoitym, aby młoda ko­bieta (protegowana twoja jest zapewne kobietą młodą) po całych dniach przebywała za jednym stołem z kilku mło­dymi ludźmi? Czy podobna okoliczność nie byłaby powo­dem zajść zgubnych dla niej, przykrych dla mnie, a sklep mój narażających wobec publiczności na pewną kompromitację?

— Powtórzyłaś znowu, Ewelino, jeden z krążących po świecie komunałów. Obawiacie się, aby praca wspólnie z mężczyznami podejmowana nie nadwerężyła cnoty i ho­noru kobiety, a nie obawiacie się, aby tego samego nie uczyniła bieda. Protegowana moja, jak nazywasz osobę, o jakiej mowa, przed trzema miesiącami utraciła męża, ma dziecię, które kocha, smutna jest, poważna, cała zajęta wyszukaniem dla siebie środków zarobkowania i, jak o tym przekonałam się sama, bardzo uczciwa. Czyliż mo­żesz przypuścić, aby kobieta w takim zostająca położeniu, z takimi uczuciami, wspomnieniami, z taką trwogą o ju­tro, mogła najlżejszą zwrócić uwagę na twoich wyelegantowanych pomocników? Zaręczam ci, że żadna myśl pło­cha nie powstałaby w jej głowie.

— Droga Mario! — zawołała Ewelina. — Tego, co powie­działaś, niczym dowieść niepodobna. Kobiety są tak pło­che… tak płoche…

— Prawda — z powagą patrząc na dawną koleżankę swą odparła Maria — ale czyż odpychanie ich od wszelkiej pracy dobrym jest lekarstwem na płochość? Raz jeszcze powtarzam ci, Ewelino, że kobieta, o której mówię, nie jest teraz ani płocha, ani nieuczciwa… Jeżeli jednak że­brząc pracy, jak jałmużny, od wielu drzwi odejdzie tak, jak od twoich za chwilę odejść jej przyjdzie, nie ręczę wcale, jaka stanie się w przyszłości.

— Przypierasz mię znowu do muru! — zawołała wła­ścicielka sklepu. — A więc dobrze, wierzę ci, że osoba, któ­rą się zajmujesz, jest wzorem i uosobieniem cnoty, powa­gi, uczciwości… ale czy również będziesz mi mogła zarę­czyć, że posiada ona tego ducha porządku, tę umiejętność ścisłego rachunku, tę akuratność w stawieniu się do robo­ty i pełnieniu jej, która nie cierpi ani chwili zwłoki, ani cienia zaniedbania?

Teraz przyszła na Marię kolej zawahania się z odpo­wiedzią. Przypomniała sobie niepowodzenie, jakie z po­wodu niedostatecznej umiejętności spotkało Martę w nauczaniu i rysowaniu, przypomniała sobie własne słowa Marty, przed kilku godzinami do niej wyrzeczone: „Nic nie uzbroiło mnie przeciw ubóstwu, nic nie nauczyło pracy”.

Maria milczała. Gospodyni domu, przenikliwa i żywa jak iskra, pochwyciła w locie chwilę zakłopotania i waha­nia się towarzyszki.

— Mówiłaś przed chwilą, droga Mario, że osobom zaj­mującym się sprzedażą towarów trzeba tylko umieć roz­wijać, układać i mierzyć materie. Tak to się zdaje na po­zór. W gruncie, powinny one posiadać wiele innych przy­miotów, jak na przykład: przyzwyczajenie do jak najściś­lejszego porządku, jeden bowiem przedmiot nie na właściwym miejscu umieszczony, jedna fałda materii źle zagięta, jeden zwój koronki niedbale rzucony sprawia za­mieszanie w sklepie lub przyczynia mu ważne straty. Trzeba także, aby sklepowi umieli rachować, i nie byle jak rachować, tam bowiem, gdzie w każdej godzinie, minucie niemal, wpływają sumy coraz nowe i coraz inne cyfry re­prezentujące, opuszczenie jednego grosza stać się może przyczyną nieładu w rachunkach, którego my najpilniej strzec się musimy. Na koniec i przede wszystkim sklepowi powinni znać świat, ludzi, wiedzieć, w jaki sposób z kim się obejść, jak komu dogodzić, komu wierzyć na słowo, komu odmówić kredytu itd. Wszystkich przymiotów tych najczęściej pozbawione są kobiety. Nieprzyzwyczajone do porządku, nieakuratne, dla przerachowania najdrobniej­szej sumy nosić muszą w kieszeni tabliczkę mnożenia, nie­winne trusiątka, tylko co odczepione od spódniczki mamy, zaledwie śmieją podnieść oczy na twarze kupujących, nie wiedząc, jak do nich przemawiać, co o każdym z nich my­śleć, albo też puszczone samopas, rozhukane, roztrzepane, pozują na lwice, wdzięczą się, mówią i postępują bez tak­tu, narażając siebie na niesławę, zakład, w którym pracu­ją niby, na kompromitację. Mężczyźni, jakkolwiek śmiesz­nymi wydają się z powodu układu swego i zajęć niezupeł­nie męskich, dla właścicieli sklepów są bardzo dogodnymi i użytecznymi. Dlatego może każdy sklep na większą ska­lę do usług swych używa mężczyzn, kto tylko zaś próbo­wał zastąpić ich kobietami, źle na tym wyszedł. Kobiety, moja droga, nie są dziś jeszcze wychowane tak, aby pogo­dzić się mogły z surowością obowiązku, despotycznością cyfry i wymaganiami tak różnolitej społeczności, jaką jest społeczność kupujących.

Właścicielka sklepu przestała mówić i z pewnym triumfem patrzyła na swą towarzyszkę. Miała w istocie do triumfowania słuszną przyczynę. Maria Rudzińska sta­ła ze spuszczonymi oczami, z wyrazem smutku na twarzy i milczała. Ewelina wzięła ją za rękę.

— No, powiedz mi, droga Mario — rzekła — powiedz szczerze: czy możesz ręczyć za to, że twoja protegowana jest osobą porządną, akuratną, biegłą w rachunkach, peł­ną taktu i znajomości ludzi, tak jak ręczyłaś, że jest ona uczciwa?

— Nie, Ewelino — z trudnością wymówiła Maria — za to ręczyć nie mogę.

— A teraz — z coraz większą żywością nacierała na to­warzyszkę właścicielka sklepu — powiedz mi, czy możecie wy, ludzie teorii i rozumowań, sprawiedliwie wymagać od nas, ludzi rachuby i praktyczności, abyśmy przez fi­lantropię, przez, jak mówiłaś, inicjatywę obywatelską przyjmowali do zakładów naszych osoby do interesów niezdatne, a przez to narażali się na kłopoty, straty, cał­kowity może upadek naszych przedsiębiorstw? Powiedz mi, czy ktokolwiek może słusznie wymagać od nas tego?

— Zapewne, że nie — wyjąkała Maria.

— Widzisz więc — rzekła Ewelina — że powinnaś mię mieć za usprawiedliwioną, jeśli życzeniu twemu zadość nie uczyniłam. Fakt wytrącania z dziedziny przemysłu kobiet ubogich jest zapewne smutny, ale na konieczność jego i nieuniknioność składają się tak kaprysy i niezupeł­nie jasne instynkty kobiet bogatych, żądnych rozrywki i Bóg wie jakich wrażeń, jak niedołężność, płochość, płyt­kość kobiet ubogich potrzebujących pracy, a pełnić jej nie umiejących. Kiedy pierwsze porozumnieją i wyszlachetnieją, a drugie okażą się lepiej przygotowanymi do peł­nienia zajęć ścisłych i obowiązkowych, wtedy odprawię moich subiektów, a ciebie poproszę, abyś na ich miejsce wybrała dla mnie z liczby twych protegowanych panny sklepowe.

Przy ostatnich słowach Ewelina D. z cechującą ją ży­wością ucałowała Marię w oba policzki.

Siedząca w sklepie kobieta w żałobie usłyszała szelest sukni i kroków swej chwilowej opiekunki wtedy, gdy ta znajdowała się jeszcze u szczytu schodów. Słuch jej był znać wyprężony, niecierpliwość wielka. Powstała i zato­nęła oczami w twarzy zstępującej ze wschodów kobiety. Po kilku sekundach patrzenia ręka jej zadrżała lekko i oparła się o poręcz krzesła. Ze spuszczonych oczu Marii i żywych rumieńców, które wystąpiły na jej policzki, od­gadła wszystko.

— Pani! — zbliżając się do Marii rzekła z cicha. — Oszczędź sobie przykrości opowiadania mi szczegółów. Nie przyjęto mię… wszak prawda?

Maria potwierdzająco skinęła głową i w milczeniu uścisnęła dłoń Marty. Wyszły ze sklepu i stanęły na sze­rokim chodniku ulicy. Marta była bardzo blada. Można by rzec, że ogarnął ją chłód dolegliwy, bo drżała trochę pod futrzanym okryciem, i że wstydziła się czegoś głębo­ko, bo nie mogła oderwać oczu od kamieni chodnika.

— Pani! — pierwsza ozwała się Maria. — Bóg widzi, jak mocno boli mię niemożność dopomożenia ci na twej trudnej drodze. Z jednej strony zapiera ci ją własne twe niedostateczne przygotowanie, z drugiej obyczaj, brak inicjatywy, zła sława, której używają kobiety pracow­nice…

— Rozumiem — z wolna i cicho wyrzekła Marta. — Nie przyjęto mię tu, bo opiera się temu zwyczaj, bo nie obudzam zaufania…

— Daj mi, pani, swój adres — unikając odpowiedzi, rzekła Maria. — Może dowiem się o czymś dla pani poży­tecznym, może będę kiedy mogła być jej pomocna…

Marta wymieniła nazwę ulicy i numer domu, w któ­rym mieszkała, potem podnosząc oczy, w których malo­wała się gorąca wdzięczność, obie ręce wyciągnęła ku do­brej kobiecie, chcąc ująć i uścisnąć jej dłonie.

Zaledwie jednak ręce dwóch kobiet połączyły się, Marta usunęła żywo swoją i cofnęła się parę kroków. Ma­ria Rudzińska wsunęła jej w dłoń tę samą kopertę z lilio­wymi brzeżkami, której ona dwa tygodnie temu przyjąć od niej nie chciała.

Marta stała chwilę nieporuszona, przedchwilowa bla­dość jej ustąpiła przed płomiennym rumieńcem.

— Jałmużna! — szepnęła. — Jałmużna! — i razem z tym wyrazem stłumiony jęk i głuche jakieś łkanie wstrząsnęły jej piersią. Nagle zaczęła biec szybko w stronę, w którą poszła Maria. Fala przechodniów, płynąca nieustannie chodnikiem, zakrywała przed nią osobę, którą dogonić pragnęła, i utrudniała gonitwę. Na rogu ulicy dopiero Marta ujrzała skręcającą w przeciwną stronę dorożkę, a w niej siedzącą Marię.

— Pani! — zawołała.

Głos jej był słaby, głuchy; przytłumił go, zdławił cał­kiem gwar i turkot uliczny.

Kobieta obdarzona litościwą ręką skierowała się ku Świętojerskiej ulicy z zamiarem zapewne zwrócenia da­ru, który gorącym rumieńcem upokorzenia piętnował jej czoło. Krok jej, szybki zrazu i gorączkowy, po chwili jednak stawał się coraz powolniejszym i mniej pewnym. Czy wzruszenia moralne, jakich tyle doświadczyła w dniu tym, zachwiały jej fizyczną siłą? Czy może ogarniał ją namysł jakiś głęboki, jakieś wahanie się wewnętrzne wstrząsało zamiarem, który powzięła była przed chwilą? Ściskała w dłoni delikatną kopertę, w której szeleściło parę wartościowych papierków, na rogu ulicy Świętojerskiej stanę­ła. Stanęła i przez chwilę pozostała nieruchoma, ręką oparta o róg muru, z twarzą bladą i pochyloną nisko. Na­gle zwróciła się w inną stronę i podążyła ku swemu mieszkaniu.

Duma i trwoga stoczyły w niej walkę ciężką, rozdziera­jącą, w której pierwsza uległa drugiej. Młoda i zdrowa, niczym jeszcze niesterana i nieznużona, łaknąca pracy wszystkimi siłami i pożądaniami swej istoty, Marta przy­jęła jałmużnę. Nie przyjęłaby jej może, uczucie godności osobistej nie ustąpiłoby w niej może przed obawą nędzy, gdyby była sama na świecie. Ale u szczytu wysokiej ka­mienicy, pomiędzy czterema nagimi ścianami dziecię jej drżało od zimna, tęsknymi oczami spoglądało w okopconą głębię pustego komina, bladością twarzyczki, zapadnię­ciem policzków, chorobliwą szczupłością drobnego ciałka wzywało obfitszego pożywienia…

I był to w życiu młodej kobiety dzień bardzo ważny, lubo ona z ważności jego nie zdawała sobie może dokład­nej sprawy. Był to dzień, w którym po raz pierwszy przy­jęła ona jałmużnę, a więc skosztowała tego chleba, który, gorzki dla starców i kalek, trującym jest i rozkładającym jadem dla młodych i zdrowych.

Tego wieczora w izbie na poddaszu palił się na komi­nie wesoły ogień, przy stole nad talerzem pełnym rosołu siedziała Jancia. Po raz pierwszy od dawna dziecię to do­świadczało przyjemnego poczucia ciepła i zajadało ze smakiem starannie sporządzoną, posilną potrawę. Toteż du­że czarne oczy dziewczynki przenosiły się z kolei to na ozłoconą promieniem głębię komina, to na leżącą obok ta­lerza krajankę chleba powleczoną warstewką masła, a usta nie zamykały się ani na chwilę. Marta siedziała przed ogniem w postawie nieruchomej; profil jej rysujący się na czerwonawym tle płomienia surowy był i zamyślony. Oczy jej błyszczały suchym połyskiem, brwi zbiegły się i utwo­rzyły pośród białego czoła głęboką bruzdę.

Przed nią, zawieszona w pustej przestrzeni, stała po­stać kobieca ze śmiertelną trwogą na twarzy, z rumień­cem wstydu na czole, z załamanymi rękami. Postać ta by­ła własną jej postacią odbitą w zwierciadle jej wyobraźni.

„Tyżeś to jest — mówiła w myśli Marta do zjawiska wyłonionego z własnego jej ducha — tyżeś to jest tą samą kobietą, która tak pięknie przyrzekała sobie i dziecięciu swemu, że pracować będzie, że wytrwałością, energią dro­gę sobie pomiędzy ludźmi utoruje i miejsce pod słońcem zdobędzie. Cóżeś od chwili owych bohaterskich postano­wień uczyniła? Jak spełniłaś obietnicę w głębinach ducha daną drogim cieniom ojca tego dziecięcia?”

Postać niewieścia zakołysała się w przestrzeni na wzór gałęzi wiotkiej, miotanej wichrami; za całą odpowiedź silniej załamała dłonie i drżącymi usty szepnęła:

— Nie potrafiłam! Nie umiem!

„O niedołężna istoto! — zawołała w myśli Marta. — Jesteśże godna nosić nazwę człowieka, skoro głowa twa tak bezmyślna, że nie wie dobrze, co sądzić o sobie samej, rę­ce tak słabe, że nie zdołają osłonić opieką jednej drobnej, biednej główki dziecięcej! Za cóż więc ludzie szanowali cię kiedyś? Możeszże teraz szanować samą siebie?”

Zawieszona w przestrzeni postać kobieca rozplotła dło­nie i zakryła nimi twarz swą, która schyliła się nisko. Z suchych dotąd oczu Marty łzy potoczyły się gorącym strumieniem i bujnymi kroplami przeciekały przez palce, którymi sobie twarz przysłoniła.

— Ty płaczesz, mamo! — zawołała mała Jancia i zer­wała się z krzesła.

Stanęła przed matką, oczami wpół zdziwionymi, wpół rozżalonymi patrzała na nią chwilę, aż nagle osunęła się na ziemię, drobnymi ramionami objęła jej kolana i pocałunkami okrywać zaczęła nogi jej i ręce. Marta odjęła dłonie od twarzy i kilka sekund siedziała jak skamieniała. Słodkie pocałunki ust dziecięcych paliły ją jak ślizgające się po ciele węże zgryzoty; gorąca miłość tej drobnej, u ko­lan jej klęczącej istotki rozrywała jej serce i na torturach rozciągała sumienie…

Pochyliła się, wzięła dziecię w objęcia, po kilka razy przycisnęła usta do czoła jej i policzków, potem zerwała się z siedzenia, poskoczyła ku oknu i upadając na kolana wzrok i ręce podniosła ku kawałkowi nieba, którego tło ciemne i głębokie błyszczało gwiazdami.

— Boże! — zawołała głośno prawie. — Daj mi miejsce na ziemi! Małe, biedne choćby miejsce, ale na którym po­mieścić bym się mogła wraz z dzieckiem moim! Nie po­zwól, abym omdlała i bezsilna po raz drugi jeszcze przy­jąć musiała jałmużnę, abym nie spełniła macierzyńskiego obowiązku, utraciła spokój sumienia i szacunek dla samej siebie!

Zaiste! Prośby, które kobieta ta zanosiła do nieba, nie­dorzecznie, niesprawiedliwie wymagającymi były, nie­prawdaż, czytelnicy? Nie żądała ona wprawdzie zasiadać na ministerialnym krześle ani imienia swego głosić po świecie stugębną sławą, ani w wyuzdanej swobodzie uży­wać zabronionych rozkoszy, ale pragnęła żyć i jedynej istocie, którą kochała na ziemi, życie kawałkiem chleba podtrzymać, pragnęła uniknąć doli żebraczej i móc przed samą sobą wstydem nie płonąć… Jakże ambitna była, zazdrosna, pożądliwa i w pożądaniach swych rozuzdana! nieprawdaż?

Zwyciężyła siebie znowu, zgnębiła i do milczenia zmu­siła szarpiące ją wstyd, żal, trwogę; powstała z klęczek ze spokojną twarzą, rozpłakaną dziewczynkę wzięła na swe kolana i cichym, łagodnym głosem — opowiadać zaczęła ulubioną jej bajeczkę. Posiadała ona w sobie widocznie sporą sumę sił ducha i woli. Miałyżby siły te pozostać dla niej bez użytku, posługiwać jej tylko w walkach uczuć, a giąć się kornie i upadać bezwładnie pod wrogą mocą niedołężności głowy i rąk, uciążliwości otaczających ją żywiołów zewnętrznych?

Przez całą długą noc zimową Marta niezamykającymi się ani na chwilę oczami patrzała w ciemność zalegającą izbę, machinalnie ścigała uchem spokojny oddech śpiącego obok niej dziecka i myślała nad tym, co jej jutro czy­nić wypada.

Nazajutrz około południa kobieta w żałobie wchodziła do niezbyt wielkiego, lecz bardzo wytwornego magazynu, za którego oknami zwieszały się bufiaste kobiece suknie i na kształt roju motylów najrozliczniejszymi barwami migotały zgrabne kapelusiki i malutkie czepeczki. Był to magazyn, w którym niegdyś Marta zaopatrywała się zwyczajnie w przedmioty do stroju potrzebne.

Na odgłos dzwonka, który zakołysał się u drzwi, z przy­ległego pokoju wyszła kobieta młoda jeszcze, z piękną ki­bicią i bardzo przyjemną twarzą. Spojrzawszy na Martę uśmiechnęła się i ukłoniła bardzo uprzejmie. Znać pozna­ła dawną swą klientkę i widziała ją znowu u siebie z przy­jemnością.

— Jakże dawno pani u nas nie była! — z jednostajnie uprzejmym uśmiechem rzekła właścicielka sklepu; wnet jednak szybkim spojrzeniem obrzucając żałobną suknię Marty dodała. — Mój Boże! Słyszałam o nieszczęściu, któ­re panią spotkało. Znałam przecież dobrze pana Świckiego!

Wyraz boleści przesunął się po twarzy młodej wdowy. Dźwięk nazwiska człowieka ukochanego i utraconego ostrzem sztyletu drasnął świeżą ranę jej serca. Nie wolno jej było przecież zatrzymywać się długo śród drogi i bez­czynnie słuchać rozmawiających w jej wnętrzu głosów, żalów i wspomnień.

— Pani! — rzekła, podnosząc oczy na stojącą przed nią kobietę. — Dotąd przychodziłam tu zwykle, aby nabywać różne rzeczy, teraz przychodzę do pani z prośbą, abyś chciała nabyć u mnie czas mój i pracę rąk moich.

Mówiąc to poskromiła drżenie głosu i na bladych ustach swych wymogła uśmiech.

— Szczerze pragnęłabym stać się pani w czym uży­teczna, ale… nie zrozumiałam dobrze znaczenia słów jej.

— Czy nie przyjmiesz mnie pani do zakładu swego na szwaczkę?

Właścicielka magazynu, usłyszawszy słowa te, nie wy­dawała się wcale zdziwiona ani zmieszana, nie zmieniła wyrazu twarzy pełnego uprzejmości i współczucia. Przez chwilę stała w milczeniu, namyślając się, potem wskazała ręką na drzwi przyległego pokoju i bardzo grzecznie rzekła:

— Chciej pani wejść do pracowni; będziemy tam mogły wygodniej pomówić o interesie.

Pracownia przytykająca do magazynu zawierała się w dość dużej sali, w której przy stole pod oknami umiesz­czonym, mnóstwem wstążek, koronek, piór, kwiatów i kawałków materii zarzuconym, siedziały trzy młode kobiety sporządzające kapelusze, stroiki na głowę i ozdoby do su­kien delikatnego odrobienia wymagające. W głębi sali rozlegał się turkot dwóch maszyn do szycia, nad którymi pochylały się także dwie postacie kobiece, pośrodku zaś stał stół cały okryty tablicami kroju i wielkimi kawałami sukien, płócien, batystów, muślinów, pośród których błyszczały stalowe nożyce, w ołów oprawne kredki i ołów­ki. Wszystkie kobiety znajdujące się w pracowni pilnie zajęte były swymi robotami, jedna z nich tylko przy wej­ściu Marty podniosła głowę znad maszyny, popatrzała na wchodzącą i spotkawszy się z jej wejrzeniem oddała jej grzeczny ukłon.

Właścicielka magazynu wskazała Marcie krzesło, przy jednym ze stołów umieszczone, po czym zwróciła się do młodej panny, która w tej chwili właśnie przypinała bo­gate strusie pióro do aksamitnego kapelusza.

— Panno Bronisławo! — rzekła. — Pani ta życzy sobie pracować u nas. Zdaje mi się, że okoliczności składają się bardzo szczęśliwie. Wczoraj właśnie mówiłyśmy z panią, że jedna jeszcze para rąk byłaby nam bardzo użyteczna.

Panna w ten sposób wezwana i widocznie pomiędzy pracownicami magazynu pierwsze miejsce zajmująca po­wstała i zbliżyła się do stołu.

— Tak, pani — rzekła — od oddalenia się panny Leontyny jedna z maszyn pozostaje bezczynna. Panna Klara i panna Krystyna nie mogą wydołać szyciu. Mnie także nie sposób zająć się krojem tyle, ile trzeba, ponieważ mu­szę dyrygować wyrabianiem kapeluszy. Robota opóźnia się, zamówienia nie spełniają się we właściwej porze.

— Masz pani zupełną słuszność — po chwili namysłu odpowiedziała właścicielka sklepu. — Myślałam już o tym sama. A ponieważ pani Świcka przybyła tu z chęcią pra­cowania u nas, zdaje mi się, iż nic nie przeszkadza, abym mogła spełnić życzenie osoby, która w innej porze była na nas łaskawa.

Panna Bronisława skłoniła się grzecznie.

— Zapewne — rzekła — jeżeli tylko pani zna się na kroju…

Słowa te wymówione były tonem pytania.

W tej samej chwili jedna z maszyn umilkła, a siedząca przy niej młoda kobieta, podniósłszy głowę, z widoczną uwagą zaczęła przysłuchiwać się rozmowie.

Trzy osoby stojące przy wielkim stole pośrodku sali umieszczonym milczały chwilę. Właścicielka magazynu i jej pomocnica z wyrazem pytania patrzały na Martę; Marta wiodła wzrokiem po rozpostartych na stole tabli­cach kroju, od góry do dołu zakreślonych czarnymi linij­ami, kropkami, wężykami, które, biegnąc wzdłuż i wszerz arkusza, krzyżując się, zbiegając, rozbiegając, za­kreślając najrozmaitsze figury jeometryczne, przedstawia­ły nieumiejętnemu oku chaos do rozwikłania niepodobny.

Powieki Marty podniosły się z wolna i ciężko.

— Nie mogę — rzekła — przyznawać się do umiejętno­ści, której nie posiadam, byłoby to z mej strony nieuczci­wością i zresztą nie przydałoby się na nic. Krój znam tro­chę, ale bardzo mało, o tyle, aby móc wykroić kołnierzyk, może koszulę… sukien, okryć, a nawet wytworniejszej trochę bielizny krajać nie potrafię…

Właścicielka magazynu milczała, ale po ustach pan­ny Bronisławy przeleciał niechętny trochę uśmieszek.

— To dziwne! — rzekła zwracając się do naczelniczki zakładu. — Mnóstwo osób żąda zajmować się szyciem, a tak trudno znaleźć kogoś, kto by był biegły w krajaniu. Jest to przecież podstawa całej roboty.

Tu biegła i niewątpliwie wysoko opłacana szwaczka zwróciła się do Marty.

— Co zaś do samego szycia? — wymówiła pytającym znowu tonem.

— Szyć umiem nieźle — odrzekła Marta.

— Na maszynie, zapewne.

— Nie, pani, na maszynie nie szyłam nigdy.

Panna Bronisława zesztywniała, założyła ręce na piersi i stała w milczeniu. Właścicielka magazynu wyglądała też w tej chwili sztywniej i chłodniej trochę niż wprzódy.

— Prawdziwie… — zaczęła po chwili, jąkając się i z trochą zmieszania — jestem prawdziwie bardzo zmar­twiona… potrzebowałam głównie osoby zdatnej do kroju… zresztą i do szycia, ale na maszynie… u nas nie szyje się inaczej jak na maszynie.

I znowu pomiędzy kobietami stojącymi przy stole pa­nowała chwila milczenia. Usta Marty drżały trochę, na twarzy jej gorące rumieńce mieniły się z bladością.

— Pani — wymówiła, podnosząc oczy na właścicielkę magazynu — czy nie mogłabym nauczyć się… pracowała­bym tymczasem darmo… byleby móc nauczyć się…

— To niepodobna! — ostrym trochę tonem zawołała panna Bronisława.

— To trudno — przerwała właścicielka magazynu i grzeczniejsza od swej domownicy, mówiła dalej. — Spo­rządzamy różne ubiory, po większej części na zamówie­nia, z materiałów kosztownych, do nauki i wprawiania się służyć niemogących… roboty wykonywać musimy śpiesznie, bo i tak z przyczyny niedostatku doskonale ukształconych pracownic czujemy trochę brak dostatecznej ilości rąk i opóźniamy się… co przynosi nam straty i nieprzyjemności. Dlatego możemy przyjmować takie tyl­ko pracownice, które są dostatecznie już przygotowany­mi… Bardzo żałuję, niech pani wierzy, iż bardzo żałuję, nie mogąc spełnić jej żądania…

Wtedy dopiero, gdy właścicielka magazynu kończyła te słowa, maszyna, która umilkła była przy rozpoczęciu się rozmowy, zaturkotała znowu. Schylona nad nią kobie­ta łzę miała w oku.

Marta po wyjściu z magazynu skierowała się nie ku mieszkaniu swemu, ale w inną zupełnie stronę. Z wyrazu twarzy jej poznać by można, że szła bez celu, ręce jej za­sunięte były w rękawy okrycia i ściśle z sobą zwarte. Marta doświadczała wciąż bezwiednego, lecz gwałtowne­go pragnienia podniesienia w górę splecionych dłoni i ści­śnięcia nimi głowy, która płonęła i ciężyła jej niewymownie. W głowie tej była zrazu jedna tylko myśl powtarza­jąca się z uporczywą nieustannością i nadzwyczajną szybkością: „Nie umiem!”. Myśl ta rozstrzeliwała się na tysią­ce błyskawic, na tysiące sztyletów, które przeszywały mózg, kłuły w skronie i ostrzami spuszczały się aż na dno piersi. Po kilku minutach Marta pomyślała: „Zawsze i wszędzie to samo…”.

Przez chwilę nie myślała znowu o niczym, a raczej bezwiednie już, ale nieustannie powtarzała w myśli: „Nie umiem!”.

Nagle wróciła do przedchwilowego twierdzenia i do­dała doń pytanie: „Co to jest, co idzie za mną zawsze i wszędzie, wypycha mię zewsząd?…”.

Potarła dłonią czoło i sobie samej odpowiedziała:

„Wszędzie i zawsze idę ja sama ze sobą i sama siebie wypycham zewsząd…”.

Zdobyła się na wysilenie wielkie, aby móc myśleć, i sięgnęła w przeszłość, poczynając od owej chwili, w któ­rej w salonie informacyjnego biura siadała do fortepianu, aby niefortunnie zagrać niefortunną Prière d'une Vierge, aż do ostatniej, w której stojąc w pracowni bogatego magazynu na zadawane jej pytania odpowiadać musiała: „Nie potrafię!…”.

„Zawsze to samo! — powtórzyła w myśli — wszystkie­go po trochu, nic gruntownie i do dna… wszystko dla ozdoby lub drobnych wygódek życia, nic dla jego użyt­ku…”.

Kilkanaście słów tych wymożonych na umyśle oplątanym, jak siecią, jednym słowem: „Nie umiem!” zmęczyły ją. Dnia tego wychodząc z domu była tak stroskana, tak zajęta, rozgorączkowana niemal nowym powziętym pla­nem, że nie pomyślała o przyjęciu posiłku. Patrząc na Jancię wypijającą zwykłą swą poranną szklankę mleka czuła nawet pewien wstręt do jedzenia. Targana wciąż i raniona w niej strona moralna oddziaływała na fizyczną. Nogi chwiały się pod nią, serce uderzało z mocą i szybkością niezwyczajną, chociaż szła z wolna. Teraz tylko po głowie jej szamotało się nowe pytanie, zawarte zrazu w krótkiej formule: „Dlaczego?”. Po chwili do wyrazu te­go przyrastać poczęły inne wyrazy, bezładne zrazu, potem szykujące się w pewien logiczny wątek myśli. „Dlaczego… tak jest? — pytała samą siebie młoda kobieta. — Dlacze­go ludzie wymagają ode mnie tego, czego nikt mi nie dał? Dlaczego nikt mi nie dał tego, czego dziś ludzie wymagają ode mnie?”

W tej chwili Marta drgnęła. Uczuła, że ktoś dotknął z lekka jej ramienia.

— Czy pani pozwoli, abym przypomniała się jej znajo­mości? — zadźwięczał za nią łagodny, nieśmiały nawet trochę głos kobiecy.

Marta odwróciła się i zobaczyła tę samą kobietę, która przy wejściu jej do pracowni magazynu podniosła głowę znad maszyny i oddała jej grzeczny ukłon, a potem szyć przestała i z uwagą przysłuchiwała się rozmowie o losie jej stanowiącej. Była to osoba nieładna i wcale niepokaźna, dość zgrabna jednak, jak każda prawie warszawian­ka, bardzo porządnie ubrana, z wyrazem rozsądku i dobroci na ospą oszpeconej twarzy.

— Pani nie poznaje mię może — postępując obok Mar­ty mówiła panna. — Jestem Klara, pracuję w magazynie pani N. od pięciu lat blisko, szyłam kiedyś suknie dla pa­ni i odnosiłam je pani na Graniczną ulicę.

Marta patrzała na postępującą obok niej kobietę omglonymi oczyma.

— W istocie, przypominam sobie — wymówiła po chwili z trudnością.

— Przepraszam panią, że jestem tak śmiała i zacze­piam panią na ulicy — ciągnęła dalej Klara — ale pani byłaś dla mnie kiedyś tak dobra i grzeczna… Miałaś taką śliczną, malutką córeczkę… Czy córeczka pani…

Zawahała się z dokończeniem pytania, ale Marta myśl jej odgadła.

— Dziecko moje — rzekła — żyje…

Ostatni ten wyraz wyrwał się z ust jej mimo woli za­pewne, bo szybko i niewyraźnie, zadźwięczała w nim jed­nak gorycz taka, jakiej dotąd w głosie jej nie było nigdy. Klara milczała chwilę, jakby namyślając się, potem rzekła:

— Słyszałam o śmierci pana Świckiego i zaraz pomy­ślałam, jak też to pani da sobie radę na świecie… a jeszcze z dzieckiem. Ucieszyłam się bardzo, zobaczywszy panią przychodzącą do naszego magazynu i myślałam, że pani pracować z nami będzie. To byłoby bardzo dobrze, bo pa­ni N. jest dobra i płaci nieźle… panna Bronisława tylko trochę kapryśna i czasem fąfry stroi, ale kiedy człowiek biedny, to musi przecież znieść czasem cokolwiek… byle robota była. Toteż było mi przykro, bardzo przykro, jak posłyszałam, że pani N. odmawia pani roboty… Przypom­niałam sobie zaraz moją biedną Emilkę…

Ostatnie słowa szwaczka wymówiła ciszej i jakby do siebie, ale Marta uderzona nimi była więcej niż wszystki­mi poprzedzającymi.

— Któż to taki ta biedna Emilka, panno Klaro? — za­pytała młoda wdowa.

— To moja siostra cioteczna, o parę lat ode mnie młod­sza. Moja matka i jej matka były rodzonymi siostrami, ale jak często bywa, niejednostajne miały dole. Jej matka wyszła za urzędnika, moja za rzemieślnika. Kiedy dora­stałyśmy obie, Emilka była panienką, a ja prostą dziew­czyną. Do tego jeszcze ona była ładna, a mnie ospa do re­szty już zeszpeciła, kiedym jeszcze miała lat dwanaście. Toteż ciotka, bywało, mówiła zawsze: „Emilce dam eduka­cję, a potem za mąż ją wydam dobrze”. Trzymała do niej guwernantkę na początki, potem na jakąś małą pensyjkę posyłała. Moja matka martwiła się naprzód okropnie, że mię ospa tak zeszpeciła, ale ojciec nie bardzo martwił się. „To i cóż? — mówił — brzydka będzie, za mąż nie pójdzie, wielka bieda! Albo to jeden mężczyzna nie żeni się, a dla­tego żyje na świecie i nie bardzo mu źle!” Moja matka od­powiadała: „Mężczyzna to co innego! Broń Boże czego na nas, to Klara nie wyszedłszy za mąż z głodu umrze!” Ale ojciec, zamiast martwić się tak jak matka, śmiał się, a cza­sem i gniewał się. „Oj, wy baby, baby! — mówił. — U was tak, jak tylko za mąż nie pójdzie, to i z głodu umrze! Albo to dziewczyna rąk nie ma, czy co?” A trzeba wiedzieć, że sam był cieślą i lubił chwalić się swoją siłą. Bywało mó­wił: „Ręce, panie, to grunt! Głowę Pan Bóg jednemu da­je, drugiemu nie daje, ręce każdy ma!” Miałam tedy lat trzynaście, kiedy rodzice zaczęli posyłać mię na naukę do szwalni; naturalnie, że płacili za mnie i dużo płacili, ale też chwała Bogu nauczyłam się wszystkiego, czego trzeba…

— I długo pani uczyłaś się? — zapytała Marta, która z coraz większym zajęciem słuchała prostego opowiadania szwaczki.

— O! Uczyłam się dobre trzy lata! — odpowiedziała panna Klara. — A i potem jeszcze od razu zarabiać nie mo­głam, tylko cały rok pracowałam darmo w magazynie, aby tylko wprawić się w krajanie, w szycie na maszynie i nabrać gustu. Teraz za to umiem już tyle, że mogłabym sama założyć szwalnię albo magazyn, gdybym miała pie­niądze, bo na to trzeba mieć choć trochę pieniędzy… Ale trzy lata temu ojciec nas odumarł, oprócz mnie zostało przy matce dwóch młodszych braci, z których jeden terminuje u stolarza, a drugi do szkół chodzi… za naukę oby­dwóch trzeba płacić, a i matce, niemłodej już kobiecie, jaką taką dać wygodę…

— I pani sama pracujesz na to wszystko?

— Prawie sama, bo po ojcu został się nam tylko mały domek na Solnej, w którym mieszkamy… no, to już za mieszkanie płacić nie potrzebujemy… Zresztą, pani N. płaci mi dobrze i jakoś tym, co od niej biorę, łatamy się jako tako, żeby i wyżyć, i braci w świecie pokierować.

— Mój Boże! — zawołała Marta — jakaś pani szczęśliwa!

— Tak — odrzekła Klara. — Po prawdzie, nie bardzo to wesołe życie siedzieć tak po całych dniach przy robo­cie i tylko w niedzielę albo święto na świat boży wycho­dzić, ale kiedy pomyślę sobie, że robota moja daje sposób do życia matce i jaką taką przyszłość zapewnia braciom, czuję się bardzo szczęśliwa i wielką mam litość nad tymi, którzy, jak bywało ojciec mój mówił, ani głowy, ani rąk nie mają. Com się ja namartwiła nad tą Emilką, com ja nie napłakała się z jej przyczyny…

— Czy nie wyszła za mąż? — zapytała Marta.

— Ot, tak jakoś się stało, że choć miała edukację i by­ła ładna, nie wyszła. Ojciec jej stracił posadę i ze zgryzo­ty zaniemógł; do tego czasu jeszcze leży w łóżku biedaczysko, ni to żywy, ni to umarły. Matka także chorowita i, prawdę mówiąc, kapryśna kobieta, zgryźliwa; oprócz Emilki ma jeszcze w domu młodszą córkę i syna, z który­mi nie wie, co ma zrobić, bo za naukę wszędzie płacić trze­ba, a tu w domu bieda, głód, nie tylko co… Emilkę ciotka zaczęła od razu pędzić do pracy, jak tylko zubożeli, ale oprócz tego, że dziewczynie rozbałamuconej balami i strojami nie chciało się wziąć do pracy, pokazało się, że ta wielka edukacja, którą jej ciotka dawała, nie dała jej ani głowy, ani rąk. Chciała być nauczycielką, ale gdzie tam! Brząkać, brząka na fortepianie i po francusku podo­bno nieźle mówi, ale jak przyszło do uczenia, ani w ząb… nikt jej nie chciał… dostała była dwie lekcje po 40 groszy za godzinę, a i te prędko jakoś straciła… Zresztą, nic do­brze nie umie… Gdzie tylko udała się, prosząc o robotę, od­prawiali ją z kwitkiem. A tu matka w domu gryzie za próżniactwo, chory ojciec w łóżku stęka, brat bąki zbija po ulicach i tylko patrzeć, jak złodziej z niego będzie, sio­stra z nudów i ze złości kłóci się z całą familią, jeść czego nie ma ani w piecu czym zapalić… Emilka ma dobre serce, toteż martwiła się okrutnie, wymizerniała, myśleliśmy, że, już suchot dostanie, aż dwa miesiące temu dopiero znalazł się zarobek…

— Znalazł się jednak! — zawołała Marta i odetchnęła głęboko, jakby z piersi jej zsunął się tłoczący jakiś ciężar.

Gdy słuchała historii biednej, nieznanej dziewczyny, zda­wało się jej, że ktoś opowiada dzieje kilku ostatnich przez nią samą przeżytych miesięcy. Podobieństwo smutnej do­li tej do własnego jej losu budziło w niej palące współczu­cie i ciekawość. Klara przecież milczała chwilę. Po namy­śle dopiero i lekkim jakby wahaniu się nieśmiałym trochę głosem zaczęła mówić:

— Kiedy pani wyszła z naszego magazynu, starałam się ją dopędzić na ulicy… Na szczęście jest to pora, w któ­rej co dzień idę do domu na dwie godziny, aby obiad zjeść i matce w uporządkowaniu kuchni dopomóc, potem wra­cam znowu na pięć godzin do magazynu… Otóż wybie­głam za panią, aby pani powiedzieć, że jeżeli… jeżelibyś pani wypadkiem… w takim samym znajdowała się poło­żeniu, w jakim dwa miesiące temu była moja biedna Emilka, to może… może byś pani zgodziła się pracować tam, gdzie ona teraz pracuje…

Nieśmiałość, z jaką słowa te wymówionymi były, uprzedzała już z góry, że zawierająca się w nich propozy­cja nie była arcyświetna. Ale Marta szybko i jakby z dłu­giego snu zbudzona pochwyciła rękę szwaczki.

— Panno Klaro — zawołała — mów pani, mów prę­dzej, na wszystko zgodzę się, na wszystko w świecie! Je­stem przywiedziona do ostateczności.

Głos jej, gdy mówiła, stłumiony był i drżący, dłoń z konwulsyjną niemal siłą ściskała rękę szwaczki.

— Ach, mój Boże! — zawołała z kolei panna Klara. — Jakże to szczęśliwie, że mi ta myśl przyszła do głowy, sko­ro pani w takim przykrym zostajesz położeniu, a jeszcze z dzieckiem… z tym ślicznym aniołkiem, z którym pani pozwalałaś mi czasem bawić się, kiedy odnosiłam suknie jej na Graniczną ulicę. Chociaż znowu doprawdy… niezazdrosny to los tych kobiet, które u Szwejcowej pracują…

— Któż to jest ta Szwejcowa? Gdzie mieszka? Czym zajmuje się? — pytała Marta z gorączkową ciekawością i niepokojem.

— Szwejcowa, pani, ma przy ulicy Freta zakład szycia, w którym sporządzają najrozmaitszą bieliznę. Ale to dziw­ny zakład, doprawdy, obszerny i bardzo nawet zamoż­ny, pracuje w nim około dwudziestu kobiet, a ani jednej nie ma maszyny. Od sześciu z górą lat we wszystkich szwalniach i magazynach nie szyją inaczej jak na maszy­nach, ale Szwejcowa nie kupiła ani jednej, krojem zajmu­je się sama z córką, a do szycia przyjmuje takie tylko ro­botnice, które na maszynie szyć nie umieją, a roboty na gwałt potrzebują… toteż płaci im, płaci… aż wstyd i żal o tej zapłacie mówić…

— Wszystko to nie zmienia postanowienia mego, pan­no Klaro — przerwała żywo Marta. — Ja także, tak jak cioteczna siostra twoja, nic dobrze nie umiem i muszę iść tam, gdzie wymagają najmniej.

— I dają najmniej — ze smutkiem dokończyła Kla­ra. — Zapewne — mówiła dalej — lepiej przecież mieć coś jak nic. Skoro więc pani życzysz sobie tego, mogę pa­nią zaprowadzić do Szwejcowej.

— Daj mi pani tylko dokładny adres, pójdę sama. Wszak nie masz wiele czasu do stracenia.

— Nie, pójdę z panią; spóźnię się tylko na obiad, ale to nic nie szkodzi; matka moja nie będzie niespokojna o mnie, bo zdarza się czasem, że zatrzymują mię w maga­zynie dłużej niż zwykle, gdy pilna jest robota. Zresztą i Emilki dawno już nie widziałam; pójdziemy razem.

Marta nowym uściskiem ręki podziękowała poczciwej szwaczce i obie kobiety poszły drogą prowadzącą ku ulicy Freta. Po drodze Klara mówiła do Marty:

— Szwejcowa jest kobietą niemłodą i różnie ludzie o przeszłości jej opowiadają. Założyła szwalnię lat temu już ze dwadzieścia, ale nieszczególnie jej szło, dopóki ma­szyn do szycia nie było. Odkąd zaczęto szyć na maszy­nach, Szwejcowa wzbogaciła się. Może to komu wydać się dziwnym, a jednak tak jest. Słyszałam, jak pani N. roz­mawiając z panną Bronisławą mówiła, że Szwejcowa eksploatuje biedne robotnice, które mało umieją i z wielkiej biedy muszą pracować za byle co. Nie rozu­miem dobrze, co ten wyraz znaczy, ale zdaje mi się, że je­żeli Szwejcowa krzywdzi biedne kobiety, nie tylko jej w tym wina, ale jeszcze i kogoś innego…

Tu szwaczka umilkła i zamyśliła się. Nie umiała wi­docznie zdać sobie dokładnej sprawy z jakiejś myśli, któ­ra świtała w jej głowie.

— Nie wiem już doprawdy, czyja to wina, ale proszę pani, dlaczegóż są na świecie kobiety takie, które można krzywdzić? Co ja mówię! Które chodzą i proszą jeszcze, aby je krzywdzono, byleby tylko dano im także kawałek czarnego chleba?

Marta przyśpieszała wciąż kroku; szła tak prędko, że Klara zaledwie podążać za nią mogła. Niebawem też zna­lazły się na ulicy Freta.

— Tu, pani — rzekła Klara, wchodząc w niską, wilgo­tną bramę jednej z kamienic.

Z bramy weszły na dziedziniec wąski, długi, ciemny, z czterech stron otoczony wysokimi, starymi i wilgotnymi murami, z podługowatym kawałkiem chmurnego nieba w górze. Pochmurno musiało być tam zawsze i duszno, bo nad wysokimi murami znajdowała się znaczna ilość ko­minów, z których wychodzący dym party ku dołowi wil­gotnym powietrzem kłębił się w ciasnym zamknięciu i grube szare opony rozpościerał w różnych stronach dziedzińca.

W najdalszej głębi dziedzińca, naprzeciw bramy, nad drzwiami nadpróchniałymi nieco i kilku wschodkami nad poziom wyniesionymi wisiała wąska i długa tablica, na której brudnoszafirowym tle wielkie żółte litery składały następujący napis:

ZAKŁAD SZYCIA BIELIZNY MĘSKIEJ I DAMSKIEJ B. SZWEJCOWEJ

Klara prowadząc za sobą Martę weszła do wielkiej sie­ni, w której śród głębokiego zmroku widać było wschody prowadzące na wyższe piętra domu, i otworzyła jedne z drzwi znajdujących się po obu stronach sieni. Gęsta fala stęchłego, wilgotnego powietrza uderzyła twarze oby­dwóch wchodzących kobiet. Weszły jednak i znalazły się w izbie obszernej, więcej długiej niż szerokiej, oświetlo­nej trzema oknami na dziedziniec wychodzącymi i do po­łowy białą muślinową firanką przysłonionymi, z głębią zatapiającą się w zupełnym prawie zmroku. Sufit był tam niski, belkowany i okurzony, podłoga z prostych niepo­malowanych desek, ściany tynkowane, spopielaciałe już nieco od pyłu, w kątach zaś i powyżej podłogi wielkimi czarnymi i błękitnymi plamami wilgoci okryte.

Spośród szarego tła smutnej tej izby mętnymi barwa­mi, lecz z wyraźnymi kształty występowały mnogie po­stacie kobiece, to grupami wkoło okien i stołów umiesz­czone, to pojedynczo siedzące w pobliżu ogromnych szaf, zza których szyb widać było stosy płócien uszytych lub do szycia przygotowanych. Pośrodku stał wielki, na czarno pomalowany stół, a nad nim pochylały się dwie kobiety z nożycami w jednym ręku, z arkuszem szpilkami nasa­dzonym w drugim.

Znalazłszy się o parę kroków od progu Klara skinęła głową kilku robotnicom, które na nią wzrok podniosły, potem zwróciła się do stojącego pośrodku izby stołu.

— Dzień dobry, pani Szwejc — rzekła.

Jedna ze stojących przy stole kobiet zwróciła się twarzą ku przybyłej i uśmiechnęła się bardzo uprzejmie.

— A, to pani, panno Klaro! Przychodzisz zapewne, aby odwiedzić swoją siostrę. Panno Emilio! Panno Emilio!

Na dźwięk dwukrotnie powtórzonego imienia jedna z kobiet samotnie i w cieniu siedzących podniosła głowę. Była znać tak zajęta robotą swą lub tak pogrążona w my­ślach, że nic wcale nie widziała, co się wkoło niej działo. Teraz spojrzała przed siebie mętnymi oczami i zobaczyła Klarę. Nie zerwała się jednak z siedzenia i nie poskoczyła ku siostrze. Powstała z wolna, położyła robotę swą na stoł­ku i z wolna postąpiła kilka kroków.

— A! To ty, Klaro! — rzekła, przy czym wysunęła ku przybyłej rękę białą, bardzo chudą, z palcami igłą nakłu­tymi.

Teraz całą postacią wysunęła się na światło przez okna płynące, a Marta orzuciwszy ją spojrzeniem poznała w niej ową młodą dziewczynę, którą spotkała na wscho­dach informacyjnego biura wtedy, gdy przybywała tam po raz pierwszy. Emilia tę samą nawet co wtedy miała na sobie suknię, tylko że przez trzy upłynione miesiące su­knia wyszarzała się bardziej, świeciła tu i ówdzie naprawkami i łataniami, a twarz młodej dziewczyny pobla­dła i schudła. Odzież i powierzchowność jej objawiały za­razem, że życie przedwcześnie zaczęło i szybko odbywało na niej złowrogi proces niszczenia.

Dwie siostry podały sobie ręce, przywitanie ich było krótkie i milczące. Emilia odeszła na opuszczone przed chwilą swe miejsce, Klara zwróciła się do naczelniczki za­kładu.

— Pani Szwejc! — rzekła. — Oto jest pani Marta Świcka, która życzy sobie znaleźć u pani robotę.

Szwejcowa od kilku już chwil patrzała na Martę, ale wyrazu oczu jej nie można było dojrzeć, bo okryte one by­ły okularami. Głos jej przecież brzmiał bardzo uprzejmie, słodko, nieledwie czule, gdy na odezwę Klary odpowie­działa:

— Bardzo wdzięczna jestem pani… jakże? Pani Świckiej, że pomyślała o skromnym moim zakładzie, ale do­prawdy… tyle już mam robotnic, że nie wiem, czy będę mogła…

Marta chciała coś mówić, ale Klara pociągnęła z lekka rękaw jej okrycia i szybko wpadła jej w mowę.

— Moja pani Szwejc — rzekła z rezolutnością osoby zupełnie niezależnej, a poniekąd wyższość swą czującej — po co tu daremnie słowa tracić? To samo mówiłaś pani Emilce, kiedy po raz pierwszy tu przyszła, a jednak przy­jęłaś ją… cała rzecz w tym, żeby zgodzono się na jak naj­mniejszą opłatę, nieprawdaż?

Szwejcowa uśmiechnęła się.

— Panna Klara zawsze żywego temperamentu — rze­kła z jednostajną słodyczą. — Porównywasz pani opłatę, jaką pobierają robotnice u pani N., z tą, jaką dać może biedny nasz zakład, i dlatego wydaje się pani, że płacimy zbyt mało…

— O tym, co mi się wydaje, kochana pani Szwejc, wiem już ja sama — przerwała Klara. — Chciałabym tyl­ko, abyś pani jak najprędzej powiedziała, czy pani Świcka znajdzie tu dla siebie robotę, bo w przeciwnym razie pój­dziemy gdzie indziej…

Szwejcowa splotła ręce na piersi i spuściła głowę.

— Miłość bliźniego — zaczęła z cicha i przewlekle — miłość bliźniego nie pozwala odmawiać pracy osobie…

Klara uczyniła niecierpliwe poruszenie.

— Moja pani Szwejc — rzekła — miłość bliźniego nie ma tu nic do czynienia. Pani Świcka ofiaruje pani swoją pracę, za którą pani płacić jej będziesz, ot i koniec. To tak samo, jak kiedy człowiek przychodzi do sklepu, bierze to­war i kładzie za niego pieniądze na stół. Po co tu miłość bliźniego?

Szwejcowa westchnęła z cicha.

— Moja panno Klaro — rzekła — wiesz dobrze, jak dbam o zdrowie moich robotnic, a przede wszystkim o ich obyczaje…

Przy ostatnim wyrazie twarz jej długa i pomarszczona okryła się w istocie wyrazem twardym i surowym.

Klara uśmiechnęła się.

— Wszystko to do mnie nie należy. Chciałabym tylko usłyszeć na koniec: czy przyjmujesz pani panią Świcką do zakładu swego, czy nie?

— Cóż mam robić? Cóż mam robić? Chociaż, doprawdy, tyle mam już robotnic, że i roboty nie staje…

— A więc na jakich warunkach? — żywo nacierała Klara.

— A cóż? Na takich, na jakich pracują wszystkie te panie, czterdzieści groszy na dzień. Dziesięć godzin roboty.

Klara przecząco wstrząsnęła głową.

— Pani Świcka nie będzie za taką cenę pracować — rzekła rezolutnie i śmiejąc się dodała. — Czterdzieści gro­szy za dziesięć godzin roboty, to znaczy cztery grosze za godzinę… To żart chyba.

Zwróciła się do Marty i rzekła:

— Chodźmy, pani, gdzie indziej.

Klara zwróciła się już do drzwi, ale Marta nie postąpi­ła za nią. Stała chwilę jak przykuta do miejsca, nagle pod­niosła głowę i rzekła:

— Zgadzam się na warunki pani. Będę szyła po dzie­sięć godzin dziennie za czterdzieści groszy.

Klara chciała jeszcze coś mówić, ale Marta nie dopu­ściła ją do słowa.

— Tak już postanowiłam — rzekła i ciszej dodała. — Samaś przed godziną mówiła, panno Klaro, że lepiej mieć coś jak nic.

Umowa stanęła. Od następnego dnia Marta rozpocząć miała zawód szwaczki w zakładzie Szwejcowej. Na koniec więc po długich poszukiwaniach, po trudach podejmowa­nych nadaremnie, upokorzeniach również nadaremnie przenoszonych, po bezowocnym szamotaniu się śród dróg różnych i żebraczym pukaniu do drzwi wielu Marta znala­zła robotę, możność zarobkowania, tę podstawę, na której budować się musiał byt jej i jej dziecka. A jednak, gdy zmęczona długim chodzeniem po mieście wróciła do swej izdebki, nie uśmiechała się tak jak owego dnia szczęśliwe­go powrotu z biura informacyjnego, nie otworzyła ramion ku biegnącemu ku niej dziecięciu i nie powiedziała mu ze łzą w oku i z uśmiechem na ustach:

— Dziękuj Bogu!

Blada, zamyślona, z głęboką fałdą na czole i zwartymi usty, Marta usiadła dziś przy małym okienku, szklany­mi oczami wpatrzyła się w dachy otaczających domostw i żadnego dźwięku rozróżnić niezdolnym uchem wsłuchi­wała się w gwary wielkiego miasta.

Niska cyfra przyobiecanego zarobku nie przestraszała ją; zbyt mało jeszcze upłynęło czasu, odkąd poczęła zwią­zywać i łatać środki do życia na kształt szmaty spróchnia­łej, rwącej się i rozpadającej w ręku; zbyt niewprawna jeszcze była w groszowe rachunki ubogich i zbyt nieświa­doma tego roju codziennych szczególików, z których każ­dy, drobniejszy od najdrobniejszej muszki zawieszonej w przestrzeni, kamiennym przecież brzemieniem spada na barki ubogiego, aby od razu zmierzyć mogła przyszły zarobek z przyszłymi potrzebami i jasno dojrzeć niewystarczalność pierwszego, dolegliwość drugich.

Nie wiedziała jeszcze dokładnie, czy wraz z dzieckiem swym wyżyć będzie mogła czterdziestu groszami dzien­nie; mała ta cyfra dzisiejsza była zresztą wielką w porów­naniu z wczorajszą, która przedstawiała zero. Ale jeżeli Marta nowicjuszką była, acz srodze już doświadczoną nowicjuszką, w szkole praktyki życiowej i w posępnej kor­poracji idącej przez świat pod sztandarem nędzy, posia­dała przecież dostateczną dozę rozsądku i oświaty, aby pojąć niskość tego szczebla pracy ludzkiej, na jaki zstąpiła, na jakim zatrzymała się bez najmniejszego widoku podniesienia się kiedykolwiek na wyższy.

Był to szczebel, na którym zasiadało niedołęstwo wszelkie, opierając się śmierci głodowej.

Był to szczebel, ku któremu zstępowali tylko ci, któ­rym zabrakło sił do utrzymania się na wyższych.

Był to szczebel pogrążony w nizinach, w których pa­nuje mrok nieustanny, praca nudna, żmudna, odetchnąć niepozwalająca, dająca chleb czarny ciału, ducha trzymająca na żelaznej uwięzi wiecznej i nigdy dostatecznie niezadowolnionej potrzeby ciała.

Był to szczebel na koniec, na którym pająki snuły gę­ste pajęczyny i oplątywały muchy, dobrowolnie ku nim zlatujące, na którym panowała krzywda i gniotła głowy, kornie, w uznaniu nieudolności własnej schylone.

Nigdy, przenigdy, ani w dniach pomyślności i dostat­ku, ani w chwili zapadnięcia w samotność i ubóstwo, ani nawet w porze, w której próbowała wstępować na różne drogi i ze wszystkich po kilku krokach uczynionych cofać się musiała, Marta nie wyobrażała sobie, aby siły jej były tak słabe, wiedza tak ograniczona, aby zstąpienie w tak niskie sfery przeznaczeniem jej być mogło.

Przeznaczenie to przyjęła ona z gorączkowym pośpie­chem i zupełną i stanowczą gotowością, a jednak było ono dla niej niespodzianką: cokolwiek w dniach ubiegłych przygotować ją doń mogło — było ono zawsze niespo­dzianką.

Tłumem gwarnym, kłótliwym, posępnym tłumem ci­snęły się myśli nowe, dotąd nieznane, do głowy młodej kobiety siedzącej w wielkiej, mrocznej, wilgotnej izbie ulicy Freta nad kawałkiem płótna, które zszywała pilnie, podnosząc i w dół opuszczając rękę w jednozgodny takt z dwudziestu rękami, które wkoło niej podnosiły się i opadały.

Przychodząc tu po raz pierwszy jako robotnica, Marta uważniej niż dnia poprzedniego rozejrzała się pomiędzy licznym gronem współtowarzyszek pracy i doli.

Wielkim było jej zdziwienie, gdy dostrzegła, że więk­sza ich część składała się z kobiet, których delikatne twa­rze, giętkie kibicie, białe ręce objawiały pochodzenie z in­nej towarzyskiej sfery niż ta, w którą zapadły: poranek życia bynajmniej niepodobny był do południa jego i wie­czora. Były tam zresztą kobiety różnych wieków, po­wierzchowności, różnych też widocznie usposobień.

Jedne z nich siedziały na stołkach milczące i nierucho­me z wyjątkiem rąk, które poruszały się nieustannie. Gło­wy ich, godzinami spuszczone nad robotą, w chwili opu­szczania jej podnosiły się z widoczną ciężkością; przy wyjściu z sali nogi ich wlokły się powoli, a zagasłe źreni­ce, wciąż prawie okryte zaczerwienionymi powiekami, ani jedną iskrą, ani jednym promieniem nie rozpalały się nawet na widok południowego słońca ozłacającego pełne ruchu ulice miasta, nawet na widok tego ruchu, ani na od­głos swobodnych głosów ludzkich, otaczających je pełnym życia gwarem, wtedy gdy one, nieme i onieczulone, wy­chodziły na świat boży z posępnej swej pracowni.

Suknie ich były podarte, błotem ulic poplamione; wło­sy ich zaledwie przyczesane, w bezkształtny kłąb z tyłu głowy zwinięte, rozsypywały się w nieładzie po chudych szyjach i tylko kiedy niekiedy jeszcze jakiś płócienny, lecz nieskażonej białości kołnierz, jakaś obrączka ślubna na palcu połyskująca i złotymi połyskami całej znędzniałej postaci urągać się zdająca przypomi­nały jakieś przyzwyczajenia dawne, jakieś uczucia i związki serdeczne, które upłynęły w dal niedo­ścigłą na zbyt wartkiej fali niepowrotnej przeszło­ści. Były to istoty, które już zmęczone krótką przebytą drogą, omdlałe na sercu i umyśle, z chorym cia­łem, a w nim z konającym duchem, wlokły ciemne, cięż­kie, beznadziejne swe istnienia, milczeniem, niby ostat­nią przez los im zostawioną szatą, osłaniając upornie poranione swe wnętrza.

Nie one jednak, nie te omdlałe ciała i śmiertelnie smu­tne duchy, przedstawiały w pracowni Szwejcowej widok najsmutniejszy. Najbliżej okien, na kształt niewolnych ptaszków pomiędzy kratami klatki szukających blasku dziennego, umieszczały się robotnice młodsze od innych, jeżeli nie latami życia, to latami cierpień, z większą ży­wotnością w charakterach, z uporczywszymi pragnienia­mi w piersiach, z uśmiechem, który, dławiony i powścią­gany, skonać jednak nie chciał ani w sercu, ani na ustach. Twarze ich były blade i chude, odzież bardzo uboga. Ale pod bladymi czołami błyskały tam oczy co chwilę niemal podnoszące się znad roboty, spojrzeniem szukające spoj­rzeń towarzyszek, figlarne niekiedy albo urągliwe i zło­śliwe, albo jeszcze niecierpliwie rwące się wzrokiem kędyś poza wilgotne, mroczne ściany izby. Od czasu do cza­su pośród zapadłych, co dzień prawie głębszą żółcią po­wlekających się policzków zjawiały się uśmiechy, wyra­zem swym do wyrazu spojrzeń podobne: swawolne, szyderskie, tęskne lub marzące. Były tam głowy wspaniale okryte bogactwem warkoczów, śród których niekiedy ja­kaś wstążeczka, kokardka, tasiemka choćby błyszczała ró­żową lub niebieską barwą; sznur kolorowych paciorek o­taczał czasem szyję, urągając jakby dziurom i łatom sta­nika, któremu niby ozdobą miał służyć. A wszystkie spoj­rzenia te, uśmiechy i ozdoby boleśniejszy i bardziej zagadkowy przedstawiały widok niż milczenie, omdlałość i onieczulenie innych robotnic… Objawiała się w nich ja­dowita sprzeczka uczuć i pragnień z gniotącymi je wa­runkami bytu, marzeń o zbytku z głęboką nędzą. Tam nastąpił już upadek bierny, tu grozić się zdawał co chwi­lę upadek czynny. Tamte nędzarki bliskimi już były koń­ca ziemskiej wędrówki, te zbliżały się ku początkowi — występnego życia. Przed tamtymi roztwierał się grób, przed tymi — kałuża.

Kiedy Szwejcowa i córka jej stały przy wielkim czar­nym stole, zupełna na pozór cisza panowała w pracowni i jedynym wyraźnym odgłosem były ostre dźwięki ogrom­nych nożyc nieustannie prawie poruszanych wprawnymi palcami.

Cisza ta przecież była pozorna; oprócz jedynego panującego nad nią wyraźnego odgłosu było tam mnóstwo od­głosów innych, niewyraźnych tylko, przerywanych, ale tworzących szmer nieustanny i z cicha falujący, wybu­chający niekiedy niecierpliwą jakby falą, to znowu opa­dający i zlewający się niemal z ciszą. Szmer ten składał się z szelestu dwudziestu przeszło poruszających się rąk, z oddechu dwudziestu piersi, z kaszlów suchych i krót­kich lub gwałtownych i zanoszących się, z szeptów zale­dwie poruszających się ust, z cichutkich i szybko tłumio­nych chichotów. Robotnice siedzące w głębi pracowni kaszlały; robotnice garnące się ku oknom szeptały i chi­chotały. Szwejcowa podnosiła niekiedy głowę i zza okularów toczyła dokoła izby uważnym spojrzeniem. Oczy jej przenikliwym blaskiem połyskiwały zza grubych szkieł: doglądała roboty. Niekiedy kładła nożyce na stole i przewlekłym, miodowym głosem rozpoczynała długą mowę.

Mówiła o tym, jako w innych pracowniach robotnice tracą zdrowie nad maszynami, które, jak wiadomo, wy­czerpują siły i sprowadzają różne defekty, i jako ona wy­rzekła się wszelkich korzyści, jakie by osiągnąć mogła przez wprowadzenie do zakładu swego maszyn, byleby tylko nie obciążyć sumienia swego grzechem niszczenia zdrowia bliźnich. Sumienie bowiem to rzecz najważniej­sza, wszystko zresztą jest próżną mamoną. Szwejcowa jedno tylko robotnicom swym stawiła wymaganie. Oto, aby obyczaje ich były nieskazitelnymi. Pod tym wzglę­dem jednak była ona nieubłagana, raz dlatego, że nie chciała, aby zakład jej przedstawiał widok zgorszenia, na koniec, że obawiała się utracić klientelę z osób zacnych i bezpośrednio zatem zostać pogrążona w nędzy z dziećmi swymi i wnukami.

Robotnice słuchały przemówień tych w głębokim mil­czeniu. Prawdopodobnie nie było pomiędzy nimi ani jed­nej, która by wierzyła słowom Szwejcowej. Prawdopo­dobnie wszystkie one wiedziały o tym, że były wyzyski­wanymi, a jednak słuchały i milczały kornie. Wiedziały, że poza ścianami tej izby, która je mieściła, dla żadnej z nich nie było nic prócz grobu albo — kałuży.

Niekiedy także Szwejcowa lub jej córka opuszczały pracownię, wychodząc z niej drzwiami prowadzącymi w głąb budowy. Przez drzwi otwierane dolatywały wówczas do uszu robotnic dźwięki wybornego fortepianu, na którym to grano biegle i umiejętnie, to uczono się grać. Widać także było przez te drzwi rząd pokojów osławio­nych zbytkownymi sprzętami; błyszczały tam woskowa­ne posadzki i szerokie zwierciadła, pąsowe adamaszki okrywające sprzęty raziły zmęczone oczy robotnic. Toteż jedne z nich uśmiechały się smutnie, inne patrzały przed siebie ponuro, inne jeszcze mrugały oczami złośliwie. Boleść, zazdrość, żółć nurtowały wtedy dwadzieścia piersi kobiecych. O godzinie trzeciej zapalano u sufitu wielkie lampy i robotnice pracowały przy sztucznym świetle, do­póki na ściennym zegarze w mieszkaniu Szwejcowej nie wybiła dziewiąta.

Gdy Marta, przepędziwszy w miejscu tym dzień cały, wracała do domu, zaledwie mogła utrzymać się na nogach.

Nic ją przecież nie zmęczyło, nic nawet nowego nie zasmuciło. Ale do głębi piersi i mózgu, do szpiku kości swych była przerażona.

*

Wybredni czytelnicy, a przede wszystkim czułe i wra­żeń łaknące czytelniczki, czy przebaczycie mi tę opowieść moją, pozbawioną w zupełności tajemniczego węzła intrygi i zajmującego widoku dwóch serc przeszytych ognistymi strzałami?

Każde zjawisko za przedmiot dla opowieści służące traktować można w różny sposób. Dzieje biednej Marty, zamiast rozsnuwać się przed oczami waszymi jednolitą i jednobarwną nicią, mogłyby być zapewne upiększone, uświetnione mnóstwem krzyżujących się uczuć, uderza­jących kontrastów, piorunujących wypadków; mogłyby być wplątane w wieniec epizodów, z których każdy rzu­całby na nie wdzięk, urok lub grozę, albo też same traktowanymi być epizodycznie jako dopełnienie jakiejś bar­dziej efektownej i porywającej całości, jako pendent przywiązany do historii szczęśliwych lub rozpaczających, sie­lankowych lub bohaterskich, faworyzowanych losem lub przezeń gnębionych — Numy i Pompiliusza.

Wybaczcie! Spotkawszy na świecie Martę rozglądałam się wkoło, szukałam, lecz nigdzie w bliskości nie znala­złam Pompiliusza żadnego. Nie znalazłszy go, chciałam dzieje kobiety skrócić, zdusić i zamknąć w epizodzie — nie mogłam, albowiem uznałam, że są one godne oddziel­nej całości; zamierzałam na koniec wplątać je w węzły intryg, w wieńce epizodów — nie uczyniłam tego, gdyż wydało mi się, że najlepiej im będzie do twarzy, gdy pój­dą w świat samotne.

Wybaczcie prostotę środków, których używam dla przedstawienia wam jednego z najrozpaczliwszych zjawisk społeczności dzisiejszej, i pójdźcie za mną dalej na drogę, po której postępuje smutna postać kobiety ubogiej, godnej może lepszego losu niż ten, któremu poddało ją… co? Wszak imię tego czegoś, które niby fatalistyczne przekleństwo ugniata głowy, pęta stopy i miażdży serca mnóstwa istot ludzkich, wyczytacie w dziejach Marty.

Warszawa radowała się, gwarzyła, jaśniała. Był to ty­dzień świąteczny. Przed kilku dniami zaledwie pogasły rzęsiste światła rozpalone śród zielonych gałęzi wigilij­nych jodeł, a w powietrzu zdawały się jeszcze drgać i plą­sać radośnie gamy śmiechów dziecięcych i gwarne roz­mowy szczęśliwych rodzin zebranych wkoło świątecznie przybranych stołów. Nazajutrz zawitać miał światu gość tajemniczy: rok nowy. Wnętrza domów i wystawy skle­pów wyglądały strojnie. Ulice zaścielała gruba warstwa śniegu stężałego od mrozu a połyskującego milionem iskier pod promieńmi słońca, które jaśniało na wypogodzonym niebie.

Roje sanek mknęły w różnych kierunkach, tłumy prze­chodniów zalewały chodniki. Ile było głów w tym różnobarwnym, ruchliwym tłumie, tyle było pasem myśli ta­jemnie rozsnuwających się po przestworzu, niewidzialnie ścigających po szerokim świecie bliskie i dalekie, wznio­słe i poziome przedmioty. Miłość, chciwość, uwielbienia, nienawiści, trwogi, nadzieje, najróżniejsze interesa i namiętności, najrozmaitsze pragnienia i dążenia wiły się i krzyżowały w tysiącznych głowach ludności wielkiego miasta, idącej, jadącej, biegnącej tam, kędy gnały ją wiel­kie cele życia lub maluchne celiki dnia. Śród tego tajemnego i żadnemu cielesnemu uchu nieprzystępnego gwaru, na którym niby na spodnim pokładzie rozwijał się ruch słów i czynów tysięcy ludzi, przez nikogo niebadana i nieodgadywana, wiła się cicho nitka myśli w pokornej i przez nikogo niespostrzeganej głowie kobiecej.

„Dwie dziesiątki dziennie… osiem złotych na tydzień..! Dziesięć groszy dziennie żonie stróża za dozorowanie Janci, gdy siedzę u Szwejcowej… 15 groszy chleb i mleko dla dziecka… 15 groszy obiad… na każdą niedzielę nie ma już nic…”.

Była to myśl Marty idącej z wolna i ze schyloną głową chodnikiem Krakowskiego Przedmieścia.

„Za dwa miesiące mieszkania należy się złotych 45… w sklepiku winnam złotych 20… za sprzedane futro wzięłam złotych 100… 60 od stu… 40… Janci trzewików na gwałt trzeba, moje drą się już także… drzewa kupić mu­szę… dziecku ciągle zimno…”.

Kończąc myśl tę, Marta zakaszlała suchym, krótkim, lecz uporczywym kaszlem. Miesiąc minął od dnia, w któ­rym po raz pierwszy zasiadła ona jako robotnica w pracowni Szwejcowej. Przez czas ten zmieniła się bardzo. Zza przezroczystej białości jej twarzy tu i ówdzie prze­bijały się żółte smugi, ciemne koła podkrążyły oczy, któ­re wklęsły i rozszerzyły się, pośród czoła, przedziwnie pięknie zarysowanego, głęboka leżała bruzda. Czarna suknia Marty, czysta i cała, zrudziała przecież przez uży­wanie, wyglądała chędogo, lecz staro; na głowie jej nie było kapelusza ani na ramionach futrzanego okrycia. Czarna wełniana chustka okrywała jej włosy, grubymi fałdami otaczając blade czoło i wklęsłe policzki.

Płynęła, szumiała ludność wielkiego miasta na szero­kim chodniku wspaniałej ulicy, z nią razem płynęły w przestrzeń tysiączne prądy myśli ludzkich, a śród nich wiła się wciąż cicha, pokorna, jednostajna myśl przeciska­jącej się śród tłumów bladej kobiety.

„Dziesięć groszy a pięć… piętnaście, a dwa… siedemnaście… siedemnaście od czterdziestu… dwadzieścia trzy…”

Jakaż to była myśl błaha, niska, sucha! Czołgała się po ziemi wtedy, kiedy niebo zimowe przeczystym jaśnia­ło lazurem, krzepła śród chłodu cyfr wtedy, gdy wobec zbliżania się roku nowego ludzkość kipiała pragnieniami, uczuciami, nadziejami…

Tak; był to w istocie akt duchowy, spełniający się we wnętrzu istoty ludzkiej, wielce prozaiczny i poziomy, był to groszowy i szelągowy rachunek ubóstwa…

Nie zawsze przecież myśli Marty czołgały się tak ni­sko; była pora, w której i ona oczy swe podnosiła ku lazurom, z bijącym sercem i z uśmiechem nadziei witała zstępujący na świat rok nowy. Przypomniała sobie o tym w tej chwili. Podniosła powieki i spojrzeniem powiodła dokoła. W oczach jej, w których zrazu widać było tylko frasunek z zestawienia i kombinowania groszowych cyfr wylęgły, zagrały teraz światła podnoszących się w piersi uczuć. Była to naprzód tęsknota, potem żal, na koniec nie­cierpliwy bunt ducha gnębionego fatalną jakąś koniecz­nością, z którą jednak stałego dotąd nie zawarł sojuszu. Zapadłe oczy Marty błysnęły gorącymi ogniami, coś w niej podniosło się, krzyknęło bólem, zajęczało trwogą, zbuntowało się niewyczerpaną jeszcze dotąd energią woli. Przystanęła chwilę, podniosła głowę i drżącymi ustami szepnęła:

— Nie! Tak długo być nie może! Tak zawsze być nie powinno!

Postąpiła dalej i myślała, że jest to przecież rzeczą niepodobną, zupełnie niepodobną, aby stanowczym, jedynym, dośmiertnym miejscem jej przeznaczenia był ów stołek w pracowni Szwejcowej, na którym śród mroku, wilgoci, stęchłego powietrza, w otoczeniu wynędzniałych, obumierających twarzy, szyła po dniach całych, nie mo­gąc w zamian zarobić tyle przynajmniej, aby móc w nocy spać spokojnie, a minuty wolne od pracy wyzwolić spod panowania cyfr przedstawiających grosze…

Urodzeniem, całą przeszłością swą należała przecież do klasy ludzi oświeconych, była uważana i sama siebie uważała zawsze za kobietę oświeconą. Dlaczegóż więc, gdy dotknęła ją twarda ręka losu, stanęła ona w hierar­chii społecznej, w dziedzinie prac, zysków i zaszczytów ludzkich na tym szczeblu najniższym, na którym, zdawa­łoby się, iż stać powinni najnieszczęśliwsi tylko, najsro­żej wydziedziczeni z dobrodziejstw oręży i narzędzi przy­noszonych ludziom oświatą? Byłażby ta oświata jej kale­ka z kapitalnej strony jakiejś? Byłażby ona tylko cackiem wyrzeźbionym, wypiększonym ku zabawie spokoj­nego ducha, mieszkającego w sytym i zadowolnionym cie­le, rozpadającym się w nieprzydatne na nic próchno, ile­kroć by duch zapragnął użyć ją ku ochronieniu siebie od zmordowania i upadku, ciało od utraty sił posługujących duchowi? Miałażby na koniec ta oświata jej być tylko złudzeniem? Oświata w tej mierze i postaci, w jakich po­siadła ją Marta, budziła pragnienia, nie dając nic, co by zadowolenie ich zdobyć mogło, podsycała tęsknotę za sfe­rami ducha, przykuwając go do ziemi więzami głodnego ciała, potęgowała w sercu uczucia na to tylko, aby zapra­wiać je goryczą, wstrząsać śmiertelną trwogą…

Marta myślała o tym i czuła to wszystko, ale nie uo­gólniała swych myśli i uczuć, nie zdawała sobie dokład­nej sprawy z wielce skomplikowanego zjawiska, które rządziło jej losami. Czepiała się jednego przypomnienia, jednej świadomości, że należała do ludzi oświeconych, przed którymi tyle, tyle przecież dróg leży otworem.

Miałażby na zawsze już zatrzymać się na tej, śród któ­rej stanęła? Nie byłoż dla niej na ziemi żadnego innego miejsca jak to, do którego wchodziła ze wstydem, o któ­rym z oddalenia myślała ze zgrozą? Błagała ona wpraw­dzie Boga o małe, skromne miejsce pod słońcem, o takie miejsce, na którym dwie istoty ludzkie, związane ze so­bą najściślejszymi i najświętszymi związkami i uczucia­mi, żyć by mogły; ależ to, które po wielu próbach i wysileniach stało się jej udziałem, nie było miejscem pod słoń­cem, ale otchłanią ciemną, w której dwie istoty ludzkie nie żyły, ale skute kajdanami najprostszych, najniższych, a nigdy niezadowolonych, nigdy niekończących się potrzeb powoli umierały.

Tak, powoli umierały. Nie była to metafora żadna, ale przerażająca rzeczywistość. Niedawno jeszcze Marta, za­stanawiając się nad położeniem, w jakie popadła, i nad obowiązkami, które zaciężyły na sercu jej i sumieniu, powtarzała sobie jako zachętę i pociechę: „Jestem młoda i zdrowa”. Dziś połowa tylko słów tych wyrażała prawdę. Była młoda, ale nie była już zdrowa. Żywioły fizyczne i moralne, połączone ze sobą, tworzyły rodzaj piły niewi­dzialnej, która wycieńczała i osłabiała jej ciało.

Marta kaszlała, od tygodni kilku doświadczać zaczęła nieznanych sobie dotąd osłabień, sny jej bywały gorącz­kowe, budziła się z nich z głową ciężką i bolącą piersią.

Tak zaczynać musiały karierę swą owe wyrobnice, dziś na wpół umarłe, z suchotniczymi rumieńcami na twarzach. Niedawno jedna z nich opuściła pracownię Szwejcowej o parę godzin wcześniej, niż nakazywał regu­lamin zakładu, i nie wróciła więcej. Gdy nazajutrz Marta zapytała o nią towarzyszki, z kilkunastu ust rozszedł się po sali stłumiony, niemniej przeszywający szept:

— Umarła!

Umarła? A jednak Marta wiedziała o tym, iż liczyła sobie dwadzieścia sześć lat zaledwie i że kędyś, na podda­szu lub w suterenie, żyło i każdodziennie powrotu jej oczekiwało dwoje małych dzieci…

— Co stało się z jej dziećmi? — z gorączkową cieka­wością pytała towarzyszek młoda matka ślicznej czarno­okiej dziewczynki.

Odpowiedź, jaką otrzymała, zabrzmiała w jej uchu ostro, dziko:

— Dziewczynkę przyjęto do ochronki, chłopiec kędyś zginął.

Do ochronki? A więc na bary dobroczynności publicz­nej, w ręce ludzi obcych, na przyszłość niepewną. Zgi­nął? Gdzież mógł się podziać? W dziecięcej naiwności szukał może matki, którą zniesiono z wysokiego poddasza, i śród ośnieżonych ulic w mroźną noc zimową umarł kę­dyś po cichu, przykryty całunem białej zamieci, lub, o zgrozo! połączywszy się z rówiennymi sobie wyrzutka­mi społeczeństwa…

Dłużej Marta myśleć nie mogła o posępnej tej historii, w której odzwierciedlała się może własna jej przyszłość. Własna? O, mniejsza o to! Ukochane przez nią istoty by­ły już poza światem, czuła się znużona, śmiertelnie smut­na i z rozkoszą może zamknęłaby oczy do snu wiekuiste­go, w którym wiara przyrzekała jej połączenie się z tymi, za którymi tęskniło zranione serce! Ale przyszłość jej dziecka… jakąż będzie, jakąż być może, jeżeli jej zabrak­nie na ziemi, jeżeli kiedy na policzkach jej osiądą takie krwiste, płomienne rumieńce, czoło obleje się taką gro­bową bladością, oddechu piersiom zabraknie jak owej biednej wyrobnicy, która przed niewieloma dniami opusz­czała chwiejnym krokiem szwalnię Szwejcowej, aby nig­dy już nie powrócić więcej…

Postać Marty w zamyśleniu podana nieco naprzód wy­prostowała się.

— Nie! — z cicha, lecz z mocą wyrzekła młoda kobie­ta. — Tak być nie może! Tak być nie powinno!

Mówiąc tak, czuła znać każdemu człowiekowi wrodzo­na chęć dźwigania się z niedoli i każdemu człowiekowi przysługujące prawo polepszenia, podnoszenia swego bytu.

Marta powiodła dokoła oczami, w których na miejscu przedchwilowego frasunku i znużenia ukazały się znowu energia i badawczość. Mnóstwo przedmiotów otaczało ją zewsząd, na jednym z nich zatrzymało się jej spojrzenie. Przedmiotem, który przykuł do siebie wzrok Marty, było szerokie i wysokie okno z bogatą wystawą jednej z najza­sobniejszych księgami miasta. Na widok kilkudziesięciu tomów, których różnobarwne okładki mieściły się za przezroczystymi szybami, młoda kobieta doświadczyła trzech różnych uczuć, a były nimi: wspomnienia, tęsknota i na­dzieja. Przypomniała sobie owe dni szczęśliwe, w któ­rych wsparta na ramieniu młodego i wykształconego mę­ża przybywała nieraz w to miejsce. Stęskniona do wyż­szych uciech umysłowych, których od czasu do czasu kosztowała niegdyś, których od dawna pozbawiona była najzupełniej, a które na ciemnym tle obecnego jej życia zaświeciły przed nią niewymownym czarem, zobaczyła na koniec parę imion kobiecych wydrukowanych poniżej tytułów książek. Z imion tych jedno należało do osoby, którą znała kiedyś, w której nikt nie podejrzewał talen­tu póty, póki nie objawiła go, a i to ze stopniowym, bar­dzo powoli wzrastającym powodzeniem. A jednak teraz imię jej figurowało zaszczytnie pomiędzy wieloma głośny­mi, świetnymi imionami krajowych pisarzy, teraz kobie­ta ta, o której Marta wiedziała, że była samotna jak ona i jak ona ubogą, posiadała miejsce pod słońcem, szacunek ludzki i własny…

— Kto wie? — drżącymi usty szepnęła kobieta i bla­da twarz jej zapłonęła rumieńcem śród czarnych fałd weł­nianych, które obejmowały ją posępną ramą.

Postąpiła parę kroków i stanęła przed drzwiami księ­garni. Zapuściła wzrok za szyby i zobaczyła w głębi wiel­kiej sali jej właściciela. Była to twarz dobrze jej niegdyś znana, często w dniach pomyślności przez nią widywana, myśląca, uczciwa i łagodna…

U drzwi oszklonych zadźwięczał dzwonek, Marta we­szła do księgarni. Zatrzymała się chwilę w bliskości pro­gu i bystre, niespokojne nieco spojrzenie rzuciła wokoło. Obawiała się zapewne znaleźć w księgarni kupujące oso­by, wobec których nie mogłaby wypowiedzieć tego, z czym przychodziła.

Księgarz sam jeden stał za kontuarem, zajęty kreśle­niem rachunków w wielkiej księdze na małym podniesie­niu roztwartej. Przy otworzeniu się drzwi podniósł głowę i na widok wchodzącej kobiety przybrał postawę na wpół witającą, na wpół oczekującą. Marta postąpiła z wolna i stanęła przed człowiekiem, który widocznie oczekiwał pierwszego od niej słowa.

Przez parę sekund powieki jej pozostały spuszczony­mi i blade wargi drżały lekko. Szybko jednak podniosła na twarz księgarza wzrok, w którym skupiły się w tej chwili wszystkie władze woli i cała przytomność jej umysłu.

— Pan mię nie poznajesz? — rzekła głosem cichym, lecz pewnym.

Od samego już jej wejścia księgarz przypatrywał się jej z wielką bacznością.

— W istocie! — zawołał. — Wszakże to panią Świcką mam przyjemność widzieć! Zdawało mi się od razu, że panią poznaję, ale… nie byłem pewny.

Mówiąc to, szybkim spojrzeniem orzucił ubogie ubra­nie młodej kobiety.

— Co pani rozkaże? — wymówił uprzejmie i z lekkim odcieniem smutku w głosie.

Marta milczała chwilę. Twarz jej była bardzo blada, a wzrok głęboki i nieruchomy, gdy mówić zaczęła:

— Przyszłam do pana z prośbą, która wyda się mu zapewne szczególna, dziwna…

Głos jej urwał się nagle. Podniosła obie dłonie i po­wiodła nimi po bladym czole. Księgarz szybko wyszedł zza kontuaru i przysunął ku młodej kobiecie aksamitem wybity taboret, po czym wrócił na uprzednie swe miejsce.

Wydawał się zasmuconym, a więcej jeszcze zmiesza­nym.

— Chciej pani usiąść — rzekł. — Słucham panią z uwagą…

Marta nie usiadła. Splecione dłonie oparła na kontua­rze i patrzała znowu w twarz stojącego przed nią człowie­ka głębokim, lecz coraz jaśniejszym wzrokiem.

— Prośba, z którą przyszłam, jest w istocie szczególna, dziwna — mówiła — ale… przypomniałam sobie, że zosta­wałeś pan kiedyś w przyjaznych stosunkach z mężem moim…

Księgarz skłonił się.

— Tak — przerwał — pan Świcki pozostawił przy­jazne i pełne szacunku wspomnienie u wszystkich, którzy znali go bliżej.

— Przypomniałam sobie — ciągnęła Marta — że kilka razy przyjmowałam pana w domu moim jako miłego gościa…

Księgarz skłonił się znowu z uszanowaniem.

— Wiem o tym, że jesteś pan nie tylko księgarzem, ale i wydawcą… że zatem…

Głos jej słabł i cichł stopniowo, umilkła na chwilę. Nagle podniosła znowu głowę, splecione dłonie wyciąg­nęła nieco przed siebie i odetchnęła głęboko parę razy.

— Daj mi pan pracę jaką… wskaż drogę… naucz mię, co mam czynić!…

Księgarz wydawał się w istocie nieco zdziwionym. Patrzał przez chwilę na stojącą przed nim kobietę wzro­kiem uważnym, niemal badawczym. Ale piękna i młoda twarz Marty nie przedstawiała bynajmniej trudnej do odczytania zagadki. Bieda, niepokój, daremne pragnienia i gorące błaganie zakreśliły ją bardzo czytelnymi znaka­mi. Rozumne, siwe oczy księgarza, badawczo zrazu, a na­wet nieco surowo patrzące spod szlachetnego czoła, miękły z wolna, aż w smutnym zamyśleniu okryły się powie­kami. Przez chwilę pomiędzy dwojgiem tych ludzi pano­wało milczenie. Księgarz przerwał je pierwszy.

— A więc — rzekł z lekkim wahaniem w głosie — pan Świcki umierając nie zostawił po sobie żadnego majątku?

— Żadnego! — z cicha odpowiedziała Marta.

— Mieliście państwo dziecię…

— Mam małą córkę.

— I żadnego dotąd zajęcia znaleźć pani dla siebie nie mogłaś?

— Owszem… zajmuję się szyciem, za które otrzymuję czterdzieści groszy dziennie…

— Czterdzieści groszy dziennie! — zawołał księgarz. — Dla dwóch osób! Ależ to nędza!

— Nędza — powtórzyła Marta. — Gdybyż to była nę­dza tylko i tylko dla mnie, i taka jeszcze, na którą żadnej już rady nie ma na ziemi! O, wierzaj mi, panie, że potrafiłabym cierpieć odważnie, żyć bez żebraniny i umrzeć bez skargi! Ale nie jestem sama, jestem matką! Gdybym nie miała serca macierzyńskiego, które kocha, słyszałabym w sobie głos sumienia, które obowiązek przypomina; gdybym nie miała sumienia, które kocha, słyszałabym głos serca. Mam jedno i drugie, panie! Rozpacz mię ogar­nia, gdy patrzę na wychudłą twarz mego dziecka, gdy myślę o jego przyszłości, ale gdy wspomnę, iż dotąd nic dlań uczynić nie potrafiłam, wstyd mi taki, że pragnęła­bym co chwilę upaść na ziemię i głową tarzać się w pyle! Boć przecie są ludzie ubodzy, którzy siebie i dzieci swe dźwigają z niedoli, dlaczegóż ja uczynić tego nie mogę? O panie! Bieda ciężką jest do przeniesienia, zapewne, ale czuć się przeciwko niej bezsilną, porywać się do wszyst­kiego i zewsząd odchodzić z poczuciem własnej nieudol­ności, cierpieć i drogą istotę widzieć cierpiącą dziś i my­śleć, że cierpienie to trwać będzie jutro, pojutrze, zaw­sze, i powiedzieć sobie: „Przeciw cierpieniu temu ja nic nie mogę” — o, to męczarnia taka, dla której jedna jest tylko nazwa: życie ubogiej kobiety!

Marta wypowiedziała słowa te szybko i z ogniem. Przy ostatnich wyrazach głos jej stał się cichszym i dwa strumienie łez z niepodobną do powstrzymania gwałtow­nością oblały jej policzki. Zakryła twarz chustką i przez chwilę stała nieruchoma, walcząc wyraźnie ze łzami, któ­re ustać nie chciały, poskramiając łkania, które coraz sil­niej wstrząsały jej piersią. Po raz to pierwszy dopiero zapłakała wobec świadka, po raz pierwszy głośną skargą wypowiedziała to, co nosiła w sobie od dawna. Nie była już ani tak silna, ani tak dumna, jak wtedy, kiedy w do­mu Rudzińskich z suchym okiem i spokojna twarzą do­browolnie zrzekała się pracy, której wykonywać nie mogła.

Księgarz stał za kontuarem z rękami na piersi skrzy­żowanymi w postawie nieruchomej. Zmieszany nieco zra­zu gwałtownym wybuchem uczuć, którego był świadkiem, stał się po chwili widocznie wzruszonym.

— Mój Boże! — rzekł półgłosem. — Jakież to zmienne są losy ludzkie na ziemi! Znając panią dawniej, czyliż mo­głem spodziewać się, że zobaczę ją kiedykolwiek w tym stanie smutku i ubóstwa. Takeście państwo żyli dostat­nio, taka z was była kochająca się, szczęśliwa para.

Marta odjęła chustkę od twarzy.

— Tak — wymówiła stłumionym głosem — byłam szczęśliwa… Kiedy ukochany przeze mnie człowiek umie­rał, sądziłam, że go nie przeżyję… Przeżyłam… Żal i tęsknota pozostały we mnie dręczące, niezgojone, ale dla serca zranionego śmiertelnie szukałam ulgi w spełnieniu macierzyńskiego obowiązku i spełnić go dotąd nie mogłam. Samotna i smutna poszłam w świat, aby o trochę spokoju dla siebie, o życie i przyszłość mego dziecka, wal­czyć — nadaremnie…

Oczy księgarza, poważne i zamyślone, tkwiły w prze­strzeni. Miał on liczną rodzinę. Był bratem, mężem, oj­cem. Być może, iż wywołane słowami Marty przed oczami jego przesunęły się oblicza ukochanych mu kobiet: młodej siostry, malutkiej córki, drogiej małżonki. Czyliż każda z nich nie mogła kiedykolwiek poddana zostać ta­kiemu losowi, jak ten, który stał przed nim w postaci tej kobiety osamotnionej, bez dachu, z sercem rozbolałym i ustami spalonymi gorączką głodu i rozpaczy? Wszak sam mówił przed chwilą o okrutnej zmienności losu!

Spojrzenie jego z wolna spłynęło na twarz Marty, wy­ciągnął ku niej rękę.

— Uspokój się pani — rzekł łagodnie i poważnie. — Chciej usiąść i odpocząć chwilę. Nie poczytasz mi prze­cież pani za niedelikatność, jeżeli pragnąc jej być użytecznym zapytam o pewne nieodzowne szczegóły. Czyś próbowała już pani jakiej innej pracy prócz tej, która ci tak nędzne przynosi wynagrodzenie? Do jakiego zajęcia czujesz się pani najbardziej usposobioną, uzdatnioną? Wiedząc o tym, może coś obmyślę… znajdę…

Marta usiadła. Łzy oschły na twarzy jej, oczy nabrały tego wyrazu rozsądku i przytomności, który był im wła­ściwym, ilekroć młoda kobieta skupiała władzę woli swej i umysłu. Nadzieja wstąpiła w jej serce; zrozumiała, że spełnienie jej zależy od rozmowy, którą prowadzić miała; uczuła się znowu śmiała i wydawała się spokojna.

Rozmowa ta przecież nie trwała długo. Marta mówiła szczerze, lecz zwięźle, zatrzymywała się tylko na faktach swej przeszłości. Powodowana dumą, która ozwała się w niej na nowo, o uczuciach doznanych mało lub nic pra­wie nie mówiła. Księgarz rozumiał ją wybornie. Bystre oko jego spoczywało na jej twarzy, lecz widać było, że w opowiadaniu młodej kobiety widział on więcej niż ją samą i jej jednej tylko losy.

Wielkie zagadnienie społeczne, wielka może krzywda łono społeczne nurtująca stanęły przed myślą dobrego i oświeconego człowieka wtedy, gdy z uwagą, zajęciem i wzruszeniem słuchał on dziejów ubogiej kobiety, niemogącej pomimo energii, wysileń, trudów znaleźć dla siebie miejsca na ziemi.

Marta powstała z taboretu, na którym przez kilka minut siedziała, i podając rękę księgarzowi rzekła:

— Powiedziałam panu wszystko. Nie wstydziłam się wyznania zawodów, które spotykały mię dotąd, bo jeśli siły mię zawiodły, chęci moje były uczciwe. Czyniłam wszystko, co mogłam i umiałam. Słowo nieszczęścia me­go zamyka się w tym, że mało mogłam, nic dostatecznie nie umiałam. Ależ dotychczasowe próby moje nie objęły jeszcze całego kręgu rozlicznych czynności ludzkich, pomiędzy nimi znajdzie się jeszcze może cokolwiek i dla mnie. Mogęż mieć jaką nadzieję? Powiedz mi pan szcze­rze i bez wahania, proszę cię o to w imię tego, którego darzyłeś niegdyś swą przyjaźnią, a który już nie żyje, w imię istot, które ci są drogimi…

Księgarz uścisnął podaną sobie rękę. Dłoń jego ciepła była i serdeczna. Po chwili namysłu zaczął mówić:

— Ponieważ rozkazałaś mi pani być szczerym, powiedzieć więc muszę prawdę smutną. Nadzieję polepszenia losu swego za pomocą pracy małą tylko możesz mieć pani i wielce niepewną! Wspomniałaś pani o kręgu działalno­ści ludzkiej. Ależ krąg działalności w ogóle ludzkiej i krąg działalności kobiecej są to, co do rozmiarów swych, dwa nieskończenie różne pomiędzy sobą kręgi. Ostatni wyczerpałaś już pani całkiem prawie w próbach bezowocnych.

Marta słuchała słów tych ze spuszczonymi oczami, w nieruchomej postawie. Księgarz patrzał na nią wzro­kiem pełnym współczucia.

— Powiedziałem pani to wszystko dlatego, abyś nie łudziła się zbyt wygórowaną nadzieją i nie doświadczyła nowego, boleśniejszego może od innych zawodu. Nie chciałbym jednak, abyś pani odeszła stąd myśląc, iż nie chciałem podać ci ręki pomocnej. Byłaś pani przez lat pięć codzienną towarzyszką życia człowieka ukształconego, to wiele znaczy; wiem, że jesiennymi, zimowymi wieczora­mi mieliście państwo zwyczaj czytywać wspólnie, musiał się stąd uzbierać pewien zapasik wiadomości. Oprócz te­go pozwól pani sobie powiedzieć, że sposób jej wyrażania się, jak też zapatrywanie się na życie świadczy o umyśle, który nie jest w zupełności nieuprawnym. Dlatego sądzę, że spróbować pracy na nowym jeszcze polu możesz pani i powinnaś.

Przy ostatnich słowach księgarz zdjął z półki niewielkich rozmiarów książkę. Oczy Marty zajaśniały.

— Jest to świeże dziełko jednego z francuskich myśli­cieli, którego przekład użytecznym być może publiczno­ści naszej i moim interesom. Miałem zamiar powierzyć go komu innemu, teraz jednak szczęśliwy jestem, że mogę służyć nim żonie naszego kochanego i nieodżałowanego pana Jana…

Mówiąc to, księgarz zawijał w papier błękitny tomik.

— Jest to dzieło traktujące o jednej z bieżących kwe­stii społecznych; jasno, przystępnie napisane, nie powinno być ono do przekładu zbyt trudnym. Ażebyś zaś pani wiedziała, dla czego pracować będziesz, określić mogę, że ho­norarium (przebacz pani urzędowy ten wyraz) udzielić jej będę mógł w sumie sześciuset złotych. Jeżeli zajęcie to okaże się dla pani odpowiednim, znajdzie się może potem i coś innego do przełożenia. Na koniec, nie ja to jeden jestem tu wydawcą i bylebyś pani zyskała sobie imię do­brego tłumacza, zostaniesz wezwana tu i ówdzie. O nie­mieckim języku mówiłaś mi pani, że posiadasz go w bar­dzo słabym stopniu. To szkoda. Przekłady z tego języka byłyby pożądańsze i popłatniejsze. Ale jeżeli jedna i dru­ga praca uda się pani pomyślnie, będziesz może w stanie wziąć kilkadziesiąt lekcji… w dzień przekładać pani bę­dziesz dzieła francuskie, nocami doskonalić się w mowie Germanów… taką być musi praca kobiety. Krok za kro­kiem i self-help.

Marta drżącymi rękami wzięła podawaną jej książkę.

— O panie! — wymówiła, ściskając w obu dłoniach rę­kę księgarza. — Niech ci Bóg wynagrodzi szczęściem tych, których kochasz.

Nic więcej powiedzieć nie była w stanie, po kilku sekundach znajdowała się już na ulicy. Szła teraz szybkim krokiem. Z rozrzewnieniem myślała o szlachetnym po­stępku z nią księgarza, o uprzejmości i uczynności, jaką jej okazał. Z myśli tej wywinęła się myśl inna.

„Mój Boże — mówiła w duchu młoda kobieta — tylu dobrych ludzi na drodze mej spotykam, dlaczegóż mi żyć tak ciężko?”

Książka, którą niosła, paliła jej dłonie. Pragnęłaby lo­tem strzały dosięgnąć swej izdebki, aby rozejrzeć się po­między kartami, które może przynieść jej miały zbawienie. Po drodze jednak wstąpiła do małego sklepu z obu­wiem i kupiła parę malutkich trzewiczków. Kiedy na ko­niec wbiegła w bramę wysokiej kamienicy przy ulicy Piwnej stojącej, nie poszła wprost na wschody, ale skie­rowała się w głąb dziedzińca ku małym drzwiczkom mieszkania stróża. Tam bowiem, pod opłacanym przez Martę dozorem żony stróża, Jancia przepędzała codzien­nie długie godziny, w których matka jej szyła w zakła­dzie Szwejcowej. W powierzchowności dziecka zaszły przez czas ubiegły większe jeszcze i głębsze zmiany niż w powierzchowności matki. Policzki Janci wklęsły i cho­robliwą okryły się żółtością; żałobna, zrudziała i w kilku miejscach rozdarta jej sukienka zwisała na wychudłym ciałku, czarne oczy rozszerzyły się, utraciły dawny blask i ruchliwość, a w wyrazie swym posiadały tę niemą, bole­sną skargę, którą odznacza się wzrok dzieci gnębionych fi­zycznie i moralnie.

Ujrzawszy matkę, Jancia nie rzuciła się jej na szyję, nie zaszczebiotała, jak bywało dawniej, nie klasnęła w drobne dłonie. Ze schyloną główką i chudymi, zziębnię­tymi rączkami, zaciśniętymi wkoło wełnianej chusteczki, którą się otulała, weszła z matką do izby na poddaszu i usiadła wnet na ziemi przed pustym kominem, w posta­ci skurczonej i znękanej. Marta położyła książkę na stole i wydobyła parę polan zza pieca. Jancia wodziła za nią swymi przygasłymi i rozszerzonymi źrenicami.

— Czy nie pójdziesz już dziś nigdzie, mamo? — ozwała się po chwili głosem, którego dźwięk stłumiony i po­ważny rażący stanowił kontrast z drobną, dziecięcą po­stacią.

— Nie, dziecko moje — odpowiedziała Marta. — Nie pójdę już dziś nigdzie. Jutro wielkie święto i dziś po po­łudniu nie kazano nam przychodzić.

Mówiąc to, Marta położyła drewka na kominku i przyklękłszy, chciała uścisnąć małą córkę.

Zaledwie jednak dotknęła jej ramienia, z ust Janci wyrwało się syknięcie bólu.

— Co ci to? — zawołała Marta.

— Boli mię tu, mamo! — bez skargi w głosie, ale bar­dzo cicho odparło dziecię.

— Boli cię! Dlaczego? Jak dawno? — troskliwie dopy­tywała się matka.

Jancia milczała i siedziała nieruchomo ze spuszczony­mi oczami. Blade usteczka jej tylko drżały trochę, jak by­wa zwykle u dzieci, gdy płacz gwałtowny powstrzymać usiłują. Martę niepokoiło uparte milczenie dziecka więcej może niż ból objawiony. Szybko rozpięła luźno zwisający staniczek i usunęła go z jednej ręki dziecka. Na chudym, białym ramieniu, obnażonym ręką matki, czerniała ciemnosina plama. Marta splotła kurczowo ręce. Okropna ja­kaś myśl przejść jej musiała przez głowę.

— Czy upadłaś albo uderzyłaś się? — zapytała z cicha, z oczami wlepionymi w ciemne piętno.

Jancia milczała jeszcze chwilę, nagle podniosła spusz­czone powieki i ukazała źrenice oszklone łzami. Wciąż jednak wstrzymywała się od płaczu, drobna pierś jej pra­cowała gwałtownie, cienkie usteczka drżały jak listki.

— Mamo — szepnęła po chwili, chyląc się ku matce — siedziałam dziś tam, przy piecu… zimno mi było… Anto­niowa niosła wodę do ognia… zaczepiła o moją sukienkę, wodę rozlała i ze złości uderzyła mię tak mocno… moc­no…

Ostatnie wyrazy wymówiła bardzo cicho, głową i pier­sią przylgnęła do piersi matki i drżała całym ciałem. Mar­ta nie wydała jęku ni krzyku; twarz jej wyglądała przez chwilę jak skamieniała, ale pobladłe wargi zwierały się co­raz silniej i z oczu, nieruchomo zapatrzonych w prze­strzeń, buchało coraz jaskrawsze, posępniejsze światło.

— Ach! — jęknęła na koniec i pałające czoło objęła splecionymi dłońmi. W krótkim jęku tym zabrzmiał gniew głuchy i boleść bez granic. Przez parę minut matka i dzie­cię tworzyły grupę dwóch piersi, ściśle do siebie przyciś­niętych, dwóch twarzy, z których jedna, kobieca, z su­chym i posępnie płonącym okiem, pochylała się nad dru­gą, dziecięcą, bledziuchną i łzami zalaną. Po chwili dopie­ro Marta odjęła dłonie od czoła i opuściła je na głowę cór­ki. Odgarniała z czoła poplątane jej włosy, ścierała łzy z chudych policzków, zapinała u piersi mały staniczek, rozgrzewała w dłoniach zziębłe, drobne ręce. Wszystko to czyniła w milczeniu. Parę razy otworzyła usta, jakby chcia­ła coś powiedzieć, ale nie stawało jej zapewne głosu. Po­wstała na koniec z ziemi i podniosła Jancię. Posadziła ją na łóżku i wydobyła z kieszeni zawinięte w papier trzewiczki.

Na ustach jej leżał teraz uśmiech, dziwny uśmiech! Było w nim coś sztucznego, ale zarazem i coś bardzo wzniosłego: obok wysilenia woli widać w nim było miłość i męstwo matki, która własne bóle przerabia na uśmiechy, aby osuszyć nimi łzy swego dziecięcia…

Dzień skończył się, zegary miejskie ogłosiły północ, a w izbie na poddaszu paliła się jeszcze lampa; izba ta wy­glądała teraz smutniej jeszcze jak wtedy, gdy młoda wdo­wa po raz pierwszy próg jej przestępowała. Nie było już w niej szafy ani komody, ani dwóch skórzanych tłomoczków. Pierwsze dwa przedmioty wraz z dwoma nowymi krzesłami lokatorka oddała rządcy domu, nie mogąc za najmowanie ich płacić dłużej, drugie sprzedała w dniach silnych mrozów, aby za otrzymane pieniądze przysporzyć opału. Pozostało w izbie jedno tylko łóżko, na którym w tej chwili, owinięta czarną chustką matczyną, spała Jancia, dwa krzesła kulawe i jeden na czarno pomalowa­ny stolik. Oblana białym światłem lampy i otoczona gru­bym uplotem czarnych warkoczy, twarz siedzącej przy stole kobiety w pięknych i surowych zarysach występo­wała z półzmroku. Marta nie pracowała jeszcze, chociaż wszystkie materiały przyszłej jej pracy: książka, papier, pióro, leżały przed nią. Ale pochwyciło ją nieodparte, nie­przezwyciężone marzenie. Niespodziane, świetne perspek­tywy otworzyły się przed jej oczami, nie mogła od nich oderwać ciemnością zmęczonego wzroku. Nie była już tak pełna ufności jak wtedy, kiedy przed tym samym stoli­kiem zasiadała z ołówkiem w ręku, ale nie miała dość si­ły, aby słuchać poszeptów zwątpienia. Były one w niej, te poszepty, ale ona odwracała od nich ucho, a natomiast wsłuchiwała się wciąż w napełniające myśl jej słowa księgarza. Ze słów tych snuła się długa przędza złotych rojeń kobiety, matki. Móc wykonywać pracę miłą, acz trudną, podnoszącą ducha i odpowiadającą najgłębszym jego potrzebom, jakaż to rozkosz! Zapracować przez kilka tygodni sześćset złotych — co za bogactwo! Gdy raz już zostanie taką bogatą, wielką panią, pierwszą rzeczą, jaką uczyni, będzie przyjęcie jakiej uczciwej, niemłodej służącej, która by dzieci swoje miała, a przynajmniej je lubiła, a więc dozorować mogła Jancię troskliwie, rozsądnie. Po­tem… (tu Marta zapytała sama siebie, czy nie jest w roje­niach swych zbyt śmiałą) potem opuści może tę nagą, zimną, ponurą izbę, w której jej samej tak smutno, dziec­ku jej mieszkać tak niezdrowo, a wynajmie gdziekolwiek, przy małej jakiej, lecz czystej, cichej ulicy, dwa pokoiki ciepłe, suche, słoneczne… Potem… jeżeli zdobędzie sobie imię dobrego tłumacza i wezwana zostanie tu i ówdzie, je­żeli te sześćset złotych, ta suma olbrzymia, po wiele razy do rąk jej przyjdzie, poszuka nauczycieli języków i ry­sunków, uczyć się będzie, o, uczyć się będzie dniami, nocami, bez odpoczynku, z zapałem i cierpliwością, bo taką przecież być musi praca kobiety, krok za krokiem i o wła­snych siłach… Potem… Jancia dorastać zacznie. Z jaką bacznością oko matki śledzić będzie i odgadywać wrodzo­ne jej zdolności, aby żadnej z nich nie pozostawić odłogiem, ale z każdej, owszem, ukuć dla przyszłej kobiety skarb dla ducha, zbroję do walki o życie… Nauka Janci, jej wykształcenie, siła, szczęście i bezpieczeństwo przy­szłości całej będzie owocem pracy jej matki… Z jakimże spokojem zamykać ona będzie wtedy oczy swe do snu pokrzepiającego, z jakąż rozkoszą otworzy je co rano, wita­jąc nowy dzień trudów i obowiązku, lecz zarazem spoko­ju i zadowolenia! Z jakąż dumą wejdzie wtedy pomiędzy ludzi czując, że jest im równa w sile i godności człowie­czej, z jak ulżonym i błogo rozrzewnionym sercem uklęknie na grobie człowieka, którego kochała, i wiecznie oczom jej przytomnemu obrazowi jego powie: „Zostałam godna ciebie! Nie uległam złej doli! Uniknęłam śmierci z głodu i życia z jałmużny! Potrafiłam osłonić opieką i wychować dla przyszłości dziecię twoje i moje!”. Potem…

Tu oczy Marty spotkały obok niej wiszący na ścianie obrazek. Był to rysunek ów odrzucony przez pracodaw­ców i zwrócony jej przez nich. Przyozdobiła nim biedną, nagą izdebkę, a teraz utopiła w nim cicho gorejące oczy. Domek mały, wiejski, rozłożyste drzewo, ptaszyna śpie­wająca nad krzakiem bzowym, przeźroczyste powietrze wsi i głęboka cisza pól woniejących… O Boże! Gdyby tyle zapracować mogła, aż tyle, iżby podobny kącik skromny, świeży, zielony mógł stać się jej własnością! Będzie już wtedy podeszłą w wieku kobietą; wietrzyk szemrzący w gałęziach ochłodzi trudem życia uznojone jej czoło, zmęczone oczy pić będą barwę świeżej zieleni, a ptaszek, który śpiewał, gdy była w kolebce, nad głową jej usypia­jącą snem wiekuistym wydzwoni ostatnią dla niej pieśń tej ziemi.

Tak roiła kobieta uboga. Nocy tej w izbie na poddaszu lampa nie gasła aż do świtania. Marta czytała książkę, którą z obcej mowy przełożyć jej polecono. Czytała zrazu powoli, z uwagą, potem z zapałem, z gorączkowym niemal zajęciem. Zrozumiała myśl jej twórcy, przedmiot pi­sma przeniknął jej umysł, jasny i wyraźnie stanął przed oczami. Pojęcie jej stało się niby elastyczne koło i coraz obszerniejszą, kompletniejszą obejmowało całość; intui­cja, ten rzadki i wysoki dar z człowieka czyniący półboga, podniosła się z głębokości ducha młodej kobiety i szepta­ła jej do ucha słowa nieznanych dotąd zagadnień.

Dzień był biały, gdy Marta zgasiła lampę i pochwyciła pióro. Pisała, a kiedy niekiedy odrywając oczy od papie­ru, przenosiła je w stronę izby, w której stało łóżko z uśpionym dziecięciem. Przy białym świetle zimowego po­ranku Jancia wyglądała blado i cierpiąco. Gdy pierwszy promień słońca wniknął do izby, otworzyła oczy. Wtedy matka powstała, uklękła przy łóżku i otaczając ramieniem na wpół uśpione ciałko dziecka, pochyliła na poduszkę zmęczoną, gorącą głowę.

W tej samej chwili ruch zawrzał na mieście. Zaturkotały powozy, zabrzmiały dzwony kościelne, warem zakipiały rozmowy, śmiechy i wołania. Warszawa witała rok nowy.

*

Od dnia, w którym Warszawa witała rok nowy, sześć tygodni minęło. O pierwszej południowej godzinie Marta jak zwykle opuściła szwalnię, aby wrócić do domu i obiad dla siebie i dziecka sporządzić. Ucałowała Jancię, która smutna i znękana w ciasnej izbie stróża ożywiała się nie­co na widok matki, i przystawiwszy do małego ognia gar­nek ze strawą, młoda kobieta wysunęła szufladę stolika i wydobyła z niej kilkanaście arkuszy papieru. Było to już skończone tłumaczenie francuskiego dzieła. Nad wy­konywaniem go pracowała tygodni pięć, nad przepisywa­niem tydzień. Teraz z uśmiechem na ustach przeglądała kartki napełnione kształtnym i czystym pismem.

Przez czas ubiegły w powierzchowności jej zaszły no­we zmiany, ale wcale inne niż uprzednio. Pracowała po­dwójnie, bo w dzień i w nocy. Dziesięć godzin dziennie szyła, dziewięć godzin nocnych pisała, godzinę przepędza­ła na rozmowie z dzieckiem, cztery godziny spała. Był to sposób życia niezupełnie zapewne odpowiadający prawid­łom higieny, a jednak smugi chorobliwej żółtości zniknę­ły z twarzy Marty, czoło jej wygładziło się, oczom wrócił blask dawny. Kaszlała rzadziej, wyglądała zdrowo i nie­mal świeżo. Duch jej, skąpany w spokoju i orzeźwiony nadzieją, pokrzepił upadające wprzódy ciało, szlachetne zadowolenie z siebie samej wyprostowało na nowo smuk­łą kibić, pogodę przywróciło czołu. Po sporządzeniu i spo­życiu obiadu, składającego się z jednej prostej wielce po­trawy i kawałka czarnego chleba, Marta przejrzany przed chwilą manuskrypt owinęła arkuszem cienkiego białego papieru. Czyniła to ze staraniem jakimś szczególnym, z malującym się na twarzy uczuciem pieczołowitości i za­razem wewnętrznej głębokiej rozkoszy. Na jednej z wysokich wież miasta uderzyła godzina druga. Marta odpro­wadziła Jancię do izby stróża i wyszła na miasto. O trze­ciej powinna była znaleźć się na zwykłym swym miejscu w szwalni Szwejcowej, przedtem zaś jeszcze wstąpić chciała do znajomej sobie księgarni.

Księgarz-wydawca stał jak zwykle za kontuarem, za­jęty zapisywaniem cyfr i notat w wielkiej książce. Przy wejściu Marty podniósł głowę. Ukłonił się wchodzącej bardzo uprzejmie.

— Skończyłaś już pani pracę swą — rzekł, biorąc rękopis z ręki Marty. — To dobrze, czekałem na nią z nie­cierpliwością. Dzieło to wydanym być powinno teraz lub nigdy… Kwestia bieżąca, paląca czekać nie może… Dziś obchodzi ogół, jutro może mu być obojętna. Z przejrze­niem rękopisu pośpieszę. Chciej pani przyjść jutro o tej samej porze, a będę mógł udzielić jej wiadomość stanow­czą.

Dnia tego w pracowni Szwejcowej Marta niewiele wykonywała roboty. Usiłowała spełniać jak najlepiej to, co pomimo wszystkiego mieniła swym obowiązkiem, ale nie mogła. Ręce jej drżały, chwilami ciemna mgła przysła­niała oczy, serce uderzało z mocą oddech w piersi tamu­jącą. Teraz, w tej chwili może, księgarz-wydawca rozwi­ja jej rękopis, czyta go… przebiega może oczami piątą stronicę… O! Żeby też przebiegł ją szybko, bo tam właśnie znajduje się ustęp, który, najtrudniejszy do zrozumienia, najmniej dobrze wyszedł w przekładzie… za to koniec rękopisu, ostatnie jego karty przełożone są wybornie… Pi­sząc je, Marta czuła sama, że porywa ją rzeczywiste natchnienie, że myśl mistrza odzwierciadla się w jej sło­wach, jak wspaniałe oblicze mędrca w przeczystym zwierciadle… W mieszkaniu Szwejcowej zegar uderzył godzinę dziewiątą, robotnice rozeszły się, Marta wróciła do swej izby. O północy wyobrażała sobie, że księgarz-wydawca teraz właśnie zamyka zakreślony przez nią, a przez niego przeczytany zeszyt.

Cóż by była dała za to, gdyby widzieć mogła w tej chwili fizjonomię jego? Jestże ona zadowolona lub zasę­piona, surowa lub obiecująca spełnienie jej nadziei? Bia­ły dzień wnikał do izby, gdy Marta, oparta o poduszkę, oczami, które przez noc całą nie zamknęły się ani na chwilę, wpatrywała się w widniejący za drobnymi szyba­mi kawałek nieba. W oczach tych, rozwartych szeroko, nieruchomych pod bladym czołem malowało się głębokie błaganie, tryskała z nich niema, lecz gorąca modlitwa. O godzinie ósmej miała według zwyczaju udać się do szwalni, ale nogi tak drżały pod nią, głowa jej tak płonę­ła i piersi tak bolały, że opuściła się na stołek, czoło obję­ła dłońmi i powiedziała sobie:

— Nie mogę…

Wstając, czesząc swe długie jedwabiste włosy, wkładając żałobną, zestarzałą suknię, sporządzając napój po­ranny dla dziecka i nawet rozmawiając z Jancią, wciąż jedną myśl miała w głowie: „Przyjmie pracę moją, czy nie przyjmie? Umiem prace takie spełniać, czy nie umiem?”. „Kocha, nie kocha” — szeptała urocza Gretchen, obrywa­jąc z kolei śnieżne listki polnej astry. „Umiem, nie umiem” — myślała uboga kobieta, rozpalając na kominie dwa biedne polana, warząc nędzną strawę, zamiatając po­sępną izbę i tuląc do piersi blade ukochane swe dziecię. Któż zdoła na pewno określić, w której z dwóch tych pytających kobiet spoczywał głębszy, straszniejszy dramat, którą w okrutniejszy sposób odpowiedzią swą los miał zgruchotać, która z nich była nieszczęśliwsza i mniej wymagając od ziemi srożej zagrożona?

Około godziny pierwszej po południu Marta była zno­wu na chodniku Krakowskiego Przedmieścia. Im bardziej zbliżała się do mety, ku której dążyła, tym więcej zwal­niała kroku. Znalazła się już przed drzwiami księgarni i nie weszła jeszcze; postąpiła w przeciwnym kierunku, oparła się ręką o balustradę otaczającą jeden z pysznych pałaców i stała chwilę z pochyloną głową.

W kilka minut dopiero potem przestąpiła próg, za którym czekała na nią radość lub rozpacz.

Tym razem oprócz właściciela zakładu znajdował się w księgami niemłody mężczyzna w okularach, z wyłysia­łą czaszką, z wielką twarzą o szerokich i pulchnych po­liczkach. Siedział w głębi obszernej sali nad kilkudziesię­ciu tomami, rozrzuconymi po obszernym stole, z książką w ręku. Marta najmniejszej nie zwróciła uwagi na nieznanego sobie człowieka, nie widziała go prawie. Wszyst­kie władze jej ducha skupiły się w jej oczach, które od progu zaraz spotkały twarz księgarza i w niej utonęły. Księgarz siedział tym razem za kontuarem i czytał gaze­tę. Przed nim leżał zwój papieru. Marta poznała swój rękopis i uczuła dreszcz przebiegający ją od stóp do gło­wy. Dlaczego rękopis ten znajdował się tutaj i zwinię­tym był tak, jakby miał wnet oddanym zostać komuś? Być może, iż księgarz gotuje się pójść zaraz do drukarni i dlatego położył przed sobą ten zeszyt, może zresztą nie przeczytał go jeszcze, nie miał czasu… W każdym razie nie na to leży on tu, aby wręczonym być tej, która spę­dziła nad nim kilkadziesiąt nocy, ukochała go, wypieści­ła, zamknęła w nim najdroższą swą nadzieję… jedyną na­dzieję! Nie, tak być nie mogło! Przez Boga miłosiernego, tak być nie mogło! Myśli te snopem palących błyskawic w kilku sekundach przeleciały przez głowę Marty.

Postąpiła ku księgarzowi, który powstał i oglądając się na obecnego w księgarni niemłodego mężczyznę poda­wał jej rękę. Trudność tę Marta spostrzegła, lecz wnet przypisała ją obecności świadka. Ten ostatni przecież zdawał się być zanurzonym w czytaniu; od miejsca, na którym naprzeciw księgarza stała Marta, dzieliło go kilkanaście kroków. Marta odetchnęła z głębi piersi i zapy­tała z cicha:

— Czy przeczytałeś pan mój rękopis?

— Przeczytałem, pani — odpowiedział księgarz.

Na Boga! Cóż znaczyć może ten dźwięk głosu, którym wymówił dwa te wyrazy? W zniżonych tonach jego zabrzmiało jakby niezadowolenie łagodzone uczciwym żalem.

— I jakąż otrzymam od pana wiadomość? — ciszej je­szcze niż wprzód wymówiła kobieta, z zapartym odde­chem szeroko otwartymi oczami wpatrzyła się w twarz księgarza. O, gdybyż wzrok ją mylił! Wszakże na twarzy tej było zmieszanie połączone z tym samym współczu­ciem, które brzmiało w głosie!

— Wiadomość, pani — zaczął księgarz półgłosem i po­woli — wiadomość niepomyślna… Boli mię, bardzo boli, że powiedzieć to pani muszę… ale jestem wydawcą odpowiedzialnym przed publicznością, przemysłowcem zmu­szonym do strzeżenia mych interesów. Praca pani posia­da wiele zalet, ale… nie kwalifikuje się do druku…

Usta Marty poruszyły się słabo, głosu jednak żadnego nie wydały. Księgarz po chwili milczenia, w czasie której szukał widocznie w głowie swej słów okoliczności odpowiednich, mówić zaczął:

— Mówiąc, że przekład pani nie jest pozbawionym pewnych zalet, powiedziałem prawdę; co więcej, o ile znam się na tym, na pewno powiedzieć mogę, że posiadasz pani widoczne do pióra zdolności. Styl pani nosi na sobie dość energiczne piętno zdolności tych: jędrny jest, oży­wiony, miejscami pełen werwy i zapału. Ale… o ile z pracy pani uważać mogłem, zdolności te jej niezaprzeczone po­zostają w stanie, przebacz pani, że się tak wyrażę, rudy­mentarnym, nieobrobionym. Brakuje im wsparcia nauki, pomocy, jakich tylko znajomość techniki sztuki pisarskiej udzielić może. Oba języki, z którymi miałaś tu pani do czynienia, znasz zbyt mało, abyś owładnąć nimi mogła, jak wymagał tego przedmiot i nomenklatura naukowa. Co więcej, znaczna część wysokiej mowy literackiej, po­sługującej się mnóstwem wyrażeń w potocznym użyciu nieistniejących, jest pani widocznie bardzo mało znana. Stąd częste zamiany słów, nietrafność wyrażeń, ciemności i plątaniny stylowe. Słowem, zdolności pani masz, ale uczyłaś się za mało, sztuka zaś pisarska, chociażby tylko ograniczać się miała na wykonywaniu przekładów, wy­maga niezbędnie pewnego, dość szerokiego kręgu odby­tych już studiów, pewnej dość obszernej wiedzy, tak ogólnie naukowej, jak specjalnie technicznej…

Wypowiedziawszy to wszystko księgarz umilkł i po chwili dopiero dodał:

— Oto jest cała prawda, którą wypowiedziałem ze smutkiem. Jako znajomy pani, żałuję, żeś pani nie zdo­była sobie pożądanej ci sposobności pracowania; jako człowiekowi, smutno mi, żeś nie kształciła dostatecznie swych zdolności. Posiadasz pani zdolności niezaprzeczone, szkoda tylko, wielka szkoda, że nie uczyłaś się więcej, obszerniej, gruntowniej…

Przy ostatnim słowie księgarz wziął ze stołu zwój papieru i podał go Marcie. Ale ona nie wyciągnęła ręki, nie uczyniła najmniejszego poruszenia; stała wciąż wyprostowana, sztywna, jakby skamieniała, i tylko na bladych ustach jej drżał dziwny uśmiech. Był to jeden z tych uśmiechów, które miliony razy smutniejszymi są od łez, bo widać w nich ducha poczynającego szydzić z siebie i ze świata. Słowa księgarza sądzącego literacką pracę Marty były dosłownym prawie powtórzeniem słów lite­rata wydającego przed kilku miesiącami wyrok na jej ry­sunek. Te to zapewne zbliżenie kurczowym uśmiechem poruszyło drżące wargi kobiety.

— Zawsze to samo! — szepnęła po chwili, po czym pochyliła głowę i głośniej wyrzekła: — Boże mój, Boże, Boże!

Jęk ten wydarł się z ust jej szybki, stłumiony, lecz przeszywający. Nie tylko więc płakała już wobec świad­ków, ale i wydawała jęki. Gdzież więc podziała się daw­na duma jej i mężna powściągliwość? Przymioty te, właś­ciwe charakterowi Marty, stajały w części w stopniowo nabywanym przyzwyczajeniu do nieustannie przenoszo­nych upokorzeń, pozostało ich w niej jednak tyle jeszcze, że po kilkunastu sekundach zdołała podnieść głowę, za­trzymać łzy pod powieką i dość jasnym nawet wzrokiem spojrzeć na księgarza. Wzrok ten wyrażał błaganie, niestety! Znowu błaganie, a więc upokorzenie!

— Panie! — rzekła. — Byłeś dla mnie tak dobry, a że z dobroci twej pożytku odnieść nie mogłam, moja to już wina…

Zatrzymała się nagle. Wzrok jej stał się szklanym i wewnątrz cofniętym.

— Czy moja? — szepnęła bardzo cicho tonem pytania.

Pytanie to zadawała widocznie samej sobie, problemat społeczny, którego była jedną z przedstawicielek i ofiar, ujmował ją coraz ściślej w twarde ramiona i rozkazywał jej spoglądać w straszliwe swe oblicze. Otrząsnęła się jed­nak szybko z mimowolnej zadumy. Rozjaśniony znowu wzrok podniosła na twarz stojącego przed nią człowieka.

— Czy nie mogłabym uczyć się teraz jeszcze? Czy nie ma żadnego na świecie miejsca, w którym bym czegokol­wiek wyuczyć się mogła? Powiedz mi pan, powiedz, po­wiedz!

Księgarz na wpół był zmieszany, na wpół wzruszony.

— Pani — odpowiedział, czyniąc gest pożałowania. — O żadnym miejscu takim nie wiem. Jesteś pani kobietą.

W tej chwili wyszedł z sąsiedniej sali i zbliżył się do księgarza jeden z subiektów z jakimś długim rejestrem czy rachunkiem w ręku.

Marta wzięła rękopis swój i odeszła. Kiedy na po­żegnanie podała księgarzowi rękę, palce jej były zimne jak lód i zesztywniałe, twarz posiadała nieruchomość marmuru i tylko na ustach jej drżał wciąż migotliwy, przejmujący uśmiech, zdający się w nieskończoność powtarzać słowa tylko co wymówione: „Zawsze to samo!”.

Zaledwie drzwi zamknęły się za Martą, niemłody mężczyzna z łysą głową i wielką twarzą rzucił na stół książkę, w której zdawał się dotąd być zagłębionym, i wybuchnął głośnym śmiechem.

— Z czego się pan śmiejesz? — ze zdziwieniem zapy­tał księgarz, podnosząc oczy znad rejestru podanego mu przed chwilą.

— Jakże się tu nie śmiać! — zawołał mężczyzna, a oczy jego błyskały zza grubych i mętnych szkieł serdeczną we­sołością. — Jak się tu nie śmiać! Zachciało się jejmości zostać literatką, autorką! No, proszę! Ha, ha, ha! Ależ dałeś jej pan odprawę! Miałem, doprawdy, ochotę porwać się z krzesła i uściskać cię za to!

Księgarz patrzył na gościa swego surowym trochę wzrokiem.

— Wierz mi pan — odparł z odcieniem niezadowole­nia — że z prawdziwą przykrością, powiem nawet z ża­lem, przyszło mi zasmucić tę kobietę…

— Jak to! — zawołał człowiek siedzący nad stosem książek. — I pan to mówisz na serio?

— Zupełnie na serio; jest to wdowa po człowieku, którego znałem, lubiłem i szanowałem…

— Ba, ba! Ręczę ci, że awanturnica jakaś! Porządne kobiety nie włóczą się po mieście, szukając, czego nie zgu­biły; siedzą one w domu, gospodarstwa pilnują, dzieci ho­dują i Boga chwalą…

— Ależ zmiłuj się, panie Antoni, kobieta ta nie ma żadnego gospodarstwa, jest ona w nędzy…

— Ach, dałbyś pokój, panie Laurenty! Dziwię się, że możesz być tak łatwowiernym! To nie nędza, panie, ale ambicja! Ambicja! Chciałoby się czym błysnąć, zasłynąć, najwyższe miejsce w społeczeństwie zająć i zdobyć sobie tym sposobem swobodę czynienia, co się podoba, i osłania­nia wybryków swych urojoną wyższością, kłamaną pracą!

Księgarz wzruszył ramionami.

— Jesteś przecie literatem, panie Antoni, i powinien byś więcej coś wiedzieć o kwestii wychowania i pracy ko­biet…

— Kwestia kobiet! — podskakując na krześle z rozrumienioną nagle twarzą i pałającymi oczami wykrzyknął mężczyzna. — Czy wiesz pan, co to takiego, ta kwestia kobiet…

Umilkł na chwilę, bo zasapany z wielkiego uniesienia zmuszonym był głębiej odetchnąć. Po chwili spokojniej­szym już głosem dodał:

— Na cóż ci zresztą mówić mam, co myślę o tym przedmiocie. Przeczytaj moje artykuły.

— Czytałem, czytałem i bynajmniej nie zostałem nimi przekonany, aby…

— No! To jeśli mnie nie wierzysz — wpadł mu w mowę literat w grubych okularach — nie będziesz przynajmniej lekceważył tego wszystkiego, co wypowiadają o tym po­wagi… wielkie powagi… Oto niedawno doktor Bischoff… Wiesz przecie, kto to Bischoff?

— Bischoff — rzekł księgarz — jest zapewne wielkim uczonym, ale oprócz tego, że nadużywacie słów jego i przesadzacie ich znaczenie, nie sądzę, aby mógł być wyrocznią skazującą tysiące nieszczęśliwych istot…

— Awanturnic! — przerwał znowu literat. — Wierz mi, że awanturnic tylko, istot ambitnych, pysznych i po­zbawionych moralności. Po co nam, proszę, kobiety uczone, jak wyrażają się niektórzy, niezależne? Piękność, ła­godność, skromność, uległość i pobożność — oto są cnoty właściwe kobiecie, gospodarstwo domowe — oto zakres jej pracy, miłość dla męża — oto jedyna stosowna i poży­teczna dla nich cnota! Prababki nasze…

W tej chwili weszło do księgarni parę osób, a opowiadanie o prababkach zawisło niedokończone na otwartych, pulchnych ustach literata. Ale jakichże silnych argumentów zaczerpnąłby on dla tylko co wygłoszonej swej teorii, jak wiele mógłby nowego powiedzieć i napisać o ambicji i zazdrości, wiodących kobiety do przekraczania nakre­ślonych im przez naturę i wielkie powagi granic, gdyby mógł w tej chwili przeniknąć myśli idącej ulicą Marty!

Po wyjściu z księgarni była ona zrazu jakby ogłuszona i onieczulona. Nie myślała o niczym i nie czuła nic. Pierw­sza myśl przytomna, jaka powstała w jej głowie, formo­wała się słowami: „Jacy oni szczęśliwi!”. Pierwszym uczu­ciem budzącym się w niej wyraźnie była — zazdrość.

Szła wtedy chodnikiem przeciwległym temu, za któ­rym szerokie i wspaniałe swe budowy rozpościera Kaźmirowski pałac. Na obszernym pałacowym podwórzu ro­iły się młodzieńcze postacie z ożywionymi twarzami, w dostojnych ubiorach wychowańców uniwersytetu. Jedni z młodzieńców tych trzymali pod ramieniem wielkie księ­gi w prostej oprawie lub bez oprawy, zniszczone, na wpół podarte od używania, inni owijali w papier elastyczne lub stalą połyskujące przedmioty, przyrządy naukowe za­pewne, które nieśli do domów swych, aby z ich pomocą oddawać się uczonym eksperymentom i obserwacjom. Przez kilka minut napełniali oni podwórze gwarem roz­mów cichszych i głośniejszych. Rozprawiali, gestykulo­wali żywo, od czasu do czasu z tej lub owej grupy wybie­gała gama młodzieńczego śmiechu albo podniósł się głoś­niejszy wykrzyk, zdradzający uniesienie, zapał młodej piersi i przedmiot ulubiony studiów rozpalonej głowy. Po kilku minutach grupy rozprzęgły się; widać było, jak mło­dzi ludzie podawali sobie dłonie i jedni z wesołymi uśmie­chami na ustach, inni w zamyśleniu, inni jeszcze ożywio­ną prowadząc rozmowę, pojedynczo lub parami opuścili uniwersytecki podwórzec i zmieszali się z ludnością sze­roki chodnik zalegającą.

Marta szła bardzo powoli, z głową zwróconą wciąż ku wielkiej budowie, która teraz przybrała dla wyobraźni jej znaczenie świątyni o tajemniczej sile pociągu. Młodzi ludzie z księgami pod ramieniem, z jasnymi lub poważnie zamyślonymi twarzami wydawali się jej istotnie dzierżą­cymi przywileje, dostojność i szczęście chyba półbogów. Biedna kobieta westchnęła z głębi piersi.

— Szczęśliwi! Och, szczęśliwi! — szepnęła i ogarniając znowu wzrokiem wspaniałą budowę, którą zostawiała już poza sobą, dodała. — Czemuż ja tam nie byłam? Czemuż ja tam teraz być nie mogę?

„Nie mogę? — myślała dalej. — Dlaczegóż nie mogę? Nie mam prawa! Dlaczego nie mam prawa?

Jakież to są te tak bezgraniczne różnice, które zacho­dzą pomiędzy mną i tymi ludźmi? Dlaczego otrzymują oni to, bez czego żyć tak trudno, a ja nie otrzymałam i otrzy­mać nie mogę?”

Po raz pierwszy w swym życiu w piersi Marty podniosła się fala palącego oburzenia, głuchego gniewu, gorzkiej zazdrości. Zarazem doświadczyła uczucia niewysłowionej, gniotącej pokory. Zdawało jej się, że najlepiej by uczyni­ła, jeśliby w tej chwili upadła na kamienie chodnika, twa­rzą ku ziemi, pod stopy przechodniów. „Niechby mię deptali! — pomyślała. — Czegóżem więcej warta, ja, niedołęż­na, do niczego niezdatna, nikczemna istota!”

Ostatni wyraz tej myśli przebrzmiewał w jej głowie, gdy zwój papieru, który niosła, wyniknął się z jej dłoni i upadł pod stopy.

Zeszyt padając roztworzył się; nachyliła się, aby go podnieść, i na tle zakreślonej przez nią karty ujrzała dwa trzyrublowe papierki.

Był to dar litościwego księgarza, który odrzucając nie­udolną pracę kobiety pragnął jednak dać jej czynny do­wód swej litości. Marta wyprostowała się z zeszytem w jednym ręku, szeleszczącymi papierkami w drugim. Oczy jej miały w tej chwili blask ostry i przeszywający, pierś drżała tłumionym, głuchym śmiechem.

— Tak! — wymówiła głośno prawie. — Im nauka i pra­ca, mnie — jałmużna…

Wyrazy syczały w ustach jej, tak prawie białych jak papier, który trzymała w dłoni.

— Dobrze! — szepnęła po chwili. — Niech i tak będzie! Dlaczego nie dali mi tego, czego dziś wymagają ode mnie, dlaczego wymagają ode mnie tego, czego mi nie dali! Niech teraz dają pieniądze… tak… pieniądze… darmo… będę brała… niech dają…

Szybkim, nerwowym ruchem wsunęła asygnaty w kie­szeń zniszczonej sukni i zachwiała się na nogach. Teraz dopiero, gdy duch jej wtrąconym został na nowo w odmęt strasznej burzy, ciało przypomniało jej, że była głodna, że kilkadziesiąt nocy spędziła nad pracą, która nie przy­dała się na nic. Nie mogła iść dalej. Przez mgłę, która wzrok jej przysłaniała, ujrzała przed sobą wschody. Były to wschody Świętokrzyskiego kościoła. Osunęła się na nie, oparła głowę na ręku i przymknęła oczy. Po krótkiej chwili zesztywniałe jej rysy zmiękły, lód, w którym uczu­cia ścięły się w jej piersi, tajał, spod powiek spuszczonych po marmurowo białym policzku płynąć poczęły łzy, kro­pla po kropli, bujne, ciężkie, padały na chude ręce i kry­ły się pomiędzy fałdami żałobnej sukni.

Gdy tak się działo z Martą, chodnikiem Krakowskiego Przedmieścia postępowała para ludzi: kobieta i mężczy­zna. Szli krokiem prędkim i lekkim, rozmawiali z sobą z wielkim ożywieniem. Kobieta młoda była, wystrojona i piękna, mężczyzna młody także, wytwornie ubrany i bardzo przystojny.

— Mów pan, co chcesz, przysięgaj, jak chcesz, a nie uwierzę ci, abyś kiedykolwiek w życiu swym mógł być naprawdę zakochanym!

Mówiąc to, młoda kobieta śmiała się ustami i oczami. Zza ust jej koralowej barwy ukazywały się dwa rzędy białych i drobnych zębów, piwne źrenice błyskały i rzucały dokoła szybkie wejrzenia. Mężczyzna westchnął. By­ła to parodia westchnienia, mieszczącego w sobie więcej żartu i wesołości niż śmiech kobiety.

— Nie wierzysz mi, piękna Julciu, a jednak Bóg mi świadkiem, żem kochał się przez dzień cały nie tylko na­prawdę, ale szalenie, bez pamięci! Wystaw bo sobie taką boską istotę! Wysoka jak topola, oczy wielkie, czarne, płeć jak alabaster, włosy jak krucze pióra, olbrzymie i nie sztu­czne, powiadam, że nie sztuczne, ale własne, już ja się na tym znam… Smutna, blada, nieszczęśliwa… o, bogini! Ale to wszystko jeszcze nic, podobała mi się od razu co praw­da, powiedziałem przecie sercu mojemu: „Milcz!”, bo wiedziałem, że siostra moja nie żartem ją polubiła i strzec ją ode mnie postanowiła jak od ognia… Wtedy jednak, kiedy przyszła do mojej siostry i tym swoim cudownym, lubym, słowiczym głosikiem powiedziała: „Nie mogę uczyć córki pani…”. Ale ja tobie, piękna pani… Julciu, opowiadałem już tę historię… Otóż wtedy to właśnie zakochałem się w niej naprawdę. Przez cały dzień potem chodziłem jak odurzony, po wszystkich ulicach szukając mojej bo­gini…

— I nie znalazłeś jej pan?

— Nie znalazłem.

— Nie wiedziałeś, gdzie mieszka?

— Nie wiedziałem. Siostra moja wiedziała, ale ba!… Ilem razy spytał ją o adres pięknej wdowy, odpowiadała mi zawsze: „Czemu ty, Olesiu, do biura nie idziesz?”.

Kobieta parsknęła śmiechem.

— Siostra pana musi być okropnie poważną osobą! — zawołała.

Mężczyzna nie zaśmiał się tym razem ani westchnął.

— Nie mówmy o siostrze mojej, panno Julio — rzekł głosem, w którym brzmiała pewna stanowczość. — Oto lepiej posłuchaj dalszego ciągu dramatu mojego życia. Ach! Był to dramat… Wyobraź sobie, że dnia tego spotkawszy na ulicy pannę Malwinę X., ukłoniłem się jej tyl­ko z daleka, koło drzwi Stępkosia przeszedłem ze schylo­ną głową i z westchnieniem w piersi ujrzałem na afiszu Piękną Helenę, i nie poszedłem do teatru, słowem, po­grążony zostałem w rozpacz tak ponurą, że gdyby mię poczciwy Bolek nie zaprowadził nazajutrz do pewnego mieszkania przy ulicy Królewskiej, gdzie ujrzałem naj­piękniejszą z bogiń ziemskich…

— O, o! — na wpół ze śmiechem, na wpół z zalotnym oburzeniem przerwała kobieta. — Bez komplementów tyl­ko, bez komplementów.

— Byłbym już dotąd — ciągnął mężczyzna — byłbym już dotąd… znalazł tę, która znikła sprzed oczu moich.

— I której pan nie szukałeś więcej…

— Nie szukałem…

— I zapomniałeś o niej…

— Nie zapomniałem, och, nie zapomniałem. Ale rana serca zabliźniła się jakoś… Cóż robić? Vivre c'est souffrir…

Wymówiwszy ostatnie wyrazy młody człowiek pod­niósł w górę spojrzenie pełne melancholii i zagwizdał z cicha arię Kalchasa z Pięknej Heleny.

Nagle przestał gwizdać, stanął i zawołał:

— Ach!

Kobieta obok niego postępująca spojrzała nań zdzi­wiona. Wesoły Oleś wzrok miał utkwiony w jednym punk­cie i, o dziwy! z ust jego zsunął się uśmiech wiekuisty. Kształtna i delikatna linia ust tych jak też i wszystkie li­nie twarzy młodzieńca mieniły się i falowały, jak bywa zwykle u ludzi z naturą wrażliwą, gdy są nagle wzruszo­nymi.

— Cóż tam takiego? — zapytała piękna kobieta nie­chętnym trochę głosem. — Doprawdy — dodała zalot­nie — powinnam mieć urazę do pana, panie Olesiu! Idziesz pan ze mną, a patrzysz, nie wiem, na kogo…

— To ona! — szepnął Oleś. — Ach, jakże piękna!

Przez chwilę młoda i strojna kobieta nosząca imię Julii szukała wzrokiem punktu, na którym tak upornie spoczy­wał wzrok jej towarzysza. Nagle pochyliła się nieco i wy­ciągając przed siebie ręce ukryte w sobolowej mufce, zawołała:

— Wszakże to Marta Świcka!

Znajdowali się o kilka zaledwie kroków od wschodów Świętokrzyskiego kościoła, na których siedziała kobieta w żałobnej sukni, w czarnej wełnianej chustce zarzuconej na głowę i skrzyżowanej na piersiach.

Marta już nie płakała. Ze łzami, które przez chwilę gwałtownie, choć cicho płynęły z jej oczów, wypłakała znać część tych gryzących uczuć, których burza obezsilniła ją i na wpół omdlałą rzuciła na to miejsce. Teraz twarz jej była biała jak marmur i podniesiona w górę, a oczy suche, z gorącym połyskiem i głębokim wyrazem nieru­chomo patrzyły w błękitne niebo. Cała zresztą postać jej była nieruchoma. Najmniejsze drgnienie nie ożywiało podniesionych jej powiek, ani ust zwartych, ani zziębnię­tych rąk, splecionych śród grubych fałd sukni. Z daleka wziąć by ją można było za posąg zdobiący wnijście do wspaniałej świątyni, posąg wyobrażający duszę modlącą się lub zapytującą, albo też i modlącą się, i zapytującą za­razem.

Marta patrzała w niebo, w oczach jej była modlitwa gorąca, ale zarazem i głębokie jakieś, namiętne, natarczy­we niemal pytanie.

— Jakaż ona piękna! — z cicha powtórzył wesoły Oleś i pochylając się ku swej towarzyszce, ciszej jeszcze do­dał. — Gdyby ją tak z tymi wschodami razem przenieść do teatru, na scenę… dopiero to byłby efekt!

— Prawda, że jest piękna — odszepnęła towarzyszka wesołego Olesia. — Ależ ja ją znam wybornie… Co się z nią stało?… Czego ona tu siedzi? I jak ubrana! Żebraczka, czy co?…

Zamieniając te wyrazy młoda para zbliżała się coraz bardziej do kobiety, która zwróciła jej uwagę.

Marta nie spostrzegła, że jest czyjejkolwiek uwagi przedmiotem. Odkąd bezsilna i burzą uczuć stargana usiadła tu na chwilowy spoczynek, wiele może osób przechodzących ulicą patrzało na nią, ale ona nie widziała nikogo. Cała dusza jej błądziła za tymi błękitami, w któ­rych zatonęły jej oczy; tam szukała ona jakiejś siły do­brej i potężnej, która by chciała i mogła skruszyć gnębią­cą ją fatalność. Tuż nad głową zatopionej w zadumie ko­biety ozwały się dwa głosy.

— Pani! — mówił głos jeden, męski i zniżony wzru­szeniem czy uszanowaniem.

Marta nie usłyszała tego głosu.

— Marto! Marto! — zawołał głos drugi, kobiecy.

Głos ten Marta usłyszała, dźwięczały w nim brzmie­nia znane jej dobrze z dawna. Wydało się Marcie, jakoby w tej chwili przeszłość jej zawołała na nią po imieniu. Powoli i jakby z ciężkością źrenice jej oderwały się od wysokich błękitów i spłynęły na twarz kobiety, która sta­ła przed nią, sobolową mufkę na śnieg pod stopy swe rzu­ciła, a ku niej wyciągnęła dwie drobne ręce zamknięte w liliowych połyskujących rękawiczkach.

— Karolina! — szepnęła Marta ze zdziwieniem tylko zrazu, po chwili jednak jaśniejszy promień przebiegł po twarzy jej i stopił nieruchomość jej rysów.

— Karolcia! — wymówiła głośniej i powstała. Po­chwyciła obie podawane sobie ręce kobiety.

— Karolcia! — powtórzyła. — Mój Boże, tyżeś to, doprawdy?

— Tyżeś to, Marto? — wzajemnie spytała kobieta w atłasach i sobolach i błyszczące swe oczy ze smutkiem zatapiała przez chwilę w bladej, wychudłej twarzy, która na widok jej zadrżała radością. Ale w oczach tych smu­tek nie mógł znać gościć długo.

Kobieta w atłasach zaśmiała się i zwrócona do towa­rzysza swego rzekła:

— Czy widzisz, panie Aleksandrze, jak się to ludzie spotykają na świecie? Wszakże my z Martą znamy się od dzieciństwa!

— Tak, od dzieciństwa! — powtórzyła Marta, teraz dopiero spostrzegając wesołego Olesia i witając go ukłonem.

— Po kim nosisz żałobę? — pytała kobieta w sobolach, szybkie spojrzenie rzucając na nędzny ubiór Marty.

— Po mężu.

— Po mężu! A więc owdowiałaś! To szkoda! Przystojny był chłopak z twego Jasia, jesteś więc wdową. Gdzież mieszkasz stale? Na wsi czy tutaj?

— Tu, w Warszawie.

— Tu? A dlaczego nie wróciłaś na wieś?

— Wieś mego ojca w kilka miesięcy po ślubie moim sprzedano z licytacji.

— Z licytacji! Tak! To szkoda, nie masz więc żadnego majątku, bo ten poczciwy Jaś kochał cię szalenie i musiał tracić na ciebie wszystko, co miał. Cóż więc robisz teraz? Jak żyjesz?

— Jestem szwaczką.

— Ciężka robota! — zaśmiała się kobieta w atłasach. — I ja próbowałam jej trochę, ale nie udało mi się.

— Ty, Karolciu! Ty byłaś szwaczką! — z kolei zdziwiona zawołała Marta.

Kobieta w atłasach zaśmiała się znowu.

— Próbowałam być szwaczką, ale jakoś mi się nie udało! Cóż robić? Tak chciało przeznaczenie, na które jed­nak nie uskarżam się wcale…

I znowu zaśmiała się. Tak często powtarzający się śmiech jej, wpół płochy, wpół zalotny zdawał się płynąć więcej z przyzwyczajenia do ciągłego śmiania się niż z we­sołości. Teraz Marta orzuciła spojrzeniem bogaty strój stojącej przed nią kobiety.

— Czy wyszłaś za mąż? — zapytała.

Kobieta zaśmiała się znowu.

— Nie! — zawołała. — Nie, nie! Nie wyszłam za mąż, moja droga! To jest, jak ci mam powiedzieć? Ale nie, nie! Za mąż nie wyszłam…

Śmiała się wciąż mówiąc to, ale śmiech jej miał już tym razem przykre, trochę przymuszone brzmienie. We­soły Oleś, który nie spuszczał oczu z Marty, przy ostatnim jej pytaniu spojrzał na Karolinę, musnął wąsik i uśmiech­nął się.

— Cóż ja najlepszego czynię? — zawołała kobieta w atłasach. — Paplaniną moją zatrzymuję państwo na chłodzie i wtedy, kiedy moglibyśmy wsiąść do dorożki i wnet pojechać do mego mieszkania. Pojedziesz ze mną, Marto? Prawda? Porozmawiamy długo i opowiemy sobie wzajemnie historię naszego życia…

Zaśmiała się znowu i rzucając dokoła szybkie, błysz­czące spojrzenia, dodała:

— O, te historie naszego życia! Jakie one są zabawne! Opowiemy je sobie wzajem, Marto, nieprawdaż?

Marta zdawała się wahać przez chwilę.

— Nie mogę — rzekła — dziecko moje czeka na mnie.

— A! Masz dziecko! A więc cóż stąd? Poczeka jeszcze trochę.

— Nie mogę…

— A więc przyjdź do mnie za godzinę… dobrze? Mieszkam na ulicy Królewskiej…

Wymieniła numer domu, ściskała w dłoniach swych rękę Marty.

— Przyjdź, przyjdź! — powtarzała — Czekać cię będę… Przypomnimy sobie dawne czasy.

Dawne czasy mają zawsze urok wielki dla tych, którym nowe nie przyniosły nic prócz łez i boleści.

Marta czuła się orzeźwiona i żywo wzruszona wido­kiem odnalezionej niespodzianie towarzyszki swej mło­dości.

— Za godzinę — rzekła — przyjdę do ciebie, Karolciu…

Kto by wtedy na grupę trzech tych osób śród chodni­ka stojących pilną zwracał uwagę, mógłby spostrzec, że gdy Marta wyrzekła słowo: „Przyjdę!”, Oleś uczuł niepohamowaną prawie ochotę podskoczyć wysoko i wykrzyk­nąć: „Victoria!” Nie uczynił jednak ani jednego, ani dru­giego, rzucił się tylko w tył nieco i strzepnął palcami. Czarne oczy jego żarzyły się jak rozpalone węgle i tonę­ły w bladej twarzy Marty, którą w tej chwili rozświecił uśmiech. Kiedy na koniec młoda kobieta odeszła, człowiek wiekuistego śmiechu zwrócił się do swej towarzyszki.

— Jak żyję — zawołał z zapałem — jak żyję, nie wi­działem tak miłego, pociągającego stworzenia! Jak jej do twarzy w tej obrzydliwej chustce, którą ma na głowie. O! Ja bym ją ubrał w atłasy, w aksamity, w złoto…

Pani Karolina podniosła nagle głowę i spojrzała w roz­ognioną twarz młodego człowieka.

— Doprawdy? — zapytała przeciągłym tonem.

— Doprawdy — odpowiedział Oleś i nawzajem znaczące wejrzenie utopił w oczach swej towarzyszki.

Kobieta w atłasach zaśmiała się krótkim, suchym śmiechem.

*

Dzień zimowy miał się ku końcowi. W saloniku, któ­rego okna wychodziły na ulicę Królewską, na zgrabnym kominku otoczonym żelazną, kunsztownie wyrobioną kra­tą żarzyły się węgle w takiej ilości, aby nie rażąc zbyt­nim gorącem, przyjemne tylko dokoła rozlewać mogły ciepło.

Przed kominkiem stała kozetka wybita amarantowym adamaszkiem i niski fotel na biegunach, orzucony kwie­cistym kobiercem, z podnóżkiem, na którym znajdował się wyszyty włóczkami, śliczny, długouchy wyżełek.

Na kozetce wpółleżała smukła postać kobiety w czar­nej sukni z szeroką białą taśmą u dołu.

Na fotela, drobne i wytwornie obute stopy opierając o podnóżek, kołysała się lekko druga kobieta w modnym kostiumie z fiołkowego atłasu, aksamitem i frędzlami te­goż koloru bogato przystrojonym, w białym jak śnieg webowym kołnierzyku, spiętym wielką, w złoto oprawną kameą, z jasnopłowymi włosami, wysoko nad czołem zaczesanymi, ledwie dojrzanym pyłkiem białego pudru przysypanymi i w długich krętych pasmach opadającymi na plecy, piersi, szyję i ręce, które, białe i drobne, wysuwały się z webowych mankietów i splecione na atłaso­wej tunice sukni połyskiwały dużym brylantem jedyne­go, lecz wielce kosztownego pierścienia.

Salonik, w którym znajdowały się dwie te kobiety, nie był obszernym, tym bardziej więc uderzał w oczy wy­kwint tego przystroju. Jedwabne firanki spuszczały się nad dwoma wielkimi oknami i przyozdabiały drzwi wysokie; szerokie zwierciadło odbijało w sobie rozrzucone pod ścianami grupy niskich i miękkich sprzętów, na kominku stał wielki zegar brązowy, a stoły i stoliczki dźwigały kryształowe czary napełnione kwiatem, srebrne dzwonki, rzeźbione bombonierki, wieloramienne świeczniki. Przez drzwi na oścież roztwarte widać było utopiony w półzmroku pokój sąsiedni, z posadzką zasłaną puszy­stym kobiercem, z okrągłym politurowanym stołem po­środku i zwieszoną nad nim wielką kulą szklaną, w któ­rej rozniecony płomień przybierać musiał barwę różo­wą. Delikatna woń cieplarniowych roślin pod oknami kwitnących napełniała to małe mieszkanie; w pobliżu kominka, ocieniony zielonym ekranem, stał stół z porce­lanowym serwisem i resztkami tylko co znać spożywa­nych przysmaków.

Kobiety siedzące przed kominkiem milczały. Twarze ich, oświetlone różowym blaskiem żaru, posiadały odręb­ny całkiem charakter.

Marta pochylała głowę na poduszkę miękkiej kozetki, oczy jej były na wpół zamknięte, ręce zwisały bezwładnie na czarnej sukni. Po raz pierwszy od wielu miesięcy do­tknęła ustami smacznego i obfitego pożywienia, znalazła się w atmosferze dostatecznie ogrzanej, w otoczeniu pięk­nych i harmonijnie dobranych przedmiotów. Ciepło po­koju i delikatna woń kwiatów upoiły ją na kształt trun­ku. Teraz dopiero uczuła, jak bardzo była znużona, ile sił odebrały jej chłód, głód, smutek, trwoga i walka.

Wpółleżąc na miękkim sprzęcie, ogarnięta falą cie­pła rozgrzewającą długo zziębnięte jej członki, oddychała powoli i głęboko. Patrząc na nią można by rzec, iż zatrzy­mała w sobie myśl wszelką, usunęła od siebie dolegliwe mary trwóg i bólów i zdziwiona ciszą, wonią, ciepłem i pięknością tego nieznanego raju, do którego wstąpiła, odpoczywała przed nowym zstąpieniem w ciemne głębo­kości swej doli…

Karolina szeroko otwartymi, uważnymi, przenikliwy­mi oczami patrzała na swą towarzyszkę. Białe policzki jej zabarwione były świeżym rumieńcem, usta posiadały barwę koralu, a ciemne oczy — połysk młody i żywy. Świeżość jednak tej kobiety nie była zupełna. Wszystko w niej było młode i na pozór przynajmniej pogodne, oprócz czoła. Na czole tym oko wprawne do czytania w twarzach ludzkich mogłoby dojrzeć ślady długiej i nieskończonej jeszcze historii życia, serca, a może i sumienia. Obok twarzy młodej, świeżej, pięknej czoło to samo jed­no zwiędłe było i na wpół zestarzałe. Przebiegały je wszerz zaledwie widzialne, lecz gęste niteczki zmarsz­czek, pomiędzy ciemnymi brwiami leżała na nim nieruchoma na zawsze już tam zapewne wyryta bruzda. Po­mimo świeżości policzków, karminu ust, blasku oka i bo­gactwa stroju tej kobiety wyraz czoła jej obudzić mógłby w pilnym i pojętnym badaczu twarzy ludzkich trzy uczu­cia: nieufność, ciekawość i litość.

Od kilku minut dopiero pomiędzy dwoma kobietami tymi trwało milczenie. Marta przerwała je pierwsza. Pod­niosła głowę znad poduszki, na której wspierała się przez chwilę, i zwracając wzrok na towarzyszkę, rzekła:

— Opowiadanie twoje, Karolciu, wprawiło mnie w zdumienie wielkie. Któż by mógł przypuścić, że pani Herminia postąpi z tobą kiedy w sposób tak okrutny! Ona, która cię przecież wychowała, bliska krewna twoja podobno…

Karolina oparła plecy o wygiętą tylną poręcz fotela i drobną stopą przyciskając silniej pieska wyszytego na podnóżku, w szybszy bieg wprawiła bieguny swej wy­twornej kolebki. Z lekkim uśmieszkiem na ustach i ocza­mi wpatrzonymi w sufit mówić zaczęła:

— Bliską moją krewną pani Herminia nie była, ow­szem, dosyć daleką, ale nosiłam po ojcu to samo co ona nazwisko. Było to dostatecznym dla dumnej, bogatej pa­ni, aby raczyła sierotę wyhodować w domu swym i uczynić z niej potem rezydentkę czy tam pannę do towarzy­stwa. Wyświadczyła mi w istocie dobrodziejstwo wielkie, gdyż do końca życia i cokolwiek bądź nastąpiło potem, chlubić się mogę, iż wyhodowałam się razem z pieskami, faworytami znanej na wielkim świecie pani Herminii. Edukacja nasza i sposób naszego życia, to jest mego i pie­sków, były bardzo do siebie podobne: ja i one spaliśmy na miękkich poduszkach, biegaliśmy po woskowanych posadzkach, spożywaliśmy wyborne delikatesy, i ta tylko pomiędzy nami zachodziła zawsze i zaszła ostateczna różnica, że one nosiły jedwabne kapki i złote obroże, ja zaś suknie jedwabne i złote bransolety, że one na koniec po­zostały w raju, mnie zaś wygnał zeń mściwy anioł macie­rzyńskiej dumy…

Przy ostatnich wyrazach kobieta we fiołkowym ko­stiumie zaśmiała się krótkim, suchym śmiechem, którego dźwięk, sprzeczając się z całą świeżą powierzchownością, zgadzał się ze zwiędnięciem czoła i tak jak ono obudzać mógł ku niej nieufność lub litość. Marta doświadczyć musiała ostatniego tego uczucia.

— Biedna Karolino! — rzekła. — Ileś ty przecierpieć musiała, wyszedłszy w świat tak sama jedna, bez żadnych środków do życia…

— Dodaj do tego, moja droga — zawołała Karolina, patrząc ciągle w sufit — dodaj do tego, że wyszłam w świat z nieszczęśliwą miłością w sercu…

— Tak — dodała prostując się i zwracając wzrok na towarzyszkę — wiedz bowiem, że kochałam naprawdę, kochałam okropnie syna pani Herminii, tego pana Edwar­da, który (pamiętasz go zapewne) śpiewał tak czule: „O aniele, co z tej ziemi!” i miał takie szafirowe oczy, któ­rymi zdawał się patrzeć w samą głąb duszy… Tak kocha­łam go bardzo… byłam tak niedorzeczna, że kochałam…

Mówiła to wszystko tonem żartobliwym, przy ostat­nich wyrazach wybuchnęła głośną, długą, dźwięczną ga­mą śmiechu.

— Tak — wołała śmiejąc się — byłam tak niedorzecz­na… Kochałam!… O! Jakże byłam niedorzeczna!…

— A on? — ze smutkiem zapytała Marta. — Czy kochał cię także prawdziwie? Co uczynił wtedy, gdy ci matka jego z domu swego wyjść rozkazała na biedę, samotność i tułaczkę?…

— On! — z przesadnym pathos wymówiła Karolina. — On patrzył na mnie przez rok cały swymi prześlicznymi szafirowymi oczami, tak jak gdyby w głębię duszy mej przedrzeć się i zawojować ją wzrokiem swoim pragnął; śpiewał przy fortepianie pieśni, od których tajało mi serce, ściskał mi rękę w tańcu, potem całował obie moje ręce i przysięgał na niebo i ziemię, że kochać mię będzie do grobu, potem pisywał do mnie z pokoju do pokoju listy strzeliste i płomieniste, potem… gdy matka jego, jeden z listów tych wypadkiem przeczytawszy, rozkazała mi iść, dokąd mię oczy me poniosą, pojechał na karnawał do Warszawy; spotkawszy mię na ulicy, a byłam wtedy głodna, zrozpaczona, w łachmanach prawie ubrana, zarumie­nił się jak piwonia, spuścił oczy, minął niby nie poznając i w kilka dni potem w kościele pp. wizytek ślubował przed ołtarzem pięknej i bogatej dziedziczce wiarę i mi­łość dozgonną… Tak on mię kochał i to dla mnie uczynił…

I znowu zaśmiała się, ale tym razem krótko i sucho.

— Nikczemny! — z cicha wymówiła Marta.

Karolina wzruszyła ramionami.

— Przesadzasz, moja droga — wymówiła z zupełną obojętnością. — Nikczemny! Dlaczego? Czy dlatego, że korzystał z prawa, o którym wiedział, że przysługuje i przysługiwać będzie na świecie jemu i wszystkim towa­rzyszom jego? Czy dlatego nikczemny, że za przedmiot zabawy wziął sobie młodą i ubogą dziewczynę, tak głupią, iż uwierzyła, że jest dla niego przedmiotem miłości? By­najmniej, moja droga. Pan Edward nie był zapewne świę­tym ani szczególnym jakimś bohaterem, ale nie był też, jak mówiłaś, nikczemnym. Miał on swoje wielkie zalety, upewniam cię, a tylko czynił to, co czynić świat pozwalał mu w zupełności, korzystał z udzielonego mu prawa, był takim, jakimi są wszyscy młodzi, ba! często i niemłodzi mężczyźni.

Mówiła to z najzupełniejszą powagą, bez najlżejszego żartu lub szyderstwa, głosem zupełnego przekonania; skrzyżowała potem ręce na piersi i nie spuszczając wzro­ku z sufitu, zanuciła z cicha piosnkę z Dziesięciu cór na wydaniu. Marta wlepiła w nią zdumione oczy.

Po chwili kobieta w atłasach przestała nucić, wpół leżącą postawę zamieniła na siedzącą i opierając łokieć na kolanie, a twarz na dłoni pochyliła się nieco ku swej to­warzyszce.

— Bo, na koniec — zaczęła mówić tym samym co pierwej rozważnym tonem — w sądach o ludziach trzeba przecież mieć wzgląd na ich przyzwyczajenia i na ten punkt, z którego zapatrują się oni na życie i jego sprawy. Jeżeliby, na przykład, kolory biały i czarny posiadały władzę myślenia i czucia, to pierwszy przyzwyczaiwszy się do wyższości, jaką mu nieustannie nad drugim przy­znają ludzie, mógłby wybornie wyobrazić sobie, że kolor czarny na to tylko stworzonym został, aby sprawiać wszelkiego rodzaju przyjemności, rozrywki i zabawy bia­łemu. Najważniejszą rzeczą w stosunkach ludzkich, moja droga, są różnice, jakie pomiędzy nimi zachodzą, pomiędzy zaś panem Edwardem a mną zachodziły różnice ol­brzymie…

— Zapewne — przerwała z żywością Marta — on był człowiekiem bogatym, a ty ubogą dziewczyną, ale czyż bogactwo upoważnia do pomiatania tymi, którzy go nie posiadają?

— Po części — odpowiedziała Karolina. — Nie o bogactwie jednak i ubóstwie myślałam, mówiąc o różni­cach, boć przecie, gdybym była nie ubogą kobietą, ale ubogim mężczyzną, pan Edward, który, powtarzam, po­siada wiele dobrych zalet charakteru, nie pomyślałby nawet o skrzywdzeniu mię lub obrażeniu. Mężczyzna boga­ty i zarazem honorowy nie krzywdzi i nie obraża męż­czyzny ubogiego; jeżeli kiedy tak uczyni, rzuca to plamę na jego charakter, poddaje go chłoście nagany publicznej. Ale ja nie byłam mężczyzną, byłam kobietą; obrażenie zaś, skrzywdzenie kobiety w ten sposób, jak to miało miejsce pomiędzy mną i panem Edwardem, to rzecz wca­le inna jak obrażenie i skrzywdzenie mężczyzny. Ça ne tire pas à consequence! Owszem, przynosi to chlubę, na­zywa się powodzeniem, dzielnością męską, czyni młode­go człowieka interesującym, rzuca nań pewien urok sła­wy. „Dzielny chłopak z tego Edzia!” „Co za diabelski zjadacz serc!” „Urodził się w czepku!” „Ma szczęście do ko­biet!” „Jemu zbałamucić dziewczynę, to jak orzech zgryźć” itd., itd. Każdy człowiek, moja droga, nadzwyczaj lubi być chwalonym, a nagany lęka się jak ognia. Mnó­stwo ludzi nie czyni złego przez obawę nagany, a czyni dobrze przez pragnienie pochwały. Pan Edward miał do mnie sympatię, nic dziwnego: miałam lat osiemnaście i byłam piękna… pofolgował sobie tej sympatii w sposób, który zapewne był dla niego przyjemnym, nic dziwnego także; wiedział dobrze od dzieciństwa, że takie folgowa­nie jest jego nieodebralnym prawem, z którego gdy nie skorzysta, nazywać się będzie w świecie mazgajem i nie­dołęgą, gdy zaś skorzysta, pasowanym zostanie na dziel­nego chwata i zajmującego młodzieńca. Uczynił to, co uczyniłby na miejscu jego każdy, toteż nie mam do niego pretensji żadnej, i owszem, jestem mu wdzięczna… po­pchnął mię w świat, nauczył mnie życia i wielkich prawd jego…

Wyciągnęła rękę, wzięła ze stojącego na stole kryszta­łowego spodka różaną konserwę i chrupiąc ją w białych zębach, przydeptała znowu silnie drobną stopą włóczko­wego wyżełka. Bieguny poruszyły się żwawiej i zakołysały leżącą na długim fotelu kobietę. Źrenice jej, powolnym ruchem błądzące po otaczających przedmiotach, podobne były w tej chwili do wielkiego brylantu połyskującego na palcu pod blaskiem ognia; jaskrawe barwy tęczowe migotały w nich jak w wypoliturowanych mrozem kryształach lodu. Ale oczy Marty, wpatrzone w twarz dawnej towarzyszki dzieciństwa i młodości, wyrażały głęboki na­mysł połączony z palącym niepokojem.

— Pchnął cię w świat, mówisz — wyrzekła po chwili z wolna i zniżonym głosem. — Cóż to za dobrodziejstwo? Świat ten dla biednej kobiety taki straszny, duszący… Nauczył cię prawd życia? Czy tych, które ukazują kobiecie, istocie ludzkiej przecież, bezdenne różnice leżące po­między ludźmi i ludźmi? Okropne to prawdy! Nie stwo­rzył ich Bóg, ale wytworzyli ludzie…

— A nam co do tego? — zawołała Karolina z krótkim swym, suchym śmiechem. — Czy Bóg je stworzył, czy lu­dzie wytworzyli, dość, że istnieją one, te prawdy mówią­ce mężczyźnie: „Będziesz uczył się, pracował, zdobywał i używał!”, kobiecie: „Będziesz cackiem i za igraszkę męż­czyźnie służyć!”. Boskie czy ludzkie, prawdy te znać nam trzeba, aby nie zjadać sobie serc w nadaremnych zgry­zotach, nie trawić młodości w próżnym chwytaniu nieda­jących się pochwycić promieni słonecznych; aby dać za wygraną temu, co nie dla nas istnieje na świecie, i w go­nitwie za cnotą, miłością, szacunkiem ludzkim lub tym podobnymi bardzo pięknymi rzeczami — nie umrzeć z głodu…

— Tak — ledwie dosłyszalnym głosem wymówiła Mar­ta — nie umrzeć z głodu… oto najwyższe dobro, o jakim marzyć, jakie osiągnąć wolno ubogiej kobiecie!

— Doprawdy? — przeciągłym tonem zapytała Karo­lina i palcem, na którym właśnie błyszczał brylant, wska­zując otaczające przedmioty dodała:

— A jednak… zobacz, obejrzyj się…

Marta nie obejrzała się, tylko otworzyła usta, jakby zadać chciała towarzyszce pytanie jakieś, które jednak po­wściągnęła szybko. Obie kobiety milczały dość długo. Ka­rolina kołysała się wciąż z wolna, chrupała cukierek po cukierku, nie odrywała wzroku od twarzy Marty, która pogrążona w zamyśleniu siedziała ze skronią opartą na ręku i ze spuszczonymi powiekami.

— Czy wiesz, Marto — przerwała milczenie kobieta w atłasach — że jesteś prawdziwie piękna. Co za pyszny wzrost! Musisz być przynajmniej o pół głowy wyższa ode mnie. Bieda nie zeszpeciła cię dotąd wcale, chociaż różo­wy odbłysk żaru, który w tej chwili pada na twarz twoją i naśladuje delikatny rumieniec, podnosi bardzo piękność twą i prześlicznie wygląda przy twych kruczych, olbrzymich włosach! Cóż by to było, gdybyś jeszcze zamiast tej brzydkiej, wełnianej, zrudziałej sukni włożyła ubranie żywej barwy i wykwintnego kroju, zamiast tego płócien­nego gładkiego kołnierza otoczyła szyję swą przezroczystą koronką, żebyś warkocze twe podniosła wyżej nieco i ubrała je pąsową różą lub złotymi szpilkami… Byłabyś prześliczna, moja droga, i trzeba by ci było tylko parę ra­zy ukazać się w loży pierwszego piętra na reprezentacji modnej jakiej komedii, aby młodzież całej Warszawy za­pytała jednogłośnie: „Kto ona? gdzie mieszka? czy po­zwoli, abyśmy hołdy nasze u jej nóg…”

— Karolino! Karolino! — przerwała Marta, prostując się i wzrokiem pełnym zdumienia patrząc na towarzysz­kę. — Po co ty mówisz to wszystko? Jakiż związek słowa twoje mieć mogą z położeniem, w jakim zostaję, z bole­ścią wdowy, z trwogą matki? Po co mi piękność? Po co mi stroje bogate?

— Po co? Po co? O, o, o!

Wykrzykniki te padały w przestrzeń wraz z urywkowymi spadami krótkiej, suchej gamy śmiechu i wraz z nią umilkły. Obie kobiety milczały znowu dłużej jak wprzódy.

— Marto! Ile ty masz lat?

— Dwudziesty piąty zaczęłam niedawno.

— A ja dwudziesty czwarty. O rok więc młodsza je­stem, o ileż mędrsza od ciebie! Ileż dalej zaszłam w życiu niż ty, biedna ofiaro marzeń i złudzeń!

Znowu milczały chwilę. Marta z wyrazem stanowczo­ści na twarzy podniosła głowę.

— Tak, Karolino, widzę sama, że mędrsza być musisz ode mnie, że dalej w życiu zaszłaś. Posiadasz dostatek, je­steś zapewne spokojna o swe jutro; gdybyś, jak ja, miała drobne dziecię, nie potrzebowałabyś oddawać je na po­niewierkę ludzką ani patrzeć, jak ci w oczach słabnie, blednie, niknie… Znam cię tak dawno, jak dawno sięg­nąć mogę pamięcią; byłyśmy razem dziećmi i młodymi dziewczętami, lubiłyśmy się wzajemnie… a jednak jam dotąd nie śmiała zapytać cię, skąd się wziął u ciebie ten dostatek, którym cię widzę otoczoną, jakim sposobem zdo­łałaś wybrnąć z ubóstwa, z nędzy, o której napomykałaś mi w swej rozmowie… Nie śmiałam zapytać cię o to, bo widziałam, żeś unikała pytań moich, ale, wybacz mi, Ka­rolino, źle to z twojej strony… dawnej towarzyszce zabaw twych dziecinnych, niezbyt dawnej jeszcze powiernicy rojeń twych młodych, powiedzieć powinnaś, jak zwalczy­łaś fatalizm ten, który czepia się kroków i przygniata gło­wy kobiet ubogich… Rzuci to może i na moją drogę świa­tło jakie…

— O, rzuci, rzuci to niezawodnie na drogę twoją świa­tło bardzo jasne, bardzo oświecające! — wymówiła ko­bieta z rozpuszczonym płowym włosem. Oczy jej wyglądały znowu jak dwa odłamy zimnego kryształu, w któ­rych przeglądają się barwy tęczowe, na drobnych ustach drżał migotliwy uśmiech, ale głos posiadał brzmienia pewne i spokojne.

Marta mówiła dalej:

— Kiedym po raz pierwszy sama jedna w świat we­szła, aby wałczyć o życie swoje i dziecka, powiedziano mi, że kobieta wtedy tylko z walki takiej wyjść może zwycięsko, jeśli posiada wyborną jakąś umiejętność, praw­dziwy i wydoskonalony talent… Czyś ty posiadała umie­jętność jaką, Karolino?

— Nie, Marto, nie posiadałam żadnej. Umiałam tylko tańczyć, gości bawić i ubierać się ładnie.

— O talencie nie słyszałam nigdy, abyś go miała…

— Nie miałam żadnego wcale talentu.

— Możeś miała bogatych krewnych, którzy ci majątek dali?

— Bogatych krewnych miałam, ale nie dali mi oni nic.

— A więc… — zaczęła Marta.

— A więc — przerwała kobieta w atłasach i nagle pod­niosła się z ruchomego swego siedzenia. Włóczkowy pie­sek zakołysał się za nią gwałtownie, bieguny kolebki ze stukiem uderzyły o posadzkę. Ona sama stanęła wypro­stowana przed kozetką, na której siedziała Marta.

— Byłam piękna — wymówiła — i… i zrozumiałam, jakie jest jedyne możliwe dla mnie miejsce na ziemi.

— Ach! — z cicha zawołała Marta i uczyniła porusze­nie takie, jakby porwać się chciała z siedzenia. Ale stojąca przed nią kobieta trzymała ją przykutą do miejsca siłą swego wzroku. Stała z nieruchomą postacią i twarzą, płowe włosy jej i gibka, cienka kibić nurzały się w różo­wej łunie żaru. Podniosła brwi lekko i w twarz Marty pa­trzała głęboko i upornie oczami, w których teraz palił się ciemny blask posępnego zapału.

— Cóż? — zaczęła po chwili. — Przelękłaś się, naiwna istoto, chcesz uciekać? Dobrze, idź sobie! Masz wszelkie prawo podjąć z ziemi garść błota i w twarz mi ją cisnąć. Któż ci prawa tego odmówić dziś może? Dziś posiadasz je jeszcze…

Marta oczy dłonią przysłoniła.

— Zasłaniasz oczy; nie chcesz patrzeć na mnie. Zapy­tujesz swej myśli, czyliż to ja doprawdy jestem tą nie­winną, naiwną, idealną Karolcią, która biegała z tobą po kwiecistej łące twego ojca i fruwała w zawrotnym walcu po lśniących posadzkach domu pani Herminii; która lu­biła namiętnie białe róże i konwaliowe wonie, a w powo­dzi księżycowych promieni widziała pływające szafirowe oczy pana Edwarda?… O, ja to jestem, ja sama… ale jeśli cię widok mój zbyt razi, możesz nie patrzeć na mnie… po­słuchaj tylko…

Postąpiła parę kroków i usiadła na kozetce obok Marty.

— Posłuchaj — powtórzyła. — Czyś ty zapytywała siebie kiedy i czyś zdała kiedy przed sobą dokładną spra­wę o tym, czym jest na świecie kobieta? Pewno nie. Otóż ja ci powiem. Nie wiem już, jak tam jest według praw boskich, o których mówiłaś przed chwilą… ale wedle praw i obyczajów ludzkich kobieta nie jest człowiekiem, ko­bieta to rzecz. Nie odwracaj ode mnie głowy. Mówię prawdę, względną może, ale prawdę. Czy chcesz widzieć ludzi? Patrz na mężczyzn. Każdy z nich żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje, aby dopisywano doń jakąś cyfrę dlatego, aby przestał być zerem. Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełnia­jąca. Kobiecie dają błyszczącą oprawę, aby jak w sklepie jubilera kunsztownie wypolerowany diament ściągała na siebie oczy jak największej liczby nabywców. Jeżeli nie znajdzie dla siebie nabywcy albo znalazłszy utraci go, pokrywa się rdzą wiecznej boleści, plamami bezzaradnej nędzy, staje się na powrót zerem, ale zerem chudym z gło­du, trzęsącym się z zimna, rozszarpującym się na szmaty w nadaremnych próbach ruszania się i dźwigania. Przy­pomnij sobie wszystkie stare panny, opuszczone lub owdowiałe kobiety, jakie znałaś w swym życiu, spójrz na koleżanki swe z zakładu Szwejcowej, spójrz na samą siebie… Co znaczycie wszystkie na świecie? Jakie są wasze nadzieje? Gdzie możność, abyście wygrzęzły z trzęsawisk i poszły tam, dokąd dążą ludzie? Jesteście roślinami, któ­rych łodygi wyhodowane w cieplarniach nie mają siły opierać się wiatrom i burzom, i tak być musi przecież, skoro wieszcze i mędrcy świata nazwali kobietę „naj­piękniejszym z kwiatów przyrodzenia”. Kobieta to kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nieobdarzony siłą samodzielnego ruchu. Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera z wolna. A cóż uczyni wtedy, jeśli ogarnie ją namiętne pragnienie życia? Zgadnij! Zgadujesz? Dobrze! Zasłońże sobie oczy drugą dłonią, abyś już ani rąbka sukni mojej widzieć nie mogła, ale słuchaj mię dalej…

Byłam młoda, piękna, przyzwyczajona do zbytku i próżnowania; gdy wygnano mię z domu bogatych krew­nych, za całą własność posiadałam parę sukien, złotą bransoletę po matce i ten pierścionek z niebieską emalią, któryś ty mi dała, Marto, w dzień twego ślubu. Sprzedałam bransoletę i pierścionek. Myślałam, że wystarczy mi to, dopóki nie znajdę zarobku. Wyobraziłam sobie, że jestem człowiekiem, i przez tę głupią omyłkę cierpiałam kilka miesięcy męki piekielne. Cierpiałabym je może dłużej jeszcze, gdybym na szczęście nie spotkała na chodniku Nowego Świata pana Edwarda. Kochałam go jeszcze. Kie­dy minął mnie bez powitania, przekonałam się ostatecz­nie, że jestem rzeczą, którą wolno jest brać i rzucać dowol­nie. Czyż ktokolwiek postąpiłby z człowiekiem, jak po­stąpił ze mną ten, o którym marzyłam w dniach spokoju, którego rysy przywoływałam przed pamięć moją w go­dzinach głodu i męczarni? Od chwili, w której utraciłam wiarę w człowieczeństwo moje, skończyły się me cierpie­nia. Słyszałaś może o młodym panu Witalisie, który ma starą żonę, wielkie dobra pod Warszawą i piękny dom w Warszawie. Zachodził on często do sklepiku przy ulicy Ptasiej, w którym wyręczałam właścicielkę w sprzeda­waniu świec i mydła, otrzymując w zamian od niej sien­nik zasłany w kącie izby dziecinnej w nocy, misę krupni­ku i szklankę mleka w dzień. Po prawdzie, praca moja warta była daleko większego wynagrodzenia, ale poczci­wa kobiecina wyzyskiwała robotnicę, którą podjęła z bruku znużoną, głodną i w łachmanach. W dwa dni po owym spotkaniu pana Edwarda, po dwóch nocach, o któ­rych nie potrafiłabym już dziś i opowiedzieć, przestałam sprzedawać świece i mydło… Panu Witalisowi powiedzia­łam: „Dobrze!”, opuściłam sklepik i izbę, w której wrzesz­czało i biło się pięcioro brudnych dzieciaków; zamieszka­łam tutaj…

Marta siedziała jak skamieniała. Spod dłoni, którą przykrywała sobie oczy, widać było twarz jej marmuro­wo bladą i nieruchomą. Ledwie dostrzegalne drgnienie przebiegło ją od stóp do głowy, kiedy prawie przy uchu jej zadźwięczał suchy, krótki śmieszek, podobny teraz do grzechotki nocnego stróża.

— Nie wiem już, jak się to stało, ale uważam, że wpa­dłam w deklamację! — wołała śmiejąc się kobieta z roz­puszczonymi płowymi włosami. — To twoja żałobna suk­nia, Marto, zaciemniła mi salon. Nie lubię ciemności, ko­cham się w blaskach, lubię śmiać się na komedii, a w do­mu jeść cukierki… wierz mi… tak lepiej…

Wzięła rękę wdowy zwisającą śród fałd czarnej sukni i przysunęła się do niej bliżej.

— Słuchaj, Marto — zaczęła przechylając się do ucha prawie towarzyszki — kochałam cię kiedyś, dziś żal mi cię wielki… Pierścionek, który mi dałaś, żywił mię przez kilka tygodni, teraz ja cię wesprę radą i pomocą… Dotąd wypowiadałam ci samą teorię tylko, teraz przechodzę na pole praktyki… Obok mieszkania mego są do wynajęcia trzy pokoje, takie prawie jak te… chcesz? Jutro będziemy sąsiadkami. Przyprowadzisz tu twoje dziecko, będzie mu ciepło i wygodnie… Pojutrze zdejmiesz tę żałobną brzyd­ką suknię…

Marta odjęła dłoń od oczów i podniosła głowę.

— Karolino! — rzekła powstając. — dosyć już, nie mów ani słowa więcej…

— Cóż? — zawołała kobieta w atłasach. — Czy nie?

Kobieta w żałobie nie odpowiadała chwilę. Twarz jej mieniła się śmiertelną boleścią i krwawym rumieńcem, głos drżał i urywał się w piersi, gdy mówić zaczęła:

— Niedawno jeszcze, niedawno, gdyby ktokolwiek ośmielił się mówić do mnie tak, jak ty mówiłaś, Karoli­no, uczułabym śmiertelną obrazę… może gniew szalony… teraz nie czuję nic prócz wielkiej boleści, większego jesz­cze wstydu. Muszę być doprawdy czymś mniej niż czło­wiekiem, skoro nie zawiniwszy nic, nie uczyniwszy cie­nia złego, nie szukając po świecie niczego, niczego prócz uczciwej pracy, spotkałam to, co… spotkałam… Och, jak­że nisko, nisko upadłam!… I za cóż? I za jakąż winę?

Stała chwilę nieruchoma, z oczami posępnie wlepio­nymi w ziemię. Po chwili łagodniej trochę rzekła:

— Nie pogardzam tobą, Karolino, nie cisnę na ciebie, jak mówiłaś, garścią błota. Boże mój! Wszakże ja wiem, czym jest życie kobiety ubogiej… kosztuję go od kilku miesięcy… dziś połknęłam kroplę jego najbardziej gorz­ką. Nie pogardzam więc tobą, ale pójść w twoje ślady nie mogę… nie, nigdy… nigdy…

Umilkła znowu i tym razem jasnym wzrokiem pa­trzała w jeden punkt przestrzeni. Tam oczami wyobraźni ujrzała jeden z obrazów swej przeszłości.

Nie był to przecież żaden z obrazów minionego wese­la i szczęścia, odzwierciedlał, owszem, w sobie chwilę bo­leści bez granic. Marta ujrzała na łożu choroby spoczywającego jedynego człowieka, którego kochała na ziemi.

Twarz jego sztywniała pod dłonią śmierci, oddech ustawał w schorzałej piersi, ale oczy jego spoczywały na jej twarzy, rozpromienione ostatnim blaskiem życia, ręka poruszana spazmem konania w drętwiejących palcach ściskała jej rękę. „Biedna Marto moja, jak ty żyć bę­dziesz beze mnie!”. Ze słowami tymi na zsiniałych ustach opuścił ją na wieki.

— O! Jakże kochałam go! Jak kocham go jeszcze! — szepnęła wdowa; zarazem ręce jej załamane opadły na czarną suknię, a pierś podniosła się ogromnym westchnie­niem. — Nie, Karolino! Przez Boga, nie! — zawołała pod­nosząc wysoko twarz oblaną promienną bladością. — By­łam szczęśliwsza od ciebie. Człowiek, którego ukochałam, nie uczynił ze mnie rzeczy. Poślubił mię, kochał, szano­wał. Konając myślał jeszcze o mnie i o mej przyszłości. Kocham go jeszcze, choć go nie ma już na ziemi, szanuję imię jego, które noszę. Miłość dla niego i pamięć o nim wznoszą się we mnie jak ołtarze; przed nimi pali się lam­pa napełniona łzami mego serca i oświeca smutną moją drogę…

— Którą postępując dostaniesz się wkrótce na Eli­zejskie Pola, kędy biali aniołowie połączą cię z niebosz­czykiem twoim mężem! — zabrzmiał przenikający i gamą ostrego śmiechu spleciony głos Karoliny.

Marta stała już o kilka kroków od niej i zarzucała na głowę swoją czarną wełnianą chustkę.

— Bądź zdrowa, biedna Karolino, bądź zdrowa! — za­wołała stłumionym głosem i wybiegła do sąsiedniego po­koju, gdzie nad okrągłym mahoniowym stołem paliła się już różowa lampa. Była blisko drzwi, gdy uczuła się przy­trzymana za ramię. Obok niej stała Karolina z wargami drżącymi od śmiechu, ze zwiędłym swym czołem falują­cym drobnymi zmarszczkami i z ciemnym połyskiem w źrenicach.

— Słuchaj! — rzekła. — Śmiać mi się chce, doprawdy, z ciebie! Jesteś egzaltowana, przedziwnie naiwna, jesteś, moja droga, wielkim jeszcze dzieckiem. A jednak żal mi cię! Nie wiem nawet dlaczego, bo i cóż mię na koniec ob­chodzić może, co się tam z tobą stanie? Dla mnie i lepiej, iż nie będziesz moją sąsiadką, jesteś zbyt piękna… Ale… ale pierścionek twój żywił mię przez parę tygodni… nie jest przecie koniecznym obowiązkiem powołania mego bytu, abym była niewdzięczna.

Jedną ręką silnie przytrzymywała ramię młodej ko­biety, drugą wyciągnęła ku oknu.

— Pomyśl — mówiła — tam tak zimno, ludno i zara­zem pusto. Tłumy cię zadepcą, pustka cię pochłonie… Wróć się…

— Puść mię — szepnęła gwałtownie Marta — nie zło­rzeczę ci, ale mówić z tobą nie mogę… przyszłam tu po chwilę przyjaźni i spoczynku, znalazłam nową boleść i największy wstyd życia… puść mię!

— Jedno jeszcze słowo posłyszeć musisz… Młody ten człowiek, który szedł dziś ze mną ulicą, kocha się w tobie szalenie… odda wszystko, co ma…

— Puść mię! — głośno już i z jękiem krzyknęła Marta i ze spazmatyczną siłą targnęła ramię swe, objęte ręką pochylonej ku niej kobiety. Ręka ta opadła. Marta rzu­ciła się ku drzwiom.

Przebyła już kilka stopni rzęsiście oświetlonych wschodów, kiedy usłyszała za sobą szelest atłasu.

— Wróć się! — zawołał na nią głos z góry. — Będziesz żebraczką!

Kobieta w żałobie biegła po wschodach nie odpowia­dając.

— Będziesz kradła! — powtórzył głos.

Kobieta nie odwróciła głowy i zstąpiła kilka wscho­dów niżej.

— Umrzesz z głodu razem z twoim dzieckiem.

Na dźwięk ostatniego wyrazu kobieta stanęła, odwró­ciła twarz śmiertelnie bladą i oczy rozpalone ponurym ogniem wlepiła w postać stojącą u szczytu wschodów. Obfite światło gazowe oblewało postać tę, malując sre­brem fiolety jej sukni; wielka kamea świeciła u szyi błękitnawą barwą, złote kolce drżały pomiędzy gęstwiną dłu­gich włosów, podnoszących się lekko od przewiewu wiatru wnikającego otwartymi na ulicę drzwiami. Stała z pochyloną naprzód głową i postacią, z wargami drżącymi śmie­chem, z zimnymi oczami, rzucającymi tęczowe połyski spod zwiędłego czoła. Marta wlepiała w nią przez chwilę wzrok suchy, rozpalony, przerażony i ponury, potem od­wróciła się nagle, poskoczyła naprzód i w mgnieniu oka zniknęła w półzmroku ulicy.

Kilka minut zaledwie upłynęło, gdy tymi samymi drzwiami, za którymi zniknęła Marta, wbiegł wesoły Oleś, kilku skokami przebył wschody i wpadł do mieszkania Karoliny.

— I cóż? — zapytał z kapeluszem w ręku stając na pro­gu saloniku. — Poszła? Zdaje mi się, że poznałem ją idą­cą przeciwległym chodnikiem. Kiedyż wróci?

Zadawał te pytania tonem krótkim, pośpiesznie; w czarnych, błyszczących oczach jego malowała się nie­cierpliwość człowieka bez woli i rozwagi, poddającego się doznanemu wrażeniu.

— Nie wróci wcale — odpowiedziała kobieta siedząca przed kominkiem na tym samym miejscu, na którym przed kilku minutami siedziała Marta. Ramiona jej skrzyżowane były na piersi, oczy utkwione w żarzące się węgle. Nie zwróciła wzroku na wchodzącego młodego męż­czyznę i na niecierpliwe pytania jego odpowiedziała tonem krótkim, więcej niż obojętnym, bo niechętnym.

— Nie wróci? — zawołał Oleś, rzucając kapelusz swój na sprzęt najbliższy i postępując w głąb pokoju. — Jak to nie wróci? Czyliż nie jesteście, panie, przyjaciółkami od dzieciństwa?

Kobieta milczała. Młody mężczyzna niecierpliwił się coraz bardziej.

— Cóż powiedziała? — zapytał nagląco.

— Powiedziała — odparła z wolna kobieta, nie zmie­niając postawy ani kierunku wzroku — powiedziała, że dotąd jeszcze kocha swego męża…

Oleś szeroko roztworzył oczy.

— Męża? — wymówił, jakby nie dowierzając uszom własnym. — Nieboszczyka męża?

Parsknął śmiechem, podniósł twarz ku sufitowi i śmiał się głośno i długo.

— Męża! — powtórzył. — I czegóż ona chce jeszcze od tego biedaka? Wszakże on już nie żyje! O! Wierne serce… niepocieszona wdowa, jakże to czułe!

Śmiał się wciąż, ale w śmiechu jego zadźwięczały przy końcu fałszywe nuty. Drgnęło w nich coś na kształt żalu i przykrego rozdrażnienia.

— Dalibóg! — zaczął znowu, szerokimi krokami prze­biegając salonik. — Kobieta to niepospolita! Kochać nie­boszczyka męża w kilka miesięcy jeszcze po jego śmier­ci? Jakże to wzniośle! Cóż by to było dopiero, gdyby po­kochała teraz kogoś żyjącego! O, gdybym mógł być tym szczęśliwcem!

— Bardzo być może, iż mógłbyś pan być tym szczę­śliwcem — odezwała się kobieta, siedząc przed komin­kiem. Nie odwróciła jednak głowy i nie uczyniła poru­szenia żadnego. On przyskoczył ku niej. Żywe rumieńce pokrywały jego policzki.

— Mógłbym być! — zawołał. — A więc nie wydarła mi wszelkiej nadziei! O piękna, śliczna, złota, brylantowa pa­ni Karolciu, zlituj się nade mną! Jestem naprawdę szale­nie rozkochanym! Mógłbym być tym szczęśliwcem, jeżelibym… powiedz pani, błagam, zaklinam, jeżelibym co?!

Kobieta po raz pierwszy podniosła na niego oczy. Na dnie źrenic jej, w podniesionych nieco brwiach, w rucho­mych kątach warg delikatnych leżał nieopisany wyraz szyderstwa.

— Jeżelibyś pan — wyrzekła powoli — jeżelibyś sta­rał się o jej rękę i chciał z nią ożenić się.

Słowa te wywarły na Olesiu wpływ ogłuszający i odu­rzający. Przez chwilę stał nieruchomy, osłupiały, z otwar­tymi nieco ustami i z oczami wlepionymi w twarz upornie patrzącej na niego kobiety.

— Ożenić się! — powtórzył głosem zdławionym.

Wargi jego zadrżały, jakby się wnet miał rozśmiać; nie rozśmiał się jednak, tylko machnął ręką, wzruszył ramio­nami i na wpół gniewnie, na wpół obojętnie rzekłszy: „Żartujesz pani!” — odszedł od kominka. Kobieta wiodła za nim przez chwilę wzrokiem zimnym i urągliwym. Po twarzy jej przebiegło w jednej minucie tysiąc figlarnych, szyderskich, wzgardliwych uśmieszków. Wesoły Oleś sta­nął znowu przed nią.

— Jesteś okrutna, pani Karolino! — zawołał. — Mó­wisz mi o ożenieniu! Jestże co niedorzeczniejszego? Wią­zać się na całe życie z osobą, którą znam zaledwie, z wdową, która kocha jeszcze swego nieboszczyka męża? Stać się od razu ojcem jakiegoś dzieciaka, świat sobie zawią­zać, wziąć na plecy tyle odpowiedzialności, tyle kłopotów? I to w moim wieku? Z moją szczęśliwą na świecie pozycją? Jest to pomysł godny, doprawdy, poczciwego mieszczanina, stęsknionego do smacznej domowej kuchni i tuzina pyzatych dzieciaków. Sądzę, że pani nie powiedziałaś tego na serio; wiem, że żartować lubisz! Jest to je­den z głównych twoich wdzięków.

Karolina wzruszyła ramionami.

— Naturalnie, że żartowałam — rzekła krótko i zno­wu patrzała w rozżarzone węgle.

Wesoły Oleś coraz bardziej był wzburzony.

— W jakimże humorze jesteś dziś pani — sarknął. — Czy nie dowiem się niczego już więcej?

— Nudzisz mię pan śmiertelnie — odrzekła kobieta.

— Gdzie ona mieszka? — nalegał młody człowiek.

— Nie wiem, zapomniałam ją spytać o to.

— A to wyborne! Cóż ja teraz zrobię? Przyjdzie mi ją szukać, ale miasto jak las, nim ją znajdę, znowu o niej za­pomnę…

Wymówił to z nadzwyczajnym wzburzeniem, z gnie­wem prawie i żalem w głosie. Obawiał się, aby niestałość pamięci i codzienna wielka liczba wrażeń nie odebrały mu tego, co go w tej chwili zajmowało namiętnie. Nagle strzepnął palcami, wydał okrzyk radości i poskoczył zno­wu w stronę kominka.

— Eureka! — zawołał. — Wszakże jest szwaczką? Gdzie? Czy w jakim zakładzie? Piękna, śliczna, złota pani Karolciu, powiedz…

Kobieta wstała i szeroko ziewnęła.

— A tam… przy Freta ulicy, w szwalni Szwejcowej — rzekła z wyrazem najwyższego znudzenia. — Idźże już pan sobie teraz, muszę ubierać się do teatru…

Oleś zdawał się być uszczęśliwionym.

— U Szwejcowej! Wiem! Wiem! Bywam u niej! Jedna córka, ta, co kraje — straszydło, ale druga, mężatka młodziusia, za mężem piwowarem, i wnuczka po synie, pan­na Eleonora, wcale niczego… Tam to więc przebywa mo­ja bogini! O, jutro… jutro… biegnę, pędzę, lecę.

Pochwycił kapelusz i stał już na progu.

— Do widzenia! — zawołał.

Zza proga wrócił jeszcze.

— Pani Karolcia idzie dziś do teatru. A co dają?

Kobieta stała przy drzwiach swej sypialni ze świecą zapaloną w ręku.

Flik i Flok — rzekła.

Flik i Flok! — zawołał człowiek wiekuistego śmiechu. — Muszę być i zobaczyć Laurę w tańcu egip­skim! Ale czy to nie późno? Mam jeszcze zajść do Bolka! Do widzenia! Do widzenia! Biegnę, pędzę, lecę!

*

Wszystkie wielkie miasta w ogólności posiadają, War­szawa zaś w szczególności posiada w swym łonie pewną liczbę mężczyzn różnego wieku, cieszących się doskonale ustaloną i szeroko głośną reputacją zjadaczy serc kobie­cych i niszczycieli czci niewieściej. Ludzie ci, odkąd tyl­ko matka-natura zwierzchnią ich wargę osypie pierwszym puszkiem wąsika, aż do chwili, a czasem i poza chwilę, w której taż matka powszechna ustroi im głowy w biała­wy szronik siwizny, czynią sobie niejako fach i codzienną praktykę życia z admirowania wdzięków niewieścich, platonicznego, gdzie inaczej nie można, nieplatonicznego wszędzie, gdzie tylko można. Bywają to ludzie bardzo przyjemni, ożywieni, dowcipni, weseli, usłużni, w towa­rzystwach poszukiwani, w koleżeńskich kółkach wielbie­ni. Miewają oni też często nie tylko czułe, ale i dobre ser­ca; z rozwagą, z zastanowieniem i umyślnie za nic nie chcieliby szkodzić nikomu, a jeśli obok tego częste wy­rządzają szkody, umysł wyrozumiały i dokładnie ich ro­zumiejący nie może bez niesprawiedliwości zastosować do nich innych wyrazów jak ewangeliczne: „Panie, od­puść im, bo nie wiedzą, co czynią!”. Ze względu zresztą na pospolitość zjawiska, jakie przedstawiają, na wszyst­ko, co zwykle spełniają, i to, do czego w życiu i znaczeniu społecznym dochodzą, są to w ogóle figurki w społeczno­ści i dla społeczności bardzo mało znaczące, drobne pion­ki na wielkiej szachownicy ludzkości, mikroskopijne owadki, ślizgające się swobodnie na rozpiętych skrzydeł­kach po chropowatej dla innych korze życia. Uwzględnia­jąc tedy tę ich maluczkość, można by w rozważaniu zja­wisk społecznych całkowicie pominąć tych wesołych bie­daków, a nawet z uśmiechem trawestować na ich widok ów sławny wykrzyk poety o puchu marnym, gdyby ten puch marny, te malutkie pionki wiecznie ruchliwe, te nie­winne owadki wiecznie radosne nie były śmiertelnie nie­bezpiecznymi dla pewnej klasy istot ludzkich. Klasą tą są kobiety ubogie. Nie idzie już tu nawet o serca, bo te, tak pod jedwabnymi jak pod wełnianymi i perkalowymi sta­nikami, są u tak zwanej płci pięknej drażliwym i zara­zem bezbronnym miejscem; byle co zranić je może, byle co zawojować. Stąd bóle i żale, łzy i jęki, targania wło­sów i zgrzytania zębów, tak w salonach jak na poddaszach. Ale przedmiotem, który w salonach niezmiernie rzadko uszkadzanym bywa przez owych przyjemnych swawolników, na poddaszach zaś, w suterenach, szwal­niach i różnych rękodzielniach w zupełnej ich pozostaje mocy i śmiertelnie przez nich szwankuje — to reputacja kobiety. W tym względzie bywają pomiędzy nimi tak po­tężni mocarze, iż bez długich nieraz starań, bez intencji niekiedy, jednym zbliżeniem się, kilku krokami uczynio­nymi obok kobiety, kilku na nią rzuconymi spojrzeniami zabijają dobrą sławę, stwarzają w głowach ludzkich złe podejrzenia. Jest to błogi owoc dobrze ustalonej i szeroko głośnej ich chwały. Błogi zaprawdę dla nich, bo dowodzi przed światem prawdziwie męskiej ich energii, olbrzy­miej potęgi wpływów na świat wywieranych, ogromnego bogactwa wrażeń doznawanych i sprawianych, czynów dokonywanych; niezbyt błogi może dla tych, na których wypadkiem zatrzyma się oko pana stworzeń…

Pan stworzeń idzie ulicą wielkiego miasta, laseczką giętką jak berłem wywija. Błyszczy na głowie jego kape­lusz, błyszczą na rękach rękawiczki z podwójnym szwem, błyszczy u piersi złoty łańcuszek i kołysze się z gracją na ciemnym tle tużurka sporządzonego dostojnymi rękami arcykrawca Chabou. Co za świetność! Nuci półgłosem pio­senkę z Pięknej Heleny, bystrymi oczami rzuca doko­ła. Brzegu kapelusza często ręką dotyka, wszystkim się kłania, wszyscy mu się kłaniają, wszystkich zna, wszyscy go znają. Co za dostojna w społeczeństwie pozycja! Prze­rywa sobie nucenie, szyję wyciąga i nogę w powietrzu za­trzymuje na kształt wyżła, który stropił zwierzynę, wzrok wysila, uśmiecha się… Tam, na rogu ulicy przemknął ła­dny buziaczek, białe liczko zaświeciło, czarne oczy zamigotały… Dalej! Dalej w pogoń! Baczność! Zwierzyna już blisko! Co prędzej osaczyć ją trzeba, bo gotowa się wy­mknąć! Zachodzi z boku, kapelusza uchyla, pełen uszano­wania (o ironio) ukłon składa i głosem, który jest wier­nym echem słyszanego wczoraj na scenie głosu Parysa, zapytuje:

— Czy pozwoli pani towarzyszyć sobie?

Pozwala? Idzie z nią. Nie pozwala? Idzie także. Nie jestże panem stworzeń? Po drodze spotyka zna­jomych (posiada ich tylu, ile morze kropel wody), mruga figlarnie i ukazuje oczami na towarzyszkę. Chwilami serce ze zwiększoną mocą uderza mu w pier­si. Są to pierwsze drgnienia budzącej się motylo­wej miłości lub może upojenie tryumfu? I jedno, i drugie najczęściej. Pan stworzeń, ilekroć ujrzy piękny, a nawet choćby ładny egzemplarz twarzy kobie­cej, przysięga przed wszystkimi i sam przed sobą naj­pierw, że jest szalenie, śmiertelnie zakochanym. Czyni to w zupełnej dobrej wierze. Serce jego to wulkan, który kilka razy na dzień wybucha. Obok tego czuje on dobrze, iż oczy ludzkie ścigają z zajęciem nowy epizod wielkiej epopei jego życia. Oczy te ludzkie tak przywykły widzieć go niezwyciężonym, że od pierwszej zaraz kartki odga­dują na ostatniej — zwycięstwo!

Zbliżył się, a więc zachwycił. Spojrzał, a więc zawo­jował. Ani on, ani nikt z tych, którzy go znają, nie przy­puszcza, by mogło być inaczej. Sława dzielnego chłopca wzrasta; reputacja ubogiej kobiety tonie. W koronie, któ­ra wieńczy wesołą jego głowę, wyrasta nowy liść waw­rzynu, na jej smutne czoło występuje plama… Takim był wesoły Oleś, jeden z wielu… Samo zbliżenie się jego kom­promitowało kobietę, rozmowa z nim była dla niej dekre­tem niesławy…

Szwejcowa miała trzy córki i kilka młodych wnuczek, a więc znała Olesia. Bywał on w jej domu, a nawet sama głosiła, że jedna z panien Szwejcówien, ta, która wspól­nie z matką zajmowała się krojem, z jego powodu na ko­szu osiadła. Jakkolwiek bowiem brzydka, ładną mając fi­gurkę i obrotny języczek, zwróciła była na siebie kiedyś oko pana stworzeń. Cóż więc dziwnego, że wobec takich okoliczności Szwejcowa okulary swe blisko ku oczom przysunęła i twarz do szyby przykleiła, ujrzawszy pewnego poranku jedną ze swych robotnic przebywającą dzie­dziniec w towarzystwie niezwyciężonego Olesia. Dziew­częta w podartych sukniach, z żółtymi twarzami i spło­wiałymi kokardami we włosach, zerkały też przez szyby, oczami i palcami przesyłały sobie wzajem znaki porozu­mienia i uśmiechały się. Spostrzegła to wszystko i córka Szwejcowej stojąca przy okrągłym stole. Podniosła się na palce i rzuciła wzrokiem za okno. Z miejsca, na którym stała, zobaczyć mogła wąsik i bródkę Olesia… a że były to wąsik i bródka jego… uczuła się ogarnięta wrażeniem i wspomnieniem. Bardziej jeszcze wyprężyła szyję i tym razem ujrzała czarną wełnianą chustkę, pokrywającą wyraźnie głowę kobiecą.

— Mamo! Z którąż to z robotnic idzie pan Aleksander?

Szwejcowa odjęła twarz od szyby.

— Z panią Świcką — wymówiła zbliżając się do stołu.

Czoło poważnej matrony zaszło gęstymi chmurami: ś i c zawierające się w nazwisku Marty zasyczały przecią­gle z ust jej wychodząc.

Młodsze robotnice zamieniły ukradkowe spojrzenia.

Wyraz twarzy i brzmienie głosu naczelniczki nie wró­żyły przyjemnych rzeczy.

Jedna z nich rzekła z cicha:

— Będzie bura!

— Może odprawi ją? — zapytała inna ciszej jeszcze.

— Oho! — szepnęła trzecia najciszej. — Ona już teraz może i nie dba o to!

W tej chwili do pracowni weszła Marta. Sam wyraz twarzy jej był dnia tego taki, że mógłby na nią zwrócić spojrzenia wszystkich obecnych osób, gdyby spojrzenia te i tak już nie były przygotowanymi do ciekawego na nią patrzenia. Oczy jej były ciemnymi kręgami otoczone, źre­nice zagasłe. Na zapadłych policzkach leżały okrągłe pla­my krwistych rumieńców, brwi rozdzielała głęboka bruz­da. Wchodząc podniosła ciężkie, nabrzmiałe powieki i spot­kała się z utkwionymi w nią kilkunastu spojrzeniami. Nie okazała przecież zdziwienia ani żadnego innego uczu­cia; zdjęła chustkę z głowy i wziąwszy robotę, która przy­gotowana już leżała na jej stołku, usiadła w milczeniu. Ręce jej drżały jak w febrze, kiedy rozwijała płótno i na­wlekała igłę. Pochyliła nisko głowę owiniętą potarganymi nieco dnia tego warkoczami i pogrążyła się w swej robo­cie. Drżąca i zaczerwieniona od chłodu jej ręka podno­siła się i opadała szybko jakby w takt gorączkowej, zawrotnej myśli. Oddychała szybko i ciężko, kilka razy otworzyła wargi, aby zachwycić powietrza, którego znać wciąż nie dostawało jej piersi. Przy okrągłym stole dwie pary nożyc dźwięczały ostro i przeciągle.

Szwejcowa rzucała spod okularów na świeżo przybyłą robotnicę ukośne wejrzenia. Kąty wydętych warg jej za­wisły w sposób objawiający zły humor. Przestała krajać i z pomarszczonych palców nie wypuszczając nożyczek wymówiła przeciągłym tonem i przyciszonym głosem:

— Pani Świcka nie była u nas wczoraj.

Marta usłyszawszy nazwisko swe wymówione podnio­sła głowę.

— Czy pani mówiła co do mnie?

— Pani Świcka nie była u nas wczoraj.

— Tak, pani, załatwiałam interesa moje na mieście i przyjść nie mogłam.

— Nieakuratność robotnic w przychodzeniu na robotę szkodzi wielce zakładowi.

Marta pochyliła nisko głowę. Szyła znowu i milczała.

Jedna już tylko para nożyc przy okrągłym stole dzwo­niła i skrzypiała, ale coraz ostrzej.

Panna, która osiadła na koszu z powodu niezwycię­żonego Olesia, czuła się znać coraz więcej wzburzona.

Matka jej stała z twarzą zwróconą ku grupie robotnic, z nieruchomymi nożycami w ciemnoskórej ręce.

— Ja wczoraj widziałam panią Świcką na mieście. Pa­ni Świcka stała wtedy przy wschodach Świętokrzyskiego kościoła z dwoma osobami.

Marta nie odpowiadała jeszcze. Cóż miała mówić?

Fakt, o którym mówiła Szwejcowa, był zupełnie praw­dziwym.

— Znam także osoby, z którymi pani Świcka rozma­wiała wczoraj na ulicy. Jedna z nich parę lat temu pra­cowała nawet czas jakiś w naszym zakładzie. Niedługo jednak, niedługo, bo spostrzegłam zaraz, że towarzystwo jej może być niebezpiecznym przykładem dla naszych ro­botnic. Czy pani Świcka zna dobrze tę kobietę? Towa­rzystwo jej może być bardzo niebezpiecznym.

— Nie dla mnie, pani — po raz pierwszy odezwała się Marta.

Nie podniosła głowy znad roboty, ale drżący głos jej dźwięczał głuchym i powściąganym buntem dumy kobie­cej, która czuje się deptana.

— Ach! — przeciągle westchnęła Szwejcowa. — Nie można to tak bardzo ufać sobie. Pycha jest matką wszyst­kich grzechów. Lepiej unikać, lepiej daleko niebezpiecz­nych towarzystw unikać… A pan Aleksander Łącki czy jest także bliskim znajomym pani Świckiej?

Dzwoniąca dotąd wciąż i skrzypiąca para nożyc dzwo­nić i skrzypieć przestała. Panna z nieładną twarzą, która jednak ściągnęła była kiedyś na siebie spojrzenie pana stworzeń, podniosła głowę.

— Musi być, mamo, dobrze i z bliska znajomym, skoro pani Świcka spaceruje z nim codziennie.

Można by myśleć, że słowa te były wężami, które owi­nęły Martę od stóp do głowy i zapuściły żądła we wszyst­kie punkta jej ciała, tak nagle wyprostowała się ona, gło­wę znad kawała płótna na kolanach rozpostartego pod­niosła i oczy szeroko otwarte w twarzy mówiącej panny utkwiła.

— Co to znaczy? — wyrzekła ciężkim, zdławionym szeptem. Zarazem powiodła spojrzeniem dokoła. Wszyst­kie robotnice, te nawet, które zazwyczaj najnieczulej i najnieruchomiej wyglądały, siedziały teraz z podniesionymi głowami i oczami w nią utkwionymi. Na twarzach ich najróżniejsze malowały się uczucia: żal, ciekawość, szy­derstwo. Marta pozostała przez chwilę jak skamieniała. Pąsowe plamy, leżące na jej policzkach, rozszerzały się z wolna, aż zabarwiły purpurą czoło i szyję.

— Nie ma się za co gniewać, moja pani, nie ma się za co gniewać — zaczęła Szwejcowa. — Jestem od lat dwu­dziestu kilku naczelniczką zakładu, w którym po dwa­dzieścia i więcej młodych osób pracowało zawsze, naby­łam więc dużo doświadczenia. Wiem przy tym, jakie są obowiązki moje względem dusz, które Opatrzność po­wierza mej opiece; nie mogę obojętnie patrzeć, jeżeli któ­ra z nich dobrowolnie naraża się na niebezpieczeństwa. Do tego jeszcze mam córki, młodziutkie wnuczki. Cóż by ludzie i o nich pomyśleć mogli, gdyby zakład nasz przed­stawiał, broń Boże, jakiekolwiek przykłady zepsucia. Na koniec, na dziedziniec wychodzą okna mieszkania pew­nej możnej i bogobojnej damy, która jest prawdziwą pro­tektorką i dobrodziejką naszego zakładu. Święta pani! Cóż by pomyślała ona, gdyby zobaczyła jedną z moich robot­nic, przechadzającą się tuż pod jej i mymi oknami z mło­dym i światowym kawalerem? Może już zresztą i zoba­czyła! Obawa mię, doprawdy, przejmuje na myśl, co po­wiem protektorce naszej, gdy mię o to zapyta? Czy że ro­botnicę odprawiłam? Ależ zgadzać się to może nie będzie z miłosierdziem chrześcijańskim?…

— Powiesz jej pani, że robotnica, która miała nieszczę­ście spotkać na dziedzińcu tym owego młodego i świato­wego kawalera, odeszła stąd sama i dobrowolnie.

Słowa te rozległy się po wielkiej izbie, wymówione głosem dźwięcznym i przenikającym. Marta powstała z siedzenia i z podniesionym czołem, z drżącą wargą pa­trzała prosto w twarz Szwejcowej.

— Jestem kobietą biedną, bardzo biedną — mówiła da­lej — ale jestem uczciwa i nie miałaś pani żadnego prawa mówić do mnie w ten sposób. Nie Opatrzność to oddała mię opiece pani i przyprowadziła tutaj, ale własna moja nieudolność. Przyszłam tu, bo gdzie indziej pracować nie umiałam: pani wiesz o tym bardzo dobrze i potrafiłaś zro­bić dla siebie dobry użytek z położenia mego. Praca moja kilka razy więcej warta niż to, co mi pani za nią dajesz… Ale nie o tym mówić chciałam. Zawarłam dobrowolną umowę i dopełniłam jej warunków. Nędzę cierpieć muszę, ale znosić obelgi… pomimo wszystkiego… nie mogę… nie, jeszcze nie mogę! Żegnam panią!

Przy ostatnich wyrazach zarzuciła chustkę na głowę i zwróciła się ku drzwiom. Robotnice ścigały ją spojrze­niami, młodsze z sympatią i rodzajem tryumfu na twa­rzach, starsze z politowaniem i większym jeszcze zdumie­niem.

Wszystko, co działo się z Martą od wczoraj: zawód do­świadczony u księgarza, gorzkie uczucie zazdrości, które po raz pierwszy owładnęło nią na widok Kaźmirowskiego pałacu i uczącej się, pełnej nadziei młodzieży męskiej; odwiedziny przy ulicy Królewskiej, posępna propozycja, ja­ką jej tam uczyniono, noc bezsenna, spędzona w potokach łez i płomieniach wstydu, nade wszystko zaś spotkanie się z człowiekiem, o którym wiedziała, że oczekiwał tam na nią z hańbiącą ją myślą w głowie — wszystko to wprawi­ło ducha jej w ten stan gorączkowego naprężenia, który długo trwać nie może, w cichości i za lada dotknięciem wybucha niepowstrzymalną burzą. Dotknięcie zaś, spra­wione słowami Szwejcowej i jej córki, nie było lada ja­kim. W piersi Marty struna uczuć wyprężona do ostatecz­ności pękła i wydała z siebie żałosnego jęku krzyk buntowniczy. Czy dobrze uczyniła, ulegając niezmożonemu wybuchowi dumy niewieściej i godności człowieczej, rzu­cając pod nogi kobiecie, która jej ubliżyła, ostatni swój kęs chleba? Nie myślała o tym, nie zdawała sobie sprawy z postępku swego, biegnąc przez długi dziedziniec ku bra­mie wiodącej na ulicę.

Zaledwie jednak wstąpiła w tę bramę, cofnęła się jak­by przed ohydnym widmem jakim, wyraz śmiertelnej obrazy twarz jej okrył. W bramie stał jeszcze Oleś i rozmawiał półgłosem z młodym jakimś mężczyzną, stojącym u dołu wschodów, z których znać zstąpił przed chwilą, aby udać się na miasto. Marta rzuciła się w stronę. Wi­docznym było, że usiłowała niespostrzeżona przemknąć pod ścianą, ale kiedyż zwinna sarna ujść mogła oka wprawnego myśliwca?

— Pani! — odwracając się zawołał Oleś. — Co za nie­spodzianka! Nie myślałem, abyś tak wcześnie opuściła dziś tę jamę, która — tu głos jego zniżył się — od pewne­go czasu stała się dla mnie rajem, do którego tęsknię!

Mężczyzna, z którym Oleś rozmawiał przed chwilą, zbiegł z ostatnich wschodów i wybiegł na ulicę, rzucając przelotne spojrzenie na kobietę, do której zwracał się je­go towarzysz, i uśmiech dwuznaczny ukrywając piosnką z Flik i Flok. Marta stała pod ścianą blada jak marmur, z wyprostowaną kibicią i błyskawicami w oczach. Weso­ły Oleś zbliżał się ku niej z uśmiechem na ustach i marzą­cym spojrzeniem.

— Czego pan chcesz ode mnie? — zawołała kobieta.

— Pani! — przerwał jej mowę pan stworzeń. — Przed kwadransem odepchnęłaś mię od siebie bardzo surowym słowem, ale ja nie tracę nadziei, że stałość moja…

— Czego pan chcesz ode mnie? — powtórzyła kobieta odzyskując głos, którego zabrakło jej na chwilę. — Tak — mówiła dalej — opuściłam tę jamę, w której jednak znaj­dował się ostatni mój zarobek, ostatni kawał chleba dla mnie i dziecka mego. Uczyniłam to z powodu pana. Jakim prawem zachodzicie, panowie, drogę nam, którym i bez tego iść już tak ciężko? Macież choć trochę serca i sumie­nia, aby ścigać istoty, które i bez tego nie wiedzą, kędy mają podziać się na świecie? O! Wam zapewne nie stanie się przez to nic złego! Wam ludzie dadzą za to pochwałę, nam obelgę. My utracimy poczciwe imię, a często i ostat­ni kawałek chleba, wy ubawicie się wybornie…

Mówiła to wszystko pośpiesznie, bez odetchnięcia pra­wie, z przeszywającym szyderstwem w głosie i w oczach.

— Ubawicie się — powtórzyła z przykrym śmiechem — ale pozwól pan, aby kobieta, którą obrać raczyłeś za przed­miot swej zabawy, powtórzyła ci słowa starej bajeczki: „Źle, o, źle się bawicie, wam to zabawa, nam idzie o ży­cie!…”.

Rzekłszy to, minęła osłupiałego ze zdziwienia mło­dzieńca i znikła za bramą.

Pan stworzeń pozostał sam jeden, spuścił głowę, ręką dotknął wąsika, zmącony wzrok utkwił w ziemi i stał tak długo. Na twarzy jego było zawstydzenie i rozżalenie. Wstydził się swej porażki, żałował powabnego i opornego (tym powabniejszego, że opornego) zjawiska, które znik­nęło mu sprzed oczu. Może też na widok kobiety z rozpa­loną źrenicą, z chmurą na czole i drżącą od dumnego żalu wargą drgnęło w nim poważniejsze uczucie jakieś, może uczuł, że źle uczynił, że komuś niechcący wyrządził krzywdę. O tak! Niechcący! „Nam idzie o życie” — powiedziała ona.

Co za myśl! Miałżeby on intencję zabijać kogoś? Nic na świecie nie było bardziej obcym czułemu sercu jego, nic bardziej nieprzystępnym myśli, wcale do dramatów wszelkich nie skłonnej, jak intencja jakiegokolwiek mor­derstwa. A jednak z jaką siłą przemawiała ona do niego! Jaka bolesna błyskawica strzelała z jej źrenic, jak była blada i jak piękna! Oleś oddałby w tej chwili bez wahania parę lat swego skrzydlatego, błogiego życia, aby móc zo­baczyć ją, błagać o przebaczenie, wynagrodzić krzywdę, jeśli zadał jej jaką, i… odprowadzić ją do jej mieszkania.

Ba! Ale gdzie było to jej mieszkanie? Nie wiedział. Zmarszczył czoło, strzepnął niecierpliwie palcami i pod­nosząc głowę zawołał prawie ze złością:

— Teraz już ją chyba nie znajdę!

W tej samej chwili wbiegła z ulicy w bramę młodziut­ka panienka, podlotek jeszcze prawie, w obcisłej szubce i przedziwnie zgrabnym buciku. Na widok jej wyraz twa­rzy Olesia zmienił się nagle. Zdjął z pośpiechem kapelusz i kłaniając się ładnemu podlotkowi wymówił z uśmie­chem:

— Jakże dawno nie miałem szczęścia widzieć panny Eleonory.

Podlotek nie wydawał się niezadowolonym ze spot­kania.

— A! Już to pan Aleksander bardzo grzeczny, dopraw­dy! Bardzo grzeczny! Z miesiąc już u nas nie był. Babcia i ciocia kilka razy mówiły, że pan Aleksander jest niegrzeczny.

Pan Aleksander marzącym okiem ścigał ruch różo­wych usteczek, które szczebiotały te wyrazy.

— Pani! — rzekł. — Serce ciągnie ku domowi pani, ale rozum odradza.

— Rozum! Ciekawa jestem, dlaczego rozum ma odra­dzać panu bywać u nas?

— Lękam się o mój spokój! — szepnął pan stworzeń.

Podlotek zarumienił się po włosy i uszy.

— No, niech się już pan nie lęka i przychodzi do nas, bo inaczej babcia i ciocia gniewać się będą naprawdę.

— A pani?

Chwila milczenia. Oczy podlotka patrzą na gwóźdź sterczący w podłodze bramy, oczy zdobywcy rachują zło­te loczki wysypujące się spod kapelusika na białe czoło.

— I ja także będę się gniewać na pana.

— O! Jeżeli tak, przyjdę, przyjdę z pewnością!

Podlotek wbiega na dziedziniec, kędy pan stworzeń iść za nim nie śmie. Z ubogą robotnicą to co innego, ale z wnuczką kobiety, w której domu się bywa, z panną Szwejcówną, która, jak powiadają, mieć będzie ze sto ty­sięcy złotych posagu, przechadzać się ni stąd, ni zowąd po dziedzińcu nie wypada.

Oleś wychodzi na ulicę, a przed oczami jego przesu­wają się dwie postacie kobiece: biednej wyrobnicy z pło­mieniem w oburzonym oku i ładnego podlotka ze złotymi loczkami wkoło białego czoła. Sam już nie wie, która z nich piękniejsza i powabniejsza. „Tamta — myśli — to dumna i płomienista bogini; ta — śliczniuchna mała boginka! Prawdę mówią uczeni! Cóż to za nieprzebrane bogactwa rozlane są po tym państwie natury! Ile odcieni, ile rodza­jów! Jak przyjdzie człowiekowi wybór czynić, to mu aż w głowie się kręci, a w sercu taje. Ale na co tam wybór, tous les genres sont bons, hors le genre — vieux et laid!”.

Mężczyzno! Puchu marny! Ty wietrzna istoto!

*

A Marta?

Marta po silnych doświadczonych wzruszeniach zapa­dła znowu całkiem w rachunek groszowy. Sześć rubli otrzymane od księgarza oddała rządcy domu, spłacając tym sposobem dług, dotąd nieopłacony, i kupując zara­zem prawo mieszkania w izbie na poddaszu przez dwa jeszcze tygodnie.

— Należy się jeszcze za sprzęty — rzekł rządca biorąc z jej rąk pieniądze.

— Zabierz je pan z mojej izby, bo za używanie ich płacić nie mogę.

Dostatni jacyś państwo, mieszkający na pierwszym piętrze, potrzebowali do kuchni swej czy przedpokoju stołu, kilku krzeseł i łóżka. Nad wieczorem sprzętów tych nie było już w izbie Marty. Rozciągnęła ona uszczuploną wielce pościel swą na nagiej podłodze i usiadła na ziemi przed pustym kominem. Z drugiej strony komina usiadła Jancia. Postawa matki była nieruchoma aż do sztywności, dziecka — skurczona i drżąca od chłodu, a może i żalu. Dwie twarze blade, otoczone półzmrokiem zapadającego wieczora i głęboką ciszą samotnej izby, przedstawiały widok posępny. Był to także widok tajemniczy. Dwie dole nieszczęsne siedziały tam przed zimnym otworem okrop­nego komina. Jakiż będzie ich koniec?

Jancia miała tej nocy sen niespokojny i przerywany.

Dotąd, jeśli często płakała w dzień, w nocy spała przy­najmniej spokojnie. Ale wieczoru tego wyniesiono z izby ostatni przedmiot jej zabawy: dwa stare kulawe krzesełka. Żałowała ich jak dobrych przyjaciół, z którymi bawiła się w chwilach swobodniejszych, którym cichutko powierzała swoje biedy i żale: głód, chłód i szturchańce Antoniowej, wtedy gdy wiedziona instynktem dobrego dziec­ka nie chciała skarg swych zanosić przed matką. Dziecię rzewnie płakało widząc, jak wynoszono jej ukochanych, kalekich staruszków, potem położywszy się na ziemi przypomniało sobie może swoje dawne mahoniowe łóżeczko galeryjką otoczone, przykryte włóczkową kołderką, z któ­rej różnobarwnych szlaków uczyło się rozróżniać kolory i podziwiać piękność…

Północ już była bliska. Dziecię rzucało się na swoim niskim posłaniu, stękało niekiedy i płakało przez sen. Marta siedziała wciąż na ziemi u komina, pogrążona w ciemności i gorzkich wyrzutach samej sobie czynionych.

Gorzko, boleśnie wyrzucała sobie postępek swój ze Szwejcową. Po co uniosła się obrażoną dumą? Po co opuściła to miejsce, w którym miała jakąkolwiek możność jakiegokolwiek zarobkowania? Obelga wprawdzie, jaką jej tam w oczy rzucono, była niezasłużona, wielka, krwa­wa może, ale i cóż stąd? Czyż kobiecie w jej położeniu wolno w zamian obelgi rzucić komuś w oczy kęs chleba czarny, twardy, gorzki, ale ostatni? Nie umieć uczynić nic, aby dźwignąć się z upośledzonego położenia, i zara­zem nie móc cierpliwie przenieść ciosów i poniżeń tego położenia, co za niekonsekwencja! Przez własną nieudol­ność oddawszy się w ręce kobiety wyzyskującej tę nieu­dolność, wymagać od niej dla siebie szacunku i wymiaru sprawiedliwości? Co za bezrozum!

„Nie! — myślała Marta — jedno z dwojga. Trzeba być na świecie albo silną i dumną, albo słabą i pokorną. Trze­ba umieć dźwigać i chronić godność swą osobistą albo zrzec się do niej wszelkiej pretensji. Jestem słabą, powin­nam być pokorna. Nie mogę czynami mymi podnieść się do takiego położenia, aby nakazać ludziom szacunek dla mnie, nie powinnam go też wymagać. I zresztą, za cóż ludzie szanować mnie mają? Jaż sama czy naprawdę sza­nuję siebie? Czy mogę bez wstydu i wyrzutów sumienia patrzeć na to dziecię, któremu powinnam być opieką i podporą, a jestem niczym? Czy mogę bez najgłębszego upokorzenia myśleć, że na kształt owcy bezbronnej i głu­piej pochylam kark mój przed nieuczciwą ręką, pozwalając, prosząc nawet, aby z pracy dni moich, z potu mego czoła tworzyła ona dla siebie i dzieci swych bogactwo? Za kogo zresztą ma mnie świat cały, ludzie? Jeden odrzuca pracę moją, bo jest nieudolna; inny z góry już jej nie przyjmuje w przekonaniu, że musi ona być nieudolna; in­ny jeszcze wyzyskuje ją nikczemnie, dlatego właśnie, że jest nieudolna; inny na koniec nie widzi we mnie nawet człowieka równego mu w czci i cnocie, ale tylko niebrzyd­ką kobietę, którą można… kupić! Dlaczegóż wymagałam od Szwejcowej tego, czego cały świat mi odmawia, czego zdobyć sobie u ludzi, u samej siebie — nie potrafiłam?”

Noc ustępowała przed szarym zimowym świtem. Mar­ta siedziała wciąż na jednym miejscu, z łokciami oparty­mi o kolana, z głową w dłoniach. Czuła się teraz pokorna, bardzo pokorna, uśmiechała się sama z siebie na myśl, że wczoraj jeszcze mogła rościć jakieś pretensje do szacun­ku ludzkiego, była pewna, że nigdy już nie zadziwi się nad poniżeniem własnym i nie sarknie przeciw poniżającej ją ręce.

Wraz ze światłem dnia wstąpiły do izby na poddaszu przypomnienia potrzeb codziennych. Marta wyjęła z kie­szeni złotówkę. Więcej pieniędzy nie miała i zarobku żad­nego.

„Trzeba iść prosić!” — pomyślała.

Wyszła na miasto i skierowała się ku znajomej sobie księgarni. Szła do człowieka, którego litościwa ręka ob­darzyła ją raz już pracą, drugi raz jałmużną.

Otwierając drzwi księgarni Marta doświadczyła pew­nego uczucia zdziwienia. Przed wyjściem z domu wyo­brażała sobie, że z wielką ciężkością przyjdzie jej próg ten przestąpić, że tak jak dawniej przed wymówieniem sło­wa prośby spłonie wstydem, utraci na chwilę głos. Myliła się. Serce jej nie uderzyło mocniej, rumieniec nie oblał czoła, kiedy spotkała wzrokiem spojrzenie księgarza.

Stał on jak zwykle za kantorem, pochylony nieco nad sporym stosem notat i rachunków. Kiedy usłyszawszy dzwonek podniósł twarz, czoło jego mniej pogodne było jak dawniej, w oczach malował się lekki niepokój czy zmartwienie. Był widocznie zakłopotany czymś czy za­smucony. Nie powiodło mu się może przedsięwzięcie ja­kieś, z którego obiecywał sobie wiele, albo chory mu był ktoś z rodziny, z przyjaciół? Z widoczną trudnością oder­wał myśl od przedmiotu swego zajęcia i zwrócił na wcho­dzącą kobietę wzrok mniej jasny, mniej dobry i uprzejmy jak wprzódy. Marta spostrzegła to. Kilka dni temu byłaby się cofnęła i wyszła albo przynajmniej zataiła cel swego przybycia; teraz jednak zbliżyła się do kontuaru i zamieniwszy ukłon z księgarzem rzekła:

— Byłeś pan tak dobry, że wspomogłeś mię poradą i datkiem, przyszłam więc znów do pana…

— Czymże pani służyć mogę?

Przemawiał grzecznie, ale zimniej jak wprzódy. Roz­targnione jego oczy zwracały się co chwilę ku leżącym na stole papierom.

— Utraciłam zajęcie w szwalni, w której zarabiałam czterdzieści groszy dziennie. Czy nie wiesz pan o jakim miejscu stosownym dla mnie, o jakimkolwiek…

Księgarz spuścił oczy i stał chwilę w milczeniu.

Do uprzedniego zakłopotania jego dołączyło się teraz trochę zmieszania, a nawet zniecierpliwienia.

— A! — rzekł po chwili, czyniąc obu rękami gest oznaczający pożałowanie. — Trudno, pani! Trzeba coś umieć, trzeba koniecznie coś umieć…

Nie dokończył swej myśli i umilkł. Marta ściskała w obu dłoniach końce chustki, którą miała na głowie.

— A więc — rzekła po chwili — cóż ja uczynię?

Powiedziała to w taki sposób, że księgarz podniósł wzrok i popatrzył na nią uważnie. Głos jej posiadał dźwię­ki krótkie i nieco ostre, w zapadłych oczach palił się ogień, ale nie boleści jak dawniej, nie milczącego, przejmujące­go błagania, lecz jakby tłumionego głuchego gniewu. Pa­trząc na nią i słuchając jej głosu, można by rzec, że do człowieka tego, z którym rozmawiała, czuła jakąś urazę, że czyniła go w duchu odpowiedzialnym po części za to, czego doświadczała.

Księgarz chwilę jeszcze pomyślał.

— Smutno mi — rzekł — bardzo smutno widzieć w ta­kim położeniu żonę człowieka, którego znałem i poważa­łem. Zdaje mi się, że będę mógł jeszcze coś dla pani uczy­nić… chociaż będzie to tylko nowa próba. Znajomi moi, państwo Rzętkowscy, potrzebują teraz właśnie kogoś… kogoś do… pokojowej usługi… jeżelibyś pani miejsca ta­kiego życzyła sobie.

— Proszę o nie pana — bez chwili namysłu rzekła Marta.

— W takim razie napiszę kilka słów do państwa Rzętkowskich. Jeżeli pani będziesz życzyła sobie, udasz się do nich z tą kartką…

— Udam się z pewnością — wymówiła kobieta.

Księgarz napisał pośpiesznie kilkanaście słów na ćwiartce papieru i wręczył ją oczekującej kobiecie. Śpie­szył się, niespokojny był i ciągle jakby zmartwiony. Natychmiast po oddaniu listu ukłonił się…

Ukłon ten był wyraźnie pożegnalnym, znaczył tyle, co „nie mam czasu i nic więcej uczynić nie mogę!”. Marta wyszła z księgarni. List, który trzymała w ręku, nie był zamkniętym. Rozwinęła złożoną we dwoje ćwiartkę pa­pieru i obróciła ją kilka razy w ręku. Zdawało się, że po­między cienkimi kartkami szukała czegoś. W istocie, przebiegła przez głowę jej myśl, że jak onegdaj w zeszycie z jej rękopisem, tak teraz w ćwiartce papieru księgarz umieścił może dla niej datek jakiś. Datku jednak nie było. Marta pomyślała:

„Szkoda, że nic nie dał!”

Księgarz był dobrym człowiekiem i miał bardzo lito­ściwą rękę. Ale litościwe ręce tym są niedogodnymi dla tych, którzy ich potrzebują, że nie zawsze w jednostajnym bywają usposobieniu. Najlepszy nawet człowiek nie może być w każdej chwili swego życia jednostajnie skłon­nym do spełniania dobrych uczynków. Dobre uczynki są rodzajem zbytku dla ducha, którego chlebem codziennym jest obowiązek. Litościwa ręka w chwili pilnego spełnia­nia obowiązku może być bardzo nieusposobiona do wykonywania litościwych czynów.

Jakaż zmiana! Kilka miesięcy temu Marta jęknęła z bó­lu, ze wstydu, otrzymawszy jałmużnę, teraz żałowała, że jej nie otrzymała!

Spojrzała na adres trzymanej w ręku kartki i skręciła na Świętokrzyską ulicę. W kilka minut potem znalazła się w kuchni należącej do obszernego i porządnego miesz­kania. Znalazła tam kucharkę, której wręczyła kartkę od księgarza otrzymaną. Kucharka udała się w głąb mieszka­nia. Marta usiadła na drewnianej ławce. Siedziała tam dobre dziesięć minut. Państwo Rzętkowscy namyślali się znać czy naradzali. Po dziesięciu minutach weszła do ku­chni niemłoda kobieta z przyjemną powierzchownością, w ubraniu oznaczającym dostatek. Trzymała w ręku kart­kę księgarza. Zbliżyła się do Marty, która na widok jej powstała i kilka sekund patrzyła na nią uważnie.

— Przepraszam panią — rzekła z trochą zmieszania w głosie — przed kilku dniami potrzebowaliśmy w isto­cie pokojowej, ale teraz już nie potrzebujemy… bardzo żałuję… przepraszam.

Rzekłszy to, niemłoda pani ukłoniła się stojącej przed nią kobiecie daleko grzeczniej, niż się to czyni zwykle względem kandydatki na pokojową, i opuściła kuchnię.

W pokoju, do którego weszła, siedział z fajką przy ustach szpakowaty mężczyzna i dwie młode panienki haf­towały przy oknie.

— Cóż? — zapytał niemłody mężczyzna. — Nie przy­jęłaś jej?

— Naturalnie, że nie przyjęłam… Wdowa po urzędni­ku… wymagałaby zapewne dla siebie szczególnych jakichś względów… taka szczupła, delikatna… gdzieby jej tam pokoje wymiatać albo godzinami całymi stać nad żelaz­kiem… pewnie nawet i nie umie prać ani prasować. Mie­libyśmy z nią kłopot tylko i nic więcej.

— To prawda — rzekł mąż niemłodej pani — a jednak szkoda, żeś ją tak z niczym odprawiła. Musi być bardzo biedna, skoro tak delikatna, jak mówisz, i wdowa po urzędniku, chce służyć za pokojową. Należałoby może spróbować…

— Ależ, mój Ignacy, pan Laurenty pisze, że ona ma dziecko! Żeby już nie co innego, możemyż przyjmować sługę z dzieckiem?

— To prawda, to prawda! z dzieckiem nie sposób, koszt wielki i kłopot… Bóg wie, jakie jeszcze dziecko… Tylko, że to Laurenty nam ją rekomendował. Obawiam się, aby się nie obraził na nas, żeśmy ją tak z niczym odprawili, aby nie wziął nas za ludzi bez serca…

— No! To dać jej tam trzeba cokolwiek! Wolę już dać jej raz, choćby rubla, jak nabawić się ciągłego kłopotu… subiekcji… i jeszcze przyjmować do domu cudze dziecko…

Marta była już na wschodach, gdy usłyszała za sobą szybkie kroki i dwa razy powtórzony wykrzyk:

— Pani! Proszę pani!

Obejrzała się i zobaczyła ładną, młodą panienkę, która otulając się ciepłym kaftanikiem biegła za nią.

— Proszę pani — zaczęła młoda panienka, zatrzymując się przed wdową. — Mama moja kazała mi panią bardzo przeprosić, że fatygowałaś się do nas nadaremnie… dziś tak zimno, a pani fatygowała się idąc do nas… mama ka­zała bardzo przeprosić…

Mówiła to prędko i ze zmieszaniem; przy ostatnich wyrazach nieśmiałym trochę gestem wyciągnęła rękę z rublową asygnatą. Marta wahała się sekundę, ale tylko sekundę, po czym wzięła z ręki ładnej panny szeleszczący papierek, rzekła: „Dziękuję!” i odeszła. W drodze do do­mu kupiła wiązkę drzewa, trochę czarnego chleba, grubej mąki i mleka. Chleb przeznaczała dla siebie, mleko i mą­kę dla dziecka.

Tego dnia nie wyszła już na miasto. Zgotowała stra­wę z mleka i mąki złożoną, nalała ją na glinianą miskę i posadziła przed nią Jancię.

Ale dziewczynka jadła niewiele. Milcząca była i wy­jątkowo poważna. Mała główka ciężyła jej znać dolegli­wie, bo podpierała ją ciągle chudą rączką, potem usiadła na ziemi przy matce, położyła się na jej kolanach i usnęła snem ciężkim, długim.

Nazajutrz Marta przelękła się, spojrzawszy przy świe­tle poranku na twarz swego dziecka. Jancia bledsza je­szcze była jak wczoraj, z zapadłych i podkrążonych jej oczów przemawiała cicha, lecz przejmująca skarga. Mło­da kobieta odwróciła się ku oknu i kurczowo załamała dłonie.

„Jeżeli nie dam jej lepszych wygód — myślała — za­choruje… Lepszych wygód, co za szalona myśl! Za dni dwa, trzy nie będę miała za co izby ogrzać i ciepłej strawy dla niej zgotować!”

— A! — rzekła do siebie po chwili. — Nie ma co czy­nić! Trzeba iść i przeprosić Szwejcową!

Poszła na ulicę Freta. Otwierając drzwi posępnej pra­cowni, zdziwiła się nad sobą więcej jeszcze niż wtedy, gdy wchodziła do księgarni. Czuła się wprawdzie upokorzona nieco, ale uczucie to było niczym w porównaniu z panu­jącą w niej żądzą zostania na powrót przyjętą w to miej­sce, które przed dwoma dniami opuściła dobrowolnie.

Szwejcowa nie okazała na widok jej najmniejszego zdziwienia. Po obwisłych wargach poważnej matrony przemknął tylko szybki uśmiech i oczy jej błysnęły ostro zza okularów. Robotnice popodnosiły głowy i patrzały na przybyłą, jedne z ciekawością, inne z ironią i złośliwym zadowoleniem. Pod spojrzeniami dwudziestu przeszło par oczów Marta uczuła gorący płomień na policzkach i czole.

Była to męczarnia straszna, ale trwała zaledwie se­kundę. Naczelniczka zakładu i jej córka przestały krajać płótno. Oczekiwały znać od dawnej swej robotnicy pierw­szego słowa.

— Pani! — zwracając się do Szwejcowej, rzekła Mar­ta. — Dwa dni temu byłam porywcza, nieuważna… obra­ziłam się tym, co mi pani mówiłaś, i odpowiedziałam niegrzecznością. Przepraszam panią. Jeżeli można… chciała­bym znowu pracować u pani.

Jak wprzódy zdziwienia, tak teraz triumfu nie znać by­ło na twarzy Szwejcowej. Owszem, uśmiechnęła się ona słodko i skinęła głową uprzejmie.

— O moja pani Świcka! — zaczęła słodkim, miodo­wym głosem. — Ja się nie gniewam, wcale nie gniewam… i cóż tam, dobry Boże, tak bardzo ważnego usłyszeć jakąś niegrzeczność… znieść przykre słowo. Wszak Odkupiciel nasz rozkazał, abyśmy rano i wieczór powtarzali: „i od­puść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy!”. Byłabym nieposłuszna słowu bożemu, jeślibym gniewała się na pa­nią Świcką… ale przyjąć pani Świckiej do zakładu mego nie mogę, bardzo żałuję, ale doprawdy już nie mogę, bo na miejscu pani Świckiej mam od wczoraj inną robotnicę…

Przy ostatnim wyrazie wskazała nożycami młodą ko­bietę, która siedziała na dawnym miejscu Marty.

— Zakład nasz posiada, chwała Bogu, jak najlepszą reputację… nie używamy przy tym maszyn, które tak okropnie niszczą siły i nadwyrężają zdrowie osób pracu­jących. Toteż robotnice cisną się do nas, cisną. Prawdziwy natłok. Nie ma dnia, w którym by dwie lub trzy osoby nie zgłaszały się z prośbą o robotę. Nie brakuje, chwała Bogu, robotnic, nie brakuje, nadto zaś ich nabierać nie możemy, bo ja i moja córka nie życzymy sobie obarczać się pracą zbytecznie. Teraz więc, kiedy jest komplet ro­botnic, więcej nawet niż komplet, dla pani Świckiej miejsca…

— A może, mamo, znalazłaby się jeszcze robota i dla pani Świckiej — szepnęła nieładna panna, pochylając się ku matce.

Od kilku chwil przypatrywała się ona Marcie z uwa­gą i ciekawością. W małych, zezowatych trochę jej oczach zjawiło się coś na kształt politowania.

Ale Szwejcowa wzruszyła ramionami.

— Nie — rzekła — nie ma roboty, nie ma! Nie może­my przecież dlatego, aby przyjąć panią Świcką, która do­browolnie nas opuściła, odprawić wczoraj przyjętą pannę Zofię?

Usłyszawszy ostatnie wyrazy, kobieta siedząca na daw­nym miejscu Marty podniosła głowę znad roboty i spoj­rzała na naczelniczkę zakładu prawie z przestrachem.

— Pani mnie już nie przyjmie? — zapytała Marta. — Nie mogę mieć żadnej nadziei?

— Żadnej, kochana pani Świcka, żadnej! Bardzo ża­łuję, ale miejsce już zajęte… nie mogę.

Marta ledwie dostrzegalnym ruchem skinęła głową i wyszła z pracowni. Otwierając drzwi, usłyszała za sobą szmer złożony z cichych bardzo szeptów, a jeszcze cich­szych chichotów. Zrozumiała, że jest przedmiotem szy­derstwa lub jałowego politowania dwudziestu przeszło osób, i uczuła znowu płomień w piersi i na czole. Znalazł­szy się jednak na ulicy opanowana została zaraz jedyną, wyłączną myślą:

„Nie mogę przecież wrócić tak z pustymi rękami! Mu­szę dziś koniecznie izbę cieplej ogrzać, a jutro urządzić dla dziecka mięsną jakąś potrawę… inaczej… zachoruje…”

Przez chwilę szła tak, jakby nie wiedziała dobrze, do­kąd idzie; skręcała na lewo i na prawo, zatrzymywała się śród chodnika; ze spuszczoną głową myślała. Potem pew­niej już i w prostym kierunku zaczęła iść ulicą Długą. Idąc, dłuższe i ważniejsze spojrzenia zatrzymywała na wystawach sklepowych. Przed jedną z nich stanęła. Był to sklep jubilerski, niezbyt obszerny i niezbyt wytworny. Takiego znać szukała młoda kobieta, bo po chwilowym namyśle otworzyła drzwi szklane, paroma wschodkami nad poziom wyniesione. Zewnętrzność sklepu omyliła ją. Nie był on tak skromny, jak wyglądał. Owszem, w dość ob­szernym pokoju znajdowała się znaczna ilość wyrobów ze złota i drogich kamieni. Tylko że istotna zamożność wskutek nieumiejętności wykazywania jej albo i umyśl­nej intencji nie występowała na pokaz przechodniom. Że zewnętrzna prostota sklepu pochodziła z umyślnej inten­cji jego właściciela, można było na pewno prawie przypuszczać widząc, jak w otoczeniu pomocników swych i za­pewne uczniów pracował on własnoręcznie. Był to czło­wiek przysadzisty, rumiany, szpakowaty, z dobrodusznym uśmiechem i wielkim sprytem w małych burych oczach. Na widok wchodzącej kobiety powstał i z grzecznością zapytał, czego żąda.

— Przepraszam pana, jeżeli źle trafiłam — rzekła Marta. — Sądziłam, że nabędziesz pan może u mnie pewien złoty przedmiot…

— Dlaczegóżby nie, pani dobrodziejko, dlaczegóżby nie? — odpowiedział jubiler ze sprytnymi błyszczącymi oczami. — Jakiż to jest przedmiot?

Przez chwilę nie było odpowiedzi. Marta stała na środku sklepu z oczami nieruchomie utkwionymi w zie­mię. Rysy jej, powleczone bladością marmuru, sztywne były i wyprężone. Można by rzec, iż skończyła rozmowę z własnym wnętrzem swym rozpoczętą i że zdobywała się właśnie na ostatnie słowo rozmowy tej, mające wyrażać jakieś z ciężkim trudem wywalczone postanowienie.

— Jakiż to jest przedmiot? — zapytał powtórnie ju­biler i niecierpliwe trochę spojrzenie rzucił na pierwszą swą robotę.

— Obrączka ślubna — odpowiedziała kobieta.

— Obrączka ślubna! — powtórzył przeciągle jubiler.

— Obrączka ślubna — podnosząc głowy szepnęli z ci­cha pomocnicy jubilera.

— Obrączka ślubna — wymówiła raz jeszcze Marta, wysunęła spod grubej chusty rękę zziębniętą i z cienkie­go palca ściągnęła złoty pierścień.

Zarazem zachwiała się na nogach i jak osoba bliska omdlenia bezwiednym ruchem szukała czegoś, na czym by wesprzeć się mogła.

— Niech pani siada, niech pani dobrodziejka siada! — zawołał jubiler, z którego ust zsunął się bez śladu dobro­duszny uśmiech. Jeden z pomocników jubilera podsunął w stronę kobiety taboret. Ale Marta nie usiadła. Przeby­ła ona jedną z najcięższych, najcięższą może chwilę ze wszystkich, którymi znaczył się mozolny jej pochód po drogach ubóstwa. Gdy ściągała z palca złotą obrączkę, wydało się jej, że raz jeszcze i ostatecznie rozstaje się z jedynym człowiekiem, którego kochała na ziemi, ze szczęśliwą, niezapomnianą przeszłością. Serce jej ścisnęło się kurczowo, w głowie zaszumiało. Ale chwilę tę już przebyła. Siłą woli pochwyciła umykającą jej przytom­ność umysłu, wytrzeźwiała całkiem i podała jubilerowi obrączkę.

— Czy to konieczne? Mój Boże, czy to konieczne? — zapytał jubiler tonem politowania.

— Konieczne — krótko i sucho odpowiedziała kobieta.

— A! Jeśli pani życzysz sobie tego, lepiej już, że zbędziesz przedmiot ten mnie niż komu innemu. Otrzymasz pani przynajmniej całą jego wartość.

Mówiąc to, stał już za stołem pokrytym oszklonymi pu­dłami złotniczych wyrobów i rzucał obrączkę na niewiel­kie mosiężne szale. Dwa metale spotykając się ze sobą wydały dźwięk czysty i przeciągły.

— Dobre złoto — szepnął jubiler.

Marta odwróciła twarz od kołyszących się szalek. Wzrok jej przylgnął teraz do widoku, na który dotąd nie zwracała uwagi. Był to widok bardzo prosty. Z dwóch stron podłużnego stołu siedziało pięciu młodych mężczyzn, od lat piętnastu do dwudziestu pięciu, z delikatnymi narzędziami w ręku. Jedni z nich szlifowali i polerowali drogie kamienie różnej wielkości; inni topili złoto przy małych płomykach liżących brzegi żelaznych trójnożków; jeden rysował wzory łańcuszków, bransolet, brosz, kol­ców, kopert do zegarków i tym podobnych kunsztownych wyrobów. Marta wlepiała wzrok w każdą z kolei parę rąk poruszających się przy podłużnym stole. Oczy jej, zagasłe przed chwilą, zaczęły płonąć silnym ogniem. Od­malowała się w nich gorączkowa ciekawość, chciwa nieledwie żądza. Przez parę minut takiego patrzenia do­strzegła więcej szczegółów jubilerskiej sztuki, pojęła le­piej rodzaj jej i naturę, niżby kto inny w innych okolicz­nościach zostający dostrzec i pojąć mógł w przeciągu długich godzin.

— Proszę pani dobrodziejki — ozwał się zza stołu ju­biler — obrączka pani dobrodziejki warta jest rubli sre­brem trzy i pół.

Na głos ten Marta odwróciła twarz od robotników i szybko przystąpiła do stołu, za którym stał jubiler.

— Panie! — rzekła. — Wszakże panowie ci są pańskimi pomocnikami?

— Tak, pani — zdziwiony trochę niespodzianym py­taniem odpowiedział jubiler.

— I pańskimi uczniami zapewne…

— Tak, pani, po części i uczniami.

Marta błyszczący wzrok zatapiała głęboko w twarzy stojącego przed nią człowieka.

— Czy nie możesz pan przyjąć mnie za uczennicę swą i pomocnicę?

Małe oczy jubilera roztworzyły się szeroko.

— Panią! Panią! — wyjąkał. — Jakże to… dlaczego to… ależ to…

— Tak, mnie — powtórzyła kobieta pewnym gło­sem. — Jestem bez żadnego sposobu do życia… widzę, że robota jubilerska nie ma w sobie nic, co by przechodziło me siły, owszem, zdaje mi się, że spełniałabym ją dobrze, ponieważ trzeba tu dobrego smaku, a ja kiedyś miałam możność wyrobić go w sobie… Wprawdzie musiałbyś pan mię uczyć z początku, ale nie trwałoby to długo… ręczę panu, że pracowałabym usilnie i pojętnie… przyjęłabym zresztą zapłatę najmniejszą, choćby jakąkolwiek… jaką­kolwiek…

Jubiler ochłonął ze zdziwienia. Zrozumiał już, o co szło kobiecie, która przyniosła mu do sprzedania obrączkę ślubną. Niskie jego czoło zmarszczyło się jednak dość wy­raźnie, bystre oczy migotały zmieszaniem.

— Widzi pani dobrodziejka — zaczął — ja właściwie uczniów w sklepie moim nie miewam; ci panowie są już usposobieni, wyuczeni…

Marta spojrzała w stronę stołu, przy którym siedzieli robotnicy. Jeden z nich, ten, który rysował, wstał wła­śnie i wyszedł do sąsiedniego pokoju.

— Umiem rysować — rzekła Marta. — To jest — po­prawiła się szybko — umiem rysować o tyle, aby móc wy­konywać dla jubilerskich wyrobów odpowiednie wzory.

Wymawiając te słowa z rodzajem gorączkowego po­śpiechu, postąpiła ku podłużnemu stołowi i usiadła na miejscu tylko co przez jubilerskiego rysownika opuszczo­nym. Młodzi ludzie przy stole pracujący usunęli się nieco z krzesłami, przerwali swą robotę i patrzyli na zasiadającą śród nich kobietę ze zdziwieniem połączonym z ironią. Bez ironii, ale z wielkim także zdziwieniem patrzał na nią jubiler. Ona nie zważała na nic, nie widziała. Pochwyciła ołówek i na ćwiartce białego papieru, którą przed sobą znalazła, rysować zaczęła. Cisza zupełna panowała w skle­pie. Na pochyloną twarz kobiety występował rumieniec, pierś jej oddychała powoli i głęboko, ręka pewnym ru­chem, bez najmniejszego drżenia, rzucała na papier lek­kie, krótkie lub powłóczyste rysy.

Rysownik, który przed chwilą wyszedł był do sąsied­niego pokoju, wracał do sklepu, ale ujrzawszy miejsce swe zajętym, zatrzymał się w progu. Był to dwudziestotrzyletni może mężczyzna, starannie ubrany, z ufryzowa­nymi włosami i wymuskanym wąsikiem. Zapuścił ręce w kieszenie, oparł się niedbale o róg ściany i z uśmiechem na ustach zamieniał wzrokiem z towarzyszami żartobliwe znaki porozumienia.

— Ależ, pani dobrodziejko… — ozwał się zniecierpli­wiony trochę jubiler.

— Zaraz, zaraz! — odpowiedziała Marta, nie odrywa­jąc oczu od swej roboty.

Po chwili wstała i podała jubilerowi kartkę, na której rysowała.

— Oto jest wzór na bransoletę — rzekła.

Jubiler wlepił oczy w rysunek. Wzór wykonany był bardzo pięknie. Składał się z wieńca szerokich, kształtnych liści, spiętych klamrą okrągłą, gładką, dwoma tylko krętymi łodygami oplecioną.

Bransoleta według wzoru tego wykonana łączyłaby w sobie dwie główne zalety podobnego rodzaju wyrobów: prostotę i wykwintność.

— Ładnie! Nie ma co powiedzieć! Bardzo ładnie! — mówił jubiler, przechylając głowę na obie strony i z miną zadowolonego znawcy przyglądał się rysunkowi.

— Ładnie! Bardzo ładnie! — powtórzył, ale tym razem trochę zmieszany. — Rysunki pani mogłyby mi być bar­dzo użytecznymi, ale… ale…

Umilkł i biedząc się widocznie nad stosownym wypo­wiedzeniem swej myśli, potarł dłonią gęstą swą, szpako­watą czuprynę.

Młody człowiek stojący we drzwiach uśmiechał się ciągle.

— O mój Boże — wymówił, wzruszając ramionami — jeżeli pan wstrzymujesz się z przyjęciem tej pani na rysowni… jakże tu powiedzieć… no, na rysownicę…

Siedzący przy stole piętnastoletni chłopak parsknął śmiechem. Młody człowiek z ufryzowanymi włosami mó­wił dalej:

— Jeżeli tedy wstrzymujesz się pan od spełnienia żą­dania tej pani przez wzgląd na mnie, nie rób sobie, pro­szę, żadnej subiekcji. Wiesz pan przecie, że i bez tego nie będę już pracował u pana dłużej nad parę tygodni, mam pewność bowiem, że w tym czasie otrzymam posadę w biurze budowniczego miasta Warszawy…

Mówił to z trochą ironii i z zupełną niedbałością. Znać w nim było człowieka, dla którego sklep jubilera był tyl­ko stacją na drodze ku miejscom wyższym i zyskowniej­szym.

— Tak, tak — rzekł jubiler. — Wiem o tym, że pan opuścisz mię wkrótce… ależ nie mogę przecie…

— Ile pan płacisz temu panu? — wpadła mu w mowę Marta.

Jubiler wymienił cyfrę zapłaty, jaką codziennie udzie­lał ufryzowanemu młodzieńcowi.

— Poprzestanę na połowie zapłaty tej — rzekła ko­bieta.

Tym razem jubiler obydwoma już dłońmi potarł czu­prynę.

— Aj, aj! — zawołał, przechodząc od jednego stołu do drugiego. — Toż mi pani dopiero klina wbijasz w głowę.

Spojrzał mimochodem na wyrysowany przez Martę wzór bransolety.

— Ładnie! Nie ma co mówić! Bardzo ładnie!

— Aj, aj! — powtórzył, a sprytne oczy jego biegały niespokojnie po sklepie. Widocznie walczył z sobą, czyli walczyły w nim chęci posiadania dobrej i bardzo taniej pracownicy z obawą wprowadzenia do zakładu niebywa­łej dotąd nowości.

Stanął na środku sklepu i patrząc na swych pomocni­ków wymówił pytającym tonem:

— Ha? Co?

Prawdopodobnie lakoniczne pytania te zadawał same­mu sobie, ale niby z widomą odpowiedzią spotkał się oko w oko z czterema twarzami siedzących przy stole robot­ników. Na twarzach tych malowało się trochę zdziwienia, ale daleko więcej szyderstwa. Co zaś do młodzieńca z ufryzowanymi włosami, ten zaśmiał się prawie głośno i jak­by w intencji wyśmiania się do woli cofnął się z poskokiem do sąsiedniego pokoju.

Czego ludzie ci uśmiechali się i śmiali?

Trudno by na to odpowiedzieć, a raczej długo by o tym mówić. Jubiler wszakże w uśmiechach tych znalazł znać potwierdzenie obaw swych i wstrętów. Obu rękami uczy­nił gest wyrazisty i patrząc na Martę, zawołał:

— Ależ, pani dobrodziejko! Pani dobrodziejka jesteś kobietą!

Wykrzyk ten był w zupełności dobrodusznym. Za­dźwięczał w nim nawet żal przemysłowca, który dla względów nieobchodzących go bezpośrednio tracił dobry interes.

Marta uśmiechnęła się.

— Jestem kobietą — rzekła. — Tak, to prawda. I cóż stąd? Umiem rysować wzory…

— No, tak! Tak! — trąc czuprynę i siadając pomiędzy pomocnikami swymi, zawołał jubiler. — Ale widzisz pani, byłaby to rzecz nowa, całkiem nowa… Ja, przyznam się, nie bardzo lubię wszelkich nowości!… Jak pani widzisz, pracują tu u mnie młodzi ludzie… świat jest złośliwy… rozumiesz pani?

— Rozumiem — przerwała Marta. — I dziękuję panu za objaśnienia, które nie są dla mnie żadną nowością. Czy nabywasz pan moją obrączkę?

— Nabywam, pani dobrodziejko, nabywam…

Zerwał się z krzesła, pobiegł do innego stołu, wysunął szufladkę i stał nad nią przez chwilę trochę zamyślony.

— Oto są pieniądze — rzekł, podając kobiecie dwie asygnaty.

Marta skinęła głową i zmierzała ku drzwiom. Od pro­gu już zwróciła się twarzą ku jubilerowi.

— Mówiłeś mi pan, że obrączka moja warta rubli trzy i pół, a dałeś mi cztery. Otrzymałam tedy pół rubla nadto.

— Ależ, pani dobrodziejko — wyjąkał jubiler. — My­ślałem… sądziłem… chciałem… pani dobrodziejka wyry­sowałaś mi wzór…

— Rozumiem — przerwała Marta — i dziękuję panu!

Któryż to już raz od czasu, gdy od drzwi do drzwi ludzkich ciągać poczęła biedę swą i gwałtowne potrzeby, w zamian żądanej pracy otrzymała jałmużnę?

Marta, opuściwszy sklep jubilera, nie płakała, nie przy­śpieszała i nie zwalniała kroku.

Bez łzy, bez uśmiechu i bez westchnienia szła prosto ku swemu mieszkaniu krokiem równym, wciąż jednostaj­nym.

Przed godziną myślała, że po otrzymaniu pieniędzy za sprzedaną obrączkę kupi dziś jeszcze drzewa dla lepsze­go ogrzania na noc izby, wiktuałów dla sporządzenia dzie­cku posilnej potrawy. Nie spełniła jednak tych zamiarów swoich, nie poszła do sklepiku z wiktuałami, można by rzec, że albo zapomniała o wszystkim na świecie, albo nie miała siły zajść dalej lub odwagi pójść gdzie indziej, jak tylko do tej wysoko wzniesionej, nagiej i zimnej nory, która była jej mieszkaniem. Do dnia tego, ile razy wra­cała do domu, biegła zawsze śpiesznie po wschodach; te­raz wstępowała na nie powoli, parę razy potknęła się o stromy stopień nie widząc go śród zapadającego zmro­ku lub nie widząc nic przed sobą. Niema i zimna jak grób weszła do izby, przelotne tylko spojrzenie rzuciła na skur­czoną przed kominem dziewczynkę, nie przemówiła do niej, zdjęła z głowy chustkę i przystąpiła do leżącego na ziemi posłania. Oczy jej szklano patrzały w przestrzeń.

— Wyrzutek społeczeństwa! — szepnęła, osunęła się na ziemię i legła nieruchoma, z twarzą ukrytą w podusz­kę, z rękami splecionymi nad głową.

Jancia przypełzła raczej niż przyszła ku miejscu, na którym spoczęła milcząca jej matka, usiadła u nóg posła­nia, chudymi, zziębniętymi ramionami otoczyła swe pod­niesione kolana i oparła na nich ciężącą widocznie małą główkę.

Milczenie głębokie zalegało izbę, tylko za oknem, nisko, na szerokiej przestrzeni szumiało i gwarzyło wielkie mia­sto, głuche, falujące odgłosy swych gwarów posyłając w to miejsce, w którym opuszczone, zda się, przez Boga i lu­dzi kamieniały w objęciach niedoli i z wolna wyziewały ducha — kobieta i dziecię.

Marta leżała na twardej pościeli w nieruchomości ka­miennej, bez żadnej myśli w głowie, bez żadnego innego uczucia, jak śmiertelne zmordowanie. Praca, umiejętnie podejmowana i sprawiedliwie wynagradzana, jest najdzielniejszym, jedynie może dzielnym, higienicznym środkiem przeciw chorobom ciała i ducha. Ale nic tak szybko i do dna nie wyczerpuje sił fizycznych i moral­nych, jak rzucanie się na różne drogi pracy, gorączkowe szukanie jej i rozpaczne nieznajdowanie.

Marta nie widziała już teraz przed sobą żadnej drogi. Była wprawdzie jedna, zawsze dla niej otwarta, ale ta za­prowadziłaby ją tam, do owego mieszkania przy Królew­skiej ulicy, i kazałaby jej kobiecie owej ze zwiędłym czo­łem i rozwianymi włosami powiedzieć: „Wracam! Mówi­łaś prawdę! Nie jestem człowiekiem, jestem rzeczą!”. Ale w piersi młodej kobiety były instynkty, uczucia, wspom­nienia, które ją od drogi tej odwracały, które ją dla niej uniemożebniały. Nie myślała też o niej, tak jak nie my­ślała w tej chwili o niczym. Nagle usłyszała, jakby przez sen, chrapliwy, zanoszący się kaszel. Odgłos ten wstrzą­snął ją dreszczem i w jednym oka mgnieniu wyrwał z ka­miennej nieruchomości. Zerwała się na posłaniu i usiadła wyprostowana:

— Czy to ty kaszlałaś, Janciu?

— Ja, mamo!

Głos matki był drżący i zdławiony, dziecka — cichy i chrapliwy.

Porwała dziecię na ręce i posadziła je na swych kola­nach. Dłonią dotknęła czoła, które gorzało, przyłożyła rę­kę do piersi, w której dziecięce serduszko uderzało mocą spazmatyczną, rozrywającą.

— O mój Boże! — jęknęła kobieta. — Tylko nie to! Wszystko już, wszystko, tylko nie to!

W głębokim zmroku nie mogła wyraźnie dojrzeć twa­rzy córki. Zapaliła małą lampkę i czteroletnią dziewczyn­kę jak drobne niemowlę unosząc w ramionach, wystawi­ła głowę jej na światło. Na policzkach dziecięcia leżały czerwone piętna gorączki, rozszerzone źrenice patrzały z głęboką, choć niemą skargą. Zakaszlała po raz drugi i w zniemożeniu pochyliła ciężką główkę na ramię matki.

O północy z wysokich wschodów kamienicy zbiegała kobieta w czarnej chustce na głowie. Zupełna prawie ciemność panowała wkoło niej, a jednak nie chwiała się ona jak przed kilku godzinami, nie potykała się o strome stopnie i nie stawała śród drogi dla nabrania oddechu. Można by rzec, że miała skrzydła u ramion, i nie byłaby to wcale metafora próżna. Niosły ją w istocie i nad ziemią prawie podnosiły boleść i przestrach.

W niespełna pół godziny wracała, ale nie sama.

Szedł z nią dość młody jeszcze mężczyzna, w kapelu­szu i dostatnim futrze. Weszli do izby i oboje przybliżyli się do leżącego na ziemi posłania. Dziecię z rumianą od gorączki twarzą rzucało się na nim nieprzerywanym ka­szlem i niewyraźnymi skargami.

Lekarz obejrzał się, za krzesłem zapewne. Nie ujrzaw­szy go, przyklęknął na ziemi. Kobieta stała u nóg posła­nia, niema i nieruchoma, z ponurym ogniem w oczach.

— Jak tu zimno! — rzekł powstając mężczyzna.

Kobieta nic nie odpowiedziała.

— Na czymże pisać będę?

Na oknie stała flaszka z atramentem, leżały pióro i ar­kusz papieru.

Lekarz, zgięty na wpół, zapisał receptę.

— Dziecko ma zapalenie kanału oddechowego, inaczej bronchit. Ogrzej pani izbę i lekarstwo dawaj pilnie.

Powiedział jeszcze słów kilka i podjął z ziemi kape­lusz.

Kobieta sięgnęła do kieszeni i w milczeniu podała mu rękę z pieniądzem w dłoni. Lekarz raz jeszcze szybkie spojrzenie rzucił dokoła i nie wyciągnął swej ręki.

— Nie trzeba — rzekł już przy progu. — Nie trzeba! Dziecko słabe jest i wyniszczone. Choroba będzie długa i lekarstwa zapewne liczne. Jutro przyjdę.

Odszedł. Wdowa upadła na kolana przed niskim po­słaniem, przylgnęła piersią do piersi dziecięcej.

— O moje dziecko! Jedyne dziecko moje! — szeptała. — Przebacz twej matce, przebacz! Nie potrafiłam ogrzać cię i wyżywić, dałam cię na pastwę zimnu i głodowi! Jesteś słaba, wyniszczona… jesteś chora… o dziecko moje…

Zsunęła się bezwładnie z pościeli, czołem uderzyła o ziemię, ręce zatopiła we włosach.

— O, jakam ja nikczemna, niegodziwa, występna!

W godzinę potem przyniesione już z miasta lekarstwo stało obok chorego dziecka, równo ze świtem i otworze­niem się sklepików z wiktuałami obfity ogień palił się na kominie i napełniał izbę orzeźwiającym ciepłem.

Sprawdziły się słowa lekarza. Choroba Janci trwała długo. Lekarz, powtarzający odwiedziny swe co dzień, przyszedł już po raz dziesiąty. Dziecko pogrążone było jeszcze w silnej gorączce; mozolny i chrapliwy oddech je­go, podobny do zgrzytu piły, rozlegał się po podłodze.

Marta stała znowu niema i nieruchoma u nóg posła­nia. Lekarz zwrócił się do niej.

— Nie trać pani nadziei — rzekł łagodnie. — Dziecko może wyzdrowieć, ale teraz, szczególniej dziś, jutro, trze­ba mu starań wyjątkowo pilnych. Dziś jest tu znowu za chłodno. Temperatura powinna być ogrzana przynajmniej o sześć stopni lub więcej. Lekarstwo zaś, które przepisa­łem, przynieś pani jak najprędzej i dawaj je dziecku przez noc całą bez przerwy. Jest może trochę za drogim, ale już — jedynym…

Odszedł. Marta stała na środku izby ze skrzyżowany­mi na piersi ramionami, ze wzrokiem wbitym w ziemię.

Ogrzać temperaturę izby! Czym? Kupić lekarstwo! Za co?

Nie miała już w kieszeni ani grosza. W pierwszym dniu choroby dziecka posiadała cztery ruble i parę zło­tych; skarb ten pożarł komin, w którym ogień palił się co dnia, i aptekarska retorta, do której Marta przybiegała kilka razy na dobę.

Nie targała już teraz włosów swych, nie padała na zie­mię i nie uderzała się w piersi z bezdenną pokorą. Była zaledwie cieniem dawnej Marty. Wychudła i zżółkła twarz jej powlekła się wyrazem cierpienia, które, stawszy się normalnym stanem ducha, przeniknąwszy sobą najdrobniejsze fibry ciała, wrzało w piersi i w głowie głucho i niemo, ale nieustannie. Zsiniałe wargi kobiety ściśnięte były silnie jak u kogoś, kto nawykł za zwartymi zębami po­wstrzymywać jęki i okrzyki, zagasłe źrenice jej szklanym spojrzeniem obiegały dokoła izbę.

Może było co jeszcze do sprzedania?

Nie, nic nie było prócz poduszki, na której wspierała się głowa chorego dziecka, wełnianego okrycia, pod któ­rym dyszała pierś jego ochrypła, dwóch koszulek i starych sukienek dziecięcych, za które nikt nie da tyle nawet, ile za więź drzewa zapłacić trzeba.

Kobieta bezwładnie opuściła ręce.

— Cóż ja uczynię? — szepnęła. — Cóż uczynić mogę? Niech umiera! Położę się przy niej i umrę z nią razem!

W tej chwili dziecię rzuciło się na posłaniu i wydało słaby okrzyk. W okrzyku tym zabrzmiał jakby śmiech ra­dości i niewyraźny jęk żalu.

— Ojcze! — zawołało dziecię, wyciągając w powietrzu obie ręce chude i rozpalone. — Ojcze, ojcze!…

O boleści! Mordercza gorączka przyniosła przed oczy dziecięcia obraz jego ojca, uśmiechnęło się ono do niego, zajęczało przed nim skargą i zawołało o ratunek.

Marta podniosła schyloną przedtem głowę, do oczu jej, przed chwilą suchych i zgasłych, z nagłym gwałtem rzuciły się łzy. Załamała dłonie i przez szklistą osłonę utkwiła wzrok w twarzy dziecięcia.

— Przyzywasz ojca — wyszeptała ze wzdętej i falują­cej piersi. — On by ci pewno mógł przynieść ratunek! On zapracowałby dla ciebie na ciepło i pożywienie wprzódy, na lekarstwo teraz…

Stała chwilę i milczała. Nagle rzuciła się ku posłaniu i stanęła nad nim.

— Ach! — zawołała. — I ja także nie pozostawię cię bez ratunku! Ojciec pracowałby dla ciebie… Matka — pójdzie żebrać!

Płomienny rumieniec okrył zżółkłe jej policzki, w oczach zapłonął ogień silnego postanowienia.

Zarzuciła na głowę czarną chustkę i zbiegła na dół do mieszkania stróża. Tam przed ogniem, przy którym goto­wała się strawa, siedziała kobieta w wielkim czepcu i grubym obuwiu.

Marta stanęła przed nią zdyszana biegiem.

— Pani! — zawołała. — Przez litość… przez miłosier­dzie…

— Pewno pieniędzy! — fuknęła kobieta. — Nie mam, nie mam, skąd ja ich tam mieć mogę…

— Nie, nie, nie pieniędzy! Pójdę po nie do miasta! Po­siedź pani tymczasem przy moim chorym dziecku!

Kobieta skrzywiła się, choć nie tak gniewnie jak wprzódy.

— Abo to ja mam czas siedzieć przy acani chorym dziecku…

Marta pochyliła się, pochwyciła wielką, grubą, twardą rękę kobiety i przyłożyła ją do ust.

— Przez litość, pani, przez miłosierdzie posiedź przy niej… Ciągle pić chce… rzuca się i zrywa, nie można dziś zostawić ją samą…

Całowała tę rękę, która niedawno jeszcze zadawała razy ciału jej dziecka.

— No, no, co tam acani robisz! Pójdę już, pójdę i po­siedzę, tylko nie baw się długo, bo za godzinę dziecko mi przyjdzie ze szkoły i muszę je nakarmić!…

Ciemna postać kobiety mknęła śród zmroku pod skle­pioną bramą kamienicy.

— Pójdę… wyciągnę rękę… wyżebrzę… — szeptała do siebie Marta.

Wybiegła na ulicę, stanęła, pomyślała jeszcze chwilę i popędziła w kierunku Świętojerskiej ulicy. Płomieniste skrzydła, z których jednym była boleść, drugim prze­strach, niosły ją znowu z szybkością zadziwiającą. Ślepa, głucha, nieczująca potrąceń przechodniów, niezważają­ca na ich sarkania i oglądania się, jak błyskawica przerzynała zachodzące jej drogę tłumy ludności i mknęła chodnikami ku miejscu, w którym była jedna ze spotka­nych przez nią rąk litościwych.

Stanęła na koniec przed bramą, do której niegdyś wchodziła z radością, nadzieją, dumą, odetchnęła głębo­ko, wstąpiła szybko po oświetlonych wschodach i trzęsącą się ręką dotknęła rączki elektrycznego dzwonka. Drzwi otworzyły się, młoda, ustrojona, fertyczna służąca stanęła w progu, zarazem fala światła rzuciła się w oczy i fala gwaru złożonego z głosów ludzkich uderzyła słuch przy­bywającej kobiety. Przedpokój obficie był oświetlony, za drzwiami prowadzącymi do salonu szemrało, gwarzyło, śmiało się kilkanaście, kilkadziesiąt może głosów ludzkich.

— Czego pani życzy sobie? — zapytała służąca.

— Mam interes do pani Rudzińskiej.

— O! To chyba niech pani jutro przyjdzie. Dziś u mo­ich państwa tygodniowy wieczór, goście tylko co się ze­brali, pani moja nie może wyjść z salonu…

Marta cofnęła się na wschody. Służąca drzwi za nią zamknęła. Za drzwiami tymi mieszkała istotnie dobra, szczerze miłosierna kobieta. Litościwa ręka jej nie mogła przecież w tej chwili otworzyć się dla Marty. I było to rzeczą bardzo naturalną. Litościwe ręce posiadają w so­bie w ogóle okrutny żywioł niepewności. Najlepszy bowiem człowiek nie może każdej chwili życia swego po­święcić dobrym uczynkom. Nie tylko zatrudnienia pilne i troski osobiste, ale bezwinne skądinąd, obowiązkowe, nawet niekiedy towarzyskie zajęcia ku innym celom i czynnościom zwracają litościwą rękę, nie pozwalając, aby dla biedy ludzkiej była bezzawodną opoką.

Marta szła teraz, biegła raczej ku Krakowskiemu Przedmieściu. Miała zapewne na myśli dobroczynnego księgarza. Zaledwie przecież stanęła przed drzwiami księ­garni i spojrzała przez szyby, cofnęła się na chodnik. Zo­baczyła w księgarni kilka osób, parę pań wystrojonych, dwóch mężczyzn z wesołymi twarzami, którzy wybierali i kupowali książki.

*

Było to pomiędzy godziną wieczorną siódmą i ósmą, a więc w porze, w której wewnątrz i zewnątrz wielkie miasto wre najzawrotniejszym ruchem, jaśnieje najbogatszym strojem, do nieskończoności prawie mnoży w sobie zjawiska cywilizacji, które obejmują w posiadanie swe wnętrza gmachów i szlaki ulic, szerokie przestrzenie za­lewają rzęsistym światłem, muzyką, tłumami, gwarem. Życie wieczorne to połowa życia, większa może dla ludności grodu, na którego niebie przez długie miesiące słoń­ce kilka zaledwie godzin jaśnieje codziennie.

Krakowskie Przedmieście wrzało ruchem, kipiało ży­ciem i pośpiechem, któremu sprzyjała pogoda wieczorna. Drobny śnieżek marcowy spadł na zmarzniętą jeszcze zie­mię i oczyścił niebo z białawych obłoków. Teraz namiot niebieski roztaczał się nad miastem, głęboki, ciemny, gwiaździsty.

Nieustanny turkot kół, niby grzmot nieskończony, biegł środkiem szerokiej ulicy. Na chodnikach falowało tysiące głów ludzkich. Widno tam było tak prawie jak w dzień, bo prócz rozsianych gęsto gazowych latarni mno­gie okna magazynów rzucały na szeroką przestrzeń po­wodzie światła.

Na chodnikach głównych ulic Warszawy nigdy nie by­wa tak tłumnie, jak w tej właśnie porze. Jest to bowiem pora i pracowitych, i próżniaków. Pracowici śpieszą ku spoczynkowi lub rozrywce, próżniacy lubują się właści­wymi sobie żywiołami: wrzawą, w którą wsłuchują się bezmyślnie, rozmaitością widoków, na które się gapią, blaskiem pieszczącym zmysł ich wzroku, a może i tajem­niczym półcieniem wieczoru. W biegnącym tym, śpieszą­cym, gwarzącym tłumie znajduje się zapewne wiele dusz litościwych, ale dusze te czym innym teraz niż litowaniem są zajęte. Pochwycił je wir świata, dzień kończący się wezwał do pośpiechu; zabawy, interesa, uczucia w tej po­rze porwały wyobraźnię, zajęły myśli, dały cel pośpiesz­nym krokom. Oprócz tego przy świetle sztucznym mniej wyraźnie niż przy dziennym występują bruzdy na twarz cierpiącego, w zagasłych źrenicach przeglądają się pro­mienie lamp, naśladując blaski zdrowia i życia, turkot i wrzawa głuszą głosy zmęczonych piersi. Litościwe zaś dusze i ręce zatrzymują się tam nade wszystko i najdłu­żej, gdzie szkielet nędzy najgłośniej dzwoni nagimi kość­mi, najstraszniej spogląda trupimi oczami.

Od kwadransa już Marta była na Krakowskim Przed­mieściu.

Od kwadransa? Od roku, od wieku, od początku cza­sów!

Nie biegła już teraz, ale szła powoli, sztywna, niema; z nieruchomą twarzą i oczami szklanym wejrzeniem su­nącymi po twarzach przechodniów.

Płomieniste skrzydła, które godzinę temu miała u ra­mion, opadły, czuła się ogarnięta znowu śmiertelnym zmordowaniem. Szła jednak po smugach światłości; w półzmroku przed nią, nad nią, obok niej, pomiędzy gwiazdami nieba i twarzami ludzkimi na ziemi unosiła się i z milczącą skargą patrzała na nią twarz jej dziecka. Szła, bo na widok ludzi w głowie jej po raz pierwszy wyraźnie ozwała się myśl obwiniająca. Żal do ludzi zawrzał w jej piersi wszystkimi łzami, które w niej skrzepły, a teraz przemieniały się z wolna w kipiący wrzątek. Po raz pierw­szy myślała, że ludzie to winni są bezbrzeżnej jej niedoli, że powinni oni dźwignąć ciężar życia jej i jej dziecka. W tej chwili zagasło w niej do szczętu uczucie osobistej odpowiedzialności. Czuła się słaba jak dziecko, bezsilna i znużona jak istota konająca.

„Ci silni — myślała — ci umiejętni, ci szczęśliwi; niech dzielą się tym, co im daje świat, ze mną, której on nic dać nie chciał.”

A jednak nie wyciągnęła jeszcze ręki ani razu.

Za każdym razem, gdy rozmijała się z jaką lekką, zgrabną, strojną postacią kobiecą, wyjmowała rękę zza fałd swej grubej chusty, ale jej nie wyciągała, otwierała usta, ale nic nie wymawiała. Zesłabły głos jej cofał się ze strachem przed wrzawą uliczną, w której utonąć by mu­siał nieusłyszany, w rękę uderzała moc niewidzialna i w dół ją rzucała.

Byłaż to jeszcze moc wstydu?

A jednak jęczało tam ono, biedne, chore dziecię ubo­giej kobiety, rzucało się na swej twardej pościeli i spalo­nymi gorączką ustami, piersią ochrypłą i zamierającą wzywało ojca!

Dwie panie w aksamitnych okryciach, wspierając się wzajem o siebie, szły pośpiesznie i rozmawiały wesoło. Jedna z nich młoda była i piękna jak anioł.

Marta stanęła na ich drodze.

— Pani! — wymówiła. — Pani!

Głos jej był cichy, ale nie jękliwy. Nie umiała dostroić go, nie myślała może o tym, aby go dostrajać do tonów że­bractwa. Toteż idące panie znaczenia wykrzyku jej nie zrozumiały. W pośpiechu minęły ją o parę kroków, lecz potem przystanęły, a jedna z nich odwracając głowę za­pytała:

— A co tam takiego, moja pani? Czyśmy co zgubiły?

Nie było odpowiedzi, bo Marta zwróciła się w stronę przeciwną i poszła dalej tak szybko, jakby uciec chciała i od tych kobiet, i od tego miejsca, na którym do nich wo­łała.

Zwolniła kroku, na zżółkłe, zwiędłe, zapadłe jej policz­ki występować zaczęły krwiste plamy rumieńców. Były to piętna palącej pierś jej gorączki. W zagasłych źrenicach migotały ostre, przeszywające błyski. Była to łuna tego pożaru ciemnych myśli, który obejmował jej głowę.

Zwolniła kroku, przystanęła znowu. Chodnikiem szedł mężczyzna, zgarbiony trochę pod ciężarem, zbytecznym dlań pewno, dostatniego futra. Marta wzrok przenikliwy zapuściła w twarz przechodnia. Dobroduszna była ona, ła­godna, ozdobiona bujnym, jak mleko białym wąsem.

Wyjęła znowu rękę zza grubych fałd chusty, nie wy­ciągając jej jednak, głośniej jak wprzódy wymówiła:

— Panie, panie!

Mężczyzna miał już ją minąć; zatrzymał się przecież nagle, spojrzał w twarz kobiety, na którą padał blask lamp zza szerokiego okna, zrozumiał, czego chciała. Zapuścił rękę w kieszeń surduta, wyjął z niej małą sakiewkę, zda­wał się szukać czegoś pomiędzy drobną monetą, znalazł, czego szukał, wcisnął w dłoń kobiety mały pieniążek i odszedł. Marta spojrzała na otrzymany datek i zaśmiała się głucho. Wyżebrała dziesięć groszy.

Siwy, zgarbiony przechodzień miał litościwą rękę. Mógłże przecież wiedzieć, jakimi były potrzeby wzywa­jącej go o pomoc kobiety, a gdyby o nich wiedział, chciałżeby, mógłżeby zadość im uczynić? A ileż razy żebrzącej kobiecie przyjdzie dłoń wyciągnąć, nim z datków podob­nych utworzy się najwyższe teraz dla niej bogactwo — wiązka drzewa, flaszka lekarstwa?

Żebrząca kobieta szła dalej, sztywna, niema, z drob­nym pieniążkiem w ściśniętej kurczowo dłoni. Stanęła znowu. Nie na przechodniów patrzała teraz, ale zapuszczała wzrok za przezroczyste, szerokie, rozpalone światłem okno. Było to okno sklepu, który przy oświetleniu sztucznym miał pozór czarodziejskiego pałacu.

Przyozdabiały go w głębi marmurowe filary, śród nich zwieszały się bogate zwoje purpurowych firanek, rozwieszone po ścianach wzorzyste kobierce pieściły wzrok barwami róż i zielenią trawy, na tle ich bielały rzeźbione kształty posągów. Na brązowych podstawach gałęziste ramiona rozwijały tam złotem błyszczące świecz­niki, wznosiły się srebrne wazy i puchary, porcelanowe kosze i kryształowe dzwony przykrywające grupy marmurowych posążków. Nie na te wszystkie przecież pięk­ności i bogactwa zwracało się czarne, rozpalone oko spo­glądające z ulicy we wnętrze sklepu.

Przed długim palisandrowym stołem, zawieszonym ni­by wieńcami olbrzymiego kwiecia szlakami puszystych i wzorzystych kobierców, stali dwaj ludzie. Jeden z nich był sprzedającym, drugi kupującym. Rozmawiali z oży­wieniem; sprzedający miał twarz rozjaśnioną, kupujący zamyśloną i nieco zafrasowaną, wyborem pewno, jaki mu czynić przychodziło pomiędzy przedmiotami, z których każdy był arcydziełem przemysłu i smaku.

Oszklone drzwi otworzyły się powoli, do bogatego sklepu weszła kobieta z szeroką białą taśmą u dołu czar­nej sukni, w czarnej wielkiej chuście przykrywającej gło­wę i skrzyżowanej na piersi. Zżółkłe i pomarszczone czo­ło tej kobiety na wpół było zarzucone potarganymi, spod chustki wydobywającymi się włosami; na policzkach leżały ciemne rumieńce, usta za to białe były prawie jak papier.

Na odgłos, jaki wydały otwierające się drzwi, dwaj mężczyźni spojrzeli w stronę wchodzącej. Ona stanęła u drzwi, w pobliżu konsoli z marmurową płytą, stojącej poniżej wielkiego zwierciadła. Do tego przybytku bogactwa wsunęła się jak widmo i jak widmo stała pod ścianą nieruchoma, niema.

— Czego pani życzysz sobie? — zapytał kupiec, prze­chylając nieco głowę i zza bukietu sztucznych kwiatów spoglądając na ciemną, nieruchomą postać.

Ale ona nie patrzała na niego. Wlepiła oczy w twarz kupującego pana, który w bogatym futrze niedbale za­wieszonym na ramionach, z białą ręką złożoną na wzorzystym kobiercu, spoglądał na nią roztargnionym wzrokiem.

— Czego pani sobie życzysz? — pytanie swe powtórzył kupiec. Długim spojrzeniem od stóp do głowy okrył ciem­ną postać i dodał surowiej:

— Czemu pani nie odpowiadasz?

Ona patrzała wciąż na mężczyznę w bogatym futrze.

Można by rzec, że w piersi jej była ręka jakaś okrut­na, szarpiąca, a głowę obejmowały płomienie, bo oddech jej stawał się coraz szybszym, a policzki i czoło zachodzi­ły ciemną barwą purpury. Nagle wyjęła rękę zza fałd chusty i wyciągnęła ją nieco przed siebie. Usta jej, zsiniałe, drżące, otwierały się i zamykały kilka razy.

— Panie! — wymówiła na koniec. — Dobry panie! Na lekarstwo dla mego chorego dziecka!

Ręka jej, chuda i zziębnięta, trzęsła się jak liść osiny, w przeszywającym jej głosie brzmiały już przeciągłe i ża­łosne dźwięki żebracze.

Mężczyzna w bogatym futrze popatrzył na nią chwilę i wzruszył lekko ramionami.

— Moja pani! — rzekł sucho. — Czy nie wstydzisz się żebrać? Jesteś młoda i zdrowa, możesz pracować!

Wyrzekłszy to zwrócił się ku palisandrowemu stołowi, na którym leżały kobierce i stały srebrne kosze.

Kupiec z uśmiechem na ustach rozwijał jeden jeszcze kobierzec. Ciągnęli dalej przerwaną rozmowę.

Ciemna postać kobieca stała wciąż u drzwi, jakby za­klęła ją siła jakaś złowroga i niezmożona. Złowrogo też w istocie wyglądała w tej chwili twarz jej i postać. Słowa, które usłyszała, były kroplą przepełniającą tę czarę jado­witych wpływów, z której piła od tak dawna. Kropla ta spadła w głąb jej piersi z siłą narkotyku wyprężającego nerwy, oślepiającego myśl, ogłuszającego sumienie. „Mo­żesz pracować!”. Czyż człowiek, który wyrzekł te słowa, mógł choćby w części wiedzieć, jakie znaczenie szyderskie, niemiłosierne posiadały one w stosunku do tej kobiety, która zmordowała śmiertelnie ducha, sterała siły ciała w daremnych próbach pracowania? Która utraciła szacunek dla samej siebie, przed samą sobą rozsypała się w proch nikczemny dlatego, że pracować nie mogła? Człowiek ten nie mógł wiedzieć o tym. Postępek jego z tą kobietą nie mógł służyć złym świadectwem o mierze do­broci i litości zawartej w jego sercu. Bardzo być może, iż był dobrym i litościwym, iż otwarłby dłoń hojną przed bezsilnym kalectwem, zgrzybiałą starością, obalającą cho­robą. Ale kobieta, która wyciągnęła ku niemu rękę żeb­rzącą, była młoda i niedotknięta fizycznym kalectwem żadnym, choroba nie wybiła się na jej zewnętrzność wi­dzialnymi dla wszystkich znakami.

O moralnym zaś jej kalectwie, które przywiodło ją przed niego, o trawiącej gorączce, która od tak dawna pa­liła pierś jej stopniowo, w proch i zgliszcza zamieniając najlepsze uczucia człowiecze, obejmowała głowę jej, na­pełniając ją coraz gęstszym, duszącym dymem ciemnych, trujących myśli, on nie wiedział. Nie wiedział, a więc wy­rzekł: „Jesteś młoda i zdrowa, możesz pracować!”. Słowa­mi tymi wypowiadał rzecz całkiem słuszną, a jednak za­razem bezwiednie popełniał niesprawiedliwość okrutną.

Przed kilku miesiącami, przed paroma jeszcze tygodniami może Marta pojęłaby wszystko, co było słusznym i praw­dziwym w zwróconych ku niej słowach mężczyzny. Ale bo też wtedy, jeśliby stanęła przed nim, wołałaby o pra­cę, o nic więcej, tylko o pracę; teraz błagała jałmużny, te­raz w słowach usłyszanych nie usłyszała nic prócz szyder­czej niesprawiedliwości.

Płomienne rumieńce, które miała na twarzy i czole, gdy wyciągnęła rękę, zniknęły bez śladu. Śród śmiertel­nej bladości, jaką pokryły się jej rysy, zapadłe źrenice, czarne i głębokie jak otchłań, paliły się jak wulkany. Wulkan też wybuchnął w piersi jej, podnoszącej się i opa­dającej gwałtownie, wulkan gniewu, zawiści i — pożąd­liwości.

Gniewu, zawiści, pożądliwości? Możeż to być, aby Marta, to dziecię cichej, uroczej zagrody wiejskiej, ta niegdyś szanowana małżonka, szczęśliwa matka, ta prawa istota, która za cenę życia spełniać nie chciała pracy, do której nie czuła się zdolna, aby ta energiczna robotnica, w pocie oblicza i boleści serca szukająca po wszystkich drogach ziemi uczciwego kawałka chleba, aby ta dumna dusza wyciągająca niegdyś dłonie do Boga z błaganiem, aby usunął od niej dolę żebraczą, stać się mogła pastwą tych okrutnych, piekielnych, w piekło złych żądz i czynów wiodących uczuć?

A jednak mogło tak być. Niestety, niestety! Nie tylko mogło, ale musiało, musiało mocą niezłomnej, wiekuiście loicznej i w loiczności swej niczym na ziemi zmącić się niedającej natury człowieczej. Ona nie była bezcieles­nym aniołem, nie była napowietrznym ideałem, którego nie dotykają i nie obalają podmuchy wichrów ziemskich, dla­tego że go nie ma na ziemi. Ona była człowiekiem, a w na­turze człowieczej, jeżeli są szczyty wyniosłe, na których rozwijają się rozum, cnoty, poświęcenia, bohaterstwa, są także i dna przepaściste z przyczajonymi w ciszy i milczeniu gadami groźnych pokus i ciemnych instynktów. Nie należy żadnej istoty ludzkiej mordować tak śmiertel­nie, wstrząsać tak gwałtownie, aby poruszyć się w niej mogło to dno tajemnicze z zaczajonymi na nim w milcze­niu zadatkami występków. W naturze człowieczej są po­tęgi olbrzymie, ale są także bezmiary niemożności. Nale­ży każdą istotę ludzką obdarzać miarą praw i oręży, ści­śle odpowiednią mierze ciążących nad nią obowiązków i odpowiedzialności, inaczej bowiem nie uczyni ona, nie przetrwa tego, nie ostoi się przed tym, co uczynić i przetr­wać, przed czym ostać się nie będzie mogła.

Trująca gorycz, od tak dawna kropla po kropli zbiera­jąca się w piersi Marty, podniosła się w niej teraz ogrom­ną falą, a wraz z nią wypłynęły śpiące dawniej głęboko, budzące się potem stopniowo, obudzone teraz całkiem i wściekle miotające się gady pokus i węże namiętności.

Młody pan w bogatym futrze wybierał kobierce, kosze srebrne, porcelanowe wazony i marmurowe posążki. Ku­pował wiele, myślał zapewne o urządzeniu pięknego do­mu, do którego może wprowadzić miał młodą żonę.

On i kupiec pochłonięci byli swym wspólnym zaję­ciem, zapominali o kobiecie w nieruchomości kamiennej i ciszy grobowej stojącej pod ścianą. Ona nie odrywała oczu od ręki kupującego trzymającej duży, gruby pugi­lares napełniony pieniędzmi.

„Czemu on ma tak wiele, a ja nic nie mam? — myśla­ła. — Jakim prawem odmówił mi on jałmużny? Mnie, której dziecko kona w chłodzie i bez ratunku, on, który trzyma w dłoni tak wielkie bogactwo? On skłamał mówiąc, żem młoda i zdrowa! Jestem więcej niż stara, bo przeżyłam samą siebie. Alboż wiem, gdzie się podziała dawna Marta? Jestem chora okropnie, bo bezsilna jak dziecko… Dlaczegóż ludzie wymagają, abym żyła o wła­snej sile, skoro mi jej nie dali? Dlaczegóż mi nie dali siły, skoro jej teraz wymagają ode mnie? On jest jednym z krzywdzicieli moich, jednym z dłużników! Powinien dać!”

Myśli kobiety tej były okropnie, bezrozumnie niesłusz­ne, a jednak zarazem i względnie do niej samej jakże ko­nieczne, jakże zrozumiałe! Rodowodem ich były te same krzywdy, te same koleje, te same bezsilności z jednej strony, a odpowiedzialności i potrzeby z innej, które zro­dziły wszystkie szalone doktryny, wybuchające w świecie od czasu do czasu pożogą i mordami, wszystkie wściekłe namiętności, które powstałe z braku sprawiedliwości tra­cą same jej zmysł i z krzywdy zrodzone zadają krzywdy.

— A więc — mówił pan kupujący — trzysta złotych kobierzec, a pięćset te kosze, wazon porcelanowy dwie­ście i…

Wyjmował pieniądze, aby należną sumę wypłacić kup­cowi, nagle zatrzymał się.

— A! — zawołał. — O mało nie zapomniałem! Miałeś mi pan dać tę grupę brązową i tamtą oto…

Kupiec poskoczył, uśmiechnięty, usłużny.

— Czy tę? — zapytał.

— Nie, tamtą, Niobe z dziećmi…

— Niobe? Zdaje mi się, że chciałeś pan Kupidyna z Wenerą?

— Być może, muszę przypatrzyć się im raz jeszcze.

Niedbałą ręką, nawykłą znać do rozrzucania bogactw, rzucił rozwarty pugilares na marmurową płytę konsoli, a sam poszedł za kupcem w głąb sklepu, kędy na palisan­drowych półkach, pod kryształowymi dzwonami, stały mitologiczne z brązu lane lub z marmuru rzeźbione gru­py posążków.

Pugilares niedbale rzucony roztworzył się szerzej, na marmurową płytę wypadło z niego kilka asygnat różnej wartości.

Na asygnaty te patrzały rozpalone oczy stojącej pod ścianą kobiety. Jak pewne gatunki wężów na ptaki, tak różnobarwne papierki te wywierały na czarne przepaści­ste źrenice czar przykuwający.

Jakie myśli krążyły po głowie kobiety, gdy patrzała ona w ten sposób na cudze bogactwo? Trudno wszystkie je zliczyć, trudniej jeszcze wyprząść z nich wątek równy. Nie były to myśli, ale był to chaos; gorączka ciała zrodziła go, burza ducha wzmagała. Po dwóch sekundach ta­kiego patrzenia Marta drżeć zaczęła na całym ciele, spu­szczała powieki i wnet podnosiła je znowu, wyjmowała rękę zza fałd chusty i wnet ją chowała; walczyła znać jeszcze, ale niestety! Nie było dla niej nadziei zwycięstwa! Nie było tej nadziei, bo nie było już w niej dość siły, aby oprzeć się mogła haniebnej pokusie; bo nie było już w niej dość przytomnej myśli, aby haniebność pokusy zrozumieć mogła; bo nie było już w niej sumienia, które utonęło w morzu goryczy zebranej w jej piersi; bo nie było już w niej wstydu odegnanego pogardą, którą czuła dla samej siebie, długim szeregiem przenoszonych upokorzeń i po tylekroć przyjmowaną jałmużną… Nie było dla niej na koniec nadziei zwycięstwa, bo nie była ona przytomna, bo ciało jej paliła gorączka z głodu, zimna, bezsenności, łez i rozpaczy powstała, a ducha porwały i oplątały ciem­ne furie z dna jej wzburzonej istoty wylęgłe.

Nagle kobieta uczyniła szybki ruch ręką, jeden z pa­pierków zniknął z marmurowej płyty, zarazem drzwi szklane otworzyły się i zamknęły z gwałtownym trzas­kiem.

Na ten silny i niespodziany odgłos dwaj ludzie w głębi sklepu zajęci wybieraniem grup mitologicznych odwrócili twarze.

— Co to było? — zapytał pan kupujący.

Kupiec poskoczył na środek sklepu.

— To ta kobieta tak nagle wybiegła! — zawołał. — Pe­wno ukradła cokolwiek.

Młody pan zwrócił się także ku drzwiom.

— W istocie — rzekł z uśmiechem spoglądając na mar­murową płytę. — Ukradła mi trzyrublową asygnatę. Jedną tylko miałem taką, a teraz nie ma jej tu…

— Ach, niegodziwa żebraczka! — krzyknął kupiec. — Jak to? W moim sklepie kradzież? Tuż pod mymi oczami? Ach, bezczelna!

Przyskoczył do drzwi i otworzył je na oścież.

— Rewirowy! — stojąc na progu krzyknął donośnym głosem. — Rewirowy!

— A czego pan życzy sobie? — ozwał się głos z ulicy.

Żółta blacha błysnęła na piersi człowieka, który stanął na chodniku pod strugą światła buchającego ze sklepu.

— Tam — rzekł kupiec dysząc z gniewu i palcem wska­zując ulicę. — Tam pobiegła kobieta, która przed minutą ukradła w sklepie trzy ruble!

— A w którą stronę pobiegła?

— W tamtą — rzekł przechodzeń jakiś, który słyszał słowa kupca, zatrzymał się przed sklepem i wskazywał w stronę Nowego Światu. — Spotkałem ją; cała w czerni, leciała jak szalona, nic nie widząc przed sobą; myślałem, że wariatka!

— Trzeba ją schwytać! — mówił kupiec do rewiro­wego.

— Naturalnie, proszę pana! — zawołał człowiek z żół­tą blachą, poskoczył naprzód i krzyknął donośnie. — Hej! Ludzie! łapajcie! Tam, ku Nowemu Światu po­biegła złodziejka!

Drzwi sklepu zamknęły się, młody pan z uśmiechem wymawiał kupcowi, że dla tak małej straty jego tyle so­bie zadał kłopotu.

Ulica zaś przedstawiała po kilku sekundach scenę gwarną i tłumną.

Jak błyskawica przerzyna chmury, tak kobieta ubra­na w czerni przeszywała tłumy przechodniów pędząc na oślep, zda się, w stronę Nowego Światu. Prawdopodobnie nie wiedziała ona, w którą stronę biegła ani w którą biec jej należało; była nieprzytomna, na wpół obłąkana. W tej chwili resztą myśli świadomej siebie żałowała może, iż popełniła czyn haniebny, ale już go popełniła i ogarniał ją przestrach szalony. Wiedziona instynktem zachowaw­czym uciekała od ludzi, a oni byli za nią, przed nią, wkoło niej; zdawało się jej zapewne, że bieg szybki, ślepy, bezpamiętny zaniesie ją, kędy ich nie będzie…

Spotykający ją, potrącani przez nią przechodnie oglą­dali się za nią zrazu ze zdziwieniem i przestrachem, usu­wali się jej nawet z drogi, przypuszczając w niej obłąka­nie lub gwałtowną jaką potrzebę pośpiechu. Wkrótce jed­nak rozległ się po ulicy wyraz:

— Łapajcie!

Wnet za nim zabrzmiał inny:

— Złodziejka!

Wyrazy te nie były wymówione jednym głosem, ale toczyły się z tej samej strony, z której biegła kobieta, rzu­cane z ust do ust, wzrastające wciąż, przybierające mocy gwałtu, niby kule ogniste rzucone potężną ręką i toczące się wzdłuż drogi ze wzrastającym szumem. Kobieta, która zaczynała już tracić szybkość biegu i w zniemożeniu za­trzymała się była na sekundę, usłyszała goniące ją złowro­gie okrzyki.

Przyłączał się do nich zarazem coraz rozgłośniejszy tętent nóg ludzkich biegnących po kamieniach chodnika. Straszne drżenie wstrząsnęło ją od stóp do głowy, popę­dziła dalej z taką szybkością, jakby skrzydła miała u ra­mion. Miała je znowu w istocie, tylko że teraz żadne z nich nie było boleścią, oba wyrosły z przestrachu.

Nagle uczuła, że biec jej trudno, nie dlatego, aby sił jej nie stawało — wszak unosiły ją prawie nad ziemię skrzydła przestrachu — ale dlatego, że ludzie idący w prze­ciwnym kierunku zaczęli zachodzić jej drogę, wyciągać ręce, aby pochwycić jej suknię. Skrzydła jej stały się nie tylko już szybkie, ale elastyczne, rzucały ją w rozmaite kierunki, z zadziwiającą sprężystością i lekkością ruchów unikała rąk przechodniów, ocierała się o nich, a jednak im umykała.

Tam jednak, o kilka kroków, nie pojedyncze już spo­tykają ją postacie, ale idzie kilku razem ludzi i całą szero­kość chodnika zalega; wyminąć ich niepodobna, raz zna­lazłszy się przed nimi będzie przez nich schwytana.

Zeskoczyła z chodnika; na środku ulicy kół i kopyt końskich wiele, ale ludzi pieszo idących mniej daleko, wcale prawie nie ma.

Biegła ulicą, wymijała teraz koła i kopyta końskie z tą samą zręcznością jak przedtem przechodniów. Ale w tej samej chwili, gdy rzuciła się na środek ulicy, rzuciła się tam za nią ciemna masa złożona z goniących ją ludzi. Kim byli ludzie ci? Na czele ruchomego orszaku połyskiwały żółte blachy; za nimi pędziła krzycząc i śmiejąc się gawiedź uliczna, zawsze skora do uczestniczenia w każdej scenie ruchliwej, za gawiedzią jeszcze ciągnęli wolniej nieco uliczni próżniacy, w każdym widoku tłumnym sko­rzy zawsze szukać dla siebie rozrywki.

Dorożki i powozy przerzedziły się nieco. Kobieta sta­nęła pośród ulicy i obejrzała się za siebie.

Kilkadziesiąt kroków oddzielało ją jeszcze od czarnej masy złożonej z postaci ludzkich, krzyczącej głosami ludz­kimi. Stała parę sekund tylko i puściła się znowu prosto przed siebie. Wtedy i naprzeciw niej także ukazała się masa czarna, ruchoma, jak ta, która była za nią, innego tylko kształtu, bo podłużna, wysoka, z wielkim okiem płonącej u góry purpurowej latami. Dzwonek srebrny, przeźroczysty, donośny zadźwięczał w powietrzu, dźwię­czał długo, przenikliwie, ostrzegająco, purpurowe oko szybko sunęło naprzód, ciężkie koła turkotały głucho, ko­pyta końskie wydawały metaliczne odgłosy, uderzając o rozesłane na ziemi sztaby żelazne, po których toczyły się koła.

Był to olbrzymi omnibus kolei żelaznej ciągniętej czte­rema wielkimi, dzielnymi końmi, napełniony ludźmi, ob­ciążony pudowymi brzemionami.

Kobieta biegła wciąż środkiem ulicy, za nią i przed nią biegły dwie masy czarne, jedna z krzykiem i pośmiewi­skiem, druga z przeciągłym dzwonkiem, głuchym turko­tem i purpurowym ogromnym okiem, sunęły one obie w prostym kierunku ku pędzącej pomiędzy nimi kobiecie. Jeżeli nie zeskoczy na bok, jedna lub druga pochłonąć ją musi. Zboczyła z prostej linii, którą biegła dotąd, stanęła i obejrzała się.

Teraz goniący ją tłum ludzi był już o kilkanaście za­ledwie kroków od niej, takaż przestrzeń dzieliła ją od to­czącego się wciąż olbrzymiego wozu. Ale tłum biegł wolniej od wozu, który toczył się bardzo szybko.

Nie biegła już dalej. Sił jej zabrakło, czy postanowiła w jakikolwiek już sposób położyć koniec tej strasznej go­nitwie. Stała piersią zwrócona w stronę, z której przybywał omnibus, ale twarz odwróciła w tę, z której nadbiega­li ludzie. Teraz było w jej oczach światło przytomnej my­śli. Mogło się zdawać, że czyniła wybór. Jakiż wybór? Z tej strony hańba, pośmiewisko, więzienie, długie, nie­skończone może męczarnie, z tamtej — śmierć… okropna śmierć, ale nagła, piorunująca.

A jednak instynkt zachowawczy nie opuścił ją znać całkiem; śmierć wydawała się jej straszniejsza od ludzi, bo przecież przed chwilą zboczyła z tej prostej linii, po której wybawicielka ta biegła ku niej.

Tak, ale teraz znowu ku linii tej cofać się zaczyna; człowiek z żółtą blachą u piersi wyprzedził lecącą za nim gawiedź, wyciągnął rękę i dotknął brzegu jej chusty. Skoczyła, stanęła na jednej z szyn żelaznych. Z twarzą podniesioną ku ciemnemu sklepieniu wyciągnęła w górę obie ręce. Usta jej otworzyły się i wydały niewyraźny wykrzyk. Rzuciłaż ku gwiaździstemu niebu skargę żało­sną czy słowo przebaczenia, czy może imię swego dziecka? Nikt nie dosłyszał. Człowiek z żółtą blachą, stropiony zrazu nagłym rzuceniem się w bok kobiety, znalazł się znowu przy niej i porwał ją za skraj chusty. Ona błyska­wicznym ruchem chustę zrzuciła i w ręku policjanta zo­stawiła, a sama na ziemię upadła.

— Stój! stój! — rozległ się w tłumie straszliwy okrzyk.

Ale purpurowe oko słuchać nie chciało, leciało wciąż w powietrzu, a kopyta końskie dzwoniły po sztabach że­laznych.

— Stój! Stój! — krzyczał tłum nieustannie, przeraźli­wie. Woźnica porwał się na koźle, stanął, zgarnął w dłoń długie lejce i głosem ochrypłym od przerażenia krzyknął na konie, aby stanęły.

Stanęły, ale wtedy, gdy ciężkie koło z lekkim stukiem zsunęło się już z piersi rozciągniętej na ziemi kobiety.

W grobowym milczeniu stał tłum pośród wspaniałej ulicy, pobladłe od zgrozy twarze i dyszące przestrachem piersi schylały się nad ciemną postacią, która na kształt nieruchomej plamy leżała na białej pościeli śniegu.

Koło olbrzymiego wozu zgruchotało pierś Marty i wy­gnało z niej życie. Twarz jej pozostała nietknięta i szkli­stymi oczami patrzała w gwiaździste niebo.


Holder of rights
ELTeC conversion

Citation Suggestion for this Object
TextGrid Repository (2022). Polish Novel Corpus (ELTeC-por). Marta. Marta. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001B-D278-F