Ludwika Godlewska

KWIAT ALOESU

— Mamusiu, czy pan Kazimierz przyjdzie dzisiaj napewno?

— Nie wiem, moje dziecko. Napisał, że jeśli mu tylko siły pozwolą, to przyjdzie.

— Ach, jak to dobrze!

Ostatnie wyrazy zostały wymówione ciszej, ale brzmiało w nich zadowolenie i prócz tego coś jeszcze, co się bliżej określić nie da, lecz co prawdopodobnie zrobiłoby przyjemność owemu panu Kazimierzowi, gdyby był mimowolny okrzyk dziewczyny usłyszał. Pokój, w którym prowadzono tę rozmowę, obszerny i ciepły, robił wrażenie tego właśnie, co Niemcy określają wyrazem "gemüthlich."

Jego ściany były obciągnięte pięknem, aksamitnem obiciem, naśladującem błękit nieba, nabity gwiazdami. Posadzkę pokrywał olbrzymi dywan, miękkie meble, poustawiane małemi grupami, zachęcały do wypoczynku i poufnej gawędki, a błękitna lampa rzucała księżycowe blaski na polne róże i rumiany kanapek, pogłębiała barwę palm, dracen i paproci i usposabiała do miłej zadumy.

W rogu pokoju, przed wysokiem lustrem, na którego kryształową szybę padał blask od zapalonego kandelabru, podtrzymywanego przez alabastrową Hebę, młoda panienka poprawiała bertę przy staniku i przypinała kwiaty.

Lustro odbijało wiernie jej białą cerę, jasne włosy, upięte z tyłu głowy w zgrabny węzeł, i szafirowe oczy, ozdobione długiemi, do góry poodwijanemi rzęsami, co je czyniło pobobnemi do oczu ździwionego dziecka, lub do oczu dzikiej kozy, gdy, uczepiona u skały, patrzy ciekawie na wschodzące słońce.

Z odkrytą szyją, w białym oparze gazy, dziewczyna wyglądała jak narcyz i powinna była być wdzięczna zwierciadłu, które bez żadnej dyplomacji mówiło jej: jesteś piękna.

Tymczasem w szafirowych oczach nie było nic więcej, tylko zdziwienie i ciekawość dziecka. Dziewczyna stała, obojętnie przypinając do stanika żółte róże, choć po okrzyku: — ach, jak to dobrze! w jej źrenicach coś zamigotało na chwilę, co możeby znowu zrobiło przyjemność panu Kazimierzowi.

Za to dama, siedząca w cieniu palmy na kanapie i przyglądająca się panience wzrokiem badawczym, miała w oczach i na ustach uśmiech, którego tamtej brakowało.

Był to uśmiech zadowolenia i dumy, uśmiech kupca, podziwiającego własny towar, uśmiech generała, robiącego przegląd armii w wilię głównego ataku i z tej armii zadowolonego zupełnie.

Wtem, na tle błękitnej portyery, ukazała się druga panienka. Była także w sukience z białej gazy i miała róże u gorsu, ale tej włosy były ciemniejsze, czarne oczy zaś patrzyły przed siebie, nie z wyrazem ciekawego dziecka, lecz kobiety, zdającej sobie sprawę z potęgi swego spojrzenia.

— Wszystko w porządku, mamusiu, nawet muzyka już jest — rzekła, stając obok siostry i spoglądając w zwierciadło z zadowoleniem.

— To dobrze, — odparła matka — niedługo zaczną się zjeżdżać, a teraz pokażcie mi się obie.

Panienki wzięły się za ręce i stanęły przed poważną damą, odzianą w złocisty jedwab. Jedna patrzyła na matkę z uśmiechem, druga ze zwykłym wyrazem zdziwienia, a poważna dama, zrobiwszy szczegółowy przegląd strojów i wyglądu tej ładnej armii, gotowej do szarży, rzekła:

— Jestem z was zadowolona, po dzisiejszym wieczorze, da Bóg, będę zupełnie szczęśliwa. Udały się Adeli te suknie, ale najważniejsza, że wam w nich dobrze. Wiesz, Aniu, na balu kostyumowym niektóre panie już mi składały powinszowania, naturalnie przedwczesne, ale dziś... Jak myślisz? Czy pan Adam...

— O! niech mamusia będzie zupełnie spokojna! — odrzekła panienka ciemnowłosa. — Gdybym była chciała, byłby mi się już dawno oświadczył, lecz jeśli się jest siebie pewną, dlaczego się nie podrożyć? Mógłby jeszcze pomyśleć, że mi robi łaskę!

— Zapewne, można się podrożyć, byle nie zanadto — zauważyła matka.

— Wiem, wiem! i dlatego postanowiłam już go dzisiaj więcej nie dręczyć. Powiedział mi, że jak się ożeni, zaraz zawiezie żonę za granicę, słyszysz, mamusiu?

Szafirowe oczy blondynki zatrzymały się pytająco na twarzy starszej siostry.

— To ty się z tego tak cieszysz, Aniu?

— A naturalnie! Widziałaś Rzym, widziałaś Paryż?

— Nie widziałam, ale nie miałabym żadnej przyjemności, gdybym te cuda musiała oglądać w towarzystwie starego, grubego i do tego zupełnie obcego. Za nic na świecie nie pojechałabym tak daleko sama, z panem Adamem, albo z panem Arturem, brr... aż się zimno robi!

Matka zmarszczyła brwi i z niezadowoleniem popatrzyła na młodszą córkę.

— Jesteś nierozsądna, Wandziu i przytem złośliwa. Przedewszystkien?, pan Adam nie jest wcale stary, bo nie ma więcej jak czterdzieści lat, a że trochę tęgi. to przy innych przymiotach łatwo mu wybaczyć. Na męża nie szuka się ładnego, tylko dobrego, pamiętaj. Uroda, to dodatek, wprawdzie miły, lecz nie konieczny. Podróż poślubna, zagranicę, należy do najprzyjemniejszych rzeczy, to zaś, co ty mówisz, jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe.

— A ona ciągle mi wymawia okrągłą figurę i grube palce pana Adama, wszystko dlatego, że jej się udało złapać ładnego pana Artura! — poskarżyła się panna Ania, patrząc na siostrę z ogromnem oburzeniem. — Ona łapie mężczyzn, zupełnie tak samo jak koty, wprawiła się!

Jasnowłosa panienka poczerwieniała jak mak i, zwróciwszy na siostrę oczy, które w jednej chwili zaszły łzami, zawołała z równem oburzeniem.

— Nieprawda! nie łapię nikogo! Mój kot sam się do mnie przyczepił na Świętokrzyskiej, a żebyś widziała, jak był pokaleczony przez psy, byłabyś także zabrała go ze sobą.

— Cicho, nie sprzeczajcie się, bo to dowód złego wychowania — godziła zwaśnione córki matka — Nie lubię, gdy używacie trywialnych wyrażeń. Żadna, z przyzwoitego domu panienka nie łapie sobie męża, pozostawia to pokojówkom, co zaś do panów Adama i Artura, myślę, że obie zrobiłyście dobry wybór i że dziś powinnyście się trochę postarać, aby losy tych panów się rozstrzygnęły. Pamiętajcie, że posagów nie macie. Jeśli wam dam porządne wyprawy, zaledwie tyle nam pozostanie, że mię nie będziecie potrzebowały zabierać do siebie. Posąg w osobie matki nie jest przyjemny ani dla córek, ani dla zięciów, nie zapominajcie o tem.

Podniosła się i majestatycznie przeszła do przyległego salonu. Panna Ania zbliżyła się do lustra. Wandzia zaś przeprowadziła zamyślonemi oczami matkę, chwilę stała bez ruchu, potem wolno poszła, za klomb paproci, oparła czoło o szybę i patrzyła w ogród.

Szron pokrył miękkim puchem sztywne gałęzie, księżyc pokładł na białym obrusie śniegu dużo jasnych smug, obok długich, szafirowych, cieni, gwiazdy iskrzyły się w górze, na dole lśniły zimne, lodowe ogniki i panowała w tym zakątku wielkomiejskim niezmiernie pusta cisza.

Dziewczyna patrzyła w srebrną noc, ale w duszy nie miała spokoju, którego może szukała, tam, na dole, wśród nieruchomych, martwych cieni i jasnych smug księżycowych.

Ją niepokoiła ciągle, bezustannie, jedna, jedyna myśl, uparta jak mucha, która się nie daje wypędzić za okno, męcząca jak włosek kaktusa, gdy utkwi w palcu i choć niewidoczny, wciąż o swojej obecności przypomina ledwie wyczuwanem ukłóciem.

— Czy on mię kocha? Czy ja go kocham? Ania jest pewna pana Adama, ale ja? I poczemby też można poznać, bo znać chyba trzeba? Małżeństwo, to już na całe życie, to właśnie ten, który ma mię zabrać na zawsze.

Ale fraki i tużurki są jednakowe, wszystkie mówią, to samo, czyli nie mówią nic...

— "Jeśli mię wybiera z pośród tylu kobiet, to już kocha", mówi mama, lecz zaco kocha, kiedy z pewnocią nie wie, kto ja jestem? Naprawdę, to nikt nie wie, kto ja jestem, nikt, tylko ja sama. A może nawet i ja sama siebie nie znam? Czasami nie wiem czy jestem zła, czy dobra? Tu, w Warszawie, szczególnie gdy deszcz pada i na ulicach leży błoto, jestem zła z pewnością, a na wsi, zwłaszcza na wiosnę, gdy się drzewa zaczynają rozwijać, gdy słonce zagląda mi w oczy serdecznie, gdy skowronek pocznie do mnie śpiewać i leci w górę, ach! wtenczas jestem bardzo dobra!

Oddałabym własną duszę ludziom, całowałabym zwierzęta, śmiałabym się cały dzień do lasu i łąki, do zagonów, choć czarne i rozmiękłe, nawet do rowów, choć pełne błota i choć jeszcze niezapominajek w nich niema...

Usta dziewczyny rozchyliły się cudnym uśmiechem dziecka, lecz tylko na chwilę. Uparta mucha nie dała się wypędzić, włosek tkwił jeszcze.

— Czy też on mię kocha? A jeśli kocha, czy zato, że jestem zła, czy zato, że jestem dobra, czy tylko zato, że jestem... ładna?..

Biedna Wandzia nie zdążyła rozwiązać zagadki. W przedpokoju dzwonek zadźwięczał raz, drugi i trzeci, potem już brzmiał ciągle, a z salonu zaczął dochodzić gwar coraz większy i śmiechy coraz głośniejsze.

Więc wyszła ze swego ukrycia, jeszcze chwilę stała na środku pokoju, a potem szepnęła:

— Niech się stanie, co się ma stać!

I, zrobiwszy na czole szybki znak krzyża, wybiegła.

W salonie, na tle malinowych obić i złoceń, w morzu światła, które zalewało błyszczącą posadzkę przeglądało się w zwierciadłach, a w kryształach zapalało rubiny i dyamenty, snuło się już mnóstwo kobiet, barwnopiórych kolibrów i mężczyzn, do czarnych jaskółek podobnych.

Wandzia ukazała się we drzwiach wśród bogatych fałd malinowej, ciężkiej portyery i ledwie postąpiła parę kroków, gdy z gromadki mężczyn wysunął się zgrabny, wysoki brunet. Kołyszącym, lekko niedbałym krokiem zbliżył się do panienki i, składając przed nią głęboki ukłon, rzekł:

— Pierwszy walc i pierwszy kontredans do mnie należą, prawda, panno Wando?

A ona utkwiła w jego twarzy oczy, może szukała rozwiązania zagadki?... I, zasmuconym głosem, w którym wyraźnie brzmiał zawód, rzuciwszy: — dobrze, pośpieszyła na środek pokoju i wmieszała się w tłum gości.

Zabawa się rozpoczęła, pary wirowały przy dźwiękach walca, uśmiechy wykwitały na ustach, z piersi ulatywały westchnienia, wywołane zmęczeniem, lub rozmarzeniem.

Któż jest w staniewniknąć w duszę i odtworzyć samą istotę balu tak, by zadowolić wszystkich, kiedy ona dla jednych jest wyobrażeniem tłoku, duszności, gorąca i nudnie powtarzanych melodyi, wyobrażeniem gromady szaleńców, czy starych dzieci, chwytających się w pół tylko poto, aby nienaturalni mi skokami zmęczyć nogi i pozbawić płuca równowagi oddechu? Kiedy dla drugich bal jest areną, raczej giełdą, na której się nabywa i sprzedaje renty, posagi, kapitały, a niekiedy nawet dusze i serca ludzkie; dla jeszcze innych zaś, opalowa chwila, odkradzioną prozie życia, zapomnieniem, upojeniem, szałem, poezyą.

"Wandzia, unoszona ramieniem młodego bruneta, płynęła wokoło wielkiego salonu, podobna do białego kwiatu.

Lubiła walca, a pan Artur był mistrzem tańca namiętności. Teraz, kołysał dziewczynę wolno, jakby sennie, lecz w miarę pochłanianej przestrzeni, jego ruchy przechodziły w rytm szybszy, coraz szybszy, szalony, a wtedy ramię, otaczające tancerkę lekko i pieściwie, zacieśniało się, tuliło do siebie miękko, lecz coraz silniej, wreszcie porwało ją w jakiś odmęt zawrotny, namiętny, na łaskę i niełaskę, aż cały pokój, światła, dźwięki muzyki, on i ona, zlali się i stopili w jedną całość, w jedną zapamiętałą pieśń uniesienia, zwaną walcem.

— Cudownie tańczą! ładna para! — powtarzano wokoło, gdy pan Artur się zatrzymał i, podtrzymując ramieniem odurzoną Wandzię, prowadził ją do wolnego krzesła.

Usiadła, chwilę patrzyła nieprzytomnie wprost przed siebie, a potem, westchnąwszy głęboko, rzuciła przymglonym wzrokiem na prawo i na lewo.

Na prawo, jakiś młodzieniec uprowadzał panienkę w niebieskiej sukience, na lewo patrzyły na nią poważne oczy...

Zaledwie Wandzia spojrzała na lewo, szybkim ruchem podniosła paluszki do trzepocących powiek i przetarła je, poczem obie ręce wyciągnęła do przypadkowego sąsiada i zawołała z ogromną radością:

— Pan Kazimierz!

Uścisnęli się za ręce, jak dobrzy koledzy i przyjaciele. Panienka utkwiła oczy w twarzy młodzieńca, patrzyła na niego uważnie, a w tym dziecinnym wzroku można było wtedy czytać, jak w otwartej książce. Najpierw zajaśniała w nim wielka radość, potem zaćmił go nagły smutek, a w końcu wyjrzało zeń tyle serdecznego współczucia, że młodzieniec powtórnie wyciągiął rękę i, choć milczała, on, jakby w odpowiedzi na dobre słowa, rzekł:

— Dziękuję.

Porwano ją znowu do walca, ale gdy po chwili wróciła na dawne miejsce, poczęła niecierpliwie odmawiać wszystkim tancerzom, do sąsiada zaś mówiła:

— Nie ma pan pojęcia, jak się dziś ucieszyłam, gdy nam przyniesiono pański list! Wiedziałam, że pan był bardzo chory i byłabym dała wiele, oh! nikt nie wie, jak wiele, żeby mię do pana zaprowadzono. Mama nigdy nie chciała mnie wziąć ze sobą. choć raz się nawet spłakałam. Mój Boże! czyż w tak wielkiem nieszczęściu powinno się pamiętać, co wypada, a co nie wypada?

Pan przecież był dla, nas zawsze najbliższym, jakby bratem i ja prócz tego czułam, że dla chorego moja obecność byłaby przyjemna, prawda?

Pan Kazimierz słuchał tej mowy serdecznej z niejakiem zdziwieniem, a gdy Wandzia umilkła, rzekł cicho, raczej do własnych myśli niż do niej.

— Bardzo mi się dziewczątko przez ten rok zmieniło, ale poczciwe serce dziwacznego dziecka z Olszówki pozostało to samo. Czyż naprawdę rok życia tu spędzony nic na panią nie wpłynął?

Panna Wanda poczerwieniała.

— O! wpłynął — odparła. — Jestem przecież panną na wydaniu, a na wsi, nawet nie wiedziałam, że taki fach istnieje.

Teraz umiem rozróżnić, co wypada, a co nie wypada, czem można ująć takiego pana we fraku, a czem zrazie, w czem mi do twarzy, a w czem mi brzydko!.. tylko, zapominam się czasami. Gdy pana zobaczyłam, zaraz mi się przypomniały dawne czasy i zupełnie wyszłam z roli... Ach, panie Kazimierzu, jaka to szkoda, że te dawne czasy minęły!

— Szkoda — powtórzył Kazimierz jak echo, nie spuszczając swego poważnego wzroku z twarzy dziewczyny ale... jakże pani może żałować tych czasów, pani, taka piękna, taka podobno uwielbiana? Czy to szczere, panno Wando?

Panna Wanda zarumieniła się jeszcze bardziej, śpuściła główkę i dopiero po chwili, z widocznym smutkiem w głosie odparła.

— Myślałam, że pan lepszy od innych, tak się cieszyłam, że pomówimy dzisiaj ze sobą szczerze i poczciwie!.. a tymczasem... widocznie wszyscy mężczyzni są jednakowi.

Westchnęła głęboko i mówiła dalej, teraz z goryczą.

— Piękna, piękna, zawsze tylko piękna. Toż to można własną twarz znienawidzić! Nawet gdy byłam malutka, już wiecznie o mnie: — jakie ładne dziecko — tylko tatuś zawsze mię wtedy gładził po głowie i poprawiał tych, co chwalili: — nie ładne, lecz grzeczne, prawda, Dziuniu? Ładne mówi się tylko o pieskach, bo pieski nie mogą się zdobyć na nic lepszego.

Tu dziewczyna niecierpliwym ruchem zamknęła wachlarz i zawołała z żalem:

— Wie pan, panie Kazimierzu, że teraz, ile razy tylko mówi mi kto: — ładna, śliczna, piękna! zawsze i choćbym nawet nie chciała, przypominają mi się słowa ojczusia, przyczem doznaję wrażenia, jakbym była psem, lub własną suknią od Herzego! Czyż naprawdę panna ma tylko tyle wartości dla ludzi, o ile jest piękna? Tu nikt się nie stara poznać, czy ja mam duszę i jaką? Nikogo nie obchodzi, nawet mamę, czem ja właściwie jestem, czego pragnę, co kocham! Ładna, to już dosyć. Ale... tylko proszę, słuchaj pan uważnie, przecież, gdy w Olszówce wpadłam do stawu, wskoczyłeś za mną do wody, choć miałeś febrę, więc musisz mię lubić; otóż tam, nikt nie mówił, że jestem ładna, a wszyscy mię kochali, tatko, mama, Ania, stara Krupecka, niania, kulawy Ignac, wszystkie dzieci ze wsi, wszystkie koty i psy. I ja wtenczas wyobraziłam sobie, że świat tylko po to istnieje, żeby na nim wszyscy byli dobrzy i żeby się wszyscy kochali. Czy pan pamięta starą nianię Agatę?.. Ona mi raz powiedziała bajkę, ale pan nie uważa?.. Ja pana nudzę, prawda?

Nachyliła się do Kazimierza, który, oparłszy łokieć na złoconym stoliku, zakrył sobie ręką oczy i siedział bez ruchu. Teraz lekko się wstrząsnął, lecz nie zmienił postawy, tylko odparł łagodnie.

— Nie, nie nudzisz mię Wan... panno Wando. Proszę, mów dalej i opowiedz mi bajkę starej niani Agaty.

Więc dziewczyna się uśmiechnęła, złożyła rączki na kolanach i przy dźwiękach nieustającego walca, wśród śmiechów, szelestu i gwaru balowego, mówiła dalej.

— Oto Agata tak opowiadała. Gdy pan Bóg stworzył ludzi, to potem się okazało, że miał zamało dusz. Była wielka narada, co z tem zrobić, ale jeden z aniołów wyprowadził Boga z kłopotu. Wszystkie dusze porozcinano na połowy mieczem świętego Michała i dopiero wtedy aniołowie porozdawali je ludziom. Jeśli jedną półduszę dostał mężczyzna, to drugą tej samej duszy dostawała kobieta. Potem wszyscy poszli na ziemię, pomieszali się, porozchodzili i teraz każda kobieta szuka mężczyzny, który zabrał połowę jej duszy, a każdy mężczyzna tęskni do kobiety, która wędruje z jego połową. I gdy się zejdą właściwe półdusze, muszą się kochać, choćby nie chciały, a jeśli się stanie przeciwnie, wtedy się kojarzą niedobrane małżeństwa. Mówią, że bajki są mądrością narodów, ta jest śliczna, prawda, panie Kazimierzu?

— Prawda, prześliczna!

Dziewczynie błysnęły oczy. Przysunęła się do złoconego stolika.

— Więc powiedz pan teraz, czy ludzie, którzy mają iść razem przez całe życie, nie powinni się starać poznać własne dusze? Powinni, ale tu o tem nikt nie myśli; tu o pannach mówią tylko: — ładna, albo dobrze ułożona, jak wyżeł i jeśli się nie ma posagu. uroda jest majątkiem kobiety. O brzydkie nikt nie dba, choć mnie się zdaje, że one są lepsze od ładnych. To wszystko jest bardzo smutne i dlatego mnie tak straszno wybierać męża. Sama nie wiem, kogo kocham, bo nikogo nie znam, nie wiem także, kto mnie kocha, a gdy pomyślę, że może przez całe życie będzie mi zimno i ciemno jak teraz, to się okropnie boję!

Kazimierz ciągle milczał, pomimo że dziewczyna już od chwili przestała mówić i oczami szukała na jego twarzy odpowiedzi, mającej rozwiązać niepokojącą zagadkę.

— Parne Kazimierzu! — zaczęła znowu i, nachyli wszy się, próbowała spotkać się z jego wzrokiem — powiedz mi koniecznie, po czem się poznaje miłość, ale powiedz dziś, teraz! Mama chce, żebym dziś dała stanowczą odpowiedź panu Arturowi, a ja nic, nic nie wiem i boję się.

W powietrzu zabrzmiała pobudka do kontredansa. Czarne jaskółki i barwne kolibry poczęły się dopierać parami, przez salon popłynęła fala mieniąca o kolorach białych, różowych, błękitnych, żółtych i zwolna zamieniała się w stubarwną, owalną tęczę, oprawną w ramę czarnych fraków.

Pan Kazimierz odjął rękę od oczu, wilgotny wzrok skierował na twarz czekającej dziewczyny i rzekł cicho:

— Dziękuję ci, panno Wandziu, za zaufanie, ale radzić nie umiem.

Pytaj serca, tylko własnego serca, więcej nikogo. Gdy przemówi, poznasz, zrozumiesz bez mojej rady.

— Służę pani!

Wandzia odeszła, uprowadzona przez Artura, Kazimierz powiódł za nią wzrokiem i już ten jego wzrok towarzyszył jej we wszystkich obrotach kontredansa.

... Czy to jednak nie dziwne, że on dopiero dziś zajrzał w samą głąb tego kryształowego serca? Przecież ją znał tak dawno! Tak często śmiał się z jej zabawnych uwag i zapytań! Ileż razy bawił się jej dziecinną ufnością i wiarą we wszystko, co mówił on, pan Kazimierz!

Jaka ona teraz ładna! Z dziecka wyrosła dziewczyna jak sama poezya i on dopiero dziś to spostrzegł. Tylko oczy, zawsze ździwione, pozostały te same. Śliczne oczy! Widocznie prawdą jest, że one właśnie są źwierciadłem duszy, bo jej dusza nie zmieniła się tak samo, jak oazy...

Czy też taki Artur umie w nich czytać? Zabawne pytanie! Przecież obaj twierdzili zawsze, że kobieta, to książka już dawno napisana. Niema w niej tajemnic, ani zagadek, człowiek, znający życie, podbije każdą, tylko trochę odmiennemi sposobami...

Jakim on sposobem podbije to dziecko? Ciekawa rzecz, tylko cóż to może obchodzić jego, Kazimierza?

Jego już nie obchodzi ani ten cały tłum, ani świat, nic. Gdyby był zdrów, albo miał przynajmniej pewność powrotu do zdrowia, kiedyś tam, niechby i za parę lat dopiero, może wtedy obchodziłoby go cośkolwiek na ziemi. Chociaż... i to wątpliwe. Prawdziwej filozofii uczy tylko nieszczęście, a gdy się raz zostanie filozofem, przepadło...

Doktorzy twierdzą, że ostatecznie mogą go wyleczyć i to prędko; z drugim atakiem, także jeszcze będzie pół biedy, ale trzeci, trzeci... I pomyśleć, że to ojciec zostawił mu taką spuściznę, rodzony ojciec; jakże? przecież nie matki, tylko ojcowie mają monopol na takie schedy dla swych dzieci: Artur może także obdarzy tę białą Wandę synem, który we krwi zarazek jego wesołych chwil na świat przyniesie? Czemu nie?... Jasne życie będzie miał ów pasażer... bardzo jasne!..

Ot, głupstwo! Jest też nad czem myśleć, zwłaszcza wtenczas, gdy wokoło tańczą! Przyjdzie śmierć i kwita. Dlaczego właśnie jemu, Kazimierzowi, ten trzeci atak miałby odjąć na zawsze władzę w członkach, bystrość umysłu, mowę, nawet wzrok?... Dlaczego właśnie on miałby być zamieniony w bezwładne zwierzę, wegetujące w tak rozkosznym stanie lata, całe, długie lata? Na dziesięć się kończy śmiercią, a śmierć... cóż to wielkiego śmierć? Wszystkich to samo czeka, tylko o tem nikt nie myśli. O ile on jednak wyprzedził innych ludzi! Toż gdyby nawet duch z tamtego świata stanął teraz pomiędzy temi roztańczonemi parami i powiedział: — czeka was śmierć, nie uwierzonoby mu. Wszyscyby się śmiali, wciągnęliby go w swój odmęt, możeby nieproszonemu gościowi dali kieliszek szampana?...

Zabawne! On, Kazimierz, nie potrzebuje widzieć ducha, a wie, że umrze tak samo, jak umrze śliczna aniołWandzia, zgrabny Artur, głupi, gruby Adam. Wszystkich to czeka, wszystkich bez wyjątku i cała różnica w czasie. Naturalnie byłoby przyjemniej żyć trochę dłużej, zwłaszcza w dobrem zdrowiu, ale ostatecznie. . porównawszy taką. różnicę długości życia z przestrzenia w czasie, zajmowaną, dajmy na to... przez żywot piramid egipskich, marnego tworu rąk ludzkich, taka różnica wyda się prochem, atomem, stanowczo niczem.

Tak, tylko nieszczęście uczy prawdziwej filozofii i tylko nędzni głupcy mogą nie mieć szacunku dla nieszczęścia. Ale... prawdę mówiąc, dawniej i on był takim nędznym głupcem. Nieraz mijał obojętnie ślepych i beznogich i ani mu przyszło do głowy, że brak nogi, lub wzroku nie da się porównać z żadną nędzą. Zato dziś wie i rozumie całą płytkość tych wszystkich ludzi którzy się śmieją, marzą, robią plany na przyszłość w jego obecności i ani pomyślą, że on cale tygodnie leżał, jak kłoda, że dziś włóczy za sobą nogi, jak starzec, że nie ma teraz prawa do niczego, że jest, wyobrażniem młodości, bez nadziei, serca, które gwałt skązał na wieczne milczenie, duszy, której niewolno zataczać kolisk, obejmujących świat od krańca do krańca!

Podła ludzkości, nawet dla własnych, okaleczałych członków nie masz współczucia!

Tylko ona jedna. Byłaby dała wiele, — nikt nie wie, jak wiele — by go zobaczyć, gdy leżał powalony niemocą i zrozpaczony! Gdyby mu powrócono zdrowie, może pogodziłby się ze światem, przez nią. Takiemi wyjątkami, jak ona, natura stara się okupywać własną nędzę. Słodkie dziecko... Kto wie, dawniej, gdyby się był o to postarał, jej wiara w niego może byłaby rozkwitła w inny kwiat, słoneczny, z kwiatów życia najpiękniejszy?.. Teraz, on, nędzarz, a ona, sama młodość, sama piękność, sama nadzieja, i czystość i dobroć!..

Kochała zawsze wszystkie najbrzydsze i najbrudniejsze dzieciaki, dlatego — że ich pewno nikt nie kocha; pieściła wszystkie okaleczone psy i wszystkie osmalone w piekarniku koty, dla tego: — że brzydkie... — Dziwaczne dziecko! Śmiał się z niej, ale to go zawsze rozrzewniało, a dziś? Dziś, kto wie? Może, gdyby stanął przed nią i powiedział: — jestem chory, biedny, zwątpiały, ale jedno, wierne, ludzkie serce wynagrodzi mi wszystko... Kto wie?. Ona zawsze kochała to, co było brzydkie i opuszczone i sama była więcej wyobrażeniem miłosierdzia, aniżeli miłości. Drogie, serdeczne dziecko, a on?

O nędzo ludzkiego ducha! Więc on, Kazimierz, byłby w stanie wyzyskać takie serce? Miałby odwagę przykuć je do siebie, za rok, dwa, żyjącego trupa? Aa! gdzież ty się lężesz, ludzka myśli? Jeżeli w duszy uczciwego człowieka mogą się rodzić podobne pomysły, przez antytezę, zbrodniarze musza chyba miewać chwilami zachcianki geniuszów serca!..

W salonie tańczące pary znowu stworzyły olbrzymie koło tęczowe, tylko teraz każde ogniwo tego koła wirowało jak szalone. Muzyka grała zapamiętale galopadę. Kazimierz patrzał i, wtulony głębiej, jakby skurczony w swoim fotelu, szeptał:

— Zero, pionek usunięty z szachownicy — to ja. Ale świat pomimo to pójdzie zwykłym torem; ludzie przejdą po pionku, jak po zeszłorocznych liściach i zawsze będą marzyli o wiośnie. Z tem się trzeba pogodzić... Jutro, jutro kręci się w kółko i kręcić się będzie od dnia do dnia, aż do ostatniej głoski czasokresu, a wszystkie wczoraj, to były pochodnie, które w drodze do śmierci przyświecały naszej głupocie .. I czemże jest życie? Nędznym okresem, który, swoją rolę odegrawszy, schował się za kulisy... Bajka idyoty, to także, zdaniem mędrca — poety, równoznacznik życia... Więc czego żałować? Shakespearowi musiał chyba grozić także paraliż, inaczej nie byłby w stanie zrobić tak genialnego spostrzeżenia, tylko... zdaje się, że umarł na zupełnie co innego. Ciekawa rzecz jednak, co taki jegomość czuje, gdy pisze? Phi... prawdopodobnie tylko zmęczenie w palcach. Gdyby mu było tak słodko, jak mnie, rzuciłby swoją filozoficzną lupę i układałby przepisy dla gospodyń. Ale pocóż taki pan ma czuć to co pisze? Przecież byłby tak godną litości osobą, jak pies, którego pozostawiono w pustym domu, z przyciętym ogonem. W dodatku niktby go nie rozumiał. Alboż najedzeni rozumieją głód, alboż bezmyślni pojmują idyotyzm życia? a tacy jak ja... no, ja muszę sobie oddać sprawiedliwość, że odczuwam dość dobrze pesymizm p. Shakespeara, tylko... oddałbym pół życia, by go nie odczuwać. Pół życia!... Zadziwiająca hojność! I coby mi też dali ci lichwiarze, lub w lombardzie, gdybym im przedstawił do oceny ten mój kosztowny klejnot. Wartoby spróbować, ale ja wolałem przyjść na bal, jakby bale istniały dla duchowych trupów... Artur dobrze tańczy, tylko mógłby trochę oszczędzać swoich nóg. Idyota! nie wie, co to za skarb zdrowe nogi. Jaka ona ślicza! Możnaby się wyrzec wszystkiego za jedno takie dziewicze serce! Artur je pewnie dostanie. Będzie się przeglądał w jego nieskalanym krysztale, w czystem źródle obmyje błoto, w którem się do tej pory lubował i bodaj uwierzy, że sam jest aniołem... Mężczyzni wierzą święcie, że są marmurem, a czysta kobieta gąbką, która zmyje stare plamy i przywróci dawny blask marmurowi. Bydlęta!... ale właściwie, czemu nie mają wierzyć, kiedy wierzą w tyle innych idyotyzmów, które podają za prawdy, bo są dla nich wygodne?...

Artur będzie ją potem nauczał swojej życiowej mądrości, będzie ją oskubywał z jej dawnych wiar, zbyt kłójących przy jego wyszarzanym sceptycyzmie, a jeszcze potem sprzykszy mu się nowa zabawka, jakiś czas będzie się tylko pysznił piękną żoną no! i w końcu... pójdzie czytać inne książki. Biedna Wandziu! jesteś kwiatem, który raz na sto lat zakwita, ale człowiek, którego nieszczęście nauczyło cię rozumieć, już nie jest z tego świata!

Kontredans się skończył, przebrzmiały tony polki i mazura, pary znowu płynęły na falach rozmarzonego walca.

Teraz dłonie zaciskały się silniej, oczy śmielej tonęły w innych oczach, na niedomówione pytania i zaklęcia odpowiadały ciche, lecz głębokie westchnienia.

Pan Artur posadził Wandę na kanapie, pod palmowym wachlarzem i, patrząc roziskrzonym wzrokiem w jej zmęczone oczy, mówił:

— Panno Wando! gdy tańczyliśmy teraz, myślałem sobie, że chętnie uniósłbym panią dalej, coraz dalej, poza ten cały, wrzaskliwy tłum, a potem klęknąłbym przed mojem białem dziewczątkiem i modliłbym się do niego, choćby przez całą więczność!

"Wanda przesunęła dłonią po oczach i przytomniej spojrzała na uniesionego towarzysza.

— Modliłby się pan do mnie? — powtórzyła — i o co?

Jej oczy już straciły poprzedni wyraz zmęczenia i patrzyły jak zwykle. Tego szczerego wzroku nie mógł wytrzymać żaden mężczyzna, więc pan Artur spuścił powieki i rzekł trochę mniej pewnym głosem:

— O to, byś mi pani pozwoliła pozostać tak, na zawsze, o to, byś się zgodziła zostać moją, na życie i śmierć, o to, bym mógł być twoim sługą, twoim niewolnikiem, by twoje każde życzenie było dla mnie rozkazem, twoja wola moją wolą!

Znowu się zapalił, mówił gorąco, oczy mu pałały.

— A gdybym zażądała od pana złego czynu? — odezwała się na to panienka i mówiła głosem tak spokojnym, że ten spokój mógłby ostudzić nawet wrzątek.

Ale pan Artur stopniem gorączki musiał przewyższać wrzątek.

— Złego czynu? — powtórzył — wszystko jedno! Dla pani, dla jednego uśmiechu tych ust, dla jednego spojrzenia tych gwiaździstych oczu, jestem gotów zostać zbrodniarzem.

Wtedy na ustach Wandy zjawił się uśmiech tak smutny, że smutkiem powlókł i jej całą twarzyczkę.

— To niemożebne, co pan mówisz! — rzekła — to kłamstwo! Jeżeli jesteś uczciwym człowiekiem, nie mógłbyś na żądanie popełnić zbrodni, jak nie mógłbyś kochać osoby, która byłaby w stanie namawiać do złego czynu.

Artur się uśmiechnął.

— Ja też mówię figurycznie, bo pani jesteś wyobrażeniem nie tylko piękna, lecz także dobra! Ja mógłbym na to przysiądz!

— A to jakim sposobem? Dotąd jeszcze nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą poważniej, więc zkądże pan wie, co ja myślę i czem jestem?

Teraz Artur roześmiał się głośno.

— Zkąd wiem? Ależ mnie wystarcza spojrzeć w pani oczy, a prócz tego, gdybyś pani nawet rzeczywiście nie była dobra, to dla mnie jest wszystko jedno! My, mężczyźni, nie targujemy się z nasz mi sercami, jak panie. Oddajemy je całe; omotani w czary, nie pytamy, kto nas omotał, bo poco? Tylko kochamy, pragniemy posiąść, zdobyć, a jeśli spotykamy przeszkody, jesteśmy gotowi wyzwać do walki niebo i piekło!

Wanda słuchała dość uważnie, lecz wzrokiem błądziła po salonie, jakby pociągana przez coś, czego odnaleźć nie mogła. Wtem wstrząsnęła się. Nawprost piej, pan Kazimierz siedział zasunięty w fotela i patrzył na nią. Jego wzrok był smutny, ach! jaki smutny i dobry, a jej się zdało, że on ją, błogosławi tym wzrokiem, że jej życzy szczęścia, że gdyby mógł, oddałby jej wszystko, co jest dobrego na ziemi, ale mu smutno samemu, bezbrzeżnie smutno i tęskno... do niej.

Serce zatrzepotało jej w piersi, jak biedny, przestraszony ptak, więc je przycisnęła obu dłońmi, siedziała chwilę w uroczystem skupieniu, a potem się podniosła i, nie odwracając oczu od twarzy Kazimierza, rzekła:

— Przepraszam pana, panie Arturze...już wiem, że mnie nie kochasz tak, jak ja chciałam być kochaną i, ja pana nie kocham także. Nie jesteśmy stworzeni dla siebie, a jeżelim winna temu, że pan miałeś co do tego złudzenia, to proszę mi darować...

Nie spojrzawszy nawet w stronę swego tancerza, pozostawiła go samego, odeszła cicho i z rękami, ciągle przyciśniętemi do serca, stanęła przed Kazimierzem.

— Panie Kazimierzu, — zaczęła drżącemi ustami — serce już mi powiedziało, kogo kocham i kto mnie kocha Teraz wiem....

Siadła i, bardzo wzruszona, patrzyła, na niego oczami, pełnemi łez. Milczeli oboje, wreszcie on wyciągnął rękę i rzekł z widocznym trudem:

— Winszuję pani i życzę, żebyś była tak szczęśliwą, jak na to zasługujesz i jak ja tego pragnę.

Wtedy ona poczerwieniała, nie wzięła wy ciągniętej ręki i rzekła ciszej:

— Nie udawaj pan, że nie rozumiesz, bo mnie i tak bardzo ciężko mówić. Właściwie odmówiłam panu Arturowi i... i przyszłam tu, gdyż pana oczy powiedziały mi, jak wygląda prawdziwe kochanie...

Poczerwieniała jeszcze bardziej, jeszcze niżej schyliła główkę, i już ledwie dosłyszalnie szepnęła:

— Ja także cię kocham, panie Kazimierzu. Cofnęła się, przerażona własnym głosem i tak siedzieli oboje, ze schylonemi głowami, z zapartym oddechem; przed nimi goniły się pary, szalejące w walcu.

Jakie myśli przelatywały przez te dwie młode głowy, może oni sami nie wiedzieli? Ciemne były i jasne, nasiąkłe bólem i radosne, pełne nadziei i pełne zwątpienia.

W oczach Kazimierza, przez krótka chwilę paliła się bezpamiętna radość, lecz ta radość zaraz ustąpiła miejsca rozpaczy, rozpacz usunęła się przed gryzącem szyderstwem, aż pierzchło i szyderstwo, a na zbielałej twarzy mężczyzny zapanowało bezpodzielnie rozrzewnienie i niezmiernie cicha pokora.

Obtarł chustką kilka kropel potu, które mu się pokazały na czole, parę razy poruszał ustami, jakby probując, czy go nie zawiodą, w końcu zwrócił się do milczącej dziewczyny i rzekł niezwykle spokojnie:

— Czy pani wie, panno Wando, co ja teraz jestem za człowiek i jaka mnie czeka przyszłość? Ja nie mam prawa do niczego, nacieraną wisi śmierć, albo długa męka, o wiele gorsza od śmierci i prócz tego, uważam się za uczciwego człowieka. Gdybym skorzystał z pani szlachetności, gdybym chciał poryw ludzkiego serca uważać za prawdziwe i trwałe uczucie, gdybym się zgodził przykuć pani młodość do siebie, żyjącego trupa, byłbym zbrodniarzem. Tak, panno Wando, gdybym cię nawet kochał, jak sobie wyobraziłaś, gdyby mi. nawet miało serce pęknąć, jeszcze odrzuciłbym twoją ofiarę, bo przedewszystkiem trzeba być uczciwym. Ale... dziecko ty moje serdeczne!... ja, ja ciebie nie kocham, kocham kogo innego... a właściwie, nie jestem zdolny do miłości... życie mię wyziębiło... gdybym był nawet zdrów, nie przyjąłbym skarbu, który mi tak nieopatrznie podały twoje dziecinne rączki... Zapomnijmy o dzisiejszej rozmowie, pozostańmy przyjaciółmi, jak dawniej; ja wierzę, że znajdziesz serce siebie godne, tylko szukaj i badaj sama siebie. A teraz, pożegnajmy się, na mnie już czas; dobranoc, panno Wando!

Podniósł się z widocznym trudem, oparł na lasce i wyciągnął do dziewczyny rękę; lecz gdy ona jej nie widziała na pochylonej główce spoczął smutnemi oczami i odszedł.

Gdy się znalazł w przedpokoju, począł gorączkowo w stosie palt i futer szukać własnego pła szcza, wyciągnął go z trudem, a gdy zmęczony i już ubrany, położył rękę na klamce drzwi wchodowych, wbiegła do przedpokoju Wanda.

— Panie Kazimierzu, my nie możemy się tak rozejść! — wołała, a głos jej się rwał od powstrzymywanego płaczu. — Dziś ani czas, ani miejsce na podobną rozmową, wiem, lecz jutro pan musisz przyjść koniecznie! Oboje winniśmy sobie bliższe wytłómaczenie, więc przyjdź pan o trzeciej, będę sama, proszę!

Kazimierz stał, do gruntu poruszony jej bladością i tym bezładem słów, które wyrzucała drżącemi ustami. Miał ochotę porwać ją w objęcia i krzyczeć z całej mocy: — tyś moja, bo cię kocham wszystkiemi resztkami moich biednych sił, moją całą nędzą, moim duchem skołatanym i wszystką rozpaczą, jaka jest we mnie! Tymczasem mówił:

— Nie, panno Wando, nie przyjdę, aż kiedyś, później, gdy się uspokoisz i zapomnisz o dzisiejszem szaleństwie. Żegnam panią.

Lecz dziewczyna schwyciła obu rękami jego ramię i, patrząc mu w same oczy, rzekła stanowczo, niemal rozkazująco:

— Otóż przyjdziesz pan, bo nie przyjść byłoby tchórzostwem i prócz tego nieuczciwością, której pan się tak obawiasz. Jeżeli naprawdę nie kochasz mnie, powinieneś przyjść mi to powtórzyć. Chcę wiedzieć prawdę; dopiero wtedy uwierzę i dopiero wtedy pozwolę ci odejść w spokoju. Łatwiej mi będzie iść przez życie samej z moim bólem, gdy będę pewna, że pan przezemnie nie cierpisz... Czy przyjdziesz?

— Przyjdę — odparł poważnie i niemal ponuro patrzył na dziecko, które w jego oczach zamieniło się w głęboko cierpiącą kobietę.

— Dziękuję.

Wanda weszła do błękitnego pokoju, cicho przesunęła się między zebranemi tam kobietami i, za paprociami ukryta, pod oknem stanęła. Jak przed trzema godzinami, znowu oparła czoło o chłodną szybę, znowu patrzyła na blaski księżyca, ciche i srebrne i, na białą, uśpioną okiść, oślepiającą w światłościach miesięcznej nocy, patrzyła i wielkiemi gorącemi łzami płakała.

Przed lustrem panienki poprawiały stroje; matki mówiły sobie wzajemne komplimenty i udzielały cichych uwag córkom.

Otyła dama, odziana w zielony aksamit, poprawiała młodziutkiej brunetce włosy i szeptała z niezadowoleniem:

— Nie pojmuję, jak mogłaś opowiadać w obecności pana Henryka, że ładnych rzeczy można dostać tylko u Hersego. Każdy wie, jak on się boi rozrzutnych kobiet, ale ty zawsze musisz się z czemś wyrwać!

— Wie mama? — mówiła w innym kącie ładna blondynka do wysokiej chudej pani w żółtej sukni — zdaje mi się, że pan Artur już się dziś oświadczył Wandzi.

— A, to tylko sobie podziękuj! — odparła cierpko chuda pani. — Asystował ci dosyć, więc trzeba było umieć korzystać z chwili.

— Trudno, żebym go przytrzymywała za poły od fraka, nie umiem być kokietką! — odcięła się córka.

— Kokietka, patrzcie ją! I bez kokieteryi można przytrzymać. Wandy i Ani nikt nie nazywa kokietkami, a one jednak złapały najlepsze partye i co im kto zrobi?

Tymczasem na kanapie dwie panienki szeptały cichutko:

— Czy zauważyłaś tego wysokiego blondyna, co tańczył ze mną pierwszego kontredansa i mazura? — mówiła jedna.

— Tego rudego niezdarę? Zauważyłam i było mi ciebie serdecznie żal.

Pierwsza się roześmiała wesoło.

— Było ci żal? A czy ty wiesz kto to jest? To syn piwowara Sznabe, jedynak, będzie miał ze dwa miliony, w dzisiejszych czasach zaś nawet za pół miliona można wybaczyć rude włosy i trochę ociężałe ruchy.

A panienka w niebieskiej sukience wciągnęła Anię w najdalszy kącik pokoju i pytała ciekawie:

— Powiedz, czy pan Adam naprawdę ci się oświadczył? no, powiedz?

— Naprawdę — odpowiedziała panna Ania — tylko jeszcze nie mów nikomu.

— Dobrze, ale ja myślałam, że ty wolisz pana Juliusza?

— Eh! on dobry tylko do flirtu i także musi się ożenić bogato. Wyjedziemy po ślubie do Włoch, a potem do Paryża, wiesz?

— Szczęśliwa jesteś! jak jabym chciała zobaczyć Włochy!

Jedna westchnęła druga się roześmiała, w końcu obie wzięły się pod ręce i poszły do salonu.

W parę godzin potem, zabawa miała się ku końcowi, ofiary kanapowe drzemały z nader różnemi wyrazami na zmęczonych twarzach i budziły się wzajemnie lekkiem trąceniem łokci, gdy wnoszono słodycze, lab chłodniki; młodzież ziewała i nieznacznie znikała w przedpokoju ze stałym zamiarem nie wracania; panienki patrzyły smutnie na swe pogniecione kwiaty, gazy i jedwabie, dumając rad krótkotrwałością i bezcelowością przyjemności tego świata.

Nareszcie salon się o, różnił zupełnie. Dogasające, stearyną ciekące żyrandole i kinkiety, posadzka polana winem i usiana strzępami wstążek, kwiatów, oraz kotylionowych ozdób, próżne kanapy, porozstawiane bezładnie krzesła i fotele, wszystko to, co przed chwalą zdawało się brać udział w ogólnem weselu, ziewało teraz opuszczeniem i smutkiem. Człowiek odszedł; bezduszne sprzęty mówiły o nim i zdawały się czekać na powrót tego co minęło, pełne bezradnej skargi i niemego wyrzutu.

Jakieś echa, jakieś niepochwytne szmery i westchnienia błąkały się po tej smutnej pustce, lecz i one konały zwolna, duszone przez wszechwładną panią, nudę, która razem z szarym pyłem gasiła świetność błyszczącego niedawno salonu.

Dama w złocistym jedwabiu ziewnęła, powiodła wokoło siebie obojętnym wzrokiem i, rzuciwszy zaspanemu lokajowi jakieś zlecenie, weszła do buduaru.

— A cóż mi moje panienki powiedzą? — zapytała, stojąc we drzwiach i patrząc na córki z uśmiechem.

Panna Ania siedziała na kanapie i, wygodnie oparta o miękką poręcz, drzemała. Panna Wandzia, wciśnięta w głęboki fotel, dumała, z twarzą ukrytą w dłoniach.

Na głos matki drgnęły obie, a panna Ania, ziewnąwszy, rzekła:

— Możesz mi powinszować, mamusiu, pan Adam będzie dziś wieczorem u ciebie.

Matka widocznie odetchnęła.

— Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa, moje dziecko — mówiła poważnie. — Pan Adam, to bardzo zacny człowiek i kocha cię... A cóż ty mi powiesz, Wandziu? — zwróciła się do młodszej córki. — Uważałam, że nie tańczyłaś po kolacyi, czyżby z wrażenia? Czy już poddałaś serce pana Artura dostatecznej próbie?

— Tak, mamusiu odrzekła Wandzia cicho i ze spuszczonemi oczyma. Przekonałam się, że on mię nie kocha jakbym chciała, że ja nie kocham go wcale i powiedziałam mu to dzisiaj.

Panna Ania roztrzeźwiła się teraz zupełnie i szeroko otworzyła oczy, a na czole matki zarysowała się głęboka bruzda.

— Waryatka! — wyrwało się z ust starszej siostry.

— Tak, waryatka, masz racyę, Aniu — powtórzyła sucho matka.

Poczem w pokoju zaległo milczenie, widocznie bardzo nieprzyjemne dla panny Wandy, bo rączki, któremi składała i rozkładała chusteczkę, mocno drżały. Po chwili matka zrobiła ręką ruch jakby zniechęcenia i rzekła z nadspodziewanym, lecz lodowatym spokojem.

— Nie myślę ci robić uwag, moja Wandziu, bo wiem, że jesteś tak uparta, jak twój ojciec; uważam wszakże sobie za obowiązek święty powiedzieć ci, iż zwichnęłaś sobie los. Miałaś w ręku najlepszą partyę. Pan Artur, prócz majątku i imienia, posiada młodość i urodę, zdolne zadowolić najwybredniejsze serce, lecz na szczęście, gdy z czasem poznasz własne głupstwo, będziesz musiała oskarżyć o nie tylko samą siebie. Jesteś moją córką, sama cię wychowałam, ale oddaję sobie tę smutną sprawiedliwość, że nie pojmowałam cię dawniej i teraz nie pojmuję. Myślałam, że życie cię zmieni, lecz trudno! już widać zawsze pozostaniemy dwoma biegunami. Pójdź, Aniu!

Wandzia została sama i długo patrzyła na drzwi, za któremi znikły matka i siostra.

— Tak — dumała — jesteśmy dwoma biegunami. Cały tutejszy świat i ja, to także dwa bieguny, a przecież... to tak słodko kochać!

Ruchem opuszczonego dziecka osunęła się na dywan i z główką schowaną w fotelu myślała z żalem:

— Biedna mamą, ale przecież on biedniejszy! I jak ja mogłam nie wiedzieć, że go kocham, kiedy teraz zdaje mi się, jakbym to już dawno miała w sobie? On mię kocha także; choć się wyparł — kocha! Widziałam, czułam, wierzę, a tej wiary nawet on sam nie będzie mógł mi odebrać!... Chory! grozi mu śmierć, albo życie gorsze od śmierci!... Więc cóż ztąd? Czy byłoby mu lżej umierać samemu, albo żyć samemu? czy ja mogłabym być szczęśliwa przy kimkolwiek, wiedząc, że on gdzieś tam leży chory i opuszczony?

Zacisnęła rączkami skronie i szeptała przez łzy:

— Za nic w świecie! Za żadne skarby! Jeśli nieszczęście znowu wróci, będziemy je znosili razem! Jeśli straci wzrok, będzie patrzał mojemi oczami; jeśli straci mowę, pozostaną mu moje usta; jeśli straci słuch.. nie, o, nie! Boże, choć słuch mu zostaw! Tyś dobry, tyś miłosierny! On musi przecież słyszeć, że go kocham, że jestem przy nim szczęśliwa, że nie udaję, że nie chcę nic więcej, prócz tego, by być razem z nim!

Wybuchnęła serdecznym płaczem.

— O mój najdroższy! o, mój ukochany! nie pozostawię cię samego. Tyś jedyny, tyś biedny, tyś mój! Takiego kochania nawet nieszczęście się zlęknie i nie wróci! O, Boże! spraw, by nie wróciło, ten jeden raz ulituj się i pozwól, niech nie wraca!

Dziewczyna, wstrząsana łkaniem, to szeptała tkliwie, to wyrzucała z drżących ust gorące słowa prośby. Lecz łzy musiały jej przynieść ulgę. Uspokoiła się, długą chwilę siedziała na swoim dywanie, nieruchoma i cicha, z twarzyczką przyciśniętą do do miękkiego pluszu fotela, podobna do zmartwionego dziecka, potem się wolno podniosła i stanęła w oknie.

Daleko, nad bielą dachów i ogrodów, niebo poczęło się palić łuną srebrną i różową. Świtało. Ona patrzyła, uśmiechała się do zórz porannych i mówiła:

— Przyjdzie. Dzisiaj przyjdzie i powtórzy, że uczciwość nie pozwala mu dać mi szczęścia, że na to trzeba być zbrodniarzem. A ja wtedy opowiem mu wszystko, co tu przemyślałam. Potem wezmę jego obie ręce, uścisnę je ze wszystkich sił, do własnego serca przyłożę, by odczuł, jak ono dla niego bije i w oczy mu patrzeć będę i głowę do jego piersi przytulę...

Czyżby zorza przejrzała się teraz w oczach i odbiła na twarzyczce dziewczyny, zapatrzonej w srebro i róże świtania? Wandzia spuściła rzęsy, stanęła w ogniu, ukryła twarz w ręce i zawstydzona szepnęła:

— Nie wypada.. nie wypada... spalę się, nie będę umiała, nie będę mogła... Ale, podobno mężczyzni nie umieją się oprzeć, gdy ich ukochana kobieta bardzo o co prosi... więc...

Odjęła dłonie od twarzy, odrzuciła główkę i śmiało w niebo spojrzała.

— Trudno! On musi uwierzyć, że go kocham taką miłością, co to przychodzi raz w życiu; że dla mnie, tylko jego odmowa będzie nieszczęściem, tak! Ja chcę, żeby miłość zwyciężyła... nawet uczciwość jego!

Warszawa, w marcu, r.

W KARNAWALE.

Baronowa Mahert uważała się za skończoną wielką damę, ale pomimo to w częstych chwilach zniecierpliwienia nie przebierała w wyrazach.

Bal u hrabiny Leonowej zawsze się rozpoczynał punktualnie o godzinie naznaczonej, a tu dzisiaj fryzyer się spóźnił, z magazynu jeszcze nie odesłano sukni panny baronówny i w dodatku niezgrabna pokojówka, sznurująca gorset panny, z wielkiego pośpiechu zerwała sznurowadło.

To sznurowadło było kroplą ostatnią i decydującą.

— Ruszaj precz, niezdaro, oślico jedna! — zasyczało w ustach wielkiej damy. — Niechaj Antonina przyjdzie ubierać pannę baronównę.

Pokojówka wypuściła z drżących rąk jedwabną tasiemkę i z twarzą ceglastą od wypieków wybiegła.

Lecz w tej samej chwili, w przedpokoju, dzwonek zadźwięczał raz, potem jeszcze raz, do goto walni wpadła zadyszana służąca, równocześnie druga, przed chwilą wypędzona wniosła podłużne, żółte pudło, w końcu ukazał się ufryzowany młodzieniec, cały w zgrabnych ukłonach woniejący, z miodem na ustach i paczką w ręku.

— Nareszcie!

Baronowa odetchnęła wolniej i już spokojniejszym tonem poczęła wydawać rozkazy:

— Dobrze. Postaw pudło i otwórz... wyjmę sama... ty nakładaj pannie baronównie buciki... Antonino, peniuar panny baronówny!... Proszę, proszę bliżej, niech pan się śpieszy, tylko wolno, żeby było dobrze. Kuafiura niechaj będzie a la vierge, byle nie zanadto poszerzała głowę.

Trzy osoby poczęły się teraz uwijać koło panny, siedzącej przed wysokiem lustrem i patrzącej w jego jasną szybę ze spokojem sfinksa.

Nakładano jej buciki, nakrywano batystowym płaszczem ramiona, odkryte zupełnie i różowe w białych koronkach koszuli; woniejący fryzjer ruchem margrabiego rozrzucał na tualecie szpilki, rurki, szczypce, grzebienie i grzebyki, a baronowa z przejęciem, z iście macierzyńską pieczołowitością, drżącemi od ciekawości rękami wyjmowała z pudła gazy jedwabie, istne chmurki z błękitu i srebra i składała e ostrożnie na szerokiej otomanie.

Ale drzwi znowu się otworzyły, tym razem z impetem i trzaskiem; do pokoju wpadło dziesięcioletnie dziecko białe, różowe i jasnowłose, jak baronówna, siedząca przed lustrem, a za niem wbiegła dziewczyna, bardzo młoda i bardzo drobna, z ciemnemi warkoczami wokoło małej główki, w barchanowej bluzce, obciśniętej skórzanym paskiem. '

Miała wesołe uśmiechy w oczach i na wiśniowych ustach, ruchy zwinnego kociaka, dziwnie małe rączki i wyglądała jak drugie dziecko.

Na widok gazy i jedwabiu, błyszczących na otomanie, jak skrawek jeziora, po którem płyną chmurki ze śniegu i srebra, na twarzy dziecka — dziewczyny pojawiło się zdumienie nieopisane i zachwyt bezmierny.

Stanęła i błyszczącemi oczami zdawała się pić lazur sukni panny baronówny, a tymczasem dziewczynka schwyciła skrzydlaty stanik siostry i zarzuciwszy go sobie na jasną głowę, poczęła tańczyć wokoło pokoju.

Na ten widok baronowa krzyknęła, wyrwała dziecku zdobycz i, wyprostowana, majestatyczna zwróciła się do dziewczyny.

— Zdaje mi się, że rozbijanie się po pokojach i asystowanie przy ubieraniu mojej córki nie należy do obowiązków nauczycielki! — zasyczała tym samym tonem, który przed chwilą wywołał był rumieńce na twarzy pokojówki.

Dziewczyna drgnęła, z widocznym trudem oderwała oczy od cudu sztuki krawieckiej i zarumieniona po białka szepnęła:

— Przepraszam panią baronową, już dziewiąta i przyszłam tylko powiedzieć, że wychodzę...

— Tak? Bardzo jest panna Stefania punktualną, gdy idzie o powrót do domu, ale możnaby też czasami wejść w położenie osób, u których się ma pracę i gdy cała służba jest zajętą, pomyśleć, co się też stanie z dzieckiem, pozostawionem bez żadnej opieki.

Panna Stefania zarumieniła się powtórnie.

— Ja przecież pamiętałam o tem — usprawiedliwiała się gorąco — ale już jest wpół do dziesiątej, więc przyszłam się dowiedzieć, czy Antosia będzie teraz mogła zająć się Ilką.

— A niech się zajmie, niech się zajmie — mruknęła cierpko baronowa, poczem dodała ciszej: — Urwanie głowy z tą służbą!

Lecz panna Stefania nie odchodziła. Stała wahająca się i niepewna, wreszcie z wysiłkiem, jakby zbierając całą odwagę, rzekła:

— Chciałam jeszcze prosić panią baronową... dziś już jest trzeci miesiąca i ja... to jest.. bardzobym chciała..

Dama rzuciła się niecierpliwie.

— Wiem, wiem, ale rozerwać się nie mogę, to trudno. Proszę zaczekać, albo przypomnieć mi jutro — wypłacę.

— To już będzie czwarte jutro — pomyślała dziewczyna, głośno zaś rzekła:

— Zaczekam, pani baronowo.

— I owszem, jak panna Stefania chce, ale proszę tymczasem zabrać Ilkę, bo przeszkadza.

Odwróciła się do otomany, dziewczyna zaś ujęła dziecko za rękę i wyszła.

A w dziecinnym pokoju siadła przy stole, wsparła twarz na obu dłoniach i zamyśliła się głęboko.

— Panno Stefciu, opowiedz mi bajkę — prosiła tymczasem Ilka i starała się zajrzeć w twarz nauczycielki.

Lecz panna Stefcia nie słyszała, bo przed oczami jej duszy znowu błękitniał jedwab i srebrzyła się gaza Widziała salon wielki, błyszczący od złoceń i gorejący od świateł i widziała siebie całą w błękicie i srebrze, rozkołysaną w walcu, wspartą na ramieniu wysokiego, zgrabnego chłopaka, o wąsiku podkręconym wojowniczo i rozmarzonych oczach.

— Co to musi być za rozkosz, co za raj, co za cudowny sen! — śpiewało jej w duszy.

Ilka zaś wołała coraz niecierpliwiej:

— Panno Stefcia... bajkę!

I poczęła ciągnąć zamyśloną dziewczynę za rękaw, więc zbudzona jak ze snu, drgnęła, przetarła oczy i, niezupełnie przytomnie patrząc na dziecko, rzekła:

— Już zapóźno na bajkę, Ilciu, zato jutro powiem ci aż dwie.

— To dobrze, ale niech pani nie myśli, albo niech pani mówi, o czem myśli?

— O tobie, że byłaś niegrzeczna i że pogniotłaś siostrze stanik.

— Phi...taki stanik! Jak będę duża, muszą mi dać ładniejszy.

Panna Stefcia się uśmiechnęła.

— Doprawdy?

— A tak. Będę miała suknię całą różową i dużo lilii białych i panowie mi powiedzą, że wyglądam jak jutrzenka.

— Bardzo tego pragniesz?

— A tak. A paniby nie chciała? Pani nie lubi balów?

Panna Stefcia zarumieniła się, dobrze nie wiedząc dlaczego, poczem rzekła trochę smutnie:

— Nie wiem, nigdy nie byłam na żadnym.

W oczach dziewczynki pokazało się teraz bezbrzeżtie zdumienie.

— Nigdy? I nigdy pani nie pójdzie?

— Nie... a może...

Dziewczyna urwała i twarzyczka jej pojąśniała.

Tak, czemużby nie miała pójść? Ręczniki kupiłaby sobie w przyszłym miesiącu, a za dwa ruble mużnaby mieć bluzkę. Zosia zaklinała się, że wielkich strojów nie będzie, że gotowa dla jej towarzystwa włożyć także ciemną spódniczkę i jasny stanik, a pan Stanisław taką miał wtedy prośbę w oczach...

Może naprawdę wolałby tego pierwszego kontredansa i mazura tańczyć z nią, niż z innemi?... Boże, jaki to byłby śliczny wieczór! Nigdy nie tańczyła z prawdziwymi mężczyznami we frakach... na pensyonarskich wieczorkach bywali tylko uczniowie... a on musi ślicznie tańczyć... taki zgrabny i taki do Zosi podobny!... Ciekawa rzecz, czy naprawdę ucieszyłby się, gdyby sobie kupiła bluzkę i przyszła? W tej wełnie z Marszałkowskiej, (na różowem tle fiołki) byłoby jej pewno ładnie, ładniej niż w owych szkaradnych barchanach, które nosi na świątek i piątek, jak zakonnica habit... Po czterdzieści kopiejek łokieć, pięć łokci powinno wystarczyć, w nocyby posiedziała i uszyła... Rękawiczki i pantofelki ma, jeszcze z zeszłorocznego wieczorku na pensyi, ręczniki dadzą, się wycerować i wystarczą na jakie dwa miesiące, a potem... może się zdarzy lepsza lekcya...

Twarz dziewczyny stawała się coraz jaśniejszą, aż w końcu oczy jej zabłysły do tego marzenia, jak gwiazdy.

Lecz Ilka wołała: — Co pani myśli? Niech pani myśli głośno!

Nauczycielka znowu drgnęła, a potem się roześmiała serdecznie i, pochwyciwszy dziecko na kolana, poczęła je całować.

— Dobrze, dobrze, będę myślała głośno: pójdę na bal, kupię sobie bluzkę, śliczną jak maj, ale teraz zrobimy rachunek, bo trzeba zobaczyć, czy naprawdę wystarczy pieniędzy.

Prędko sięgnęła po ołówek i na marginesie Kuryera pisała.

— U Kirschnerów sześć rubli...

— A za ile godzin? — zapytała Ilka.

— Za jedną.

— Codzień?

— Tak.

— A czy to dużo sześć rubli za godzinę?

— Tak sobie... u Dziubickich dziesięć rubli...

— Za ile godzin? — pytała znowu Ilka.

— Za dwie... u pani baronowej dziesięć... razem dwadzieścia sześć...

Ilka poruszyła się niespokojnie.

— Dlaczego u mamusi tylko dziesięć, kiedy pani przychodzi o trzeciej i siedzi ze mną do dziewiątej?... dlaczego? — wołała i, odwróciwszy główkę, patrzyła w oczy nauczycielki jakby z obawą.

— Dlatego dziesięć, że mam jeszcze obiady, nie przeszkadzaj! — odparła dziewczyna niecierpliwie i, pisząc dalej, szeptała półgłosem:

— Mieszkanie osiem... za usługę rubla... herbaty i drobne wydatki siedem... buciki cztery i pół... abonament książek pięćdziesiąt kopiejek, pranie rubla, dwie pary pończoch rubla, rękawiczki rubla, ręczniki... ręczniki się wyceruje... razem dwadzieścia cztery, zatem dwa ruble pozostaje...

— Panno Stefanio, proszę, oto pieniądze!

Baronowa weszła prędko, położyła na stole jedną pięciorublówkę i trzy papierki pojedyńcze i zabierała się do odejścia, ale powstrzymał ją okrzyk nauczycielki.

— Osiem rubli?

Dziewczyna patrzyła na pieniądze i poczęła mówić dalej, szybko i gorączkowo:

— Przecież była umowa... pani baronowa sama...

Teraz pani baronowa zbliżyła się do stołu powtórnie i rzekła z niejakiem zdziwieniem:

— Ja nigdy nie zapominam umów, które zawieram, ale proszę sobie przypomnieć, że panna Stefania cztery dni chorowała, że przedtem było jakieś święto, przed świętem jakieś imieniny, dla których lekcya została skróconą, jednem słowem, cały tydzień panna Stefania opuściła i ja też za ten tydzień wytrącam. Zdaje się, że to zupełnie naturalne.

Dziewczyna milczała, ale gdy baronowa znowu się odwróciła z zamiarem opuszczenia pokoju, podniosła głowę i z twarzą w rumieńcach drżącym głosem zawołała:

— Daję lekcye u żydów i żydzi mi tych czterech dni nie wytrącili — nawet o nich nie wspominali!

— Doprawdy?

Baronowa zatrzymała się we drzwiach i, wyprostowana, błyszcząca jedwabiem i brylantami, mierzyła dziewczynę wzrokiem od stóp do głowy.

— Dziwi mię, jak panna Stefania mogła nie zauważyć jeszcze do tej pory, że inne są zwyczaje u żydów i inne u arystokracyi. Jeżeli się wszakże nie podoba, nikt tu panny Stefanii nie przytrzymuje gwałtem.

Mówiła sucho i zimno, poczem wyszła z szelestem. A dziewczyna stała z opuszczonemi rękami, z szumem w głowie i dziwnem wrażeniem pustki, czy ciemności, w której majaczyły jakieś niewyraźne pojęcia krzywdy, niesprawiedliwości i żalu. Z tego stanu ocknęła się dopiero wtedy, gdy poczuła na szyi parę ciepłych rączek dziecinnych i usłyszała nieśmiały, jakby trwożny szept Ilki:

— Czy pani już sobie nie kupi tej różowej bluzki?... panno Stefciu!

— Nie kupi, dziecinko.

W głosie nauczycielki był smutek, więc pod wpływem tego smutku, lub może innego wrażenia, Ilka załkała głośno i wśród serdecznego płaczu cała drżąca poczęła wołać:

— Mama jest zła, prawda?... Mama jest gorsza od tych żydów, prawda?...

— Nie, Ilciu, nie. Tak się nie mówi o mamie nigdy, pamiętaj i uspokój się!... Mój ptak serdeczny!.. Mama nie winna, że nie miałam kaloszy i że się zaziębiłam, teraz już mam kalosze i nawet kupię sobie nowe buciki i już nigdy nie zachoruję, zobaczysz Ileczko!...

Glos panny Stefci drżał trochę, ale dziecko pojmowało tylko znaczenie wyrazów. Zmiany dźwięków głosowych jeszcze nie były zrozumiałe dla jego uszu. Uspokoiło się prędko, a wtedy panna Stefcia włożyła syberynowy paltocik i czapeczkę włóczkową, jeszcze raz ucałowała dziewczynkę i wyszła.

Miasto wrzało ruchem i zgiełkiem karnawału, było całe białe od świeżo spadłego śniegu, jasne w przeczystem powietrzu zimowej nocy i błyszczącemi oczami okien i latarni patrzyło w gwiazdy wyiskrzone mrozem.

A dziewczyna szła wśród blasków i wrzącego rucnu, szła szybko i od czasu do czasu spoglądała w niebo.

Cóż ją mogła obchodzić rozbawiona Warszawa? Była małym, zupełnie małym i samotnym pyłkiem, była jak ten liść, którym byle wiatr pomiata. Naprawdę nikt się o nią nie troszczy dziś, ani nie zatroszczy jutro, a ten cały świat szczęśliwy, wesoły, kochany — jest od niej tak daleki, jak te gwiazdy hen w górze.

FEMINISTKA.

OBRAZEK Z ŻYCIA.

Warszawa, w maju, r.

Z wąskiej, bocznej uliczki wybiegła młoda dziewczyna i, skręciwszy na ulicę główna, szła w kierunku kolejowego dworca i publicznego ogrodu.

Nie zwracała uwagi przechodniów niczem: ani dwiema paczkami, które niosła pod pachą i w ręku, ani wygniecioną na bokach, za krótką bronzową spódnicą, ani rękawiczkami mocno wytartemi na palcach, ani kapeluszem widocznie pośpiesznie włożonym, okrągłym i uzbrojonym z boku w pęk piór kogucich.

Kobiety, tak ubrane, tak spiesznie idące z paczkami, po których kształcie łatwo odgadnąć, że zawierają zeszyty i książki, można w naszem mieście spotkać dość często, na każdej ulicy, na każdym placu, o każdej porze, lecz najczęściej między godziną ósmą i dziesiątą zrana.

Bywają między niemi zręczne, ładne, nawet bardzo ładne i — lecz to już się zdarza rzadziej — wesoło uśmiechnięte; najczęściej wszakże te młode twarze są zamyślone, zmęczone i patrzące wprost przed siebie oczami, które zdają się nie widzieć nic z tego, co je otacza.

Dziewczyna idąca w kierunku publicznego ogrodu, należała do tego drugiego gatunku.

Szła zamaszyście, przyczem chwiały się kogucie pióra na jej kapeluszu i wzdymała czarna peleryna na ramionach, omijała przechodniów machinalnie, jakby nie widząc, ale z zadziwiającą wprawą, powtarzała od czasu do czasu, jak automat — przepraszam! — i patrzyła przed siebie szaremi oczami, które nad nosem zanadto wydatnym, w twarzy chudej i żółtawej, aż zadziwiały, tak były podobne do gwiazd pierwszego rzędu i tak godne uwagi astronomów, studyujących tego rodzaju firmamenty.

W tym samym czasie z pierwszorzędnej cukierni, patrzącej na ulicę lustrzanemi szybami, wyszło dwóch młodzieńców. Obaj stanęli w bramie, i jeden, gwiżdżąc zcicha, drugi, ziewając, patrzyli na przechodniów a gdy dziewczyna z pękiem kogucich piór na kapeluszu nadbiegła, niższy, pękaty brunet, dostrzegł ją i rzekł:

— Orliczówna dyma na lekcyę, widzicie?

Na to drugi ziewnął szerzej i kiwnął złotawą głową.

— Widzę... z temi piórami, istny żandarm, typowa!... Sam kryształ feminizmu!

Teraz pierwszy roześmiał się złośliwie.

— Jako feminista, wolelibyście, żeby feministki były szykowaiejsze, co? To przysłowie — w braku laku dobry i opłatek — dyabła warte, nie?

A blondyn, głową przenoszący towarzysza. szczupły, bardzo przystojny i starannie ubrany, zmarszczył ciemne brwi poczem odparł wolno:

— Wasze dowcipy, Herz, są zawsze rasowe Kaftalem pachną, i ja już straciłem nadzieję, abyście się pod tym względem ucywilizowali. Co zaś do feminizmu...to, jeżeli łażenie na zebrania „sawantnych" niewiast jest patentem na feminizm, wy...

— Ja jestem opatentowany także — wpadł ma w słowo tamten. Hm... tylko we mnie jednak feminizmu nie czują, bo tak nie ubóstwiają, ja nie odprowadzam spotkanych niewiast na lekcye, nie łżę w żywe oczy "Izmom" i "Pierwiosnkom", że są Safonami, nie czytam im swoich arcydzieł...

Czuć było w jego głosie złość. Blondyn gładził wąs i uśmiechał się.

— Wczoraj Dundziłł czytał u Bajkulskiej swój sonet, a wy podobno...

— Co, czytał?... Pękać ze śmiechu! Nie miałem w ostatnich dniach czasu, ale dzisiaj idę do Duszyńskiej, choćbym miał później do rana siedzieć nad kroniką!

Blondyn się ciągle uśmiechał.

— Nie wątpię. Mówiła Duszyńska, żeście im obiecali przeczytać wasze "Kogutowilki",czy coś innego.

Teraz Herz się zaczerwienił, poprawił pod lewą pachą wypchaną tekę i mruknął.

— A jakże! niech się cieszą. Mordowały mię o to z godzinę, ale nawet mi się nie śni!

Tu wykręcił się na krzywym obcasie i dodał ze złością:

— Nie chcę wchodzić w drogę wam i Dundzille. Bądźcie na wieki wieków atamanami niewieścich koszów, amen. Idę do czytelni.

I zniknął w bramie w tej samej chwili, w której Orliczówna mijała cukiernię.

— Dzień dobry pani!

Na dźwięk niskiego, dźwięcznego głosu mężczyzny, drgnęła i zatrzymała się, blondyn zaś rzucił okiem na znikającego Herza i, zrównoważywszy się z nią, jeszcze raz zdjął kapelusz.

— Czy do pani Kasińskiej?

Skinęła głową, ale potem zaczęła iść równie prędko, jak wprzódy. On podążał obok niej i mówił dalej, lecz teraz głosem przerywanym, bo mu szybki chód przeszkadzał.

— Odprowadzę panią do ogrodu; proszę złożyć moje uszanowanie pannie Róży; wczoraj widzieliśmy się u panny Bajkulskiej; niech pani zapyta, czy panna Róża bardzo się na mnie gniewa za przegrany zakład?

Ostatnie wyrazy wymówił dość lekko, lecz Orliczówna wzruszyła ramionami.

— Ani myślę się wdawać w takie dzieciństwa i nie rozumiem, że pana to bawi. Lecz mężczyźni są zawsze nielogiczni. Nawet ci, którzy seryo mówią o poważniejszem traktowaniu kobiety, ciągną do naiwnej gęsi, jak żelazo do magnesu.

— Panna Róża nie jest gęsią...

— O! dobra dziewczyna, ale widzi tylko koniec własnego nosa, więc jest gęsią.

Blondyn poruszył ustami, jakgdyby znowu chciał żywo zaprzeczyć, lecz nie rzekł nic, przygryzł wąsy i dopiero po chwili zapytał.

— Czemu pani wczoraj nie przyszła? Wszyscy wyczekiwaliśmy i napróżno!

Orliczówna potrząsnęła głową.

— Przecież Wanda wie, że ja mam zawsze v ieczory zajęte.

I dodała łagodniej:

— Czy pan także co czytał?

— Nie. Nawet miałem z sobą jeden ze szkiców, ale jeszcze niezupełnie wykończony, prócz tego... chodziło mi bardzo o zdanie pani...

Dziewczyna poczerwieniała, potem spojrzała mu prosto w twarz, jakby badając, wreszcie rzekła:

— Dziękuję, ale czy naprawdę moje zdanie może mieć dla pana jaką wartość? Mam mało czasu i tak. niewiele czytam...

— Właśnie. Takie świeże, nieskrępowane szablonem uwagi, bywają czasami bardzo trafne. Prócz tego, pani już się nieraz zdradziła, że umie nietylko oceniać, lecz także patrzeć. Ja, na jej miejscu, próbowałbym pisać...

Orliczówna znowu się zaczerwieniła i odwróciła głowę. Młodzieniec przyglądał jej się z wielką uwagą, przyczem, w kącikach jego ust drżały ledwie widoczne uśmiechy szyderstwa, a ona po chwili milczenia rzekła:

— Już i tak dość się oburzacie na piszące kobiety, nie pan naturalnie, ale inni...

Tu urwała, poczem zaczęła mówić z większem ożywieniem.

— Ja nieraz już o tem myślałam i doszłam do przekonania, że dopóki i między wami będą piszący dla zarobku, dopóty nie macie prawa powstawać na tak samo zarobkujące kobiety. My mamy daleko mniej gałęzi pracy, a prócz tego.. Gdyby zebrać dane o wszystkich nędzotach, które wychodzą z pod piór autorskich, jako liczba, wasz dział byłby z pewnością większy, choć utrzymujecie przeciwnie. Przytem, w kobiecych utworach, nawet w niezdarnych, są zawsze uczciwe myśli. Te nieartystyczne utwory „kurzych mózgów", jak je nazywacie, mogą zepsuć smak artystyczny, lecz nie zepsują smaku moralnego, tak! I my przynajmniej... znamy gramatykę!

Orliczówna rozgrzewała się własnemi słowami, w końcu tak uniosła, że wyrazy leciały jej z ust, jakby ją paliły, rumieniec okrasił policzki i ogień szedł z oczu.

Młodzieniec wciąż się przyglądał z pod oka. Linia szyderstwa w kącikach jego ust stała się wyraźniejsza, lecz znikła natychmiast, gdy mówiąca nagle urwała i, twarz ku niema zwróciwszy, machnęła ręką, uzbrojoną w paczkę książek.

— Ot, niema o czem mówić! Natura nas krzywdzi, więc zkądżeż wy mielibyście być sprawiedliwszymi? Urządziliście sobie ładne społeczne cacko na ziemi, ale całe szczęście, że to cacko przygniata nie tylko nas, kobiety! Do widzenia!

Podała mu rękę i zawróciła ku bramie ogrodu, lecz tu się zatrzymała i stanęła.

— Panie Szeliski!

— Słucham panią.

— Czy pan będzie dzisiaj w redakcyi?

— Właśnie idę.

Orliczówna się zawahała, ale tylko na chwilę.

— Chciałam pana prosić... może sama wpadnę koło czwartej, bo tam są złożone dwa manuskrypty, wiersze i proza, pan pewno wie?... Proszono mię o dowiedzenie się, czy będą odpowiednie dla "Gońca", otóż... może pan będzie łaskaw przypomnieć redaktorowi... To mu nie zajmie wiele czasu...

Mówiła z trudem i z widoczną przykrością. Szeliski się uśmiechnął.

— Redaktor coś wczoraj wspominał o tem. Czy pani zna autorów, bo zdaje mi się, że te rzeczy nie są, pisane przez jedną osobę, prawda?

— Rzeczywiście. Zkąd pan wie o tem?

— Miałem w ręku manuskrypty.

— I może pan je czytał?

Po twarzy dziewczyny przeszły ognie i znikły.

— Nie, tylko rzuciłem wzrokiem. Charaktery pisma zupełnie różne.

— No, to jeszcze nie dowód. Przypomni pan redaktorowi?

— Przypomnę, ale niech mi pani powie nazwiska autorek, bo to autorki, nie?

Potrząsnęła głową przecząco, a on się ciągle uśmiechał, — Więc nie. Widocznie nie zasłużyłem na zaufanie, ale przysługa za przysługę. "Darmo nic, taki świat!" Niech pani to za mnie sprzeda, panno Anno, dobrze? Ja doprawdy nie umiem, probowałem i nic!

Wyjął z kieszeni od kamizelki trzy białe, numerowane kartki i podawał dziewczynie. Ona na to patrzyła i kiwała głową.

— Niepodobna! Tylko trzy panu dano i ani jeden nie sprzedany. Ależ to naprawdę wstyd.

— Więc ja się będę wstydził, ale pani niech je weźmie pod swoją opiekę. Niewiasty stanowczo do tego zręczniejsze.

— Doprawdy? A może tylko niewiasty są wytrzymalsze na przykrości i drobne ukłucia, gdy mają. przed sobą cel nie drobny? Może wy umiecie tylko nawoływać do roboty?... "Im Anfang war die That", powiedział Faust i, tyle tylko, że powiedział. Wszyscy jesteście Faustami, ale niech tam! Dawaj pan.

Wzięła bilety i, chwiejąc koguciemi piórami, poszła.

— Wszyscy... tylko on jest inny, niż wszyscy — myślała, biegnąc ruchliwa ulicą. — Gdyby ogół mężczyzn był do niego podobny, lepiejby stała nasza sprawa i ogólna. Szlibyśmy ręka w rękę, wałem; dzierlatek między kobietami byłoby coraz mniej, choćby dlatego, że nie miałyby obiegu na ulepszonej giełdzie matrymonialnej, na której żądanoby czegoś więcej, niż ładnej buzi i naiwności... Biedaczysko! Dogryzłam mu dziś parę razy, sama nie wiem dlaczego, ale się nie obraził. Wie, że takim, jak ja, trzeba czasem więcej wybaczyć, niż innym, że belferka jest jak rdza: przegryza nawet stalowe nerwy. Poczciwy! Ale, ja go przeproszę.

Podniosła w górę oczy, i ktoby teraz w nie spojrzał, dojrzałby, że lśniły wilgocią.

W kwadrans potem siedziała pod oknem przy stole i otoczona trojgiem dzieci, z przejęciem wyjaśniała im tajemnice liczb wielorakich. Wykład trwał całą godzinę, poczem słuchacze z wielkim szumem i hałasem zerwali się z krzeseł, a do pokoju wbiegła, młoda, pulchna i różowa blondynka. Uściskawszy Orliczównę, siadła, oparła okrągłą główkę na białych rączkach i opowiadała szczebiotliwie, jak młody, ćwierkający wróbel.

— Wie pani, mama przyjechała. Jestem strasznie rada, bo właśnie miałam do niej pisać w ważnej, bardzo ważnej sprawie... I śmieje się pani, jak gdybym ja naprawdę nie mogła myśleć o rzeczach ważnych! Tymczasem wszystko się wyda! Otóż wracam sobie wczoraj od panny Bajkulskiej; pan Szeliski mię odprowadzał, nie prosiłam go jednakże na górę, bo już było późno, dzwonię, aż tu mi mama drzwi otwiera! Nawet nie marzyłam, że tak się wszystko dobrze ułoży... ale niech pani idzie ze mną do salonu, to pokażę coś ładnego!

Panna Róża Grzankowska była siostrzenicą gospodyni domu, przyjechała na t. zw. „dokończenie", chodziła na lekcye zbiorowe, najpilniej na przyrodę, którą chciwym wiedzy panienkom wykładał pan Szeliski, i razem z Orliczówną biegała na herbatki literackie, na które zbierali się niedocenieni lub zupełnie zapoznani poeci i poetki, dramaturgowie i nowelistki, beletryści — dekadenci i nauczycielki.

Teraz panna Róża zerwała się z krzesła, by biedz do salonu, Orliczówna zaś pośpiesznie nakładała pelerynę, zwycięski kapelusz, oraz wytarte rękawiczki i mówiła:

— Owszem, zobaczę, byle oglądanie tego czegoś ładnego nie trwało zadługo, bo muszę się spieszyć na lekcyę aż pod rogatki. A jakże się pani wczoraj bawiła u Bajkułskiej?

— Doskonale! Z początku czytali jakieś wiersze, które były nudne, ale później panie robiły jakieś rachunki, a ja się kłóciłam z panem Szeliskim i z panem Herzem. Uśmiałam się tak, jak już nie pamiętam i było bardzo przyjemnie!

Na blade usta Orliczówny wybiegł szyderski uśmiech.

— Dziś, u Duszyńskiej rzekła — pan Herz ma czytać swój sonet; Danyszówna może nareszcie pokaże swój dramat; czy pani będzie także?

Różowa dziewczyna zaprzeczyła energicznym ruchem głowy.

— O! tem nikt mię nie zachęci. Nie cierpię sonetów i dramatów, zresztą muszę być zagłupia, bo nic nie rozumiem i zaraz mi się spać chce. Prócz tego, dziś nie mogę, w żaden sposób nie mogę, a dlaczego, powiem może jutro, może dopiero pojutrze. Tam nawet nie będzie tych, których chciałabym widzieć.

Śmiała się serdecznym śmiechem młodych i szczęśliwych i pieszczotliwym ruchem kociaka ciągnęła Orliczównę do salonu.

— O! proszę patrzeć i podziwiać!

Stanęły obie przed wielkiem lustrem, na którego rzeźbionej półeczce śmiał się do nich śliczny koszyk róż blado żółtych i liliowych hiacyntów. Ułożone artystycznie kwiaty były przewiązane liliową, fantastyczną kokardą.

— Rzeczywiście cudna! — zawołała Orliczówna.

Patrzyła przez chwilę, potem nagle nachyliła głowę i ostrożnie przytuliła twarz do puszystych listków różanych. Musnęły ją aksamitem i owiały wonią.

...Boże! jakżeż to pachnie wiosną" taką z pod szerokiego nieba, z nad słonecznych, wiejskich ogrodów, daleką, jakąś rzewną i niezapomnianą!

...Miała wtedy sukienkę liliową, jak te hiacynty; z rozwianemi włosami goniła motyle, zapełnie takie, jak listki róż w koszu i głos matki leciał do niej po rosie, sam świeży, jak rosa: — Andziu, włóż kapelusz, bo się opalisz i wyrośniesz na brzydką dziewczynę!...

...A w lipowej altanie żółta wilga, do pąka róży podobna, wpadała w ekstazę i wołała bez końca: Zoffija... Zoffija! A cichy staw, w ramie z zielonej leszczyny, tak zakwitł porostami, że krzak kaliny, nachylonej nad nim miłośnie, napróżno szukał w kochanem przezroczu własnego odbicia.

...Hej! gdzie ta wiosna, rosą pachnąca i motyle? Gdzie staw zarosły i kalina w wianuszkach białych? Gdzie matka serdeczna, gdzie te lata z błękitu i złota i szczęścia?..

Gdy Orliczówna uniosła głowę z nad kwiatów, miała twarz jeszcze bardziej zmęczoną i żółtą, niż zwykle. Tymczasem panna Róża tańczyła po salonie i, klaszcząc w białe ręce, wołała:

— Ładne, wiem, że ładne, ale od kogo, nie powiem, oo! nie powiem, aż może jutro!

Orliczówna nie była ciekawa — od kogo, milcząc, zwróciła się do przedpokoju, lecz równocześnie weszły do saloniku pani Kasińska i pani Grzankowska.

Ta ostatnia, dość otyła, z niebieskiemi oczami i jasnemi włosami, nad czołem skarbowanemi w poważne loczki, pomimo różnicy wieku, bardzo przypominała różową dziewczynę, i Orliczówna domyśliła się łatwo, że ma przed sobą matkę panny Róży. Jakoż panna Róża zaraz ją schwyciła za rękę i, przytrzymując, zawołała wesoło:

— Tylko niech pani nie ucieka! Mamusiu, to jest właśnie panna Anna, o której tyle razy pisałam. Szkoda, że już wszystkie swoje bilety na loteryę sprzedała, bo mama przez samą wdzięczność musiałaby wziąć przynajmniej z dziesięć!

Na to pani Grzankowska wyciągnęła do młodej nauczycielki tłustą rękę i rzekła:

— Lepiej, że sprzedane, bo ja nie lubię żadnych loteryi, nawet z fajewerkami i tańcami. W zeszłym roku urządzili taką tańcującą zabawę u nas w sąsiedztwie, ale to zawsze oszustwo. Wygra się pudełko do zapałek albo nic, a co się tam później robi z pieniędzmi, lepiej nie zgłębiać.

Twarz Orliczówny stanęła w ogniu. Machinalnie sięgnęła ręką do kieszeni, chcąc wyjąć bilety Szeliskiego, teraz ją wyciągnęła śpiesznie, panna Róża wybuchnęła zaś niepohamowanym śmiechem.

— Co? Jeszcze są? A wczoraj się pani chwaliła, że sprzedane? Byłam pewna i tylko dlatego proponowałam Ha, ha, ha, mama tak nie cierpi wszystkich składek! Ale jak tak, to trudno, trzeba kupić. Słowo rzekłam i przepadło!

Lecz tu coś ją w twarzy Orliczówny musiało zastanowić, bo raptem przestała się śmiać i dodała serdecznie:

— Proszę, niech pani da te bilety, moja złota? Orliczówna potrząsnęła głową.

— Nie, my nikogo nie przymuszamy. Zresztą ja mówiłam prawdę, że swoje sprzedałam. To są bilety pana Szeliskiego, które mi dał dzisiaj, bo sam ich sprzedać nie umiał. Żegnam panie.

Teraz matka Róży poruszyła się niespokojnie, spojrzała na córkę, poczem prędko zbliżyła do Orliczówny.

— Niechżeż pani nie wierzy, co ten pustak Rózia opowiada — zawołała uprzejmie. Dlaczego miałabym nie lubić wszystkich składek, zkądże? Ludzie powinni ludziom pomagać, to przecież każdy rozumie. No, proszę, panno Anno, pewno jaki piękny cel! niechżeż mi pani nie robi przykrości!

Była w jej głosie taka sama serdeczność, jak przed chwilą w głosie córki. Orliczówna z nagłym pośpiechem wyjęła bilety, pani Grzankowska je wzięła i mówiła dalej:

— Zupełnie co innego miasto i wieś! Tu jest tyle potrzebujących... pani podobno zna dobrze pana Szeliskiego? Bawi się w literata, a jego stryj mieszka w naszych stronach. Dziwak, ale bardzo zamożny człowiek, stary, bezdzietny i kochający rodzinę... Tak, dziękuję pani. Cóż dla obywatelki ziemskiej znaczy jakieś sześćdziesiąt fenigów, albo i talar? A może pani ma jeszcze co? Do miasta przyjeżdża się po to, aby zestawiać pieniądze.

Orliczówna, której kieszeń, zdaniem jej wszystkich znajomych, była skarbnicą bezdenną i niewyczerpaną, dobyła teraz paczkę obrazków Świętych. A pani Grzankowska, dziwiąc się, że są tylko po pięć fenigów, choć ha tak piękny cel, wybrała po kilka sztuk świętych Janów, Antonich i Józefów, poczem tak rzekła:

— Moja czeladź to wszystko rozbierze, ale numery biletów niech pani będzie łaskawa zapisać, bo może co porządnego padnie?

Gdy Orliczówna znikła za drzwiami, panna Róża uściskała matkę z ogromnem wylaniem.

— To, widzi mamusia, jest taka... jakżeż to pan Szeliski mówił?... aha! feministka, ale dobrze mamusia zrobiła, że kupiła tę parę biletów.

— Feministka? Cóż to jest feministka?

— To taka, co nienawidzi mężczyzn i nie chce iść za mąż — objaśniła, uśmiechając się, pani Kasińska.

— Co?!

Matka Róży popatrzyła na siostrę szeroko otwartemi oczami, a potem wybuchnęła śmiechem tak serdecznym, że z twarzą mokrą od łez upadła na kanapę i przez długą chwilę uspokoić się nie mogła.

Tymczasem feministka dążyła na swoja lekcyę pod rogatki.

— Jezus Marya! — dumała, idąc, — jaka to dziwna kobieta! Z początku jakaś nieprzyjemna i pospolita, później serdeczna i nawet dobra, nie chciała słyszeć o biletach, potem wzięła i obrazki, ale ostatecznie cóż to mię może obchodzić? Psychologiem nie jestem, dwadzieścia obrazków sprzedałam i tanie wydawnictwa zyskają. Tak, pierwsze jej słowo było stanowczo obrażające... ale niniejsza o to! Cóżby się dało zrobić, gdyby w takich razach każdy na siebie zwracał uwagę? Muszę to opowiedzieć Szeliskiemu...

Lecz tu jakaś nowa myśl przeleciała widać przez jej głowę, bo koguci pióropusz zakołysał się silniej dziewczyna zaś aż stanęła, patem wybuchnęła głośnym śmiechem i pobiegła dalej.

Kilku przechodniów obejrzało się na nią. Jakaś staruszka w zrudziałym kapeluszu i mantynowej pelerynie, silnie przycisnęła ramieniem koszyczek, z którego wyglądała wiązka buraków obok łebka kaczki, trwożnie usuwając się na bok, szepnęła:

— Waryatka.

Orliczówna ani widziała, ani słyszała. Ona biegła, szepcąc sama do siebie:

— Tak, tak. To nazwisko Szeliskiego tak podziałało. A to dopiero głupie! On, marzący o kobiecie — towarzyszu i przyjacielu, równej inteligencyą, kochającej te same ideały, on, Szeliski! i ta laleczka, poczciwa, wesoła pliszka, Rózia! Ha, ha, ha!

Tak ją to odkrycie rozśmieszyło, że podczas całej lekcyi miała dobry humor. Ale około trzeciej twarz jej poczęła gasnąć. Zwykle o tej godzinie jadała obiad; dzisiaj, zamiast do pani Torbowej, poszła do czytelni i tam obiadową godzinę spędziła.

Nie miała ani grosza w portmonetce.

Często się to zdarzało i właściwie, niewiadomo czemu, dziś wyjątkowo zesłabła. Jutro pierwszy, poczciwa Sulska może jej nawet dzisiaj zapłaci, bo następna lekcya u niej będzie dopiero pojutrze, wieczorem kupi sobie cztery serdelki, albo ze trzy pary kiełbasek, nie, serdelki, bo serdelkami lepiej się naje...

Podczas tego dumania oczy Orliczówny poczęły się wyjaśniać. Raźno wyszła z czytelni i raźno powędrowała do pani Sulskiej, lecz tu ją spotkał zawód.

— Miałam dzisiaj uiścić się pani z długu — rzekła młoda kobieta przy pożegnaniu, — ale mąż wyszedł wcześniej i nie zdążyłam mu przypomnieć, że to jutro pierwszy. Przepraszam panią.

Orliczówna zaczęła mówić, że to drobnostka i że chętnie zaczeka do poniedziałku, gładziła ręką jasną główkę Henrysia, który był jej uczniem najbardziej kochanym, ale w wyrazie ust miała coś takiego, że pani Sulska po namyśle dodała:

— Doprawdy, jest mi bardzo przykro, bo wiem, że u nas ludzie nie są ściśli. Przecież sama niegdyś dawałam lekcye i jeszcze pamiętam, że przed pierwszym i po pierwszym portmonetka nauczycielki jest zwykle pusta. Otóż... jeśliby pani chciała, mogłabym dać a conto chociaż jeden papierek. Tu się uśmiechnęła.

— Niewiele ofiarowuję, prawda? Ale jak pani wyjdzie za mąż, to się zaraz przekona, że biedne żony nigdy nie posiadają leżących kapitałów.

Orliczówna miała wielką ochotę odmówić, by się nie wydało, w jak przykrem jest położeniu, lecz gdy podniosła oczy na szczerą twarz matki Henrysia, odrazu wzięła pieniądze i ze zdwojoną energią wycałowała dziecko.

Już była we drzwiach wchodowych, gdy nagle coś jej się przypomniało. Stanęła, chwilę się wahała, jakby walcząc ze sobą, wreszcie sięgnęła do kieszeni i wyjęła paczkę obrazków.

— Wiem, że to nieprzyjemne — zaczęła nieśmiało — ale państwo macie tak dużo znajomych... Zresztą, pani ze mną postąpi otwarcie, jeśliby to jej miało robić zbyt wielką przykrość, prawda?... To na tanie wydawnictwa i tylko po pięć fenigów...

Pani Sulska kiwnęła głową.

— Dobrze, spróbuję jeszcze, toż raz udało mi się sprzedać aż trzydzieści biletów na ów teatr amatorski, ale myślę... czy pani nie zaczęsto się podejmuje tej sprzedaży?...

— Tak, pani zapewne ma słuszność. Gdy iniczej nie można...

Uścisnęły się mocno za ręce, poczem Orliczówna zbiegła ze schodów, jakgdyby miała skrzydła.

— A teraz do redakcyi! — myślała. — O piątej bywa tylko sam redaktor. Jakoś mi dobrze dziś idzie, więc może i tam... Jeśli tylko wezmą, oddam pieniądze Duszyńskiej. Od Danyszówny nie można tej lekcyi darmo przyjmować. Dziewczyna poprostu głodem mrze, dziurę w buciku aż waletem kierowym założyła, ale uczy! Dzieciaki od niej najwięcej korzystają.

Uśmiechnęła się, widać, do ostatniej myśli i weszła w bramę trzypiętrowej kamienicy.

Z początku biegła po schodach szybko, na pierwszem piętrze zwolniła kroku, na drugiem ledwie się posuwała, wreszcie, zatrzymawszy się przed drzwiami, na których błyszczała blacha z napisem: "Redakcya i administracya Gońca", przycisnęła obie ręce do piersi i ze wzrokiem, utkwionym w napisie, stała bez ruchu.

— Boże! żeby chcieli wziąć! Boże, daj, żeby wzięli! — modliła się do sufitu, na którym tłuste amorki miały kończyny podobne do przewiązanych sznurkiem serdelków i śmiały się do niej szeroko.

Po chwili, dziewczyna wyciągnęła ramię do dzwonka, lecz je jeszcze prędzej cofnęła, jeszcze raz wyciągnęła i jeszcze raz ręka jej opadła, w końcu odetchnęła z głębi piersi, zacięła zęby i szybkim ru chem zrobiwszy znak krzyża na czole i piersiach, nacisnęła guzik dzwonka.

Przepadło!

Krew jej zalała czoło i policzki, potem zbiegła do serca, które się tłukło w piersiach, jak ryba wyrzucona na piasek. Tymczasem otworzono drzwi i Orliczówna weszła do sali redakcyjnej, znowu czerwona, jak burak.

W sali było pełno.

— Czy mogę się widzieć z panem redaktorem? — zapytała i zaraz zaczęła się dziwić — kto też to powiedział? bo przecież nie cna.

Ona, zamiast języka, miała w ustach kawałek suchej skóry, prócz tego, nogi jej się przylepiły do posadzki i główną myślą, która ją obecnie zajmowała, była ta: jak te podeszwy od ziemi oderwać?

A przy kilku stolikach, jak we mgle, siedziało kilku młodych mężczyzn. Jeden nawet się podniósł i coś mówił, lecz wobec tych kilku par oczu, utkwionych w nią z takim wyrazem, jaki muszą mieć na pewno lufy rewolwerów, nie dosłyszała.

Chryste! czemu przyszła o tej porze! Musiała trafić na jakąś sesyę. Wpierw był tylko sam redaktor, a i ten wystarczył za dziesięciu! Trzeba być idyotką, albo mieć jej, Orliczówny, szczęście!

— Proszę panią tutaj, bliżej — wpadło jej teraz w uszy, wyraźnie i czysto.

Więc pod wymierzonemi lufami spojrzeń poszła i na podanem krześle nawet usiadła.

— Uprzedził mię Szeliski i dlatego przejrzałem dzisiaj oba manuskrypty — mówił dalej ów głos wyraźny i czysty. — Bardzo mi przykro, ale żaden nie przyda się do naszego pisma. Proszę, oto są.

Orliczówna z buraka przemieniła się teraz w cytrynę.

...Nie przydadzą się! Więc czegóż się więcej obawiać? Co mogło się stać najgorszego, stało się.

Odważnie podniosła oczy na smagłą twarz kierownika "Gońca" i zapytała dość pewnym głosem:

— Dlaczego?

— Dlaczego? hm... Wiersz jest ładny, ale niezrozumiały, wreszcie, jako "Bój nadchmurny", przyzna pani, że nie ma punktu oparcia. Już sam tytuł o tem mówi. Może autor czy... autorka zechciałaby to przełożyć na prozę, a wtedy...

Przez salę redakcyjną przeszedł cichy szmer i wydał się Orliczównie podobnym do tłumionego śmiechu.

Wyprostowała się sztywnie i jeszcze pewniejszym głosem spytała:

— A szkic?

— Szkic jest niezły, zapewne, tylko tendencya zdradza pióro niewieście, a że my jesteśmy przeciwnikami niektórych punktów emancypacyi kobiet, niektórych tylko, że prócz tego... Czy pani czytała naczelny artykuł wczorajszego numeru naszego pisma?

— Nie.

— To niech go pani przeczyta. My musimy być logiczni. Gdyby nie feministyczna tendencya szkicu, bylibyśmy go drukowali, zwłaszcza, że pseudonim męski, ale tak... przez wzgląd na wczorajszy artykuł nie mogę, choć bardzo żałuję.

Począł przerzucać papiery, na znak, że posłuchanie skończone, a Orliczówna wstała, rzuciła mu spojrzenie nieopisanej pogardy, poczem, chwiejąc pióropuszem i nie patrząc na nikogo, wyszła.

W przelocie jednak dojrzała wielki nos Herza i teraz męczyła ją niepewność — Szeliski był, czy nie był?

Wolałaby, żeby nie był i odetchnęła swobodniej, gdy go spotkała na dole, w bramie.

Wybiegł z bocznej oficyny, gdzie mieszkał, skłonił jej się w przelocie i, uśmiechnięty, jeszcze bardziej wyświeżony, niż zwykle, pobiegł dalej.

Ją trochę ździwiło to, że się nie zatrzymał i nie zapytał o wynik rozmowy z redaktorem. Zawsze go przecież zajmowało wszystko, co się jej tyczyło. Nie mówił też nic o artykule, ale pewno chciał oszczędzić przykrości i jej i sobie. Taki był wraźliwy na wszelką niesprawiedliwość i każdą głupotę! Poczciwy! Była mu wdzięczną i prócz tego...

Lecz tu panna Orliczówna tak się zachwiała, że aż musiała oprzeć się o ścianę domu.

— Cóż znowu? — myślała chwilę potem, wolno się wlokąc ulicą — najwyraźniej nogi się podemną uginają, jakbym cały tydzień nic w ustach nie miała, a przecież wczoraj zjadłam dwa serdelki w południe, dziś rano dwie bułki i lekcyi miałam mniej, niż zwykle! Możeby nie iść do Duszyńskiej?

Miała wielką ochotę nie iść, zwłaszcza, że jej stanęły przed oczami wiecznie u przyjaciółki podawane suche ciastka z herbatą. Na samą myśl o tych „wiekuistych", jak je nazywała Zilberówna, uczuła, że ją mdli, ale zaraz potem przypomniało jej się, że dziś miały robić rachunki i że trzeba przecież oddać pieniądze. Poszła.

Zastała już Bajkulską, Drecką i Zilberównę. Wszystkie trzy były wzburzone i rozmawiały z takiem ożywieniem, że nie odrazu spostrzegły ją, gdy weszła.

Ona też, nic nie mówiąc, rzuciła na łóżko kapelusz i papiery, poczem prawie upadła na fotel i odwróciła głowę, by nie patrzeć na koszyczek z "wiekuistemu, stojący na stole.

Dziwna rzecz! Oto wcale nie mogła teraz myśleć o rzeczach słodkich, bo zaraz jej się robiło niedobrze, ale zato ciągle miała przed oczami talerz z befsztykiem, pływającym w maśle i suto obłożonym przysmażonemu kartoflami. Prócz tego, probowała sobie wyobrazić, co czuje człowiek przejedzony, nie mogła, i to ją także męczyło.

Ale tamte ją teraz otoczyły i Duszyńska zapytała:

— Byłaś w redakcyi?

Orliczówna tylko wskazała ręką na papiery, leżące na łóżku, a wtedy pierwsza roześmiała się szydersko.

— Naturalnie, to było do przewidzenia, chociaż twój szkic był dobry, nawet więcej, niż dobry, wiesz? Ja ci to mówię! Mojej fantazyi nie zrozumieli, co? Nowe prądy, nowe drogi i powietrze z nad szczytów nie dla żółwi, które się wloką po ujeżdżonych traktach! Kretyny! Dawniej tacy szli na gospodarzy, dziś idą na redaktorów, kierowników... ale mniejsza o to! Chcąc być logicznymi, po dzisiejszym artykule powinni odrzucać nawet arcydzieła. Czytałaś?

— Nie, tylko redaktor o tem wspominał.

— Szubrawiec! — wyleciało z ust Zilberówny.

A Bajkulska stanęła teraz przed Orliczówną i poczęła ją objaśniać, przyczem wyrazy wybiegały z jej szerokich ust, jakby się zajadle goniły i wzajemnie połykały.

— Wyobraź sobie, jakiś przedpotopowy osioł napisał, że kobiety zabagniają literaturę, że natchnioną twórczość zamieniają na niski środek zarobkowania, że zapominają o jedynej, właściwej dziedzinie kobiety, o kapłaństwie domowego ognia, miłości, no! i pewno cerowaniu mężowskich skarpetek!

Urwała, by zaczerpnąć oddechu i pytająco patrzyła na Orliczównę, ta zaś przymrużyła oczy i zmęczonym, jakby sennym, głosem rzekła:

— Właściwie, dlaczego nas to drażni, kiedy inaczej nie może być? Człowiek, to przecież zwierzę.

W jego naturze leży obrona własnych interesów. Kobieta nie chce umierać z głodu, więc szuka pracy; mężczyzna nie chce współzawodnictwa, chce prócz tego mieć całe skarpetki, czyli żonę..

— Żonę — wtrąciła z nową energią Bajkulska — któraby koniecznie wielbiła i podziwiała jego Jowiszową wyższość, naturalnie! Prócz tego, żal mu, że życiu może zabraknąć pewnej strony humorystycznej — starej panny, strojącej się w niebieskie paciorki, różowe wstążki i w pięćdziesiątym roku życia zlewającej łzami stopnie ołtarzy o męża i własny kąt!

— Słusznie! tylko: wodę warzyć, woda będzie, i niema o czem mówić — zgodziła się Zilberówna. — Niechaj głupcy ręce łamią, a zawsze znajdą się i tacy, którzy zrozumieją czem dla ludzkości może się stać kobieta myśląca!

Tu odrzuciła z czoła czarną, krótko przyciętą czuprynę, ściągnęła brwi i dodała silniej:

— Zresztą, im ciasniej, tem lepiej. Niech ściany trzeszczą, pękają, aż runą, i świat odetchnie szeroko.

Jakaś surowa zaciętość skurczyła teraz drobne rysy młodziutkiej dziewczyny i uczyniła ją podobną do biblijnej Judyty, gdy z mieczem w ręku nachyla piękną twarz nad śpiącym wrogiem swego ludu.

W małym pokoiku zrobiło się cicho lecz to milczenie zaraz przerwała Bajkulska.

— A jednak — rzekła wolno — chciałabym wiedzieć, kto ten mądry artykuł napisał?

— Herz! ja wam powiadam, że Herz! — krzyknęła Zilberówna. — Nie cierpi nas, bo oceniamy, iak należy, Szeliskiego. To ten fałszywy żyd, jestem pewna, zresztą Szeliski nam powie!

— Nie powie, jest bardzo dyskretny, albo przypuszczam, że teraz przestanie pisywać do „Gońca".

Tu Orliczówna westchnęła.

— Gdyby byli mój szkic wydrukowali, byłabym wam oddała pieniądze, a teraz nie mam pojęcia, czem załacimy Danyszównie za lekcye. Ona nie może uczyć darmo, bo na taki zbytek nie ma.

— Naturalnie, że nie ma, i ja pieniądze dam — odparła na to Duszyńska. — Dostałam tłómaczenie do "Świata"; założę i jak w kasie będzie, a mnie bieda przyciśnie, to sobie odbiorę.

— Aha, będzie! Doczekasz ty się!

— Czemu nie? Wczoraj były u mnie aż trzy matki i zapowiedziały, że będą za naukę dzieci płaciły po rublu na miesiąc. Może się takich więcej znajdzie? No, dawajcie, co która ma, bo trzeba uporządkować rachunki, nim tamci przyjdą.

Ku wielkiej uldze Orliczówny, Duszyńska usunęła koszyk z "wiekuistemi", poczem wszystkie obsiadły stół i przez długi czas było słychać tylko cichy dźwięk srebra i miedzi, szelest papieru, skrzyp pióra, lub oderwane zdania.

O siódmej przyszli Dundził i Herz. Herz był widocznie rozpromieniony i zaraz we drzwiach zawołał:

— Cóż tu nasze panie mówią na genialny artykuł "Gońca"?

— Że jest genialny! — odrzuciła Zilberówna z błyskiem w czarnych oczach.

— Taak?! To już widocznie odkryły panie autora, inaczej, sąd nie byłby wypadł nigdy tak sprawiedliwie.

Mrugał małemi oczkami i miał na grubych war gach trochę szyderski, trochę tryumfujący uśmiech. Tymczasem Duszyńska rzekła niecierpliwie.

— Niema co się bawić w szarady. Kto pisał? Jeżeli pan, to czemuż zawdzięczamy honor dzisiejszej wizyty?

— Ja?!

Herz aż się cofnął. Przez chwilę wodził wzrokiem po siedzących kobietach, potem skłonił się głęboko.

— Widzę, że panie rzeczywiście nic nie wiedzą, zatem, nie będę się bawił w szarady — Szeliski pisał.

— Nieprawda!

Ten wyraz wypadł z ust wszystkich kobiet równocześnie, jak piorun. Zerwały się; tylko Orliczówna pozostała w swoim fotelu, a panna Zilber przyskoczyła i, gestykulując rękami przed samym, wielkim nosem Herza, wołała oburzona:

— Żeście byli zdolni do takiego głupstwa, do myśliłam się, ale brać Szeliskiego za parasol nie pozwolimy! Tego zanadto, zanadto...

Przygryzła usta i, hamując się z widocznym trudem, cofnęła w tył, Herz zaś uniósł obie ręce w górę i zwrócił się do Dundziłły.

— Widzieliście co podobnego? Ja, ja pisałem? I gotowe wmówić to we mnie i ja uwierzę, słowo honoru, uwierzę, a Szeliski zawsze pozostanie półbogiem, jeżeli go w dodatku panna Estera nie poawansuje na całość!

Na to Dundziłł rzekł, siadając:

— At, głupstwo! Szeliskiemu nie udało się, ale czasem pisze się chcąc nie chcąc, byle pisać:

— Więc to miałaby być prawda? — zapytała wolno Duszyńska.

Dandziłł skrzywił usta i kiwnął głową. Ona chwilę patrzyła na niego z uwagą, potem ściągnęła brwi, jakby się nad czemś głęboko namyślając w końcu odwróciła do towarzyszek i szeroko rozłożyła ręce.

— Macie waszego Szeliskiego! Nigdy nie miałam do niego rzetelnej sympatyi, bo za wielka lala!

— Phi... prawdę mówiąc i ja nigdy nie twierdziłam, żeby z niego był taki filar, ale wszystkie: — Szeliski, Szeliski! — wzruszyła ramionami Bajkulska.

— Jakie wszystkie? Może ja? Pyszna sobie jesteś! Dlatego, że Danyszówna i Estera, to zaraz wszystkie! Dziękuję ci!

Drecka siadła, bardzo obrażona, a Zilberówna tylko machnęła ręką.

— Lubiłam go, bo wesoły i ładny chłopak; poza tem każdy wie, jakie mam przekonania: — nie wierz chłopu jako psu, bo mężczyzna jako pies!

Herz i Dundziłł parsknęli śmiechem, ładna dziewczyna śmiała się także, a tymczasem drzwi się otworzyły z trzaskiem i do pokoju wpadła, jak bomba, szczupła, drobna, blondyneczkaDanyszówna.

— Artykuł... słyszałaś, czytałaś? — zaczęto zaraz wołać.

Lecz ona tylko machnęła ręką i kapeluszem, który z głowy zerwała.

— Tam z artykułami! Powiem wam lepszą nowinę! Szeliski się żeni.

Siadła, dumna ze zrobionego wrażenia, które w samej rzeczy było wielkie. Cisza zapanowała w pokoju taka, że było słychać, jak Herz, skrywający uśmiech, ogryza paznogcie. Zebrane kobiety patrzyły na przybyłą szeroko otwartemi oczami, wszystkie z rozchylonemi ustami i zapartym oddechem. Pierwsza otrząsnęła się z osłupienia Zilberówna.

— Żeni się — powtórzyła echowo i zaraz dodała z wymuszonym uśmiechem:

— Czy aby logicznie, w myśl przekonań, z gęsią, nie?

Przybyła podniosła w górę obie ręce.

— Ale z jaką!

— Niepodobna! Gadaj, z kim? — poczęto teraz wołać niecierpliwie.

— Z Rózią Grsankowską.

— Co? Naprawdę ? Ależ nonsens! Plotka! Zkąd wiesz? Przecież oboje byli wczoraj u mnie, nie zdradzali się niczem!..

Wyrazy, jak race, padały szybko i gasły, ostatnie Wymówiła Bajkulska, a Danyszówna uczuła się dotkniętą.

— A jakże, plotka! Przed kwadransem spotkałam Kasińską, szła ze służącą kupować wino na uroczystość i opowiedziała mi wszystko ze szczegółami. Wczoraj odprowadzał Rózię do domu i oświadczył się na pół, dziś rano przysłał kosz kwiatów, nie więcej zaś jak przed godziną, matka pobłogosławiła, bo już ją Kasińska sprowadziła naprzód, żeby rozgrzane żelazonie ostygło. Zresztą Anka musi wiedzieć, bo pewno była na lekcyi.

Zwróciły się do Orliczówny, która, z głową opartą o poręcz fotela, siedziała bez ruchu, a teraz tylko skinęła na zapytanie i rzekła bardzo wolno:

— Zdaje się, że prawda.

— Ha, ha, ha! — wybuchnęła śmiechem Duszyńska. — Macie mężczyzn! Każdy umie mówić pięknie, każdy pragnie mieć Psyche, nie Wenus, ale jak przyjdzie orzech zgryźć, każdy ożeni się z ładną gęsią.

Wskazała palcem na Herza i Dundziłłę, mających na twarzy wyraz iście bolesny, potem się odwróciła i, biegnąc do drzwi, wołała:

— To jest "das ewig Männliche", ale my, pomimo to, napijemy się herbaty!

Wyszła, głośno wołając o samowar, a tymczasem Danyszówna przysiadła się do Orliczówny.

— Co ci jest? — zapytała półgłosem, naehjlając się do niej.

— Nic.

— Sulska ci zapłaciła?

— Zapłaciła trochę.

— Ale u Torbowej już trzy dni nie byłaś i obiadów nie jadasz, przyznaj się?

A gdy Orliczówna zarumieniła się słabo i milczała, tamta mówiła dalej:

— Chodź, nie powinnaś być tak długo bez czegoś ciepłego. Kupimy po drodze kawałek mięsa i ja ci na maszynce usmażę. Umiem, zobaczysz!

Lecz Orliczówna tylko ją pocałowała w błękitne i błękitnemi żyłkami otoczone oczy.

— Nie, nie mam ochoty na mięso. Kupię sobie serdelków, a ty zostań, to się trochę pośmiejesz i rozruszasz. Mizernie wyglądasz.

— Eh, nic mi nie jest!

— Kaszlesz w nocy?

— Tak, troszkę, bardzo niewiele, ale buciki już sobie kupiłam.

Jeszcze raz się pocałowały, poczem Orliczówna wstała i poczęła się żegnać, a gdy już była we drzwiach, Herz się zbliżył i rzekł cicho.

— Jeżeliby pani życzyła sobie umieścić swój szkic w "Postępie", to ja mogę pośredniczyć. Właśnie mówił mi wczoraj Bursiak, że chwilowo nie maja felietonu, ale oni płaca tylko po trzy fenigi...

Orliczówna bez wahania podała mu manuskrypt i, ściskając za rękę, rzekła:

— Jaki pan dobry, dziękuję!

— Mniej mówi, lecz więcej robi, niż kto inny, prawda? — uśmiechnął się na to Herz.

A ona drgnęła, jakgdyby sparzona żelazem, i szybko wyszła.

Na dworze mrok już był gęsty, na chodniku cichej ulicy ludzi się snuło niewiele. Gwiazdy nie były podobne do złotych gwoździ, wbitych w szafirową oponę. Iskrzące oczy wisiały w czarnej próżni i patrzyły w próżnię, po której kłębiły się obłoki, porwane w ostre strzępy, śniegowobiałe na zrębach, szare, niemal czarne na grzbietach. Niekształtny sierp księżyca wyjrzał z za jednej takiej kępy śniegu, oblał ją rudym blaskiem i zdawał się grozić.

Orliczówna biegła, co chwila podnosiła twarz ku tej próżni, z której wszechświat na nią patrzył, drżała wtedy i czuła próżnię, nietylko nad sobą i w około siebie, lecz także we własnej duszy.

Poprostu wyjęto jej z serca i z mózgu wszystko. Może nawet wyjęto jej serce i mózg? Jest jak ten obłok szary, bez celu wichrem gnany, nieogrzany ciepłem spojrzeniem słońca, zlodowaciały w groźnych blaskach księżyca i gwiazd obojętnych. Jak on, jest samotna, wśród tłumu podobnych. Jest sama, zupełnie sama i taka daleka od świata, od życia, od jasnego, cichego domu, gdzie jest matka, gdzie są serca bliskie i kochające, gdzie jest spokój o jutro i kwiaty i on, w oczy wybranej wpatrzony i szepcący gorącemi usty: — ty moje wszystko!

Jakie to dalekie i niepochwytne, jaki to sen, jaka to mara!

I czy choć tamci wiedzą, co posiadają? Czy ich dusze są w stanie objąć aż taki ogrom szczęścia? Nigdy, nigdy! Do jasnych płomieni kominka tylko taki z upojeniem wyciągnie ręce, kogo los — macocha długo po lodach i śniegach prowadził. Chłód wody zdrojowej oceni tylko ten, co przeszedł wzdłuż i wszerz gorące piaski Sahary. Ale oni!... Ot, kosztowna, bezcenna tkanina, z której jedno przykroi sobie fartuch, a drugie pantofle!

Orliczówna znowu podniosła oczy w górę. Były teraz zalane łzami i patrzyły, jak przez zasłonę z gazy.

Cóż to, prawdziwe łzy? Ona płacze dlatego, dlatego, że... Więc serce kobiety byłoby istotnie jednostrunną harfą, która budzi się pod dotknięciem ręki mężczyzny i, albo żyje w pieśni słodkiej, jak szczęście, szerokiej, jak poświęcenie, albo, zerwana, kona w pierwszym i ostatnim akordzie bólu?

Iskrzące oczy gwiazd szły do niej z próżni, zimne, jak lód, a księżyc mówił:

— Straszno!

Orliczówna się wstrząsła, stanęła i oparła o pień drzewa, które tu pod murem rosło samotne i stare.

I ono było zimne, ale przecież nie takie dalekie i niepojęte, jak ta próżnia, tam! Prócz tego i ono opuszczone!

Ruchem wylękłego, spragnionego pieszczoty dziecka, objęła rękami samotne drzewo, cisnęła do niego twarz i łkała głośno.

— Straszno!

Lecz uśpione fale powietrza drgnęły nagle echem dalekich kroków przechodnia. Dziewczyna także drgnęła, wyprostowała się i obie ręce podniosła do twarzy.

— Oszalałam! — szepnęła teraz i pędem pobiegła dalej.

A w bramie domu zatrzymał ją głos dziecinny. — Panienko!

— Co to? A, Walka, co tobie?

Stała przed nią dziewczynka, owinięta w podartą, dużą chustkę. Blask od latarni padał na bladą twarzyczkę, spuchniętą od płaczu.

— Co tobie, Walka? — powtórzyła Orliczówna zmęczonym głosem i położyła rękę na ramieniu małej.

— A to, panienko, jeszcze nie byłam u panny Duszyńskiej... Tatuś się znowu schlali, jak nieprzymierzając bydlę, mamusię stłukli i... i papierki wzieni!... Żeby go morowe!... w szkole jeszcze nie byłam...

Uderzyła w wielki płacz, Orliczówna tarła czoło, jakgdyby chcąc zbudzić się do rzeczywistości i zebrać porwane myśli, wreszcie spojrzała przytomniej.

— Aha! to ty nie miałaś w czem pójść na naukę... prawda, prawda... Ale jakże?... Przecież matka kupiła ci na suknię?

— Juści, że kupiła i że stróżowej dała, ale stróżowa nie odda... chce za podszewkę i za robotę papierka... tatuś wzieni...

Dziecko aż się zachlipywało; Orliczówna na nie patrzyła z pod brwi ściągniętych, znowu potarła czoło i, widocznie coś sobie nagle przypomniawszy, szybkim ruchem wsunęła teraz rękę w kieszeń i wyjęła z niej talara, otrzymanego od Sulskiej.

— Masz, zanieś stróżowej, matce powiedz, że mi odda, jak będzie miała, a jutro idź na naukę do panny Duszyńskiej.

Mała wydała dziki okrzyk, nie dziękując, wypadła przez bramę i znikła w cieniach ulicy, Orliczówna zaś wolno minęła podwórze, potem sionkę i ciemny otwór, wiodący do suteryn i weszła na brudne wschody bocznej oficyny.

Opanowało ją poprzednie osłupienie. Nie słyszała, że teraz znowu poleciał za nią cienki głosik dziecinny: — idzie, idzie! i że potem w ciemnym otworze coś zatrzepotało, zupełnie jakgdyby wypuszczone z kojca stado kurcząt.

Ona szła ciężko i wolno, jak automat weszła do swego pokoiku, rozmiarami podobnego do wielkiej szafy, machinalnie zdjęła pelerynę i kapelusz z pióropuszem i, opuściwszy ręce, stała.

Lecz drzwi skrzypnęły, sześcioro dziewcząt dwunastoletnich, mniejszych i jeszcze mniejszych, wpadło jak burza, rzuciło na stół przyniesione roboty i zeszyty i kołem otoczyło stojącą.

Jedno obu rączkami objęło jej kolana, inne czepiały się rąk opuszczonych, jak lód zimnych, najmniejsze przysunęło krzesło, stękając na nie weszło i, okoliwszy ramię nieruchomej dziewczyny, przyciskało je do piersi z całej swojej dziecinnej mocy.

Orliczówna patrzyła. Po chwili, w jej rozszerzonych oczach zajaśniał jakiś blask cieplejszy, na ustach począł wschodzić uśmiech, do łzy podobny i dziewczyna, jak z długiego letargu zbudzona, westchnęła głęboko.

Potem, miękkim ruchem, położyła obie ręce na ciemnych i jasnych główkach drobiazgu.

Czyżby serce kobiety — człowieka było jako harfa o tylu strunach, ile jest na smutnej, ziemi obowiązków, ukochań, poświęceń i krzywd i bólu?

DO SŁOŃCA.

— Anka! dyć kasza dycht skipi!

W głosie starego Marchewy było widoczne zniecierpliwienie. We drzwiach izby stał, patrzył to na wrzątek bulgoczący w grapie na kominie, to na dziewczynę zapatrzoną w oknie i, mruknąwszy — "czyste utrapienie z głupią" — krzyknął głośniej:

— Anka, kasza!

Dziewczyna się wstrzęsła, odskoczyła od okna i przez chwilę patrzyła przestraszonemi oczyma na starego. Mogła mieć lat piętnaście, albo mniej, drobna była i w pasie gibka, a w krótkiej, czerwonej spódnicy, z czerwonemi paciorkami na białej koszuli, z ustami, jak one paciorki, i puszczonym luźno, lnianym warkoczem, zupełnie usprawiedliwiała przepowiednie wioskowych estetów, którzy mówili:

— Będzie niczego dziewucha.

A tymczasem, gdy teraz oto szła wolno w stronę komina, wzrok fachowego estety, lub może lepiej psychologa, pewno także zatrzymałby się na jej twarzy ze zdziwieniem i ciekawością. Była to twarz ściągła i trochę blada, a pod wysokiem, prosto ściętem czołem świeciły oczy jasne, duże i tak zamarzone, jakby nie nie widziały nietylko tu, w chałupie, ale nawet na całej ziemi. Patrzyły jakby w głąb własną, albo gdzieś hen, daleko, w zaświaty.

Grabka z kaszą, została zestawiona, ogień pod garnkiem z kartoflami poprawiony, na stole zjawiły się łyżki i miski, ale w oczach i na twarzy dziewczyny wciąż leżało owo zamyślenie, czegoś smutne, jak sama tęsknica.

Maryśka wróciła z roboty, stary Marchewa zasiadł z wnuczkami do kaszy i wtedy młodsza zwróciła się żywo do starszej.

— A co gadali u młynka?

— Co zaś mieli gadać, nic.

— Nic...

Anka ostatni wyraz powtórzyła echem, długo patrzyła w kaszę, poczem rzekła, jakby z żalem.

— A wczora na odwieczerz dójki gadały w szopie, co ponoj na imieniny dziedzica panienki z Warszawy przyjadom.

— Ojej, coby ni, kiej Józek od samygo rana pojechał po nie do kolei.

Teraz Anki oczy rozbłysły ogniem, a twarz pokrainiała krwią. Nie odezwała się więcej, jadła półgębkiem, wreszcie odsunęła miskę z niedojedzoną kaszą, zerwała się i z nadzwyczajną energią zabrała się do szorowania grabki.

A gdy dworski dzwonek dał znać, że już południe skończone, Maryśka przeciągnęła się leniwie, wstała, długo się otulała w wielką chustkę, wreszcie bardzo powoli wyszła. Stary wyszedł także, bo uwłaszczony był na sporym sadzie wiśniowym, a gałązki już na drzewach pęczniały i dużo pni prosiło się o skrobanie.

Anka została sama. Robota jej się w ręku paliła, ale dziewczyna widać śpieszyła się okrutnie, bo aż dwa razy łyżka jej wyleciała z ręki i z cichym brzękiem padła na ceglaną podłogę.

Wreszcie garnki stanęły na kominie wymyte i błyszczące białą polewą wnętrzy, miski zakwitły w oszklonej szafie zielonemi z czerwonem malowankami, izba wyglądała czysto i odświętnie, że bodaj wikarego z kolendą przyjmować. A Marchewianka rzuciła się teraz do skrzynki i poczęła z niej wyjmować cienkie, szare, różowe i niebieskie książki. Układała je na jedną gromadkę, niektóre, ledwie na tytuł okiem rzuciwszy, obojętnie, inne może z żalem, bo kartki w nich przerzucała i wzdychała, jak przy rozstaniu się z czemś kochanem.

Gdy już w skrzynce książek zabrakło, ułożone zawinęła w białą chustkę perkalową, paczkę do skrzynki schowała, potem się podniosła, stanęła w oknie i z ramionami zarzuconemi na głowę, z oczami w niebie, szeptała prawie głośno.

— O Jezu, Jezusiczku i Panienko niebieska!... litanią przez tydzień... dwie litanie... byle przywiozły... o Jezu!

Stała tak długo, milczała, znów szeptała sama do siebie, a gdy słońce zsunęło się za topolę i przejrzało w szybach chałupy Marchewy, porwała się jak ptak z gniazda, schwyciła chustkę i, szepnąwszy — może już! — wybiegła.

Marzec to był dopiero, ale marzec ciepły, z podmuchami, co już śpiewają o wiośnie. Drzewa pęczniały, niebo patrzyło niby wielkim liściem chabrowym, a chmurki szły po tych chabrach ciche, podobne do wełny białej pozłocistej i różanej, jak te głogi na rozstajach w lipcu.

Chałupa Marchewy stała na samym końcu wsi długiej i sadami rozłożystej, kwadratowem okienkiem zawsze patrzyła na słońce, jak zachodziło za łany, czyto zielone, czy szare, czy jasne białością śniegową, i miała podsień wielką, na trzech słupach wspartą, bliźnią siostrę wszystkich podsieni, sznurem idących wzdłuż drogi i stawu Brzozówki.

Anka na drogę zbiegła, spojrzała, a nie zobaczywszy nic, prócz wielkich kałuż wody, puściła się suchym półdróżkiem, wbiegła na wzgórek i, oczy przysłoniwszy ręką, bo pod słońce jej było, patrzyła znowu.

— Nie!

Droga się wiła jak żółto szara tasiemka, centkowana na czarno obeschłem błotem, na niebiesko niebem, co się przeglądało w kałużach, szła hań, daleko, jak okiem dojrzał, bo równina to była niby step potoczysty i ginęła cienkim sznurkiem tam, gdzie niebo ziemi dotyka.

Dziewczyna westchnęła.

— Taka ci niby zwyczajna droga z połdróżkami, a też jej smutno, niby jakiej dzieusze, co nie przymierzając po niewoli za chłopa idzie. Widać markotno tak cięgiem bieżyć, niewiada gdzie, może do jeszcze większej tęsknicy!

Zamyśliła się Marchewianka głęboko, ale słońce całowało jej twarz i ręce, na krew czerwieniło spódnicę i zaglądało w oczy; więc oderwawszy wzrok od drogi, zwróciła go w twarz migotliwa, co tuż nad ziemią przysiadła.

— Nikiej monstrancya, co ją dobrodziej na Boże ciało niesie — myślała teraz — ale też markotne, bo ani to mu łąki tumanami kadzą, ani pola się śmieją zbożem i makami, ani skowronki dzwonią, ni żaby na organach grają...

A słońce mrugało do dziewczyny, że aż jej przed oczami poczęły latać szare i czerwone koła i skarżyło się.

— Oj markotno mi, dzieucho, markotno okrutnie, bo nie raz i nie dwa jeszcze, przejrzę ja się w wodzie lodem skrzepłej i chodzić będę po mrozie, co ozimy pobieli, nie raz i nie dwa szara chmura gębę mi zasłoni, kaszą sypnie albo śniegiem rozmiękłym i wiatry marcowe na nockę mi zawodzić będą. Więc choć się niby śmieję do cię, tęsknica mię żre za siną. chmarą, co przyjdzie z nad Jakubowej olszyny, serdecznym deszczem zawiedzie, obmyje chabny na niebie i ozimy na polach — i pójdzie — i mnie królowanie ostawi... Hej! markotno czekać, dzieucho!

A Marehewianka aż ręce do góry podniosła, tak się dziwowała okrutnie.

— Jezu, Jezu! — szeptała — jak też to słonko gada, nikiej człowiek żywy... i droga gada i bór sosnowy, i woda w kanale, i wydma pod wiatrakiem, a czasem to i byle pies ślepiami i byle stara wierzba próchnem i codzień, to gadanie inaksze...

Aż westchnęła, bo przyszło jej jeszcze do głowy, że gdyby tak wszystko spisował i gdyby spisował każdy, toby to książek było w bród, że i do samej śmierciby nie przeczytał i żalby było człowiekowi zamierać.

— Patrzcie! Marehewianka. A co ty tu robisz, dziewucho?

Anka skoczyła. Zasłuchała się tak w to słoneczne gadanie, że nie dosłyszała i nie dojrzała dworskiego powozu, co sunął ku niej dobrym kłusem pomimo błota i wybojów, a teraz stanął. W powozie siedziały dwie panny, panna Hela i panna Jadzia i obie uśmiechały się wesoło do Marehewianki. Dziewczyna więc skoczyła, jak uradowany wróbel, i, uczepiona na stopniu, poczęła mówić szybko a przerywanie:

— Lo Boga, panienki!... wczoraj w szopie dójki gadały, a i przy młynku Maryśka słyszała, co Józek do kolei pojechoł... Myślałam, że się skręce z uciechy... nawet kasza mi w przypołudnie do gęby nie lazła... ksiunżki już owiniętem w chustę jak se patrzy, ino zanieść... potem strzymać nie mogłam i wyleciałam aż na drogę co mię tak pod sercem ssało z uciechy i strachu... oj! panienki złociste!...

Panienki się śmiały, a panna Hela rzekła:

— Tylko tyle zrozumiałam, żeś już pewno wszystkie książki przeczytała i spodziewasz się nowych.

Anka Kiwnęła głową. Twarz jej teraz gorzała i oczy także, jak w tęczę utkwione w mówiącą; ale rumieńce znikły, jakby ręką starł, i ogień w oczach zgasł, jakby nań kto wodą bryznął, gdy panna Hela, widocznie ubawiona, rzekła:

— Bój się Boga, dziewczyno, zjadasz książki, czy co? Tamte powinny ci były choć na rok wystarczyć. Zkąd ja ci będę brała aż tak dużo. Nic teraz dla was nowego nie wyszło.

Anka milczała, tylko jej w oczach coś błysnęło, drżało najpierw w źrenicach, potem na rzęsach, aż upadło łzami na chustkę, pod brodą zawiązaną.

Teraz obie panny wybuchnęły śmiechem, ale panna Hela prędzej się uspokoiła, chwilę jakby nad czemś myślała i w końcu rzekła:

— Idź, Anka, do domu, a jutro przyjdź do dworu, to pogadamy i może uradzimy co dobrego.

Dziewczyna pocałowała ją w rękę, zeszła ze stopnia i wolno, ze spuszczoną głową, czegoś dziwnie cicha, do chałupy półdróżkiem wracała.

Panny pojechały, rozmawiając z wielkiem ożywieniem.

— Oto ciekawy typ! — mówiła Hela. — Tyle dziewczyn uczyłyśmy, prawie wszystkie za mąż poszły, niektóre może już wszystko zapomniały, a (a, jak się zapaliła odrazu, tak się pali. Wiesz co, ja mam ochotę wziąć ją do Warszawy.

Tamta klasnęła w ręce.

— Genialny pomysł! Będzie nam usługiwała, a my ją jeszcze trochę poduczymy i niech czyta, kiedy taka na te książki chciwa.

Wybuchnęła radosnym śmiechem.

— Wiesz, Skulska pęknie ze złości! Trzeba jeszcze dziewczynę poduczyć nauk przyrodniczych, potem tylko historya i literatura! Nie! wspaniała myśl. Służąca, prosta chłopka, czytająca, naprzykład, Shakespeara...

Ale panna Hela pokiwała głową. — Myślę, że Marchewa jej nie da.

— Co, nie da? Może i nie da...

Panna Jadzia zamyśliła się, ale po chwili znowu klasnęła w ręce.

— Wiesz, wykradniemy ją i to będzie jeszcze romantyczniejsze. Dziewczyna się zgodzi na wszystko, tylko jej powiedz, że jej więcej książek dawać będziesz. Pójdzie i zrobi, dokąd i co zechcemy.

Gdy zajechały przed ganek, obie były rozpromienione, a tymczasem Anka wracała smutna, nie jadła nic i całą noc tylko przewracała się na łóżku.

— Książek niema, ale panienka przyjść kazała, obiecała coś wymyślić, więc... czy się radować, czy płakać?

Te myśli nie odstępowały jej ani na chwilę. Chodziła nazajutrz, jak błędna, przypaliła zacierki, zaniosła wieprzkowi siano, a krowie osypkę, stary Marchewa krzyczał i wymyślał od "dzieuch zapowietrzonych" i w dodatku cały dzień siedział w izbie, że nawet ruszyć się nie można było.

Słońce już zaczęło zapadać za dworskie stodoły, gdy nareszcie udało się Ance przyodziać, schwycić chustkę i wymknąć z chałupy. Leciała, co sił, zadyszana wpadła do kredensu we dworze, a gdy jej powiedziano, że panienki w ogrodzie, pognała do ogrodu.

Jakoż były obie. Jedna uganiała się z psami po szpalerach, druga stała oparta o niskie ogrodzenie i patrzyła na grę kolorów, któremi słońce umalowało łan pszeniczny, wydmę za łanem, wiatrak i wielkie ugorzysko, spływające łagodnym stokiem ku wydmie.

Panna Hela była korektorką w jakiejś redakcyi, trochę tłómaczyła i próbowała pisać nowelki. Do tej pory wydrukowano jej tylko jedną i w dodatku tę, w której bez żadnej zmiany umieściła list, pisany do niej przez Ankę, Marchewy wnuczkę. Więc teraz, patrząc w dal, myślała z goryczą:

— Gdyby tak opisać, jak jest, pewno nie uwierzą i nie przyjmą, a jednak wydma jest naprawdę różowa, jakby na niej wrzosy kwitły, a ugór liliowy, jak klomb heliotropów...

Lecz w tej chwili, zadyszana Anka stanęła przy niej i pocałowała ją w rękę, więc panna Hela uśmiechnęła się do niej i, pokazując dal za ogrodzeniem, rzekła:

— Ładne, prawda?

Dziewczyna poszła oczami za tą ręką, patrzyła chwilę, poczem mówiła wolno, półsennie, jak zahypnotyzowana.

— Toć to pszeniczysko, panienko, jest dzisia dycht jak ornat dobrodzieja z Przylasku. Bruzdy po brzegach zielone, we środku niby złote, a czerwień przegląda. Na wydmuchy jakby Przenajświętsza zorzy po pod wieczór nalała, wietrak jak żywy, niby stoi, a chciałby iść, zaś ta ugór, to dycht, jak kawał jeziora, com je raz widziała we Woli. Niebieskie było jak farbka, na słońcu, ale jak słońce za chmurę wlazło, to też takie sine, jak to ugorzysko za wydmą.

Umilkła, panna Hela patrzyła na nią trochę z zazdrością, trochę z podziwem i tak stały obie w ciszy i słońcu. Po chwili Marchewianka odwróciła się żywo.

— Panienko! czy to do wszystkich tak gada?

— Nie, nie do wszystkich.

— Ale do panienki gada?

Nie tak pięknie, jak do ciebie. Głos panny Heli był smutny, więc dziewczyna popatrzyła na mówiącą ze zdumieniem wielkiem, a potem trochę nieśmiało spytała:

— Gadajom, co panienka ponoj ksiunżki pisze i ja jestem okrutnie ciekawa, czy do wiersza, czy tylko historye o gospodarzach i gospodyniach?

Ale panna Hela nie odpowiedziała na zapytanie, tylko odwróciła się i poszła szpalerem, poczem znowu stanęła i teraz tak mówiła:

— Myślałam dziś o tobie przez cały dzień i przyszło mi do głowy, że gdybyś się jeszcze trochę poduczyła, to mogłabyś czytać książki prawdziwe.

Marchewiacka skamieniała.

— To tamte nie były prawdziwe, panienko?

— Tamte były dla takich, co niewiele umieją, ale są inne, takie piękne, że aż tchu brakuje, gdy się je czyta. Widzi się w nich wszystko, co było i co jest na całym świecie, za górami i za wodami, na słońcu i na gwiazdach i w duszach ludzkich. Mówią one o kochaniach wielkich, jak cały świat, i o pięknościach takich, że za nic twoja Brzozówka i las i gwiazdy, co gasną na świtaniu i słońce, co zachodzi złotem i czerwienią.

Marchewianka była teraz blada, jak płótno, miała oczy mocno rozszerzone i otwartemi ustami zdawała się pić każde słowo, które wypadało z ust panny Heli.

Tamta zaś mówiła dalej:

— Jeżeli zechcesz, zabierzemy cię do Warszawy, poduczysz się jeszcze trochę, a potem dostaniesz prawdziwych książek, ile zapragniesz.

Tu urwała i po chwili dodała jeszcze.

— Może sama będziesz książki pisała...

A Marchewianka długo stała bez ruchu, poczem się za głowę schwyciła i zaczęła szeptać zmęczonym, zesłabłym głosem.

— Jezu, Jezu! prawdziwe... nie prawdziwe... takie cudowności... do Warsiawy...

— Cóż, pojedziesz?

Dziewczyna jakby się ze snu ocknęła, potem przypadła do ręki panny Heli.

— Pojadę, choćby za morze panienko!

— A dziadek ci pozwoli?

— Dziaduś...

— Proś, a gdyby się uparł, przyjdź jutro przed nocą, schowamy cię w garderobie, w poniedziałek raniutko pojedziemy.

Marchewiauka poleciała, jakby ją kto gonił, ale nazajutrz wieczorem nie przyszła i w chwili odjazdu nie zjawiła się także.

— Nie pozwolił stary i dziewczyna się zlękła — szeptały do siebie panny bardzo zawiedzione.

Ten domysł okazał się jeszcze prawdopodobniejszym, gdy, schodząc z ganku, dostrzegły stojącego na boku Marchewę. Zawołany zbliżył się, pokłonił czapką, a zapytany o wnuczkę, chwilę patrzył jakoś dziwnie, poczem rzekł:

— A co tej głupiej po służbie i po jenszej nauce. Chwała Jezusowi poniewierać się nie potrzebuje, na ksiunżce się modlić potrafi, list napisze, jak się patrzy, i za chłopa jej niedługo będzie czas. Nieletnia óna jeszcze, ale niczego z gęby psia para, to już i młynarczyk Dudziak o niej się zauważa.

Panny stały przed gankiem, Marchewa patrzył pilnie, jak wynoszono ich walizki i pudełka i widocznie twarz mu jaśniała coraz więcej.

— Sama Dudziakowa z Przylasku, co mu niby stryjna wypada, pojedała, jako chłop grujntu kawał ma, wietrak postawi i na swojem młynarzem będzie, jak se patrzy. Dzieucha głupiaby była..

Na to sam dziedzic głową kiwnął i rzekł:

— Racya, racya. Zrobiłyby tam z dziewczyny ni psa, ni wydrę. Marchewa mądrzejszy odemnie, kiedy wnuczki puścić nie chce.

Lecz panny już nie słuchały. Wsiadły nachmurzone i pojechały, tylko przed chałupą Marchewy obie wychyliły się przez okno. Zamknięta była na kłódkę i milcząca, więc panna Jadzia rzekła.

— Pewno stary dziewczynę pod kluczem trzyma..głupi!

I jechały dalej, milcząc.

Ale gdy konie zjechały ze wzgórka, za który powoli chowały się topole i chałupy Brzozówki, z rowu wyskoczyło coś z zawiniątkiem w ręku, całe owinięte w chustki i samo do zawiniątka podobne, na półdróżku stanęło i jak wiatrak śmiga, machało ramieniem.

— Józek, jeżeli Boga masz w syrcu, słyszysz odmieńcze jeden, Józek! — wołała Marchewianka i co tchu leciała półdróżkiem na wyścigi z końmi.

A Józek, który już wiedział, że Marchewa dziewczynę zbił za to, iż do Warszawy z pannami jechać chciała i miał do starego zawziątkę, że mu Maryśki za żonę dać nie chciał, roześmiał się głupowato, podciął konie, chwilę jeszcze przegnał dziewuchę, a potem stanął.

Anka wtedy do drzwiczek przypadła, zadyszana i spłakana.

— A dyć mię weźta, panienki, kiejśta obiecowały! Dziaduś mią sprali okrutnie, alem se bez noc w Ignacowej kopie przespała, a tero jestem w rowie od samego świtu i czekom jak dobry śmierci abo zbawienia.

Panny się śmiały, bardzo uradowane, a gdy dziewczyna skoczyła na koło i poczęła się wspinać na kozioł do Józka, zawołały razem:

— Czekaj, Anka, kiedy już masz pojechać to siadaj z nami.

I Marchewianka pojechała.

— Okrutnie mi było żal dziadusia i chałupy — mówiła, a łzy jej z oczu gradem kapały. — Sprał me, że niech mu Pan Jezus ręce ozłoci i ja też se myślę, że wrócę do chałupy, ino se wszyćkie ksiunżki przeczytom i wszyćkiego się dowiem.

Umilkła i zamyśliła się o cudach, które na nią czekały tam — w Warszawie, a tymczasem słońce wschodziło, i z nad boru, z pod wielkiej czarnej chmury, jak z ram ciemnych, złotem dzierzganych, patrzyło w okno pojazdu.

— Oj Anka, Anka! Dokąd i poco ty jedziesz, dziewucho? Nie dowiesz ty się wszystkiego i nie przeczytasz książek wszystkich. U tamtego słonka nie tacy, jak ty, szukali ciepła dla serca i ochłody dla głowy. Wrócisz do mnie skrzepła i razem spalona... już niejedui wracali — zapóźno. Hej, Anka!

Poraz pierwszy nie zrozumiała wnuczka Marchewy, co do niej słońce gadało.

KSIĄDZ ROCH OSYPKA

Obrazek mazowiecki.

Po piaszczystej drodze wolno posuwa się wóz zwyczajny w deski, w parę wypasionych koni zaprzężony.

Na wiązce słomy, przykrytej szarą derą, zgarbił się chłopakwoźnica i batożkiem wywija, jakby muchy odpędzał. Obok niego siedzi wyprostowany mężczyzna w płóciennym kitlu i słomianym kapeluszu. Ma twarz starannie wygoloną, szeroką i czerstwą, włosy siwiejące, krótko przystrzyżone, rysy wyraziste, trochę tępe i szafirowe, filuteme oczy.

W całym powiecie gnilnoskim, ba! w całej gubernii znają ladzie ten wóz, tego zgarbionego chłopaka i — księdza Rocha Osypkę z Parowy.

Jesień za pasem, po folwarkach warczą młockarnie, ksiądz Osypka jedzie po kweście do klasztoru. Za nim leżą trzy wory, wypchane zbożem, ale tych worów przybędzie więcej, przybędzie tyle, że wóz nie zmieści i siwki nie poradzą. Wtedy panowie szlachta odstawią zboże od sąsiada do sąsiada, bliżsi odwiozą do samej Parowy, ni przeor, ni zakonnicy z głodu nie umrą.

Wóz wtoczył się tymczasem na piaskowate wzgórze, a ksiądz Osypka odwrócił głowę i spojrzał na Gnilno. Miasto było prawdziwem miastem mazowieckiem. Z ostatniego słowacywilizacyi niewiele jeszcze korzystało. Telefony, światło elektryczne i asfaltowe chodniki znało z teoryi, za to posiadało kilkanaście kamienic z cegły miejscowego wyrobu i wielką rozmaitość domów drewnianych.

Kamienice i wieżyczka kościoła prawie zupełnie kryły się w zielem drzew, lecz domy drewniane, w ów jesienny, mglisty dzień, nadawały miastu pewien charakter, iście rodzimy. Oto Gnilno, rozłożone w płaskiej dolinie, było zupełnie podobne do wielkiej armii kretowisk, z pewną fantazją rzuconych na oba brzegi malarycznej, rozmazanej błotem rzeczułki.

— Jaki dziki kraj! — westchnąłby napewno taki pan, co był nad Renem, widział dumne zamki, kamienne miasta i ziemię, swobodnie oddychającą w słońcu — bez chmur.

Lecz ksiądz Roch Osypka nad Renem nie był i ziemi oddychającej pełnemi piersiami nie widział nigdy, chyba we śnie może. Na Gnilno popatrzył bez wzgardy, nawet z uśmiechem jakimś serdecznym, wspomniał o przyzwoitem śniadaniu, które zjadł u proboszcza, potem mruknął, bo mruczeć do siebie lubił.

— Ot, gdyby tak naprzykład kolej poszła! Ocho! na nogiby to wstało odrazu i rosło, rosło jak baba wielkanocna... Pan Ignacy wie, co mówi.

Dopiero teraz westchnął, lecz zapewne inaczej, niż byłby to uczynił pan, który był nad Renem. Wóz pomknął trochę raźniej, bo ze wzgórza znowu się to czył w płaską dolinkę, Gnilno przepadło, ksiądz Osypka patrzył teraz na lewo i prawo.

Właściwie nie było na co patrzeć, zwłaszcza, gdy się każdy kamień już znało. Zaspane rumunki, zamieszkane przez Niemców, żytnie pólka chore na anemię, gdzieniegdzie stara wierzba, z rozdartym na dwoje brzuchem i bolesnem uliścieniem, czasem wyrwa gliniasta, na niej zreumatyzmowana sosna, lub tuberkuliczny jałowiec, niekiedy mokra olszynka, zapatrzona w bagno, oto znaki szczególne gnilnoskiego powiatu.

Ksiądz Osypka pomimo to rozglądał się uważnie i mruczał:

— Ho, hol takiego pana Ignacego na wierzch! Pokazałby! Kościoły, szosy, kolej, drzewa przy drogach, chłop krótko i do szkoły, serwituty won, Niemcy won, żydzi ze wsi won!. złodzieje, łotry, szatańskie samozwańcy...

Ostatnie pomruki były coraz cichsze i niewiadomo kogo się tyczyły: Niemców czy żydów? Niewiadomo też, dlaczego wspomnienie pana Ignacego skojarzyło się w umyśle kwestarza z widokiem wyschniętego jałowca i zdrowej olszyny, zapatrzonej w bagno.

Pan Ignacy, synowiec księdza Mursiaka, zakonnika z Parowy, mieszkał sobie, a raczej klepał biedę w Warszawie, dodawał i odejmował w jakimś banku, a gnilnowskiego powiatu prawie nie znał. Raz jeden tylko, jeszcze jako studentprzyrodnik, był w klasztorze parowskim u stryja księdza. Pokłócił się z nim wtedy, zabawił tylko trzy dni i więcej nie wrócił.

A kwestarz Osypka zaczął od tej pory zajmować się polityką, czytywał przeorskie gazety od deski do deski, często we śnie zmieniał całą geograficzną kartę Europy i przy tych zmianach zawsze główną rolą obdarzał pana Ignacego. Czyżby jałowce i olszyny gnilnowskie wiązały się jakąś, dla niego tylko widzialną nicią, z polityką Europy?

Lecz teraz chłopakwoźnica wyprostował się i poraz pierwszy zabrał głos.

— Wej Bębnowice! — rzekł, biczyskiem wskazując na dużą wieś, która, spiczastemi dachami chałup, wyłaziła z za nowego wzgórza. — Popasiem szkapy, czy nie?

— Albożeś to w Gnilnie wyprzęgał? — odparł zapytaniem Osypka. — I popasiem i obiad zjemy.

Chłopak energiczniej śmignął batem i w dobry kwadrans potem, wóz toczył się szeroką drogą, między chałupami Bębnowic.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

— Na wieki wieków... Jak się macie, dziewuchy! Stój!

Wóz się zatrzymał. Gromada dziewcząt, pędzą ca cwałem od maszyny, otoczyła go z dwóch stron, poczem, kolejno, wszystkie wspinały się po kolei i całowały Osypkę w rękę. On pokazywał zęby w szerokim uśmiechu, każdą pogładził po głowie, ostatnią uszczypał w policzek i rzekł:

— Cóż, Zośka, kiedy wesele?

Dziewczyna zeskoczyła na ziemię i zasłoniła twarz fartuchem, inne odpowiedziały ze śmiechem:

— Po wykopkach, a jakże, gruby Marcel ma dać na zapowiedzi!

— A Jasiek? — zapytał kwestarz. — Wstydź się Zośka starego chłopa brać!

Zośka uciekła, dudniąc piętami, inne znowu objaśniły:

— Jasiek owczarkuje u dziedzica w Kobylinie, Kobylin daleko, Marcel blisko i grunt ma, jak się patrzy.

— Ostańta z Bogiem. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

— Na wieki wieków! — odpowiedziały tera dziewuchy.

Wóz się potoczył dalej, ale przy ostatniej chałupie Osypka znowu zawołał:

— Stój!

Na przyzbie siedział chłop tęgi, lecz tak stary, że aż twarz mu szczerniała i jakby mchem porosła. Pomimo to wstał krzepko i, wyprostowany, szedł na drogę.

— Niech będzie pochwalony...

— Na wieki wieków...Cóż tam nowego u Gawlaka słychać.

— Stara bieda, stara bieda!

Gawlak tak się przybliżył, że aż piersiami koła dotykał. Kwestarz się nachylił i w oczy sobie spójrzeli.

— Wstąpi dobrodziej ze dwora do naszej chałupy?

— Nie, lepiej nie.

Chwilę milczeli; nagle Osypka do kieszeni kitla rękę wsunął i wyjął z niej czworokątna paczkę. Chłop tę paczkę prędko w zanadrze wcisnął i rzekł ciszej:

— We Warmia wie dobrodziej był?

— Byłem. Gazeta przychodzi?

— Co nimo przychodzić?

— I czytają?

— Co nimajom czytoć?

Znowu umilkli i tylko patrzyli na siebie, wreszcie Osypka rzekł.

Ostańta z Bogiem. Może tędy będę wracał, to zanocuję we dworze i wieczorkiem do kowalów zajdę Nie zawadzi przesłuchać dzieciaki, czy pacierz umieją.

— Jużci, że nie zawadzi — odparł chłop obojętnie, ale na siwych wargach chytry uśmiech mu osiadł.

Wóz się potoczył i za chwilę zaturkotał przed dworskim gankiem. W oknach zaraz się zjawiły dwie twarze niewieście, jedna stara, druga młoda, na ganku zaś ukazał się sam dziedzic Paćkowski.

— Ho, ho! Osypka, jak się masz! Jeszcze kwadransik a obiadu byś nie dostał — wołał cienkim głosem, bardzo zadowolony.

Osypkę wszędzie witano z radością, bo gdy tyle dworów objechał i w każdym jakąś nowinkę uszczknął, zawsze w tym bukiecie znalazło się coś ciekawego. Na wsi tak niewiele rozmaitości, jakże się dziwić? Przytem, któż bronił później oburzać się na nieznośne plotkarstwo kwestarza? Znany był z tego, wiadomo, ale dla zacnego, kochanego przeora, zniesionoby chętnie daleko większe przykrości!

Jakoż, gdy ode drzwi jadalni rozległo się zwykłe, tubalne: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — i pani Paćkowska i panna Paćkowska uśmiechnęły się do przybyłego bardzo uprzejmie.

Już wróciły od okna i siedziały nad pełnemi talerzami z barszczem zabielanym. Matka rzekła:

— Ksiądz Osypka w objazd, czy już z objazdu?

Wolałaby, żeby już z objazdu i nawet z pewnym niepokojem na odpowiedź czekała, kwestarz zaś odparł, na pannę patrząc:

— Z Parowy prosto jadę pani dobrodziejko, przez Gnilno do Bębnowic najpierw, a potem dopiero dalej, po kolei. Przecie teraz każdy do Bębnowic radby zajrzeć.

Panna się uśmiechnęła, przyczem ogromnie przypominała matkę i zarazem konia, gdy ziewa.

Miała ciekawie zadarty nosek, świeżą cerę i, gdyby nie wielkie zęby, naprzód podane, mogłaby uchodzić za ładną. Cóż wszakże znaczy uzębienie przy innych plusach? Panna Paćkowska kończyła edukacyę zagranicą, w Holandyi, a z tego, nowoodkrytego źródła wiedzy, jeszcze dotąd żadna Gnilnowianka nie zaczerpnęła ani kieliszka. Ksiądz Osypka dlatego tak ciekawie przyglądał się nowej zapaśniczce, w zupełnie nowym rynsztunku wstępującej w szranki panien na wydaniu. Panna też dlatego uśmiechnęła się łaskawie i dlatego zapytała:

— Cóż znaczy owoteraz? Alboż dawniej Bębnowice były inne?

Osypka filutemie zmrużył oczy.

— Panna Eugienia pytać o to nie powinna. Kto po edukaeyę jeździł aż do Holandyi, nie może się dziwić, że teraz ludzie chcą mu się przyjrzeć zbliska.

Powiedział to z przekonaniem, lecz panna odparła trochę cierpko:

— Żebyż choć przynajmniej ksiądz Osypka wiedział gdzie owa Holandya!

Widocznie nie miała żadnego pojęcia o politycznych zamiłowaniach księdza Rocha, ksiądz Roch się wszakże nie obraził.

— A co po tem kwestarzowi? Kwestować tam nie pojadę, bo nicby nie dali, a ser holenderski jadłem i... ani się umywał do gomółek Bębnowickich.

Tu pani uśmiechnęła się łaskawie, pan tak szczerze parsknął w łyżkę, że barszcz z niej prysnął aż na obrus, (szczęściem na obrus sziachecki, na którym jedna plama mniej, jedna więcej, nie robi różnicy) panna Eugenia milczała z taką godnością, jak gdyby rozważała przypowieść o perłach, ksiądz Osypka dodał z westchnieniem:

— To tylko bieda największa, że panna Eugienia już teraz nie spojrzy na naszą młodzież!

— Aa! czy to ksiądz Osypka, po nieudanych swatach w Murkach, miałby teraz ochotę zająć się moją osobą?

— Eh! nie dogodziłbym, nie.

— Spodziewam się.

Umilkła znowu panna Eugienia, umilkł i kwestarz, lecz nie na długo, bo go teraz zagadnął gospodarz.

— A dokądże Osypka na noc pociągniesz?

— Pewno do Kobylina — odparła w zastępstwie pani i wyprostowała się, jakgdyby poruszony przedmiot rozmowy" był właśnie tym, który gruntownie omówić należało.

W filutemych oczach kwestarza zapaliła się malutka iskierka i zgasła.

— Hm, do Kobylina się zawsze ściekało, choćby i przypóźno, ale pan Trocki podobno zagranicą, z narzeczoną..

Po tych słowach nawet Paćkowski tak się zdumiał, że aż obie ręce szeroko rozłożył.

— Już chyba udajesz, Osypka! — rzekł. A pani widocznie była urażona.

— Zagranicą z narzeczoną... nie! to pyszne! Cała okolica aż się trzęsie, ksiądz Roch tymczasem bawi się w dyskrecję, zupełnie jakgdyby Bębnowice były kuźnią plotek! Dziękujemy za zaufanie.

Osypka widocznie nie dosłyszał ostatnich wymówek. Spuścił głowę i tylko rzekł:

— Może się i okolica trzęsie, ale Parowa za lasem i za górami...

— Ho, ho! wiesz ty lepiej o wszystkiem za tym lasem, niż my przed lasem! No, przyznaj się, że o Trockim wiedziałeś? — wołał gospodarz i, jakby dobijał targu, dłonią w stół uderzył.

Teraz Osypka westchnął, bo, przyciśnięty do muru, kłamał tylko w wielkiej potrzebie.

— Tak, coś gadali, że małżeństwo z panną Ościcką zerwane, ale myślałem, że może plotki...

— No! to nawet ja, chociem nie baba, powiem ci, że zerwane na pe, że panniska odżyły, jakby wszystkie pobrały bilety na nową loteryę, że w Kobylinie wiatrak chyba ciągle miele, tyle tam westchnień leci, że Bobkowski wydaje na imieniny panny bal w Bobikach i że Kotulskiemu zepsuła się bryka w samym Kobylinie, tak, że aż do Trockiego na noc się zaprosił.

— Niepotrzebne objaśnienia — wtrąciła pani z uśmiechem. — O tej bryce Osypka wie lepiej od ciebie może sam podał projekt, może nawet pan Trocki był już z rewizytą w Murkach?

— Nie, nie był, ale i Kotulski nie nocował, ani mu się bryka psuła w Kobylinie — odparł Osypka, przyczem brwi mu się zbiegły i twarz nachmurzyła.

Jakoż uwaga pani Paćkowskiej musiała być dla niego przykra. Wszyscy wiedzieli, że często bywał w Murkach, które przylegały do murów klasztornych i że nigdy nie pozwalał mówić wobec siebie źle o rodzinie Kotulskich, co zresztą było łatwe do pojęcia. Witano go tam podobno, jak miłego gościa, tymczasem w innych dworach tylko znoszono, jako kwestarza.

A o rodzinie Kotulskich źle mówić lubiono, pomimo że stary Kotulski, choć mruk, był zdaniem, Osypki "dobry z kościami", stara, choć wygadana, "tylko do rany przyłożyć", a panny, od dwunastoletniej, aż do najstarszej, wszystkie sześć, "jak łanie, jak zorze". Otóż tej urody właśnie sąsiadki wybaczyć nie mogły, jak nie mogły zapomnieć faktu, że w najstarszej pannie Kotulskiej na zabój kochał się Trocki jeszcze wtedy, gdy ona chodziła na pensyę, a on do gimnazyum.

Z gustem takiego smarkacza nikt się naturalnie nie liczył, zwłaszcza, że gdy dorósł, powodu żadnego do obaw nie dawał, w Murkach nie bywał i tylko na bogate panny się oglądał. Któż mógł jednak przewidzieć przyszłość? Panna Gabrynia miała cudne, płowe warkocze, jeszcze cudniejsze, szafirowe oczy i stale udawała, że choruje z miłości dla dziedzica Kobylina z wielkiemi przyległościami.

— Żadna choroba! — mówiły sąsiadki z przekąsem. — Od choroby chudnie się i brzydnie, a po pannie Kotulskiej jakoś tego wszystkiego nie znać. Zdrowa jest jak rydz, tylko mądra i kwita.

Miły Boże! gdybyż chciała zbrzydnąć choć trochę, ileż to piersi niewieścich lżejby odetchnęło! Pani Paćkowska nie patrzyłaby teraz tak badawczo w oczy kwestarza Osypki, może nawet nie popełniłaby niewinnego kłamstwa, kłamstwa, które mniej więcej tak brzmiało.

— Więc bryka się nie zepsuła i Kotulski nie nocował w Kobylinie... hm, jaki jednak ten Trocki złośliwy!

Teraz kwestarz spojrzał uważnie na mówiącą.

— Trocki to mówił? Do kogo?

— Do mnie. Był teraz u nas parę razy i...

— Raz był, bo chciał gniade kobyły kupić — sprostował żonę Paćkowski — i poszedł do kancelaryi po papierosy.

Pani przeprowadziła go gniewnym wzrokiem i zwróciła się do córki.

— Paradny ten ojciec! Wypiera się jakgdyby to była tajemnica, że Trocki bywa teraz w Bębnowicach.

Wie że go nikt za konkurenta nie uważa i dlatego przyjeżdża, tylko dlatego, sam mówił.

— To samo mówił w Bobikach, — zrobił spokojną uwagę Osypka.

— Co? był w Bobikach? Kiedy?

Pani Paćkowska poczerwieniała, panna Eugienia zaś rzekła:

— Nie mówiłam mamie? Mówiłam.

— Ale kiedy, kiedy naprzykład? Osypka zmrużył oczy.

— Zaraz... Przeor pojechał do Warszawy pierwszego... nie, drugiego, siedział trzy dni, wracał w poniedziałek, nie, we wtorek, tak. We wtorek popasał w Bobikach i zastał Trockiego. Pan Henryk przyjechał amerykanem w te dwa złote kasztany, co to z Węgier sobie sprowadził.

Oczy pani Paćkowskiej nie schodziły z ust opowiadającego, przyczem miały taki wyraz, jak kiedy myśl pracuje. Najwidoczniej pani coś rachowała, zestawiała, lecz rachunek nie musiał wypaść pomyślnie. Westchnęła.

— Tak, bardzo być może, ale... Tu uśmiech zatkwił na jej ustach.

— Musiał mieć jakiś interes, kiedy przyjechał amerykanem, bo u nas był powozem w cztery konie.

— Fornalskie, — dokończył, wracający właśnie Paćkowski — ale ma szelma fornalki, jak hamany, i dobrane, mcc!... No, chodź, Osypka, do spichrza.

Namierzę ci żyta i grochu, bo pszenica podle odrodziła na Bębnowicach w tym roku.

— Niech ta będzie i groch, byle uwarczywy — rzekł, zawsze i na wszystko zgadzający się kwestarz.

Poczem wstał i zaczął się żegnać, lecz panie jeszcze mu zadawały pytania.

Panna Eugienia rzekła z przymileniem:

— Niech też ksiądz Osypka dowie się w Bobikach, jakie suknie będą miały domowe panny? dobrze? proszę bardzo.

— Eh! pewno nie powiedzą.

— Co nie mają powiedzieś? — wtrąciła pani. — Ksiądz Osypka jest na takie rzeczy sprytny, wiemy!

Osypka uśmiechnął się, a ten uśmiech nie był pozbawiony dumy.

— Panna Eugienia będzie w różowej? — zapytał niby obojętnie.

— Tak, zupełnie pod szyję, skromnie — odparła pani Paćkowska, wiedząc, że to składa w niezawodne ręce i że biały, gazowy strój, przygotowany dla córki, będzie teraz wielką niespodzianką w Bolikach.

Lecz tu wdał się pan Paćkowski. Zmarszczył groźnie brwi i zapiszczał:

— Ani mi nawet myślcie, żebyście miały być w Bobikach. Niech sobie tam inne urządzają jarmarki dla Trockiego, nie wy!

— Co? — obraziła się pani. — Kotulscy koła łamią w Kobylinie, a moja córka nie ma się zabawić, dlatego, że na zabawie może być albo nie być pan Trocki? Wyborny sobie jesteś!

— A ja ci powiadam...

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus... Osypka nie znosił kłótni, więc, skłoniwszy się, umykał do drzwi prędko, a za nim leciały wołania pani i panny Paćkowskich.

— Prosimy z powrotem do Bębnowic na noc!

— Koniecznie, zagramy sobie w kiksa! Kwestarz już nie słyszał, szedł prędko do spichrza i w kwadrans potem jechał, wyprostowawszy się na swoim wozie, przez wieś Bębnowicką.

Przed chałupą Gawlaka kiwnął głową staremu, który wciąż na swojej przyzbie siedział; dalej skinął palcem na Zośkę, bo wyleciała na drogę i stała jakby wyczekując.

Poskoczyła zaraz, niby wróbel i, całując kwestarza w rękę, szeptała:

— Ino dobrodzieju nie gadajta w Kobylinie o Marcelu, bo jo na zapowiedzi z nim nie dom i tylo.

— A czegoż dziewki rozpowiadajom?

— Bo głupie.

Zeskoczyła z koła, lecz gdy Osypka uśmiechnął się i rzekł, że Jasiek niedługo owczarzem ostanie, jako że chłop sposobny i do wszystkiego, Zośka znowu frunęła na koło i do ręki kwestarza przypadła.

— Moiści wy, a żeby was ozłociło, dobrodzieju.

— No, no! ruszaj do chałupy i na starych chłopów ślipiami nie zawracaj, żeby Jasiek na ciebie nie plujnął.

— Nie plujnie, dobrodzieju!

Dziewczyna pokazała wszystkie zęby, Osypka także, ona została, on krzyknął:

— Pojeżdżaj koło Pęcherka na lewo, do Płytkowa i Bobików!

Pojechali.

Gęsty zmierzch padał na ziemię, gdy kwestarski wóz z Parowy wtoczył się na dziedziniec w Kobylinie.

Właśnie przed folwarkiem pan rządca rozdawał kwitki, a dziewuchy, szumiąc spódnicami, już leciały całą gromadą z powrotem bu bramie i, zobaczywszy złażącego z wozu przed tąż bramą Osypkę, otoczyły go tak samo, jak w Bębnowicach.

On do każdej coś zagadał, każdej pokazał zęby, w końcu rzekł, bo lubił mówić do każdego jego własnym językiem:

— Powiedzta babom, żeby przyprowadziły do Pietraszkowej chałupy dzieciaki, to im co opowiem o Jadamie i Jewie.

— A my możem przylecić? — zapytała jedna.

— Jo tam sam przyprowadzę Julkę i przyńdę — rzekła druga głosem, którego stanowczość mówiła wyraźnie, że dziewczyna nie zlęknie się opozycyi.

Inne wołały:

— A Józiek może przyjść?

— Nasz stary, to się pewnikiem potelepie, bo gado, jako ten kajecik, co go pod przyzbą znalazł, i nikomu nie chciał pokazować, je księdza dobrodzieja.

Osypka wzruszył ramionami.

— Jaki kajecik? Nie zgubiłem nic. Zwaryował stary, czy co? Ale przyńdźta, kiedy już tak chceta koniecznie.

Machnął ręką obojętnie i ruszył przed folwark do pana rządcy.

— Niech będzie pochwalony... Jest dziedzic?

— Aa! Witam, witam księdza Osypkę! Dziedzic jest, ale wieczorem w oficerka sobie zagramy, co?

Pocałowali się nawzajem w ramię. Kwestarz rzekł:

— Z oficerka pewno nic nie będzie, bo obiecałem u Pietraszka dzieciaki pacierza wysłuchać, a służba Boża przedewszystkiem... Aha, Jasiek! Zośka z Bębnowic kazała ci się kłaniać i powiedziała, że na zapowiedzi z tobom da, jak owczarzem ostaniesz.

— Patrzcie, jaka mądra! — mruknął chłopak o konopiastej czuprynie, po owczarsku przyciętej.

Odszedł, widocznie z przesyłki zadowolony, Osypka zaś rzekł poufnie do rządcy:

— Cóż? Jakże się sprawuje?

Jasiek służył przed laty przy klasztornych koniach w Parowie, potem owczarkował w Bębnowicach, zkąd go wydalono za hardość, teraz, na skutek polecenia kwestarskiego, dostał się do Kobylina.

— Ano, nie pogorzej, — objaśnił rządca — tylko pyskaty to on jest. Z owczarzem się wczoraj omało za łby nie wzięli.

— Bab! nawet baba sposobna do roboty i imiasta, pyskata musi być — zrobił filozoficzną uwagę Osypka, poczem dodał:

— Ale kraść, to nie kradnie, chyba dla koni albo owiec, bo koło bydlaków lubi chodzić, jak koło rodzonych i gada do nich, jak do równego.

— Tak, zdawało mi się, że nie kradnie, ale jego gromada rzeczywiście najlepsza była w zimie...

Widocznie pana rządcę zastanowiła uwaga kwestarza o owej wierności Jaśkowej, wytrzymującej próbę o tyle, o ile o bydlaki nie chodzi. Więc się zamyślił. Lecz Osypka pokręcił głową z uznaniem.

— A co? Wszystko temu chłopu ręką idzie. Zaraz powiedziałem, że pan się na nim pozna i na ludzi, albo nawet na owczarza wykieruje. Chłopak by się oto mógł zaraz ożenić, a jakby nie miał nad sobą nikogo, toby i nie pyskował.

Pan rządca się roześmiał.

— Ho, ho! ksiądz Osypka, widzę, już i owczarków swata, a o mnie to nie pomyśli!

— Nie pomyślę? Otóż właśnie żem wstępował do Pęcherka i mam nowinę!!..

Kwestarz aż przyłożył palce do ust i cmoknął, pan rządca się przysunął i ciszej zapytał:

— No, jaką, jaką?

— A to, wielkiemu panu dzierżawcy z Łapinóżki panna Józefa własnemi rękami włożyła do bryki stary kosz od kartofli, z tym koszem pan Antoni sobie pojechał, ale zaraz za pęcherkoską stodołą na drogę grzmotnął i tam go znaleźli.

— Ha, ha, ha! grzmotnął! — parsknął wielkim śmiechem rządca i aż za boki się trzymał, jakby groziły pęknięciem. Potem szeroką prawicą po ramieniu Osypkę trzepnął. — No, musimy przecież dzisiaj w oficerka zagrać", po trzydzieści punktów za grosz i bez kury, co? Mój księże dobrodzieju! O tym koszu mi jeszcze opowiesz...

Dobrodziej się zamyślił. Lubił politykować z chłopami, ale kto wie, czy nie bardziej lubił swatać młode pary. Przy oficerku, możeby się dało wyciagnąć z dobrego humoru rządcy coś pewnego dla Zośki i owczarka? Rodzice dziewuchy nie odrzuciliby przecie owczarza z Kobylina.

Więc zamyślił się Osypka i w końcu rzekł:

— Ha, trudno! U Pietraszka załatwię się prędko i koło dziesiątej przyjdę. Teraz trzeba iść do dziedzica. A nie konkuruje tam gdzie znowu?

— Jakoś nie, chyba u pani Ursiakowej.

— Fe! wstydziłbyś się pan tak bluźnić.

Uścisnęli się za ręce i rozeszli. Rządca zaraz zaczął krzyczeć na pisarza, żeby kwestarskim koniom dał obrok odpowiedni i klasztorne zboże do śpichrza schował. Osypka pociągnął do dworu, wszedł od tyłu, gospodyni przymówił się, żeby kolacyę przed ósmą dała i po chwili siedział przy stole, naprost pierwszej partyi gnilnowskiego.

Partya owa, czyli pan Henryk Trocki, był to młodzieniec, który miał lat może trzydzieści, tysięcy zaś miał napewno sto, albo i więcej. W dzisiejszych czasach, wyniańczonych na trzeźwości klasycznej, wystarcza to do podbicia panieńskich serc w całej gubernii, pan Trocki wszakże, obok dwóch wyżej przymiotów, posiadał jeszcze inne, w postaci czarnej czupryny, czarnych oczów i czarnych wąsów, noszonych trochę ku dołowi, na sposób melancholijnych Ukraińców. Któraż wolna niewiasta, nawet prenumerująca "Przegląd Tyg.," oprze się romantycznej melancholii ukraińskiej, oprawnej w poetyczną ramę lasów i łąk takiego naprzykład Kobylina?

d ludzi wogóle trudno wymagać rzeczy nadludzkich, od płci słabej tembardziej.

Ale pan Trocki nie dał się wziąć w jasyr żadnej z Gnilniowianek, bowiem kto umie sobie radzić ze stoma tysiącami, dlaczegóż nie miałby dać rady tejże samej liczbie, pomnożonej przez dwa, lub nawet przez kabalistyczne trzy?

Konkurował tedy w Warszawie o hrabiankę z liczbą kabalistyczną i — dostał kosza. Potem konkurował o pannę Ościcka, także z Warszawy, także z posagiem i — tej podobno dał kosza sam. Dlaczego? Osypka, siedząc naprzeciw pana Henryka, przyglądał mu się z pod oka i właśnie nad tem dumał. Wprawdzie objaśniono go w Bobikach, że Trocki zerwał, bo podpatrzył, jak narzeczona całowała się z ładnym kuzynkiem. Gdzieindziej słyszał o jakiejś niejasnej podróży pań Ościckich do Lwowa. Jeszcze w jednym dworze opowiadano mu szeroko o częstych teraz wizytach dziedzica z Kobylina u młodych państwa Ursiaków, niedawno w sąsiedztwie zamieszkałych. Uśmiechano się przytem domyślnie i dziwiono nadzwyczajnej miłości, jaką pani Ursiakowa trochę za jawnie okazywała młodemu mężowi, ale to były plotki, paskudne plotki!

Osypka wiedział doskonale, że Ursiak jest krewnym Trockiego, jego żona zaś przyjaciółką i koleżanką panny Gabryni Kotulskiej. Zkądże taka kobieta mogłaby... fe!

Kwestarz nawet nie śmiał pomyśleć o tem, o czem inni pozwalali sobie mówić głośno i choć jeszcze nie zdążył poznać pani Ursiakowej, prawie mógłby przysiądz, że ona swego młodego męża, który ja wziął bez grosza przy duszy, kocha tak, jak z pewnoscią kochałaby panna Gabrynia, gdyby ten głupi Trocki...

Lecz tu dumania kwestarskie zostały przerwane w sposób mało parlamentarny.

— Bój się Boga, księże Osypka, język ugadałeś po kweście, że jak mruk siedzisz i, jak gapa w gnat na mnie patrzysz? Gadajże, księże, bo się nudzę.

Osypka się wyprostował, spojrzał na pana Henryka, jakby w obawie, że jego ostatni śmiały wniosek został podsłuchany, wreszcie rzekł:

— Co będę gadał, kiedy nic nie wiem.

— A któż będzie wiedział? patrzcie go! W Bębnowicach obiadu nie jadłeś, w Bobikach na podwieczorku ksiądz nie byłeś, hę?

— Toć niby jadłem, niby byłem... Na świętą Jadwigę duża zabawa się szykuje, panny domowe będa w czarnych sukniach, bo tak mówiły, panna Eugenia w różowej...

— A bodaj kule biły! A cóż mnie to obchodzi? Oglądać tych srok przecie nie będę.

— Nie będzie pan w Bobikach na świętej Jadwidze?

— Nie będę.

Kwestarz ze zdumienia znowu umilkł, i pan Henryk znowu go budzić musiał.

— A z kimże mię tam swatają teraz? Panna Grabryela przypomniała się ludowi, czy też już jej dali pókój?

— Pan jej nie daje pokoju, więc zkądżeby te... — sarknął zupełnie niespodziewanie Osypka i, zaraz w język się ugryzłszy, mocno zacisnął usta. Lecz oczy migotały mu gniewem.

Pan Henryk patrzył nań ze zdziwieniem tak wielkiem, że chyba nieudanem i dopiero po chwili rzekł:

— Ja jej spokoju nie daję?! Któż to mówi? Osypce znowu błysnęły oczy.

— Wszak pan sam rozpowiada, że Kotulskiemu bryka się w Kobylinie zepsuła, że nocował i... że, nie mogąc inaczej... chociaż tak do córki pana ciągnie.

— Ja rozpowiadałem, ja? Więc nawet brykom psuć się w Kobylinie niewolno. I za cóż ty mnie masz? I któż ci to tak mówił?

— W Bębnowicach, pani Paćkowska.

A jędza, czarownica! — syknął pan Henryk i ze złością w stół uderzył. Poczem zapytał prędko:

— Czy i do Murków ta plotka doszła?

Lecz kwestarz się nagle uspokoił i przez zaciśnięte usta odparł krótko:

— Może.

— Panna Gabryela teraz zdrowa? — pytał dalej pan Henryk.

— Pewno.

— A dopytuje się też kiedy o mnie? — dodał od niechcenia i z uśmiechem.

— Nie.

Pan Henryk wstał, trochę pochodził, w końcu rzekł.

— Czemu nie bywa u Ursiakowej, choć Ursiakowa do niej jeździ? Co? Przecie koleżankami są z pensyi.

— Nie wiem.

Tu cierpliwość pytającego została wyczerpana. Za ramię, kwestarza ujął i, potrząsając niem — rzekł dobitnie:

— Powiedz ty mi, księże, raz, dlaczego, choć nie proszony, o wszystkich językiem mielesz, a nic nigdy nie mówisz o Murkach, co?

— Bo, bo... — jąkał napadnięty i nie wyjąkał nic więcej.

Biedny Osypka! Panna Gabryela, zabroniwszy mu mówić z Trockim o sobie, nawet nie przeczuwała, na jakie go skaże męki. Oto serdecznej krwiby dla niej utoczył, a tego darować nie mógł, nie mógł w żaden sposób. Wiadomo, że przecie dobrą rękę do swatów miał, przecie czuł, pomimo wszyskich konkurów Trockiego, że z tej mąki mógł być jeszcze chleb, przecie domyślał się, dlaczego w Murkach już dwóch kawalerów kosza dostało. Ot, dziwactwo! Ale trutno, słowo się rzekło.

Biedny Osypka!

Pan Henryk wszakże nie ustępował.

— Bo, jakie bo? — powtórzył. — Gadaj mi zaraz! Kwestarz mienił się na twarzy, parę razy ustaotworzył i znowu je silnie zacisnął, wreszcie rozłożył ręce.

— Nie powiem, bo nie mogę.

Patrzyli sobie w oczy, pan Henryk gryzł wargi, widocznie coś głęboko rozważał, w końcu rzekł ciszej:

— Zabroniono ci mówić ze mnę o sobie, co?

Milczenie.

Osypka postanowił teraz nieodwołalnie nie powiedzieć ani wyrazu. Jeżeli ktoś sam, bez jego współudziału, domyśla się, to trudno. Przecie nie on temu winien. Że jest z tego kontent, to inna kwestya. Niechaj taki Trocki wie, co to za dziewczyna, niech wie! Inne za poły go łapią, ona nie pozwala nawet mówić o sobie takiemu kwestarzowi, co przecie niejedną już parę wyswatał, a o niej nie powiedziałby nie złego, choćby go zarzynano. Niech wie!

Zaciął się więc Osypka, milczał i panu Henrykowi w oczy patrzył. Pan Henryk zaś nagłe poczerwieniał, puścił ramię kwestarza i, obszedłszy aż dwa razy stół wokoło, powiedział sobie, że jednak Ursiakowa ma chyba słuszność. Panna Gabrynia nietylko go kocha, ale jeszcze to swoje kochanie uważa za taką świętość, że nie pozwala jej dotykać nawet przyjaciółce. On naturalnie nie jest tego w stanie pojąć. On wdaje się o niej w rozmowy z takim kwestarzem, czemu nie. Ale ona przewidziała, mówić o sobie zabroniła... O, musi go znać doskonale! Jeżeli go kochała, to teraz z tem kochaniem walczy. Czyżby nie bywała u Ursiakowej, gdyby się nie bała jego tam spotkać? Walczy, może już zwalczyła, wyrwała, podeptała, teraz się śmieje tylko.

Pan Henryk już nie chodził, tylko latał wokoło stołu i wąsy coraz bardziej ku dołowi ciągnął.

— Idyotą byłem, jestem i będę! — mówił sobie. — Trzeba było baby, żeby mi powiedziała: — Patrz! oto dziewczyna, jak maj. Światło do domuby ci wniosła i serce razem z duszą oddała. A ty za posagami i tytułami latasz, jak gdyby takie wdzięczne, słodkie stworzenie nie było najpewniejszym tytułem do szczęścia. Idyoto!

Na tem ostatniem, wypadkowym słowie myśli pana Henryka się urwały, przez chwilę kłębiły w ciemności, nagle wystrzeliły błyskawicą niespodzianą i bardzo jasną.

— A gdybym tak kazał zaprządz jeszcze dziś, zaraz... Nie, pięć mil drogi, zapóźno. Jutro. Jutro po wczesnym obiedzie wsiądę, pojadę do Murków, pannie się oświadczę i... i dopiero będzie piorun w okolicy.

Na usta dziedzica Kobylina wybiegł zarazem wesoły i szyderski uśmiech, lecz jeszcze prędzej zgasł.

— Oświadczę się? Jakże? To ja tam trzy lata nie byłem; niepodobna! Gdyby tak się gdzie spotkać przedtem? Ale gdzie? Ale gdzie? Tu w okolicy nie bywają, do Ursiaków nie przyjedzie.

Biedny pan Henryk tak się głowił, że aż stanął. Nagle padł wzrokiem na siedzącego kwestarza i uśmiechnął się.

— Tak, to się może udać — mruknął, poczem siadł przy stole.

— Więc powiadasz, że w Bobikach zanosi się na ładną zabawę?

Osypka oczy szeroko otworzył. Spodziewał się nowego zapytania o pannę Grabrynię i to usłyszane zawiodło go okropnie.

— A zanosi się — odparł cierpko.

— Hm... szkoda, chociaż tak czy owak, nie mógłbym być. Ursiakowej także Jadwiga na imię, ale i u niej nie będę.

— Dlaczego? — spytał zdziwiony Osypka.

— Bo jadę do Berlina. Grad mi na jednym szlaku pszenicę wymłócił, Niemcy szelmy nie chcą płacić, więc samemu trzeba jechać i sprawy dopilnować. Trochę się też przewietrzę, może do Drezna zajrzę. Paszport mam i nawet muszę się śpieszyć, bo za tydzień przez granicę już mię nie puszczą.

Jakoż naprawdę paszport miał. Z bocznej kieszeni go wyjął i, przyjrzawszy się stemplowi, z powrotem schował.

Osypka stracił humor zupełnie. Przy kolacyi mówił niewiele, zato jadł dużo, przyczem chmurnie i z pod oka patrzył na pana Henryka, który nagle wpadł w humor doskonały i mówił bez przerwy.

— Z czego on też taki kontent? — dumał rozgoryczony kwestarz i na zadawane przez gospodarza pytania na złość dawał jaknajkrótsze odpowiedzi.

A gdy zegar ósmą godzinę wydzwonił, wstał i oświadczył, że spać idzie, bo w klasztorze zawsze o ósmej spać chodzi. Na to Trocki roześmiał się głośno.

— Dobranoc. W narożnym pokoju pewno już posłali, ale nie mnie brać na kawał...

— Jakto? — zapytał Osypka, ale głosem nie tak tubalnym, jak zwykle.

Trocki śmiał się ciągle.

— No, no! dobranoc. Życzę powodzenia...

— Wolne żarty — odparł Osypku z godnością i wyszedł.

Trocki przestał się śmiać. Trochę pochodził po pokoju, potem stanął w oknie i, patrząc na księżyc w lisiej czapce, myślał, że Ursiakowa trzeba do spisku wciągnąć ..

Osypka rozgada o owej podróży do Berlina, panna Gabrynia napewno wtedy przyjedzie do Ursiakowej na imieniny, on się niespodziewanie zjawi i stanie się, co Bóg postanowił.

Już dawno niezaznana jasność zstąpiła do duszy pana Henryka. Przed oczami miał pannę Gabrynię jak żywa, tę samą, na którą przed laty w bramach czatował, gdy w szafirowym mundurku na pensyę z książkami biegła, tę samą, tylko smutniejszą i w tym smutku stokroć piękniejszą. Widział jej długie jasne warkocze, maleńką główkę i kibić giętką jak brzoza...

O ironio!

W radych blaskach księżyca, przybranego w li sią czapkę, posuwała się wolno czarna postać, tak niepodobna do młodej brzozy, jak był niepodobny Osypka do panny Gabryni Kotulskiej.

Trocki drgnął, niemile zbudzony z marzeń, odszedł od okna skrzywiony niesmakiem i szepnął:

— Jak ja mogłem mówić o niej, o takiej białej i kochającej..jak mogłem!

Potem poszedł do biurka, wyjął z szuflady fotografię panny Gabryni, którą dała mu Ursiakowa, siadł z nią przy stole pod lampą i marzył dalej.

Tymczasem Osypka minął bramę wjazdową, przez chwilę w cieniach nocy szarzał wielką plamą, aż zupełnie rozpłynął się w mroku.

Ziemie mazowieckie są trochę podobne do niepozornych, szarych i cichych ludzi.

Takiemu szaremu człowiekowi zajrzyj do samych głębin duszy, to czasami znajdziesz na dnie cały świat poezyi, lub nawet wielką, jasną iskrę Bożę.

Taką, płaską ziemię przejdź cierpliwie wzdłuż i wszerz, często odkryjesz zakątek, na którym w chwili tworzenia, chyba Pan z miłością rękę położył i rzekł: bądź radością oczu ludzkich, bądź przeczuciem piękna, które jest we mnie!

Klasztor parowski, na samym skraju gnilnońskiego powiatu, wśród lasów ukryty, był właśnie takim szmatem ziemi, na którym Stwórca z większą miłością, niż na innych, oko zatrzymał.

Z wysokiego wzgórza jego wieżyce w niebo patrzyły. Głęboki wąwóz ramionami to wzgórze otoczył, potem się rozlał w dolinę szeroką, zieloną, powietrzną i płynął w dal, aż na skraje horyzontu.

Z głębin wąwozu stare, jak świat, olbrzymie topole chyliły głowy do stóp klasztornych i z szumem gwarzyły. Z głębi doliny wielka szyba jeziora w dni majowe patrzyła w niebo szafirem, w nocy brała światło księżycowi i do gwiazd, gwiazdami się śmiała.

Lecz wąwóz i dolina, odwieczne topole i jezioro, to jeszcze nie wszystkie piękności Parowy. Najciekawsze jest tam wzgórze klasztorne. Oto razem z wieżycami kościoła pnie się w niebo długiem wzgórzem, niby piersią, którą głębokie westchnienie bólu, czy skargi podniosło, a zimowe wichry w skrzepłą skałę zamieniły.

Na tę skałę z pod stóp klasztornych wiodą schody kamienne; na szczycie jest kraina śmierci, cmentarz parowski.

Szare katakumby i darniowe mogiłki, grobowce z piaskowca i proste krzyże drewniane, z jednaką powagą patrzą z tego przedsionka zaświatów na białe mury klasztoru, na mroczny wąwóz, powietrzną dolinę, ciche jezioro i całą ziemię u nóg im leżącą.

A gdy białe brzozy liściem się okryją, gdy w kwitnących bzach ptactwo trzepotać się zacznie i ciepłe słońce przygrzeje, dobrze jest tu nietylko umarłym, lecz także żywym. Dla grozy śmierci niema miejsca pomiędzy parowskiemi mogiłami; one mówią tylko o miłosierdziu, o przebaczeniu, o śnie wiecznym i nieprzespanym, lecz cichym, jak ukojenie.

Właśnie maj zieloną stopą ziemię obiegał i słonecznemi usty pierwsze kwiaty całował. Stoki wąwozu pokryły się istnym płaszczem fiołków, topole blademi liśćmi odmawiały pierwsze pacierze, ciepły wiatr brał na skrzydła woń liliowego kwiecia i niósł w górę, pod niebo, umarłym.

A w pośród grobów, w słońcu i cichości niezmąconej, stało dwoje żywych; tak żywych, jak jest żywą wiosna, albo sasanki, co na mogiłach wyrosły i białą twarzą do nieba się śmieją.

On był wysoki i smukły, jak smerek. Oczy i włosy miał czarne, wąsy po ukraińsku ku dołowi opuszczone, na ustach uśmiech.

Patrzył na nią. Ona wsparta o ogrodzenie cmentarne, małą główkę, obciążoną bogactwem jasnych włosów, ku niebu podniosła i wyciągnąwszy rękę w stronę doliny, rzekła:

— Za granicą niema nic podobnego, prawda?

— Nie wiem, bo nawet w Szwajcaryi byłem... sam.

Objął dziewczynkę tak gorącem spojrzeniem, że niżej pochyliła głowę, lecz po chwili podniosła ją znowu i odparta z uśmiechem:

— To tylko wykręt. Tam mogą być widoki piękniejsze, groźniejsze i wspanialsze, lecz Parowa, to jak pieśni kujawskie. Niby wesołe, niby skoczne, a łzy wyciskają. U nas już widać wszystko takie: i natura i ludzie i pieśni.

Urwała i znowu wyciągnęła rękę.

— Czy widzi pan te dwa młyny, tam daleko, między olszynami? W tym bliższym urodził się Osypka, w tamtym mieszkała dziewczyna, która go zdradziła.

Mężczyzna popatrzył na mówiącą ze ździwieniem i roześmiał się.

— Osypka i zdrada miłosna! Ależ to komiczne, panno Gabrjniu! Czy pani i ciężkiego księdza Rocha w sutannę poezyi ubrać potrafi? Czy on może z nieukojonej rozpaczy wstąpił do klasztoru na kwestarza, co?

Gabrynia potrząsnęła głową.

— To nie poezya, panie Henryku, to tylko prawda. Narzeczona Osypki porzuciła go dla jakiegoś błyszczącego wachmistrza. Tu naturalnie ślubu dostać nie mogli, tylko, aż w Gnilnie. Później pojechali w świat, podobno na Kaukaz... Osypka najpierw przechorował tyfus, potem przez pół roku włóczył się po karczmach i szynkach, gdzie wiecznie wszczynał burdy z dragonami, w końcu obwiesił się na belce w ojcowskiej stodole...

Pan Henryk przestał się śmiać. Ze wzrastająjacem zajęciem słuchał opowiadania, a teraz z widocznym niepokojem zawołał:

— I co? Odcięli go chyba, kiedy żyje... Zkad pani wie o tem wszystkiem?

— Przeor mi to raz opowiedział — odrzekła Gabryuia. — Do niego wtedy stary młynarz przyprowadził syna i o radę prosił. Miody Osypka został w klasztorze, niby na pokucie, po tygodniu odprzysiągł się od wódki, po dwóch oświadczył, że zostanie w Parowie na zawsze. I został.

Umilkła. Oboje patrzyli teraz na młyny, zadumane wśród olszy wilgotnych, wreszcie po długiej chwili pan Henryk zaczął mówić wolno:

— Czy to nie dziwne, że taki gruby Osypka umiał czuć aż tak głęboko, i że dopiero cisza klasztorna dała mu zapomnienie? Istna stara bajka, tylko bohaterem nie jest zawiedziony poeta, ani filozof, zrażony do świata, lecz młynarczyk... Szczególne!

— Tak — zgodziła się Gabrynia — gdy na niego patrzę, i mnie się to wydaje bajką. Interesy klasztorne i sprawy okolicy, swaty i plotki, to dziś jego świąt. Ale my go lubimy, bo on swoim językiem nigdy i nikomu nie zaszkodzi, a czasami przywozi nam książki takie... ciekawe, że ja w głowę zachodzę, zkąd je ma i poco ma? Sam mówi, że nie czyta, bo nie ma czasu, chociaż... kto wie?...

Pan Henryk roześmiał się tak samo, jak wtedy, gdy mu powiedziała o niewiernej dziewczynie ze młyna.

— Nie! o zamiłowania literackie już w żaden sposób posądzać go nie można. Woli żywe książki, jak pani Paćkowska naprzykład i... Czy pani wie, co zrobiła Ursiakowa? Wbiła mu w głowę, że on nas zeswatał.

Panna Gabrynia skinęła głową.

— Umówiłyśmy się tak obie, — rzekła — bo i czemuż nie ma mieć tej uciechy? Ale że to on nie przyszedł nam powinszować?

Spojrzała w stronę klasztoru i zobaczyła Osypkę, który właśnie minął furtę i spiesznie wbiegł na kamienne schody cmentarza. W połowie drogi stanął, odsapnął, a gdy młodzi podeszli na jego spotkanie i zatrzymali się na pierwszym tarasie, krzyknął gromko:

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. A to goście! Pani Kotulska i przeor czekają z herbatą... wysłali mnie po młodą parę...

Pomimo to nie zawracał, tylko szedł dalej, podkasawszy habit, by go nie przydeptywać butami i mówił bez przerwy, choć głosem od zmęczenia przerywanym:

— Niechaj teraz kto powie, że z Osypki lichy swat, co? Sama pani Ursiakowa przyznała, że to potrafię... Panna Eugienia Paćkowska może już tak po holendersku nie będzie zadzierała noska na kwestarskie swaty, oho!... I ślub podobno w Parowie, co? Przeor rączki zwiąże na amen, ale kiedy, kiedy?... żeby choć fiołki nie przekwitły.

Wydostał się na wierzch, sapiąc, począł ściskać ręce to Trockiego, to panny Gabryni, a gdy go młodzi objaśnili, że ślub odbędzie się za dwa tygodnie, twarz mu pojaśniała zachwytem.

— Mój Boże! a toć to mię gryzło od trzech lat, jak robak za kołnierzem, ale ubiorę wam kościół, no!.. zobaczycie!

— Potem musi kwestarz napić się na naszem weselu. Jako swat.. wypada koniecznie — rzekł pan Henryk.

Panna Gabrynia uśmiechnęła się do narzeczonego, jakby dziękując, lecz ks. Osypka potrząsnął głową.

— Nie piję, nic nie piję i na takiem weselu byłbym, jak piąte koło u wozu... Kwestarz dobry tylko po kweście, z nowinkami...

Panna Gabrynia schwyciła go za rękę.

— Ależ to nie żarty! Ksiądz Osypka musi być i na naszym ślubie i na naszem weselu, inaczej brakowałoby mi czegoś. Chcę być zupełnie szczęśliwa i chcę mieć przy sobie wszystkich, co mię kochają, słyszy ksiądz Osypka?

Patrzyła mu w oczy tak jasnym wzrokiem, że kwestarz się zmieszał.

— Naprawdę?... chcielibyście?... bo to ja... bo ja... — jąkał, bardzo czerwony.

Lecz gdy pan Henryk rzekł stanowczo:

— Żadne chcielibyście? — tylko będziesz ksiądz i kwita. W dniu ślubu państwo młodzi rozkazują, nie swaty!

Osypka się nagle wyprostował, obu rękami w pasie podparł i podniósł głowę tak wysoko, jakby go w tej chwili co najmniej na biskupa mianowano.

— Cha, byłem na weselu Zośczynem, co za owczarza z Kobylina poszła, byłem na rządzcowem, co pannę Józefę z Pęcherka wziął, toć będę i na weselisku samego dziedzica.

Oczy mu trochę zwilgotniały, ale było widać, że jest i dumny i ogromnie zadowolony.

Młodzi się uśmiechali i do niego i do siebie, potem pan Henryk rzekł, że pójdą jeszcze fiołków w wąwozie nazbierać i oboje odeszli.

Na drugim tarasie sucha gałąź zaplątała się w sukienkę panny Gabryni. Narzeczony klęknął, by tę gałąź odczepić, a odczepiwszy, jasną sukienkę dziewczyny w dłonie wziął i usta do niej przycisnął.

Panna Gabrynia próbowała się uwolnić.

— Umarli na nas patrzą i ks. Osypka .. Panie Henryku, nie można! — prosiła.

— Umarli nie widzą, a Osypka... Co tam Osypka! — odparł pan Henryk, lecz wstał.

Ujęli się za ręce, nie obejrzawszy się nawet, zbiegli ze schodów i po chwili za furtą klasztorną znikli. Tylko echo ich śmiechu odbiwszy się o mury, wróciło między mogiły, echo śmiechu szczęśliwych, śmiechu ludzi, którzy przed sobą ni za sobą nie widzą nic, prócz własnego, majowego dzisiaj.

Osypka stał na górze, patrzał i słuchał. Gdy echo umilkło, ręką po oczach przesunął i począł mruczeć:

— Ślepy był, jednak przewidział... teraz może nie wierzy, że przewidział przeze mnie?... Ale mniejsza o to. Pan Ignacy przecie zawsze mówi: niech nie widzą, zkąd idzie światło i prawda, byle szły. Nagroda w jutrze! Ja powiem: — i tam!

Podniósł oczy w górę ku białym obłoczkom, przez które błękit przeglądał, potem prędko zawrócił, przeszedł cały cmentarz, w rogu, na opuszczonej mogiłce usiadł i z kieszeni sutanny wydobył list.

„Księdzu Rochowi Osypce, kwestarzowi klasztoru Parowa" — mówiły duże, zamaszyste litery na białej kopercie.

Kwestarz na adres uważnie popatrzył, kopertę ze wszystkich stron obejrzał i wyjąwszy z niej papier na dwoje złożony, z wielkiem namaszczeniem do czytania się zabrał. List był krótki.

"Kochany księże Rochu! Wyglądam cię już dwa tygodnie i nie rozumiem, dlaczego napróżno? Wszystko gotowe, do gawędy też się uzbierało sporo, więc albo przyjeżdżaj, albo zaraz pisz. Piskorza grabo dyabli wzięli, przysłowie o złodzieju i czapce też znacie. Czekam J."

Innego podpisu nie było, kwestarz wszakże nie był tym niedostatkiem ździwiony. List aż dwa razy przeczytał, westchnął, głową potrząsnął, wreszcie papier rozłożywszy, lekko go razem z kopertą zgniótł, i między wysokie trawy, koło mogiłki rosnące, wsunął. Potem sutanną zwitek od wiatru zasłonił, zapałką podpalił i spopielone szczątki ostrożnie na szerokiej dłoni ułożył, a zwróciwszy się ku dolinie, jak z miecha na zwęglony list dmuchnął.

Czarne kruszyny poleciały, zawirowały w słońcu i znikły bez śladu. W oczach kwestarza pokazał się zwykły, filutemy uśmiech.

— Szukaj wiatru w polu! — mruknął. — Hm, wiosna się spóźniła, roboty w polu też, ale teraz trza jechać. Przeor pozwoli.

Przeciągnął się, zatarł ręce, potem nagle wpadł w zadumę, snać nie wesołą, bo brwi miał ściągnięte. Chwilę stał bez ruchu, w końcu znów mruczeć zaczął:

— Tam Piskorz... tu wesele, ale trudno, od tego świat. Wszystko się pomieścić musi, wszystko żyć i umierać. To swoją drogą, a to swoją... Pannę Jadwigę za Kołakowskiego wydać trzeba .. Panna Eugenia też nie taka zła jak się wydaje. Do jesieni się namyśli... Teraz tamto...

Słońce czerwoną, twarzą wyjrzało z za mokrej olszyny, zrumieniło srebrną smugę na jeziorze i rzuciło gorący blask na równie, jak ono, okrągłą i równie, jak ono, rozpromienioną głowę ks. kwestarza Osypki.

KONIEC


Holder of rights
ELTeC conversion

Citation Suggestion for this Object
TextGrid Repository (2022). Polish Novel Corpus (ELTeC-por). Kwiat aloesu. Kwiat aloesu. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001B-D191-2