Teresa Jadwiga.
W SŁOŃCU
Powieść historyczna osnuta na tle epoki saskiej dla młodzieży
ROZDZIAŁ I.
Noc była. Szafirowy płatek nieba, rozpostarty nad ulicą Święto-Jańską miasta Warszawy, zasiany był gwiazdami; pucołowaty księżyc zaglądał ciekawie w okna kamienic, lecz nic dopatrzyć nie mógł: cicho i mroczno było wszędzie, mieszkańcy już spali.
W jednej wszakże kamienicy błyszczą, jeszcze wązkie, opatrzone kratą, okna parterowe.
Najwyższa to i najwspanialej ozdobiona z kamienic tej starej dzielnicy miasta, rzekłbyś forteca: wysoka baszta ją zdobi, na baszcie ganeczek, z którego łatwo można obserwować, co w mieście się dzieje, a nawet poza miastem.
Czarna głowa murzyna z czerwonemi wargami, w złotych zausznikach, w turbanie kolorowym, wychyla się z zagłębienia frontowej ściany, nad sienią, i zdaje się strzedz wnijścia do kamienicy, a jednocześnie śmiać się z usiłowań ciekawego księżyca, bo murzyn świeci białymi zębami.
Lecz księżyc, obojętny na to, posunął się wyżej po niebie i posłał jeden z bladych swoich promieni ku najbliższemu z oświeconych okien.
A warto było tam zajrzeć. W obszernej izbie, na czysto bielonych ścianach wisiały wizerunki mężów, okutych w pancerze, o spojrzeniach tak śmiałych i rozumnych, że chciało się schylić głowę przed nimi; w pośrodku izby stał stół długi;, krzesłami dębowemi otoczony, w głębi płonął sutym ogniem kominek, koło którego na dwu nizkich zydelkach siedziały dwie dziewczynki, niby niepodobne do siebie, a jednak księżyc założyłby się chętnie z murzynem, że to siostry rodzone… Jedna ma jasne włosy, czarne brwi i czarne oczy, na twarzy rumieńce, usta karminowe, a na tych ustach, ślicznie wykrojonych, drga uśmieszek-filutek. Druga ma czarne włosy, pełne słodkiej zadumy błękitne oczy, na czole powagę myśli, na ustach stanowczość, lecz rysy twarzy obu, jakgdyby jednem dłótem, jedną dłonią i jednem natchnieniem wykute, tak podobne są do siebie. Ubrane są też jednakowo: spódniczki ich kamlotowe, skromne, ciemnej są barwy, na spódniczkach jubki krótkie z rękawami, ozdobionymi mankietami, które rękę od łokcia, odsłaniają; jubki owe z tyłu są fałdzista, z przodu zapinane na guziki. Obie dziewczynki uczesane są gładko, z warkoczami spuszczonymi na plecy, tylko jasnowłosa ma wplecioną błękitną wstążkę.
Opodal nich stoi chłopiec, lat szesnaście liczyć mogący, dorodny, jak siostry, bo rysy twarzy brata zdradzają; do starszej, do ciemnowłosej bardziej jest podobny, gdyż krucze ma włosy i oczy błękitne, jak ona, tylko o wiele ciemniejsze. Wpatrzony jest w tej chwili w portret rycerza, wiszący naprzeciw, w portret króla Jana III.
– O czem dumasz, Mieczku? – zapytała go naraz starsza siostra, której imię Cesia.
– Wspominam Chocim i Wiedeń, o których to wyprawach prawił nam często ojciec, a gdzie imię nieśmiertelne zdobył sobie król nieboszczyk – odparł Mieczysław.
– Lepiej powiedz co wesołego. Nie lubię ciszy – odezwała się młodsza z dziewczynek, Alina. – Tak milczycie oboje, że mnie aż strach ogarnia.
– Tybyś jeno paplała i paplała, jak sroczka – odparł z powagą brat. – Wiedz waszmościanka, że milczenie ludzie rozumni zowią złotem, a mowę srebrem, i że nawet sroczki gonią za złotem, bo je kradną.
Alinka wcale nie obraziła się za to porównanie, tylko roześmiała się wesoło i poczęła deklamować:
Sroczka kracze na plocie: będą goście nowi.
Sroczka czasem omyli, czasem prawdę powie.
Gdzie gościom w domu radzi, sroczce zawsze wierzą
I nie każą się kwapić kucharzom z wieczerzą.
– Ot i wygnałaś ciszą – odezwała się do niej Cechna, uśmiechając się pobłażliwie.
– Kocham imcipana Szymonowicza za to, że tak piękny wiersz o sroczce napisał – rzekła Alinka i chciała dalej deklamować, ale brat przeszkodził jej.
– A ja kocham króla Jana za, to, że tak dzielnie bił wrogów Krzyża – rzekł. – Oj, czemu to królewicza Jakóba nie wybrali panowie miasto tego Sasa Augusta!
Alinka wydęła usteczka.
– Waszmość, jak imci pan Mroczek, właściciel tej kamienicy, jeno o polityce radbyś mówić – rzekła. – Kiedy posiwiejesz, czas będzie na takowe rozmowy poważne. Dzisiaj lepiej razem ze mną mów wiersz imcipana Szymonowicza, a może ściągnie nam gości. Pani matka byłaby temu rada, a i ja też. Oj, lubię gości – dodała, kręcąc główką – ale gości wesołych, takich np. jak imci pan Szczuka, co to ile razy u nas stanie, to przywozi z sobą dwa worki: jeden pełen konceptów, drugi przysmaczków i hojnie obdarza nas to żartem, to cukierkiem.
– Czas już pono do pani matki podążyć. Pewnikiem pacierze wieczorne odmawia. Chodź, Alinko – odezwała się Cesia.
Złotowłosa dziewczyna podniosła się z westchnieniem.
– Minął dzionek, nikt nie przyjechał – szepnęła.
Z temi słowami zbliżyła się do okna, ujęła rękoma za żelazną kratę i wzrok w ulicę skierowała.
– Co to? – krzyknęło naraz. – Cechno, Mieczku! chodźcie zobaczyć! łuna na niebie! Może pożar w mieście…
Wezwani stanęli w jednej chwili przy swej siostrze.
– Ot i wy wróżyła sroczka gości – rzekł z uśmiechem Mieczysław. – Ktoś dworno do nas zajechał: służba otacza z pochodniami kolasę. Biegnę dowiedzieć się, kto to. A wy czeladź zbudźcie i pani matce powiedzcie, że mamy gości.
To powiedziawszy, do sieni pośpieszył. Cesia do matki podążyła. Alina nie odstępowała od okna. W rozszerzonych jej źrenicach malowała się wielka ciekawość, po ustach biegał uśmieszek zadowolenia.
Przed wązką sienią kamienicy imcipana Mroczka, w której jej matka trzymała gospodę dla przyjezdnych, zatrzymała się właśnie podróżna kolasa, żółto malowana, z oknami lustrzanemi. Sześć rosłych i pięknych koni jednakowej sierści i jednakowego zupełnie wzrostu, ustrojonych we fioki z piór, w podogonia i szory świecidłami nabijane, olśniły nietylko Alinę, lecz i Mieczysława.
– Wspaniały cug – szeptał sam do siebie, stojąc na progu sieni – maścisty, sprzęgły. Wojewoda Szczuka, czy nie? Ale chyba kto inny. Toć nie jego zaprzęgi i nie jego służba.
Na wysokim koźle kolasy siedział woźnica brodaty w grubej siermiędze, w szłyku na głowie, posępny, jak bory północne, obok niego chudy, sztywny Niemiec z harcapem, spadającym mu na plecy z pod trójkątnego kapelusza, w spodniach opiętych i takiejże sukni; kilku pachołków w kurtkach z sukna domowej roboty, w szerokich szarawarach i butach wysokich, na koniach, z pochodniami w rękach, otaczało kolasę. W głębi ulicy widać było nad ciągający zwolna wóz, tłomokami i skrzyniami wyładowany.
Mieczysław pospieszył do kolasy, by drzwiczki otworzyć, lecz zanim zdążył, siedzący na koźle Niemiec z harcapem zsunął się na ziemię ze zwinnością kota i uprzedził go. Z kolasy wysunęła się otyła postać średnich lat kobiety, W czarnym czepcu, o twarzy pucołowatej, jak księżyc.
– Czy tutaj, serdeńko, gospoda imci pani Rawskiej? – spytała akcentem nie miejscowym.
– Tutaj – odparł lakonicznie Mieczysław. Poufały epitet "serdeńko" nie podobał sięchłopcu, otyła jejmość jeszcze mniej; inni goście zajeżdżali zwykle tutaj; gospodę imci pani Rawskiej upodobali sobie panowie, szlachta na Dobrej lub na Piwnej szukała zajazdów pospolitszych.
– Można dostać; dwie izby i pomieszczenie dla koni, a także i służby? – zapytała znowu jejmość, słowa "serdeńko" tym razem nie dodając.
Poważny wyraz twarzy chłopca onieśmielił ją.
– Można – odparł Mieczysław.
Otyła, jejmość poczęła się wydobywać z kolasy, ale sprawiało jej to widoczną trudność; Niemiec stal sztywny na uboczu i nie śpieszył z pomocą.
– Pomogę imci pani – rzekł Mieczysław, z trudnością walczący z uśmiechem, który próbować wybiedz na jego usta.
Jejmość podniosła na niego spojrzenie.
– Pomóż, serdeńko, a powiem: "Bóg zapiać" – odparła. Na pachołka coś mi jakoś nie wyglądasz. Nie przyjąłbyś pewnikiem brzęczącej zapłaty – dodała.
Mieczysław poczerwieniał.
– Rawski, herbu Kozie – odparł – syn właścicielki gospody tutejszej. I złożył poważny ukłon.
– Więc jako gospodarz pomóż mi Waszmość, bo sama nie poradzę sobie – rzekła podróżna i wyciągnęła do stojącego naprzeciw niej obie ręce… obładowane paczkami i skrzyneczkami.
– Wybaczcie, że was obarczani – rzekła.
W tej chwili wypadli z sieni: dziewka i chłopak, którzy pełnili tutaj zwykłe posługi przy gościach przejezdnych. Mieczysław kazał im wziąć owe paczki i skrzynki, sam zaś podał ramię okazałej jejmości, która wysiadła wreszcie, sapiąc głośno i poprawiając obu rękoma przekręcony na głowie czepiec.
Ubiór podróżnej nie odpowiadał wspaniałej kolasie. Miała na sobie czarną kamlotową jubkę trochę wyszarzaną, bronzowa spódnicę i kwef wdowi na głowie. Ruszała się też rubasznie, mówiła krzykliwym głosem i wogóle sprawiała wrażenie szlachcianki z zaścianka.
Przez kraty okna Alinka śledziła z minką skrzywioną podróżnych.
– Nie wesoły gość – szeptała.
Wtem z kolasy odezwał się głosik dźwięczny, jak śpiew. Dąs uciekł z malinowych usteczek dziewczęcia, w czarnych oczach złote błyski zamigotały.
– Źentosiu, zapomniałaś o szkatułce z klejnotami – ktoś się odezwał.
Otyła jejmość, którą Mieczysław wiódł do sieni, puściła raptem jego ramię i ku kolasie dysząc pobiegła.
– Wybaczcie, miłościwa… śpieszyłam izby obejrzeć – rzekła.
Z drzwiczek kolasy wychyliła się kształtna główka, przejrzystą białą zasłoną owinięta, z pod której błysnęła tak śliczna twarzyczka, iż Mieczysław oczu od niej oderwać nie mógł. Alinka zaś wykrzyknęła, mimowoli:
– Jaka cudna!
– Nie trudź się Waćpani. O izby jestem spokojna. To nie zwykła gospoda – odezwała się tymczasem znowu dźwięcznym głosikiem piękna pani i drobną rączkę, rękawiczką zasłoniętą, w której trzymała ozdobną złotem i perłową macicą szkatułkę, wyciągnęła do otyłej jejmości.
Kłaniając się nizko, tamta odebrała szkatułkę i do sieni podążyła, a piękna pani spuściła teraz na stopień kolasy małą nóżkę, ustrojoną w złoty trzewiczek.
Mieczysław pośpieszył podać jej ramię i odtrącił szorstko Niemca, który chciał go powtórnie w usłudze uprzedzić, lecz nie powiodło mu się tym razem. Podróżna uśmiechnęła, się i podała z wytworną gracyą rękę zwycięzcy.
– Waszmość tutaj gospodarzem? – zapytała.
– Pachołkiem pani matki – odparł Mieczysław, rumieniąc się.
– Słowa wasze każą mi domniemywać się, iż dobrym synem jesteście – rzekła piękna pani. – Mam cześć dla dobrych synów: ród Ciechanowieckich, z którego pochodzi imci pan kasztelan Ciechanowiecki, małżonek mój, słynął dotychczas z dobrych synów, więc i w drugich tę cnotę widzieć lubimy. – A ojciec waszmości czem się zajmuje? – dodała zaraz. Zasępiła się twarz młodego.
– Nie żyje – odparł. – Był rycerzem, służył pod królem Janem; powrócił z ranami z pod Wiednia, te goiły się i otwierały na nowo, w końcu umarł.
Błękitne, wielkie oczy kasztelanowej podniosły się z wyrazem wspóczucia na mówiącego.
– Żal mi was – szepnęła. – Czyście jedynakiem?
– Mam dwie siostry – odparł Mieczysław. Weszli właśnie do długiej sieni, wiodącej w głąb mieszkania. Za, nimi hajducy z pochodniami śpieszyli, lecz niepotrzebnie: naprzeciw kasztelanowej wyszła bowiem Alinka ze świecznikiem w ręku, w którym gorzały trzy świece woskowe.
– Niech będzie pochwalony Chrystus – temi słowy powitała piękną panią i dygnęła przytem zgrabnie.
Kasztelanowa zatrzymała się.
– Na wieki wieków – odparła, poczem zwróciła się do Mieczysława.
– Cóż to za dzieweczka cudna? – zapytała.
– To siostra moja – odparł chłopiec nie bez odcienia pychy. – Trzpiotka wielka – do dal z powagą.
– A z waszmości mąż pełen powagi – z uśmiechem odparła kasztelanowa.
– Opiekunem młodszych sióstr i matki być winienem – rzeki chłopiec.
– Śliczną macie siostrę. Uśmieszek filuterny, który drga w kącikach jej ust, potwierdza waszmości słowa, że trzpiotka z niej miła. Lecz kiedyż się trzpiotać, jeśli nie w tych latkach. Zapewne nie więcej liczy nad rok trzynasty?
– W sierpniu zacznie czternasty – objaśnił Mieczysław.
– A Waszmość?… – spytała kasztelanowa.
– Jam już w maju siedemnasty rozpoczął – usłyszała odpowiedź.
Właśnie zbliżyli się do Alinki. Kasztelanowa zatrzymała się przy niej i podała jej rękę do ucałowania.
Dziewczynka drgnęła zarumieniona i pochyliła się z pocałunkiem.
– Imię waćpanny? – spytała kasztelanowa.
– Alina Rawska – odparła dziewczynka.
– Prowadź mnie waćpanna do izby obszernej i wygodnej pościeli – rzekła kasztelanowa – znużona jestem srodze długą podróżą, łaknę jeno spoczynku. Wy zaś bądźcie tak grzeczni i każcie służbie tutejszej umieścić moje konie w waszej stajni, nasypać im obroku i napoić je – dodała, zwróciwszy się do Mieczysława. – Wieczerzą też nie pogardzę i z matką waszmości pragnęłabym znajomość zawrzeć.
To powiedziawszy, skinęła chłopcu głową, poczem do pokojów gościnnych podążyła za Aliną.
Były dwie izby obszerne w gospodzie pani Rawskiej i trzecia mniejsza. Do najobszerniejszej i najwygodniejszej prowadziła Alina piękną panią. Pokój ten urządzony był z wyraźną dążnością dogodzenia podróżnym. Pani Rawska, co miała z własnych sprzętów przedniejszego, to ustawiała w tej izbie, przeznaczywszy ją dla dostojniejszych gości, nawiedzających często stolicę w owych wesołych czasach za panowania Augusta II Sasa.
W alkowie, znajdującej się w jednej ze ścian, stało szerokie łóżko, nogami wysunięte do pokoju, otoczone u góry i u dołu rzeźbioną galeryjką; od górnej zwieszały się firanki adamaszkowe, ujęte sznurami zlotem przetykanymi. W rogu alkowy widać było klęcznik dębowy, nad którym wisiał krzyż czarny z białym Chrystusem, wyrzeźbionym z kości słoniowej. Po drugiej stronie znajdował się lawater, w dzisiejszem znaczeniu umywalnia: drewniana głowa, kalorami ozdobiona, odstająca od ściany, z lejkiem w ustach, wypuszczała na srebrną miednicę, umieszczoną pod nią na stoliczku, strumień wody; obok błyszczał wielki dzban srebrny, a opodal było wbitych w ścianę kilka kołków. W pośrodku pokoju stał stół dębowy, piękną rzeźbą ozdobiony, a na nim świe – ramy łzy, bóle i zawody, innego rodzaju co prawda, ale niemniej piekące. Nas nie smuci nigdy troska, czy chleb na jutro gotów, czy nam nie zbraknie uciech do końca życia. Lecz ileż to razy serce się smuci, gdy poniewoli czynić musi, gdy wszystkich głodnych nakarmić nie może, zatrzymać tych, co ku przepaści lecą, gdy złote sny nasze fortuna rozwiewa okrutnie…
Alinka główką kręciła.
– Mnie się widzi, że gdybym miała te wszystkie brylanty, na które dziś patrzyłam, to nie byłoby ani jednej smutnej twarzy na naszej ziemi – odparła wreszcie. – A co do niewoli, przymusu, to nie znałabym wówczas tych niemiłych panów, czyniłabym jeno to, z czem dobrzeby sercu memu było i śpiewałabym jeno tak, jak pragnęłaby duszyczka.
Smutny uśmieszek ukazał się na ustach kasztelanowej.
– Są takie łzy, których blask brylantów nie osuszy – odparła uroczyście. – A co do przymusu, to niema takiego człeka na całej ziemi, któremuby przymus pęt nie nakładał…
– Wiesz, czego się lękam – rzekła nazajutrz Cesia, gdy wschodzące słońce zbudziło siostry.
– Czego? – spytała Alinka.
– Żeby kasztelanowa nie uwiozła nam ciebie do Boczejkowa.
Alinka posmutniała.
– Toć mnie kochasz, siostrzyczko; mnie ten świat nęci, w tym świecie byłabym bardzo szczęśliwą – z wymówką szepnęła po chwili. – Tam tak wesoło, bogato, a jacy wszyscy układni. Dobrze byłoby mi w tym świecie, trosk nijakichbym nie znała.
– A tęsknota?
– A bo to Boczejkowo na innym świecie? Gdy tęsknota zajrzałaby do mego serca, objęłabym, kasztelanowej i powiedziałabym: "Miłościwa, dobra, piękna, pozwól swoich odwiedzić…" – ona pozwoliłaby pewnikiem, i pofrunęłabym do was; jako jaskółeczka powróciłabym na wiosnę do gniazdka, tutaj ulepionego, nacieszyłabym się z wami, a jesienią znowu na wielki świat poleciałabym i kąpała się w jego jasnem słońcu i piła z jego źródeł szumiących i stroiłabym się, bawiła…
– Nie mów więcej – szepnęła Cechna, kryjąc twarz w dłoniach.
– Ty płaczesz, siostrzyczko. Więc moje szczęście nie ucieszyłoby cię? – spytała zdumiona Alinka.
Cesia podniosła głowę.
– O nie, nie, nie płaczę i płakać nic będę. Bądź szczęśliwa – odparła głosem zmienionym.
Alinka przytuliła się do niej.
– To dobrze – szepnęła – bo gdyby jedna łza wypadła z jasnych twoich ocząt, siostrzyczko, jedna maleńka łezka, jużbym nie pojechała i tęskniłabym wiecznie za tym światem, który wydał mi się dzisiaj piękniejszym z daleka, niż najpiękniejsze nasze sny, niż świat dziwożon i rusałek.
– Ty nas chyba nie kochasz – rzekła Cesia.
– Nie kocham! – wykrzyknęła niemal Alina. – Jakże mogłabym nie kochać! Toć tacy dobrzy dla mnie jesteście, tak mnie pieścicie, tak mi dogadzacie. Niewdzięczne musiałabym mieć serce, gdybym was nie kochała.
– A umiałabyś kochać tych, co cię nie pieścili i nie dogadzali ci? – zapytała Cesia..
Alinka wstrząsnęła przecząco główką.
– Nie – rzekła, robiąc minkę kapryśną.
– Ja umiałabym – szepnęła Cesia. Wtem drzwi izdebki roztworzyły się i Baśka wsunęła głowę.
– Jaśnie wielmożna kasztelanowa kazała, by panienka Alinka do niej przyszła – rzekła.
Alinka ubrała się w jednej chwili i pobiegła wesoło do opiekunki, na progu gościnnego pokoju zatrzymała się wszakże zmieszana: kasztelanowa z mężem i Rawska siedzieli w głębi, uroczyści wszyscy troje.
– Zbliż się waćpanna – odezwała się dźwięcznym głosem pani Ciechanowiecka.
Głos ten dodał odwagi dziewczynce. Mnąc koniec mankieta, zdobiącego rękaw jubki, postąpiła kilka kroków i zatrzymała się przed poważnem zebraniem, z oczyma spuszczonemi w podłogę.
– Obserwując wczoraj waćpannę podczas zabawy, na którą wzięłam ją z sobą, doszłam do wniosku, że duszyczka twoja wyrywa się do uciech, jakich imci pani Rawska dostarczyć waćpannie nie jest w możności – zabrała głos kasztelanowa. – Lękając się, aby w twojej duszy nie zrodziła się tęsknota za nieznanem i serca ci goryczą nie napełniła, postanowiliśmy ułatwić ci zbliżenie do ust onego kielicha uciech; a gdy napijesz się do syta, może powrócisz do pani matki uleczona z pragnień niezdrowych; a może znajdziesz u nas swój cel życia, swoje przeznaczenie, do którego Bóg w Swej mądrości niezbadany różnemi ścieżkami prowadzi człowieka. Jeśli masz ochotę jechać z nami, proś pani matki o błogosławieństwo.
– Matuś moja – zawołała Alina i pochyliła się do nóg matki; z oczu jej potoczyły się łzy, lecz usta się uśmiechały. – Matuś moja, pobłogosław mi – szepnęła błagająco.
Rawska obie dłonie położyła na jej głowie. – Niewolić cię nie będę – rzekła – niech Bóg czuwa nad tobą, bądź posłuszna dla swoich opiekunów, pokorną i usłużną, bądź im wdzięczną… Niech wielki świat wszakże nie zatrze w twej pamięci wspomnienia matki i rodzeństwa, niech nie przygłuszy w twem sercu przywiązania do nas – dodała ciszej.
Alina uchwyciła jej ręce i do ust poniosła.
– Gdziebym mogła zapomnieć, przestać kochać swoich – odparła głosem wzruszonym. – Czcić będę wasze wspomnienie, pani matko, jako świętej, rodzeństwa, jako słodkich moich aniołów, i modlić się będę za wami i tęsknić niejednokrotnie.
ROZDZIAŁ III.
Jednym z piękniejszych majątków za czasów Saskich był niezawodnie Otwock, własność Bielińskich.
Na wyspie, położonej wśród jeziora, wznosił się pałac dwupiętrowy z wyniosłą basztą, otoczony stuletnimi dębami i staremi sosnami. Zwodzony most łączył wyspę ze stałym lądem, gdzie roztaczały się bory, pełne dzikiego zwierza: łosie, żubry, niedźwiedzie gnieździły się w tych borach.
Marszałek Bieliński, dziedzic obecny Otwocka, lubił niezmiernie łowy i spraszał często gości do siebie na umiłowaną rozrywkę. I teraz, korzystając, że do stolicy zjechali z najrozmaitszych stron kraju panowie na wyścigi, urządzone przez króla Augusta Drugiego, zapowiewiedział wielką obławę na dzika w swoich kniejach.
Do zaproszonych należał i kasztelan Ciechanowiecki z żoną. Tych przybycia do Otwocka najniecierpliwiej oczekiwała jedyna córka marszałka, Krysia, pieszczona przez rodziców jedynaczka: była niezmiernie ciekawa Aliny.
Plotka, krążąca o dziewczynie, przebiegłszy Wisłę, urosła bardziej jeszcze. Goście, którzy wyprzedzili w Otwocku kasztelana Ciechanowieckiego, opowiadali, iż żona jego spotkała gdzieś w lasach witebskich umierającą z głodu jakąś sierotę, którą z litości zabrała do swojej kolasy, że dziewczynka, odzyskawszy siły i przytomność, opowiedziała, iż ród jej pochodzi z pnia książęcego; że ojciec jej, straciwszy fortunę i żonę, ukrył się w lasach i żywił się lat kilka ubitą zwierzyną; że dnia jednego znikł bez śladu, więc ona postanowiła iść do wsi, błagać ludzi litości, lecz w drodze z głodu zemdlała.
Gdy służba marszałka oznajmiła wreszcie pewnego wieczora przybycie kasztelana Ciechanowieckiego, Krystyna pierwsza na powitanie gości, niecierpliwie przez nią wyczekiwanych, wybiegła i pierwsza przedstawiła się się Alinie, a potem, ująwszy ją pod ramię, zaprowadziła do swojej sypialni; uprosiła bowiem matkę, iż wychowanica pani Ciechanowieckiej zajmować będzie podczas swego pobytu w Otwocku razem z nią jeden pokój. A gdy dziewczynki same się znalazły, powtórzyła natychmiast przybyłej wszystko, co wie – działa o jej pochodzeniu. Alina rozśmiała się serdecznie i z właściwą sobie szczerością zaprzeczyła całej tej pełnej fantazyi powieści, która tak olśniła Krystynę.
Pieszczocha marszałka doznała rozczarowania: zwyczajne pochodzenie. Aliny, twarde, pracowite życie, jakie wiodła dotychczas, a do którego z właściwą sobie prostotą przyznała się, pozbawiało ją w oczach Krystyny uroku; jednakże nie zdradziła niczem uczuć, jakie zbudziły się w jej sercu po wyznaniu Aliny, i słuchała w dalszym ciągu jej szczebiotu uprzejmie.
– Wyznam waszmościance, że chwilami zdaje mi się, że jakaś wróżka dobroczynna zajrzała do mojego serca, wyczytała w niem moje skryte pragnienia i postanowiła je spełnić – mówiła Alina. – Bo to do naszej gospody zjeżdżały często wielkie panie, a jam jeno patrzeć musiała na ich stroje i słuchać o zabawach, festynach, słuchać i zazdrościć szczęśliwym wybrankom fortuny… Słuchałam też chciwie, i codzień ciekawszą byłam świata mi obcego i codzień bardziej wzdychałam za nim.
– Gdyś go poznała, jakimże ci się wydał? – zapytała Krystyna.
– Uroczym – odparła Alina.
Usnęły wreszcie. Dopiero promień wschodzącego słońca je obudził. Pieszczocha mar – szalka pierwsza z łóżka wyskoczyła i klasnęła w dłonie.
Na ten znak weszła do sypialni dziewczyna, po wiejsku ubrana.
– Przywołaj Jóźkę i Basię. Sama dziś nie wystarczysz mi. Mam gościa. Obie do śniadania pięknie ubrać się musimy, bo gości już tłum w pałacu – rzekła do niej Krystyna.
– Jóźki niemasz – odparła Magdusia, chyląc się z ukłonem do kolan marszałkówny.
Białe czoło panny Bielińskiej zmarszczyło sio.
– Gdzież poszła? Kto ją śmiał posłać? – zapytała tonem wyniosłym.
– Matka po nią z chaty najmłodsze z dzieci przysłała.. Pono ojciec zaniemógł ciężko – odparła nieśmiało Magdusia.
– Poślij po nią natychmiast Pawełka – rzekła Krystyna.
– Obejdziemy się dwoma, mnie służka niepotrzebna – odezwała się Alina, siadając na pościeli.
– Potrzebna czy niepotrzebna waszmościance, mnie tam wszystko jedno – fuknęła niegrzecznie Krystyna. – Jóźka wróci, bo wiedzieć powinna, że poddanka nie wydala się bez pozwolenia swej pani. Ona mi podarowana przez jaśnie wielmożnego marszałka.
– Chyba nie zauważyłaś waćpanna, co mówiła Magdusia o jej ojcu – rzekła Alina.
– Toćbym nigdy usłużoną nie była, gdybym na takie rzeczy zważała – odparła Krystyna opryskliwie. – Pewnikiem wybieg chłopski. Znam ich lepiej, niż waszmościanka: leniwe to, kłamliwe, nieuczciwe.
Alinka westchnęła, posmutniała, lecz nie śmiała już wstawiać się za Jóźką.
Magdusia wyszła z poleceniem, one poczęły się ubierać w milczeniu.
– Życzliwą, radę dam waszmościance – odezwała się naraz Krystyna mniej szorstkim tonem.
Czuła instynktownie, iż zachowanie jej złe wywarło wrażenie na wychowanicy kasztelanowej, chciała to naprawić.
Alina podniosła na nią pytające spojrzenie.
– Nie powinnaś tak szczerze każdemu, jak mnie to uczyniłaś, wyznawać, co robiłaś u swej matki i czem się trudni dotychczas imci pani Rawska – rzekła Krystyna.
W oczach Aliny odmalowało się zdziwienie.
– Czemu? – spytała.
– Bo te wyznania chluby waszmościance nie przynoszą – odparła Krystyna.
Alina ruszyła ramionami.
– Jako żywo pierwszy to raz słyszę – rzekła z uśmiechem. – Pani matka prawi nam zawsze, że praca człeka nie hańbi, jeno czyny nieszlachetne.
– Czyń waszmościanka jako chcesz, ale gdy cię spotka przykrość w naszym domu, nas nie winuj – rzekła Krystyna wyniośle.
Alinka nic nie odpowiedziała, choć doznała niemiłego wrażenia.
– Ty pierwsza przykrość mi zrobiłaś – pomyślała.
W tej chwili weszła do sypialni Józka z Magdusią i Basią. Józka miała czerwone powieki. Widocznem było, iż przed chwilą, płakała; jeszcze łzy połykała, nie wyrzekła jednak słówka; poczęła się krzątać po pokoju i spełniać codzienne posługi.
Niebawem obie panny były ubrane. Ponieważ w pałacu było jeszcze głucho, Krystyna namówiła przeto Alinę na przejażdżkę. Na jeziorze kołysała się łódź. Wsiadły i popłynęły, kierując się do zwodzonego mostu.
Pięknie było dookoła. Wodne lilie wychylały śnieżne swoje korony z pod kryształowej powierzchni jeziora i zdawały się całować chylące się ku nim błękitne niezabudki, rosnące na brzegach, wśród bujnych traw. Nad główkami dziewczynek płynęły białe rybitwy; to unosiły się pod same obłoki, to spadały z szybkością piorunu na mokrą toń wód, ginęły w jej falach i zjawiały się znowu, ale ze zdobyczą w dziobach. Skowronki dzwoniły pod sklepieniem niebios, a chór ptasząt wtórował ich pieśni na wyspie.
Alina była zachwycona. Doznane niemiłe wrażenia powoli się zacierały w jej czystej duszyczce. Podniosła wzrok ku niebu i poczęła nucić pieśń pobożną. Krystyna poszła za jej przykładem. Młode, dźwięczne ich głosy biegły po falach jeziora i zabrzmiały czystą nutą na moście zwodzonym.
– Kto tak cudnie śpiewa? – zapytał Michał Sapieha dworzanina swego, imcipana Szymona Dołęgę.
Dążyli właśnie na zapowiedziane łowy do Otwocka, zaproszeni będąc przez marszałka.
– Pono cudny ten śpiew leci ku nam od łodzi, która sunie po jeziorze. Dwie boginki widzę w łodzi – odparł Dołęga.
Michał Sapieha zwrócił wzrok we wskazanym kierunku.
Jedna z owych boginek nie obcą mi jest – rzekł. – To wychowanca imci kasztelanowej Ciechanowieckiej. Przedstawię Waszmości panience.
Dołęga skłonił głowę.
– Wdzięczny będę wielce – odparł. – Słyszałem takie dziwne o niej powieści. Zaczarowaną królewną z bajki wydaje się być.
– Ot plotki ludzkie! – zaśmiał się Sapieha. Pieśń dobiegła do mostu, a do łodzi tętent rumaków.
– Goście nowi jadą – odezwała się Krystyna, przerywając pieśń.
Alinka tylko uśmiechem odpowiedziała.
Wiosłowały wszakże jeszcze dosyć długo. Gdy skończyły modlitwę, Alinka poczęła opowiadać o wyścigach, na których była. Krystyna rozpogodziła czoło i słuchała jej z zajęciem.
Nareszcie postanowiły udać się do pałacu.
Ludno już było w wielkiej sali jadalnej, gdy do niej weszły. Obficie zastawiony stół wzywał gości. Marszałek Bieliński z żoną zapraszali uprzejmie na śniadanie. Krystyna pośpieszyła pomódz rodzicom. Do Aliny przystąpił Michał Sapieha, powitał ją nizkim ukłonem i Dołęgę przedstawił, poczem, podawszy rękę dziewczynce, poprowadził ją, do stołu. Dołęga usiadł obok niego i obaj starali się zabawiać Alinę uprzejmą rozmową. Opowiadali jej o łowach, na które wszyscy razem, panie i panowie, zaraz po śniadaniu wybrać się mieli.
Alinka nigdy jeszcze na koniu nie siedziała, ciekawa była łowów, lecz bała się konia dosiąść.
– Pojedziemy kolasą. Zdaj się waszmościanka na mnie. Na łowach będziesz, a konia nie dosiądziesz – uspokajał ją Sapieha.
Przykre wrażenia, doznane po przebudzeniu, zatarły się zupełnie w pamięci dziewczynki. Odzyskała wrodzoną wesołość i szczebiotała swobodnie, jak w domu.
Zaraz po śniadaniu zebrane w pałacu marszałka towarzystwo istotnie poczęło gotować się do łowów.
– Pojedziemy koła są – odezwała się kasztelanowa do Alinki. – Panowie Sapieha i Dołęga będą nam towarzyszyć.
Alinka była niewypowiedzianie wdzięczna uprzejmym towarzyszom śniadania.
Konni ruszyli przodem, pojazdy wolniej za nimi. Alina z ciekawością mieszczki przypatrywała się chatom kmiecym, bosej, prawie nagiej dziatwie, siedzącej na progach sieni. Niejasne, lecz drogie wspomnienia budziły się w jej głowie i ogarniały ją tęskną zadumą. Z rozrzewnieniem błogiem przypatrywała się krzątającym na polach wieśniakom.
Wtem przykry wrzask zakłócił harmonię pięknego południa. Alina obejrzała się w stronę, skąd dochodził hałas, w którym słyszała szlochania ludzkie. Przed chatą, stojącą na na krańcu pola, ujrzała gromadkę wieśniaków. Kilka kobiet prawiło coś głośno. Jedna ocierała oczy grubą zapaską. Kilku mężczyzn patrzało ponuro w przestrzeń.
– Zatrzymaj konie – wydała rozkaz woźnicy kasztelanowa.
Kolasa stanęła na miejscu. Piękna pani zwróciła się do Dołęgi.
– Zechciejcie Waszmość dowiedzieć się, co się tam wydarzyło – rzekła tonem prośby.
Dolega natychmiast spełnił rozkaz i niebawem powrócił.
– Zwykłe ziemskie sprawy, miłościwa pani – oznajmił. – Umarł kmieć ze wsi, Jakób Zdun.
Płacze po nim żona, sąsiadki ból serca nieszczęsnej rozdrażniają słowami, winiąc dwór, jak to zwykle czynią.
– O co winią? – spytała z nietajonym niepokojem Alina.
– Że umierający córki nie mógł pobłogosławić, bo jej nie puścili do chaty ze dworu.
Alinka spuściła czoło. Przykre uczucie ścisnęło jej serce, coś jakby wyrzut sumienia.
– Gdybym była dłużej nalegała, możeby Krysia pozwoliła pójść Jóźce – rzekła do siebie w duchu.
– Czy mają na pogrzeb pieniądze? – spyspytała pani Ciechanowiecka.
– Wsunąłem im kieskę – odparł cicho.
– Więc jedźmy – rzekł Michał Sapieha i konie pogoniły za tymi, którzy je odbiegli. Ale w kolasie cisza panowała. Alinka straciła wesołość. Siedziała poważnie zamyślona, a powaga jej udzieliła się innym. Lecz usposobienie to nie trwało długo,
W lesie było tak pięknie i wesoło, słońce rozsypało tyle, złota po zielonym jego kobiercu, tyle jagód wychyliło czerwone swoje główki z pomiędzy mchu na powitanie myśliwych, tak wspaniały koncert urządziły im wilgi, kosy i dzięcioły, tak zgrabnie zatańczyły na gałęziach drzew ku uciesze pań zręczne wiewiórki, iż na kolorowe usteczka dziewczynki uśmiech powrócił i zapomniała zupełnie, że ja – kaś tam chłopka płacze teraz w chacie, bo męża jej kładą ludzie do trumny, a córka jej zawodzi, iż ojciec nie pobłogosławił jej i odszedł na zawsze.
Czwarta godzina już była, gdy wesołe grono wracało do pałacu na obiad. Alina z ożywieniem wspominaia epizody łowów i zwierzała się ze zwykłą szczerością z wrażeń doznanych.
Bała się zrazu okrutnie o siebie, o kasztelanową, o imcipana Dolęgę; serce jej bilo jak młotem, gdy szmer kroków dzika dał się w gąszczu słyszeć, lecz zamarło całkiem, gdy z po między pni drzew wysunęła się brzydka głowa potwora: była pewna, że dzik zwraca swe kły ostre na imcipana Michała.
Sapieha skłonił przed siedzącą naprzeciw niego dziewczynką głowę.
– Wdzięcznym wielce waszmościance – rzekł.
Na usta Alinki wybiegł figlarny uśmieszek. Chciała mu coś żartem odpowiedzieć, lecz oczy jej spotkały w tej samej chwili tak ponury obraz, iż uśmiech i słowa wesołe uleciały z jej ust.
– Pogrzeb Jakóba Zduna – szepnęła, blednąc.
Kolasa minęła właśnie prosty wózek chłopski, na którym siedziała skulona kobieta, chustą kraciastą otulona; z pod chusty wymykały się siwe kosmyki i głuche łkanie się wydobywało. Obok niej widać było czarną trumnę, naznaczoną białym krzyżem. Za trumną szła dziewczyna z kosami rozpuszczonemi, strojnie przybrana, najstrojniej ze wszystkich, które za nią dążyły, ale najwięcej zbolała; szlochała i głośno i od czasu do czasu chwytała się za głowę rękoma, wołając:
– Nie pobłogosławił mnie tatuś! Me zamknęłam mu oczu. Oj, wyrodna ze mnie córka! Oj, musiałam ci ja zgrzeszyć, a nie wiem czem!
Usta Aliny drgnęły, jak maleńkiego dziecka, gdy mu na płacz się zbiera. W błękitnych jej oczach łzy zaświeciły, parę spadło na różową jej sukienkę.
Dołęga pochylił się ku niej.
– Widzę, że waszmościanka nietylko postać, ale i duszę masz anielską – szepnął.
Nie słyszała go wszakże dziewczyna, zwróciła się do swej opiekunki.
– Jedźmy za nimi na cmentarz. Chciałabym pocieszyć tę niebogą – ozwała się proszącym tonem.
Kasztelanowa skinęła głową przyzwalająco, a Sapieha wydał rozkaz woźnicy. Za trumną chłopską podążyła bogata kolasa. Kmiecie przypatrywali się jej ciekawie i coś szeptali z sobą. Na końcu wioski, pod ciemnym borem, widać było kilkadziesiąt krzyżyków drewnianych, które roztaczały opiekuńcze ramiona nad mogiłkami darnią przysłoniętemu.
Nizki płot chróściany, który okazywał widoczną ochotę wywrócenia się, okalał ten ubogi cmentarz. Wózek zatrzymał się u rozwartych wrót. Kmiecie zdjęli z wozu trumnę i ponieśli do wykopanej mogiły, przy której czekali: proboszcz miejscowy z krzyżem w jednej dłoni, w drugiej z kropidłem, zakrystyan z naczyniem z wodą święconą i grabarz z motyką.
Z głuchym szelestem zsunęła się trumna do dołu, grudy ziemi, rzucone ręką przyjaciół zmarłego, posypały się na wieko, ksiądz pobłogosławił mogiłę i obecnych smutnej uroczystości.
– O Jezu, Jezu, zmiłuj się nad nami! – z jękiem odezwała się Jakóbowa i padła na .
Józka ukryła twarz w dłoniach i płakała spazmatycznie. Kobiety szeptały pacierze, mężczyźni głowami ruszali. Wtem Józka uczula, że jakieś miękkie ramię ją ogarnia i ktoś pochyla się nad nią.
– Nie płacz, Józiu. Twój ojciec błogosławi ci z nieba. On widzi twój żal i wie już, że nie tyś winna, żeś przy jego skonaniu nie była – usłyszała głos, dziwnie słodko do niej przemawiający. – My jeno winne, przebacz nam – szeptała dalej Alinka, która, wyprzedziwszy kasztelanową, uklękła przy rozpaczającej dziewczynce. – Mnie żal ciebie serdecznie, chciałabym ukoić twój żal, odjąć ci troskę z serca.
Józka nie przestała płakać, lecz podniosła zdziwione spojrzenie na mówiącą.
– Jasna panienka – wyrzekła.
Poczem głośniejszem jeszcze szlochaniem wybuchnęła.
Alinka nie odstąpiła jej.
– Plącz – rzekła – ale nie wyrzekaj, bo okrutnie cierpię, gdy słyszę twe straszne skargi – szepnęła. – Rozumiem twoje łzy. I jam sierota, i mnie ojciec odszedł na zawsze.
Wśród kmieci podniosły się szepty:
– Co to za panienka?
– To nie nasza.
– Naszaby tak nie umiała.
Starzy trzęśli głowami coraz mocniej.
– Nie nasza, nie – powtarzali.
Młodzi zapomnieli, że nad grobem stoją, uśmiechali się do Aliny.
– Taką czcilibyśmy, jako świętą – mówili do siebie.
Zdala tej całej wzruszającej scenie przypatrywali się Sapieha i jego dworzanin.
– Złota dziewczyna. To anioł! – rzekł Dołęga.
– Nie śpieszcie zbytecznie Waszmość z sądem – odparł Sapieha.
Józka uspokoiła się powoli, matka jej również. Podniosły się z kolan i przeżegnały.
Teraz pani Ciechanowiecka podeszła do wdowy, by wsunąć jej w rękę hojny datek.
– To dla sierot – rzekła.
– Dziękuję wielmożnej pani za pieniądz – odparła Jakóbowa, chyląc się do jej kolan. – Dziękuję jasnej panience za serce – dodała, zwróciwszy się do Aliny. – Wasz dar milszy nam jeszcze: panowie nasi bywają dobrzy i często nie żałują grosza, by otrzeć łzy biednemu, ale rzadko który sercem się z nami podzieli. Złoto głód od nas odgania, z chorób leczy, ale serce wlewa w nasze piersi ciepło, ufność i jasność. Bóg wam zapiać, panienko, żeście moją sierotę objęli ramieniem.
Alina spuściła oczy.
– Toć siostrą mi jest w Chrystusie – szepnęła. Poczem podniosła głowę i, zwróciwszy się do Jóźki, śmielej dodała: – Wróć z matką do chaty, panna Krystyna nie będzie się gniewać.
Józka objęła jej .
– Bóg zapiać – rzekła cicho.
– Bóg zapłać! – głośnym chórem powtórzyli kmiecie.
Zawstydzona, lecz z błogiem uczuciem w piersi, wróciła Alina do kolasy. Dołęga szedł za nią wzruszony i zeptał:
– Złota dziewczyna!
W oczach kasztelanowej świeciły łzy. Sapieha był zamyślony.
Niecierpliwie wyczekiwała Aliny Krystyna, chciała ją bowiem namówić, by przebrała się za różę, ona zaś lilię miała wyobrażać.
– Gdzieżeście tak długo bałamucili? – zapytała ją markotnym tonem, gdy Alina ukazała się wreszcie w salonie.
Alinka nie chciała budzić w niej wyrzutów sumienia w chwili, gdy ma gości, odparła przeto:
– Kolasa się tak wlokła.
Zajęta strojem Krysia nie zauważyła zakłopotania w oczach Aliny, gdy wymawiała te wyrazy; ujęła ją za rękę i poprowadziła do swego pokoju. Tam dwie suknie leżały rozłożone.
– Wybieraj, którą chcesz. Wszakże moją suknią nie wzgardzisz: jednej i drugiej nie miałam na sobie jeszcze ani razu – rzekła. – Tak mi o to idzie, bym nie ja tylko kostyum na siebie przybrała.
– Powiedz mi, jaki w myśli dla mnie przeznaczyłaś – odparła Alina spokojnie. – Mnie doprawdy wszystko jedno dzisiaj…
– A więc bądź waszmościanka różą. Rumieńce, które przywiozłaś na twarzy z lasu, stosują się więcej do róży, aniżeli do lilii – rzekła Krystyna.
W tej chwili ukazała się na progu sypialni Barbara.
– Jaśnie wielmożna marszałkowa poleciła mi rzec jaśnie panience, aby się pośpieszyła z przebraniem – rzekła.
– Przyślij tutaj Jóźkę, by imci pannie Rawskiej tupet na głowie postawiła. Musimy razem zejść – rzekła Krysia.
– Jóźki niemasz w pałacu – odparła Barbara. – Na pogrzeb ojca poszła.
Krystyna ściągnęła ciemne łuki brwi.
– Bez mego pozwolenia? – rzekła. – Zaniosę skargę do imcipana marszałka. Posiedzi za to jutro w baszcie o chlebie i wodzie.
– Krysieczko – odezwała się nieśmiało Alina – widziałam ją na pogrzebie. Okrutnie płakała, że ojciec nie pobłogosławił jej przed śmiercią.
– Waćpanna, jako widzę, chcesz uróść w naszym domu na anioła opiekuńczego – odparła z dasem Krystyna.
Alinka jednak nie przestraszyła się.
– Chcę, byś ty, Krysieczko, była aniołem i przebaczyła Jóźce – rzekła, zbliżając się z pieszczotą do zagniewanej. – Obiecałam, że, choć w chacie ostanie, gniewać się na nią nie będziesz.
– I omyliłaś się waćpanna – szyderczo odparła Krystyna. – Nam pobłażanie dla chłopów nie przystoi. Imci pan marszałek mówi, że my jesteśmy potomkami Jafeta, a chłopi Chama, owego występnego syna Noego – dodała, tłómacząc swoją srogość…
Alina przecząco poruszyła główką.
– Pani matka nauczyła mnie, że kmiecie to młodsi nasi bracia – rzekła. – Ale mniejsza o to: teraz pora nie do dysputy, jeno do stroju. Utrefię sobie sama włosy. Niech jeno Basiulka przyniesie mi różę z ogrodu, a ja wymodlę przebaczenie dla winnej.
Barbara, którą słowa Aliny ujęły za serce, wybiegła, nie pytając o pozwolenie, i wnet powróciła z różą.
Niezmiernie zręcznie upięła sobie włosy Alina. Spuszczona nad jej czołem róża zaglądała figlarnie w czarne oczka dziewczynki i coś miłego musiała im szeptać, bo świeciły, jak gwiazdy.
– W imię gościnności jeszcze raz modlę się za Józia – rzekła do Krystyny.
– Znudzona, ustępuję – rzekła tamta. Gdy obie panny ukazały się w salonie, wszystkich spojrzenia zwróciły się na nie.
– Pono biała szata bardziejby przystała pannie Rawskiej – szepnął Sapieha do Dołęgi.
– Więc uznajecie, że to anioł – odparł dworzanin z zadowoleniem.
Tańce trwały do białego dnia. Alina była upojona zabawą. Dolega patrzał na nią zdumiony. Szczebiotała, jak sroczka, trzpiotała się, śmiała, do tańca biegła co chwila; widocznem było, że łzy Jóźki zatarły się zupełnie, w jej pamięci. Niemiłe to na nim sprawiło wrażenie, zadżwięczały mu słowa Sapiehy, powiedziane na cmentarzu: "Nie śpiesz Waszmość z sądem".
Wreszcie zmęczyła się dziewczynka. Spostrzegła to kasztelanowa i skinęła na nią porozumiewające Oddaliły się do przyległego gabinetu. Piękna pani usiadła w miękkim fotelu, Alina u jej nóg na nizkim taburecie.
Chwilę obie milczały. Alina, przymknąwszy oczy, oparła złotą główkę o swej opiekunki i drzemać się zdawała. Z przyległego gabinetu dochodziła rozmowa pań i panów, którzy, również zmęczeni tańcem, zapragnęli spoczynku. Alinka, bez zamiaru podsłuchiwania, słuchać poczęła.
– Spostrzegłam dziś na waszem czole, starościno, jakąś chmurę. Me możecie ulżyć sercu zwierzeniem? – pytała jedna z pań.
– Chętnie to uczynię – odparła starościna. – Przed wyjazdem z domu zgniewałam się srodze na moją szatnę. Poddanką, przeze mnie na krojczynię wyuczona, śmiała mi powiedzieć, że nie skończy szyć sukni, bo jest chora. Musiałam co prędzej krojczynię z miasta sprowadzić.
– Jakżeście krnąbrną ukarali?
– Wytrąciłam jej z pensyi rocznej, pobieranej u mnie, i obcą krojczynię zapłaciłam.
– Słusznie, słusznie – odezwało się zgodnym chórem kilka głosów.
– Życie nasze byłoby rajem, gdyby nie kłopoty ze służbą – odezwał się trzeci głos niewieści. – Miałam piastunkę do synka. Niezłą dziewczyną zdała się być zrazu. Tymczasem wyrzucić ją z domu musiałam: ośmieliła się uderzyć po rączce dziecinę za to, że ją niebożę ukąsiło białymi ząbkami. Imci pan Józef, mój małżonek, kazał jej wyliczyć piętnaście rózeg.
Alina przetarła oczy, jakgdyby się ze snu obudziła, i główkę podniosła. Uśmiechnęła się do niej kasztelanowa.
– Jakże bawiłaś się waćpanna? – spytała.
– Cudownie, bosko – odpowiedziała, mrużąc oczy dziewczynka. – Nie sądziłam, że będę bawić się tak pięknie.
– Więc podoba ci się ciągle nasz świat? – badała dalej piękna pani.
Tym razem nie zaraz otrzymała odpowiedź; jasne oczy dziewczynki powlokła mgła smutku.
– Czemu nie odpowiadasz? – spytała kasztelanowa.
– Lękam się was obrazić, miłościwa pani – szepnęło dziewczę.
– Mów śmiało – zachęcała piękna pani, chyląc się do niej z pieszczotą.
Cichutkie westchnienie wybiegło z ust Aliny.
– Pięknym jest wasz świat – odezwała się po chwili. – Tacy w nim wszyscy układni, strojni, tyle tu złota, klejnotów. Ale jam myślała, że te piękne szaty kryją równie piękne serca, a tymczasem…
Nie odważyła się dokończyć zdania. Kasztelanowa westchnęła.
– Wszędzie znajdziesz dobrych i złych, szlachetnych i nikczemnych, wielkich i małych – odparła po chwili namysłu – i u nas tak być musi.
– Kogo Bóg wysoko postawił, ten pamiętać winien, iż ma świecić innym przykładem – rzekła Alina.
Kasztelanowa spuściła głowę.
– Nie przeczę – odparła cicho – ale i my jesteśmy ludźmi, więc grzeszyć musimy… Gdy paru złych poznasz, nie rzucaj potępienia na ogół i nie mów, że wszyscy są występni, lecz szukaj pilnie dobrych i szlachetnych, z tem lepiej będzie twemu sercu: znajdziesz ich z pewnością i u nas.
Alina pochyliła się do ręki kasztelanowej i okryła ją gorącymi pocałunkami.
– Toć pierwej dobrych i szlachetnych w tym świecie poznałam – rzekła.
W tej chwili weszli do gabinetu Michał Sapieha i Dolega.
Alinka zwróciła się żywo do nich.
– Czytałam dzisiaj na cmentarzu w oczach waszmościów współczucie dla niedoli. Sprawiło to sercu memu radość słodką – rzekła.
– Dziwna dziewczyna – szepnął Dołęga do kasztelanowej. – Mieni się w oczach moich, jak brylant nieoszlifowany: to szkłem pospolitem się wydaje, to kosztownym kamieniem.
– Umiejętny szlifierz "życie" wyciosa z czasem z tego kamienia klejnot drogocenny. Czekajcie jeno cierpliwie – odparła kasztelanowa.
* * *
Upłynęło kilka miesięcy od wyjazdu Aliny. W Warszawie było ludno, ale niewesoło: chodziły niepokojące wieści, że król jegomość zawarł z sąsiadami przymierze i wojnę ze Szwecyą toczyć postanowił; że nieletni król Szwecyi, Karol XII, młodzieniaszek siedemnastoletni, skusił Augusta do tej wojny, gdyż nie budzi obawy w sąsiadach; że August jest pewien tryumfów.
Większość jednak w kraju była przeciwnego zdania, sarkano na te projekty i gotowano się opór stanowczy im stawić. Dowiedziawszy się o tem, August, by zmusić panów do uległości, pod pozorem, że we wschodnich częściach państwa szerzą się waśnie domowe, sprowadził z Saksonii własne swoje wojsko.
W istocie na, wojnę domową zanosiło się w kraju. Grzegorz Ogiński, zawsze nieprzyjazny hetmanowi Sapieże, teraz na nowo poróżniwszy się z nim na jakiemś zebraniu, zbuntował szlachtę i działy się w kraju rzeczy, które zacnie myślących ludzi bolały szczerze, a imci panią Rawską niepokoju nabawiały, bo w te właśnie strony, w które ciągnęły chmury, podążyła jej pieszczocha, miła wszystkim w domu sroczka, a żadnej wieści nie miała o niej od czasu jej wyjazdu.
Był to dzień sobotni. Wieczór zbliżał się zwolna i rozpościerał cienie po ścianach izby sypialnej, lecz słońce walczyło jeszcze z cieniami, a czując swoją bezsilność, czerwieniło się z gniewu i krwawe światło jego kłóciło się z wieczorem.
Imci pani Rawska odpoczywała właśnie po pracowitym dniu. Siedziała zagłębiona w wyściełanem krześle z poręczami i, szepcząc pacierze, liczyła paciorki różańca. Przy oknie, korzystając z ostatnich blasków słońca, haftowała w krosnach Cesia piękną stulę jedwabiami. W myśli przeznaczyła tę pracę do kościoła w Boczejkowie, boć nie traciła nadziei, że ktoś zgłosi się w końcu stamtąd i przywiezie wieści o siostruni. Alinka obiecała przysłać za pierwszą okazyą matce i rodzeństwu przysmaków boczejkowskich; ona jej wzamian stulę pośle i każe powiedzieć:
"Niech ta stula zwiąże twe losy, siostrzyczko, z jakim dzielnym rycerzem. Oddaj ją do kościoła".
Na dworze była słota. Drobny deszcz bił w okna izdebki. Brzęk szyb w połączeniu z szeptem pacierzy tworzył smutną muzykę. Błękitne oczy dzieweczki patrzały dziś jakoś rzewniej, niż dawniej: może jej było tęskno za szczebiotem miłej sroczki.
Wtem poza oknem dał się słyszeć tętent konia. Matka i córka posłyszały ten hałas i zwróciły spojrzenia w tę stronę, lecz w chwilę potem w przyległej izbie rozległy się znajome im kroki.
– Mieczek – zawołała Cechna, zrywając się od krosen i zapominając o jeźdźcu.
Ojcowie Jezuici pozwalali często uczniom spędzać niedziele w domu rodzinnym. Słuch nie zawiódł Cesi: na progu izdebki ukazał się Mieczysław. Oczy jego błyszczały radością.
– Pani matko, siostrzyczko, powinszujcie mi: otom dyktatorem – rzekł.
Z temi słowy przystąpił do matki, ukląkł u jej nóg i ująwszy rękę, ucałował.
– Zaraz opowiem, jak się to stało – ciągnął dalej, nie podnosząc się. – Wczoraj nauczyciel matematyki dwa zawiłe zadania przedstawił do rozwiązania uczniom w naszej klasie: jedno pars romana (stronie rzymskiej), drugie pars graeca (stronie greckiej). Jam należał dotychczas do greckiej, która, jako wiecie, liczy się za słabszą. Rozwiązałem jednak w mgnieniu oka zadanie, za co dostałem pochwałę. W rzymskiej najmocniejsze głowy się biedziły i rozwiązać nie mogły. Wówczas ksiądz Bonifacy, który owe zadania nam zadał, rzekł do mnie:
– "Pomóż Rzymianom, toć Grecy w starożytności byli nauczycielami Rzymian".
Te słowa pochlebiły mi. Wysiliłem mózgownicę i rozwiązałem zadanie. Wtedy jedną i druga strona wołać poczęły:
– "Wiwat Rawski! Wiwat nasz dyktator!…"
I tak zostałem podniesiony do onej najwyższej u nas godności.
Mam osobną ławkę, jestem niezależny od cenzora.
Cechna oplotła ręce koło szyi brata i ucałowała go serdecznie.
– Jakże się cieszę! – szepnęła. W oczach Rawskiej łzy zabłysły.
– Świeć przykładem kolegom, bo z góry przykład świeci – rzekła, położywszy rękę na jego ramieniu. – Krajowi więcej potrzeba ludzi rozumnych, niż dzielnych ramieniem. Wzrastaj w rozum.
Mieczek pochwycił jej rękę i, do ust poniósłszy, okrył gorącymi pocałunkami. Naraz zerwał się z kolan.
– Chwalę się, żem mądry, a głupstwo zrobiłem – rzekł.
Matka i siostra spojrzały na niego niespokojnie.
– Spotkałem na ulicy pachołka, dążącego tutaj, i czekać mu kazałem przed sienią, bo mi pilno było pochwalić się dyktatorstwem – odpowiedział na ich nieme pytania Mieczysław.
– Czy gospodę chce zamówić dla kogo? – spytała Rawska.
– Kiedym go nie badał – odparł zakłopotany Mieczek i, chcąc niedbalstwo swoje nagrodzić, sam do czekającego pośpieszył.
Niebawem powrócił.
– List od Alineczki – rzeki, śpiesząc do matki. – Pachołek kasztelana oddał mi to pismo. Pono jakieś ważne sprawy powołały kasztelana z powrotem do stolicy. Pachołek mówi, że Warszawa znowu zaroi się od przyjezdnych.
Lecz Rawska ani Cechna nie słuchały tego opowiadania. Co je obchodziły w tej chwili wszystkie ważne sprawy lub goście przyjezdni!
– Przeczytaj głośno – rzekła Rawska do córki, rozkruszywszy pieczęć listu, i podała papier dziewczęciu.
Ręce jej drżały, gdy to czyniła.
Cesi drżał głos, łzy przesłoniły oczy, więc oddała pismo bratu, a sama usiadła u stóp matki na nizkim zydelku i wzrok na Mieczka podniosła.
On chrząknął, czarnę czuprynę odrzucił z czoła i począł czytać głośno, wyraźnie:
"Niech będzie pochwalony Chrystus i Najświętsza Panna, Pokornie chylę się do nóg wa – szych, pani matko, i wasze ściskam, Mieczka i Cechnę całuję gorąco.
"Tęskno mi za najbliższymi, ale dobrze, bardzo dobrze w wielkim świecie, w którym żyję teraz. Bo też to taki piękny, jasny i wesoły świat! Choć człek czasem zobaczy jaką plamkę natem słońcu, w którem się kąpię teraz, to mu sto uciech każe wnet o tej plamce zapomnieć.
"Nie zgadujecie pewnikiem, pani matko, gdzie wasza sroczka świergoce obecnie. Pewnikiem aż do lasów witebskich słuch posyłacie, by posłyszeć jej szczebiot, a jam was tak blizko…
"Najprzód cale trzy tygodnie bawiłam w Otwocku razem z kasztelaństwem, gdzie marszałek Bieliński na łowy panów sprosił; teraz jesteśmy w Falentynach, pięknej włości imcipana Przebendowskiego, onego gorliwego stronnika króla jegomości Augusta II.
"Jakże rozkoszne życie wiodą wielcy papanowie: od dnia, w którym tutaj przyjechałyśmy, ani jeden bez zabawy nie upłynął. W Otwocku było nieinaczej. Łowy, gonitwy na łodziach, karuzele, tańce, maskarady przeplatają mi życie, dla nudy niema tu miejsca. A jakie piękne suknie tu noszą! Jeno jedwabne… Kasztelanowa ciągle własne na mnie przerabiać każe swej krawczyni.
"A jakie podarki otrzymuję! Przyjechał tutaj jednocześnie z nami jakiś bogaty bankier, który zwie się Piotr Tepper. Oj matuś, jakie on ma bogate pierścienie na palcach: na każdym nosi aż po trzy. Oczarował mnie najmniejszy, który on na czubku maleńkiego palca nosił. Cudny to pierścień: kwiatek rubinowy świeci w pośrodku, w kwiatku kropla rosy z brylanta. – "Toć za mały dla waszmości pierścień: na mój paluszek nadałby się akuratnie" – odezwałam się pewnego wieczora, a imci pan Tepper ściągnął natychmiast ów klejnot z własnego palca i powiedział: – "Niechaj służy waszmościance jako zadatek przyszłego szczęścia."
"Wszystkie panny zadroszczą mi tutaj onego pierścionka i dogryzają mi, żem się przymówiła, aż mi czasem przykro. Ale nie smucę się długo: dobrze mi tutaj".
Rawska westchnęła, nie przerwała jednak czytania listu żadnem słowem.
"Imci pan kasztelan Ciechanowiecki z imci panem Przebendowskim i najmłodszym synem hetmana, Michałem, powzięli naraz zaonegdaj myśl jechania do Warszawy: pono jakieś złe wieści przyszły od hetmana, ale nie śmiem pytać moją dobrodziejkę jakie, a sama nic nie mówi.
"My zabawim jeszcze tydzień w Falentynach. Jutro wybieramy się na grzybobranie. Wszystkie panny będą w krótkich spódniczkach i gorsetach, jak wieśniaczki. Dla mnie kasztelanowa kazała już uszyć podobny strój. Podarowała mi własną szatę białą atlasową, w czerwone maki: z tej spódniczkę krawczyni ukroiła. Gorsecik będę miała czerwony, fartuszek muślinowy. Wszystkie panny okrutnie mi zazdroszczą i dogryzają potrosze. Ale mniejsza o to.
"Imci pani Ciechanowiecka mówi, że sprawa, z powodu której kasztelan powrócił do Warszawy, pewno się przewlecze, że ma otrzymać posłuchanie u króla, by mu przeczytać jakiś list hetmański. Może hetman zaprasza króla jegomości na łowy do Boczejkowa, a my dlatego przodem ruszymy, by przygotować wszystko w domu na przyjęcie tak dostojnego gościa. Byłyżby wtedy festyny i zabawy! Aż w głowie mi się mąci od tych rojeń. Napisałabym wówczas list sążnisty do swoich i posłała go przez samego króla. Tymczasem ścielę się do stóp waszych, pani matko, i ośmielam się prosić pokornie o wiadomości o waszem zdrowiu. Ufam, że jaśnie wielmożny kasztelan przywiezie długi liścik z gniazdka mi najmilszego do Boczejkowa. Choć się bawię wyśmienicie, tęsknię jednak za wami. Całuję wasze nogi, pani matko, i o wasze błogosławieństwo proszę pokornie. Cechnę i Mieczka ściskam. Niech mi nie poskąpią słów serdecznych w liście i wiadomości o was".
Pani Rawska wstrząsnęła głową.
– Na jak też długo wystarczą naszej pieszczotce one marne uciechy? – szepnęła. – Kiedy tak zatęskni za nami, że powrócić zechce?
– Jeśli tam szczęście znajdzie, to niech ostanie na zawsze – odparła Cechna, tuląc się do matki z pieszczotą.
– Dobra z ciebie siostra, bardzo dobra – rzekła Rawska, gładząc jej ciemną główkę – nie zazdrościsz jej ani trochę.
– Zazdrościć? – ze zdumieniem powtórzyła Cechna. – Mnie jej żal!
Przy tych słowach łza błysnęła w jej oczach.
– Ona biedna z temi rojeniami! – dodała ciszej.
ROZDZIAŁ IV.
Zmęczona podróżą kasztelanowa Ciechanowiecka odpoczywała w wygodnem kreśle, u nóg jej napół senna, z głową na ch swej opiekunki, siedziała Alina, po izbie krzątała się przy skrzyniach Żentosia, a przy drzwiach, z rękami założonemi na piersiach, stał imci pan Jawicz, właściciel gospody przy ulicy Święto-Duskiej, w której zwykle przejeżdżający przez Wilno panowie stawali, pewni będąc, że czeka ich u Jawicza czysta pościel i smaczny posiłek.
– Więc powiadacie Waszmość, że jaśnie wielmożna wojewodzina witebska bawi obecnie w mieście – odezwała się właśnie kasztelanowa – pewni tego jesteście?
Jawicz chrząknął.
– Przechodziłem przed godziną koło pałacu jaśnie wielmożnego hetmana: wszystkie okna gorzały. Zatrzymałem się przeto i zapytałem. Służba odpowiedziała, że miłościwa pa – ni Pawłowa Sapieżyna, matka hetmana, przyjechała. Pono niewesołe sprawy ściągnęły ją tutaj.
– Mówili jakie?
Jawicz westchnął.
– Mówili – odparł – dawne swary domowe, aż wstyd opowiadać. Stronnicy hetmana najechali pono dobra biskupa Brzostowskiego, który z Ogińskim trzyma, i zniszczyli je okrutnie. Biskup powołał hetmana przed sąd, nazbierał cały stos skarg od sąsiedniej szlachty. Nie łacno się wyplącze tym razem hetman.
Opowiadania tego słuchała Alina, nie słysząc. Słowa Jawicza czyniły na nią wrażenie brzęczenia much: dźwięk ją dochodził, wyrazów nie chwytała. Myśl jej poleciała do Falentyn i wspominała wesołe zabawy, miłe słówka, jakich jej nie szczędzono, stroje, jakie kilka razy dziennie zmieniała, i roiła o nowych, wzdychała do Boczejkowa, nie wątpiąc, że tam rozpoczną się znowu bale, łowy i t… d.
– Pan hetman od pacholęcia był butny, hardy, nieugięty. Przy mnie wyrośli synowie jaśnie wielmożnego pana Jana Pawła Sapiehy, dworzaninem jego byłem – ciągnął tymczasem dalej swoje opowiadanie Jawicz. – Najstarszy, Franciszek, rwał się do szabli i służył wiernie krajowi orężem, a zostawszy jenerałem artyleryi, pod Wiedeń z królem Janem Trzecim podążył; powrócił stamtąd ranny i umarł wkrótce. Me jedną łzę po nim wylałem, bo kochałem go serdecznie, ile że szlachetnym był wielce, szczodrym i pobłażliwym dla słabszych. Drugi z kolei, Benedykt, nie szablą, lecz rozumem służył ojczyźnie: podskarbim został. Trzeci, Kazimierz, jako mówiłem, od dziecka strasznie był popędliwy, uparty i pochopny do sprzeczki, ale i szlachetny. Siatka chlubiła się nim i gryzła jednocześnie. Toć wolał, bywało, cały dzień w usta nic nie wziąć, niż się ukorzyć. Starszy syn jaśnie wielmożnego hetmana, Jerzy, odziedziczył po ojcu jego krnąbrność i butę, ale szlachetność to chyba młodszy, Michał, ulubieniec babki, a druh serdeczny imcipana kasztelana Ciechanowieckiego.
Imię Michał, znane dobrze Alinie, dobiegło wyraźniej do jej uszu i otrząsnęło ją z rojeń: poczęła słuchać opowiadania.
– Takim wnukiem ktoby się nie chlubił – ciągnął dalej Jawicz. – Wszystkie cnoty rodu Sapiehów zbiegły się w jego sercu i głowie. Młodzieniaszek jeszcze, a dosłużył się już stopnia jenerała; kształcił się w zagranicznej szkole wojskowej, gdzie go ceniono. Łagodny wielce, pono stara się mitygować wybuchy ojca, ale nie zawsze mu się to udaje.
To mówiąc, Jawicz wstrząsnął głową i westchnął.
– Bawił z nami w Falentynach u jaśnie wielmożnego Przebendowskiego, ale dowiedziawszy się o skargach, jakie biskup posłał na hetmana do króla jegomości, pośpieszył razem z kasztelanem do Warszawy – odezwała się pani Ciechanowiecka. – Wybiorę się jutro na intencyę hetmana Mszy Świętej wysłuchać, a z kościoła do wojewodziny witebskiej wstąpię.
– Więc dłużej was, miłościwa pani, moją gawędą nudzić nie będę – odparł Jawicz. – Podróżnym czas o spoczynku pomyśleć.
To powiedziawszy, skłonił się nizko i oddalił.
Nazajutrz, wczesnym rankiem kasztelanowa z Aliną podążyła do katedry, lecz przestąpiwszy próg świątyni, mimowoli zatrzymała się, a po jej twarzy przemknął cień niezadowolenia.
– Trafiamy na egzekwie – szepnęła.
– Zły omen – dodała Alina.
Nie cofnęły się jednakże, zasiadły w ławie wielkiej nawy.
Kościół zdawał się przygotowywać do żałobnego nabożeństwa: okna wszystkie kirem zasłoniono, lecz katafalka w pośrodku dotychczas nie postawiono. Z ust Aliny płoszyło to modlitwę. Co chwila rozglądała się po świątyni, aż ją kasztelanowa upomniała.
– Zmów waszmościanka za dusze zmarłe kilka pacierzy – rzekła, a w duszy dodała:
– Na intencyę hetmana wysłuchamy Mszy Świętej w innej świątyni.
Alina poczęła odmawiać pacierze za duszę ojca.
W kościele, prócz kilku żebraków, nikogo nie było; kirem zasłonione okna musiały wystraszyć wielu.
Wtem drzwi zakrystyi skrzypnęły. Poczęli wchodzić do kościoła księża w szatach żałobnych, ze świecami płonącemi w dłoniach. Długi ich korowód posuwał się cicho, milcząco przez prezbiteryum i ustawiał parami od ołtarza, aż do kratek, graniczących z wielką nawą.
Jednocześnie ozwał się dzwon katedry głosem tak ponurym, iż panią Ciechanowiecką dreszcz przeszedł. Poczęła i ona rozglądać się teraz po świątyni. Dźwięki dzwonu zwabiły pobożnych. Poczęli tłumnie napływać ludzie różnego stanu i wieku. Na wszystkich twarzach malowało się zdumienie. Nikt nie modlił się: jedni rozglądali się, jak kasztelanowa, drudzy szeptali z sobą.
Księża zanucili tymczasem hymn żałobny i o ściany świątyni obiły się posępne dźwięki ich głosów.
– Dlaczego niema katafalka? – pytały siebie kasztelanowa i Alina.
Modlić się nie mogły, coś je niepokoiło coraz bardziej.
Naraz śpiew żałobny u cichł, skrzypnęły drzwiczki ambony i ukazał się zebranym w świątyni biskup Brzostowski. Towarzyszyło mu dwu księży z gorejącemi świecami w dłoniach.
– Ot i rozświeci się zagadka – pomyślała Alina.
I palące się ciekawością źrenice ku ambonie zwróciła.
Biskup podniósł ramiona w górę. Spojrzenie jego było groźne, twarz śmiertelnie blada. Alinie poczęło bić serce w piersiach przyśpieszonem tętnem. Zlękła się.
– Obwieszczani wam tutaj zebranym – począł mówić grobowym głosem biskup – a wy powtórzcie wszystkim, coście z ust moich słyszeli: Hetman Kazimierz Sapieha, syn Jana Pawła, wojewody witebskiego, za dopuszczenie się najazdu na cudze dobra, za rabunki i gwałty został wyklęty przez Ojca Świętego. Tę klątwę ja wam powtarzam. Nie wolno mu od dziś, dopóki się nie ukorzy, przestąpić progu kościoła, Pańskiego; niewolno nikomu żyć z nim od dziś w przyjaźni, dopóki krzywd poczynionych nie wynagrodzi; niewolno nikomu przyjmować go pod swoim dachem, ani też w jego domu bywać. Kto tego się dopuści, ukarany przez kościół zostanie.
Przerwany hymn żałobny zabrzmiał na nowo w świątyni.
Jednocześnie księża, którzy stali na ara – bonie za biskupem, i ci, co śpiewali hymn, rzucili gorejące świece, które mieli w dłoniach, na kamienną, posadzkę kościoła. Posępny łoskot obił się o ściany katedry, świece pogasły, mrok się roztoczył.
Zadrżała świątynia od płaczu, jęku i szlochań stłoczonych w wielkiej nawie.
– Anatema! Anatema! – leciało ponurym głosem z ambony i od prezbiteryum, mieszając się ze szlochaniem przerażonych rzuconą klątwą tłumów, a ponure głosy dzwonków świątyni całego miasta wtórowały temu strasznemu zgiełkowi.
Kasztelanowa i Alina nie płakały, pobladły tylko obie bardziej i pełnym smutku wzrokiem patrzały na Ukrzyżowanego, który wisiał na bocznej ścianie wielkiej nawy; czuły dla wyklętego wielką litość i modliły się gorąco o zmiłowanie dla nieszczęśliwego.
Długi korowód księży, milczący teraz, lecz zawsze ponury, bo nieubłagany, okrążył zwolna prezbiteryum i znikł wreszcie poza drzwiami zakrystyi. Publiczność, szepcząc o wyklętym, jedni ze współczuciem, drudzy z zadowoleniem, iż spotkała go słuszna kara, jak utrzymywali, rozeszli się w różne strony miasta.
Z głową pochyloną, krokiem chwiejącym się, ostatnia opuściła kościół kasztelanowa. Alinka szła tuż przy niej i lekko wspierała jej ramię. Przed katedrą czekała kolasa. Wsiadły do niej milczące.
– Wracaj do gospody – odezwała się kasztelanowa do woźnicy. Poczem wsunęła się w głąb karocy i oczy przymknęła.
Alinka od czasu do czasu podnosiła na nią pełne niepokoju spojrzenia, lecz pytania żadnego uczynić nie śmiała. Milcząc obie, dojechały do celu. Wszedłszy do swej izdebki gościnnej, kasztelanowa zrzuciła biret z głowy, siadła w krześle i twarz w dłoniach ukryła. Żentosia, posłyszawszy turkot powracającej kolasy, pośpieszyła zapytać kasztelanowej, jaką suknię ma przygotować na wizytę do wojewodziny witebskiej, lecz nie otrzymała żadnej odpowiedzi, tylko Alinka dała jej znak, aby się oddaliła.
Posłuchała niemej rady szatna, lecz za drzwiami mruknęła:
– W głowie przewraca się tej dziewczynie. Rozkazy mi wydaje! Oj, skończysz ty źle!
Tymczasem Alinka usiadła u nóg pani Ciechanowieckiej i zmęczoną myślami główkę położyła na jej ch. Długo cisza smutna panowała w pokoju. Pierwsza spłoszyła ją Alinka, podnosząc głowę.
– Wszystko w tym wielkim świecie bywa wielkie – rzekła – i nieszczęścia także.
O tak – potwierdziła po chwili kasztelanowa.
Ciężkie westchnienie resztę dopowiedziało. Piękna pani położyła dłoń na ramieniu siedzącej u jej stóp dziewczynki i smutny wzrok zatopiła w jej czarnych źrenicach. Chciała zbadać jej serce.
– Jeśli żałujesz, żeś pojechała ze mną, odeślę cię do małego, lecz cichego gniazdka twego – odezwała się wreszcie.
Na twarz Alinki wybiegł rumieniec.
– Dzieliłam wasze uciechy, miłościwa pani, a w chwili nieszczęścia miałabym was Odbiedz? Złe macie, jako widzę, o mnie mniemanie.
W strunach jej głosu drżał żal, lecz kasztelanowa tak była zmęczona, iż nie zastanowiła się, że uraziła dziewczynkę.
– Zostań, gdy chcesz. Mnie lepiej będzie z tobą – odparła i utonęła znowu w myślach. Alina również zapadła w zadumę.
Wtem turkot kół rozległ się za oknami gospody. Po chwili czyjeś kroki dały się słyszeć w sieni, poczem drzwi skrzypnęły.
Na progu stanął mężczyzna okazałej postawy, w kontuszu karmazynowym, żółtym żupanie, w butach czerwonych, z szablą u boku, blady i posępny. W ręku trzymał kołpak, brylantową kitą świecący.
– Hetman – krzyknęły jednocześnie głosem pełnym przerażenia kasztelanowa z Aliną i porwały się ze swych miejsc.
Uśmiech pełen goryczy wykrzywił usta dumnego Sapiehy.
– Lękacie się wyklętego – rzekł – wygnać mnie zechcecie może, kasztelanowo, a jam jako do niewiasty, słynącej z dobroci serca, przyszedł.
Tu westchnął, czoło pochylił i smutnym głosem ciągnął dalej:
– Ktoś złośliwy, czy niebaczny, powiedział mej matce, co mnie spotkało, i oto leży ciężko chora. Z niewiast niema przy niej nikogo w tej chwili, rozbiegły się wszystkie. Czuwa tylko nad nieszczęśliwą wierny synowi mojemu najmłodszemu Dołęga, którego Michał tutaj z Warszawy przysłał do mnie z listem. Chciałem was prosić, byście do nieszczęsnej ze słowem pociechy poszły, lecz i wy się lękacie, więc odchodzę.
To powiedziawszy, począł się cofać ku drzwiom. Duma i teraz nie opuściła jego czoła, ale obok dumy rozsiadł się tam szczery smutek; tylko człowiek z zimnem sercem mógł nie doznać wrażenia, patrząc na niego.
Wzruszoną też była głęboko kasztelanowa.
– Zatrzymajcie się, hetmanie – odezwała się gorączkowo. – Posłuchajcie, co powiem.
On przystanął.
– Mówcie – rzekł cicho.
– Przeniosę się natychmiast do wojewodziny. Nie odstąpię chorej, dopóki tylko potrzebować będzie moich usług.
Hetman pochylił się przed zacną niewiastą z szacunkiem.
– A ja wzamian przyrzekam wam, miłościwa pani, iż wyniosę się natychmiast z domu mej matki – rzekł. – Powtórzono mi słowa biskupa co do jednego.
– Dziękuję waszmości – odparła pani Ciechanowiecka.
– Spieszę do wojewodziny uprzedzić Dołęgę o waszem postanowieniu.
To mówiąc, hetman oddalił się.
Kasztelanowa przystąpiła do Aliny.
– Odeślę cię do matki – rzekła.
– O nie, nie! – zawołała dziewczynka, chyląc się do jej kolan.
– Nie lękasz się domu okrytego tak ciężką żałobą?
– Dzieliłam z wami, miłościwa pani, dni jasne, jak słońce; pozwólcie mi dzielić czarne, jak chmura, pioruny ciskająca. Nie czyńcie mnie niewdzięcznicą.
Teraz kasztelanowa zrozumiała ją i wzruszona przycisnęła do serca.
– Będziemy wspólnie czuwać nad chorą – rzekła.
Dzwony świątyń miasta jeszcze ponuro jęczały gdy karoca kasztelanowej zatrzymała się przed pałacem wojewodziny witebskiej.
Uprzedzony przez hetmana Dołęga czekał na progu sieni i głębokim ukłonem powitał wysiadające.
– Wiedźcie mnie natychmiast do wojewodziny – rzekła kasztelanowa, podawszy dworzaninowi rękę do ucałowania. – Służba przyniesie tutaj niebawem moje tłomoki i skrzynie podróżne.
Alina bez słowa jednego podała mała, rączkę Dołędze, on złożył na niej pełen czci pocałunek.
Obie miały żałobne szaty na sobie.
W milczeniu pełnem szczerego smutku Dolęga przeprowadził je przez kilka wspaniale urządzonych pokojów, aż do przyległego sypialni wojewodziny, w którym ujrzały kilka niewiast i dziewcząt: jedne szeptały z sobą, drugie płakały, inne siedziały posępne, zadumane.
– Jaśnie wielmożna pani Ciechanowiecka – oznajmił głośno Dołęga.
Poczem pochylił się do kasztelanowej i szepnął:
– Wróciły wszystkie, gdy hetman z pałacu się wyniósł.
Zebrane w izbie złożyły głęboki ukłon wchodzącym, jedna zaś, już w wieku poważnym, w ciemnej wdowiej szacie, zbliżyła się do nich.
– Lekarz zawyrokował agonię – rzekła. – Cofnęłyśmy się z sypialni: tam już niema co robić.
– Ja wszakże pójdę chociażby pacierze, przy konającej zmówić – odparła kasztelanowa tonem stanowczym.
– A ja was nie odstąpię, miłościwa pani – odezwała się Alina.
I postąpiły obie ku sypialni. Dołęga oddalił się.
Na wspaniale rzeźbionem łożu, pod czerwonym baldachimem, leżała wojewodzina. Powieki jej były przymknięte, wyraz twarzy surowy, znaku życia nie dawała. Wyciągnięta nieruchomo, czyniła wrażenie umarłej, lecz z piersi jej dobywało się ciężkie rzężenie, pomieszane z jękiem. Ten jęk chrapliwy wołał o ratunek.
Kasztelanowa pochyliła się nad nieprzytomną.
– Czego żądacie? Czem mogę przynieść wam ulgę, miłościwa pani? – zapytała.
Lecz nie otrzymała odpowiedzi, więc uklękła i modlić się poczęła o zmiłowanie Boskie dla chorej.
Alina zatrzymała się zrazu wylękła, po chwili jednak uklękła obok kasztelanowej, by zmówić też pacierz za nieszczęśliwą matkę.
Wtem zdało się kasztelanowej, że chora poruszyła prawą ręką, więc wróciła do niej.
– Czego, żądacie? – zapytała powtórnie.
Tym razem z ust wojewodziny wybiegły dwa wyrazy, wypowiedziane głosem syczącym i z trudnością niezmierną:
– Wnuk… Michał… Kasztelanowa zwróciła się do Aliny:
– Biegnij waszmościanka do niewiast, poślij którą do hetmana. Mech mu powiedzą, że matka wraca do życia – rzekła wzruszonym głosem.
Alinka pośpieszyła natychmiast; lecz w przyległym pokoju nie zastała teraz nikogo. Dopiero w piątym ujrzała ową poważną wiekiem wdowę, która im odradzała wejście do sypialni.
Była to szatna miejscowa, imci pani Kurkiewiczowa. Klęczała właśnie nad szufladą nizkiej komody i przekładała z niej wspaniałe suknie do wielkiego tłomoka, obok leżącego, a tak była zatopiona w tem zajęciu, iż nie usłyszała kroków biegnącej Aliny.
– Wojewodzina wraca do życia, żąda widzieć wnuka. Slijcie, Waćpani, po jaśnie wielmożnego hetmana – ozwała się do niej dziewczynka.
Na te słowa pani Kurkiewiczowa wydała okrzyk przerażenia, zamknęła pośpiesznie szufladę i, spojrzawszy pełnym niepokoju Avzrokiem na wyładowany tłomok, potem na Alinę, rzekła:
– Do wyklętego słać posła? Takiego nie znajdę, coby ważył się.
– Toć jeno dla wojewodziny spełni miłosierny uczynek. Tego sam biskup nie zabroniłby – rzekła Alina.
– Ślijcie wy, ja tego nie uczynię – odparła szatna.
Alina pobiegła dalej. Znowu minęła kilka pustych pokojów i znowu natrafiła na służbę. W wielkiej sali jadalnej dwu pachołków stało przy półce, na której srebra stołowe błyszczały; ten, który wspiął się wyżej, podawał towarzyszowi kosztowne talerze i puhary, a tamten do worka płóciennego je wsuwał pośpiesznie.
– Najbezpieczniej będzie do lochu wór zanieść: nocą wyniesiemy – mówił.
Alina nie tłomaczyła sobie znaczenia tych wyrazów. W tej chwili rozumiała tylko to, iż wreszcie spotkała kogoś. Zbliżyła się do hajduków.
– Biegnijcie po hetmana – rzekła i chciała dalej mówić, lecz chłopcy pobledli śmiertelnie.
– My srebra mamy czyścić – rzekł jeden. Drugiemu wargi dygotały, jak w febrze.
– Wyczyścicie później. Wojewodzina wraca do życia, żąda widzieć imcipana Michała Sapiehę. Hetman musi wiedzieć, gdzie go szukać – odparła Alina.
– Do wyklętego nie pójdę. Grzech! – mruknął pachołek, stojący na krześle,
– I ja takoż – dodał drugi, odzyskując spokój.
– Grzech z nim ucztować, żyć, ale ostrzedz o życzeniu matki, to uczynek miłosierny. Idźcie, czas nagli – prosiła Alina.
– Idźcie sami – odparli obaj, spoglądając niespokojnie na wyładowany worek.
Dziewczynka się oddaliła, ale już teraz wolno. Czuła łzy wzbierające w jej oczach, czuła żal w sercu do ludzi: chciała spełnić życzenie umierającej, a nikt pomódz jej nie chciał. Co czynić, nie wiedziała. Ciężko, smutno jej było.
– Cóż z wojewodziną? – usłyszała naraz pytanie.
Poznała głos Dołęgi. Zatrzymała się i podniosła na niego spojrzenie, w którem łzy i uśmiech przeświecały.
– Bóg mi zesłał waszmości – rzekła. – Tutaj wszyscy mają mnie za upiora: do kogo zagadam, przeraża się, cofa i patrzy błędnie. Spełnijcież wy zlecenie mi dane.
I powtórzyła wzruszonym głosem prośbę, już dwa razy wypowiedzianą bezskutecznie.
– Czy pójdziecie? – spytała, patrząc na niego błagalnie.
– Jakże nie miałbym posłuchać rozkazu anioła miłosierdzia – odparł, chyląc głowę. – Idę natychmiast.
– Dzięki wam – odparła Alinka i powróciła do sypialni z rozjaśnioną twarzą.
Wojewodzina otworzyła właśnie oczy. Wejście dziewczynki zwróciło jej uwagę.
– Kto to? – spytała głosem wyraźniejszym i, nie czekając odpowiedzi, dodała:
– Basia.
Promień wielkiej radości rozlał się po jej zmęczonej twarzy. Wyciągnęła prawe ramię.
– Basia! – powtórzyła wzruszonym głosem i z oczu potoczyły się łzy wielkie.
Alina patrzała zdziwiona, nie wiedząc, co ma czynić, lecz kasztelanowa zrozumiała chorą. Wojewodzina straciła lat temu kilka córkę, której imię w tej chwili wymówiła. Alina musiała jej przypomnieć ową straconą. Nieprzytomna sądziła, że opłakiwana od lat tylu dzieweczka weszła do sypialni.
– Zbliż się do łóżka, uklęknij przy chorej i nic nie odpowiadaj – szepnęła kasztelanowa do Aliny.
Dziewczynka spełniła jej życzenie, a wojewodzina położyła dłoń na jej główce i szepcząc:
– Basiunia moja – uśmiechnęła się do klęczącej.
Ta radość konającej przed chwilą kobiety tak wzruszyła dziewczynkę, iż płakać poczęła i całować leżącą bezwładnie na kołdrze lewą rękę wojewodziny.
Zdala, wzruszona i niepewna co czynić, przypatrywała się im kasztelanowa. Lękała się odezwać, by słowem niebaeznem nie rozwiać złudzenia, orzeźwiającego zmartwychwstającą, lub nie przywieść jej na pamięć ciosu, który ją na łoże powalił.
Wtem kroki męskie rozległy się w sąsiedniej izbie. Po chwili odchyliła się opona, kryjąca drzwi sypialni, i bez pytania o pozwolenie Szymon Dołęga próg pokoju przestąpił i pobiegł wzrokiem do łoża wojewodziny, zatrzymując spojrzenie na klęczącej.
– Anioł słodkości! – szepnął sam do siebie. Poczem do kasztelanowej przystąpił.
– Sztafeta wysłana do stolicy. Za tydzień należy się spodziewać przyjazdu jaśnie wielmożnego jenerała Michała Sapiehy – rzekł.
Imię "Michał" dobiegło chorą. Zrozumiała dworzanina.
– Dzięki wam! – szepnęła.
Znowu łzy rozczulenia potoczyły się po jej twarzy.
Wracała jej przytomność coraz widoczniej, ale jeszcze nie zupełna, bo zdawała się nie pamiętać o strasznem nieszczęściu, które spadło na ich dom. Kilka razy zapytała nawet o hetmana. Pytania te kasztelanowa uspakajała kłamstwem: mówiła, że hetman pojechał do Drezna.
Wojewodzina spostrzegła pomyłkę, popełnioną co do Aliny, i przestała ją nazywać Basia.
Miła dziecina z tej waszej wychowanki – rzekła do kasztelanowej. – Zazdroszczę jej.
– Posiedzimy u was długo, nacieszycie się nią – odparła kasztelanowa.
Wieczorem Dolęga oznajmił kasztelanowej, iż starszy syn wojewodziny, Benedykt, przyjechał do Wilna i że nocą zastąpi… ją przy matce.
Zgodziła się na to chętnie, gdyż czuła się wielce znużoną, i oddaliła się z Aliną do przygotowanych dla niej pokojów.
Zmęczona doznanemi wrażeniami, Alina długo usnąć nie mogła: tyle pytań cisnęło się na jej usta, tyle różnych myśli do jej głowy. Teraz dopiero zdawać sobie poczęła sprawę z tego, co widziała, biegnąc ze zleceniem kasztelanowej. Poczęła opowiadać.
– Dlaczego moje zbliżenie tak ich przeraziło? Powiedzcie, miłościwa pani – zagadnęła naraz. – Toć wyklęta nie jestem, ani wojewodzina.
– Alboż nie wiesz, dzieweczko, że szatan lęka się Boga, a występny człek czystego? – odparła pani Ciechanowiecka. – Oni grzeszyli, rabowali mienie konającej.
– Biedna wojewodzina! – szepnęła Alin – tak wielką jest panią, a gdyby nie my, nikogo życzliwego nie miałaby przy sobie.
– Zapomialaś waćpanna o imci panu Do[…] – upomiała ją kasztelanowa, poczem dodała – Wielcy panowie zmuszeni są otaczać sięm ludzi płatnych. Tak zwyczaj każe nam czynić. Pomiędzy płatnymi nie zawsze przyjaciół znajdujemy. Może w tem i naszej winy płacimy im często hojnie, ale rzadko sięjak z przyjaciołmi się obchodzimy; nie […] każdym kroku dajemy im czuć, że są zależni, niżsi; to postępowanie nie podnosi ich godności, nie rozwija w nich szlachetnych uczuć, więc nizkie czyny popełniają.
* * *
Michał Sapieha, otrzymawszy wiadomość, że wojewodzina Witebska jest śmiertelnie chora, pośpieszył natychmiast do jej łoża. On ubóstwiał babkę, ona go kochała więcej, niż synów. Ujrzawszy wnuka, wojewodzina odzyskała ostatecznie przytomność i teraz dopiero przypomniała sobie, jaki straszny piorun uderzył w gniazdo, w którem wyrósł ten jej najmilszy wnuk… Łzami oblała jego głowę.
– Biedny ty, biedny! – powtarzała łkając. Michał Sapieha usiłował uspokoić babkę obietnicami, że biskup przebaczy ojcu, bo sprawę mu rozjaśnią; że hetman nie wiedział o na – jeździe swoich stronników na jego dobra: skłonnym jest do skruchy i ukorzenia się przed władzą kościoła, a biskup do zgody; że on nami zacnymi postara się oczyścić tarczę, rodową, przyćmioną burzliwem usposobieniem ojca i życie całe poświęci, by imię Sapiecha dawnym blaskiem zajaśniało.
Obietnice te i pieszczoty ulubieńca sprawiły, iż wojewodzina poczęła coraz szybciej powracać do zdrowia. Wówczas Michał Sapiecha postanowił nakłonić babkę, aby udał do pięknej włości Sapiehów, zwanej W[…]Hory, otoczonej borami i przerżniętej Bystrzycą.
Wojewodzina zgodziła się, gdyż kasztelanowa Ciechanowiecka obiecała, że ją od do Wielkich Hor i pozostanie z nią razen póki ukochany wnuk Michał nie przybędzie tam z dobrą wieścią, że powaśnioie stronny pokój zawarły i klątwa została z hetmana zdjętą.
Kasztelan Ciechanowiecki przez brata swego, Konstantego, który był w dobrych stosunkach z biskupem, miał wspierać usiłowania przyjaciela swego, Michała.
ROZDZIAŁ V.
Jesień walczyła uporczywie ze słotami. Choć październik już nastał, pogodnie świeciło niebo. Wczesnego południa służba wojewodziny witebskiej otwierała wszystkie okna w zamku wielkohory by złote promienie słońca przeniknęły ciepłem swojem i rozweseliły jasnością, Onego południa wojewodzina, wsparta na raniu Aliny, szła w towarzystwie kasżtelanowej na rozścielający się przed zamkiem wirydarz, otoczony tarasem, ustrojony cyprysami i pomarańczami, piła lecące tutaj od łąk okolicznych świeże powietrze, przesycone aromatem skoszonego siana i patrzyła tęsknym wzrokiem ku gościńcowi, a patrząc, myślała o obietnicach, które uczynił jej wnuk najmilszy. Tak płynęły jej ranki, popołudnia zaś spędzała w izbie, oświeconej gorejącemi w srebrnych lichtarzach świecami woskowemi i ogrzanej płonącym na kominku ogniem.
Towarzyszące jej zawsze rankami kasztelanowa i Alina z ziół, przynoszonych pradziatwę wiejską, przygotowywały środki lecznicze, oskubywały listki niepotrzebne, odcina łodyżki i układały kwiatki na deseczkach, których miały się suszyć. Po południu kasztelanowa czytywała głośno żywoty świętych, księgi Jana Kochanowskiego, Alinka zaś hawtowała w krosnach piękną stułę, którą miała zamiar przesłać Cechnie wzamian za przywiezioną od niej przez kasztelana do Wilna.
Ciche życie wiodła teraz dziewczyna lecz nie narzekała. Mówiła nawet, iż tej ciszy, bo znużoną jeszcze się czuje po doznanych tak niedawno wrażeniach.
Pewnego poobiedzia, gdy mrok wieczorny nie pozwolił jej dłużej haftować, Alinka stanęła w oknie i poczęła wyglądać na gościniec. Liczne myśli cisnęły się do jej główki, tęsknota do swoich zbudziła się w jej sercu.
Wtem na gościńcu ukazał się jakiś punkt ciemny, który rósł, w miarę jak posuwał się ku Wielkim Horom.
Naraz Alinka zwróciła zarumienioną twarzyczkę do wojewodziny.
– Na gościńcu widać kolas aż dwie, wóz ładowny ciągnie za niemi, przed kolasami kilku konnych – rzekła.
Kasztelanowa przerwała czytanie i pośpie – odpowiadając na zadawane jej pytania, ściskała tylko mocno dłoń kasztelanowej.
Tymczasem na dziedzińcu zrobiło się gwarno: konie przybyłych gości chrapały, imci pan Zaliwa rozkazy wydawał, panowie o zdrowie wojewodziny głośno pytali. Niebawem i głuche komnaty zamku zadrgały życiem.
Zaliwa wprowadził gości do sali godowej, sam pośpieszyć chciał do wojewodziny, ale hetman go uprzedził.
– Spełniaj tutaj Waszmość powinności gospodarza – rzekł. – Ja pójdę złożyć matce czołobitność.
Gdy kroki dążącego do komnat niewieścich rozległy się, wojewodzina podniosła nagle głowę. Na czole jej wystąpiła głęboka podłużna brózla, która nadała twarzy wyraz wielce surowy; wzrok jej spoczął na oponie, kryjącej drzwi. Czekała…
Alina to na nią, to na oponę spoglądała, kasztelanowa zdawała się modlić.
Zabrzęczały wreszcie ostrogi, rozległy się pewne, szybkie kroki, czyjaś ręka odchyliła firankę i, ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich trzech, sam hetman im się ukazał. Postąpił do wojewodziny, przyklęknął u jej nóg i pochylił głowę.
– Czołem biję przed wami, miłościwa matko – rzekł. – Wieść o waszem wyzdrowieniu tak rozradowała moje serce, iż pośpieszyłem do Wielkich Hor, by uczcić jako przynależy zmartwychwstanie wasze.
– Czy waść rozgrzeszony? – spytała wojewodzina.
– Nie wspominajcie, miłościwa pani, czarnej godziny mego życia – odparł hetman, powstając z kolan. – Widzicie mnie w zdrowiu dobrej myśli, pewnego siebie, niech wam to wystarczy. Snać Bóg miłuje mnie, skoro nie dozwolił, bym stał się matkobójcą. Jutro w miejscowym kościele proboszcz odprawi dziękczynne nabożeństwo za wyzdrowienie jaśnie wielmożnej wojewodziny witebskiej. Zjedzie do nas gości sporo. Przygotowania do uczty czynić należy. Raczcie wydać rozkazy. W sali godowej czekają na was, miłościwa matko, jaśnie wielmożny hetman koronny Stanisław Jabłonowski i kasztelan Ciechanowiecki. Michna ich zabawia..
– Wróć do hetmana, Michała przyślij mi – odparła wojewodzina. – Na wnuka, ramieniu wolicie wejść do sali. Niechże się stanie wedle woli waszej – rzekł hetman, złożył ukłon i oddalił się.
Michał Sapieha pośpieszył natychmiast na wezwanie babki i wzruszony objął jej . Ona krzyż nakreśliła na jego czole.
– Jakżem rada, że was widzę – odezwała się miękkim głosem. Surowa jej twarz przy – brała teraz wyraz dziwnie słodki. – Tęskniłam za moim ulubieńcem – dodała.
I ja za wami – odparł Michał, podnosząc wzrok pełen miłości na mówiącą, poczem dodał: – Dobre nowiny przywieźliśmy: biskup Brzostawski ułagodzony, powaśnieni mają wejść w układy. Rozjaśnia się niebo nad nami.
– Bogu chwała – szepnęła wojewodzina. – Prowadźże mnie Waszmość do hetmana Jabłonowskiego. Imci pani Ciechanowiecka pono rada będzie mi towarzyszyć. Waćpanna pospiesz do szafarki i powiedz, aby wieczerza, była gotowa na szóstą.
Mówiąc te słowa, zwróciła spojrzenie na Alinę.
– Goście pewnikiem nietylko strudzeni, ale i głodni – rzekła.
– Prawie nie odpoczywaliśmy w drodze, pędziliśmy rozstawnymi końmi – odezwał się Michał Sapieha.
Z piosnką na ustach pobiegła Alina spełnić otrzymane zlecenie i sama zajęła się przygotowaniem wieczerzy. Pod jej kierunkiem służba nakryła stół w obszernej i wspanialej jadalni, rozstawiła srebra i kryształy, poczem dziewczynka pośpieszyła przystroić się do gości. Niebawem uśmiechnięta, jasna, z oczyma płonącemi ciekawością, weszła do godowej komnaty. Zajęci rozmową Michał Sapieha i Dołęga nie spostrzegli jej na razie. Ona, dygną – wszy wszystkim, usunęła się na stronę i przypatrywała uważnie dwom znajomym, żywo o czemś w tej chwili rozprawiającym. Obaj bili dorodni, obaj podobali się jej wielce, bo zdawali się być szlachetnymi, lecz piękny swój jenerała artyleryi nęcił bardziej wzrok dziewczynki…
Wtem Michał Sapieha spostrzegł ją i postąpił ku niej szybko.
– Wybaczcie, iż w komnacie wojewodziny jeno ukłonem powitałem waszmościankę rzekł, wyciągając ramię – lecz tak byłem zajęty wojewodziną…
To mówiąc, złożył na rączce dziewczynki pocałunek pełen szacunku.
– Winienem wam wdzięczność – dodał głosem wzruszonym. – Przez cały czas trwania choroby babki mojej, byliście jej aniołem kuńczym.
– Imci pan Dołęga, jako widzę, plotkarz – odparła Alinka, rzucając figlarne spojrzenie na dworzanina, który stał obok, czekając, by mógł także się przywitać.
– Bodajby wszyscy plotkarze takie plotki siali o swoich bliźnich, jakie on rozsiewał o waćpannie – odparł wesoło Michał.
– Więc wam dziękuję – rzekła Alinka, zwracając się z powitaniem do Dołęgi. – Hetman zapowiedział uczty i zabawy. Po dniach smutnych nastaną dla nas teraz i wesołe – dodała.
– A waćpanny oczka już się śmieją do onych zabaw – rzekł Dolega, śpiesząc z postaniem.
– Opowiem przeto więcej waszmościance o onych projektach hetmańskich – odezwał się Michał Sapieha. – Jutro zjedzie do nas cały tłum gości. Będziemy tańczyli cale trzy doby, a po tańcach na łowy pośpieszym tępić wilki.
– Tam mnie nie będzie – rzekła Alinka.
– Czemu? – zapytali obaj jednocześnie.
– Bałabym się.
– A gdybyśmy przyrzekli naszą opiekę?
– Pod tarczą takich rycerzy możebym się ważyła.
Wesoło upłynął wieczór dziewczynce. Z główką pełną rojeń udała się na spoczynek. Nazajutrz zbudziły ją salwy z moździerzy, ustawionych na wałach, otaczających zameczek. Siadła na łóżku, przetarła oczy i poczęła sobie przypominać wypadki z dnia minionego.
– Ach, to dziś! – zawołała naraz. Wyskoczyła z pościeli i boso tańczyć poczęła.
Wtem drzwi się rozwarły, na progu izdebki stanęła, Żentosia.
– W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! przeżegnała się. – Co też waćpanna wyrabia! Obraza Boska, grzech!
Alina przybiegła do szatnej, objęła ją ramieniem i zmusiła, by z nią okrążyła pokój.
Dobrocią swoją rozbroiła już dawno podejrzliwą niewiastę, więc Żentosia nie pogniewała się bardzo o to trzpiotostwo. Lecz uwolniwszy się z objęć dziewczynki, poprawiła skręcony w tańcu czepiec na głowie i rzekła, siląc się na powagę:
– Kasztelanowa czeka na waćpannę, a waćpanna szaleje.
– Idę natychmiast – odparła dziewczynka i poczęła ubierać się pośpiesznie.
– Czy ty wiesz, Żentosiu, że szare dni już poszły precz? – mówiła. – Nastaną znowu jasne i głośne. Oj, cieszy się serduszko moje!
I kręciła główką figlarnie, uśmiechała się, a jednocześnie bardzo śpieszyła. Ze słowami:
– Trzpiot, trzpiot z waszmościanki! – Żentosia zwolna oddaliła się. Alina niebawem dogoniła ją, a nawet wyprzedziła i weszła pierwsza do kasztelanowej.
– Oto jestem – rzekła.
– Przybierz waćpanna teraz na siebie strój błękitny: pojedziemy na radosne nabożeństwo – rzekła do niej kasztelanowa. – W stroju tym pozostaniesz do obiadu, do tańców zaś przebierzesz się – jak, o tem później się dowiesz.
– Stanie się według waszego rozkazu, miłościwa pani – odparła Alinka, dygnąwszy powtórnie.
Proszony w imieniu wojewodziny proboszcz miejscowego kościoła wystąpił ze Mszą solenna, na którą z brzaskiem słońca zjechało wiele gości do Wielkich Hor, gdzie zmienili szaty podróżne, poczem z miejscowymi na nabożeństwo pośpieszyli.
Pewna będąc, że klątwa z syna została zdjęta, wojewodzina przybrała szatę najparadniejszą i wybrała się do kościoła ze starszym synem, Benedyktem, oraz wnukami, Jerzym i Michałem. Kazimierz Sapieha oświadczył, iż musi pozostać w domu, bo nie wszyscy oczekiwani już przybyli. Z hardo podniesioną głową witał on na progu sieni przybywających i podnosił na ich cześć napełnione winem kielichy.
Około jedenastej godziny powrócili pobożni z kościoła i do śniadania zasiedli, poczem rozdzieliło się towarzystwo. 'Mężczyźni zabawiali się grą w kostki i szachy, niektórzy w karty, kobiety gawędą.
Zwoławszy wnuków i nieletnie wnuczki a sporo dziatwy zjechało do Wielkich Hor, wojewodzina poprowadziła ich do sali, zwanej portretową, której ściany wizerunki przodków zdobiły.
Dwóch miała najmilszych wnuków: Michała, który właśnie w tej chwili pomagał ojcu panów, zabawiać i Kazimierza, liczącego dopiero lat dziewięć; tego za rękę ujęła.
– Pierwszy raz jesteś w Wielkich Horach, poznaj swoich przodków – rzekła do niego. – – Chciałabym, żebyś, jak twój brat stryjeczny, czcił cnoty ojców, zdobywał je sobie, a wad strzegł się.
To powiedziawszy, zatrzymała się przed portretem, przedstawiającym męża w pełnej zbroi, w szubie wspaniałej, spiętej złotą klamrą.
– To twój pradziad – rzekła – Lew Sapieha. Do dziś dnia pamięć jego jest szanowaną na ziemi, na której się urodził. Żył on, by braciom swoim dolę ułatwiać. Był człowiekiem wielkiego serca i wielkiego rozumu, pracował wytrwale całe życie. Sil, pieniędzy i czasu nie żałował nigdy dla dobra publicznego: własnym kosztem wspomógł akademię, własnem staraniem urządził trybunały, własną piersią zasłaniał Rzeczpospolitą, ilekroć tego potrzebowała… Ten drugi – dodała, przechodząc do portretu, przedstawiającego męża w pełnej zbroi – to twój pradziad, Jan Sapieha, hetman waleczny. Drżeli na dźwięk jego imienia, Szwedzi, którzy za panowania Jana Kazimierza spokój naszego kraju zakłócali. Ten trzeci to twój dziad, Jan Paweł Sapieha, wojewoda Witebski. Dzielny był to również rycerz, walczył odważnie pod chorągwią swego ojca, hetmana:, a potem już na czele własnego oddziału. Gdy z wyprawy po – wracał do domu, szlachta porwała jego karocę na ramiona i zaniosła do zamku. Patrzałam z tego tarasu na jego tryumf.
Gdy to mówiła, smętna zaduma rozlała się po jej twarzy, a oczy łzami świeciły.
Przeszli następnie do czwartego portretu. Teraz ciche westchnienie wyrwało się z jej ust.
– Twój stryj, a mój syn najstarszy – rzekła głęboko smutnym głosem. – Pobożnym był wielce i walecznym także, walczył też za wiarę. Ranami okryty powrócił z pod Wiednia, gdzie bił się z nieprzyjaciołmi Krzyża. Umarł na moich rękach.
Dwie ciche łzy stoczyły się po policzkach matrony.
– Czemu ty właśnie wyprzedziłeś mnie? – szepnęła. – Tak się tobą chlubiłam i śmierć zabrała mi ciebie.
Kazik przytulił się do niej.
– Nie płacz, babuniu – rzekł. – Jak duży urosnę, chlubić się mną będziesz.
– Czy ja tego doczekam? – odparła głosem zwątpienia wojewodzina.
– Czy ojciec mój walczył już kiedy, zasłużył się swej ziemi szablą? – badał dalej chłopiec.
– Ojciec twój służy braciom i krajowi rozumem – odparła wojewodzina.
– A hetman, stryj Kazimierz?
Na czoło wojewodziny wystąpiła znowu chmura. Zwróciła się do Aliny.
– Poprowadź waćpanna dzieci do sadu – rzekła. – Dzień jasny, słońce świeci. Niech pobiegają, lecz bacz, by kożuszki pobrały na siebie.
Alina dygnęła.
– Stanie się według waszej woli, miłościwa pani – rzekła, skinęła na dziatwę i opuściła salę portretową, otoczona gromadką.
Zaraz po obiedzie kasztelanowa wezwała Alinę do siebie i kazała Żentosi zająć się jej strojem.
Dziwnie zręczną była Żentosia w tych sprawach: w niespełna pół godziny ustawiła na głowie dziewczynki na kilka cali wysoką fryzurę, poczem osypała błyszczącym pudrem.
– Będziesz waszmościanka przebraną dzisiaj za królowę zimy – odezwała się kasztelanowa. – Ów puder ma imitować kryształki lodowe, biała szata – śnieg.
I w istocie, gdy wieczorem ukazała się Alina w gorejącej od sztucznych świateł gościnnej sali, natłoczonej już bardzo, szept ogólny obiegł komnatę:
– Królowa zimy!
– Srogiej miny ta pani jakoś nie ma – rzekł Michał Sapieha.
A zbliżywszy się do dziewczynki, dodał:
– Śmiem ufać, potężna władczym, że nie umorzysz w tym roku nikogo w naszych siołach głodem, nikogo swoim uściskiem nie zamrozisz.
– Każe rodzić ziemi pod śniegiem słodkie jagody dla głodnych – odparła Alinka. W każdym płateczku śniegu słówko pociechy dla smutnych przysyłać będę; a sople lodu, strojące chaty kmiece, będą, w tym roku zawierać w sobie napój pokrzepiający dla starców i chorych.
– Złota dziewczyna! – szepnął Dołęga sam do siebie.
Sapieha zgiął się prawie do ziemi.
– Takiej królowej gotów jestem służyć do śmierci – oświadczył.
Wtem szyby zadrżały.
– Kulig! kulig! – dało się słyszeć za oknami.
Michał i Dolega pośpieszyli witać jadących.
Niebo, jakby chcąc dogodzić gościom Wielkich Hor, całą noc sypało śniegiem. Gościniec wysłany był miękkim puchem. Sanie sunęły równo i szybko, jak strzały. Hajducy na koniach, z pochodniami w ręku, torowali drogę jadącym, a wołaniem: "Kulig! kulig"! oznajmiali, w jakim celu śpieszy liczna drużyną.
Niebawem głośno zrobiło się w sali. Powitania serdeczne, głośne pocałunki było tylko słychać przez chwilę. Potem rozpoczęły się tańce. Znużona, lecz olśniona zabawą, udała się Alinka o świcie na spoczynek; przespawszy trzy godziny zaledwie, zerwała się z pościeli, przybrała na siebie błękitną sukienkę modną, sznurowaną z bawetem, wyciętą u szyi, którą przysłoniła jedwabną chusteczką, w fartuszku muślinowym, rąbkowanym, pośpieszyła pomódz wojewodzinie częstować gości.
Trzy dni trwały tańce, przeplatane innemi rozrywkami: dla odpoczynku układano i odgadywano szarady, śpiewano chórem, lub uzdolnieni popisywali się śpiewem solowym, a także grą na gitarze.
Nareszcie panie z dziatwą rozjeżdżać się zaczęły. Panowie pozostali; dochodziły Alinkę szepty, iż radzić mają z hetmanem; głośno opowiadano, że jakieś ogromne wilczysko, może wilkołak niepokoi ludność kmiecą, więc hetman postanowił urządzić wielką obławę na potwora. Panowie czyścili broń, wydawali służbie rozkazy. Alinka co chwila podnosiła wzrok na kasztelanową.
– Waćpanna masz jakąś prośbę do mnie, mów otwarcie – rzekła do niej piękna pani.
– Wybierzcie się, miłościwa pani, na łowy. Imci panowie Michał Sapieha i Szymon Dołęga obiecali mi opiekę. Takam ciekawa owych łowów!
– Jam też ciekawa – odparła kasztelanowa. – Kasztelan nie przeciwny, pojedziemy zatem.
Dziewczynka pochyliła się do jej kolan z podziękowaniem.
Pogodnie świeciło słońce, gdy nazajutrz cztery pary sani zajechały przed sień zamku. Ruszyła wesoła drużyna ku okolicznym borom, głuchym i ciemnym.
Przodem na koniach dążyło ośmiu hajduków uzbrojonych w oszczepy, potem łowczy hetmana, leśnik i kilku kmieci na tak zwanych rozwalinach, do których przywiązali z tyłu na grubym postronku prosię, aby kwikiem zwabiło wilka z głębi boru. Ci wszyscy uzbrojeni byli w strzelby i krótkie topory utkwione za pasem.
Za tymi dopiero jechali panowie: dwaj hetmani, Jabłonowski i Sapieha, razem; starszy syn hetmana, Jerzy, im towarzyszył. W drugich saniach dążyła kasztelanowa Ciechanowiecka z mężem i bratem kasztelana, imci panem Konstantym Ciechanowieckim. Koło nich na koniach jechało czterech z okolicznej szlachty. W trzecich – Alina pod opieką Michała Sapiehy i Dołęgi, otoczona również konnymi. W ostatnich zaś Załiwa z całym zastępem dworzan wojewodziny.
Alina uprosiła, iż panowie pozwolili jej trzymać wodze konia. Mróz umalował jej twarzyczkę ślicznymi rumieńcami, czarnym oczom jeszcze żywszego blasku dodał. Z pod kołpaczka gronostajowego wymykały się figlarne loczki i zaglądały do jej ocząt. Granatowy kubrak, futrem podbity, dobrze ją otulał; ręce miała zaopatrzone w ciepłe rękawice. Nie czuła zimna. Zręczny bułanek, chluba stadniny sapieżyńskiej, zdawał się rozumieć, że prowadzi go dłoń słaba, bo chociaż biegł śpiesznie, nie wyrywał się jednak.Śnieg, zaścielający pola, świecił, jak biała szata brylantami zasiana. Zdala widziany bór. nie przerażał dziś posępnem wejrzeniem. I on godowo się ustroił. Alinka, zachwycona widokiem, zapomniała o niebezpieczeństwie.
– Pięknie, o jak pięknie tutaj! – wolała od czasu do czasu, rozglądając się dokoła.
Poczem zwracała twarzyczkę do towarzyszy.
– Czemu waszmościowie nie wtórujecie temu wołaniu? – pytała.
– My podziwiamy odważną Dyanę, która nas wiedzie na łowy – odparł Dolega.
– Tej nie Ciekawam, bom z łaski Boga najwyższego chrześcijanką – rzekła z uśmiechem Alina.
Wtem bułanek zarżał i w bok skoczył.
– Baczność! – odezwał się Michał Sapieha i lejce odebrał z rąk dziewczynki. – Nieprzyjaciel blizko. Błagam waszmościankę, siądźcie cichutko.
To powiedziawszy, lejce powierzył woźnicy. Alina natychmiast spoważniała. Panowie broń przygotowali. Z głębi boru dochodziło przeciągle wycie.
– Czy mocno bije strachem serce waszmościanki? – zapytał Dolega, chyląc się troskliwie nad Aliną.
– Bije jeno ciekawością – odparła śmiało.
Wycie wilka rozległo się w tej chwili głośniej. Zawtórował mu też głośniej kwik prosięcia; nieszczęśliwa ofiara musiała czuć grożące jej niebezpieczeństwo. Przodem jadące sanki zatrzymały się, a za niemi wszystkie inne. Konie głośno chrapały, tylko ludzie milczeli. Wszystkich spojrzenia z wyrazem niepokoju lub niecierpliwości skierowane były w stronę boru…
Wreszcie z pomiędzy pni sosen białych dzisiaj wysunął się kańczasty łeb, o błyszczących ślepiach, z paszczą rozwartą.
Strzały zahuczały, lecz, niestety, żaden pocisk trafnym nie był. Rozdrażniony wilk wypadł z boru i począł biedz ku dalszym sankom. Spostrzegła to kasztelanowa i krzyknęła:
– Boże miłosierny.
– Nie alarmuj myśliwych, mościa pani – szepnął do niej mąż. – Nam przytomność umysłu potrzebna.
Kasztelanowa ucichła. Alina tylko pobladła. Strzały zagrzmiały powtórnie i znowu bez – skutecznie. Potwór dopadł do sanek Aliny i wspiął się dwoma łapami na nie z tyłu.
Michał Sapieha i Dołęga zwrócili do niego lufy swojej broni.
Aliny oczy zabłysły, schwyciła pistolet, tkwiący za pasem Dołęgi, i również zwróciła broń na nieprzyjaciela.
Kilkakrotny huk dał się słyszeć. Tym razem okrzyk tryumfu odpowiedział strzałom. Wilk zawył przeraźliwie, zadrżał i powalił się na ziemię.
– Wiwat Michał Sapieha i Szymon Dołęga! – leciało od innych sani.
– Wiwat imci panna Rawska! – huknął Dołęga.
Alinka zmieszana spuściła oczy.
– Alboż to ja? – szepnęła.
– A któż strzelał? – wołali panowie.
– Czyżbym celnie pocisk posłała? – pytała dziewczynka.
– Trzy kule tkwią w potworze. Która jest pociskiem waszmościanki, o tem później się przekonamy – odparł Dołęga.
Służba już zbliżała się do potwora, broczącego ciemną posoką i przeniosła go do rozwaliny.
– Próbujmy dalej szczęścia – odezwało się kilka głosów.
– Próbujmy, próbujmy! – potwierdził zgodny chór to żądanie.
Lecz cóż to za tętent rozległ się w dali?
Wszyscy umilkli, zwrócili spojrzenia w stronę, z której przyjechali: jakiś goniec zdawał się ku nim śpieszyć.
– Imci pan Łowejko – szepnęła Alina, która poznała jednego ze starych dworzan wojewodziny.
Po twarzy hetmana Sapiehy przebiegł niepokój i udzielił się innym. Nikt z miejsca się nic ruszył.
Zdyszany, bez tchu prawie imci pan Łowejko, dawny koniuszy Jana Pawia Sapiehy, osadził rumaka, okrytego białą pianą, przed sankami hetmana.
– Jaśnie wielmożna wojewodzina leży nieprzytomna – rzekł.
– Bez przyczyny zaniemogła? – zapytał Kazimierz Sapieha, ściągając brwi.
– Była w sieni zamkowej, gdy wpadł z Białynicz poseł niefortunnej wieści – odparł Łowejko.
– Jakaż to wieść? – zapytało kilka głosów.
– Jegomość król, jako wszystkim nam wiadomo, ściągnął swoje wojska z Saksonii i do nas je przysłał, bo mu potrzebne do wojny, którą prowadzić zamierza – począł opowiadać Łowejko. – Sasi rabować poczęli dwory i chaty, dopuszczali się coraz nowych gwałtów. Szlachta oskarżyła was, hetmanie, że to z waszego poduszczenia; oskarżyła was jeszcze o gorsze czyny, iż spaliliście dekret ekskomunikacyjny; że klątwa z was nie zdjęta, a wy naigrawacie się z tego, więc stronnictwo wam nieprzychylne uzbroiło się na nowo, wpadło do Bialynicz i rabuje, pali, niszczy wasze mienie.
Posiniałą z gniewu twarz hetmana, podniósł w górę pieść,
– Odpłacę ja im! – krzyknął. – Kto przyjacielem moim, ten ze mną dziś jeszcze do Białynicz pośpieszy!
Wtem przystąpił do niego młodszy syn, Michał.
– Panie ojcze, toć chmura wisi nad naszym krajem. Lada dzień, Karol przekroczy nasze granice. Czyż godzi się dzisiaj dla spraw prywatnych ogołacać Rzeczpospolitą z rąk zdolnych do walki z wrogiem? – mówił tonem perswazyi. – Pojadę z imci panem Ciechanowieckim do Białynicz i w imieniu waszem podyktuję warunki pokoju.
Z oczu hetmana posypały się iskry gniewu.
– Tchórz przez waszmości przemawia, tchórz nikczemny, bo przybrał na siebie kłamliwą szatę miłości pokoju i kraju – odparł.
Michał oblał się krwią, potem pobladł śmiertelnie. Dłoń jego mimowoli spoczęła na rękojeści szabli, wargi się ścięły, z oczu wybiegły błyskawice posępne.
Chwilę stał groźny, milczący. Widocznem było że toczy z sobą walkę ciężką i boleśna. Wszystkie twarze wyrażały przerażenie. Sam hetman był blady i niespokojny. Nareszcie ciężkie westchnienie wydarło się z ust młodzieńca, spuścił oczy.
– Pośpieszę do wojewodziny i u jej łoża czekać będę waszych rozkazów, miłościwy hetmanie – rzekł stłumionym głosem.
Teraz wszystkie spojrzenia zwróciły się na niego z wyraźnem współczuciem. On tego nie widział, posunął się do swoich sanek.
– Wracam do zamku – rzekł do Aliny.
– I ja tam będę potrzebną – odparła dziewczynka.
On spojrzał na nią wahająco.
– Me gardzicie tchórzem? – rzekł tonem pytania.
– Gdyście na wilka razem z imci panem Dołęgą ramiona uzbrojone podnieśli, rzekłam: Bohaterzy – odparła Alinka, – Teraz mówię sobie: Ten ci jeszcze większy bohater, kto w sobie potrafił zdusić potwora.
– Ja do was się przysiada.
Z temi słowami zbliżyła się do nich kasztelanowa.
Dolega kazał woźnicy zejść z sani, sam wodze ujął w ręce, Pomieścili się we czworo. Bułanek łbem poruszył i lekkie saneczki pominęły, jak strzała, po puszystym kobiercu gościńca.
Wojewodzina już odzyskała przytomność i poznała wnuka. Wyciągnęła do niego ramiona.
– Bóg w miłosierdzia Swojem nieprzebrany dozwolił mi odzyskać jasność umysłu, aby pobłogosławić cię i rad udzielić na drogę życia – odezwała się słabym głosem.
Michał ukląkł przy łożu, a ona dłoń na jego głowie położyła. Alina i kasztelanowa zatrzymały się w głębi komnaty.
– Niezgoda bratnia to przepaść, która najpotężniejsze państwa pochłonęła – poczęła mówić głosem uroczystym wojewodzina. – Czytaj dzieje starożytnych, a przekonasz się o prawdzie słów moich… Bądź siewcą pokoju i miłości, bądź opiekunem młodszej braci i dźwigaj ją, aby na obrońców dobra, ogólnego wyróść mogła. Strzeż się grzechów, które nas gubią: sobkostwa, lenistwa i zbytku. Przyrzeknij mi, że pracować będziesz usilnie nad zgodą powszechną.
– Co będzie w mej mocy, to uczynię – odparł Michał, chyląc głowę. – Przysięgam w tej chwili uroczystej, że raczej życie postradam, niż krwią bratnią się splamię.
– Panie wszechmogący, czuwaj nad nim, strzeż jego myśli i czynności! – rzekła wojewodzina, kreśląc krzyż nad głową klęczącego – O mnie zapomnij teraz, sprawy publiczne ważniejsze dla ciebie – dodała. – Idź i czyń, jakeś przyrzekł: co w mocy twojej… Mnie opieki nie zbraknie tutaj.
To powiedziawszy, zwróciła, spojrzenie na kasztelanową i Alinę.
– Wszakże nie odstąpicie mnie w tej ciężkiej chwili? – zapytała.
One zbliżyły się jednocześnie.
– Nie odjedziemy stąd, dopóki nie odzyskacie zdrowia – rzekła kasztelanowa.
Po wesołych dniach smutne znowu nastały, lecz z ust Aliny ani jedna skarga nie wybiegła. Dzieweczka zdawała się z całą ochotą spełniać nużące posługi. Śledziła uważnie wyraz twarzy kasztelanowej, czytała z jej oczu polecenia, i cicho, na palcach, lekko, jak duch błogosławiony, z coraz nową ulgą do chorej śpieszyła: to podawała kubek chłodzącego napoju spieczonym jej wargom, to zmoczony w zimnej wodzie płat płótna kładła na jej rozpalonej głowie, to stygnące nogi ciepło zakrywała.
Dzień zwolna upływał. Wojewodzina zapadła teraz w senność. Nie przywoływała nikogo, niczego nie żądała. Mimo to pani Ciechanowiecka i Alinka nie odstępowały jej ani na chwilę. Zachodzące słońce wcisnęło się krwawą smugą przez okratowane okna do wnętrza izby i ponury blask jej nadało. One przypominały sobie słowa Łowejki i w myśli pytały siebie: Czy komu z drużyny myśliwskiej było wiadomem, że klątwa jest jeszcze nie zdjęta z hetmana, że on dopuścił się tak karygodnego czynu, iż podarł dekret ekskomunikacyjny? Alina pewną była, iż dla syna jego Michała wieść ta była piorunującą.
Wtem na dziedzińcu rozległo się parskanie koni i tętent kopyt, oraz nawoływania panów.
To drużyna myśliwska powracała.
Wojewodzina otworzyła oczy. Błędne było jej spojrzenie.
– Michał, Michał! – wyrzekła kilkakrotnie z jękiem.
Alinę dreszcz przeszedł. Zasłoniła twarz dłońmi.
– Boże, zmiłuj się! – szepnęła.
Kasztelanowa zbliżyła się do chorej.
– Jeśli żądacie widzieć wnuka, poślę po niego – rzekła. – Może jeszcze jest w zamku.
Lecz nie otrzymała żadnej odpowiedzi.
Po krótkiej naradzie z panami, odbytej pod borem, hetman do zamku pośpieszył. Michał zajęty był właśnie pisaniem jakiegoś ważnego listu, gdy Dołęga zakołatał do drzwi jego pokoju.
– Hetman przysyła wam, miłościwy panie, przez usta moje zlecenie, abyście pod Okielniki na czele zbrojnego hufca podążyli natychmiast i silą zmusili przeciwnika do posłuszeństwa – odezwał się zmienionym głosem.
Michał ściągnął brwi i podarł pisany list w drobne szczątki.
– Wola miłościwego hetmana dla mnie rozkazem – odparł powstając.
– Więc z orężem uderzycie na braci? – zapytał Dolega, a w glosie jego brzmiał żal.
Michał Sapieha spojrzał mu głęboko w oczy.
– Na czele zbrojnego hufca pojadę do Okielnik, lecz jaką silą zmogę wroga, o to niechaj mnie nikt nie pyta w Wielkich Horach – odparł.
Rozjaśniła się twarz Dołęgi.
– Nie odstąpię was – rzekł.
Młody Sapieha wyciągnął do niego rękę.
– Wierny mój druhu – szepnął wzruszonym głosem.
W oczach obudwu łzy świeciły, gdy ściskali sobie dłonie.
W chwilę potem tętent i chrapanie koni oznajmiły siedzącym w sypialni chorej, że jakaś drużyna opuszcza zamek.
Alina zbliżyła się do okna i ujrzała zbrojny hufiec, a na jego czele Michała Sapiehę w towarzystwie Dołęgi i kasztelana Ciechanowieckiego. Wzrok jej podniósł się do nieba.
– Boże, zmiłuj się! – szepnęła, Hetman pozostał jeszcze dni parę w zamku, lecz z matką nie widział się wcale. Coś go zawsze zatrzymywało, ilekroć zwrócił kro – ki do jej komnaty: nie odważył się ani razu progu przestąpić. Przez starszego syna i brata dowiadywał się tylko o stanie jej zdrowia.
Wojewodzina zapadła znowu w pierwotną niemoc: budziła się chwilami, nieprzytomnym wzrokiem wodziła po pokoju, zdawała się kogoś szukać, lecz nie przywoływała nikogo. Lekarz miejscowy nie taił, że stan jest groźny.
Nareszcie i hetman opuścił Wielkie Hory, a z nim starszy syn jego Jerzy i liczna drużyna panów, która zjechała była na łowy do tutejszych kniei. Brat hetmana, Benedykt, zabawił jeszcze tydzień; lecz nie widząc zmiany w zdrowiu matki, oznajmił pewnego dnia kasztelanowej, że musi oddalić się na miesiąc i prosił ją, by czekała na jego powrót i nic opuszczała wojewodziny.
Kasztelanowa przyrzekła, lubo serce rwało się jej do domu, gdzie dziatwa tęskniła za nią. Lecz spokojną była o chłopięta: dwie babki rodzone nad nimi czuwały.
Pewnego poobiedzia, gdy Alina odpoczywała w gabinecie, znajdującym się tuż przy pokoju chorej, i myślą pobiegła w przeszłość, przypominając sobie pędzone w domu matki dni ciche, bez uciech gwarnych i gromów ogłuszających, jednostajne i pracowite, a przecież wesołe i słodkie, usłyszała naraz lecący do okna z dziedzińca jakiś hałas niewyraźny, a… potem niebawem krzątanie się czyjeś w dal – szych komnatach zamku. Tak przywykła już od miesiąca do głuchej i posępnej ciszy, która ją otaczała, iż doznała w pierwszej chwili niepokoju, lecz trwało to zaledwie jedną przelotną sekundę.
– Pewnikiem jaśnie wielmożny Benedykt Sapieha powrócił – rzekła samu do siebie. – Może pojedziem do Boczejkowa.
Za ostatnią myśl zgromiła się jednak natychmiast. – Jakże jechać, gdy wojewodzinie jeszcze nie lepiej; toć w lewej ręce i lewej nodze władzy nie odzyskała i umysł ma niezupełnie przytomny.
Z takiemi myślami podążyła do dalszych komnat. Czy niepokój, czy ciekawość, czy gościnność ją tam pchały – nie umiałaby powiedzieć.
Słuch nie omylił dziewczynki: coraz wyraźniejszy gwar dochodził do niej. Słyszała teraz kroki biegających dworzan, glos Zaliwy, wydający jakieś rozkazy, jak z tonu głosu jego sądziła, i Łowejki, drżący wyraźnie wzruszeniem. Więc przystanęła, by uchwycić choć jeden wyraz.
– Tędy, tędy nieście za mną – usłyszała mówiącego Łowejkę.
– Mości panie Zaliwo, po lekarza ślijcie – ktoś inny się odezwał, a dziewczynce się zdało, iż poznała glos Dołęgi. Serce poczęło jej bić w piersiach trwogą nieokreśloną.
– Już posłałem – odparł Zaliwa. – Głową mu podtrzymajcie, mości panie Dołęgo, nadto leci w tył.
– Pomóżcie mi Waszmość – odparł dworzanin.
Alinka podniosła rękę do czoła, jakgdyby chcąc zbudzić się ze snu przykrego.
Wtem dobiegł ją jęk bolesny. Oprzytomniała nagle. Nie wątpiła teraz, że nie śni, że to wszystko, co słyszy, dzieje się na jawie; że w jęku poznała głos dobrze jej znajomy.
– Boże, zmiłuj się nad nami! – zawołała i poczęła biedz na dół po wschodach, bez pamięci, bez tchu.
Wtem ktoś zagrodził jej drogę, podniosła wzrok i poznała z trudnością Dołęgę: stał przed nią z rozpostartemi ramionami, zmieniony, bardzo.
– Wróć waszmościanka do wojewodziny – przemówił do niej proszącym tonem.
Lecz Alina odsunęła go rozkazującym ruchem ręki i poszła dalej. Raptem zatrzymała się.
– Boże miłosierny! – szepnęła.
I blada, jak lilijka, załamała ręce. Na wschodach, wiodących z parteru na piętro, ujrzała czterech ludzi, którzy dźwigali jakiś ciężar. Wiódł ich Zaliwa. Z oczu dziewczynki potoczyły się łzy: ludzie owi dźwigali Michała Sapiehę, broczącego krwią. Lewa jego ręka aż do łokcia była ucięta, z czerwonej głębokiej kresy na czole krew się sączyła. Tłumiąc łkanie, które ściskało jej gardło, zawróciła za nimi i weszła aż do komnaty, w której Zaliwa kazał złożyć na kanapie niedającego znaku życia. Tu przyklękła obok.
– Jakie to straszne, jakie to straszne! – z jękiem powtarzała. – A przysiągłeś, że walczyć z braćmi nie będziesz i w walce zginąłeś…
Skargi jej zbudziły nieprzytomnego. Zrozumiał ostatnie wyrazy, otworzył oczy.
– Szymonie! – szepnął.
Dolega stał opodal. Zbliżył się natychmiast.
Michał ujął jego rękę.
– Powiedz jej i babce wszystko, jak było – rzekł ledwo dosłyszalnym głosem. – Chcę czystym pozostać w ich pamięci… matki nie mam.
To powiedziawszy, zamknął oczy. Ojca nie wspomniał. Znowu leżał bezwładny i milczący.
Dołęga pochylił się nad nim, chwilę tak stał, z ręką do jego piersi przyłożoną, poczem zwrócił się do obecnych.
– Zmówmy pacierz za umarłego – rzekł głośno.
Z piersi Aliny wydarły się żałosne szlochania. Stłumiła je wszakże natychmiast i zaczęła powtarzać za Dołęgą litanię za umarłych. Gdy skończyli, Dołęga podał jej ramię.
– Wróćcie, waszmościanko, do wojewodziny – rzekł. – Odprowadzę was. My ubraniem nieboszczyka zająć się musimy. Teraz niechaj wam wystarczy to, co powiem: Zginął niesprawiedliwie. Przemawiał, jak do braci, zachęcał ich do zgody – oni go zarąbali.
Tu westchnął i dodał:
– Byli rozjątrzeni postępowaniem hetmana… nie wiedzieli, co czynią.
Alina wsparła się na jego ramieniu.
– Do kasztelanowej izby się wsunę – szepnęła. – Lękam się, by zapłakana moja twarz wojewodziny nie zaniepokoiła.
Nazajutrz odbył się cichy pogrzeb Michała Sapiehy. Za trumną jego Benedykt Sapieha prowadził kasztelanową Ciechanowiecką, a Szymon Dołęga Alinę.
Dziewczynka nie szlochała dziś, ale dziwnie zmienioną wydała się wszystkim: nie było to już dziecko…
Niebawem drugą trumnę mieszkańcy Hor ponieśli na cmentarz miejscowy: nie przeżyła długo śmierci ukochanego wnuka wojewodzina. Nikt nie umiałby napewno powiedzieć, czy wiedziała o jego śmierci. To tylko opowiadali ci, którzy łoża jej nie odstępowali, że gdy dzwon żałobny zajęczał w kościele, wojewodzina otworzyła oczy i krzyknęła: Michał!
Poczem wyciągnęła ramiona, jak gdyby chciała komuś błogosławić, czy objąć uściskiem; chwile z wyrazem wielkiej miłości patrzyła w przestrzeń, nareszcie westchnęła i było to jej ostatnie westchnienie.
O jej wnuku pewniejsze rzeczy powtarzano z wielkiem współczuciem i uwielbieniem dla zamordowanego.
Szymon Dołęga opowiedział wszystkim, że hetman dogonił wysłanego przodem do Okielnik syna i połączył się z nim. Pewnego wieczora, gdy odpoczywali po całodziennym marszu, goniec, przodem wysłany, przyniósł wiadomość, że nieprzyjaciel znajduje się w tej chwili w Łyniszkach.
Michał zwrócił się przeto do ojca i rzekł:
– Przodem pojadę. A hetman odparł:
– Wiadome mi waści zamiary: miasto orężem walczyć, chcesz językiem, miasto wodzem być – adwokatem… Zabraniam waszmości mnie wyprzedzać.
I ruszyli razem.
W drodze wszakże zatrzymać się hetman był zmuszony: zabiegł mu drogę referendarz koronny Szembek, wysłany przez króla jegomości z poleceniem, by zatrzymać hetmana, a także Konstanty Ciechanowiecki, który śpię – szyi od biskupa Brzostowskiego z wezwaniem, by hetman ułożone punkta zgody podpisał, lecz hetman hardo odpowiedział:
– Punktami podyktowane podpiszę armatami…
Poczem za synem pogonił, doścignął go i zaczepił pierwszy nieprzyjaciela, wysłanego przez Ogińskiego. Walka zacięta zawrzała. Wtem ktoś krzyknął:
– Hetman w niebezpieczeństwie! Porwali go ludzie Ogińskiego!…
Posłyszał to Michał, spiął konia ostrogą i rzucił się na ratunek ojcu; hetman został oswobodzony. Michał szablę schował i począł przemawiać do uzbrojonych, wzywając do zgody. Lecz krzyki nienawiści zagłuszyły jego słowa. Zginął, jak męczennik.
Na pogrzeb wojewodziny zjechali licznie sąsiedzi i krewni, gdyż Benedykt rozesłał listy zapraszające i czekał z żałobną uroczystością, dopóki nie zjadą, więc długi orszak dążył tym razem z zamku Wielkich Hor za trumną; lecz ci, co go składali, wspominali i wnuka jej Michała z żalem serdecznym.
– Szkoda go – mówili. – Kraj stracił w nim męża zacnego i dzielnego.
– Czemu Bóg zabrał nam tego, który mógł służyć braciom pożytecznie, a ostawił krzewiciela nieszczęść? – dodawali drudzy.
– Ten pokutę winien odbyć pierwej tu na ziemi, aby dusza jego do piekła, nie poszła – odezwał się ktoś ze starszych.
Wróciwszy z pogrzebu wojewodziny, panowie zasiedli do stypy, panie zaś rozeszły się do swoich komnat.
Alinie kasztelanowa jeszcze rano zapowiedziała, aby po pogrzebie zajęła się przygotowaniem do podróży, gdyż zaraz nazajutrz do Boczejkowa podążą.
– Wola, wasza będzie spełniona – odparła Alina, nie pytając serca, gdzie chętniejby podążyło: do matki, czy w obce strony.
Ogarnęła dziewczynkę po tych wszystkich strasznych gromach, jakie spadły na dom Sapiehów, dziwna apatya. Przygotowawszy się do podróży, usiadła w jednej z dalszych komnat zamku i patrzała w dal, tonącą w mgle wieczora. Na, szarem tle widnokręgu rysowały się niewyraźne kształty drzew i płotów, okalających siedziby kmiece, a w myśli jej równie niewyraźnie przesuwały się wspomnienia przebytych wrażeń i pragnienia jej duszy znękanej.
Tylko jeden obraz od czasu do czasu zarysowywał się wyraźniej w jej zamglonej wielkim smutkiem duszy. Wówczas zgasłe jej oczy nabierały blasku i źrenice rozszerzały się. Chwilowo zdawało się jej, że tam, w tej dali głębokiej, na którą patrzy z okna, pod czarnym borem wyrasta postać pięknego młodzieńca, z hardo podniesioną głową stojącego przed własnym ojcem, z oczyma płonącemi oburzeniem, z ustami zaciśniętemi, i zapominając o rzeczywistości, Alina drży, aby te usta nie wymówiły słów, których młodzieniec żałować potem będzie, i modli się za niego. Lecz siła woli zwycięża złe uczucia, wyraz tryumfu rozjaśnia zbuntowane czoło i aureolą owiewa postać młodzieńca, który roztapia się w mgle Wieczora. Alina patrzy dalej tęskno i czeka, by widzenie powtórzyło się raz jeszcze.
Z sąsiednich komnat dochodzą glosy ucztujących na stypie. Ona ich nie słyszy. Z innych pokojów dolatują szepty pań, lub bieganie służących, ale i te nie budzą jej z myśli niewyraźnych; nie słyszała nawet tego, jak panowie, odsunąwszy z hałasem krzesła od stołu, rozeszli się w różne strony zamku; salę biesiadną cisza zaległa – ona tego nie spostrzegła. Nie zauważyła też, że ktoś ze służby zapalił świece, tkwiące w siedmioramiennym świeczniku, stojącym opodal okna, przy którem siedziała zadumana; że parę razy ktoś przeszedł przez komnatę i bacznie się jej przypatrywał. Zbudził ją dopiero głos Dołęgi, który, zbliżywszy się do niej, rzekł:
– Na tej ziemi dziwnie się wszystko plecie. Radość i smutek często idą razem. Oto ja ocieram łzy po najlepszym z panów, który był mi przyjacielem, i po najlepszej z pań, która matką mnie sierocie od lat dziesięciu była, a jednocześnie zakwita w mem sercu nadzieja jasnej przyszłości, i z tą nadzieją przychodzę pochwalić się waszmościance… Synowie wojewodziny oświadczyli mi, iż matka ich zapisała mi wioseczkę ładną i urodzajną, lesistą i miodem płynącą. Otóżem dziedzic najniespodziewaniej.
Mrużąc oczy, jakby jej było trudno słowa rozumieć, wysłuchała tej mowy Alina.
Dołęga, skończywszy, wzrok pytający na niej zatrzymał. Czekał odpowiedzi. Ona chwilę milczała.
– Szczęść wam Boże – odparła wreszcie obojętnie.
Dołęga zmiesza! się, złożył jej ukłon niezgrabny i oddalił się.
– Ot głupiec ze mnie – rzekł, uderzywszy się w czoło, gdy wszedł do swej izby. – Nietylko głupiec ale nieszlachetny. Nie umiałem uszanować jej cierpienia; zaświeciłem w jej oczy pełne smutku własną radością, jakby na drwiny z jej bólu… Toć trzeba pozwolić jej przetrawić nieszczęście, współczuć z nią… Oj, głupiec ze mnie!
I do świtu przechadzał się nierad z siebie, niespokojny o to, jakie następstwa pociągnie jego nierozwaga.
Alina nie zastanawiała się, czy postępek Dołęgi był okrutny, czy nieszlachetny. Przyjęła obojętnie jego radość, nie pytała siebie, dlaczego zwierzył się jej tak zaraz, zwróciła znowu wzrok w mglistą dal i czekała zjawienia się miłego jej sercu widzenia. Jednak niebawem zbudzono ją znowu bezlitośnie. Tym razem zbliżyła się do niej jedna z panien dworskich.
– Macie czem waszmościanka łzy z oczu obetrzeć, zazdrościć wam można. Niedospane noce, dnie w nudzie pędzone opłacone hojnie zostaną. Jaśnie wielmożna wojewodzina zapisała wam pono testamentem 2000 czerwonych złotych. Tak opowiadają w zamku.
To mówiąc, pochyliła się do patrzącej w dal.
– Idźcie do kasztelanowej, ta, musi prawdę wiedzieć – dodała.
Alina podniosła na nią zmęczone spojrzenie.
– Ostawcie mnie w spokoju. Tego jeno pragnę – szepnęła.
Dziewczyna spojrzała aa nią zdziwiona, ruszyła ramionami i oddaliła się.
Alina dłońmi ścisnęła mocno pulsujące skronie. Już nie patrzała przez okno. Przymknęła oczy. Z pod jej powiek toczyły się łzy ciche, głowę oparła o futrynę okna.
Naraz uczula, że dłoń miękka, ciepła i drobna, dłoń, ktorą kocha czule, spoczęła na jej ramieniu.
– Czas udać się, dzieweczko, na spoczynek – przemówił do niej glos dźwięczny. – Jutro o świcie wyruszymy w drogę. W Boczejkowie otoczy nas cisza. Ja nie gonię za zabawami będziemy haftować ornaty do kościoła miejscowego, lekarstwa dla chorych gotować i do chat je nosić: będziemy smutnych cieszyć, wątpiącym dobre rady dawać, ciemnych oświecać, dziatwę garnąć do siebie, o! nic zbraknie nam zajęcia. (My jaskółki oznajmią nam przybycie wiosny, zaczniemy siać kwiatki w ogródku, szczepić i oczyszczać drzewa z pomocą dziatwy wiejskiej i moi synkowie pomagać nam będą. Praca wypełni nasze dnie, rozweseli nasze serca, bóle nasze ukoi, czoła pochylone zwątpieniem podniesie… Chodź, dzieweczko, ze mną.
Alina podniosła zwolna na mówiącą wzrok mgłą smutku powleczony. Słuchała jej zrazu, jak senna, lecz zbudziła się po chwili i słuchać poczęła, jak chory lekarza, który obiecuje mu wyzdrowienie.
Nagle z jej piersi wyrwało się gwałtowne łkanie i osunęła się do nóg swej opiekunki; kasztelanowa zajęła opuszczone krzesło, ona na jej ch głowę złożyła.
– Jedźmy stąd, jedźmy chociażby zaraz! –
wyrzekła ze szlochaniem. – Uciekajmy tam, gdzie spokój gości, gdzie pracy dużo, gdzie pioruny nie biją, gdzie niema złota ni brylantów, wielkich uciech i uczt wielkich, lecz i nieszczęść strasznych, grzechów śmiertelnych niema. Ciszy, ciszy i pracy jeno pragnę!…
ROZDZIAŁ VI.
Warszawa była pusta. August II wyjechał do Drezna, panowie się rozpierzchli: jedni podążyli z nim razem do Saksonii, drudzy do swoich majątków powrócili.
Imci pani Rawska odpoczywała, wiedziała wszakże, że to niedługi odpoczynek, bo spodziewano się w stolicy rychłego powrotu króla. Miał przybyć na wielką radę, na której liczył, iż nakłoni ostatecznie panów do wojny ze Szwecyą.
Korzystając z ostatnich dni swobody, Cesia odpoczywała. Była to oktawa Bożego Ciała. Ustroiwszy się w białą sukienkę i welon dziewiczy, z kilku przyjaciółkami ze Starego Miasta: Lucynką Dekertówną, Marysią Wagnerówną i Zosią Fukierówną, podążyła do kościoła Panny Maryi, skąd wyjść miała tego dnia uroczysta procesya. Śpieszyła mocno wzruszona, dowiedziała się bowiem przed chwilą, że Mieczyś weźmie udział w procesyi i przewodzić będzie na niej jako "imperator". Chłopiec coraz lepiej się uczył i coraz wyższych dostępował godności: z dyktatora został imperatorem. Teraz w pierwszej ławce zawsze siedział. Co prawda, pomogły mu troche do tej godności zasługi ojca, rany, jakie otrzymał imci pan Rawski pod Wiedniem). Z laską w dłoni, oznaczającą jego godność, miał Mieczysław paradować na procesyi przed swoją szkołą.
Siwe oczy Cesi świeciły z pod przejrzystego welonu wyrazem zadowolenia, na ustach jej kwitł uśmiech, lekki rumieniec zabarwił bladą zwykle jej twarzyczkę. Szła śpiesznym krokiem, cicho rozradowana, bo inaczej nie umiała.
Zosia Fukierówna i Marysia Wagnerówna trzepotały się koło niej, jak sroczki: to paplały, to wybuchały śmiechem, to zerkały na przechodzących. Lucynka Dekertówna gromiła je surowo. Cechna zdawała się nic nie słyszeć i nic nie widzieć, prócz jasnego nieba nad nią rozpostartego – i było w niej coś z tej niebiańskiej jasności, z tego słońca złotego, co w smutne serce otuchę wlewa.
Kto przeszedł koło niej, ten spojrzał na nią zawsze z miłością pełną szacunku. Do Zosi i Marysj… uśmiechali się ludzie, z Lucynki podrwiwali – ona chwytała dusze i w cichy zachwyt wprowadzała.
Już docierała do rogu ulicy, gdy nagle przeciągły gwizd rozległ się w powietrzu. Dziewczęta przystanęły i spojrzały na Cesię pytająco, jakby zasięgając jej rady.
– Zaczekajmy – odparła im..
Od Krakowskiego Przedmieścia pędziła banda chłopców i dążyła w ich kierunku. Byli to uczniowie szkół parafialnych, dziś uwolnieni od nauk z powodu uroczystości kościelnej.
– Hejże na Żyda! – leciało pod obłoki.
– Wicek, prowadź, gdzie ten łotr!
– Nauczymy go święto nasze szanować!
– Dobrze czynią – odezwały się głośno Zosia i Marynia.
– Że gwałcą sami święto, czy dlatego chwalicie waszmościanki tych wisusów? – zgromiła je Lucynka.
Tego samego zdania była Cechna, ale nie strofowała towarzyszek, złożyła tylko ręce pobożnie i szepnęła:
– O Panie, odwróć nieszczęście, nie daj im grzeszyć!
Chłopcy przebiegli koło dziewcząt, jak zawierucha.
– Na Żyda, na Żyda! – coraz głośniej rozlegało się.
Poczem trzask, łamanie się czegoś i brzęk zawtórowały tym okrzykom.
Cesia smutne spojrzenie zwróciła w stronę, z której hałas dobiegał, i ujrzała, że banda zagorzalców opanowała znajdujący się w narożnej kamienicy sklepik.
Właściciel owego sklepu, Żyd, garncarz, pracował tego dnia, bo nie było to jego święto.
Przechodzący chłopiec Wicek, syn kupca pośpieszył do kolegów i sprowadził towarzyszów. Widząc zbliżające się niebezpieczeństwo, Żyd zamknął pośpiesznie drzwi sklepu, lecz gdy gromada napastników pięściami uderzyła w słabą zaporę, drzwi z łoskotem runęły, chłopcy wdarli się z uśmiechem tryumfu do sklepu, poczęli łamać półki, stołki i tłuc gliniane naczynia.
Temu brzydkiemu czynowi wtórowały okrzyki radości zebranej na ulicy gawiedzi. Rozzuchwaleni tem zwycięzcy, potłukłszy naczynia, jęli obrzucać siwego starca, właściciela owego sklepu, skorupami; jeden pocisk trafił go w czoło i krew się na niem ukazała. Żyd zachwiał się i padł zemdlony na podłogę. Wówczas dopiero przerazili się własnym postępkiem rozszalali chłopcy i rozpierzchli się, a tłum pociągnął za nimi.
– Chodźmy ]do kościoła, już po wszystkiem – odezwała się Zosia Fukierówna, ciągnąc Cechnę, która blada, z oczyma szeroko przerażeniem rozwartemi, wpatrzona w ciemną głąb sklepu, stała nieruchoma.
– Chodźże – ciągnąc ją powtórnie, głośniej zawołała towarzyszka.
– Idźcie. Ja do sklepiku zajrzę – odparła Cesia.
– Spóźnisz się na procesyę – uczyniła uwagę Marynia.
– Znajdą się takie, co mnie zastąpią – rzekła Cesia i postąpiła do sklepu.
Dziewczęta ruszyły ramionami.
– Zawsze dziwna – szepnęła Lucynka, dążąc do kościoła.
Cesia tego nie słyszała. Jednocześnie z nią zbliżyła się do sklepu siostra miłosierdzia, którą zwabił tutaj zgiełk uliczny. Spojrzały na siebie. Cesia pierwsze miejsce zakonnicy ustąpiła, potem weszła za nią.
Abraham Szmul, właściciel sklepu, leżał jeszcze nieprzytomny. Nikogo przy nim nie było. Chłopię, które zwykle pomagało starcowi w usłudze publiczności, słysząc szturm do sklepu, uciekło bocznemi drzwiami, gdy tymczasem stary przy towarze pozostał.
Odrzuciwszy welon z twarzy, Cechna uklękła przy nieprzytomnym i ręką dotknęła jego czoła. Było zimne.
– Me żyje – szepnęła, podnosząc… pełne smutku spojrzenie na siostrę miłosierdzia.
– Nie badałaś serca, dzieweczko, ustąp mnie miejsca – odparła zakonnica i, uklęknąwszy przy zemdlonym, przyłożyła ucho do jego serca.
– Żyje – odezwała się po chwili. – Przynieś zimnej wody.
Cesia schwyciła jeden z garnczków niestłuczonych i wybiegła bocznemi drzwiami na dziedziniec, gdzie znajdowała się studnia. Na jej śnieżnej sukience czerwieniała plama krwi.
Ta plama i ta śnieżna suknia zwróciły na nią uwagę mieszkańców kamienicy, których zgiełk zwabił; otoczyli ją ciasnem kołem, a gdy zaczerpnęła wody i do sklepu wrócić chciała, poczęli się za nią tłoczyć. Ale siostra miłosierdzia zatrzymała ich surowem spojrzeniem.
– W Imię Pańskie rozkazuję wam cofnąć się stąd – rzekła. – Me zakłócajcie pokoju rannego i święta Pańskiego, nie znieważajcie brakiem miłości bliźniego.
W tej chwili odezwał się uroczysty głos dzwonu kościoła, oznajmiając, iż procesya wyszła. Echa hymnu śpiewanego i głosy bębnów poczęły dobiegać. Tłum cofnął się zawstydzony i pośpieszył na ulicę, by połączyć się z procesyą.
Cesia przystąpiła do rannego i zwilżyła jego skronie. Starzec otworzył oczy i zdziwiony wzrok podniósł na dziewczynkę.
– Pan w dobroci swej nieograniczony posłał Eliaszowi na puszczę anioła i mnie pokornemu słudze przysłał także – szepnął.
– Jam nie anioł. Spełniani zwyczajny obowiązek chrześcijański – odparła Cesia, podsuwając przychodzącemu do przytomności garnczek z wodą do ust.
Starzec napił się chciwie.
– Czemu Chrystus nie wszystkich was nauczył kochać bliźniego? – zapytał.
– Nauczy z czasem – rzekła Cesia. – Ludzie na ziemi coraz są lepsi.
Głębokie westchnienie wyrwało się z piersi starca.
– Ale nie dla dzieci Izraela – odparł. – Lepiej było ojcom moim na tej ziemi, niż nam jest.
– Miłość bliźniego ostygła dziś w sercach łudzi – odezwała się zakonnica. – Silny gnębi słabego, możny biednego. Chrześcijanie zapomnieli o Samarytaninie, którego dal nam za wzór Chrystus.
– Pomóż mi wstać, panieneczko – rzekł Abraham.
Cesia podała mu rękę, on podniósł się i obejrzał po sklepie, szukając stołka, by usiąść: wszystkie były połamane, więc głową, wstrząsnął.
– Co tu szkody, co tu szkody! – stęknął. – Tak ciężko pracowałem, tak oszczędzałem, żyłem cebulą i chlebem, i na co to wszystko?
– Pan wam życie ocalił, a wy sarkacie – zgromiła go siostra miłosierdzia.Żyd podniósł zbolałe oczy w górę.
– Zgrzeszyłem. Przebacz mi, Panie! – szepnął.
– Odprowadzę was. Abrahamie, do mieszkania – odezwała się Cesia. – Ranę opatrzyć trzeba. W sklepie niema czego strzedz.
Starzec począł kiwać głową.
– Aj waj, aj waj! – zajęczał.
Lecz spojrzał na zakonnice, przypomniał sobie jej słowa i umilkł.
– Prowadźże mnie, panieneczko – rzekł. W tej samej chwili za drzwiami, wiodące – mi na dziedziniec, dał się słyszeć wrzask jękliwy.
– To moi – szepnął starzec i chwiejącym krokiem zwrócił się ku drzwiom.
Tłum Żydów lamentujących napełnił sklepik.
– Aj waj, aj waj! – wołali i kiwali głowami. Otoczyli starca, czyniąc mu w swojej mowie pytania.
Zakonnica skinęła, na Cesię i wysunęły się obie niepostrzeżenie ze sklepu.
– Odprowadzę cię, dziewczynko. Gdzie mieszkasz? – rzekła siostra. – Zakrwawiona twoja sukienka mogłaby zwrócić na siebie uwagę.
– Niedaleko stąd – odparła dziewczynka, teraz dopiero spostrzegając czerwoną plamę na sukni.
– W istocie lękałabym się iść sama – rzekła.
Ująwszy się za ręce, dążyły śpiesznie ulicą, nic do siebie nie mówiąc. Przechodnie zatrzymywali się i przypatrywali ciekawie dziewczynce, lecz nikt zaczepić jej nie śmiał: szła pod opieką siostry miłosierdzia.
Gdy dotarły do kamienicy Mroczka, zakonnica przeżegnała Cesię i podążyła ku Krakowskiemu Przedmieściu. Dziewczynka zatrzymała się na progu sieni, by wzrokiem ją odprowadzić. Wtem ta sama banda chłopców ukazała się na ulicy i do niej przypadła.
– To ta! ta! ta! – rozległo się wołanie.
Dziewczynka chciała wbiedz do sieni, lecz napastnicy uprzedzili jej zamiary i drzwi zamknęli.
– Przyjaciółka Żydów! – krzyknęli złowrogo i pięści w górę podnieśli.
Cechna blada przytuliła się do ściany domu i, złożywszy ręce na piersiach, patrzyła na nich przerażona.
Ta jej bezbronność rozbroiła napastników. Opadły pięści wzniesione. Lepsi byli już gotowi cofnąć się, lecz ozwał się zły głos:
– W szatę anioła się przybrała, a w święto nasze nieprzyjaciół Chrystusa broni! – rzekł.
I pięści podniosły się znowu w górę i ów najgorszy chłopiec już miał spuścić swój kułak na głowę dziewczynki, gdy jakaś silna dłoń schwyciła go za kołnierz czamary i zgięła go tak silnie, iż brutal znalazł się naraz w pełnej pokory postawie u nóg Cesi. Ona spojrzała z wdzięcznością na swego obrońcę, inni napastnicy zdrętwieli.
– Radabym znać imię waszmości, abym wiedziała, komu dziękować – odezwała się dziewczynka nieśmiało.
Nieznajomy skłonił przed nią głowę z szacunkiem.
– Szymon Dołęga – odparł.
– Dołęga! – wykrzyknęła z serdecznem rozradowaniem Cesia.
Lecz on tego nie zauważył, nadto był zajęty tym, którego jeszcze trzymał w swej silnej dłoni.
– Jaki wyrok wydajesz waszmościanka na winowajcę? – zapytał.
– Obdarzcie go, Waszmość, wolnością – odparła Cesia. – Już dosyć jest ukarany: toć cały płonie ze wstydu.
Dołęga odrzucił chłopca, jak piłkę.
– Ruszaj! – rzekł.
Chłopiec przewrócił się, lecz powstał natychmiast i zapłoniony w istocie ze wstydu, ale i z gniewu jednocześnie, mrucząc obelgi na Cesię i jej obrońcę, począł uchodzić. Towarzysze za nim podążyli.
– Imię wasze nie jest mi obce – odezwała się tymczasem Cesia do swego obrońcy. – Jakież sprawy ściągnęły was do stolicy?
– W tej chwili szukam gospody imci pani Rawskiej. Z dalekich stron przywiozłem list od jej córki – odparł Dołęga.
– Od Alineczki! – wykrzyknęła Cechna. – Jam jej siostrą. Chodźcie za mną do matki.
On ukłon niemal do ziemi złożył.
– Opatrzność mnie wiodła – rzekł. Wtem wzrok jego spostrzegł czerwoną planie na jej sukni.
– W jakiejże niefortunnej przygodzie waszmościanka sprofanowałaś tak śnieżna szatę swoją? – zapytał.
Cesia weszła, do sieni i, wolno idąc do mieszkania, opowiedziała spokojnie, unikając wspomnień o sobie, całe zdarzenie.
Dołęga słuchał z widocznem rozrzewnieniem, a gdy umilkła, szepnął sam do siebie:
– Nie wiadomo, która zacniejsza,
Dotarli właśnie do drzwi mieszkania imci pani Rawskiej. Cesia weszła pierwsza.
– Wiodę wam miłego gościa, pani matko – rzekła. – Mesie wam list od Aliny.
Usłyszawszy drogie imię, Rawska nie spojrzała nawet aa starszą córkę, lecz do gościa podeszła.
Skorzystała z tego Cesia i pośpieszyła się przebrać.
– Gdzież sroczka moja szczebioce obecnie? Czy zdrowa? Czy wesoła? Czy nie tęskni za nami? – badała tymczasem Rawska Dołęgę… który już ukłon jej złożył i powiedział swoje imię.
– Siądźcie, waszmości, proszę, bądźcie jak u siebie i opowiedzcie mi wszystko, co tylko wiecie o mojej córuchnie. Jak kania deszczu, tak ja łaknę o niej wieści.
Dolega zajął wskazano miejsce, wąsa pogładził, westchnął.
– Imci panna Alina Rawska jest obecnie w Boczejkowie, u jaśnie wielmożnej kasztelanowej Ciechanowieckiej – rzekł. – Wracam stamtąd, odprowadziłem bowiem kasztelanową, wyręczając kasztelana, którego sprawy ważne zatrzymały przy ojcu jego druha, przy hetmanie.
Rawska ręce złożyła i podniosła oczy w górę.
– Oj ten hetman, ten hetman! – szepnęła. – Napłakałam się, oj napłakałam, boć i do stolicy dobiegły wieści niepokojące i wiedziałam, że Alineczka moja bawi w domu matki wyklętego… Gdy mi powiedziano, że hetman, miasto się ukorzyć przed kościołem, spalił dekret ekskomunikacyjny, chciałam słać Mieczysława, syna mojego, po córkę, ale mi Cechna odradziła, mówiąc: "Cóż winna wojewodzina i kasztelanowa? W strasznem nieszczęściu może jedyną pociechą nieszczęśliwej matki nasz słodki trzpiotek".
I nie posłałam.
– Była w istocie aniołem pocieszycielem wojewodziny – z zapałem pochwycił Dolega.
– Cóż zamierza obecnie hetman? – zapytała Rawska.
Zachmurzyło się czoło Dołęgi. Targnął wąsa i westchnął.
– Przebrany za Niemca uszedł do Prus Brandeburskich, do Królewca – odparł. – Król jegomość pono rad z klęski Sapiehów, bo mu od samego początku nieprzychylni byli: podczas elekcyi za Contim trzymali… A jednak szkoda tego rodu, który wydal niejednego rnęża zasługi… Zmarnieli Sapiehowie – dodał z westchnieniem. Zwycięskie stronnictwo oddało pokonanych pod sąd: hetman i brat jego, Benedykt, pozbawieni zostali urzędów i wiele dóbr im zabrano. Stronników ich ostrzeżono, że jeśli wyraźnie nie odstąpią hetmana, kara ich nie minie.
– Cóż kasztelan Ciechanowiecki? – spytała Rawska.
– Pono powiedział temu, co owo ostrzeżenie przyniósł: "Jeno nikczemny opuszcza przyjacioł w niedoli. To ojciec mego druha. Dzieliłem tryumfy Sapiehów, dzielić będę ich upokorzenia".
– Czy pojechał z hetmanem do Królewca?
– Miał go tylko odprowadzić, potem na radę do Warszawy śpieszyć. Pono syn hetmana, Michał, zaklął go, aby ojca nie odstąpił, póki go do skruchy nie nakłoni. Związany jest przysięgą, uczynioną umierającemu.
Rawska westchnęła, posmutniała widocznie; dręczyła ją troska o Alinkę, że jest w domu tego, któremu grozi może również kara kościelna.
– Przeczytajcie list, toć pewnie miłościwa pani ciekawi go jesteście – rzekł Dołęga, pewny będąc, iż matka Alinki krępuje się jego obecnością.
– Czekam na Cechnę. Ta gładziej przeczyta ode mnie – odparła Rawska.
– Otóż i wyczekiwana – dodała.
Do izdebki weszła właśnie Cesia przebrana w ciemną sukienkę.
– Cóż siostrunia? – zapytała. Rawska podała jej list.
– Przeczytaj waćpanna głośno – rzekła. A Dołęga, przysunął krzesło dziewczynce.
– "Niech będzie pochwalony Chrystus i Najświętsza Panna. Otom rada wielce, bo nadarza się sposobność, że wam, pani matko, mogę przesiać wieści o sobie" – poczęła czytać Cesia. – "Ani wiecie, gdzie zagnały mnie losy obecnie; były to losy życzliwe, bo zmęczonej i smutnej dały ciszę pożądaną. Już trzeci miesiąc dobiega, jak mieszkam w Boczejkowie. Ciemne i głuche bory mnie otaczają; od tych borów wieje taka cisza uroczysta, co to mówi duszy o wielkości, dobroci i wszechpotędze Najwyższego. Ta cisza póty lała balsam w moje serce, aż ozdrowiało; ta cisza wzmocniła zwątlona cierpieniem moją duszę, wróciła mi ufność i wiarę… Ta cisza nauczyła, mnie, że są wyższe uciechy na ziemi nad stroje i tańce… Jam się odrodziła tutaj, matuś moja miła.
Już zima uciekła od nas, zbudziło się życie na ziemi, ale życie pracowite, pożyteczne?
nie takie, jak w Otwocku i w domu imcipana Przebendowskiego. Pękły lody na strumieniach i jeziorach Boczejkowa, rybki pluskają żwawo w wodach tutejszych. Nadleciało ptactwo wędrowne, ściele sobie gniazda i napełnia świegotem lasy i sady. Wychyliły kwiateczki swe barwne główki z ukrycia i wabią pszczółki do siebie; pełno brzęczenia koło nich. Kąpią swe lekkie skrzydełka w ciepłem słonku muszki, jętki i motylki. Życie wre u nas, ale takie, jak Bóg przykazał: pracowite, czynne, z myślą o przyszłości… Ja też nie próżnuję, bo kasztelanowa mówi: – Praca pokój daje duszy.
Gdy słonko nas zbudzi, śpieszymy razem na Mszę Świętą, którą codziennie w kaplicy kapelan tutejszy odprawia, potem zbieramy się wszyscy w jadalni na śniadanie, A jest tutaj sporo osób. Wyliczę te, z któremi siadamy do stołu. Rozpocznę od najgodniejszych. Więc najprzód kapelan mąż wielce światły, który chętnie rad swoich mądrych każdemu udziela, potem dwie matki: jedna kasztelana, staruszka już sześćdziesięcioletnia, druga kasztelanowej, wesoła, gadatliwa, pracowita i dobra, oj dobra bardzo, młodsza o dziesięć lat od matki kasztelana; następnie trzech synków kasztelana, najmilsze na ziemi chłopięta, ich ochmistrzyni, imci pani Wirska i nauczyciel Francuz, monsieur Dupont, z którym czytam i rozmawiam codziennie po francusku. Dopełniają tego grona dwaj dworzanie, bracia rodzeni, imci panowie Józef i Jacek Szafrańcy i dwie panny respektowe, siostry rodzone, imci panny Iżywskie. Posiliwszy się, wstajemy od stołu i, wezwawszy Żentosię, śpieszymy na wieś. Źentosia i ja dźwigamy kobiałki – Źentosia żywnością lub ubraniem wyładowane, ja lekarstwami. Kasztelanowa najczęściej nas wyprzedza, ale gdy do której chaty dotrze, zatrzymuje się, odbiera kobiałkę i wchodzimy razem; ona rozdaje chorym lekarstwa, zdrowym pożywienie, matkom i ojcom wsparcie, pyta o codzienne troski, radzi, pociesza, napomina, ja dziatwę darzę przysmaczkami. A gdy wracamy do domu, to, niby białe ptaki Boga, lecą za nami błogosławieństwa kmiece i dziatwa odprowadza nas do samych wrót, potem całuje kraj szaty kasztelanowej i wola: – Oj dobra, dobra nasza pani!
Gdy powracamy do pałacu, przywołujemy paniątka i do ogródka śpieszymy, tara siejemy kwiatki, inne sadzimy: na tej pracy czas do południa zbiega. A co śmiechów, figlów przy niej! Chłopięta swawolić lubią.
W południe obiad, przy którym ksiądz Jan zawsze coś rozumnego nam powie i nowin ze świata szerszego nam udzieli. Po obiedzie kasztelanowa zasiada ze mną do krosen: haftuje jedwabiami i perłami ornat do tutejszej kaplicy. Imci pan Szafraniec starszy przygrywa nam wówczas na cytrze, młodszy na flecie, a tak cudnie grają, że dusza leci do nieba. Kapelan z innymi panami do kart zasiadają, babunie z wnukami się pieszczą.
Ot i połowa dnia upłynęła. Gdy panny dworskie oznajmią, że podwieczorek na stole, przechodzimy do jadalni; po podwieczorku zaś, wedle pogody, albo idziemy zbierać na łąkach poblizkich zioła lecznicze albo zebrane przygotowujemy. A gdy mrok zacznie ziemię otaczać i dzwon na dziedzińcu oznajmi, że czeladź już swobodna, wówczas kasztelanowa, paniątka i ja przechodzimy do izby czeladnej, w której dziewczęta pracują przy kołowrotkach, chłopcy paliki do ogrodu strużą, kasztelanowa zasiada z wielką księgą naprzeciw nich i czyta im żywot jakiego świętego męża lub świętej niewiasty, przez księdza Skargę skreślony, ja zaś pomagam prząść dziewczętom, a panicze chłopcom strugać paliki.
"Cicho i pracowicie płynie tutaj życie, a każdy dzień coś sercu i głowie przysporzy. Codzień jaśniej mi w myśli, coraz lepiej widzę, gdzie nam szukać trzeba szczęścia na ziemi, by znaleźć choć cząsteczkę… Oj, nie w gwarze uciech błyszczących, lekkich i nietrwałych, jak życie motyla, ale w miłości bliźniego, w pracy pożytecznej, w uciechach, które podnoszą duszę do Boga, a w sercu rozpalają ogień niewygasły, który daje sercu naszemu trwałe ciepło.
I nie żądać nam całego szczęścia, bo szczęście to ptak nieuchwytny, gdy jedno złote piórko z jego skrzydeł nam spadnie, to już radzi być winniśmy.
Wieczory także pracowite wiodę. Gdy wrócę z izby czeladnej, czytam razem z monsieur Dupont'em i tłomaczy, potem słucham, jak on czyta, i pomagam kasztelanowej szyć sukienki dla dziatwy na wsi.
Wiele przecierpiałam od owego dnia, w którym płochość wygnała mnie z cichego mego gniazdka, lecz i wiele się nauczyłam; poznałam, że na ziemi tej naszej są ludzie okrutni, występni, ale są też i szlachetni wielce: do tych imci pan Szymon Dołęga został policzony.
Przyjmijcie go też, pani matko sercem całem; w dniach wesołych był mi wesołym towarzyszem, ale w smutnych umiał mi być bratem smutnym, pocieszycielem… Cechna i Mieczek niech w zamian serca bratnie mu otworzą".
Wzruszenie nie dozwoliło Cesi czytać dłużej. Przerwała. Skorzystał z tego Dołęga, zbliżył się do Rawskiej i przyklęknął przed nią.
– Pozwólcie mi, miłościwa pani, dosługiwać się nazwy syna – rzekł, obejmując … – ślubuję wam uroczyście być wiernym do grobu przyjacielem imci panny Aliny, troskliwym jej opiekunem i statecznym doradcą.
Rawska podniosła na niego przesłonione mgłą łez oczy i dłoń na jego ramieniu położyła.
– Niech Bóg wspiera waszmości – odparła. – Zdobądźcie przyzwolenie dziewczęcia, a we mnie nie znajdziecie przeciwniczki. Rada będę widzieć przed śmiercią, że Alina ma zapewnioną stałą opiekę. Jakeście ją poznali, kwiateczek to wonny, piękny, ale wiotki: oparcia potrzebuje silnego, by wichry życia go nie poszarpały.
Dołęga powstał.
– Kwiateczek ten wzmocniły cierpienia. Korona jego stoi teraz cicho i pnie się ku niebu wspaniale. Komu ten kwiateczek się dostanie, na tego spłynie błogosławieństwo niebios – rzekł gorąco.
Cechna podała mu dłoń.
– Więc wam życzę, by ten kwiateczek waszym się stał skarbem, a sobie, bym w rycerzu swoim brata odnalazła – odezwała się dźwięcznym swoim głosikiem.
Dołęga ujął jej rękę i do ust poniósł.
– Bóg wam zapłać za to życzenie – odparł wzruszony.
– A wy odpłaćcie opowiadaniem o miłej siostrzyczce – rzekła Cechna.
Dołęga obtarł wilgotne od łez radości oczy, raz jeszcze ścisnął imci pani Rawskiej i począł opowiadać, że odprowadził kasztelanową do Boczejkowa, iż zabawił tam cały tydzień i odjechał spokojny, bo Alinka w ostatnim dniu jego pobytu odzyskała rumieńce i krzątać się poczęła czynnie.
– Jak pijak do trunku się ucieka, by zalać zgryzotę, tak imci panna Alina zdawała się chcieć upoić, zagłuszyć pracą – mówił Dołęga. – List jej świadczy, że nie pracowała napróżno… Z Boczejkowa darowanemi przez kasztelanową saneczkami i parą koników maści jednakowej ruszyłem do wioski, zapisanej mi przez wojewodziny – opowiadał dalej. – Tam kazałem dom sobie budować, obórkę i stajenkę, ogródek wokół domu założyć, otoczyć to wszystko ostrokołem, ustroić, przyozdobić jak można najpiękniej. Wiernego włodarza na miejscu zostawiłem. Ten gniazdko mi ściele, a ja teraz ruszę w świat, by sławy imieniu swemu przysporzyć i łupy zdobyć na nieprzyjacielu, aby panią tego gniazdka dostatkiem otoczyć. Tuszę, że kwiatuszek mój prócz mojej opieki i matki opieką cieszyć się będzie, iż zamieszkacie z nami, miłościwa pani – dodał, chyląc się do kolan Rawskiej.
– Mam ci ja jeszcze drugą córuchnę – odparła.
Dołęga chciał odpowiedzieć, że i Cechna zamieszka z nimi, lecz w tej samej chwili dziewczynka przyklękła u nóg matki uroczysta i wzruszona.
– Jam ślubowała, że gdy wam, pani matko, potrzebna nie będę, Bogu serce oddam i zakonną szatę przywdzieję – rzekła. – Czekam jeno powrotu Aliny.
Rawska dłoń na jej głowie położyła.
– I ciebie niewolić nie będę – odparła wzruszonym głosem – i tobie powiem: "idź drogą, na którą powołuje cię Pan".
Powrócili potem do rozmowy szerszej. Rawska zapytała Dołęgę, na jakiej wojnie myśli sławę i łupy zdobyć, on zaś odparł, że na wojnie ze Szwecyą.
– Panowie liczą, iż króla odciągną od zamiarów powziętych – mówił. – Mnie się jednak widzi, że się im to nie uda. Sasi, których przysłał do nas, pod pozorem uśmierzenia niesnasek domowych, opowiadali, że ani się obejrzym, jak własny nasz honor i własne nasze bezpieczeństwo krzykną na nas: "Imajcie za oręż!"
Gdy Dołęga wymawiał te ostatnie wyrazy, na ulicy dal się słyszeć głośny gwar.
Cechna pierwsza przy oknie stanęła.
– Może gości mieć będziemy – rzekła, zwracając się do matki.
– Daj Boże! Toć próżnujemy od miesiąca – odparła Rawska, zbliżając się do niej.
I Dołęga posunął się ku oknu.
Ulicą ciągnął orszak pański: przodem na koniach hajducy, potem ogromna kolasa, w której jechało czterech panów w kołpakach sobolowych i bogatych szubach. Pomiędzy nimi w kolasie stał mały stoliczek: oni grali w karty zapamiętale. Na nic i na nikogo nie patrzyli, płonące ich oczy tylko karty widziały.
Kolasa przewlekła się zwolna koło kamienicy Mroczka, minęła ją i podążyła ku ulicy Kapitulnej. Za kolasą dążył wóz wyładowany tłomokami, potem znowu hajducy.
– Jaśnie wielmożnego Paca widziałem wśród graczy – odezwał się Dołęga.
– Boże, odpuść im! – szepnęła matka Aliny.
– Pewnikiem ku Miodowej ciągnie. Tam jego pałac – dodała Cechna.
– Pokłonię się ja wam teraz, miłościwa pani, a jutro odwiedzę – rzekł Dołęga. – Panowie na radę ściągać poczynają. Będzie ludno w Warszawie, będzie i gorąco. Obrady bez swarów się nie obejdą; bez wieści pewno nie przyjdę tutaj jutro.
– Bodajby bez krwawych – odparła Rawska. – Lada spotkanie, lada sejmik wywołują teraz swary i ludziska do szabli biorą się natychmiast. Inaczej bywało dawniej – dodała cicho, westchnąwszy.
– Już ten i ów spostrzega bielmo, jakie nam oczy zasłania. Ufajmy, że przejrzymy i poprawimy się – odparł Dołęga.
Poczem pochylił się do nóg Rawskiej. – Pokorny syn poleca się modłom waszym – rzekł.
Nie zatrzymał się j… w. Pac w gospodzie imci pani Rawskiej, liczny jego orszak minął ulicę Święto-Jańską i przez Kapitulną na Miodową popłynął. Ale tejże jeszcze nocy służba zbudziła ją ze snu, mówiąc, że imci pan Romanowski, podkomorzy chełmski, chce zająć dwie izby.
Gość to był nielada, więc Rawska zawołała na Cechnę, aby także wstała. Obie przybrały się przystojnie, całe mieszkanie kazały służbie oświecić, same pośpieszyły witać gościa.
I zaludniła się w przeciągu dni paru Warszawa gośćmi, którzy z różnych stron kraju przybywali.
Szymon Dołęga codzień chociaż na parę minut wpadał do mieszkania Rawskiej, by jej powtórzyć, co słyszał od panów.
Stał on w gospodzie nad Wisłą, gdzie mieścili się zwykle ci, którym nie szło o wygody i zbytek, ale o taniość.
Zanosiło się na burzę. Projekt Augusta wojny ze Szwecyą ogólną niemal spotykał niechęć. Nadużycia, jakich wojska saskie dopuszczały się, podniecały złe usposobienie panów i szlachty dla króla. Romanowski, podkomorzy chełmski, namawiał braci, aby zażądali jednogłośnie ewakuacyi wojsk saskich.
– Nie przystoi, aby sejm obradował w oblężeniu od obcego żołnierza! – wołał. – Nie ustąpię, póki mi życia stanie.
Nareszcie król uległ powszechnemu żądaniu i przyrzekł ewakuacyę przybocznej swojej gwardyi. Zobowiązanie to stwierdzono pismem. Król obiecał przytem, że więcej nad sześciu cudzoziemców do spraw saskich na swoim dworze trzymać nie będzie.
Dopiero po takich przyrzeczeniach przystąpili panowie i posłowie ziemscy do rady.
Marszałkiem poselskim obrany został Stanisław Szczuka. Najważniejszą kwestyą, jaką sejm miał rozstrzygnąć, była wojna ze Szwecyą i przyznanie tytułu króla elektorowi pruskiemu, który lennikiem będąc, nie zapytawszy Augusta o pozwolenie, odbył uroczystą koronacyę w Królewcu.
Coraz ludniej i gwarniej było w Warszawie. Nawet Sapiehowie zjechali.
Pewnego wieczora Dołęga przywiózł Rawskiej wiadomość, którą ją mocno wzruszyła, iż klątwa zdjętą została z hetmana i król obiecał mu, że do dóbr skonfiskowanych powróci, lecz pono sekretnie dodał:
– Jeżeli na radzie poprzesz Waszmość wojnę ze Szwecyą.
Dołęga był wielce niespokojny, jak hetman postąpi. Rawska niemniej.
Naraz, jak grom, spadła na wszystkich wiadomość, że wojska saskie wkroczyły do Inflat szwedzkich. Można się było spodziewać odwetu ze strony zaczepionych. Wprawdzie prymas Radziejowski napisał list do króla Karola XII, w którym zaręczał, że Rzeczpospolita o wojnie ze Szwecyą nic wiedzieć nie chce, lecz Karol odpowiedział na to:
– Pamiętać będę, że prowadzę wojnę jeno z Augustem II.
A zatem nie obiecywał, iż nie przekroczy granic Rzeczypospolitej, i obcych wojsk spodziewać się należało. Wszystkie umysły były w natężeniu; ci z mieszkańców Warszawy, którzy od ojców niejedno słyszeli, wspominali ustawicznie czasy Jana Kazimierza i gospodarstwa Karola Gustawa w stolicy.
ROZDZIAŁ VII.
Mieczysław już od tygodnia bawił w domu. Ojcowie Jezuici przyśpieszyli w tym roku egzamina i wcześniej rozpuścili młodzież, mówiąc:
– Chmury ciągną. Niech każdy dąży do domu, by stanął pod dachem ojcowskim, zanim pioruny bić poczną.
Syn przydał się matce.
Rawska miała do pomocy tylko cztery dziewczyny i jednego pachołka. Mawiała, że nie dałaby sobie rady z czeladzią męską. Dziewczęta brała tylko z domów znanych sobie, skromne, pracowite i pobożne. To też nigdy w gospodzie na Święto-Jańskiej goście swarów nie słyszeli, gdy tymczasem w innych różnie bywało.
Pewnego wieczora, gdy z córką i synem siedziała przy otwartem oknie, odpoczywając po trudach dnia, a Mieczyś opowiadał o życiu szkolnem, Cechna spłoszyła mu nagle słowa z ust.
– Co to za hałas? – szepnęła.
– Pewnikiem jakaś kłótnia uliczna – odparł obojętnie Mieczysław.
Rawska przeżegnała się.
– Jakaś niezwykła – dodała. W istocie hałas wzmógł się.
– Pozwólcie, pani matko, posłać Szymka na ulicę – rzekła Cechna. – Chłopak sprytny i odważny, dowie się prawdy niezawodnie.
– Nie puszczę go samego – odezwał się Mieczek.
Rawska nie stawiła oporu. Chłopiec wybiegł. Matka i siostra wyczekiwały jego powrotu niecierpliwie i niespokojnie; dowiedziały się od dziewcząt, iż wyszedł uzbrojony, zdjął wiszącą w sypialni na ścianie szablę ojcowską i przypasał. Tymczasem na ulicy hałas rósł, potężniał. Robiło się na niej tłoczno. Zwykła gawiedź uliczna napływała z różnych stron, nie brakło wszakże wśród niej postaci w kontuszach z szablami u boku.
Rawska i Cesia wyrzucały sobie w głębi duszy, nie zdradzając się wzajemnie przed sobą, pierwsza, iż pozwoliła iść synowi, druga, iż była przyczyną, że Mieczysław poszedł.
Upłynęło kilka długich chwil. Wreszcie posłyszały kroki. Wszedł Mieczysław. Był bardzo blady, włos miał rozwiany, oczy jego płonęły, szablę ściskał w dłoni.
– Wszakże przyjmiecie, pani matko, pod swoją opiekę imcipana Dołęgę? – zapytał głosem wzruszonym. – Ranny jest, niosą go tutaj. Wskazałem straży naszą gospodę.
– Nie pytaj, jeno wracaj do niego i drogę mu toruj – odparła Rawska.
– Szymek to czyni – rzekł Mieczysław.
– Cóż mu się stało? W jakiej przygodzie ranę otrzymał? – zapytała Cesia.
– Biegnąc sprawdzić, z jakiej przyczyny powstał hałas, spotkałem jego pachołka. Ten, poznawszy mnie, przybiegł i z płaczem jął opowiadać, że w gospodzie, gdzie stoją, zebrało się sporo szlachty, zasiedli do węgrzyna i, popijając z kieliszków, poczęli rozprawiać o niedawnych zdarzeniach, w których Sapiehowie brali udział. Jedni Ogińskiego stronę trzymali, drudzy hetmana. Wino podniecało ich, coraz żywiej rozprawiali, nareszcie swarzyć się poczęli, w końcu za szable chwycili i porąbali się wzajemnie – mówił Mieczek. – Imci pan Dołęga, nie chcąc brać udziału w waśni, opuścił gospodę, a z nim dwu jeszcze. Stronnicy Ogińskiego pogonili za nimi i poczęli lżyć, wymyślając od tchórzy. Musiał przeto szablę im pokazać i na ulicy bój stoczyli. Imci pan Dołęga ma rozpłatany policzek. Posłyszawszy to wszystko, pośpieszyłem z Szymkiem do rannego. Właśnie gdyśmy nadbiegli, straż miejska go otoczyła i na nosze złożyła. Powiedziałem, by tutaj go przynieśli. Toć twój przyszły syn, matko, a nasz brat.
– Uczciwie postąpiłeś – odparła Rawska, a potem, westchnąwszy, dodała:
– Człek godziny następnej pewien nie jest teraz. O byle co swary i rąbanina.
– Nie byle o co tym razem – odparł Mieczek.
Przysunął się do okna i począł wyglądać.
– Jakoś ich nie widać. Pójdę naprzeciw – rzekł, kierując się do drzwi sieni.
– Trzeba łóżko dla rannego przygotować – – zwróciła się Rawska do Cesi.
Niebawem wszystko było gotowe, lecz ani ranny, ani Mieczek się nie zjawiali, a wrzaski na ulicy nie ustawały. Niespokojna o syna Rawska chodziła po izbie i pacierze szeptała. Cechna uklękła przed Matką Boską i zaczęła razem z dziewczętami odmawiać litanię.
Naraz drzwi się otwarły z hałasem. Na progu stanął Szymek bez czapki na głowie, rozczochrany, obryzgany krwią.
– O laboga! a to rąbią się pany! Aż ciarki człeka przechodzą – rzekł, ręce podniósłszy do skroni. – Uciekłem, by guza nie oberwać.
– Na Boga! gdzie panicz? – zawołała Rawska, chwytając chłopaka za ramię.
– Na Krakowskiem Przedmieściu ścisk – mówił dalej, nie słysząc pytania, Szymek. – Z ulicy Dobrej przyciągnęli. Jedni krzyczą:
"Precz z Oginskimi!" drudzy: "Precz z Sahiehami!" Ojej, żeby to jeszcze proste chłopy, ale pany…
– Gdzie panicz? – powtórzyła Cesia pytanie matki.
– Zgubiłem go w tym tłoku. Wpadliśmy w samą wrzawę. O małom łba nie postradał. Szable ino mi świeciły w oczach – odparł wreszcie Szymek. – Strach, co się tam dzieje!
Cesia nie słuchała dłużej, szepnęła do stojącej obok Bronki:
– Chodź!
I wybiegły razem.
Mrok panował na ulicy, nic zatrzymał jednak obudwóch dziewcząt, Dotarłszy do Krakowskiego Przedmieścia, zatrzymały się. Od kolumny króla Zygmunta płynęła w ich stronę fala ludzi, którzy otaczali, jak przypuszczały, zapewne walczących. Od czasu do czasu bowiem ponad głowami tłumu błyskało ostrze szabli, a klątwy i jęki leciały bez ustanku pod obłoki.
– Boję się! – szepnęła Cesia.
– Wracajmy – odparła Bronka, którą odwaga także opuściła.
A chcąc skłonić Cesię do odwrotu, dodała:
– Pani gniewać się będzie. Toć noc już na ziemi.
Cesia dopiero teraz zastanowiła się, iż nierozważnie postąpiła.
Naraz dał się słyszeć glos, brzmiący rozkazem.
– Ustąpić rannym z drogi, mości panowie. Na oswobodzonym placu ukazało się kilku ludzi ze straży miejskiej, przestrzegającej porządku publicznego. Otoczyli oni nosze zakryte płaszczem.
– Może Mieczka niosą! – szepnęła Cesia, drżąc z niepokoju.
Bronce odwaga wróciła. Posunęła się do jednego ze straży i zapytała, kogo niosą.
– Imcipana Szymona Dołęgę – odparł.
– Powiodę was. Imci pan Dołęga ma do nas być zaniesionym – rzekła dziewczyna. – Pani Rawska czeka.
– Wiedź – rzekł stróż.
Ona wysunęła się naprzód, Cesia milcząca za nimi dążyła,
Rawska na progu sieni czekała powrotu córki. Niezadowolona była, iż ta wyszła bez jej pozwolenia, lecz gdy ujrzała, nosze płaszczem zakryte, zapomniała o wszystkiem.
– To twój syn! – wołało w niej serce matki.
Nie pytała jednak, kogo przynieśli do jej domu. Kazała zanieść rannego do przygotowanej dla Dołęgi izdebki i sama płaszcz ostrożnie podniosła.
– Mieczek! – krzyknęła głosem pełnym rozpaczy.
Na noszach dwu leżało. Mieczysław znaku życia nie dawał, Dołęga podniósł zwolna powieki.
– Uspokójcie się, on żyje – rzekł słabym głosem. – Opadli mnie służalcy Ogińskiego, gdy nieśli mnie tutaj. Mieczek się zjawił, podniósł szablę w mojej obronie i otrzymał cięcie w głowę. Omdlał z upływu krwi, ale jeszcze przed chwilą, mówił do mnie.
– Zimnej wody! – zawołała Rawska.
Te słowa otrząsnęły Cesię z odrętwienia. Pośpieszyła po wodę i sama skropiła twarz brata. Mieczysław westchnął, potem oczy otworzył, a spotkawszy pełne niepokoju spojrzenie matki i siostry, zmusił się do uśmiechu.
– Pierwszy występ niefortunny – szepnął. – Da Bóg, drugi w obronie Rzeczypospolitej lepiej się powiedzie.
Mowa zmęczyła go, zamknął znowu oczy.
– Przynieś wina – rozkazała Rawska. Cesia spełniła natychmiast zlecenie. Kilka kropli wzmacniającego płynu-wróciło przytomność chłopcu. Otworzył znowu oczy.
– To bagatela. Nie trwóżcie się zbytecznie – przemówił zwolna.
Rannych przeniesiono do izdebki, która była obszerniejsza, poczem sprowadzono lekarza. Ten uspokoił Rawską, że obaj za kilka dni będą mogli siedzieć na łóżkach o własnej sile i opowiedzieć całą przygodę; na teraz zalecił, aby mieli zapewniony bezwzględny spokój. Ale Dolega oświadczył stanowczo, że nikomu oddalić się z izby nie pozwoli, póki Mieczkowi nie odpłaci wdzięcznością za to, co uczynił dla niego.
Nie chcąc drażnić chorego, lekarz pozostał, on zaś począł opowiadać:
– O mnie pewno już wiecie, w jakiej przygodzie raniony zostałem. Poczciwy chłopiec kazał mnie nieść tutaj i sam przodem poleciał, by was uprzedzić. Gdy wrócił, znalazł mnie znowu w niebezpieczeństwie, bo Ogińskiego ludzie, rozsierdziwszy się do nieprzytomności, chcieli mnie dobić koniecznie, nawet na straż miejską, która mnie otoczyła, nie zważali. Nadbiegł właśnie ten dzielny chłopiec i bez namysłu rzucił się w sam środek walki. Dwu na mnie godziło, i kto wie, czy nie liczyłbym się już do umarłych. Ale on jednemu szablę z dłoni wytrącił, drugiemu gębę krwią jego własną umalował i odstąpili. Dopiero po ich odejściu Mieczek spostrzegł, że został raniony, a że krew płynęła obficie i baliśmy się, by nie omdlał, straż zabrała go razem ze inną. Dzielny z niego obrońca!
Rawska wstrząsnęła głową.
– Oj te waśnie domowe, te bratnie walki, te wrzaski, hałasy! – szepnęła.
– Jakże chcecie, miłościwa pani, by nie bronić swego honoru i przyjaciół? Powiedzieliby, żem tchórz – rzekł Dołęga.
– Idą czasy, w których dowiódłbyś im Waszmość, że cię oczernili – odparła Rawska.
Dołęga westchnął.
– Rozumnie mówicie, ale przysłowie powiada: "Gdy wleziem między wrony"…
– Nie kończcie przysłowia – przerwała mu Rawska. – W Starym Testamencie mówiono: "Ząb za ząb, oko za oko". A Chrystus powiedział: "Kto na ciebie kamieniem, ty na niego chlebem". I porzucili ludzie dawną mądrość a za nową poszli. Czas urabia ludzi, coraz my lepsi i mądrzejsi być winniśmy, boć na to człowiek stworzony jest, aby dążył do doskonałości Boskiej. Kto powtarzać będzie: "Kto wlezie między wrony, niechaj kraka, jak i ony", ten nigdy w piękniejszego ptaka się nie przedzierzgnie.
– Pięknie powiedziane, ale czas spać chorym – odezwał się lekarz i, podawszy dłoń Rawskiej, skinął na innych i wszyscy wyszli z izdebki; została tylko Rawska, która zbliżyła się do syna z pieszczotą.
– Niech Bóg czuwa nad twoim snem – rzekła, kreśląc krzyż na jego czole.
Mieczek dźwignął się raptem z pościeli. Oczy jego blaskiem gorączkowym świeciły. Schwycił rękę matki i, nie puszczając jej, mówić począł szybko:
– Tak, każde pokolenie winno być lepsze od poprzedniego. Chociażby wrony miały mnie kiedy zadziobać, to uczynię, co serce mi zaśpiewa, a rozum dopowie.
Rawska spostrzegła, iż słowa jej podnieciły nadto rannego.
– Teraz śpij, zmęczony jesteś, nie przedłużaj choroby – rzekła, całując go w czoło.
Mieczek opadł zwolna na pościel, a ona wysunęła się cicho z izdebki.
Minęło kilka dni spokojnych. Stan zdrowia rannych się polepszył.
Słowa lekarza spełniły się: siedzieli jużo własnych siłach i opowiadali o niefortunnej przygodzie, z której wyszli z ranami.
Było to południe. Załatwiwszy zwykłe swoje czynności, Rawska i Cesia siedziały właśnie przy chorych, którym posiłek przyniosły. Wygłodzeni dyetą, przerwali opowiadanie i zabrali się chciwie do jadła, a Cesia żartowała z obu, że pewno i łyżki pojedzą z głodu.
Naraz drzwi izdebki rozwarły się z hałasem i na progu stanął Szymek. Był blady niezwykle i źrenice miał rozszerzone przestrachem.
– Pono z okuniewskich lasów wysunęły się już Szwedy – rzekł.
Dołęga i Mieczek rzucili łyżki.
– Gdzie szable? – zawołali.
Ale w tej samej chwili siły ich zawiodły: opadli na pościel.
– Przeklęte burdy! – szepnął Dołęga. Poczem dźwignął się z wysiłkiem, ukląkłna pościeli i począł bić się pięścią tak silnie w piersi, iż jękło coś za niemi.
– Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! – powtarzał.
A gdy siedem razy tak uczynił, złożył ręce na piersiach i głosem uroczystym mówić począł:
– Przysięgam Panu Wszechmogącemu, Ojcu Niebieskiemu, że nigdy więcej w żadnej waśni bratniej nie wezmę udziału, bratniej krwi nie rozleję, nie podniecę domowej kłótni.
– Amen! – zakończyła Rawska. Poczem zwróciła się do pachołka.
– Jeszcze nie tak rychło Szwedy wejdą do nas – rzekła. – Idź na ulicę i nazbieraj więcej wieści.
Chłopiec oddalił się, ona przy chorych napowrót usiadła.
– Od dziada mego nasłuchałam się nieraz o wzięciu Warszawy przez Szwedów za panowania miłościwego króla Jana Kazimierza Wazy – poczęła. – Był to wrzesień, dzień Narodzenia Najświętszej Panny. Około ósmej wieczorem stanęli przed miastem dwaj trębacze: jeden od króla szwedzkiego wysłany, drugi od byłego kanclerza naszego, Radziejowskiego.
Posłowie zażądali otwarcia bram miasta… Magistrat tutejszy zwołał radę do klasztoru Dominikanów, pod przewodnictwem imcipana Aleksandra Gizy, burmistrza Warszawy, i orzeczono, niestety, że z powodu braku sił poddać się trzeba… Stolica nie stawiła wówczas najlżejszego nawet oporu: na pierwsze wezwanie otworzyła bramy miasta. Weszli Szwedzi w wielkim porządku, bez najmniejszej trudności. Owa uległość tak się im dziwną wydała, iż nie ufali jej i z niepokojem rozglądali się po oknach kamienic, pewni, iż czeka ich zdrada: że lada chwila otworzą się owe okna i posypie się na nich grad kamieni, lub wrząca woda się poleje. Sami to później wyznawali przed nami. Ale próżne były ich obawy: u bramy stolicy Patrycyat złożył im korne ukłony i klucze oddał, plebs znikł z ulic. Okna zawarte pozostały. Pono król szwedzki, zwiedziwszy miasto, znalazł w cekhauzie sto dział większego kalibru i tyleż beczek prochu, więc nadziwić się nie mógł, że mając jeszcze takie środki obrony, poddaliśmy się bez oporu. Uległość ta wzbudziła w nieprzyjacielu dla nas pogardę, a zuchwalstwo ich wzmogła: zwycięzcy wydali rozkaz, aby dostawić im natychmiast chleba i piwa, poczem nałożyli na miasto 50, 000 talarów podatku. Teraz dopiero patrycyat przeraził się swego czynu i wysłał deputacyę do Karola Gustawa, błagając zmiłowania. Ustąpił ze swoich żądań zwycięzca, bo nie chciał nas zrażać do siebie, ale gdy pewnym się już uczul panowania swego u nas, gdy cała Wielkopolska dostała się w jego ręce, wówczas ucisk wzmógł się na nowo. Kto nie miał pieniędzy, ten towarem zmuszony był płacić kontrybucję; Szwedzi rabowali sklepy i mieszkania, zabierali wszystko, co tylko kosztowniejszego znaleźli.
– Słusznie czynili, tchórzostwo zasługiwało na karę – mruknął Dołęga.
– Ciężkie czasy nastały dla Warszawy – poczęła znowu Rawska. – Karol Gustaw pociągnął do Krakowa, ale tutaj zostawił bardziej jeszcze okrutnego Benedykta Oxenstierna. Rozłożone po domach jego żołdactwo ssało bezkarnie tak zamożnych, jak biednych, a gdy kto ze skargą szedł do Oxenstierna, uderzał się po szabli i odpowiadał: "Zwycięzcami jesteśmy, pamiętajcie o tem" i sam jeszcze lepiej ssał nieszczęśliwą stolicę. Nakazał pod gardłem odnieść na zamek wszelaką broń, jaką posiadali u siebie mieszkańcy: szable, strzelby, noże, jednem słowem wszelaki oręż do boju przydatny, gdyż obawiał się, aby deptani i wyzyskiwani o walce nie zamarzyli; nakazał rewizye po domach, by mieszkańcy broni nie ukryli; dozwolił rabunek w tych mieszkaniach, w których żołdactwo broń znalazło. Szwedzi, jak mi dziad opowiadał, nakazywali otwierać sobie szafy, skrzynie, komody i kufry, komórki i wszelakie skrytki, gmerali w rzeczach i nie zapominali przy tych rewizyach o sobie: co się oczom podobało, to wsuwali za swoje kaftany. Nie dość natem, Oxenstiern żądał jeszcze, aby go miasto utrzymywało razem z całym jego dworem. Musiała stolica dostarczać mu codzień żywności bezpłatnie. Gdybyż był żądał chociaż tylko koniecznych… ale on o zbytkowne produkty się upominał: o wina, ptaki, słodycze… A jedli,. aż trudno opowiedzieć z obawy, aby nie być o kłamstwo posądzoną. Pono na jeden obiad spożyli raz: 5 indyków, 3 sarny, 5 cieląt, 5 gęsi, 4 prosięta, 30 kurów, pół wołu, dwa barany, połeć słoniny, nie licząc łakoci, jak: daktyle, limony, oliwki.
– Popróbują teraz Szwedzi głodu. Nie dopuścimy ich do miasta – wyrzekł przez zaciśnięte zęby Mieczek. – Dziś siły zawiodły, lecz jutro się dźwignę, przypuszczę szablę ojcowską i stanę obok innych na wałach miasta. Odejdą ze wstydem na twarzy od stolicy i z pustymi żołądkami.
– Bodajby prorocze były te słowa – odezwał się Dołęga. – I ja nie będę próżnował. Dźwignę się jutro z pościeli. Szczera ochota sił doda. Duch nas podniesie. Nie pozwolim ciału ducha zwojować.
Nie mogąc się doczekać powrotu pachołka, Cechna pośpieszyła na jego spotkanie do sieni, lecz zamiast Szymka, spotkała imcipana Snoilskiego, który stał w ich gospodzie, jako gość. Ciekawość pokonała jej zwykłą, nieśmiałość.
– Pono Szwedy ciągną ku nam – rzekła, dygnąwszy.
– Tak ludzie gadają, ale czy prawda, Bogu jeno wiadomo – odparł. – Nazbierałem na ulicach najrozmaitszych wieści.
– Pozwólcie Waszmość z niemi do naszych rannych: radzi posłuchają – odezwała się Cechna.
– A ja rad wyrzucę z serca, co je tłoczy – rzekł szlachcic.
Podążyli razem.
– Niebo zsyła nam Waszmości! – wykrzyknął Dolega, ujrzawszy wchodzącego. – Bóg wam zapłać!
– Nie mitrężcie czasu na komplementy, niech imci pan Snoilski siada i pocznie opowiadać. Kto się o panów ociera, ten wie więcej od niejednego – niecierpliwie powiedział Mieczek.
Snoilski wąsa pogładził, uśmiechnął się.
– Jak to zaraz znać, że z Waszmości jeszcze młokos – rzekł, siadając na brzegu jego łóżka. – Krew w was kipi, jak gdyby kto żaru w żyły wam nasypał.
– Szwedy nasypały – mruknął Mieczek.
– Których nawet pierzastych kapeluszy z najwyższych szczytów naszych kamienic nikt jeszcze nie widział, ale już mnóstwo najróżnorodniejszych opowieści lata o nich po ulicach miasta – odparł Snoilski. I to gadają, że już dotarli do lasów okuniewskich. Ale nie w każdą, powieść wierzyć należy. Dowiemy się niebawem, czy to bajka, czy prawda. Imci pan Bieliński, którego dóbr jestem plenipotentem, mówi! mi, że król jegomość wysiał ku lasom okuniewskim oddział zbrojny, gdy sprawdził oną pogłoskę; mówią i to także, że Szwedzi toczą zwycięskie boje w Inflantach, iż pod Ronnenburgiem zabrali ogromny transport zboża, który Sasi wieźli do Kohenhoen, a pod Wenden zapas piwa i żywności wszelakiej; że Karol XII, ów młodzik niedoświadczony, jak nasz król jegomość go przedstawia, jest bohaterem; że samo niebo zdaje się sprzyjać Szwedom, bo gdy Karol XII zwracał niespodzianie swój pochód ku Neumühlen, słoty, które tam nieprzerwanie trwały i na które liczyli Sasi, nagle ustały i zajaśniała najpiękniejsza pogoda, która osuszyła błota, czem ułatwiła Karolowi pochód; a gdy Szwedzi wsiedli na promy, by Dźwinę przepłynąć, zerwał się wiatr dla nich przychylny i pomagał im pchać promy. Za pomocą Bożą Karol dostał się na przeciwny brzeg i postawił 7, 000 piechoty, oraz 600 jazdy naprzeciw obozujących tam Sasów, którzy tak stracili przytomność, iż miasto rzucić się całą silą na nieprzyjaciela, by wepchnąć go do rzeki, odpowiedzieli jeno ręczną bronią na ryk dział szwedzkich, poczem w ucieczce haniebnej opuścili swój obóz. W niektórych zaś miejscach, nie czekając nawet ataku nieprzyjaciela, jak pod Borkowicami, na samą wieśćo zbliżaniu się Szwedów, uciekli z pola ze wstydem.
– A myśmy Augusta obrali królem, bo liczyliśmy, iż drugiego Jana III osadzimy na tronie naszym – odezwała się Rawska.
– Mieli słuszność Sapiehowie – szepnął Dolega.
– Nie wspominajcie Sapiehów. Toć widne, jak na dłoni, że August nas zdradza, a oni chylą dzisiaj przed nim czoła – rzekł Snoilski.
Dolega westchnął.
– Nieszczęście łamie często ducha ludzkiego – odparł.
– Jeno słabych. Silnych wyrabia, dodaje im skrzydeł i oczyszcza je – rzekł Snoilski. – Hetmana grom, co go doścignął, miasto do skruchy przywieść, przywiódł do podłości i zgina się teraz przed tym, którym w duszy pogardza, i podnieca na nowo swary domowe.
– Czy znowu jaka wrzawa uliczna zakłóciła pokój miasta? – spytała Rawska.
– Gdybyż uliczna, gdybyż podnieśli ją nieznani, byłaby sprawa przeszła bez echa… Niestety, gdy panowie zdrożny czyn popełnią, to czyn takowy nabiera rozgłosu i plami kraj cały, a przytem świeci przykładem. Maluczcy wpatrują się w panów, jak w słońce, i takie życie czerpią z tego słońca, jakie im ono daje – odezwał się Snoilski.
Raptem przerwał: czyjeś szlochanie spłoszyło mu słowa z ust.
– A wam co jest, mości Dołęgo? – zapytał.
– Toć i ja zgorszyłem maluczkich: patrzała na nas gawiedź, gdyśmy się rąbali na ulicy, podzieliły się chłopaki miejskie na partyę i wołali jedni: "Wiwat Sapieha!" a drudzy: "Wiwat Ogiński!" – zdławionym głosem odparł Dolega.
– Przysięgliście Bogu, że nie będziecie więcej szerzyć domowych waśni – rzekła Rawska. – Skrucha wasza serdeczna. Bóg was rozgrzeszył już. Nie myślcie o tem, co było, i powrotu do zdrowia złemi myślami nie utrudniajcie sobie, bo nieprzyjaciel dąży ku nam.
Dolega otarł oczy rękawem koszuli i zdusił łkanie w piersi.
– A któż z panów poswarzył się? – zapytał.
– Książę Wiśniowiecki, znany stronnik Ogińskiego, i wnuk hetmana, Lubomirski – od – parł Snoilski. – Nie będę wszakże dłuższem opowiadaniem nużyć i drażnić chorych – dodał. – Spoczynek obu wara potrzebny.
Z temi słowami gość opuścił izbę.
– I my pójdźmy swoje czynić – rzekła Rawska do Cesi.
Dziewczynka podążyła za matką. Poczęły krzątać się obie; przesuwały się ustawicznie z kuchni do jadalni; tam wydały rozkazy służbie, tu stół do obiadu dla gości nakryły. A czyniły wszystko tak cicho, że goście w swoich izdebkach ani zgadywali, iż pracują.
– Gdzie Baśka? – zapytała naraz Rawska, spostrzegłszy, iż jednej z dziewcząt brak.
Cesia pobiegła do izdebki służących i znalazła nieobecną, która tam drzemała na tapczanie. Zbliżyła się więc do niej z uśmiechem.
– Basiu, nie sprzątnęłaś jeszcze izdebki imci pani Narzymskiej – rzekła. – Powróci niechybnie niebawem i będzie łajać.
– Kiej nie mogę ruszyć się, tak mnie w głowie coś łupie – jęknęła Basia.
Cechna dłonią dotknęła jej czoła – było rozpalone.
– Przyślę ziółek, co ci ono gorąco ostudzą – rzekła, pochyliwszy się troskliwie ku chorej. – Leż spokojnie. Ja za ciebie wszystko zrobię.
I zamknęła za sobą ostrożnie drzwi izdebki, pobiegła do kuchni i ciężką konewkę wody do pokojów gościnnych poniosła.
Wszystkie posługi za Basie spełniła, nie przyznając się do tego nikomu. O ziółkach dla chorej też nie zapomniała.
Dzień, jak zwykle, w pracy upłynął dziewczynce. Gdy mrok zapadł, poszła na basztę użyć świeżego powietrza; oparła się o balustradę otaczającego ją ganeczku i wpatrzyła się w niebo.
Szafirowy płat, rozpostarty nad ulicą, iskrzył się gwiazdami. Cicho, uroczyście było dookoła. Wprawdzie jakieś szepty tajemnicze dochodziły z dali, lecz dziewczynka nie pytała, co znaczą, nie usiłowała ich zrozumieć. Ona myślą od ziemi uciekła, poza szafirowe sklepienie, poza gwiazdy błyszczące, i zdało się jej, że z tych wyższych, tajemniczych przestworzy zlatują do niej ciche, skrzydlate istoty i szepczą:
– Siostrzyczko miła, my cię kochamy!
A tak jej było błogo, że chciałaby była, aby to chwilowe złudzenie w wieczność się przemieniło.
Lecz jakiś wrzask przykry wzbił się naraz pod niebiosa i skrzydlate istoty przestraszone uciekły. Cechnie się zdało, że słyszy szelest skrzydeł odlatujących od niej. Westchnęła, spuściła wzrok ku ziemi niechętnie.
– Co to? – szepnęła. Z oczu jej zachwyt znikł, przerażenie malowało się w nich teraz.
W dwóch stronach ulicy ujrzała krwawe światło, które zrazu oślepiło ją, lecz gdy oswoiła się z niem, poczęła odróżniać ludzi, konie, kolasy, pachołków z pochodniami. Z wrzawy ogłuszającej odróżniać zaczęła wyrazy pojedyńcze, potem łączyć je w zdania i zrozumiała wreszcie, co to wszystko znaczy.
Na wązkiej ulicy spotkały się orszaki dwuch panów. Jeden drugiemu ustąpić nie chciał.
– Kto jedzie? – odezwał się dumny głos magnata, siedzącego po prawej stronie.
– Książę Wiśniowiecki – odparł głos woźnicy ze strony przeciwnej. – Ustąpić z drogi!
– Lubomirski, starosta sandecki, równy Wiśniowieckiemu – otrzymał odpowiedź.
Z kolasy po lewej stronie wyskoczył nizki, otyły mężczyzna, w pelerynie, podszytej sobolami, w kołpaku, świecącym brylantową kitą, i wzniósł szablę w górę.
– Precz z wnukiem wyklętego! – zawołał.
Starosta zerwał się z poduszek kolasy, przesadził zamknięte drzwiczki i w oczy przeciwnikowi szablą zaświecił.
– Precz z Sapiehami!
– Precz z Ogińskimi!
Zahuczało na ulicy.
Z temi słowami na ustach, z mieczykami gołymi w dłoniach, służba obu magnatów rzuciła się na siebie. Niebawem jęki zawtórowały krzykom.
– Boże! Boże! Jakie to straszne! – zawołała Cechna i zbiegła na dół. Blada i drząca wpadła do izdebki matki, której okno wychodziło na dziedziniec, więc gwary uliczne nic odchodziły tutaj.
Rawska modliła się spokojnie. W przyległej izbie ranni spali.
– Pani matko, mordują się na ulicy! – szepnęła Cechna, chyląc się drżąca do klęczącej.
Rawska palec na ustach położyła, poczem powstała.
Zrozumiała jej niemą mowę Cesia. Przeszły razem, nic nie mówiąc z sobą, do kuchni, gdzie pełno było gwaru.
Wrzawa uliczna zbudziła służbę: jedni wybiegli do sieni, drudzy z okien patrzyli.
– Co się stało? – spytała Rawska pachołka, który wracał właśnie z sieni.
– Pany się pobiły, ale jakie pany! Książę Wiśniowiecki ze starostą Lubomirskim – oznajmił chłopiec, świecąc zębami. – Straże już nadciągnęły. Pono ktoś do zamku dał znać. Król wysłał poufnych na miejsce walki i kazał zwaśnionym broń poodbierać – odpowiadał dalej.
Cechna przysunęła się do okna.
W istocie ujrzała teraz kilku na koniach ze straży królewskiej. Zwaśnieni już szable im oddali. Wiśniowieckiego kolasa cofała się ku Krakowskiemu Przedmieściu, gdyż bliżej mu było o wiele dotrzeć do szerszego miejsca, niż przeciwnikowi. Lubomirski, dumnie rozłożony na miękkich poduszkach, posuwał się zwolna ku zamkowi. Straż miejska zbierała rannych, leżących tu i tam na ulicy. Przy blasku pochodni widać było ciemne kałuże na ziemi, których widok tak przykre sprawiał na dziewczynce wrażenie, iż oddaliła się od okna.
– Może posłać Szymka po rannych? – rzekła do matki. – Widziałam kilku…
– Gdy zakołaczą do nas straże, przyjmiemy tych, których przyniosą – odparła Rawska. – Chodź spocząć. Blada jesteś, jakbyś miała zemdleć.
Oddaliły się obie do swej izdebki. Cechna usiadła obok matki, która objąwszy ją ramieniem, przygarnęła do siebie.
Cisza, panująca tutaj, i pieszczoty matczyne, wlały powoli spokój w serce dziewczynki. Straże do nich nie zakolatały, mogły więc pomyśleć o zupełnym spoczynku.
– Pójdźmy teraz spać, córuchno – rzekła Rawska.
– Jeno coś jeszcze powiem – odparła Cesia.
– Co takiego?
– Przypomniało mi się w tej chwili, jak to nasza pieszczoszka Alina rwała się do tego słońca, które wielkim światem się zowie, jak pięknym widziała go sercem i oczyma, a ten świat, jako widzę, wcale nie piękny… Takie grzechy go plamią, taka buta, pycha i okrucieństwo w niem się gnieżdżą…
Rawska westchnęła.
– A znajdź mi kąt ziemi, gdzieby grzechów nie było, znajdź zbiorowisko ludzi, którychby plamy nie szpeciły, i wśród których nie gnieździłby się pycha i okrucieństwo – odparła. – Są w tym wielkim pańskim świecie wielkie winy, są i cnoty wielkie, są zbrodnie i zasługi, jak wszędzie… Trzeba być sprawiedliwym, trzeba widzieć nietylko w bliźniego oczach słomkę, ale i w swoich. Gorzej jest teraz, niż było – nie przeczę – lecz gorzej nietylko wśród panów. Miasto wskazywać na słońce i odkrywać z urąganiem jego plamy, strzeżmy serc własnych i najbliższych od występku, i głośmy czyny szlachetne innych, aby nam za wzór służyły, by rozgłos o czynach owych rozniósł się jak najszerzej po naszej ziemi i zachęcił innych do naśladowania.
ROZDZIAŁ VIII.
I powtórzyły się czasy Jana Kazimierza. Warszawa roiła się od Szwedów. Generał Anders Langereron gospodarował w stolicy, jak w domu własnym, a zwycięski Karol XII rozgościł się w Wilanowie i bawił się tam oglądaniem pamiątek po królu bohaterze, który był jego ideałem. Mieszkańcy Warszawy szemrali na Augusta, bo Szwed uciskał podatkami, a któż ściągnął na stolicę to nieszczęście?
Langereron, który objął w mieście komendę, kazał zapłacić sobie sto dwadzieścia tysięcy złotych kontrybucyi, a następnie dostarczać codziennie żywności dla niego i całej armii.
Mieszczaństwo zmuszone było posyłać codziennie do obozu szwedzkiego 320, 000 funtów chleba i tyleż funtów mięsa, słoniny 80, 000 funtów, 1000 korcy kartofli i 160, 000 garncy piwa.
Langereron bez gwałtów, systematycznie wydobywał z pokonanych, co tylko chciał. Próżno rajcy miejscy zbierali się w ratuszu na narady by ulżyć swej niedoli: nic nic obmyślili. Szwed był wszechwładnym panem w stolicy, bo August, dowiedziawszy się o zbliżaniu Karola XII, opuścił razem z rycerstwem stolicę i pod Kraków podążył, gdzie postanowił oczekiwać nieprzyjaciela.
W jednej z izb gościnnych, niezajętej właśnie, gdyż panowie się rozjechali, siedział smutnie zadumany Mieczek. Towarzysz go opuścił, podążając razem z królem jegomością pod Kraków, jego zaś rana powolniej się goiła.
– Za co Bóg srożej mnie karze, gdym ja burdy nie podniecił, jeno stanął w obronie Dołęgi? – odezwał się do Cechny, która skończywszy zajęcie codzienne, przyszła pogawędzić ze smutnym.
– Serce rwie się do boju, a trzeba siedzieć, jak stary niedołęga, u pani matki za piecem. I lata potemu, bym służył ojczyźnie, i szabla ojcowska jest, i okazya się nadarzała… Bóg jeno nie pozwala, bo wyzdrowienie odwleka.
– Cicho, braciszku, nie grzesz, toć szemrzesz przeciw Panu Najwyższemu – szepnęła dziewczynka. – Pomnij, co ksiądz Piotr, gdy cię odwiedzał, mówił: "Niezbadana jest mądrość Boża. Człek nieraz szemrze na to, za co dziękować winien. Tobie się zdaje, chłopcze, iż najlepiej służyłbyś krajowi orężem, a może Bóg przeznacza ci służyć gdzieindziej i pożyteczniej".
– Byle doczekać tej chwili – rzekł Mieczek i westchnął ciężko. – Nuda piecze mi serce. Ze szkoły Ojcowie wygnali, mówiąc: "Teraz nie pora uczyć się!" Goście pierzchli od nas równo z wyjazdem króla i rycerstwa; za miasto ze strzelbą na zwierza Szwed nie puszcza, człek usycha z próżniactwa.
– Macie dwie izby wolne? Wojewoda Leszczyński szuka dla córek i żony pomieszczenia – ozwał się naraz głos obcy.
Cechna i Mieczek zwrócili spojrzenia ku oknu, które było otwarte, i ujrzeli wspartego o kraty pachołka, obcego im zupełnie.
– Nie dwie, ale i trzy dać możemy: Szwed wymiótł gości z Warszawy – odparł Mieczek. – Wejdź do sieni, z panią matką pogadasz o płacy.
– Nam o pieniądz nie idzie, jeno o wygody i cichość – odparł hardo pachołek. – Gospoda imci pani Rawskiej słynie z wygód i cichości – tego szukamy. Wojewoda jeno kazał zapytać, czy jest miejsce wolne?
To powiedziawszy, oddalił się. Mieczysław i Cechna do matki pośpieszyli. Zastali u niej imcipana Mroczka.
Ucieszyła się Rawska.
– Bóg łaskaw – rzekła.
I wydala Cesi rozporządzenie, poczem zwróciła się do gościa.
– Bóg łaskaw – powtórzyła… – bo to Szwed ciśnie kontrybucyą, a nijakich dochodów teraz nie miewałam… Lękałam się też, żeby Langereron nie przysłał mi jakiego gościa, który darmo chciałby się żywić.
– Tego próżno lękałaś się jejmość – odparł Mroczek. – Toć nasz magistrat zawarł świeżo umowę z baronem Akseliuszem Mardenfeldtem, że będziemy płacić na armię szwedzką 16. 000 tynfów, aby ta armia nie zajmowała kwater w mieście.
– Czego to od was, mości panie Mroczek, nie dowiemy się – rzekła Rawska. – Nic widujemy teraz nikogo; chodzimy tylko na Mszę do kościoła, potem calusieńki dzień w domu siedzimy; gdyby nie wy, nie wiedzielibyśmy, co się w świecie dzieje. Może jeszcze co wiecie? Usłyszym radzi.
Mroczek machnął ręką.
– Złego lepiej nie słyszeć, mościa dobrodziejko – mruknął.
– Złe, myślą malowane, czarniejszem się często być wydaje. Toć przysłowie mówi: "Nie taki dyabeł straszny, jak go opisują" – odparła Rawska.
Mroczek westchnął.
– Wiem jeno to jeszcze, że Szwedzi coraz nowe żądania nam stawiają – rzekł po chwili –
że szydzą z naszych rajców po prostu… Wczoraj pono jenerał Horn zaproponował, aby miasto pożyczyło mu 250, 000 złotych, mówiąc: "Ręczę słowem kawalerskiem, że takową sumę oddam wam w Gdańsku".
– Cóż rajcowie na to?
– Ha, co mieli robić: dali, choć pewni są, że onych pieniędzy nie ujrzą więcej… Siła prawem teraz u nas, mościa dobrodziejko… Najzamożniejsi w mieście wystawili na siebie weksel, boć wiedzą, że miasto nie jest w stanie zebrać taką sumę, a w głosie Horna brzmiał rozkaz.
– Ciekawam, którzy spełnili tę obywatelską przysługę. Czy znajome wam ich nazwiska?
– Simonelli, Knabe, Augustynowicz, Jezierski, Negoski… – począł wyliczać Mroczek.
– Każdy stan może się u nas poszczycić szlachetnymi przedstawicielami – rzekła Rawska.
Mroczek dumnie podniósł czoło.
– Wielce ten błądzi, kto czci jeno panów i szlachtę – odparł. – Nietylko szablą służy się krajowi.
– Słyszysz, Mieczysławie: nietylko szablą – zwróciła się z temi słowami Rawska do syna, który stał opodal, plecyma o ścianę oparty.
Mieczek podniósł zwolna pochylone czoło.
– Jam syn rycerza, najchętniej szablą służyłbym – odparł. Mroczek popatrzał uważnie w jego oczy, mgłą smutku powleczone.
– Chcesz waszmość nie zmarnować życia, powiedz sobie zawczasu: "To spełnią uczciwie, co mi wola Boża spełnić każe" – odezwał się po chwili namysłu. – Gdzie cię Bóg postawi, tam służ wytrwale i gorliwie, a będziesz pożytecznym i miłość braci zdobędziesz; gdy zaś będziesz się jeno oglądać zatem, czem chciałbyś być, zostaniesz jeno marzycielem.
Rawska złożyła ręce i wzrok w górę podniosła.
– Strzeż go, Panie, od takiego nieszczęścia! – szepnęła.
– Różnie służą ludzie krajowi i braciom – ciągnął dalej Mroczek. – My mieszczanie groszem mozolnie zarobionym i zaoszczędzonym skrzętnie, rycerstwo szablą, panowie rozumem.
– Czy wiecie, mościa dobrodziejko, jaka pogłoska obiega obecnie miasto? – zapytał raptem.
Rawska ruszyła ramionami.
– Skądże mi wiedzieć? – odparła.
– Pono Karol XII zwołał panów do Wilanowa i zażądał, aby detronizowali Augusta II, a nowego pana sobie obrali – rzekł Mroczek. – Miał pono obiecać, że gdy Sasa usuniemy, on wojska swoje cofnie z naszej ziemi i przyjaźń z nami zawrze. Chce, abyśmy królewicza Jakóba obrali: dla niego nasz Jan III to mąż, przed którym bije czołem.
Mieczka oczy ożywiły się.
– Ach, gdybyż! – westchnął.
– Co takiego? – zapytał go Mroczek z uśmiechem.
– Gdybyż syn Jana III zasiadł na tronie naszym! – odparł chłopiec, głosem wzruszonym. – Ojciec mój służył pod chorągwią króla bohatera, ja służyłbym jego synowi.
– Widzisz, braciszku, już szara twoja dola w promienną się przeistacza, a sarkałeś na Boga – odezwała się milcząca dotychczas Cechna.
Mieczysław nic nie odpowiedział siostrze, lecz przysiadł się do imcipana Mroczka.
– A panowie co odpowiedzieli królowi Szwedów? – zapytał tonem niespokojnym.
Mroczek położył dłoń na jego ramieniu.
– Jeszcze nic – odparł. – Ściągają wszakże do stolicy na radę, na której Karol XII obiecał przedstawić im dowody, tak potępiające Augusta, iż pewien jest, że wszystkie' serca w Rzeczypospolitej odwrócą się od króla.
Hałas, który dobiegł w tej chwili z ulicy, nie dozwolił mu więcej mówić.
– Pono obiecany gość ciągnie – rzekł. Mieczek pobiegł do okna.
– Pani matko, wojewoda się zbliża – zawołał i wybiegł do sieni.
Mroczek pożegnał Rawską. W gospodzie ruch powstał. Gdy kolasa podróżna zatrzymała się przed sienią, już izby gościnne były rozwarte, sprzątnięte i… przewietrzone.
Mieczek skoczył drzwiczki otworzyć. Z kolasy wysiadł mąż wspaniałej postawy, o twarzy rozumnej, a przytem dziwnie łagodnej, w kontuszu granatowym, z karabelą u boku, w butach czerwonych, w kołpaku sobolowym.
Wysiadł z powagą wielką, na nizki ukłon Mieczka uprzejmym ukłonem odpowiedział, poczem rzekł grzecznie:
– Waści usługi nam nie wystarczą. Niewiastę przyślijcie.
Mieczek skłonił się powtórnie do jego kolan.
– Rawski, syn rycerza króla jegomości Jana III, ściele się do stóp waszych, miłościwy wojewodo – odparł. – Wnet pani matka i siostrunia moja tutaj się zjawią.
– Już się zjawiły – odparł Leszczyński. Właśnie bowiem do kolasy przystąpiła Cechna, za nią dwie dziewczyny, posługujące w gospodzie: Baśka i Jóźka. Rawska na progu sieni się zatrzymała.
– Pozwólcie ulżyć sobie, miłościwa pani – odezwała się Cechna. – Poniosę sama śpiącą dzieweczkę do izby.
W kolasie siedziała wojewodzina Leszczyńska z trzyletnią córeczką na ch, a naprzeciw niej piastunka z niemowlęciem, owiniętem wielką chustą.
Dźwięczny głosik Cechny i słodkie jej spojrzenie wzbudziły zaufanie w podróżnej. Podała jej starszą córeczkę.
– Strzeżcie się, waszmościanko, aby dziecina nie otworzyła ocząt, bo kwilić pocznie – rzekła.
– Bądźcie spokojni, miłościwa pani – odparła Cechna, śpiesząc z miłym ciężarem do mieszkania.
Leszczyński przystąpił tymczasem do Rawskiej.
– Trzy komnaty nam potrzebne – rzekł. – Jedna z osobnem wejściem.
Rawska powitała go ukłonem.
– Mam właśnie takie swobodne – odparła. – Mieczku, poprowadź gościa.
Mieczek ochoczo spełnił rozkaz. Wojewodzie podobało się mieszkanie.
– Jak raz dla nas – rzekł. – Każ waszmość przynieść tłomoki podróżne, a mnie wody świeżej. Śpieszno mi przebrać się i umyć: na zamek podążę natychmiast. Woźnicy powiedzcie, aby konie napoił i nakarmił, a kolasę z pyłu podróżnego oczyścił i był gotów na moje zawołanie.
Mieczek pośpieszył z rozkazem. Niebawem powrócił, wiodąc za sobą dziewczynę z konwią wody.
– Pachołek znosi tłomoki do izb niewieścich; przyjmijcie, miłościwy wojewodo, moje usługi – rzekł, gdy Basia, postawiwszy konewkę przy umywalni, oddaliła się.
– Nie próżny z ciebie, jako widzę, młokos – odezwał się do niego Leszczyński. – Uprzejmyś wielce. Podobasz mi się.
Mieczkowi oczy zaświeciły wesołością.
– Za uprzejmość tuszę być nagrodzonym hojnie – rzekł. – Takbym rad wiedzieć, dla jakowej przyczyny panowie zjeżdżają znowu do stolicy.
Wojewoda spojrzał teraz na niego uważniej.
– Ciekaw jesteś, jako widzę. Ciekawość to wada niewieścia – odparł.
– To nie płocha ciekawość pragnąć wiedzieć, o czem w kraju myślą, co się w świecie marzy – szepnął Mieczek, opuściwszy oczy.
Słowa wojewody onieśmieliły go.
– Wyznaję ze skruchą, iż pali mnie ciekawość, jak gdyby mi kto żaru do żył nasypał – dodał jednak.
Leszczyński znowu łaskawie spojrzał na niego.
– Niewiele ja będę ci mógł na razie po – wiedzieć, chłopcze – odezwał się po chwili. – Toć przybyłem zaledwie do stolicy.
– Tutaj krążą wieści, że król Szwedów chce, by nasi panowie detronizowali Augusta II, a osadzili na tronie królewicza Jakóba – rzekł Mieczek.
Wojewoda uśmiechnął się.
– Polityk, jako widzę, z waszmości – rzekł. – Podzielę się z wieściami, gdy z zamku powrócę, teraz przyjmę proponowane usługi. Pomóż mi waszmość umyć się.
To powiedziawszy, podszedł pod umywalnię. Mieczek nalał wody do lawaterza, gość wypluskał się, jak ptak w strumieniu, lecz o wiele głośniej, parskał, pluł i trząsł głową.
– Ręcznik! – krzyknął wreszcie.
A gdy Mieczek usłużył mu śpiesznie, wytarł twarz, szyję i ręce aż do czerwoności, poczem kazał Mieczkowi dobyć z tłomoka piękny żupan błękitny, karmazynowy kontusz, pas złotolity, czapkę z piórem czaplem, przygładził czuprynę i, kręcąc wąsa, odezwał się:
– Zjeżdżamy po to do Rzeczypospolitej, by pokój jej zapewnić. – Nam nie o wojnie myśleć. Dość obszernem jest nasze państwo. Gdy wróg nas nie zaczepia, winniśmy Bogu za to dziękować i oddać się cichej pracy. Wieki całe dawaliśmy Europie dowody, że nam ducha rycerskiego nie brak, teraz dajmy dowody, że nietylko dzielne są nasze ramiona, ale i głowy i serca również… Człek nietylko bronią służy krajowi; dla dzisiejszego pokolenia inne pole działania się roztoczyło: trzeba szkoły nasze podnieść, prawa poprawić, handel i przemysł rozwinąć, rozum zaprządz do roboty, a dźwignie się Rzeczpospolita. Mieczek słuchał poważnie zamyślony.
– Zwołał nas prymas do Warszawy na radę – ciągnął dalej wojewoda. – Postaramy się… aby owa rada odbyła się poważnie i uroczyście.
Mieczek pochylił się do kolan wojewody.
– Dziękuję wam, miłościwy panie, iż nie zbyliście mnie pogardliwem milczeniem – rzekł. – Doprawdy, nie płochość ośmieliła mnie do pytania.
– Utoruję drogę waszmości, abyś mógł z czasem służyć pożytecznie Rzeczypospolitej – rzekł, podając chłopcu rękę do ucałowania na pożegnanie.
Wszystkie smutne myśli pierzchły z głowy Mieczka.
Wojewoda pośpieszył do zamku, a wojewodzina zajęła się tymczasem ułożeniem dzieci do snu, poczem siadłszy w wygodnem krześle, gawędziła z Rawską.
– Nie chciał nas wojewoda w Poznaniu ostawić. Mówił, że odjechawszy tak daleko, byłby o nas niespokojny. Ja wszakże, jeśli losy zagnają go stąd jeszcze gdzie dalej, prosić będę, aby rai do Poznania powrócić pozwolił. Jak ptak, tako i człek we własnem gnieździe czuje się najbezpieczniejszy – mówiła Leszczyńska.
– Pewno – potwierdziła Rawska, a potem westchnęła.
– Na co nam ta wojna, te niepokoje, te troski! – szepnęła. – Gdy wróg zaczepi, to dopuszczenie Boże, wówczas nie grzechem jest imać za oręż. Ale nas Bóg darzył pokojem. Ot i Kamieniec odebraliśmy, krwi kropli nie rozlawszy, i wszystko zapowiadało pokój pożądany… Odpowie kiedyś król jegomość za łzy naszych matek i sierot, za tyle kwiatów nierozwiniętych skoszonych okrutnie.
Na tak poważnej rozmowie upłynął im wieczór. Nie doczekawszy się powrotu męża, wojewodzina udała się na spoczynek. Cisza zapanowała w gospodzie, tylko Mieczek czuwał w izbie wojewody, gdzie jedynie paliło się światło.
Leszczyński powrócił około północy.
– Idź Waszmość spać, a pachołka mi przyślij – rzekł do witającego go ukłonem. – Jutro wstań wcześnie i wystrój się pięknie. Zabiorę cię z sobą na nabożeństwo do fary. Piechotą pójdziemy, toć prawie naprzeciw. Przed radą biskup odprawił solenną wotywę.
Mieczysław aż poczerwieniał z radości. Objął wojewody.
– Nie zasłużony a szczęśliwy – rzekł.
Nazajutrz wszyscy jeszcze spali, gdy stanął pod drzwiami gościa, wystrojony pięknie. Miał na sobie granatową czamarę, czarnym barankiem oszytą, sute szarawary, buty z cholewami świecącemi, u boku mieczyk, którego rękojeść rubiny zdobiły.
Siódmą głosił właśnie dzwon katedry, wzywając na Anioł Pański, gdy z poza drzwi dał się słyszeć donośny głos:
– Jędrek!
Było to imię pachołka wojewody. Mieczysław drzwi odchylił.
– Natychmiast go zawołam – rzeki. Leszczyński skinął na niego.
– Gdyby waści kazali detronizować Augusta, a pana nowego wybierać, za kimbyś głosował? – zapytał z uśmiechem.
– Za królewiczem Jakóbem – odparł Mieczek śmiało.
Wojewoda spojrzał w jego gorejące źrenice.
– Cóżby waści do tego skłoniło?
– Toć syn pierworodny Jana III. Ojciec mój powrócił z "ranami z pod Wiednia; gdy rany się pogoiły, opowiadał mi często o wyprawie przeciw Turkom i malował pięknie króla Sobieskiego, którego wielce miłował. Kiedy dobiegła do nas wieść, że Jan III nie żyje.
zabliźniona rana na piersiach rozjątrzyła się i śmierć przywołała do naszego domku.
Słowa, ostatnie wymówił chłopiec ciszej. Westchnął.
– Zmieniła się odtąd dola nasza – dodał.
– Wieczne odpoczywanie twemu ojcu – rzekł wojewoda.
– Amen! – odparł Mieczek, a potem zwrócił się ku drzwiom, by Jędrka przywołać.
O godzinie dziewiątej ukazywać się poczęły na ulicy Święto-Jańskiej wspaniałe kolasy panów. Rawska z Cesią nie miały czasu biedz do okien, czuwały bowiem nad córeczkami wojewodziny, które matka pod ich opieką zostawiła, sama bowiem z wojewodą pośpieszyła na uroczyste nabożeństwo. Mieczek im towarzyszył. Szedł skromnie zdala. Tak dostał się aż do głównego ołtarza. Wojewoda z żoną w stallach miejsca, zajęli, on zaś stanął na uboczu i modlił się gorąco, żeby duch święty wstąpił podczas rady na panów.
Wszystkie loże i ławki w świątyni były zajęte. Od świec jarzących na wielkim ołtarzu i w wielkich świecznikach, zwieszających się od sklepienia ostrołukowego, ozdobionych rzniętem szkłem, oraz od klejnotów pań i panów jasno było w kościele, jakby słońce rozszerzyło wązkie okna katedry i rozbiło szyby kolorowe.
Po odprawieniu wotywy biskup miejscowy ukląkł na stopniach ołtarza i począł śpiewać piękny hymn:
"Przed oczy Twoje, Panie".
Poczem jeden z wymowniejszych księży wszedł na ambonę i długo, gorąco przemawiał o potrzebie pokoju, o konieczności pracy wewnętrznej.
Wszyscy słuchali w skupieniu.
Gdy kaznodzieja zszedł z ambony, biskup zwrócił się do obecnych w świątyni i rozpostarłszy ramiona nad klęczącymi, a oczy wzniósłszy do nieba, począł mówić głosem uroczystym:
– "Przybądź, Duchu-Twórco, myśli wiernych nawiedź, łaską niebieską napełnij piersi, któreś stworzył.
"Zapal światłość umysłom, wlej miłość w serca, krewkość naszego ciała mocą Twoją pokrzep".
Z oczyma w górę wzniesionemi, ze złożonemi na piersiach rękoma, Mieczek z ekstazie powtarzał te same słowa.
Po skończonem nabożeństwie powrócił z wojewodziną do domu. Leszczyński na radę podążył.
Późną nocą zjawił się dopiero; klepsydra w gościnnej izbie już północ wskazywała. Wojewoda wszedł zasępiony. Nie spojrzawszy nawet na chłopca, który objął go za , rzucił się w głębokie krzesło i w myślach utonął.
Mleczek stanął opodal, czekając cierpliwie rozkazu.
Utkwiony w niego uporczywie wzrok chłopca pociągnął wreszcie wojewody spojrzenie.
– Jesteś? To dobrze – rzekł. – Jutro powiodę waści do starosty kopanickiego, który potrzebuje młodego dworzanina. Poleciłem mu waszmości.
Mieczysław z podziękowaniem nie śpieszył. Zrobiło się mu przykro.
Przez tę jedną dobę przywiązał się do wojewody: jego dworzaninem zostałby chętnie.
Nie domyślając się, co w sercu chłopca się dzieje, Leszczyński ciągnął dalej:
– Rada postanowiła złożyć ostatecznie Augusta z tronu. Król szwedzki przedstawił przez posła swego zebranym tak hańbiące dowody szkodliwych dla Rzeczypospolitej jego postępków, iż ani jeden z nas wahać się nie mógł. Czytaliśmy listy, potępiające bezwzględnie Augusta II. Ratując Saksonię, zagrożoną od Szwedów, chciał nas zaprzedać Karolowi XII; by nas do zguby przywieść, poduszczał szlachtę na Sapiehów; w domowej rozterce chciał ryb nałowić… Najgorliwsi dawni jego stronnicy wołają dziś zgodnie o elekcyę. Już wybraliśmy kandydatów do tronu: najstosowniejszym z pomiędzy nich wydaje się nam być królewicz Jakób Sobieski.
– Królewicz Jakób! – wykrzyknął Mieczysław i smutek uleciał z jego oczu. Zapomniał w tej chwili o sobie.
– Raduje waszmości ta nadzieja? – zapytał z uśmiechem wojewoda.
– Wielce – odparł Mieczek.
– Więc powiem jeszcze drugą, która pewnikiem niemniej was ucieszy – rzekł Leszczyński. – Oto starosta kopanicki, imci pan Franciszek Poniński, obwołany został przez radę jako poseł do królewicza Jakóba. Wybiera się jutro w drogę do Olawy i poszukuje dworzanina, któryby służył mu zręcznie w tej podróży… Idź teraz spać, wstań jutro rzeźwy, z ochotą podobania się staroście.
Mieczysław przypadł do nóg mówiącego.
– Czemże się wam odwdzięczę, miłościwy panie? – rzekł głosem wzruszonym.
Leszczyński położył dłoń na jego ramieniu.
– Uczciwą służbą dobru powszechnemu – odparł. – Jutro rozpoczniesz tę służbę. Ucz się jej pilnie, słuchaj zdań mądrych, abyś na rozumnego człowieka wyrósł.
* * *
Królewicz Jakób marzył w Olawie na Śląsku o koronie…
Wieści mają skrzydła: już wiedział o tem, że panowie mają zjechać do Warszawy, by ogłosić detronizacyę i nowego pana wybrać, że wybrany jako kandydat na poprzedniej radzie ma najwięcej stronników.
Nie pytał, czy potrafi odpowiedzieć tak poważnemu zadaniu, czy on, syn Jana III, nie zaćmi imienia Sobieskich, gdy na tronie zasiądzie, czy godzien jest objąć tak poważne stanowisko; marzył tylko o tem, jak biskup będzie mu stroił czoło koroną, jak głowy panów pochylą się przed nim kornie, jak pierwszym w państwie będzie, jak powróci do owego zamku, w którym zbiegły mu lata dziecinne.
Lecz ktoś spłoszył dumne rojenia: w przyległym pokoju rozległy się czyjeś kroki.
– Kto tam? – zapytał niecierpliwym tonem.
Na progu drzwi stanął służący.
– Starosta kopanicki widzieć się żąda z waszą miłością – rzekł.
Imię to spędziło natychmiast chmurę z czoła Jakóba: już wiedział, że Ponińscy i Leszczyńscy należą do jego stronników. Podniósł się natychmiast, spojrzał łaskawie na tego, co spłoszył jego złote, rojenia.
– Proś do izby gościnnej – rzekł. – Przyjdę tam natychmiast.
Służący pośpieszył z odpowiedzią. Pełnym majestatu krokiem podążył za nim Jakób.
– Biję czołem przed miłościwym królem – powitał go temi słowy starosta i zgiął się w pól.
Jakób wyciągnął do niego rękę i uścisnął mu dłoń przyjaźnie.
– Jeszcze elekcya nie wyrzekła ostatniego słowa – rzekł. – Nasze potężne veto może jeszcze wasze słowa w kłamstwo obrócić.
Starosta pochylił się powtórnie.
– Większość w narodzie jest za synem Jana III. Urok tego imienia jeszcze się nic rozwiał – odparł. – Radzę wam jednakże, miłościwy panie, nie zwlekać. Wysłał mnie po was sejm. Dobrze będzie, gdy ruszym jutro w drogę do Warszawy. Jeśli zezwolicie, będę wam towarzyszył. Im liczniej będziecie otoczeni, tem bezpieczniejsi będziecie. Przypuszczać należy, że wieść o detronizacyi już doszła Augusta: może zechce przeszkadzać kandydatom.
– Rad was mieć będę przy swoim boku w podróży – rzekł Jakób. – Jutro wyruszymy w drogę, teraz spocznijcie i udzielcie mi choć garść wieści o Warszawie.
Starosta zajął wskazane miejsce, a Jakób począł go pytaniami zarzucać. Poniński był wymowny: z oburzeniem szczerem opowiadał o listach Augusta, wysłanych do Karola XII, o niecnych projektach, jakie zawierały, niegodnych czynach detronizowanego. Lecz królewicz wzruszenia jego słusznego nie dzielił:
z uśmiechem słuchał jego opowiadania, w oczach jego można było nawet wyczytać zadowolenie. Dopiero zmarszczył czoło, gdy starosta począł opowiadać, że August, dowiedziawszy się o postanowieniach rady, zebranej w Warszawie, zwołał inną do Krakowa, która lubo zebrała się bardzo nielicznie, ogłosiła jednak za zdrajców tych wszystkich, którzy uczestniczyli w radzie warszawskiej, i wydała wyrok, aby dobra ich zostały skonfiskowane.
Zaniepokoił cię Jakób o siebie. Postanowił działać energicznie. Nazajutrz wczesnym rankiem opuścił razem z bratem swoim Konstantym Olawę. Za nim w drugiej kolasie dążył starosta kopanicki z Mieczysławem.
Odbyta podróż i towarzystwo starosty dodatnio wpłynęły na Mieczka. Nie robił on już wrażenia chłopięcia: dojrzał, zdawało się nawet, że wyrósł i zmężniał. Przybrany w kontusz granatowy, w jasnobłękitny żupan, z szablą u boku, młodzieniaszek wydawał się dojrzałym mężczyzną.
Nowe strony zajmowały go mocno. Rozglądał się ciekawie, pytał o przeszłość miejscowości, jakie mijali. Starosta odpowiedzi nie szczędził.
Dojeżdżali właśnie do Wrocławia. Już wieżyce starego grodu rysowały się w dali na ciemnem tle horyzontu. Ale Mieczek przestał teraz rozglądać się po okolicy, oderwał wzrok od starych wieżyc grodu, a rozpalone ciekawością źrenice utkwił w staroście, który opowiadał mu, jak w wieku XIII Tatarzy obiegli Wrocław, jak Św. Czesław ocalił miasto.
Dusza rycerza wyzierała ze źrenic chłopca i czyniła tem wymowniejszym starostę.
– Umiałbyś ty szabli dobyć, gdyby niebezpieczeństwo zawisło nad twoją, głową lub drogich ci osób – myślał sobie.
Naraz w powietrzu rozległ się gwizd przeciągły. Starosta umilkł. Obaj wyjrzeli z kolasy. Po prawej stronie drogi, którą jechali, ciągnął się las gęsty. Z tego lasu leciał tętent.
– Co to? – jeden i drugi zamierzali zapytać.
Lecz zanim myśl w słowa ubrali, z pomiędzy olch rozłożystych wypadło kilkudziesięciu dragonów na koniach i otoczyło kolasę królewicza, zatrzymując konie.
Za konnymi zjawili się piesi. Ci do drzwiczek kolasy przypadli. Nie namyślając się chwili, nie pytając o radę starosty, nie zważając też, iż kolasa ich nie zatrzymała się jeszcze, Mieczek wyskoczył i z szablą dobytą pośpieszył na pomoc królewiczowi; lecz wnet spostrzegł, że owi napastnicy bynajmniej na życie niczyje nie godzą, bo gdy przyskoczył do jednego, by ostrze szabli w pierś mu wepchnąć, ten jednym zamachem rozbroił go, a potem ani myślał odpłacać mu tym samym zamiarem, tylko gwizdnął i wnet trzech piechurów z powrozami otoczyło Mieczka i, jak pająk muchę, oplątało go i obezwładniło. Próżno bronił się rękoma i zębami: skrępowali go.
Zupełnie ten sam los spotkał obu królewiczów, którzy na obronę swoją wymieniali nazwiska i grozili zemstą stronników. W milczeniu zupełnem wiązali ich napastnicy.
Mieczek nie wątpił, że to są najemnicy, iż spełniają rozkaz im dany. Gdy skrępowali wszystkich panów i służbę, wówczas wytoczyła się z lasu ogromna kolasa; ci, co byli na koniach, otoczyli ją, piesi wtłoczyli przemocą do środka królewiczów i Mieczka, drzwiczki zatrzasnęli i do służby się zwrócili. Kolasa ruszyła z miejsca.
Wszystko stało się tak szybko, iż jeńcy nie mieli czasu zastanowić się nad przygodą. Dopiero, gdy po pewnej chwili ochłonęli z wrażenia, wówczas pierwszy przemówił Jakób:
– Nie przypuszczałem, iż w lasach Saksonii kryją się zbóje. Pewnikiem okupu będą żądać; nie lękam się: znajdą się w narodzie, którzy dla krwi Sobieskich złota nie pożałująMieczek mniej był spokojny. Po jego głowie chodziły inne przypuszczenia; lecz zaczepiani przez niego dragoni odpowiadali milczeniem na jego pytania.
Kolasa pędziła z niezmierną szybkością.
Woźnica o tyle tylko zatrzymywał konie, o ile wytchnąć, napić się i zjeść potrzebowały. Dragoni nie zapominali wówczas o porwanych: podawali im do ust wino i mięso; wogóle obchodzili się z nimi dobrze, a to utwierdzało więcej jeszcze Jakóba w jego przypuszczeniach.
Gdy otoczona dragonami kolasa zatrzymywała się w jakiej wiosce lub miasteczku, wówczas zbiegała się ludność miejscowa i tłoczyła wokoło. Lecz dragoni nikomu bliżej dostąpić nie dozwalali. Na pytania ciekawych odpowiadali również milczeniem.
Niecierpliwił się chwilami Jakób; wtedy szarpał powrozy, krępujące jego ręce i nogi, lub przeklinał los nieprzychylny głośno, Konstanty zaś po cichu.
Mieczek milczał: bił się z myślami, dokąd ich wiodą?
Wreszcie pewnego dnia kolasa wtoczyła się w ulicę jakiegoś większego miasta, a królewicze, przyłożywszy twarze do okien, wykrzyknęli jednocześnie:
– Lipsk!
Potem Jakób dodał:
– Co to znaczy?
I twarz jego pobladła.
Minąwszy kilka ulic, dragoni zatrzymali się przed wysokim gmachem, otoczonym murem. U bramy straż czuwała. Na dziedzińcu żołdactwo saskie, skupione około wielkiego ogniska, śpiewało pieśni po niemiecku, wieczór siał bowiem już zmrok na ziemi.
Kolasa zatrzymała się przed wązką sienią wysokiego gmachu. Dragoni pomogli wysiąść jeńcom i z pęt ich uwolnili, poczem powiedli wszystkich trzech przez długi korytarz, przez kręte wschody do obszernej izby, znajdującej się na piętrze. Na korytarzu połączył się z nimi jakiś Sas otyły w krótkim kaftanie, w spodniach opiętych i pończochach, z pękiem kluczy u pasa, i przodował im.
Mieczkowi tłum przypuszczeń cisnął się do głowy, z których jedno wyłaniało się coraz wyraźniej. Nie odsłaniał jednak swoich myśli towarzyszom.
Izba, do której przewodnik jeńców wprowadził, dość wygodnie była urządzona: pośrodku stal długi stół, wokoło krzesła proste, drewniane, pod ścianami trzy tapczany, zasłane czysto. Dragoni cofnęli się.
– Czyimi jeńcami jesteśmy? – zapytał Jakób.
Przewodnik skłonił się.
– Jego królewskiej mości Augusta II, elektora Saksonii, a jam jego dozorca więzienny – odparł. Podróżni zapewne i głodni i strudzeni – dodał – odchodzę i wieczerzę przyślę.
To powiedziawszy, wyszedł. Ciężkie drzwi izby więziennej ze zgrzytem za nim się zamknęły.
– Tośmy w pułapkę wpadli. Zadrwił okrutnie los z waszmości – odezwał się szyderskim tonem Konstanty do brata.
I rzucił się na tapczan.
– Wszakże rad jestem, iż wreszcie dotarłem do celu, że mi spocząć wolno swobodnie, że własnemi rękoma nieść będę jadło do gęby, no i to, że mam pewność, iż w rękach zbója nie jestem – odparł Jakób. Przy tych słowach z piersi jego dobyło się łkanie. Począł drzeć włosy na głowie.
– Gdzie moja korona! Gdzie mój tron! Gdzie państwo moje! – wołał.
Konstanty spojrzał na niego posępnie.
– O sobie jeno myśleć potrafisz – mruknął. Lecz Jakób nie słyszał tych słów.
– Za co Bóg tak mnie pokarał? – mówił dalej. – Czyżem ja popełnił kiedy grzech śmiertelny? Od kolebki ciśnie mnie moc Boża. Czyżem ja nie wierny katolik? Niczyjej krzywdy nie mam na sumieniu. Pod Wiedniem w obronie Krzyża życie narażałem, w Oławie żyłem uczciwie. Oj, dolo, dolo, za co mnie prześladujesz?
I tłukł głową o ścianę i jęczał coraz głośniej.
Mieczysław patrzał na niego zdumiony i czuł, że w sercu jego topnieje uwielbienie, jakie miał dotychczas dla niego, że maleje mu w oczach ta postać, którą w marzeniach swoch stawiał tak wysoko.
– Taki to syn Jana III? – mówił sam do siebie – Korona króla bohatera za ciężką byłaby chyba dla niego, a tron pogromców nieprzyjaciół Krzyża za wysokim.
W miejsce uwielbienia zrodziła się w piersiach Mieczysława litość. Zbliżył się do jęczącego.
– Toć nie traćcie tak zaraz otuchy, miłościwy panie – rzekł. – Da Bóg, wydobędą nas przyjaciele z niewoli. Bierzcie przykład z brata, jak spokojnie znosi dopust Boży. Toć i ja nie rwę włosów, a więźniem takoż jestem.
Pycha roznieciła gniew w duszy Jakóba. Słowa Mieczysława wydały mu się zuchwalstwem. Gniew wygnal łzy z jego oczu. Podniósł dumnie czoło.
– A cóż ty tracisz, siedząc tutaj? – zapytał tonem lekceważącym. – Masz dach nad głową, jeść i pić ci dadzą, pozwolą spać ile zechcesz, wypróżniaczysz się do syta.
– I ja mam prawo cło życia. Nie żyje ten, któremu wolno jeno leżeć bezczynnie i jeść, gdy jest głodny – odparł z godnością, Mieczysław. – Takie życie, to życie zwierzęcia, a jam człowiek, mam prawo do czynu i trudu, do pracy dla dobra innych, do wspinania się po zsczeblach, po których pną się inni. Pragnę iść przez pot i trud coraz wyżej, aż do szczytów jasnych, gdzie szacunek i miłość braci splatają wytrwałym wieniec nagrody… Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Jam też syn rycerza, obrońcy wiary Chrystusowej.
Konstanty zerwał się z tapczana, ujął dłoń Mieczysława i uścisnął ją serdecznie.
– Otoś mu prawdę sypnął w oczy. Dzielny z ciebie chłopak – rzekł. – On tylko siebie ma na pamięci.
– Bo wy obaj nic nie tracicie! – krzyknął Jakób, tupiąc nogą. – Toć nas tutaj do śmierci trzymać nie będą; nie dziś, to jutro, nie za rok, to za dwa lata wypuszczą. Lecz mnie przez ten czas może Odbiedz korona. Karol XII gotów wybrać innego, może Aleksandra.
Szlochanie wyrwało się z ostatnim wyrazem z ust jego.
– Toć wasz brat rodzony – tonem zdziwienia odezwał się Mieczysław.
– Znienawidziłbym go, gdyby przyjął koronę – odparł łkając Jakób.
– Pono Rzeczpospolita wyszłaby na tej zmianie dobrze: miasto króla mazgaja, dzielnegoby miała – odezwał się Konstanty.
Jakób rzucił się na tapczan, ukrył twarz w dłoniach i płakał.
Mieczysław siadł smutny w oknie: ten, którego uwielbiał od lat dziecinnych, przeistoczył się w karla w jego oczach. Bolesny to zawód. Łzy Jakóba i jego jęki rozhartowywały mu duszę. Czuł to i zląkł się o siebie. Pobiegł myślą do domu, przypomniał sobie ojca, powalonego wskutek ran na łóżko, jego twarz zawsze pogodną, czoło wyniosłe, słowa mężne; przypomniał sobie i to także, że gdy rany srożej mu dokuczały, wówczas wzrok ku niebu podnosił i mówił: "Bądź wola Twoja, Panie".
I podniósł również wzrok ku błękitom, zgiął i gorliwie modlić się począł:
– Panie wszechmogący, nie opuszczaj mnie w godzinie próby! Wesprzyj ducha mego…
ROZDZIAŁ I.
Alina zapomniała o wielkich panach i paniach, o zabawach, ucztach i strojach: burza, która srożyła się nad Rzecząpospolitą, nie pozwalała nikomu weselić się.
Dwory szlacheckie, pałace i zamki panów głuche były. Ojcowie i synowie opuścili gniazda rodzinne, powierzywszy je pieczy niewiast; jedni miecze przypasali i własną piersią bronili sprawy szerszej, niż gniazdo własne; drudzy radzili nad dolą szerszą, niż osobista,
Cicho życie wiodła Alina w pałacu kasztelana Ciechanowieckiego, nie tęskniła jednak za zgiełkiem i uciechami. Wszystko minęło, jak sen. Zbudziła się i wytrzeźwiała. Poznała uciechy wielkiego świata, do których wzdychała niegdyś, i przekonała się, że trwałego szczęścia nie dają; napiła się z jego kielicha rozkoszy i wiedziała teraz, że kielich ten pragnienia serca na zawsze nie zaspakaja; stroiła się w suknie lekkie, jak mgła, świecące, jak słońce, i zrozumiała, że przyjemność ta równie trwa krótko, jak mgła poranna, że trwałą jasnością nie przeniknie jej duszy. Ciche i odosobnione wiodła teraz życie, jednak ta cisza dotychczas nigdy jej tak nie znużyła, jak nużyły ją czasami zabawy. Nie widywała obcych, lecz na jednostajność dni narzekać nie mogła: pani Ciechanowiecka nietylko sobie, lecz także i tym, co ją otaczali, umiała urozmaicać dni to pracą, to przechadzką lub przejażdżką, to pieszczotami i figlami z dziatwą swoją, to uczynkami dobrymi.
Był to ranek. Słońce świeciło już na niebie. W pałacu boczejkowskim już wszyscy spożyli śniadanie i ze Mszy wrócili, teraz rozeszli się każdy do innego zajęcia.
Alina wybrała się z najstarszym synkiem kasztelana, Jurkiem, do chorej matki pięciorga dzieci; kasztelanowa tym razem czasu nie miała: lato dobiegało do kresu, zajęcia w ogrodzie ją zatrzymały.
Złotowłosy Jurek z wielkiemi błękitnemi, jak niebo, oczyma starał się drobnemi nóżkami nadążyć szybko idącej Alinie, a jednocześnie strzegł pilnie małego koszyczka, wyładowanego przez kasztelanową przysmakami dla dziatwy chorej matki. Alina niosła większy z żywnością mniej słodką, lecz pożyteczniejszą.
Szli miedzą, pomiędzy zagonami żyta, które ciężkie ziarnem kłosy chyliło im do stóp i zdawało się szeptać:
"Weźcie mój plon dla głodnych".
Wśród srebrnych kłosów żyta świeciły bławaty, ciemniejsze od oczu. Jurka. Alina opowiadała drepczącemu koło niej chłopięciu, skąd wzięło się owo kwiecie na, ziemi:
– "Dobry anioł, który miał modre oczy, wysłany został przez Boga, aby świat cały obiegł, a wróciwszy z wędrówki, opowiedział Przedwiecznemu, na której planecie najwięcej łez, a na której najwięcej wesela; na której czoła mieszkańców najbardziej potem uznojone… a na której najwięcej rąk próżnujących; na której najwięcej serc gorących, zato smutnych często, na której zaś najwięcej piersi zimnych i twardych, jak głazy, za to nie znających, co cierpienie… I poleciał ów wysłannik Boży, obiegł wszystkie planety, zwiedził Jowisza, któremu świeci 5 księżyców, Saturna, Marsa. Nareszcie spostrzegł jedną z mniejszych planet. Była to Ziemia. Więc spuścił się znowu i ujrzał na niej wiele krzyży i mogił wiele, a koło każdej mogiły tłum matek jęczących i dziatek drobnych, które rzewnie płakały; ujrzał nędzne chaty, słomą kryte, a na progach tych chat siedzących starców zgarbionych, patrzących ku mogiłom ze smutkiem wielkim, usłyszał lecące z okienek chat rzewne piosenki dziewcząt. I serce anioła przejął ogromny, serdeczny żal. Podniósł wzrok łzami przysłonięty do nieba i rzekł:,. O Stwórco wszechświata, pozwól mi stworzonych przez siebie pocieszyć". A głos z nieba odpowiedział: "Pociesz ich, już dość cierpieli". Smutne oczy anioła rozjaśniły się natychmiast i strzeliły z nich promienie gorące i padły na ziemię. I stał się cud: tam, gdzie było smutno i jałowo, jęły płynąć szemrzące wesoło strumienie, ustrojone po brzegach niezabudkami i liliami wodnemi, a pomiędzy strumieniami ukazały się niwy młodem zbożem szumiące i łąki pełne kwiecia. – Wiosna, wiosna! – zabrzmiało echem radosnem na ziemi mogił i krzyży. Rozjaśniły się twarze matek, dzieci, starców; z otwartych okienek chat wybiegła piosenka wesoła, zawtórowała jej szara ptaszyna, od łąk wzbiwszy się ku błękitom. Zaświeciło złote słońce, jasne błękity rozpostarły się nad ziemią. Spojrzał raz jeszcze ku niej anioł skrzydlaty i rzeki: "Miasto łez i westchnień, rodź teraz zboże i kwiecie na pociechę tym, którzy wiele wycierpieli". Poczem wzniósł się w górę i do nieba powrócił, a gdy latem poczęło dojrzewać młode zboże, jakie na owem miejscu zasiał, to wśród złotych kłosów pszenicy i srebrnych żyta zakwitły bławaty, zupełnie podobne do oczu anioła o miłosiernem sercu, anioła posłańca Bożego".
Zapatrzony w Alinę, Jurek słuchał z zachwytem powieści, ona zaś patrzała na niego z uśmiechem zadowolenia i nie widzieli w tej chwili oboje nic oprócz siebie, a w myśli mieli tylko owego anioła dobrego.
Dokoła nich szumiały niwy zbożem, za nimi ciągnął się szeroki gościniec, który dopiero co minęli, na którym wózki chłopskie się snuły; w górze nad ich głowami śpiewały skowronki, czasami klekot bociana się rozległ. Oni nic nie widzieli i nic nie słyszeli. Dopiero gdy Alinka powieść skończyła, Jurek przystanął, rozejrzał się wokoło i począł słuchać gwarów, zewsząd cisnących się do niego.
– Słyszy Alinka? – rzeki nagle, podniósłszy w górę paluszek.
– Któś jedzie gościńcem – odparła Alina. Serce jej bić poczęło w piersi silnie, przed oczyma jej duszy stanęła matka, brat i siostra, skromne izdebki, w których lata dziecinne jej zbiegły, wązka ulica Święto-Jańska i wspaniała świątynia ze strzelającemi ku błękitom wieżycami.
W cichem i pracowitem życiu, które wiodła obecnie, nie tęskniła do zabaw, lecz czasami zrywała się w jej sercu tęsknota za najbliższymi. Wówczas lada okoliczność wywoływała w jej myśli twarze ukochane.
Ująwszy Jurka za rączkę, poczęła wracać wzruszona ku gościńcowi, pewna, że się dowie coś o matce i rodzeństwie, zapomniawszy, ile razy już tego lata doznała takiego złudzenia.
Zdyszana, z twarzyczką żywym rumieńcem oblaną, z oczyma błyszczącemi, stanęła na krańcu niw, zbożem szumiących, i na brzegu szerokiego gościńca.
– Patrz, Alineczko! To tatuś chyba: na koźle siedzi Sipajłlo – odezwał się Jurek i palcem wskazał na kolasę, zbliżającą się ku nim, na której wysokim koźle siedział brodaty woźnica w siermiędze i szłyku.
– Kasztelan powraca! – wykrzyknęła Alina.
Kolasa zbliżyła się do nich. Z okna wyjrzała głowa w kołpaku.
– Stój! – zabrzmiał tubalny głos.
Woźnica konie zatrzymał. Drzwiczki kolasy się rozwarły. Przed Aliną stanął Dolega i do nóg jej pochylił się.
– Pokorny sługa ściele się do stóp waszmościanki – rzekł i ujął jej wolną rączkę, gdyż Jurek do ojca pobiegł, i do ust poniósł.
– Nie pomylił mnie wzrok – począł mówić. – Patrzę tęsknemi oczyma po szumiących niwach, wyglądam końca podróży, a wtem widzę: Biały anioł miedzą kroczy. Więc mówię do kasztelana: "Pewnikiem imci panna Rawska". A kasztelan na to: "Marzy się waszmości".
Z oczyma spuszczonemi ku ziemi, zapłoniona, jak róża, słuchała go Alina,
– Z Warszawy jedziecie? – zapytała naraz.
– Z Warszawy. Błogosławieństwo matki i uściski siostry wam wiozę – odparł Dolega, patrząc na nią serdecznie. – Oj! tęskni matuś za swojem pisklęciem! – dodał.
W Aliny oczach łzy zaświeciły. Zlękła się, iż popłyną.
– Opiekunowi winnam złożyć uszanowanie – rzekła.
T podążyła do kolasy, w której Juraś ściskał ojca. Dygnęła nizko.
– Dokąd dążyłaś, waszmościanko? – zapytał kasztelan, podając jej dłoń do ucałowania.
– Do chorej ze wsi – odparła.
– Chorych nie należy zaniedbywać. Idź waszmościanka do wsi, spełnij obowiązek chrześcijański. Gdy powrócisz, dowiesz się wiele ciekawych rzeczy i takich, które waszmościanki serce ucieszą wielce – rzekł kazstelan.
Dołęga spojrzał na niego z wymówką, ale on tego nie widział, gdyż zwrócił się właśnie do syna.
– Towarzyszyłeś imci pannie Rawskiej. Odstąpić jej nie godzi się – dodał.
I pchnął łagodnie chłopczynę ku drzwiczkom kolasy. Dołęga pochylił się do nóg Aliny.
– Tuszę, że waszmościanka nie każe nam długo czekać na swój powrót – rzekł.
– Radabym mieć teraz skrzydła – odparła dziewczynka.
I nie bawiła w istocie długo tym razem we wsi: gdy Jurek obdzielił dzieci chorej matki przysmakami, a ona oddała jej krupy i mąkę, potem jeszcze o zdrowie wypytała, wówczas biedz niemal poczęła do pałacu.
Spotkała Dołęgę, czekającego na nią na werandzie.
– Teraz powiedzcie mi, czy wszystkich w moim domku zastaliście zdrowych. Co porabia pani matka, siostra i brat? – odezwała się do niego wesoło.
Dołęga wąsa pogładził.
– Jeno pomyślną odpowiedź usłyszysz waszmościanka z ust moich – rzekł. – Imci pani Rawska krząta się czynnie i pieniądze w skrzyni zbiera, bo wraz nowi goście do Warszawy napływają; siostra waszmościanki zawsze prawą jej ręką; brat został dworzaninem imcipana starosty kopanickiego i pojechał z nim razem na Śląsk, do Oławy, do królewicza Jakóba, którego panowie królem wybrali, zdetronizowawszy Augusta. Garść jeno przy Auguście została: dowody jego zdrady wszystkie serca oziębiły. Porzucił go i kasztelan Ciechanowiecki, bo tak sumienie kazało uczynić.
– Niebiańskim jesteście zwiastunem! – wykrzyknęła Alina. – Jakże Bóg jest dobrym dla tych, którzy w niedoli nie przestają, go wielbić! Chodźmy do kasztelanowej, chcę na jej sercu radość moją złożyć.
I nie czekając odpowiedzi Dołęgi, pobiegła do pokoju, w którym kasztelan opowiadał właśnie żonie o zebranej radzie w Warszawie, na której panowie postanowili detronizacyą Augusta.
Z dawną żywością dziecięcą przypadła do nóg swej opiekunki i jasną główkę złożyła na jej ch.
– Podzielcie, miłościwa pani, ze mną moją radość, bo mi serce rozsadzi – rzekła. – Syn Jana III zasiądzie na naszym tronie. Brat mój jako dworzanin posła dobrej wieści dąży może teraz do Oławy.
Kasztelanowa przesunęła z pieszczotą miękką swoją dłoń po złotej główce dziewczynki.
– A ja cię drugą wieścią też ucieszę – rzekła. – Pojedziemy na koronacyą królewicza Jakóba: zobaczysz matkę, siostrę, i brata.
Alinka zerwała się z kolan i śpiewając:
"Pojedziemy do Warszawy", tańczyć poczęła wokół pokoju.
Była to znowu dawna, hałaśliwa trzpiotka, sroczka, świegotliwa.
Juraś śmiał się głośno, kasztelan z zadowoleniem ścigał wzrokiem zręczną postać dziewczynki, która zdawała się unosić ponad ziemią, kasztelanowa patrzała na nią rozrzewnionym wzrokiem.
Jednemu Dołędze ta głośna radość zdawała się być niemiłą. Zasępił czoło, chmurnie spoglądał na tanecznicę, po chwili zwrócił się do kasztelanowej.
– Sprzykrzyły się imci pannie Rawskiej nasze ciemne bory – szepnął z goryczą. – Cisza wsi znudziła ją.
– Powtórzcie jej te słowa – odparła pani Ciechanowiecka.
Alina przerwała właśnie taniec i usiadła u nóg kasztelanowej.
– Wybaczcie, miłościwa pani – szepnęła, całując ją w rękę.
Dolega przystąpił do dziewczynki i, patrząc uważnie w jej oczy, odezwał się ze smutkiem:
– Festyny koronacyjne nęcą waszmościankę: bale, wyścigi, karuzele, rojno, huczno, wesoło będzie w stolicy.
To powiedziawszy, westchnął.
Alinka pokręciła główką na znak przeczenia.
– Oj, nie umiesz czytać Waszmość w ludzkich sercach – odpowiedziała zwolna i poważnie. – Napiłam się ja dosyć z kielicha uciech; bale, festyny i karuzele już mnie nie nęcą; już wiem, że to wszystko smakuje, jak cukierek, upaja, jak wino, a pozostawia przesyt, niesmak… Mnie dusza rwie się do cichego mego gniazdka, do ogniska rodzinnego, do pocałunków matki, do uścisku siostry i brata… Oj, nie umiesz czytać Waszmość w sercach ludzkich. Chociaż mi tak dobrze tutaj, że już lepiej nigdzieby nie było, jednak wyznam, jak na spowiedzi, że niejedną, chwilę w tem pełnem wygód i pieszczot życiu psuła mi tęsknota za swymi i wyrzut sumienia, żem się ich wyrzekła dla uciech błahych.
Błyszczące łzami oczy dziewczynki świadczyły, że szczerą prawdę mówi. Uciekła chmura z czoła Dołęgi.
– Ognisko rodzinne to największy skarb, jaki człowiek posiadać może w życiu – odparł. – Ale przeznaczeniem każdej córki jest wszakże rzucić ojca i matkę.
I znowu wpatrzył się uważnie w twarz dziewczynki.
Alina zamyśliła się.
– Gdy ich rzuca dla poważnych obowiązków, dlatego, by pójść tam, gdzie ją Bóg woła i mówi: "Tam twoja niwa, twoje pole pracy, twój cel życia, twoja droga do mnie", wówczas pewnikiem wyrzuty sumienia nie dręczą jej serca, a myśl, że spełnia to, co Bóg jej kazał, łagodzi tęsknotę za swymi – odparła.
Dolega skłonił przed nią głowę z szacunkiem i czoło rozjaśnił.
* * *
Podróżna kolasa, otoczona konnymi, i wóz wyładowany ciągnęły zwolna przez równiny Mazowsza, a brodaty woźnica, który z wysokiego kozła mógł sięgać daleko wzrokiem, szukał tęsknemi spojrzeniami gospody, lub chociażby chaty wieśniaczej; bo konie były tak głodne i znużone, iż strach go ogarniał, że lada chwila padną: oddając im rano ostatnią garstkę siana, był pewny, że w południe dojadą do jakiej siedziby i dostaną świeży zapas, tymczasem wjechali w jakąś pustynię.
– Chyba, zbłądziliśmy – mówił sam do siebie.
Pył, pokrywający jego siermięgę i kolasę, świadczył, że jedzie z dalekich stron. Konie dyszały ciężko, szły coraz wolniej, nareszcie stanęły w miejscu, łby pospuszczawszy, i z obojętnością iście stoicką znosiły smaganie bata, którym woźnica chciał je pobudzić do biegu.
Wtem z okna kolasy wychyliła się głowa w kołpaku sobolowym.
– Niech wytchną nieco. Do zachodu jeszcze daleko – odezwał się kasztelan Ciechanowiecki. – Gdy dotrzemy do jakiego dworku, spędzimy tam noc.
– Kiej żadnego naokół nie widać, jak szeroka i długa równina – odparł woźnica. – Chyba wichura jakaś zmiotła tutaj ludzkie siedziby.
Gdy to mówił, do kolasy zbliżył się jeździec, który wysunął się raptem z poza rosnących w pobliżu krzewów. Był to Dołęga. Tęgi, o grubych nogach i piersi szerokiej koń jego, wcale do odpoczynku nie objawiał ochoty, lecz wyrywał się z rąk pana niespokojnie.
– Badałem okolicę. Na milę najmniej żadnego domostwa nie widziałem. Ruszę przodem, poszukam – rzeki.
– Wdzięczni wam będziemy – odparł kasztelan.
Dolega spiął konia ostrogą, wodze popuścił, rumak zerwał się i polecieli z takim szumem, że wrony, siedzące na gałęziach poblizkich drzew, uciekły z trwożnem krakaniem.
Długo jechali pustynią. Nareszcie coś zamajaczyło po prawej stronie. Dolega znowu spiął konia ostrogą. Ten stanął dęba i szybciej jeszcze pobiegł. Po chwili niewyraźne zarysy, widziane w dali, zamieniły się w posępny obraz. Na jego widok, jeździec podniósł rękę do czoła.
– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! – przeżegnał się z wyrazem przestrachu w oczach. Czy nowy nieprzyjaciel ziemię tę nawiedził, czy nieszczęście jakowe? – szepnął sam do siebie, wodząc smutnym wzrokiem wokoło.
Naprzeciw niego wznosiły się okopcone belki kilku chat. Ziemia dookoła była zasypana węglami. Koń bił ją kopytami niecierpliwie. Szary popiół wzbijał się w górę i dodawał jeszcze bardziej ponurego wyrazu całemu obrazowi.
Lecz po chwili spojrzenie Dołęgi rozjaśniło się.
– Pono kościołek ocalał w tem tajemniczem nieszczęściu – pomyślał, kierując wzrok w przeciwną stronę.
I począł tam jechać, lecz wolno teraz.
Wałach zdawał się rozumieć nieszczęście: parskał ciszej i nie wyrwał się z rąk pana.
Wzrok nie mylił Dołęgę: mury kościołka i plebanii zarysowały się przed nim niebawem wyraźnie, błysnął na frontowej ścianie świątyni krzyżyk złoty. Jeździec dotarł do smukłych topoli, stojących na straży tej cichej ustroni, wolniej jeszcze podjechał do płotu, okalającego nizki bielony domek, snopem kry – ty, zeskoczył z konia, przywiązał go do słupa, obok płotu wbitego w ziemię, i otworzył furtkę.
Tętent konia wywabił mieszkańca białego domku: na ganeczku, obrosłym winną latoroślą, ukazał się zgarbiony starzec, w czarnej sutannie, dłoń do oczu podniósł i wzrok na podróżnym zatrzymał.
– Do stóp waszych ścielę się, przewielebny ojcze – rzekł Dołęga, chyląc się do kolan księdza. – Jestem posłem kasztelana Ciechanowieckiego, który szuka schronienia przed nocą. Konie mu w drodze ustały, bo żadnej strzechy spotkać nie mogliśmy, by je choć napoić. Jakaś burza straszna przejść tędy musiała. Widziałem jej ślady w zgliszczach i popiołach.
W wyblakłych źrenicach starca malowało się zdziwienie. Słuchał widocznie zdumiony.
– Czyż Waszmość z obłoków spadłeś, że nic nie wiesz o onej zawierusze, co nas nawiedziła? – odezwał się wreszcie smutnym głosem. – Z jakichże borów, puszcz i pustyń przybywasz, że to, co ci powiem, będzie dla was nowością… Toć August chciał przemocą na tron powrócić… Lecz śpiesz Waszmość do czekających niecierpliwie pod gołem niebem waszego powrotu. Wyślę za wami stajennego z parą żwawych koników, a tymczasem posi – lek tutaj przygotuję. Gdy zaś do stołu zasiądziemy, opowiem wszystko.
Z uśmiechem na ustach powitał proboszcz niespodzianych gości i poznajomił ich z siostrą swoją, imci panną Agatą, jak on siwą staruszeczką, która zabrała do swej izdebki panią Ciechanowiecką i Alinę. Wygodne tapczany, czysty ręcznik, miednica świeżej wody oraz czerwona Jagna czekały tam podróżne, więc się przebrały i odpoczęte podążyły do jadalni, gdzie ksiądz zabawiał rozmową kasztelana i Dołęgę.
Już obaj wiedzieli, że August II kazał porwać królewiczów Sobieskich, gdy się dowiedział, że Karol XII postanowił osadzić Jakóba na tronie; już i to wiedzieli, że z królewiczami dostał się do niewoli niejaki Mieczysław Rawski, dworzanin starosty kopanickiego, iż jeńcy zrazu w Lipsku byli pomieszczeni, lecz przeniesiono ich stamtąd do Pleisenburga.
Kasztelan prosił księdza, aby o uwięzieniu królewiczów oraz ich towarzysza nie wspominał nic wobec kobiet, i wytłomaczył mu, że Alina jest siostrą Mieczysława; więc gdy imci panna Agata zaprowadziła do jadalni kasztelanową z jej towarzyszką, ksiądz począł opowiadać o rabunkach Sasów.
– Całą swoją zemstę wywarł zdetronizowany król nie na Szwedach, ale na nas – mó – wił, trzęsąc głową. – Zjawił się tutaj najniespodziewaniej. Warszawa czyniła powoli przygotowania na przyjęcie syna Jana III. Cały kraj brał udział w tych przygotowaniach: zjeżdżali z różnych stron goście, niejeden podróżny w moim domku spoczywał, roiliśmy o lepszych czasach. Wtem nocy jednej budzą mnie krzyki. Zrywam się z łóżka, śpieszę do okna:. łuna na niebie, a tu pani siostra staje na progu drzwi i powiada: "Braciszku, śpiesz do świątyni, dobądź monstrancyę: chłopki cisną się do wrót Pańskich, chcą błagać miłosierdzia Boga. Sasi palą i rabują ich domostwa". Pośpieszyłem natychmiast do kościoła i stanąłem na stopniach z monstrancyą; niewiasty, starcy, dzieci, młodzież na ch otoczyli mnie. "Święty Boże", zmieszane ze szlochaniem i jękiem, obiło się o ściany świątyni. Dzikie okrzyki rabującej wioskę hałastry dochodziły do nas, ale progu kościoła żaden nie ośmielił się przestąpić… toć katolikami są. Życie kmiotkowie ocalili, mienie zabrali im Sasi, którzy spalili całą wioskę.
Westchnienie przerwało mowę starcowi. Zażył tabaki, by otrzeźwić się ze wzruszenia, które go ogarnęło.
– A gdzież kmiecie tutejsi mieszkają obecnie? – zapytała pani Ciechanowiecka.
– W lesie – odparł ksiądz. – Teraz ciepło, na mchu miękko – tam sypiają. Ja zbieram tymczasem składki i grosz gromadzę, aby mieli za co nowe chaty zbudować, zanim nadciągnie do nas jesień ze swoim dworem posępnym.
Kasztelan dobył z kieszeni sporą kieskę ze złotem i położył ją przed proboszczem.
– Pozwólcie mi, ojcze przewielebny, przyczynić się też do czynu dobrego – rzekł.
Pomarszczone i smutne twarze staruszków rozjaśniły się.
– Bóg zapłać! – szepnęli oboje.
– Na waszą intencye odprawię jutro Msze solenną – dodał proboszcz. – Nie zawadzi pomodlić się dłużej przed podróżą.
Z Aliny oczu potoczyły się łzy.
– Czego waszmościanka płaczesz? – zapytała ją kasztelanowa.
– Czegoś mi smutno, czegoś się lękam, sama nie wiem czego – odparła Alina, ocierając łzy. – Może królewicz Jakób nie zasiądzie na tronie…
Dołęga z kasztelanem zamienili wymowne spojrzenia.
– Chociażby nie zasiadł, niewielka byłaby dla nas strata – odezwał się proboszcz. – Niepochlebne rzeczy opowiadają o Jakóbie. Słyszałem ja niejednego, co mówił: "Niefortunny wybór uczynił król Szwedów''.
– Jeszcze się ten nie urodził, coby ludziom dogodził – odezwała się nieśmiało imci panna Agata..
– Ano i to prawda – odparł ksiądz i jął dalej o Sasach opowiadać.
– Spaliwszy niejedną wioszczynę na Mazowszu, posunęli się do stolicy. Karola nie było wówczas w Warszawie. Właśnie pod Lwów pociągnął, spodziewając się spotkać tam Augusta. Pieczę nad miastem zostawił Arwidowi Hornowi. August II wiedział pono o tem i śmiało szturm do stolicy przypuścił. Sam nabijał armaty… Trzy dni opierali się Szwedzi, wreszcie ustąpili. Horn zdał się na łaskę i niełaskę zwycięzcy. Z głową dumnie podniesioną wszedł August II do miasta i nowy ucisk się rozpoczął. Sasi zrabowali pono i spalili niejedną kamienicę, niejednemu z panów pałac zniszczyli. Jegomość król kontrybucyi na miasto nałożył.
– Ot wiedziały łzy, czemu płyną – szepnęła Alina.
I dwie perełki spadły znowu z jej oczu.
– Pocieszę wnet waszmościankę – odezwał się proboszcz, patrząc na nią ze współczuciem. – Jak łacno zdobył August II Warszawę, tak też łacno wyparty z niej został. Już go niema w stolicy: Karol XII go wyparował. Dziś świeże wieści miałem. Pono radzą teraz panowie z królem Szwedów nad obraniem nowego pana. Karol XII jest za wojewodą poznańskim.
– Za imci panem Stanisławem Leszczyńskim? – zapytała Alina, ożywiając się raptem. – Gdybym miała prawo głosu, to i jabym za nim przemówiła.
Wszyscy z uśmiechem spojrzeli na nią.
– Czemu? – spytał Dołęga.
– Albożeście mi nie opowiadali Waszmość, jak przychylnym był dla Mieczka – odparła Alina. – Mieczek miałby jego łaski i rósłby w powodzenie.
– W sprawach krajowych nie godzi się jeno osobiste widoki mieć na celu – odezwał się proboszcz. – Prywata rozwielmożniła się u nas nadto i gubi nas, bo jeno własne dobro miłe nam teraz. W niewieście mniej niebezpieczna to przywara, boć na sejmach nie zasiada, w obradach, dotyczących dobra ogólnego, nie bierze udziału. Wszakże i niewiasty wiedzieć o tem powinny, że człek pojedyńczy tem jest w społeczeństwie, czem kropla wody w rzece; że dobro nasze osobiste to drobiazg wobec dobra ogólnego, i jak kroplę wody bez wahania każdy poświęciłby dla pomyślnego biegu rzeki, tak też poświęcić każdy winien ochotnie dobro własne dla dobra powszechnego. Niewiasty, które hodują synów, przyszłych rycerzy, posłów i senatorów Rzeczypospolitej, wiedzieć też o tem powinny.
Nazajutrz równo ze świtem podróżni ruszyli w drogę. Wypoczęte i dobrze nakarmione konie pędziły żwawo. Około południa wjechali w rojne i gwarne ulice Warszawy. Podróżna kolasa z ulicy Krakowskiej zwróciła na Święto-Jańską. Wychylona przez okno Alina wypatrywała niecierpliwie kamienicy Mroczka. Wreszcie ujrzała ją w dali.
– Prędzej, Sipajłło! – zawołała na woźnicę.
Brodacz świsnął batem, zaturkotały głośniej koła kolasy, ten i ów z przechodzących obejrzał się na podróżnych.
– Nowi państwo jadą – pomyślał niejeden.
– Będą znowu radzić – dodawali drudzy.
– Byle coś mądrego uradzili.
Nareszcie kolasa zatrzymała się przed kamienicą Mroczka. Alina pierwsza wyskoczyła i, nie oglądając się na nikogo, wbiegła do mieszkania dobrze jej znanego. W jadalni spotkała matkę i siostrę, które uprzedzone przez służbę śpieszyły na powitanie gości, nie wiedząc jeszcze jakich.
– Alineczka! – wyrwało się z ust obydwóch okrzykiem radości.
Alina osunęła się do nóg matki, lecz Rawska podniosła ją i do serca przycisnęła.
– Wreszcie chociaż jedno z was powróciło! – rzekła głęboko smutnym głosem.
Alina zwróciła na nią pełne miłości spojrzenie i teraz spostrzegła dopiero, że matka jest bardzo zmieniona.
– Gdzie Mieczek? – zapytała.
– To ty nic nie wiesz? – odezwała się Cechna, garnąc się do siostry z powitaniem.
– O czem?
– O Mieczku?
Czarne źrenice Aliny rozszerzyły się z wyrazem przestrachu.
– Gdzież on? Co się z nim stało? – spytała blednąc.
Cesia i Rawska szukały w myśli wyrazu, by ją powoli przygotować do bolesnej prawdy, lecz za Aliną podążyła do pokoju Baśka, która ją pierwsza spostrzegła. Ta była odważniejszą.
– Panicza król jegomość August II do turmy razem z królewiczami wsadził – rzekła.
Alina z głośnem szlochaniem rzuciła się w objęcia siostry. Cechna poprowadziła ją do najbliższego krzesła i sama obok usiadła.
– Cicho, siostrzyczko, otrzyj łzy. Bóg zmiłuje się nad nami i Mieczek powróci do nas – mówiła, pieszcząc ją. – Będziemy leżeć codzień wszystkie trzy w cudownej kaplicy Pana Jezusa: Chrystus ulituje się nad nami. Mateńka i ja już od dwóch niedziel codzień tak czynimy.
– Bóg jest wszechmogący. Ufaj mu, dzic – dno – powtarzała drżącym głosem Rawska, położywszy dłoń na głowie pieszczochy.
Lecz Alina szlochać nie przestawała.
Wtem w przyległej izbie dały się słyszeć liczne kroki. To goście weszli do mieszkania. Dolega usłyszał płacz dziewczynki. Serce szarpnęło się w nim.
– Nie wytrzymam, jak Boga kocham, pójdę tam – rzekł do kasztelana.
– Toć słabym niewiastom należy się od nas silnych pomoc.
– Idź Waszmość, gdy ufasz, że w takiej niedoli potrafisz pomódz – odparł kasztelan.
Dołęga postąpił szybkim krokiem do przyległej komnaty. Wszedłszy, padł na przed Rawską.
– Pozwólcie mi, miłościwa pani, iść szukać waszego syna – rzekł, podniósłszy na nią wzrok proszący.
Alina ucichła. Wszystkie trzy zwróciły się ku niemu.
W czarnych oczach Aliny zaświeciła nadzieja. Wyciągnęła do klęczącego białą rączkę.
– Wracacie mi życie – szepnęła.
Dołęga schwycił jej rękę i do ust poniósłszy, złożył na niej długi pocałunek. Poczem ciężkie, twarde, silne swoje dłonie wkrzyż na piersiach złożył i wzrok na dziewczynkę podniósłszy, głosem uroczystym mówić począł:
– Przysięgam na rany Chrystusa, na pamięć rodziców moich nieżyjących, na wszystko, co mi drogie, a przeto i na przyjaźń waszą, że dobędę brata waszego z więzienia, dobędę go chociażby z mocy szatana, że bez niego tutaj nie powrócę!…
EPILOG.
Karol XII, dowiedziawszy się o aresztowaniu synów Sobieskiego, polecił na kandydata do tronu wojewodę poznańskiego. Zebrana w Warszawie rada potwierdziła ten wybór. Stanisław Leszczyński wahał się zrazu, czy przyjąć koronę. Wreszcie zgodził się pod warunkiem, że w chwili gdy Jakób Sobieski swobodę odzyska, on ustąpi z tronu.
Było to 4 października 1705 r. Gospoda Rawskiej pełna była gości. Czysto wymiecione i zielenią wysypane ulice, ustrojone w wieńce domy oznajmiały każdemu, że jakąś wielką uroczystość miasto zamierza obchodzić. Ulica Swięto-Jańska aż do zamku i dziedziniec zamkowy aż do głównej sieni wysłane były czerwonem suknem. Straż miejska w mundurach paradnych porządku w mieście pilnowała, nie dopuszczając nigdzie ścisku w pośrodku ulic, pozwalając pospólstwu tylko pod ścianami do – mów stać jednym szeregiem, aby nie tamowało przejazdu licznie snującym się tego dnia kolasom panów.
Około dziesiątej godziny rano zabrzmiał radosnem echem dzwon katedry, zawtórowały mu inne świątynie, głosząc, że dzień koronacyi nowego króla, w którym cały naród zaufanie złożył, zbliżył się wreszcie.
Rawska z córkami i służbą podążyły do okien. Kasztelanowa chciała zabrać z sobą na uroczystość swoją ulubienicę, lecz Alina prosiła, aby ją zostawiła w domu.
– Toć jam w żałobie, miłościwa pani: brat mój jeńcem. Sercem dzielę powszechną radość, czynem nie mogę, nie powinnam – rzekła.
Kasztelanowa nie nalegała. Uznała słuszność w postępowaniu Aliny.
Długi korowód panów, pieszo z zamku dążących do katedry, ukazał się na ulicy Święto-Jańskiej, potem trzech z poduszkami szkarłatnemi, na których błyszczały insygnia królewskie. Za nimi otoczony strażą królewską postępował uroczystym krokiem Stanisław Leszczyński, w białym kontuszu i srebrnym żupanie, w płaszczu purpurowym, gronostajami podbitym, w czapce z kitą brylantową. Obok niego szła również po królewsku przybrana jego małżonka, potem dwie ich córeczki, które panowie ze dworu nieśli na rękach: dalej postępował jeszcze dwór cały męski i niewieści, rycerstwo, przedniejsi ze szlachty i z mieszczan, nareszcie pospólstwo. Kolasy docisnąć się już nie mogły. Pozostały na ulicy Krakowskiej.
Rawska podniosła wzrok ku błękitom.
– Panie, daj, by z dniem dzisiejszym odmieniła się dola nasza! – poczęła się modlić głośno.
Córki i służba powtarzała za nią słowa błagalne, a dzwony świątyń wtórowały im.
Niejedne usta w tej samej chwili zapewne mówiły tę samą modlitwę, bo swary domowe, uciski Szwedów i Sasów zmęczyły już wszystkich i każdy pragnął pokoju.
Korowód panów minął ulicę. Weszli do świątyni. Gawiedź tylko została, czekając hasła, by krzyknąć:
– Niech żyje król Stanisław Leszczyński! Rawska modliła się teraz cicho. Alina i Cesia spojrzeniem ku błękitom pobiegły.
Wtem głuchy tętent ściągnął ich uwagę na ziemię. Hałas leciał od Placu Zamkowego, więc tam ciekawy wzrok posłały.
Dwu jeźdźców pędziło szalonym pędem.
– Byle nie jaka zła wieść – szepnęła Cechna.
– Panie, odwróć nieszczęście! – dodała Rawska.
– Może Szwedy się pojawiły pod murami miasta – odezwała się Baśka.
– Kto się w opiekę odda Panu swemu… – poczęła się modlić Józka.
Alina milczała. Czarne jej oczy mówiły za to wiele: zrazu błysnęły niepokojem, potem nadzieją, nareszcie wielkiem rozradowaniem.
– Mieczek! – szepnęła zrazu niepewnym głosem.
Lecz zaraz potem zawołała głośno:
– Mieczek! Tak, to on!
Rawska i Cesia schwyciły się za kraty okna i na palce wspięły, by lepiej wyjrzeć. Służba do sieni pobiegła.
Jeźdźcy dotarli wreszcie do kamienicy Mroczka.
– Mieczek! Mieczek! – krzyknęły teraz Rawska i Cesia.
– Imci pan Dołęga! – dodała Alina.
I wszystkie trzy pośpieszyły za służbą.
Mieczysław i Dołęga już oddali konie jednemu z pospólstwa wśród tłumu ulicznego, już minęli sień. Rawska z córkami spotkały ich w jadalnej izbie. Mieczysław do nóg matki się rzucił, potem siostry witał szczęśliwy. One płakały z radości. Pocałunkom, pieszczotom, wykrzykom radości nie było końca. Służba brała udział w tych ostatnich, tylko Dołęga stał zdala milczący. Zapomnieli o nim wszyscy. Pierwsza przypomniała go sobie Alina, zbliżyła się do niego z wyciągniętą rączką.
– Toć wyście naszym dobroczyńcą. Należy się wam podziękowanie – rzekła.
On westchnął.
– Niewielka moja zasługa – odparł. – Ani w piekle byłem, anim czarta widział. Z dobrej woli oddał elektor więźniów. Król szwedzki zażądał od niego zrzeczenia się korony i uwolnienia królewiczów Sobieskich oraz towarzysza ich niedoli. Wzamian pokój obiecał. August pokój wybrał. Spotkałem na Śląsku powracającego Mieczka. Jadąc roiłem, jako straże więzienne uśpię, jako podstępem uprowadzę jeńca, zwalczę ścigających nas i powrócę tutaj jako bohater, a wtedy padnę do nóg pani matce i rzeknę: "W nagrodę nazwijcie mnie synem", a waszmościance powiem: "Dawno chowam dla was pierścionek. W nagrodę pozwólcie mi wsunąć tę pamiątkę na wasz paluszek serdeczny". Teraz pytam siebie niepewny, czym zasłużył na takową nagrodę, bo nijaka moja zasługa w waszej radości.
– W dniu tak radosnym dla wszystkich, a dla nas podwójnie, życzliwych mi smucić nie będę – rzekła Alina głosem wzruszonym.
I podała rękę Dołędze. On wsunął na jej palec pierścionek, poczem przed matką uklękli, a. Rawska pobłogosławiła oboje i dziećmi swemi nazwała.
- Holder of rights
- ELTeC conversion
- Citation Suggestion for this Object
- TextGrid Repository (2022). Polish Novel Corpus (ELTeC-por). W słońcu. W słońcu. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001B-D1D0-B