JÓZEF WEYSSENHOFF

NARODZINY DZIAŁACZA

DZIEŃ PIERWSZY.

Pozwolę sobie przypomnieć łaskawym czytelnikom nikłą bardzo i trzeciorzędną postać pana Apolinarego który w rozdziale drugim mojego panegiryku o Zygmuncie Podfilipskim plamką zaledwie barwną odróżnia się od szarego tła otaczającego jasną postać pana Zygmunta. Nigdy nie ośmieliłbym' się zajmować czytelników po raz drugi tym drobnym znajomym, gdyby gorączkowy pęd spółczesnych wypadków nie popchnął pana Apolinarego na tory publiczne, na których znalazł się prawie niespodziewanie i zdołał już uczynić to i owo.

Trzeba pamiętać, że elektryczność wynikająca z wielkich wstrząśnień społecznych, udzielając się pojedynczym członkom społeczeństwa, przyśpiesza dziwnie procesy rozkwitu i dojrzewania. To, co pod spokojnem słońcem czasów zwykłych wegetuje tylko, lub przynosi ziarno za ziarno, pod rażącem światłem błyskawic, przy wstrząśnieniach piorunowych, zakwita nagle i wydaje plon podziesiętny. Stąd stara maksyma, że wypadki rodzą ludzi. Za dni naszych wypadki stworzyły, między innymi, i pana Apolinarego.

Tutaj nie mogę zamilczeć o jego nazwisku rodowem, które przekrada się już do nieśmiertel ności. Pan Apolinary należy do zacnego rodu Budziszów, herbu Paparona, alias Gąska.

Nie jest to dzisiaj ów "szlachcic zadowolony z siebie, a nigdy z urodzaju", jakim wydawał mi' się dawniej, gdym go widział tylko w stanie spokoju, a nie obserwował w ruchu. Najprzód, z powodu wojny, zaczął pilnie czytać dzienniki, a co ważniejsza, zaczął je oceniać. "Dalsze ciągi", które go_niegdyś odstręczały od gazet, teraz_ pokleiły mu się cudownie z ciągami poprzednimi, i pan Apolinary jest już dzisiaj zupełnie biegłym politykiem, szczególnie w zakresie spraw wojen nych, do których ma wrodzony zapał i talent. I nie dziw, bo jest rycerskiego pochodzenia. Materye polityki wewnętrznej krajowej poczytywał jeszcze do niedawna za mniej wdzięczny przed miot i sądu o nich nie zdążył sobie wyrobić, ale ostatnimi czasy i pod tym względem uczynił postępy — jak się okaże — niepospolite.

Jak dawniej, pozostaje pan Apolinary Budzisz w ścisłej zażyłości z sąsiadem panem Janem Rokszyckim, mającym mir w okolicy. Czuje do niego instynktowne zaufanie, lubi go i poważa, pozwala sobie tylko czasem stroić żarty z tego, co nazywa f"niespokojnym duchem pana Jana". Bo Jan nie umie po ziemiańsku cicho siedzieć. To założy / u siebie czytelnię dla chłopów, to napisze artykuł 'do gazet o kasach rzemieślniczych.

/ — Znowu tam sąsiad majstruje — mówi Apolinary z odcieniem przyjaznej ironii.

Dobre są bowiem nowości, ale wprowadzać je trzeba bardzo ostrożnie. Przedewszystkiem w gospodarstwie. Pługi dwuskibowe, lokomobila, nawozy sztuczne (ostrożnie!), zmiana nasion i reproduktorów. Co grosz przynosi, to mi pożytek. A reszta — faramuszki, dobrodzieje moi!

Jednak, jak już rzekłem, pan Apolinary, choć ulepiony po części z tradycyjnego ciasta, nosił w sobie zaczyn człowieka przyszłości, czego najlepszym dowodem jest, że odrazu urósł, gdy się dostał do pieca polityki wewnętrznej. Ma to być właśnie przedmiotem niniejszego opowiadania.

Uznawał naprzykład konieczność załatwienia stosunków serwitutowych i czuł pociąg do konstytucyi. Gdyby się pozbył serwitutów leśnych, podniósłby wartość majątku przez wprowadzenie ulepszeń, którym serwituty stoją na zawadzie. Gdyby miał konstytucyę... obrałby posłem pana Jana i włożył do instrukcyi poselskiej obowiązek uregulowania serwitutów. To było jasne.

Mniej jasno przedstawiały się panu Apolina remu różne kwestye, powracające coraz częściej w pismach i rozmowach, krążące po kraju w luźnych pisemkach. "Precz z teml Niech żyje tamto!" — to znowu: "Precz z tamtem, a to niech żyje!" Pan Apolinary przywykły wierzyć drukowanemu słowu, bardzo wrażliwy na ognistą wymowę, przejmował się hasłami, czuł w sobie nurtowanie wielkich pragnień społecznych, nie mógł tylko jeszcze uprzytomnić sobie, do jakiego stronnictwa on sam należy; czy stanowisko jego do sprawy ogółu ma być określone przez jedną, dwie, lub trzy litery ? Napróżno starał się wybadać pana Jana, co jest zbawienniejsze z pomiędzy różnych kombinacyi wielkich głosek: XY, YX, XYZ, czy jeszcze co innego? Rokszycki odpowiedział wymijająco:

— Jeżeli miałbym już koniecznie należeć do jakiejś organizacyi, to wstąpiłbym do "związku rozumu narodowego". Ale ten jeszcze się nie zorganizował.

— Cóż to? żart? Nawet niegrzecznie...

Łamał sobie głowę, lecz o bliższe objaśnienia nie pytał, bo nie są to już te czasy, kiedy on się z sąsiedzkich gawęd informował "de publicis"; on teraz czytuje dzienniki, wie zatem mniej więcej wszystko, co wiedzieć potrzeba: to, czego nie wie, powinien sam przeniknąć obywatelską swą intuicyą.

— Ciągle zgadywać! Niczego nie być pewnym! Ciężko, dobrodzieje moi!

Chociaż więc doszedł mozolnie do znaczenia słów pana Jana, nie posiadł równowagi w objęciu wszystkiego, co się dzieje w kraju, zaniedbał bowiem oddawna, jak się już rzekło, politykę wewnętrzną z powodu zajęć, jakie miał na dalekim Wschodzie.

A jednak sprawy krajowe rosły, mnożyły się i docierały ze wszech stron do uszu pana Budzisza, jak rój much natrętnych i pszczół miododajnych i os niebezpiecznych. Trzeba je było odróżniać, odpędzać albo osadzać w ulach. Pan Apolinary pod wiosnę tego roku niespokojnego, zaczął cierpieć coraz częściej na polityczny ból głowy: cisnęły się bowiem do uszu przeróżne zagadnienia, a rozwiązanie ich wisiało gdzieś daleko w powietrzu, poza sferą jasnych pojęć pana Apolinarego. Czuł w sobie powołanie na statystę, mającego gotową radę na każdą ewentualność, ale chciał też czasami i odpocząć, zdrzemnąć się. Pęd idei i wypadków nie dawał mu zasnąć.

Politykowanie wprowadziło pewne zmiany do przyzwyczajeń i dyety budzącego się statysty. Zamiast poobiedniej drzemki czytywał teraz dzienniki i pił więcej piwa, niż dawniej. Czytywał i wieczorem, zaczem później wstawał i zaniechał porannego obejścia gospodarstwa. Felczer miejscowy odradzał mu tych innowacyi, dowodząc uczenie, że około pięćdziesiątki zmiany trybu życia nie są zalecane, zwłaszcza, że apoplektyczna kompleksya pana dziedzica wymaga ruchu, umiarkowania w mocnych napojach, a przedewszystkiem oszczędzania mózgu, organu nie przyzwyczajonego do takich wysiłków. I pan Jan radził podobnie.

Ale pan Apolinary oburzył się:

Nacóż się ma zdrowie i rozum, dobrodzieju mój, jeżeli nie na usługi publiczne?

I zabrał się do wertowania dzieła "Nasze stronnictwa skrajne przez Scriptora", na przekór zdaniom przyjaciół. Czytanie to znacznie pogorszyło stan pojęć i zdrowia pana Budzisza.

Wysiłek jednak i poświęcenie osobiste nie zdołałyby może wynieść pana Apolinarego na wyżyny, gdyby nie dzień pewien ewolucyjny, o którym obszerniej wypada pomówić.

Upał był ciężki, z zapowiedzią burzy. Usnęły powiewy, usnęły ptaki, przyroda wołała do snu i pana Apolinarego. Ciche, drobne fale światła, dające się dostrzedz na odległej, wybielonej ścianie obory, przypominały wprawdzie o istnieniu wiecznego niepokoju świata, lecz zarazem kłoniły powieki na omdlone oczy. Natarczywość spraw bieżących uprzytomniały głównie owady, obficie rojne tego roku, które i teraz obiegły brzęczącą czeredą wcześnie zakwitłe lipy, glicyny rozpięte nad werendą dworu i głowę pana Apolinarego. Głowa ta, sama niby kwiat trwale kwitnący, widniała pośrodku werendy w słonecznych okach zielonego półcieniu, walcząc ze snem i z owadami za pomocą wielkiej drukowanej płachty, zdatnej zarówno do rozbudzenia umysłu, jak do opędzania much. Na stole, zamiast "pisanego dzbana" Kochanowskiego, stał wzorzysty kufel monachijski z glinki utrzymującej piwo w chłodnej temperaturze, nabytek kultury zachodniej.

Lubą kołysankę poobiedniej ciszy zamącił naraz turkot kół nieznajomy. Wprawne ucho wieśniaka rozróżnia bowiem swój turkot od cudzego, a nawet wróży z kołatania, czy gość pożądany, czy nieproszony. Pan Apolinary, ujrzawszy obcą bryczkę na zakręcie stanowczym, tym, który już tylko do domu prowadzi, stwierdził, że furmanka jedzie z daleka, od kolei, a turkocze raczej złowrogo.

Gdy niebawem bryczka zajechała przed dwór, wysiedli z niej dwaj panowie i wymienili dwa nazwiska panu Budziszowi nieznane: Kotulski i Hyc. Kotulski był cichy, twarzy pociągłej i ascetycznej, w oczach i na ustach nosił ogromne cierpienie, społeczne czy żołądkowe. Hyc, przeciwnie, odznaczał się torsem trybuna i wzrokiem, który bez wahania nazwać można "orlim". Na uprzejme zaproszenie gospodarza, aby podróżni orzeźwili się piwem, jeden nic nie odpowiedział, tylko spojrzenie głębokich swych oczu bardziej jeszcze uduchownił, przyczem pan Apolinary nie omieszkał zauważyć "in petto:"

— Widzi mi się, że Mason?...

Drugi odpowiedział odważnie:

— Nie piję.

— Nie może być — pomyślał znowu pan Apolinary, a w duszy jego zaczęła kiełkować nieufność do gości.

Kotulski przystąpił odrazu do rzeczy, albowiem wiele, bardzo wiele miał jeszcze do czynieni nia, prawie tyle, ile już uczynił. Stał pozornie w połowie drogi żywota swego, ku dobru ogólnemu wysilonego, w połowie jakiegoś obywatelskiego rozpędu, wymagającego objaśnień. Czy wytrwa ? — niewiadomo. Budziła takie wątpliwości twarz jego napiętnowana rozrzewniającem utrudzeniem, niby z krzyża zdjęta. Ale obawy o przyszłość uspokajała pełna obietnic powierzchowność "szanownego kolegi i współdziałacza", pana Hyca, który potężnie zaciśniętą pięścią uginał blaszany stół na werendzie, a wzrokiem autentycznie orlim przeszywał jednocześnie spoconego gospodarza.

Pan Apolinary usłyszał najprzód, że wkrótce, w najbliższej przyszłości, otworzy się pole działania dla wielu wybitnych obywateli kraju, a także dla niego samego, Apolinarego.

— Słyniesz pan jako człowiek dobrej woli i użyteczny — mówił Kotulski — kraj ma oczy na pana zwrócone, powołuje go do usług...

Pan Budzisz mimowolnie rozejrzał się po werendzie, jakby szukał oczu tego kraju, który na niego patrzy i woła. Oczywiście nie mógł natrafić na nic innego, jak na zagadkowe spojrzenie pana Kotulskiego i na imponujący wzrok pana Hyca. Nie chcąc jednak ujść za prostaka, odchrząknął i odpowiedział, chociaż bez zwykłej pogodnej stanowczości:

— W istocie, dobrodzieje moi, czasy są bardzo ciekawe. Każdy powinien... niby jak ten powiada: "czyń każdy w swojem kółku, coć każe Duch Boży..."

— Powiedz pan raczej: co każe duch czasu — odezwał się pan Hyc. A te działania pojedyncze pragniemy skupić, zrzeszyć, zorganizować. Co do tego trzeba się przedewszystkiem porozumieć.

Mówił poważnym basem, w którym dźwięczały hamowane, ale gotowe na rozkaz grzmoty.

— Otóż właśnie — podchwycił pan Kotulski — zrzeszenie, porozumienie — to pierwsze warunki owocnej pracy społecznej. A po ścisłem porozumieniu dopiero, po usunięciu rozstrzelonej inicyatywy, po dokonanej, że tak powiem, centralizacyi pragnień i działań, może powstać ta dzisiaj tak pożądana obywatelska zasada, że nie waham się jej nazwać cnotą społeczną, ta rzecz tak prosta, której jednak nikt, oprócz nas, nie postawił wyraźnie...

Tu pan Kotulski wywody swe zawiesił, pragnąc zapewne, aby prozelita sam wynalazł i nazwał pożądaną obywatelską zasadę.

Ale pan Apolinary dawał dopiero przystęp pierwszym promykom oryentacyi co do osób, treści i zamiarów apostolstwa, którego stał się przedmiotem. Pauza mówcy zmuszała go tymczasem do odezwania się wprost do rzeczy. — Zdobył się na niewiele:

— Chyba wogóle... staranie o dobro ogólne?...

— To przedewszystkiem. Ale zasadą wszelkich sprężystych działań zbiorowych cóż może być i powinno, jeżeli nie —

Kotulski poczekał jeszcze chwilkę. Gdy jednak pan Apolinary nie dawał po sobie żadnej poszlaki pomysłowości, kolega Hyc dokończył niecierpliwie :

— Nie co innego, jak zasada absolutnej solidarności.

— A prawda — rzekł nieco skonfundowany Budzisz.

Tu obaj mówcy na chwilę umilkli i poprawili się na siedzeniach. Rzekłbyś, że odwalili znaczną część złotego ciężaru, który w to miejsce przynieśli, że zakończyli jeden z kapitalnych paragrafów swego programu, a przynajmniej tej jego części, którą pożytecznie jest wykładać nowym adeptom.

Apolinary zaś, czując potrzebę ratowania swej reputacyi biegłego polityka, rozwinął tymczasem dalsze swe zapatrywania na solidarność:

— Święta prawda, dobrodzieje moi. Kupą do celu — to mi robota. I żeby raz się już pozbyć tych wszystkich haseł, liter, stronnictw, — człowiek-by odetchnął.

— Za pozwoleniem! — zawołał pan Hyc — stronnictwo nasze abdykować nie może ze swojej preponderencyi w kraju.

Ten cios prosty kolegi pan Kotulski starał się zagoić kojącą maścią swej wymowy:

— Nasze... zrzeszenie ku wspólnej pracy prze staje już w pewnej mierze być stronnictwem. Ogarnia kraj cały. Jest jedyną organizacyą naprawdę istniejącą i opartą na szeroko wybadanej woli całego społeczeństwa. Jak więc pan zapatrujesz się na współdziałanie z nami ?

— Ha, skoro zapewniacie, że kraj cały... Ale! Więc już zapisaliście do waszego grona sąsiada mego, pana Jana Rokszyckiego ? Byliście u niego w Ziembowie?

Pan Kotulski spojrzenie swe znowu uduchownił, jak uprzednio na propozycyę piwa. Pan Hyc zaś postąpił, jak zwykle, odważnie i rzekł stanowczo:

— Nie znajduje się na naszej liście.

— On?! Rokszycki?! A kogóż tedy werbujecie ?

Idący już raźniejszym krokiem ku zrzeszeniu i solidarności, pan Apolinary zatrzymał się. Coś go niby szarpnęło za połę, a razem i za serce:

— Zmiłujcież się, dobrodzieje moi! Człowiek taki światły, powszechnie u nas szanowany. A już co do spraw publicznych, to pierwszy u nas, po prostu: pierwszy.

— Bardzo być może. Nie zagradzamy mu drogi do połączenia się z nami.

— Jednak...

Tu poczuł pan Apolinary dotkliwe ukłucie pierwszego ćwieka w głowie. Jakżeż to ? Zrzeszenie ogarnia kraj cały, a nawet nie próbuje pociągnąć pana Jana, luminarza powiatowego, bez którego nic dotąd się nie obeszło?... Pomijając tę wątpliwość kapitalną, zakłopotany i niepewny adept usiłował pozbyć się, za pomocą pytań, chociażby wątpliwości teoretycznych:

— A więc mówicie panowie, że te partye XY, ZY, ZYZ i jak się tam wszystkie wabią — straciły już wszelkie znaczenie?

— Zlewają się coraz bardziej z nami.

— Więc będzie wkrótce jedno takie...

Pan Apolinary gładził powietrze szerokim ruchem niwelacyjnym obu dłoni. Tak zapewne chciał wyrazić wewnętrzną wizyę zjednoczonego, solidarnego społeczeństwa.

— Dążymy do tego — odpowiedział Kotulski wymijająco.

— Tem już prawie jesteśmy — zadźwięczał uroczyście bas kolegi Hyca.

— No, a inni... ci naprzykład niewyraźni stronnicy tego lub owego?

Pan Kotulski pierwszy raz się uśmiechnął (uśmiech miał chwytający za serce, choć bolesny) i położył dłoń na rękawie pana Apolinarego.

— Przyjdą do nas, kochany panie, przyjdą. Nie może być inaczej.

— Kto wie? może i przyjdą? — pomyślał ujęty dobrotliwym tonem Apolinary i taką przed oczyma duszy zobaczył fantasmagoryę: Gdy on sam przystąpi do zrzeszenia, nakłoni i zwerbuje pana Jana. Gdy Jan stanie się członkiem i będzie miał już swój głos między nimi, to im tam pieprzu zada, to już tam wszystko będzie w porządku... Tylko czy Jan zechce?...

Tak się zapamiętał w rojeniach, że nie zauważył, jak pan Hyc począł wymownie dowodzić o zasadzie wyborczej. Stracił nawet coś z pierwszych, prawdopodobnie cennych, słów mówcy. Posłyszał jednak dosyć, aby się połapać.

— ...po dyletancku. Wysuwali się naprzód samozwańczo na ochotnika. Dość mamy tych niepowołanych przedstawicieli! My zaś działamy wręcz przeciwnie. Chcąc usłyszeć głos, wyrozumieć pragnienia całego narodu, opieramy się na zasadzie wyborczej. Nietylko do parlamentów, do każdego żywotnego stowarzyszenia należy wybierać członkow przez głosowanie. Kiedy zaś chodzi o działanie tej doniosłości co nasze...

Pan Apolinary wytrzeszczył oczy. Nie spodziewał się, aby działanie tych panów było aż tak doniosłe...

I przestając znowu słuchać o zasadzie wyborczej, począł rozważać w duchu: co to za figura ten pan Hyc i do jakich granic posuwa się jego wielmożność ?

A nieświadomy dezercyi pana Apolinarego od przedmiotu, pan Hyc tracił dalej swą wymowę. Mówił z rosnącym zapałem, niby do licznych słuchaczów:

— ...Gdy więc na zasadzie wyborów pozyskaliśmy liczny poczet mężów zaufania ze wszystkich stron kraju, chodzi o to, jakim sposobem to zaufanie ogółu spożytkować dla ogólnego dobra, rzekłbym, jak je spieniężyć? Warunki nasze nie dozwalają licznych zgromadzeń, a tem bardziej publicznych obrad. Pozostaje droga jedyna —

Pauza. Pan Apolinary, obudzony ze swych pobocznych medytacyi, chwyta uchem ostatnie, drżące jeszcze w powietrzu, wyrazy i powtarza je nawet półgłosem:

— Droga jedyna... no — no ?

Mówca, podniecony oddżwięcznością słuchacza, tem świetniej wygłasza swój wniosek:

— To zaufanie wyrażone przez pierwsze wybory przelać na grono osób wybranych z wybranych.

Wtrąca się kolega Kotulski z gładko wypowiedzianym maleńkim dodatkiem:

— I temu ciału centralnemu powierzyć ster spraw krajowych.

— Bagatela! — nie mógł powstrzymać okrzyku pan Apolinary.

Ale czując na sobie badawcze spojrzenie obu kolegów, pomiarkował się:

— Więc to niby... komitecik centralny?

Odpowiedział Kotulski:

— Tak... sługa sług narodowych... surrogat w pilnej potrzebie.

Ale Hyc dumnie się uśmiechnął.

'l — W każdym razie jest to komitet, który stoi na straży dobra publicznego. Należy mu się co najmniej — uznanie. Wyście nas wybrali, my — czuwamy.

\ — "My!"

To pojęcie pozyskał pan Apolinary nareszcie / dla swej niezaprzeczonej świadomości. Chociaż nie zadrżał (gdyż był rycerskiego pochodzenia), zrozumiał, że ma do czynienia z panami, którzy są lub będą członkami komitetu, a przynajmniej z ramienia jakiejś potęgi są tutaj przysłani.

Wymowa zaś pana Hyca płynęła dalej:

— Przełomowe czasy wymagają akcyi sfornej i szybkiej. Gdy każdy dzień wschodzący przynosi z sobą wołanie: co czynić?! niema czasu na długie rozprawy, na odwoływanie się do zdań pra-wyborców. Tu trzeba czuwać i działać. Komitet centralny, posiadając par excellence zaufanie publiczne, musi brać szczegóły akcyi na swoją odpowiedzialność. Naród zaś, będący z komitetem w najściślejszem porozumieniu — bo przez podwójne wybory — powinien się ze swymi centralnymi przedstawicielami solidaryzować bezwarunkowo. Uda się, czy się nie uda — pozostaniemy razem i jednomyślni.

To się panu Apolinaremu podobało.

— A pozwól-że się uściskać, kochany... Jak że mam pana tytułować?

— Nazywam się krótko swojem nazwiskiem — odparł Hyc, łagodząc uśmiechem orle swe spojrzenie i przychylając się do uścisku pana Apolinarego — mam zato wielu tytułowanych panów na swoje usługi.

— Kolego! szkoda czasu na żarty! — przerwał Kotulski, zauważył bowiem cień zgorszenia, przeciągający przez pogodną twarz pana Apolinarego. — Ludzie możni, którzy trzymają z nami, są pełni dobrych chęci, niektórzy istotnie użyteczni.

Ale pan Hyc wpadł już w werwę i prawił:

— Nie mówię o ludziach możnych wogóle, lecz o arystokracyi rodowej. 1 od tej nie stronię, bo wszelkie przesądy są mi obce. Ma się rozumieć, że tak zwani "wielcy panowie" są nam użyteczni: wysuwać ich można na posterunki, czasem na honorowe, czasem na stracone. Główną ich zaletą jednak pozostaje, że mają środki.

Kotulski kręcił się, a oczy mieniły mu się męczeńsko: widocznie wątpił o potrzebie takiego odsłaniania się przed nowym adeptem, w którym przewidywał pewną pobłażliwość dla arystokracyi.

Nie mylił się. Pan Budzisz, choć oświadczał się, zgodnie z tradycyą, za równością szlachecką, a nawet, skłaniając się do nowszych poglądów, I uznawał równouprawnienie ludzi inteligentnych przy / stanowieniu o sprawach ogół obchodzących, — odczuwał jednak przyjemność osobistych stosunków z autentycznymi panami, żywił dla tych starszych braci uczucia poniekąd pokrewieńskie. Nie przeszkadzało mu to piorunować na ich bezczynność, zwyrodnienie, a nawet zgniliznę — taką niezależność zdania poczytywał sobie za ozdobę — ale lubił z nimi obcować, gadać, i — o dziwo! — porozumiewał się z nimi bardzo łatwo. Był bowiem typowym polskim demokratą rycerskiego pochodzenia.

Zgadując to, pan Kotulski przerwał rozhukaną swadę towarzysza kilku pochwałami osób z arystokracyi należących do stowarzyszenia. Ten jaki miły! Tamten jaki ofiarny! Trzeci jakie ma tradycye form dyplomatycznych!... Zbierał co mógł przypomnieć...

Uspokoiło to trochę pana Apolinarego. OdruOKI POLITYCZNE. I.

chem myślowym niespodziewanym zwrócił się do pana Hyca:

— Pan dobrodziej czy nie z naszych stron * pochodzi? Zdarzyło mi się już słyszeć nazwisko pańskiej rodziny.

— Mogłeś pan słyszeć tylko o mnie. Mój ojciec byl kowalem.

— Aa!...

W tym wykrzykniku było tyleż zdziwienia, ile zażenowania. Czart go skusił na dociekanie prozapii gościa, tak nieprzyjemnej... Nie wiedział bowiem ten wiejski demokrata, że dla tamtego centralnego demokraty "ojciec kowal" był nietylko ulubioną ozdobą rozmów, ale talizmanem, piede stałem, autentycznym patentem na "dziecię ludu" ^

i samorodnego olbrzyma, jednem słowem — prawdziwym klejnotem.

Gościnny gospodarz chciał zaś naprawić to, co poczytywał za swą niezręczność:

— A pańskie rozległe stosunki i stanowisko zawdzięczasz pan dobrodziej... szczęśliwym okolicznościom ?

— Przedewszystkiem — sile własnej.

Syn kowala mlasnął rozgłośnie, rozpromienił się i zaczął głosem epickim: '

— Kiedym był jeszcze małym...

Ale pan Kotulski znał na wylot towarzysza.

Poznał symptomata i przewidział niebezpieczeństwo. Wiedział, że nastąpi niechybnie anegdota z lat dziecinnych samorodnego olbrzyma: ucieczka z kuźni do szkoły — pierwsza kropla krwawego potu — rozmyślanie w zamknięciu — cykl przypominający dzieciństwo Napoleona, w mniejszych oczywiście rozmiarach. Pan Kotulski zapragnął sprzeciwić się energicznie zabłąkaniu rozmowy na te niewczesne tory. Gdy więc pan Hyc zaczął:

— Kiedym był jeszcze małym...

Kotulski rzucił się niemal rozpaczliwie wpoprzek tej anegdoty i zawołał:

— Nie zapominajmy, kolego, że czas nagli, a wiele jeszcze, bardzo wiele mamy do czynienia. Nie pozyskaliśmy dotąd pewności o akcesie pana Budzisza do naszego stowarzyszenia.

Pan Hyc pohamował się i ostygł. Był to jeden z najtrudniejszych jego wysiłków pro publico bono.

— Rzeczywiście, o tem potem.

Ale z powodu może tego zaparcia się siebie, stał się bardziej jeszcze zamaszystym. Obcesowo zwrócił się do pana Apolinarego:

— Przyjechaliśmy więc, aby zapytać, czy zgodzisz się pan być przedstawicielem swego powiatu w naszem Stowarzyszeniu.

Apolinary spoważniał, przełknął powoli ślinę, jakby próbował smakiem tego, co mu powiedziano. Zaczerwienił się i dość długo milczał. Wreszcie odrzekł niepewnie:

— Gdyby moja kandydatura postawiona była na wyborach, namyśliłbym się... pomówiłbym z Ro kszyckim...

— Już się wybory odbyły; jesteś pan wybrany.

Tu Apolinary podskoczył na krześle.

— Gdzie?! jakie wybory?! Nie czytałem, nie słyszałem...

— Byłeś pan wskazany przez swą nieposzlakowaną opinię i przez komitet centralny. Zresztą głosowali za panem panowie Gawłowski i Pawłowski, ludzie zaufani.

— Ach, ci?!... bardzo mi pochlebia... ale jakżeż to? przecie wyborów naprawdę nie było.

— W naszych warunkach nie może być naprawdę wyborów. Były takie, jakie być mogły.

Pan Hyc powiedział to szybko, byle zbyć; traktował tu widać wybory jako materyę podrzędną, wobec wyjątkowych warunków. Wyjątki bowiem potwierdzają regułę (byle nie zbyt liczne). Zato następujące słowa wyrecytował tonem uroczystej inwestytury:

— Zaufanie współobywateli powołuje pana do przedstawicielstwa. Mamy nadzieję, że nie zechcesz się pan uchylić od tak zaszczytnej posługi?

— Nie uchylam się... zapewne... ale dajcie mi trochę czasu do namysłu, dobrodzieje moi... to jest: do rozmowy z Rokszyckim.

Tu zabrał głos pan Ko tulski:

— Nie chcę bynajmniej zniechęcać pana do sąsiada, ale należy on do rzędu ludzi, którzy do szerszych działań użyć się nie dadzą. W wielu wypadkach nie solidaryzował się z narodem...

— Co też pan mówisz! Z jakim narodem? ze swoim — chyba zawsze.

Kotulski przetarł wolno ręce, jakby je umywał od odpowiedzialności osobistej za czynione zarzuty.

— Trudno to objaśnić... trudno wszystko powiedzieć. A jednak tak jest, bo my dobrze, bardzo dobrze wiemy. Wierzaj nam pan. Sąsiad pański lubi też działać wyłącznie w kółku ludzi od siebie zależnych. Odmówił także po dwakroć ofiary na cele publiczne najpilniejsze. Nie uwłaczam więc jego zaletom, ani dobrym chęciom, ale mniemam, że nie jest na wysokości zadań chwili obecnej.

Ta charakterystyka wcale nie przekonała pana Apolinarego; upierał się przy obronie pana Jana:

— Jeżeli mowa o mężach zaufania i przedstawicielach, to od nas nie kto inny, tylko pan Jan Rokszycki.

— Co tu długo gadać! — przerwał porywczo Hyc — pan Rokszycki nie jest dobrze notowany w naszym słowniku obywatelskim. Daj kolega słownik!

Kotulski, rozejrzawszy się misternie dookoła, z wyrazem twarzy namaszczonym (oj, Mason!...) dobył z podręcznej walizy dość grubą książkę,

w której zdumione oczy Apolinarego ujrzały kolumny z tysięcy nazwisk ułożonych wedle alfabetu. Przy każdem nazwisku była wpisana krótka, lapidarna charakterystyka, w rodzaju cenzury. Gdy odnaleziono z kolei cenzurę Rokszyckiego, okazała się w głównych zarysach zgodną z uprzednio wygłoszonem zdaniem pana Kotulskiego.

— Hm... niby to samo — mruknął Apolinary. Ale, że nie skąpy, to już pozwólcie, dobrodzieje moi! Założył własnym kosztem u siebie szkołę wiejską, zbudował szpital, poprowadził własną szosę. A w cudzej nawet stalowni, kiedy chodziło o kasę emerytalną...

— Wiemy, i to wiemy — odpowiedział Hyc — jednak nie posiada kwalifikacyi na dzisiaj. Dzisiaj szukamy ludzi solidarnych z nami. Nie chodzi nam o niesforne indywidua — my operujemy ilościami.

— Masami — poprawił Kotulski.

— Innemi słowy: opieramy się na wielkiej liczbie, na przeważnym głosie ogółu... Przytem pan Rokszycki należy pod pewnym względem do ludzi zupełnie nam obcych.

— Obcych ? a to co znowu ?

— Do pogodzonych z losem.

Pan Apolinary wytężał przez chwilę swe zdolności oryentacyjne, nareszcie zrozumiał i wybuchnął:

— Co to, to przepraszam. A któż wystąpił pierwszy przeciwko Hektorowi Zawiej skiemu?

— Pozornie, pozornie tylko — przekładał pan Kotulski.

— Jakto: pozornie?! Naraził się nawet hra biemu Szafrańcowi z tego powodu. Miał mu Sza franiec puścić w dzierżawę swoje domy przy szosie na jakieś tam herbaciarnie dla chłopów, — no i puścił je żydom za bezcen, gdy się dowiedział, że Rokszycki jest... z innego obozu. Wiem to dokumentnie.

— My zaś inne mamy dokumenta — odparł twardo pan Hyc. Wiemy także coś jeszcze o panu Rokszyckim, co nas zniechęca ostatecznie: jest to ukryty Mason.

Pan Apolinary zamilkł i popadł w przykrą wątpliwość. Wistocie bardzo trudno dowiedzieć się, kto jest Masonem, a kto nim nie jest... Gdyby to jednak była prawda o zacnym panu Janie — co za szkoda!... Zato innej wątpliwości pozbył się pan Apolinary: skoro ci panowie piętnują masoneryę, jako przywarę, sami nie należą oczywiście do sekty. Nawet pan Kotulski ze swem nienaturalnie głębokiem spojrzeniem... Jak to się można jednak pomylić!..

— Phi, dobrodzieje moi, skąd-że ta pewność o panu Rokszyckim?

— Na wiatr nie mówimy. Jest Masonem, i to szkockiego obrządku.

— Szkockiego?... no, proszę...

Gdyby nazwano pana Jana po prostu Masonem, byłoby to jeszcze znośne. Mówi się niejedno. Ale "szkocki obrządek" przygnębił pana Apolinarego. Pierwszy raz o nim słyszał i pomyślał, że muszą oni jednak coś tam wiedzieć...

Nie chciano przeszkadzać tym razem zbawiennej medytacyi pana Budzisza, dopiero więc po dłuższej pauzie odezwał się pan Ko tulski:

— Porzućmy tę dyskusyę. Nie o sąsiada pańskiego nam chodzi, lecz o pana. Tamten jest dla naszych obecnych zamiarów wątpliwej wartości, pan zaś jesteś wskazany nietylko przez swą nieposzlakowaną opinię, lecz i przez wybory. Pragniemy pana dla naszej pracy pozyskać; chcemy wiedzieć, czy pan przyjmujesz stanowisko delegata swego powiatu?

— Chwileczkę jeszcze... powiedzcie mi, czy ja tam jestem zapisany w waszym słowniku?

Pan Hyc przewrócił karty i odnalazł nazwisko Apolinarego Budzisza. Stał przy niem jeden tylko epitet:

"Użyteczny".

— Widzi pan — rzekł Kotulski — nie działamy bez zasady, lecz na podstawie ścisłych informacyi.

— Widzę... a kto zbierał te informacye?

— To musi do czasu pozostać tajemnicą.

Pan Apolinary kiwał poważnie głową, fałdując obfity podbródek, na znak porozumienia. W istocie coraz mniej rozumiał. Walczył przytem w sumieniu swem z alternatywą: przyjąć i zostać wielkim? czy nie przyjąć? — Stanowczą chwilę postanowienia oddalał zapomocą drobnych wybiegów. Okazał znowu ciekawość zajrzeć do "słownika".

— Co tam wasz słownik mówi o moich wyborcach? O Gawłowskim naprzykład?

Odnaleziono Gawłowskiego i jego cenzurę:

"Użyteczny".

— Tam do licha! tyle, co o mnie.

O Pawłowskiego już pan Apolinary nie pytał.

Ale chwila odpowiedzi nadchodziła nieuchronnie. Kandydat pocił się coraz bardziej. Przyszło mu wreszcie do głowy pytanie, nawet bardzo stosowne:

— A powiedzcie, dobrodzieje moi, jakież byłyby moje obowiązki?

— Tymczasem bardzo proste — rzekł pan Hyc — przystąpić do nas i solidaryzować się z uchwałami komitetu.

— Właściwie — rzekł pan Kotulski — obowiązki stowarzyszonego nie są jeszcze dokładnie określone. Uchwalono dotychczas tylko zasadę absolutnej solidarności, która jest o-bo-wią-zu-ją-ca.

— Czyli że, kiedy komitet się wypowie — cicho— sza! trzeba słuchać. Co?

— Jest to istotą solidarności. Ogólnie zaś mówiąc, zrzeszyliśmy się w celu wspólnej pracy nad podniesieniem kultury narodowej. Rozpierzchnione dotychczas dobre chęci, trafne pomysły pojedynczych obywateli, pragniemy skupić i poprowadzić szeroką rzeką ku jaśniejszej przyszłości.

Zdanie to, wypowiedziane muzykalnie, odbiło się w oczach mówcy iskrą demoniczną, a jednak rzewną. Pan Apolinary był wzruszony. Mówca zaś, przychylając się do pojęć mniej wyrobionych, jął coraz przystępniej, coraz dobrotliwi ej tłómaczyć:

— Chcesz pan naprzykład przeciwdziałać siłom wstecznym, nurtującym społeczeństwo i psującym nasze roboty...

— Masz pan komitet! — dokończył tryumfalnie Hyc.

— Masz pan... sposobność — poprawił cierpliwie Kotulski. — Poweźmiesz pan zamiar uświadomienia ludu okolicznego,zechcesz karczmę i wódkę zastąpić przez książkę i herbatę —

— Masz pan komitet! — ozwał się znowu pan Hyc.

— Chcesz pan wogóle wejść w porozumienie z włościanami co do wspólnie nas obchodzących reform..

— A to może — zaryzykował nieśmiało pan Apolinary — i co do układów o zamianę serwitutów ?

Pan Kotulski skrzywił się, a towarzysz jego wzruszył ramionami.

— To kwestya ekonomiczno prawna, stojąca na dalszym planie. Ale może być kiedyś przedmiotem naszych obrad. Dlaczego nie? Zajmiemy się nią później, gdy pilniejsze sprawy wprowadzimy w ruch należyty.

— Ach, dobrodzieje moi! — westchnął pan Budzisz — serwituty to dla ziemian taka klęska, że nie daj Boże gorszej.

— Wszystko w swoim czasie — mówił na zmianę pan Hyc — a obecnie zestrzelić w jedno ognisko wszelk e dążenia prywatne, skojarzyć stronnictwa, zaniechać szermierki na ochotnika, utworzyć natomiast społeczeństwo jedno, stokroć do pracy dzielniejsze — czyż to nie szczytne zadanie?

— W istocie — odrzekł Apolinary, przyciśnięty wymową.

Tu pan Kotulski, przybrawszy na się postać węża (dla społeczeństwa można to uczynić) jął kusić pana Apolinarego jeszcze jedną ponętą tego raju, do którego go zapraszał:

— A co pan myślisz, gdy przyjdą wybory do Wielkiej Rady?... Gdzie pan szukać będziesz oryentacyi co do kandydatur ? Gdzie znajdziesz pan wskazówki, jak przeprowadzić najgodniejszych?

— W komitecie! — zawołał pan Hyc.

— W komitecie — potwierdził tym razem pan Kotulski.

Obaj mówcy na chwilę umilkli i utkwili w pana Apolinarego oczy, jakie kto posiadał: jeden uduchownione, drugi orle. Nowicyusz zaś otworzył usta, potem zanurzał po kilkakroć myślącą twarz w podbródek i doszedł wreszcie do wniosku, że trzebaby się tu z jakimś osobistym pomysłem odezwać. Wybrał pierwszy z brzegu:

— A to może, kiedy komitet jest... niby z wyborów i, jak mówicie, posiada zaufanie... możeby tych komitetowych machnąć i na posłów do Wielkiej Rady? co?

— Hm — odchrząknął pan Hyc po przełknięciu śliny — jest to pomysł...

I rzucił wymownie głową w kierunku od Budzisza do Kotulskiego, brwi podniósł, chcąc widocznie wyrazić przyjemne zdziwienie i przekazać towarzyszowi tę niemą uwagę:

— Tęgi nasz nowy kolega? hę?

Ale pan Kotulski nadzwyczaj uprzejmie i z niezwykłem ożywieniem podniósł obie ręce ku uszom i zaczął od nich odpędzać ponętny dźwięk słów pana Apolinarego:

— Ach nie, nie! to zawcześnie. Szanowny pan wyprzedzasz nasze... czyli raczej:... nasz program. Nie omieszkamy jednak przedstawić pańskiego zdania na najbliższem posiedzeniu. Tymczasem cicha praca kulturalna... Co nie przeszkadza mi zauważyć, że projekt pański połączenia obu zaszczytów w osobach raz już wybranych przedstawicieli, świadczy o bystrem wniknięciu w zasadę wyborczą i solidarność. To jedno możemy niemal gwarantować, że z łona naszego, a nie skądinąd, wyjdą posłowie do Wielkiej Rady. Każdy stówarzyszony żywić może tę ambicyę. A zwłaszcza tak wybitny, jak pan... Bo nie wątpię już, że zechcesz pan do nas przystąpić w charakterze delegata?... Należy się to krajowi od szanownego pana... A tu są niektóre publikacye — dla bliższego wniknięcia w nasz program.

Wydobywszy z kieszeni paczkę drukowanych świstków, dawał je kolejno panu Apolinaremu.

— To dla kolegi.

Apolinary ukłonił się.

— To dla ludu.

Apolinary pokiwał protekcyonalnie głową.

— To na przyszłość!

Apolinary przyjął do łona swego papier z namaszczeniem już niemal kapłańskiem.

Rozmowa przybierała charakter poufny, koleżeński. Nowy adept czuł się coraz bardziej zrzeszonym, zsolidaryzowanem, powołanym. Chodziło już tylko o drobne szczegóły: o to, co właściwie w chwili obecnej czynić wypada. Te zaś instrukcye miały przyjść niebawem z Warszawy.

— Czy pocztą? — pytał rozpłomieniony Apolinary.

— Pocztą otrzymasz kolega tylko zaproszenie na kawę. A ta kawa! — mówił pan Hyc, wznosząc tajemniczo palec wskazujący.

— Rozumiem.

Akt użyteczności publicznej był dokonany: pan Budzisz przystąpił do Stowarzyszenia. Zaczem i dwaj działacze nie chcieli tu dłużej popasać. Komu w drogę... i to jeszcze w jaką drogę...

Nowoobrany pozostał znowu sam na przyzbie domu swego w atmosferze letniego wieczoru, ochłodzonej do stopnia orzeźwiającej ciało i umysł kąpieli. Marzył. Komu to w wiejskiem zaciszu coś podobnego się przytrafiło?...

Kraj pierwotny, niby prastary. Lato nowe, a takie jak przed wiekami. I strzechy jednakowe, jak najstarsi zapamiętają. I głosy rozbudzonej przyrody na odwieczną polską nutę. Głosy opowiadają legendę, wiążą się w znajome rymy... Nagle zajaśniało żywo w pamięci pana Apolinarego stare podanie, wcielone w strofy "śpiewu historycznego". Oto dwaj aniołowie, w postaci podróżnych, nawiedzają Piasta, wołając go do wielkich przeznaczeń.

Cieni lepiankę Jawór wiekuisty,

— Tutaj jest dwór i lipa — prawie to samo.

A na nim bocian gniazdo swe zakłada

— Bociana niema... to drobny szczegół.

Gdzie wielkie mnóstwo ciężko szukać zgody.

Na głośnych sporach czas upływa drogi...

— Znowu jakby dzisiaj pisane!

Zastanawiały Apolinarego dalsze analogie między podaniem o Piaście, a jego własną przygodą. Został obrany prawie z Bożej łaski... Piast równie mętne musiał mieć zrazu pojęcie o rządzeniu kra jem, jak on, Apolinary, o swojem nowem dostojeństwie.

Najgorzej jednak wypadło porównanie między dwoma aniołami, a dwoma podróżnymi, którzy tu niedawno odprawiali zwiastowanie. Gdy zniknęli tamci, zapewnia Niemcewicz:

Słodki się zapach w powietrzu rozchodzi),

Jak woń fijołków po deszczu wilgotnym.

Urok zaś panów Kotulskiego i Hyca zmniej szał się w stosunku odwrotnym ich oddalania się od progów Apolinarego. Tutaj niedawno jeszcze byli kochani; gdy zacichł turkot ich bryczki — wydali się już dziwnymi; po upływie zaś godziny przedzierzgnęli się w zupełnie zagadkowe postacie.

— Dyabli ich wiedzą, co za jedni?!...

Nowy dygnitarz reasumował w pamięci szczegóły swej przygody... Zaszczycony został zaufaniem współziomków, ale jakichś współziomków, których przed sobą nie widział. Nie odnajdywał we wspomnieniach lubego gwaru wyborów, stugębnego krzyku braci szlachty: vivat pan Apoli nary! górą nasz Apolinary! — Wybrał go... jakiś nieznajomy komitet, no i — Gawłowski z Pawło wskim..

— Żeby przynajmniej ktoś trzeci... żeby tak pan Jan!... Oj, Janie, Janie! dlaczego cię niema przy tej robocie?

Z prawd kardynalnych, zasłyszanych od zwiastunów, utkwiła mu najmocniej w pamięci zasada obowiązującej solidarności Pan Apolinary nie łudził się, że po staropolsku taka solidarność nazywa się posłuszeństwem. Dobre i posłuszeństwo, ale komu?... Nie wiedział nawet dokładnie, kto zasiądzie, czy już zasiada w komitecie. Miał tylko jakieś uporczywe, choć nie dość jasne wrażenie, że ten komitet "wybrany z wybranych" istniał już dawno przed wyborami...

— Dylemat, dobrodzieje moi!

Tu na szczęście przypomniał sobie, że do Stowarzyszenia należą, oprócz Hyców i Kotulskich, ludzie inni, wielcy panowie, sławni mężowie, których o niewłaściwą machinacyę posądzić nie można. Ci zapewne są między kierownikami, a skoro zaś są tacy, solidarność staje się lżejszą i przyjemniejszą.

Ten wzgląd uspokoił znacznie obywatelskie sumienie pana Apolinarego.

Pierwszy zatem dzień swego niespodziewanego dostojeństwa dokończył Apolinary w dostatecznej równowadze i pogodzie ducha. Do poduszki przeczytał wszystkie otrzymane druki.

— Rzeczy piękne, wyborne, dobrodzieje moi. Któżby tego nie chciał, mój Boże!... Jak wy to tam przeprowadzicie — wasza głowa. Solidaryzuję się, solidaryzuję się rękami i nogami... A gdy kiedy zaświta lepsza przyszłość — niech-że wie potomność, że i ja... czem mogłem... rękami i nogami...

Tu pan Apolinary zasnął snem twardym, obywatelskim.

BK. POiHYKNE ?

DZIEŃ DRUGI.

Nie zdążył pan Apolinary oswoić się ze swym nowym charakterem reprezentacyjnym, nie zdążył jeszcze porozmawiać z panem Janem Rokszyckim (którego, jak na złość, znów jakaś sprawa robotników fabrycznych pognała aż za granicę), gdy kraj powołał uprawnionego przez wybory przedstawi ,cielą do Warszawy. Natychmiast! na drugi dzień po odebraniu wezwania obecność pana Budzisza w Warszawie na kawie (politycznej) u pana Gwiazdowskiego okazała się niezbędną. Tajemnica i solidarność!

— Niema rady — kraj woła. A no, poco czekać? Nadeszła pora rozwinięcia skrzydeł.

Nowy działacz przeciągnął ramiona, oczywiście nieupierzone, ale mimowolnie przy tym wykrzykniku nasuwające myśl o rozmiarach i kunsztownej budowie skrzydeł, które należałoby zastosować do tych ramion na wypadek, gdyby pan Apolinary istotnie gotował się do wzlotu.

Nie zwlekał zatem. Przywdział długi surdut, strój uroczysty, który nosił z wdziękiem zupełnie narodowym, bynajmniej nie angielskim. Pożegnał żonę Teklę zafrasowaną pośpiechem i tajemniczością wyjazdu; pożegnał syna Janka, baraszkującego oddawna w domu rodzicielskim z powodu bezrobocia szkół miejskich — i wyruszył na stacyę kolei żelaznej.

Tam spotkał oczekujących na pociąg Gawłowskiego i Pawłowskiego. Powitał ich uprzejmie, jako swych wyborców, zdatnych może i na przyszłość, ale gdy się dowiedział, że jadą do Warszawy, wezwani na kawę do pana Gwiazdowskiego, osowiał nieco, urażony pewną równoległością swych przeznaczeń do losu tych drobniejszych sąsiadów, dobrych ludzi, to prawda, ale do polityki — żal się Boże!

Hołdując jednak zasadzie solidarności zwyczajnej (w odróżnieniu od solidarności radykalnej, wynalezionej przez twórców Stowarzyszenia) usadowił się z sąsiadami w jednym przedziale wagonu i zajął tylko lepsze miejsce przy oknie, zwrócony twarzą do lokomotywy. Wyborcy nie myśleli nawet zazdrościć tego miejsca swemu elektowi.

— Jakżeż! panie delegacie! należy się z urzędu.

Ale chcieli go zato wybadać co do przedmiotu i celu zebrania, na które jechali pospołu,

3*

gdyż byli pod tym względem, krótko mówiąc, jak tabaka w rogu. Łaknęli zaś światła.

— Czy sąsiad-delegat znasz osobiście Gwiazdowskiego?

— Któżby go nie znał!

Oczywiście, ktokolwiek miał w ręku choć jeden rocznik polskiego pisma ilustrowanego, musiał znać lwią głowę naszego filozofa i matematyka, archeologa i poety, które to wszystkie charaktery skupiał w sobie, na podobieństwo Lionarda da Vinci lub Michała-Anioła, Joachim Sternstein-Gwiazdowski. Musiał znać choćby jeden wynalazek mistrza w dziedzinie nauk ścisłych lub oglądać przynajmniej w księgarniach liczne dzieła jego, cenione bardziej przez specyalistów, niż przez publiczność. Powinien był nawet słyszeć, że powstała już sprzeczka międzynarodowa o niemieckie lub polskie pochodzenie Sternsteina-Gwiazdowskiego, którą sam mistrz rozstrzygnął na korzyść naszą, drukując swe dzieła najprzód po polsku, z uszczerbkiem pieniężnym, a może też przeczuwając, że nigdzie na świecie nie będzie mu cieplej i sławniej, niż w Polsce. Lepiej obeznany z działalnością tego męża wiedziałby nadto, że Gwiazdowski zaniedbał ostatnimi czasy oczekiwaną swą pracę o drogach handlowych Greków i Rzymian przez ziemie słowiańskie, a przerzucił się do polityki bieżącej i w tej materyi ogłosił już kilka odezw, nacechowanych uniwersalnością. Z powodu zaś rzadkości i zapotrzebowania powag przez cały kraj uznawanych i, rzec można, symbolicznych, Gwiazdowskiego chwytali przemocą ludzie rozmai tych barw społecznych, potrząsając nim jak buńczukiem hetmańskim, lub używając go za zwornik sklepienny do neo-gotyckich pałaców budowanych na lodzie.

Pan Apolinary nie przestudyował jeszcze wszystkich arkanów polityki wewnętrznej. Był tylko przekonany o wyższości umysłu Gwiazdowskiego i o jego uzdolnieniu w każdym kierunku, nie wyłączając polityki. O machinacyach, niewinnych zresztą, wysuwania polskiego uczonego na czoło pionierskich robót różnego gatunku, słabo był powiadomiony. Gwiazdowskiego zaś nie znał osobiście. Dlatego też poprzestał na krótkiej odpowiedzi dyplomatycznej:

— Któżby go nie znał!

Jednak pomniejsi sąsiedzi, podróżujący z panem delegatem, radziby czegoś się dowiedzieli o zebraniu, na które jechali. Gawłowski, który o posiedzeniach miał niejakie pojęcie, zagadnął nieśmiało:

— A czy sąsiadowi niewiadomo, jaki tam będzie porządek dzienny?

Pan Apolinary uczuł potrzebę otoczenia się obłokiem.

— O porządku dziennym dowiemy się na miejscu. Będzie tam głównie jedna sprawa wielkiej doniosłości i pilnej potrzeby. Co do tych rzeczy obowiązuje nas wszystkich zasada absolutnej solidarności. Pamiętacie, dobrodzieje moi?

— A jakże! a jakże!

Pan Apolinary przejmował się już rolą i tonem wyższego chóru przedstawicielskiego. Tajemniczość zaś była mu tem bardziej na rękę, / że sam wiedział nie wiele więcej, niż to, co po / krótce ogłosił rodakom, dążącym do wspólnegocelu.

Otrzymał wprawdzie, razem z wezwaniem, jakąś kartę drukowaną — projekt nie projekt, odezwę nie odezwę?... Rzecz była tak pięknie i śmiało napisana, że przejęła zapałem czytelnika. Nareszcie coś napisanego z siłą i godnością! Ale do kogo? w jakim celu? — tego nie podejmował się rozstrzygnąć przed zasiągnięciem światła od kolegów centralnych. Pokazał więc tylko z daleka sąsiadom papier, dobyty z pugilaresu, potem zaś go schował, pomimo nalegań.

— Nie mogę, dobrodzieje kochani. Powierzono mi w zaufaniu. Ale ja nie wiem.... to jest: nie wiemy jeszcze, czy komitet czego nie zmieni w ostatniej chwili.

Rozmowa ograniczyła się zatem do zwykłej sąsiedzkiej o kłopotach i sperandach gospodar skich. Żywe ilustracye do tej prastarej gawędy mieniły się malowanym w pasy wachlarzem przed oknami wagonu. Mijały zielone i płowe łany zbóż,

radujących oczy urodzajem; przesuwały się mokre łąki z olszynką i smutne, jałowe karczunki; to błysnął folwark ocieniony, to znów szczątek starszego lasu. A słonce świeciło tak obiecująco nowym porostem starej ziemi, że, zdawało się, wyłoni z niej w tym roku, obfitym w zboża i wypadki, więcej, niż kiedykolwiek bogactwa i otuchy na przyszłość.

Podróż była niedługa. Pan Apolinary, usadowiony na najlepszym do obserwacyi posterunku, spostrzegł pierwszy na widnokręgu ciężką kurzawę, wiszącą nad wielkiem miastem, potem kominy, potem wieże warszawskie. Niecierpliwy dreszcz dojazdu udzielił się podróżnym, połączony tym razem z ciekawością, niepozbawioną obawy. Dzienniki bowiem pełne były sensacyjnych, choć nie krytycznych, wzmianek o bezrobociach, rozruchach i represyach.

Ogólnemu nastrojowi pierwszy dał wyraz Pawłowski, człek niepokaźny, chuderlawy i szczery:

— Dawno nie byłem... Czy już tam bezpiecznie w Warszawie?

Pan Apolinary, bardziej rycerskiego animuszu, uspakajał solennie słabnącego towarzysza:

— Ależ, dobrodzieju mój! Od czegóż my jesteśmy? Wszystko urządzone, wszystkie stronnictwa kojarzą się z nami. A co się nie skojarzyło dotąd, to przyjdzie, przyjdzie". Nie może być inaczej.

Dworzec kolejowy miał pozór jeszcze mniej gościnny, niż zazwyczaj. Panowała tu dzisiaj dziwna ospałość; nikt nie rzucił się do wagonu po ręczne manatki. Aż pan Apolinary, poznając tragarza, krzyknął niecierpliwie przez otwarte okno:

— A cóż u licha, Stanisławie, ruszycie się?l Obżarł się skurczybyk i przytomność stracił!

Stanisław ruszył się wprawdzie po kuferek, z nizkim ukłonem, ale miał minę mocno zafrasowaną.

— Jaśnie pan do "Saskiego"?

— A gdzieżby?

— Tylko, że dzisiaj trudno będzie... Doróżki nie przyjechały.

— Doróżki?! — cóż to u was Wielkanoc? czy co?

Stanisław blado się uśmiechnął:

— — He, he... proszę jaśnie pana. Kazali im znowu sztrajkować.

— Kto kazał?!

— Ich tam jakieś "naczalstwo".

— A niech ich... — chciał przekląć pan Apolinary, ale się pomiarkował, zwłaszcza, że na peronie stał, nieruchomy jak posąg, żandarm kolejowy, a około pociągu kręciło się kilka postaci odartych, głodnych i zuchwałych, należących może także do jakiejś władzy wykonawczej.

Nie było innej rady, jak wziąć kuferki do rąk i taki niepyszny czynić ingres piechotą do "urządzonej" Warszawy.

Klnąc i sapiąc postępował objuczony pan Apolinary. Obok szedł Gawłowski z niemą rezygnacyą, Pawłowski zaś winszował sobie ustawicznie, że nie uległ namowom żony, która mu radziła | wziąć w podróż większy kufer na pomieszczenie sprawunków. Byłaby z tem robota, no, no!

— A dajże sąsiad pokój z większym kufrem, skoro dźwigasz mniejszy! I z tymi dość biedy — oburknął się pan Apolinary.

Dopiero o dobre pół wiorsty od dworca wynurzyła się z bocznej ulicy krzywa dorożka jeI dnokonna, powożona przez woźnicę bez liberyi.

Trzej podróżni niemal przemocą opanowali wehikuł i usadowili się w nim ze względną wygodą I na przejazd do hotelu. Po drodze spotkali zaledwie kilka wozów, bryczkę pocztową i parę jeszcze nędznych furmanek typu dorożek, ale bez oznak służby publicznej. Większa część sklepów i mieszkań parterowych miała zamknięte drzwi i okiennice. Po chodnikach włóczyły się kupy złowrogie oberwańców i niedorostków; środkiem zaś ulic i podzwaniały niepokojąco podkowy konnych paI troli. Dopiero śródmieście okazało się weselszem,

choć nadzwyczaj mało ruchliwem. I zniżone słońce świeciło spokojniej nad okazalszym grodem, I dodając otuchy.

I Pan Budzisz spojrzał na towarzyszów: Gawłowski był ponury, a Pawłowski po prostu zielony od strachu. I sam pan delegat nie mógł powściągnąć głośnego westchnienia:

— Dużo jeszcze, dużo jest do roboty w polityce wewnętrznej!

Zaraz po przyjeździe do hotelu dowiedział się pan Apolinary nietylko o adresie Gwiazdowskiego, ale i o miejscu schadzki głównych stowarzyszonych (delegatów) na śniadanie, dla narady wstępnej. Nie potrzebował pytać, zastał okólnik pod swoim adresem. Mocno go to uradowało.

— Jest wprawdzie trochę jeszcze nieporządku w społeczeństwie, ale "nasi" jak się zwijają, jak pamiętają o wszystkiem! ho, ho! co za organizacya!

Długo nie mógł zasnąć. Układał w myśli różne przemowy: jedne na jutro, do rodaków, którym okazać należało, że pochodzi się, dobrodzieju mój, z rasy nietylko rycerskiej, lecz i parlamentarnej. Drugie szkicował trudniej, w języku państwowym, na wypadek gdyby doświadczone już zaufanie współziomków powołać go miało do Wiel kiej Rady. Wszystko być może. Z językiem państwowym był nieźle obeznany: niejedną już napisał własnoręcznie "bumagę" do powiatu; raz nawet upił się w klubie oficerskim i przez całą noc rozmawiał z oficerami, aż grzmiało. Roił, kombinował, a w półśnie składało się wszystko łatwiej: obejmował całokształty, ogarniał nieprzejrzane widnokręgi. Nareszcie zasnął tak twardo nad ranem, że omal nie przespał godziny, wyznaczonej na śniadanie.

Zerwał się, ubrał w uroczysty surdut i poszedł nawet do fryzyera, aby kunsztownie ułożyć przerzedzone włosy. Przedstawiciel winien dbać i o postać zewnętrzną, której okazałość niepoślednim jest czynnikiem przy działaniu na tłumy. Apolinary zaś coraz wyraźniejsze miał przeczucie, że pisano mu w przyszłości — działać na tłumy.

W osobnej, zamkniętej dla niepowołanych, sali restauracyjnej zebrało się już liczne grono przedstawicieli. Twarze poważne, nader rozmaite; długie, czarne, jednostajne chomąta społeczne. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że ci panowie jedzą i piją; na drugi — wzrok najmniej postrzegawczy stwierdziłby, że zasiada tu starszyzna i radzi. Gdy kto nawet rozstrzygał proste pytanie: "barszcz albo konsoma?" — widać było, że nie odzywa się zwyczajny gość restauracyjny, lecz personat, żywiący się nietylko Chlebem.

Mniemał Cyneasz królów w majestacie,

Kiedy na rzymskie patrzał senatory.

Twój to jest obraz, zacny delegacie,

Wasz, bakałarze kraju, redaktory...

Niema już panegirystów! Trzeba sięgać aż do Krasickiego i cytaty przerabiać dla potrzeb chwili obecnej!

Gdy wszedł pan Apolinary, nieco spóźniony i rzucił okiem po sali, ogarnęła go chwilowa bezradność, gdzie usiąść, do jakiego stołu, do jakiej grupy się przyłączyć? Poznawał kilka twarzy, ale każda była odęta taką uroczystością, że ani przystąp ze zwykłem powitaniem: "jakże się miewasz! Kopę lat!..." Pan Apolinary poczuł gorąco w karku i za uszami; stał i gładził czuprynę, psując nieo patrznie świeże dzieło fryzyera. Wtem z gęsto zwartej kupy głów podłysiałych podniosła się ujmująca, choć bolesna pcstać pana Kotulskiego i podążyła ku nowoprzybyłemu delegatowi. Ujął Igo za ręce, spojrzał mu głęboko w oczy, jakby lchciał wyrazić:

\ — Ten ci jest syn mój najmilszy, w którym sobie upodobałem.

W istocie zaś przedstawił delegata Budzisza cyrkularnie i posadził go przy stole, w promieniu swojej wymowy.

Pan Apolinary miał wenę: znalazł się obok dawnego znajomego, pana Zimnickiego, delegata z sąsiedniego powiatu. Było to już pewnem oparciem. A że dojrzał w ręku przeważnej liczby bie siadników papier jednobrzmiący z otrzymanym wczoraj na wsi, dobył poważnie swój egzemplarz z pugilaresu i rozłożył przed sobą na próżnym talerzu. Tak się zapamiętał w odczytywaniu, że aż Zimnicki trącił go:

— Jadłeś już kolega śniadanie?

— A prawda — nie. Dajcie mi tam cokolwiek.

Zwrócił się do sterczącej nieopodal postaci,

ale zauważywszy, że nosi długi surdut, strój przez służbę restauracyjną nieużywany, mniemał, że się omylił.

— Przepraszam... kolegę. Szukam służącego.

Pan Kotulski uśmiechnął się bez ironii, owszem przychylnie, i wytłómaczył:

— Służbę mamy dzisiaj inną, zaufaną. A śniadanie zamówiliśmy jedno dla wszystkich: bigos po polsku — bifsztyk po angielsku. Menu parlamentarne. Czy dobrze?

— Wszystko mi jedno — odrzekł pan Budzisz.

A w duchu pomyślał:

— Co za organizacya!

Nie poznawano pana Apolinarego. On, który do niedawna uchodził za smakosza, wybierał długo zakąski po wódce, lubił rozprawiać o podsmażaniu i sosikach, określał temperaturę piwa i t. d. Teraz — zapomniał nawet o wódce, zbywał paru słowami kwestyę śniadania dla wyższych celów społecznych. Urósł istotnie na służbie publicznej.

Pan Kotulski był już w połowie swej przemowy przygotowawczej do wielkiej akcyi, którą za parę godzin mieli obecni sankcyonować solidarnie swymi podpisami w mieszkaniu Gwiazdowskiego. Zrazu pan Apolinary nie mógł nic zrozumieć.

— Ten program sformułować już dzisiaj, a jego artykuły postawić jako niewzruszone narodowe Credo jest sprawą najpilniejszą, podwaliną całej budowy przyszłości.

— A jeżeli nie będzie kongresu? — zagadnął jakiś niewierny, może tylko niedouczony Tomasz.

— Ze wszelkich konjunktur i wiadomości zdaje się wynikać, że taki kongres musi przyjść do skutku. A wtedy nasi przedstawiciele na kongresie — jacykolwiekby byli — będą mieli zasadę operacyjną niewzruszoną, bo zbudowaną na zdaniu całego społeczeństwa, wyrażonem przez akt, który dzisiaj mamy podpisać.

— Tak, to prawda. Jeżeli jednak wypadki historyczne, od nas wcale niezależne, inaczej się rozwiną, niż to przewidujemy, jeżeli nie będzie kongresu pacyfikacyjnego, naco my dzisiaj formułujemy i ogłaszamy program? — oponował uporczywie wyżej wspomniany Tomasz.

— 1 w takim nawet wypadku akt dzisiejszy pozostanie dokumentem najwyższej doniosłości; co mówię? — czynem politycznym najwyższej ceny. Essencya naszych zbiorowych pragnień, sformułowana przez wybrańców narodu, złożona zostanie do jednej z naszych skarbnic duchowych i stamtąd promieniować będzie naszemu i przyszłym pokoleniom. Jako autentycznego źródła światła użyć jej będzie mocen każdy prawy przedstawiciel narodu, na wszelką okazyę, kongres czy nie kongres, na jasną czy na chmurną przyszłość.

Pan Kotulski mówił z niezwykłym ferworem: zdawał się bronić swego ukochanego, najbardziej rodzonego pomysłu.

A pan Budzisz zwrócił się cicho do sąsiada Zimnickiego:

— Ale jaki kongres? — bo nie słyszałem od początku.

— Ma być podobno kongres europejski po ukończeniu wojny. Zdaje się, że znowu w Wiedniu.

Pan Apolinary oniemiał.

Więc ten papierek, który nosił w kieszeni, jest programem na kongres europejski??... Dokąd my się wznosimy! Dokąd on sam, Apolinary, dolata, niesiony przez potężne Stowarzyszenie!... To nie faramuszki — kongres!

Gwar w sali się wzmagał, bo i od innych stołów dolatywały podniecone dyskusyą głosy:

— Poco się wyrywać z programem? Wiedzmy, czego pragniemy, a mówmy to tylko, co na razie potrzebne — mówił jeden.

— Program źle sformułowany. Do jednego użytku za mało, do drugiego za wiele — przekładał drugi.

— A cóżbyś pan zmienił? pytał trzeci.

— Toby trzeba przedyskutować regularnie.

— Przepraszam! — zawołał pan Kotulski, powstając. — O redakcyi aktu niema dyskusyi. Redagował go komitet po długim i mozolnym namyśle. Obowiązująca u nas zasada absolutnej solidarności z działaniami komitetu pozostawia jedną tylko alternatywę: akt podpisać lub nie podpisać.

— To chyba dyktatura, a nie solidarność?! — zawołał porywczo jeden pan żółciowy, który dotychczas gryzł nerwowo kromkę chleba, po śniadaniu, czując potrzebę gryzienia.

Wtem z rogu sali ozwał się potężny głos trybuna. Pan Hyc, na czele kilkunastu włościan w kapotach odświętnych, wszedł właśnie na zebranie.

— Panowie! — zagrzmiał. — Pierwszy akt siły, pierwszy błysk jasnej myśli narodowej, trafiłby jeszcze między nami na zamglone pojęcia, na kunktatorskie ociąganie się — ba — nawet na veto, podane w ohydę pokoleń? Nie wierzę temu. Nie, panowie. Zrzeszyliśmy się nie dla pustych rozpraw, lecz dla sprawnej oryentacyi w tytanicznym pędzie wypadków, dla szybkiego, zbiorowego czynu. Wola narodu jest w nas i z nami!

Ozwały się oklaski i wołania: brawo! ten to prawi! Wszystkie nieme dotychczas oblicza ożyły, a była ich przeważna liczba. Oblicza zaś oponentów zbladły i wykrzywiły się. Mówca nie skłonił głowy przed aprobacyą ogółu, służył bowiem sprawie, nie ludziom. Tak zakończył:

— Zrzeszony, zsolidaryzowany w osobach swych wybrańców naród uchwalił akt, który niebawem podpiszemy. Nie ociągajmy się. Dostojny mistrz oczekuje na nas. Jego to dłoni sądzono dzisiaj policzyć głowy wiernych synów tej ziemi!

Ruszono z miejsc tłumnie. Nawet niewierny Tomasz, skruszony płomienistem przemówieniem o solidarności, abdykował i okazał gotowość pójść za kupą. Tylko ów pan żółciowy powstał i poprosił o głos:

— Pozwalam sobie tuszyć, żem wiernym i starszym od wielu synem tej ziemi, a jednak głowy mojej nikt nie nagnie do takiej lub owakiej akcyi, póki ta głowa do tejże akcyi przez namysł i sumienie własne nie zostanie przekonana. Widzę, że spieszno panom, aż nadto. Nie wdaję się więc w roztrząsanie potrzeby i stosowności proponowanego aktu. Oświadczam się tylko stanowczo przeciwko ryczałtowemu głosowaniu przez tak lub nie w materyach więcej niż wątpliwych. Z tej wychodząc zasady, rzeczonego aktu nie podpiszę.

Skłonił się lekko i pierwszy opuścił salę. Za nim wyniosło się chyłkiem kilku cichych stronników.

Pan Hyc pokiwał wymownie głową:

— Muszą być i tacy!

W ogólnym gwarze mało kto zwrócił uwagę na pana Apolinarego. A przecież godzien był podziwu. Skoczywszy pierwszy do drzwi, wzniósł prawicę, w której kurczowo zaciśniętych palcach zdawał się trzymać drzewiec idealnego sztandaru i wołał głosem nieswoim:

— Za mną, panowie bracia! Kraj ma oczy na nas zwrócone! kraj nas powołuje! niech żyje so lidarność!

Ale pan Kotulski dopadł do drzwi jeszcze zamkniętych i jął moderować zapały:

— Panowie! panowie! spokojnie... Czasy są przejściowe i nic jeszcze się nie dokonało. Nie narażajmy osób naszych, ani osoby mistrza. Bez processyi, panowie! Udajmy się do mieszkania Gwiazdowskiego pojedynczo, najwyżej parami. Wszak tam już tylko chodzi o podpisy... A więc rozerwanym szeregiem, różnemi ulicami...

Tak studził zbytni ferwor pan Kotulski i znalazł posłuch u zgromadzonych.

Pan Apolinary, czując szum w głowie, niby po libacyach, poszedł samotny przez ulice, sapiąc \i rojąc podniośle. W tem usposobieniu doszedł do mieszkania Gwiazdowskiego.

Jakże opisać stan duszy pana Apolinarego, gdy po parugodzinnem czytaniu i podpisywaniu, opu szczał progi dostojnego mistrza, utwierdzony w przekonaniach, uskrzydlony do działań?...

Wspominał.

W pokojach dużo ksiąg, parę portretów. Meble proste, tyle tylko, ile potrzeba dla pomieszczenia dużej biblioteki i dużej osoby mistrza. ...Tłum był ogromny. Oprócz delegatów kilkaset osób stowarzyszonych. Przyciszone głosy zsolidaryzowanego ostatecznie grona, i miernie podniesiony głos kolegi Kotulskiego, który wykładał znaczenie aktu młodszej braci (nie delegatom). Mówił chyba przez cały czas?... tak — Apolinary nie przypominał so bie ani chwili bez szmeru tej nieustającej retorycznej fontanny... Mąż pełen poświęcenia! A podpisywanie aktu szło ciągle swoim porządkiem. Najprzód my, wtajemniczeni: potem nowoprzekonani, jeden za drugim, lub gromadkami. Coraz to kogoś ruszyło do aktu... I tak do końca. Akt spisany na pięknym papierze, może na pergaminie?... Nic dziwnego, skoro ma pójść, jak ten mówi, do jakiegoś muzeum. I on tam pośród nich, Apolinary Budzisz... Będzie oglądał kiedyś mój Janek, a może i prawnuki?...

— A Gwiazdowski! co za powaga i spokój! Nie słyszałem wprawdzie jego głosu. Może był zmęczony? Mówią, że gdy raz spojrzy uważnie na kogo, zna na wylot jego myśli. Taki człowiek!

Przypomniał jednak pan Apolinary, że i na ze braniu i w podpisach brakło niektórych znacznych osób, nawet z góry zapowiedzianych.

— Nic to — pomyślał — przyłączą się później.

Gdy wchodził już do hotelu, przerwała mu nastrój pospolitsza rzeczywistość, a zwłaszcza wesoła napaść Gawłowskiego z Pawłowskim. Obaj sąsiedzi, podpisani na akcie, przeniknięci do szpiku zasadami Stowarzyszenia, w podniesionej temperaturze duchowej, wydali się panu Apolinaremu niesmacznymi. Proponowali nadto swemu delegatowi, aby wieczorek razem spędzić — i zacierali rozkosznie ręce.

— Nie mogę, dobrodzieje moi. Jestem wieczorem u pana Kotulskiego. Narada specyalna dla delegatów.

Dał odprawę zbytniej poufałości i wzbił się tymczasem na piętro hotelowe.

W istocie pan Apolinary był zaproszony na wieczór do pana Kotulskiego i cieszył się tą perspektywą, mając nadzieję otrzymać poufne instrukcye, może posiąść jakieś niewyjawione dotychczas tajemnice? Spodziewał się też uporządkować sobie w świadomości rozmaite, a tak olbrzymie cele Stowarzyszenia, że głowa po prostu pękała od ich różnolitego ogromu. Przed kilku dniami — praca kulturalna. Wkrótce potem ambitna ponęta Wielkiej Rady. Dzisiaj — kongres! Masz babo redutę!

Niezupełne, chociaż cenne, otrzymał objaśnienia od pana Kotulskiego, który w tym dniu pamiętnym mówił przez dwanaście godzin z rzędu, od południa do północy — i nie ochrypł.

Z objaśnień tego, "co już uczyniliśmy", zapamiętał pan Apolinary następujące punkty wytyczne:

1. Zrzeszyliśmy cały niemal naród. Mamy ko mitet.

2. Ustanowiliśmy zasadę bezwzględnej solidarności z komitetem.

3. Stworzyliśmy społeczeństwo gotowe w jednym dniu dokonać czynów najtrudniejszych, na zawołanie komitetu.

4. Jaskrawym tego dowodem, że sformułowa liśmy dzisiaj trwale ideały nasze, na wszelki wypadek, tymczasem zaś do użytku komitetu.

5. Możemy nadal sterować sprawami krajowemi, wywoływać wszelkie pożądane przewroty w społeczeństwie — za pomocą komitetu.

— Ale delegat, albo i prosty stowarzyszony co ma czynić u siebie i od siebie? — bardzo roztropnie badał pan Apolinary.

Odpowiedź nie mogła być kategoryczna.

— Jeszcze kojarzyć, jeszcze zgarniać maruderów do wspólnego sztandaru, jeszcze bardziej uświadamiać niechętnych i maluczkich co do konieczności zrzeszenia się...

— A co do tych... wyborów do Wielkiej Rady?

— Co do akcyi wyborczej i kandydatur komitet ogłosi wkrótce dokładny okólnik.

— Dobrze — pomyślał pan Apolinary — więc na to trzeba poczekać. A szkoda! bo to zajmujące.

Głośno zaś zapytał:

— Cóż ja mam naprzykład robić po przyjeździe do domu?

— Działać w duchu Stowarzyszenia. Jak zaś? —

to pozostawione jest waszej inicyatywie. Jeździć, zjednywać, notować objawy i postępy... Możesz pan wreszcie budować szkołę, ochronę, szpital...

— To wiem, to mogę i bez Stowarzyszenia. Rokszycki dość się tego nabudował, a przecie do nas nie należy.

— Można robić wszystko — dokończył Kotulski — byle w duchu naszym.

Taka instrukcya nie zupełnie zadowoliła pana Apolinarego. Czuł zwłaszcza dotkliwie opadnięcie poziomu swojej działalności za powrotem na wieś. Dzisiaj podpisał program na kongres mocarstw — dzisiaj żył. Ale jutro?... Nawet wyborami do Wielkiej Rady zajmować mu się nie wolno, aż do wydania bliższych wskazówek... Pozostaje tylko praca kulturalna, to, od czego się niby rozpoczęło... Praca kulturalna?... to dla drobniejszych ludzi.

Pan Apolinary skrzywił się nieznacznie i spochmurniał, jak zasłużony już na wojnie pułkownik, gdy mu powierzą dowództwo załogi pomniejszej mieściny.

Pan Kotulski zauważył może ten czasowy odlot "naszego ducha" od istoty duchowej nowego delegata, więc przy pożegnaniu dodał takiego bodźca:

— Nie zapominajmy, że okazana teraz miara gorliwości obywatelskiej da normę przyszłych kandydatur poselskich i innych.

Pan Apolinary rozwinął znowu skrzydła — i pojechał do domu. Dłuższy pobyt w Warszawie nie był nawet delegatom zalecony przez komitet, ze względu na niedostateczne jeszcze "urządzenie" miasta, oraz z powodu, że po użyciu siły kilkuset koni do zatoczenia takiej machiny, jak akt dzisiejszy, siła pociągowa obywatelska pozostawała na razie bez przeznaczenia. Doradzono więc, zwłaszcza wieśniakom, powracać do siebie na trawę.

DZIEŃ TRZECI.

Nikt nie zaprzeczy, że praca kulturalna wygodna, bez wysiłków nieprzyjemnych, bez nadmiernego nakładu pomysłów i pieniędzy, jest funkcyą obywatelską, pełną wewnętrznej słodyczy. Z tych względów lepiej ją sprawować na wsi, niż w mieście; w lecie, a nie w zimie; nie w zamkniętych biurach i gabinetach, lecz na świeżem powietrzu. Działanie na lud, połączone z przechadzką po wsi, w jakiś wieczór świąteczny, pośród wyszywanych sukman mężczyzn i sznurówek dziewczyn, dyszących świeżością grzędy i polnego kwiecia — jest zajęciem niemal idyllicznem. Działanie na współobywateli, zasadzające się na objeżdzie sąsiedzkim, w wygodnym koczu i przy sprzyjającej pogodzie — jest również zabawą obywatelską pełną podniosłych wzruszeń.

Tę ostatnią formę pracy kulturalnej, obrał sobie po namyśle pan Apolinary.

Po przyj eździe z Warszawy i ochłonięciu z upojenia wielką polityką, ujrzał się bowiem pan delegat zmuszonym do osobistego wyboru jakiegoś działania w duchu Stowarzyszenia, wobec luźno przez komitet naszkicowanej dyrektywy.

— Skojarzę resztę mego powiatu, niech ich kule biją! — postanowił sobie i niebawem rozpo czął swą missyę.

O takiej missyi miał przynajmniej niejakie wyobrażenie ze świeżego przykładu, doświadczonego na własnej osobie; pamiętał sporo zdań wytycznych, poznał niektóre sposoby i obroty apostolskie; był też napojony gorliwością prozelity, zaczerpniętą z centralnych źródeł warszawskich. Trudności jednak przewidywał nie małe. Pierwsza — to niewiadomość listy imiennej stowarzyszonych.

— Ogarniamy już prawie kraj cały... ba! tak się to mówi, ale ja wiem napewno dopiero o Gawłowskim i Pawłowskim w moim powiecie. Pan Jan nie należy... o innych nie mam wyobrażenia.

Następującą więc wykoncypował taktykę. Pojedzie do znaczniejszych sąsiadów i z rozpoczęcia rozmowy wymiarkuje, czy sąsiad jest lub nie jest stowarzyszony. W pierwszym wypadku podzieli się z nim wrażeniami z Warszawy (akcya utwierdzająca w wierze, uczta wiernych, — agape); w drugim — postara się pozyskać nowego adepta (akcya apostolska właściwa). Przysporzenie kilku członków będzie zasługą, która nie omieszka ściągnąć oczu kraju na gorliwego delegata, a że kraj miał już poprzednio oczy na niego zwrócone,

obecnie... No, zobaczymy listę kandydatów do Wielkiej Rady.

Pośpiesznie załatwił najpilniejsze sprawy domowe. Gospodarstwo, spoczywające już od roku w ręku ekonoma, szło jak młocarnia dawno nieregulowana, z podrygami i kołataniem. Nie było czasu dojrzeć i naprawić. Trudno — służba publicznal Urodzaj tegoroczny powetuje niedokładności dozoru. — Ale były i inne pilne sprawy domowe.

Przed tygodniem przyjechał nauczyciel do Janka, pan Demel, młodzieniec zaledwie pełnoletni, a już wielce uczony. Cała rodzina oczekiwała z upragnieniem tego przyjazdu, bo Janek opuściwszy z konieczności piątą klasę gimnazyalną, kształcił się już od pół roku samodzielnie w domu rodzicielskim, jak Bóg dał. Z początku wziął się żarliwie do nauki z nowych podręczników, ale, przywykły do feruły szkolnej, nie mógł sobie dać rady bez nauczyciela, coraz bardziej zniechęcał się; wreszcie począł tęsknić nawet za tą szkołą, którą skądinąd krytykował — za nauką obowiązkową i wspartą żywem słowem, za emulacyą koleżeńską. Coraz mniej pracował i nudził się na wsi. W osobie pana Demla chciał znaleźć teraz kierownika i towarzysza, przyjął go z dziecięcym zapałem. Ale pan Demel nie bardzo okazał się przystępnym dla serdecznej poufałości, zamykał się raczej w swym charakterze profesorskim. Wymówił też sobie solennie pół dnia wolnego na osobiste, samotne studya.

Pan Apolinary uznawał potrzebę bliższego wniknięcia w metodę pana Demla oraz objawienia mu życzeń i wskazówek co do wychowania Janka. Ale nie łatwa była ta sprawa, bo pan Demel nosił w swej głowie filozofa, pokrytej rudymi włosami, taki arsenał nomenklatur imponujący, że pan Apolinary, będąc ze starej szkoły i raczej praktykiem, niż teoretykiem, bał się zapuszczać z młodym uczonym w rozmowy ściśle naukowe. Przytem mało miał czasu wolnego od zajęć publicznych, rozkrzewiających się coraz szerzej. Tymczasowo zdał więc troskę inspekcyi nad wychowaniem Janka na żonę swą, której ufał.

— Tekluniu — mówił przed wyjazdem — musisz teraz w dwójnasób czuwać nad domem. Demla mi przeniknij — rozumiesz? czy on czasem nie jest z tych, co to w Boga nie wierzą, a od dyabła nauczyli się socyologii, Darwina i różnych tam... rozumiesz?

Pani Tekla odpowiedziała, zafrasowana:

— Mam oko na wszystko, ale co do nauk trudno mi sprawdzić. Tylko już wiem, że pan Demel nie chce jeździć z nami do kościoła.

— Patrzcie go — filozof... Ale religię wymówiłem sobie: Demel o religii nie ma gadać dziecku ani dudu. I przecie Janek ma już wpojone zasady? co? Chłopak przecie bogobojny?

— Nawet pobożny. Tylko z tą nową nauką...? Najlepiej sam go zawołaj i zapytaj, czego się uczy.

Natychmiast to uczyniono.

— Od czego zaczęliście lekcye z panem Demlem, mój chłopcze?

— Od fizyologii, proszę tatki, i od pochodzenia człowieka.

Pan Apolinary zaperzył się. Jest! — pomyślał — wjechał mu już do głowy Darwin z małpą!

— Więc niby od kogoż to mamy pochodzić, ja i ty, naprzykład?

— Ja pochodzę od tatki, tatko od swego ojca i tak dalej. Ale wszyscy my pochodzimy od protoplasmy.

— Masz tobie! — trzepnął się po udach pan Apolinary i zwrócił się z niemem pożałowaniem do żony.

Znowu rzekł do syna:

— A glina gdzie? Zapomniałeś, że Pan Bóg ulepił pierwszego człowieka z gliny?

— Glina może się dzisiaj nazywać protoplasmą — odparł roztropny Janek.

— A! to co innego... tak mi więc gadaj! Kataplazma czy protoplazma — to wolno. Tylko mi nie zapomnij, synku, o religii ojców twych i twojej. Jednego cię mamy, nie uczynisz nam wstydu.

Przygarnął syna, potem pocałowała go matka,

i na tem rozrzewnieniu poprzestano tymczasem dla zabezpieczenia chłopca od błędów nowej nauki. Gdy małżeństwo pozostało sam na sam, rzekł Apolinary do żony:

— Poczciwe nasze chłopczysko; nie da się tak łatwo na ich wiarę przekabacić. Ale zawsze, Tekluniu, miej oko na Demla, bo ja... muszę wyjechać. Kraj woła.

— Cóż robić! muszę sama... Janek mi zresztą powtarza wszystko. Dzisiaj mi koniecznie chciał pokazać abemy.

— Abemy? co za licho?

— Jakieś maleńkie stworzonka. Patrzą na nie przez mikroskop. Ale naco to potrzebne, nie wiem.

— Może do egzaminów? — rzekł Apolinary — teraz egzamina trudne, Tekluniu, nie masz pojęcia. Niech się zresztą bawią mikroskopem; chłopcu mniej łatwo co innego przyjdzie do głowy. Bo to rok szesnasty, krew nie woda...

Pani Tekla głos zniżyła i dała dowód, że już dawno pomyślała o niebezpieczeństwie:

— Powyganiałam z domu i z kuchni wszystkie do ludzi podobne. Chybaby najemna jaka się zdarzyła?... W domu z kobiet jest tylko Justynowa.

Pan Apolinary zwykł był dworować sobie ze starej klucznicy — i teraz nie ominął sposobności:

— O tej sylfidzie toby już chyba dyabeł w usposobieniu nie pomyślał.

— Nie śmiej się, mój drogi. Justynowa nasza najwierniejsza; może się nawet przydać do wywiadów.

— Ma się rozumieć. A Janka niech Bóg ustrzeże jak najdłużej!

Nie było czasu na dłuższe omówienie wszystkich spraw domowych wobec naglącej potrzeby wyjazdu pana Apolinarego do sąsiadów, w sprawie Stowarzyszenia.

W pachnącym pyle wiejskiej bocznej drogi toczył się cicho kocz pana Apolinarego, zaprzężony czwórką "rozjazdową". Zwalniał czasem biegu i dawał elastycznego nurka w większym jakimś wyboju, pozostałym z wiosennych roztopów, gdyż uważny woźnica powoził umiejętnie, wiedząc, że pan dziedzic nie lubi nagłych podskoków po obiedzie. To znowu opieka Boża, objawiająca się w cu downej tego roku pogodzie, wygładziła, bez udziału rąk ludzkich, polną drożynę na rozciągłości staj kilkunastu i kocz sunął równo, sennie, łaskotany po skrzydłach przez nachylone ku drodze kłosy dojrzewającego żyta. Urągając wszelkim teoryom o kosztownych nasypach, droga ciągnęła się ka pryśnym szlakiem wklęsłym, miejscami tak wązka, że spotykające się furmanki musiały jednym bokiem wdrapywać się na przeciwległe brzegi drożnego łożyska, skłaniając się ku sobie dośrodkowo, niby dla wymiany utyskiwań nad niedostatkami komunikacyi lądowych; to znowu tak szeroko rozlana, że pozostawiała woźnicy istne pole do wyboru: czy na prawo zagrzęznąć? czy na lewo złamać dyszel? Ale suchy wiatr i słońce, urzędnicy Opatrzności, pomimo tylu innych zachodów, naprawili nadetatowo i drogi do tego stopnia, że pan Apolinary jechał bezpiecznie, ufając roztropnemu sternikowi, i nie myślał wcale o sprawie drogowej. Myślał owszem o pracy kulturalnej.

I symbolicznym wydawał się ten poważny rydwan, falujący postępowo przez kraj świeżością swą malowniczy. W rydwanie — biała opończa oblekająca, niby "toga praetexta", krzepką postać pana delegata. W panu delegacie — przyszłość i ostoja kultury tego kraju...

Delegat Anglik, gdyby się cudem znalazł na tej drodze i był przejęty celami kulturalnego Stowarzyszenia, roiłby o tym samym kraju za lat parę przeciętym dobrą żwirową drogą drugiej klasy, obsadzoną drzewami owocowemi; wywołałby na tych mokrych łąkach fabryczkę prasowanego torfu; a za lat dziesięć, dwadzieścia — wioska widniejąca za łąkami jak rząd stogów zapadłych i zatęchłych, śmiałaby się do słońca szeregiem bielonych murów, czerwonych dachów pośród świeżej zieleni; widać byłoby aż stąd pokaźniejsze gmachy gminne: szkołę, szpital, klub wiejski, i na placu środkowym budynek ozdobny, noszący na froncie wielki napis: "the Commune of Biadaczka".

Ale pan Apolinary, ukołysany wielkim snem o Stowarzyszeniu, ogarniającem kraj cały od skrajnych delegatów zachodnich aż do skrajnych wschodnich, spał solennie w falującym koczu na poobiedni odpoczynek działacza.

Niezwykłe szarpnięcie powozu i złowrogi krzyk: wio! wio! nuże, Łysa! — zbudziły Apolinarego do nieprzyjemnej rzeczywistości. Okiem starego praktyka opanował sytuacyę: powóz wjechał na torfową, grzązką łąkę, po której zielonem tle czarna pręga znaczyła wprawdzie tradycyę drogi, ale była to właściwie ta sama łąka, w tym pasie rozjeżdżona. Pan Apolinary milczał, aż powóz wydostał się na twardszą powierzchnię i wtedy dopiero wytoczył proces woźnicy:

— Gdzieżeś do licha polazł, skurczybyku?! nie znasz drogi naokoło przez starą Biadaczkę, co?

Skurczybyk, z imienia Kazimierz, niezadowolony z własnego pomysłu skrócenia drogi, jak również zachwiany w swej reputacyi biegłego topografa okolicy, odpowiedział opryskliwie:

— Ktoby jej tam nie znał, cholery... dwie wiorsty objazdu po próżnicy i most zepsuty na Mieninie. A tędy jeździliśmy w lecie, jak człek zapamięta. Tylko teraz pewnikiem zastawiły juchy sę|uzę we młynie, to łąka rozmaka jak żur, cholera.

Pan Apolinary uznał trafność wywodów Kazimierza, dla którego umiejętności miał poszanowanie, pomruczał tylko: "no, no, jedźmy już" — ! zamilkł. A stary famulus, ujęty wyrozumiałością dziedzica, odwrócił do niego twarz wypogodzoną już, oprawną w uczernione klamry bujnego zarostu i, wskazując biczyskiem na lipy poza wsią wyrastające na widnokręgu, odezwał się dworsko:

— Tędy droga na kuźnię, a potem już sucha droga aż do pałacu. Trzy wiorsty bliżej, proszę jaśnie pana.

Dojazd do "pałacu" pana Adama Pruszczyńskiego, właściciela iundum Biadaczki, przedstawiał, oprócz niektórych przyrodzonych przeszkód drogowych, pewne jeszcze trudności oryentacyjne. Wśród pól sterczały kawałki starych alei lipowych, powstających bez powodu i nie prowadzących nigdzie. Znać było przedwiekowy czyjś zamiar postawienia Biadaczki na stopie prawdziwie pańskiej rezydencyi. Śmierć, czy odmiany fortuny, pohamowały te zamiary. Zakrój zaś okólnika i domu mieszkalnego był mniej okazały. Nadto, mury były odrapane, niektóre wątpliwegoj>ionu, a dachy wcale przemakalneTWidać, że władca starożytny, nosząc się z wizyą wspaniałej Biadaczki, zaczął od alei. Ale obecni właściciele zapewne klepali zwykłą biedę.

— Tę oborę pewno wiatr przewróci przed zimą; nie to, co nasza — odezwał się pan Apolinary do woźnicy.

ON P0L1TY02NE l.

— Ii, proszę jaśnie pana, przed zimą krowy żydzi wyprowadzą, wtedy i obora na nic. Wiadomo, że nasza — co innego.

Pan i sługa nie mieli złudzeń co do dobrobytu sąsiada; tem cenniejszym wydał im się ich własny dobrobyt.

Jednym urywkiem alei trafili wreszcie podróżni do pałacu, tak bardzo zaniedbanego, że aż kilka okien było zabitych deskami.

Niebawem spotkały się w sieni dwie pobratymcze postacie, bardzo jednak różne z pozoru, i rozległo się tradycyjne, podwójne cmoknięcie w powietrzu, krzyżową sztuką.

— Chwałaż Bogu! nasz brat, a nie komornik — zawołał pan Adam, dając przystęp promykowi radości do swych oczu znękanych, zapadłych w pożółkłej twarzy.

— Widzę, że kłopoty... Urządzi się, sąsiedzie dobrodzieju, urządzi.

— Dyabła tam urządzi! 29-go sierpnia licytuje mnie Towarzystwo, a Żydzi oprócz tego spokoju nie dają.

Pan Pruszczyński mówił popędliwie, poruszając ustawicznie wystającą na chudej szyi grzdyką, jakby pił bez przerwy kielich goryczy.

Ale pan Budzisz był uosobieniem otuchy.

— Na wszystko jest rada. Przyjeżdżam nawet tutaj z szerokim planem na przyszłość.

Pan Adam spojrzał na dobrego zwiastuna rozwartemi błędnemi oczyma, a tymczasem zaprosił go do pokoju:

— Bądź-że łaskaw, kochany panie Apolinary.

Najpierw wypadło się przywitać z pięciu młodymi przedstawicielami rodu Pruszczyńskich, którzy zjawili się w sieni w celu obejrzenia gościa. Dwaj starsi, w mundurach gimnazyalnych, synowie gospodarza z pierwszego małżeństwa, ukłonili się z męską niezależnością, mocno ściskając podaną im rękę.

— Jak się macie, obywatele — pozdrowił ich Apolinary, tonem i postawą wcale nieźle znamionując ducha czasu.

Drobiazg zaś pochodzący z drugiego łoża, szurgał już oddawna z rozmaitych kątów bucikami rozgłośnie po naniesionym piasku, usiłując zwrócić uwagę na swe ukłony. Aż spostrzegł gość ich grzeczne zamiary i zawołał wesoło:

— A smyki! iluż was tu jest?!...

Wybrał najmłodszego malca, patrzącego z podełba figlarnie, podniósł go do góry, ucałował i zapytał:

— Jak-że się ty nazywasz?

Chłopię patrzyło przez chwilę z ukosa, jakby oceniało pojętność gościa; nareszcie wypaliło, skandując dobitnie wyrazy i potrząsając dziarsko jasną głowiną:

— Maciek — Polak — delegat koronny.

— A bodaj cię!... ha, ha, ha... cudowne dziecko! śmiał się ubawiony pan Apolinary.

— Widziałeś sąsiad — mówił pan Adam w zamkniętym już od dzieci pokoju — widziałeś choćby te żywe moje utrapienia. Dwaj starsi chodzili do gimnazyum, wyrobiłem im stypendya. Teraz — basta! nie wolno!

— Nasze Stowarzyszenie załatwi tę sprawę w najbliższej przyszłości — rzekł uroczyście pan delegat.

— Jakie Stowarzyszenie?

Pan Apolinary przełknął ślinkę i pomyślał: "Aha! więc Pruszczyński nie należy — więc to jest ten pierwszy, którego mogę zwerbować... W to mi graj"!

I zaczął nawracać pana Adama według wszelkich przepisów. Mówił obszernie o pracy kulturalnej, o solidarności, o wielkich widokach na przyszłość i powołaniu do działań wszystkich ludzi użytecznych. Światło, przejęte od mistrzów, rozsiewał w tym kącie ziemi, gnuśniejącyrn dotąd i w ciemnościach. Miał zaś dobrą pamięć nietylko Ido wierszy, lecz i do prozy. Udało mu się więc J' zastosować kilka płynnych zdań apostoła Kotulskiego i niektóre jędrne, niby ćwiekiem wchodzące w głowę, iormy retoryczne apostoła Hyca. Skorzystał też z innych klasyków, słyszanych w Warszawie. Mówił, mówił — aż podano mu kawę.

— A ta kawa!... — przypomniał Apolinary, lecz się powstrzymał.

*

Była to zwyczajna kawa, z bułką i z masłem, nic wcale symbolicznego w sobie nie zawierająca.

Do kawy nie przyłączyła się akcesorycznie postać pani domu, gdyż pan Pruszczyński był powtórnie wdowcem. Zatem dwaj sąsiedzi mieli wszelką swobodę dalszej rozmowy, przerywanej tylko czasem chlipnięciem słodkiego napoju lub drobną przeszkodą wymowy spowodowaną przez ładunek chleba z masłem.

Pan Adam słuchał i dziwił się:

— Ho, ho! widzę, że sąsiad głęboko zabrnąłeś w politykę.

Tu pan Apolinary chciał wymienić swój nowy tytuł. Ale wierny przykładom, wolał otoczyć się tajemniczością. Ten sposób podnieca wyobraźnię słuchacza, dając mu do zgadywania, czy mówca nie jest przypadkiem delegatem, może członkiem komitetu, może nawet twórcą Stowarzyszenia. Odpowiedział panu Adamowi:

— Istotnie zabrałem się do roboty i teraz wiele jeszcze, bardzo wiele mam do czynienia. Ale nie o to chodzi, dobrodzieju mój. Chodzi nam o udział twój w Stowarzyszeniu, kochany panie Adamie. Kraj ma oczy na was zwrócone, powołuje was do usług.

Pruszczyński skrzywił się i parsknął po kilkakroć, jak głodny koń, któremu zamiast owsa danoby naprzykład — ryżu.

— Gdzie mnie do tego mój łaskawco! Gdy kto ma nóż na gardle, i nie jeden, a kilkanaście...

— Na wszystko znajdzie radę komitet — rzekł pan Apolinary z takiem przekonaniem, że aż zbudził iskrę nadziei w słuchaczu. — Chcesz sąsiad, naprzykład, przeciwdziałać siłom wstecznym, nurtującym społeczeństwo, — masz komitet. Chcesz wejść w porozumienie z chłopem — masz komitet. Chcesz... no wogóle, co tylkobyś chciał zrobić, możesz się udać do komitetu — i to za m oe m pośrednictwem.

Tu pan Apolinary wskazał palcem na swą pierś potężną, uznawszy za niezbędne odsłonić coś więcej ze swego dostojeństwa.

— Ale mnie, mój łaskawco, sprawy osobiste gnębią. Nie wiem naprzykład co mam począć z moimi basałykami. Siedzą mi w domu od pół roku, widują się z kolegami z ich tam "kompletu", rozprawiają o polityce, o nauce zaś — głucho. A zhardzieli, a rozbisurmanili się! Długoby gadać.

— Przecie, dobrodzieju mój, kwestya szkolna cała jest w naszem ręku! — zawołał delegat z ujmującem zaufaniem w ten aksyomat.

— Taak?... więc pójdą chłopcy do szkoły po wakacyach?

— Pójdą do szkoły innej, do szkoły idealnej.

— A czy będzie tania?... bo rozumiesz pan, gdy kto ma pięciu synów i jedną licytacyę...

Delegat nie zdążył się jeszcze powiadomić w tej materyi. Wziął jednak na swą odpowiedzialność zapewnienie:

— Będzie tańsza od dzisiejszej.

Pewna otucha wstąpiła w znękanego ojca.

— To dobrze. To i ja skorzystam. Bo co do reformy szkoły, jestem najgorliwszym stronnikiem reformy. Któżby tego nie pragnął?!

Pozostawał jednak niezaspokojony poszukiwacz środków na odwrócenie drapieżnych wierzycieli.

— Róbcie, co możecie, byle prędko. Szczęść wam Boże! Ale rozumiesz sąsiad, że ja czasu nie mam na osobiste współdziałanie z wami... Najgorszy ten termin 29-go sierpnia!

Pan Apolinary zamyślił się. Poczuł nowy brak znajomości programu Stowarzyszenia. Czy w programie tym zawiera się i akcya ratunkowa zrujnowanych obywateli, czy niema takowej ?..."

Dobył notatnik podróżny i zapisał:

"Zapytania do komitetu. (Podkreślił). Primo: Wysokość opłaty w nowej szkole. Secundo: Jak się zapatruje komitet na akcyę ratunkową?

— Co tam sąsiad zapisujesz? czy wolno wiedzieć?

— Zapisuję... tak sobie. Zapisałem termin waszej licytacyi.

Ten rys działalności trafił wprost do serca zabiedzonemu Pruszczyńskiemu.

— Aa, gdybyście tam mogli w waszym komitecie pomódz... Bo widzisz, kochany panie Apolinary, wstyd szlachcicowi żebrać... ale jak czasem obsiądą człowieka kłopoty i terminy...

Pruszczyński poruszył kilka razy grzdyką i zapatrzył się w wytarty, leżący pod kanapą dywan tak wymownie, że i pana delegata zdjęło proste, niezależne od komitetu, wzruszenie. Przypomniał, że ma wielu znajomych radców Towarzystwa Kredytowego, że w ostateczności mógłby sam pożyczyć sąsiadowi sumkę. Wziął go więc za rękę i rzekł:

— Urządzi się to, panie Adamie. Albo raty do następnego terminu, albo... już ja to biorę na siebie.

Pan Adam ścisnął serdecznie podaną mu rękę.

— Nie wątpiłem nigdy, że zacny z was sąsiad, panie Apolinary. A otwarcie mówiąc, nabieram przekonania i do waszej zbiorowej roboty, skoro pan w niej jesteś.

— Toż to, dobrodzieju mój, akcya czysto obywatelska, nasza!

— A no widzę.

— Więc, co tam długo gadać, zapisać sąsiada do naszego grona? co?

— Jak sobie chcecie.

Uściskali się, podpisali. Świeży akt użyteczności publicznej był dokonany.

Oczywiście nowy stowarzyszony dopytywał się o swe obowiązki.

— Bardzo proste: — odrzekł delegat — solidaryzować się z uchwałami komitetu.

— Dobrze. A czy nie będzie przypadkiem jakich kosztów?

— No... niby... jakaś ofiara z włóki na cele ogólne.

— Tego nie mogę. Znasz moją sytuacyę, kochany panie Apolinary.

— Rozumiem. Już ja tam przedstawię — zrobimy wyjątek.

Pruszczyński otworzył szeroko oczy.

— Widzę, że sąsiad posiadasz nie byle jakie wpływy.

— A no, jestem tymczasem delegatem z naszego powiatu.

— A toś się pan rozwinął!

Pan Apolinary miał chwilę słusznego zadowo lenia miłości własnej. Ale dodał skromnie:

— Sługa sług narodowych...

Przyszło z kolei wtajemniczenie w ściślejszy program, oddanie drukowanych odezw, opowieść o wypadkach warszawskich — uczta wiernych (agape).

Już powiew chłodniejszy wchodził przez otwarte okna i łagodne oświetlenie wieczoru tonowało krajobraz wdzięczniej, przysłaniając otwarte rany budynków, kładąc dyskretne cienie na mniej porządne zakątki gospodarskie. Stare lipy w alei wyglądały teraz wyższe i bogatsze w barwę. Pan Apolinary, chociaż użył już dzisiaj do syta powietrza, poczuł pragnienie przechadzki. Ale zrozumiał zarazem, że Pruszczyński nie ulega powszechnej manii oprowadzania gościa po swych dobytkach i urządzeniach, gdyż poprostu nie ma się czem chwalić. Pan Apolinary umyślił przeto wprowadzić małą zmianę do marszruty swego delegackiego objazdu. Nie będzie nocował tutaj, ale pojedzie na noc do Garbatki, majętności pana Ryszarda Gałązki, o milę stąd odległej. Tym sposobem nie jutro, jak zamierzał uprzednio, ale już dzisiaj będzie na nowem miejscu przeorywał rolę przyszłości. A i kolacya u tego szelmy Rysia będzie napewno lepsza, niż tutaj.

Oświadczył więc panu Adamowi, że śpieszy w dalszą drogę.

— Nie łaska u mnie zanocować? — zapraszał Pruszczyński tak miękko, że dodał jeszcze bodźca niepohamowanemu rozpędowi obywatelskiemu Apolinarego.

— Nie mogę, dobrodzieju mój. Wybrałem się na objazd waszej okolicy A tu pilno, a i w domu czeka robota, a do Warszawy zajrzeć wypadnie do komitetu.

— To sąsiad nie do siebie wracasz?

— Jadę od was do Garbatki.

Pruszczyński uśmiechnął się zawistnie, ale i pogardliwie.

— Oho, tam wesoło... pieniądze są — zawsze ma szelma pieniądze, choć wstaje popołudniu, a kładzie się spać nad ranem... A czy to i jego myślisz pan zapisać do Stowarzyszenia?

— Dlaczegóżby nie? wszyscyśmy powinni należeć. Ryszarda nie na jakiegoś tam delegata, albo kandydata, ale tak sobie... dla zasady. My operujemy ilościami, dobrodzieju mój.

— Hm... A Wapowskiego w Wojewodzicach odwiedzisz pan?

— Wapowskiego — oczywiście.

— Ten to człowiek niezależny, ambitny, no i — lepszego gatunku, niewątpliwie. Na mój rozum — lepiej byś sąsiad upewnił się najprzód o akcesie Wapowskiego. A na Gałązkę zawsze czas będzie. Nawet nie wiem, czy zdołacie się rozmówić, bo to ciągle goście u niego... Ma także swoje zajęcia, ale... raczej partykularne.

Pan Adam zaśmiał się ironicznie, nerwowo, a pan Apolinary, zachwiany, spytał po niejakim namyśle:

— A do Wojewodzie stąd dalej, niż do Garbatki?

— Jak tylko sąsiad wyjedziesz na szosę za Starą Biadaczką, sześć wiorst na prawo do Wojewodzie, sześć na lewo do Garbatki.

— A to może i lepiej do Wapowskiego... W każdym razie każ tam, kochany panie Adamie, aby moje koniki...

Pruszczyński wstał i słychać było z dalszych pokojów jak wołał na starszych synów, chcąc jednego z nich posłać do stajni. Ale wkrótce doleciały gniewne wyrazy:

— Gdzie znowu powędrowały gałgany? Poszukać mi ich zaraz! A to skaranie boskie!

Pan Adam wrócił do salonu bardziej wzburzony, niż oczekiwaćby można z przyczyny, że starszych synów nie znalazł pod ręką do posyłki. Rozmowa sąsiadów ucierpiała na tem złem usposobieniu gospodarza. Wyszli przed dwór, a Pruszczyński wciąż gniewnie i niespokojnie strzelał oczyma ku bocznym zabudowaniom dworskim.

Wtem z za krzewów bzu ocieniających oficynę ukazała się postać najstarszego syna. Wyrostek postępował wolno, z książką w ręku, zatopiony niby w czytaniu, ale spoglądał z ukosa na ojca. Stary Pruszczyński nie wytrzymał i pomimo obecności gościa zawołał porywczo:

— Jak cię raz jeszcze zobaczę, błaźnie, że chodzisz się uczyć do praczek, to ci wszystkie kości połamię! słyszysz?!

Groźnie przez chwilę przeprowadzał oczyma syna, który, nie przyśpieszywszy kroku, zaczerwieniony tylko mocno, wszedł z godnością bocznem wejściem do domu.

— Daruj, sąsiedzie — tłómaczył się pan Adam — bo też to prawdziwa zaraza z tem bezrobociem! Kształci się chłystek samodzielnie i zajmuje się polityką... Masz pan politykę.

Panu Apolinaremu żywo stanął w pamięci Janek. Ale po Janku nic podobnego nie pokazało się. Janek ma też dozorcę i kierownika... Pruszczyński zgryźliwy i przesadza, a jego chłopaki wierutne urwipołcie. Zawsze jednak rozwiązanie sprawy szkolnej należy przyśpieszyć... Zapytanie do komitetu.

Tymczasem zajechał kocz pana delegata. Sąsiedzi ze względów przyzwoitości rozjaśnili oblicza i przez chwilę jeszcze gawędzili pogodnie:

— Więc tedy, dobrodzieju mój, ściślejsze jeszcze łączą nas węzły.

— Osobiście nie można było nic dodać do mojej przyjaźni i poważania. Daj Boże, aby węzły pro publico...

— No. bywaj zdrów, kolego i dobrodzieju mój.

— Bywaj zdrów, kochany delegacie.

Młyniec pocałunków ogłosił rozłączenie.

— A nie zapomnij o mnie, zacny sąsiedzie — termin 29-go sierpnia — były ostatnie słowa pana Adama do siedzącego już w koczu pana Apolinarego.

— A jakże; zapisałem do komitetu... to jest... w sercu i pamięci — odrzekł Apolinary. — Ruszaj, Kazimierzu!

Gdy przejechali raźnym kłusem aleję i znaleźli się na rozstajach, woźnica zapytał:

— A dokąd, proszę jaśnie pana?

— Na starą Biadaczkę i na szosę. Sześć wiorst na prawo do Wojewodzie, sześć na lewo do Garbatki.

Kazimierz nie zrozumiał rozkazu, gdyż był to dopiero namysł, dyskusya wewnętrzna przed ogłoszeniem rozkazu.

— Do Wapowskiego wypadałoby najprzód, jak ten mówi — doradzał mieszkający w panu Apolinarym działacz społeczny.

— Z Gałązką jestem w dużo lepszej komitywie — szeptała nieodłączna od ochoty ducha mdłość cielesna.

— Wapowski to poważny nabytek dla Stowarzyszenia.

— Ale ten wisielec Ryszard może się także przydać.

— Wapowskiego tak z rozpędu nie łatwo będzie namówić. Trzebaby dowodzić...

— Az Gałązką można się i upić. Czy to pierwszy raz?!

Tymczasem dojeżdżano już do szosy. Kazimierz odwrócił się na koźle:

— Więc proszę jaśnie pana, czy na prawo? czy na lewo?

Tu mdłość cielesna wynalazła naraz cały szereg argumentów. Do wizyty u Wapowskiego trzeba się lepiej przygotować. Wieczór zapada i nie politycznie zajeżdżać do mało znajomego tak późno.

Ryszard da napewno kolącyę, co się zowie, a czuję apetyt.

— Pojedziemy do Garbatki.

Kazimierz się ucieszył, dom bowiem pana Gałązki znał także jako gościnny.

— Wyrywaj, Łysa!

DZIEŃ CZWftRTY.

Dni pana Apolinarego, jak dni Stworzenia, nie należy brać dosłownie za okresy czasu, liczące po 24 godziny. Gdy mi kto zarzuci, że są to raczej epizody i rozdziały mojej opowieści, przyznam, ale nie pozbędę się przekonania, że wolno z takich epizodów złożyć całość, zestrzeloną konsekwentnie do jedynego celu, czy nim będzie pochwała pana Podfilipskiego, czy uczczenie zasług pana Apolinarego Budzisza dla Stowarzyszenia. Zresztą i sam komitet, mając wiele, bardzo wiele do czynienia, nie wypowiedział się dotychczas ani słowem w sprawach piśmienniczych. Więc i co do budowy powieści brak nam tymczasem wszelkich rozporządzeń.

Czwarty zatem dzień polityczny pana Apolinarego rozpoczyna się pod wieczór, zapadający nad dniem trzecim.

Kocz wjechał na drogę bitą, zawrócił na lewo i mknął bez przeszkód ku krainie pagórkowatej,

wesołej, ciepło zarumienionej złotem zachodzącego słońca. Ryszard Gałązka miał od urodzenia szczęście, więc i po rodzicach odziedziczył wioskę w okolicy urodzajnej i malowniczej, jak również szczęśliwy charakter.

Nie jest to właściwie charakter, ale talizman. Za pomocą tego skarbu wszystko mu się udaje. Kochany przez mężczyzn, kochany przez kobiety, ma też niepospolity talent dobywania środków bez wysiłku, z ziemi i z powietrza, przeważnie z powietrza.

Kupił naprzykład niegdyś za marne pieniądze klacz pełnej krwi, ale z takim defektem, że dawała nieżywe źrebięta. W Garbatce ta sama klacz dała trzy źrebce, które przyniosły szczęśliwemu hodo wcy każdy po kilkanaście tysięcy rubli na torze wyścigowym. Gałązka przypisywał to powodzenie głębokiemu swemu znawstwu natury konia, ale powszechnie cytowano klacz "Aurorę" jako przykład "bajecznej weny" Ryszarda. Wydobyła go bowiem pierwsza radykalnie z kłopotów pieniężnych. Miewał i on takie kłopoty, gdyż potrzebował normalnie dziesięć razy więcej pieniędzy, niż normalnie przynosiła Garbatka. Ale potykał się z kłopotami mężnie i pogodnie, wiedział bowiem z góry, że wypali nie jeden, to drugi z jego finansowych pomysłów.

Innym razem nabył od wynalazcy za tysiąc rubli "piłę samochodzącą", czyli tartak przenośny,

PNI FpimCZNE. I,

opatentował ten wynalazek i odprzedał go udzia łami za kilkadziesiąt tysięcy. Mniej zręczni nabywcy stracili na owej pile swe wkłady, gdyż przyrząd okazał się za wątłym do tarcia kloców, a za ciężkim do przenoszenia. Ale Gałązka dowodził, że opieszałość i konserwatyzm naszych te chników spowodowały zaniechanie eksploatacyi "piły samochodzącej", w pomyśle genialnej, która, po dokonaniu drobnych ulepszeń, dałaby milionowe zyski.

Te sposoby, zwane czasem "kawałami", cechowały głównie przeszłość pana Ryszarda Gałązki. Spostrzegłszy, że jego obrotność finansowa budzi w niektórych podejrzliwość i zazdrość, porzucił jaskrawe operacye, gdyż przedewszystkiem był człowiekiem sercowym i dbał o dobre stosunki z ludźmi. Obecnie, jeżeli się trudni przemysłem, to rolnym, naprzykład dostawami dla wojska; jeżeli operuje bez podstawy realnej, to w karty, ale przyjaźnie i wyrozumiale: nie ogrywa nikogo nadmiernie, czeka uprzejmie na wypłaty. A że przytem ma dar asymilacyjny do każdego towarzystwa, w mieście, czy na wsi, epitet jego zwykły: "ten szelma Ryszard" znaczy, co do wartości, tyle co "paradny, pożądany, kochany Ryszard".

W tym sensie rozmyślał pan Apolinary, zbliżając się do rezydencyi Gałązki, ozdobnie zarysowanej na łagodnym stoku pagórka. Właściciel był bywalcem po swoim i cudzym kraju i przyswajał sobie łatwo innowacye dobrobytu. Po Biadaczce i jej okolicy, Garbatka z przyległościami wyglądała jak kawałek południowej Francyi. Zdała w ogrodzie widniała świeżutka japońska altana. W innem miejscu biła fontanna. Budynki gospodarcze były dość pospolite, ale tak odgrodzone od oka wysokimi szpalerami, że przejezdny samą tylko rozkosz miał z patrzenia na dwór wyświeżony, z dodaną do starych murów ornamentacyą stylu przypadkowego, jednak nie bez wdzięku; z wjazdowego efektu kamiennego mostu nad wyschłym potokiem — i z tym podobnych wspaniałości.

W otwartych drzwiach głównych stał wysoki, suchy mężczyzna, dobrze już podstarzały, o rysach twarzy regularnych i okazałej postawie. Pan Apolinary długo się wpatrywał w tę postać, nie odpowiadającą wcale rysopisowi właściciela Garbatki — aż, dojeżdżając, poznał.

— A! pan Śniegotajski dobrodziej. Witam. Czy pan Gałązka w domu?

— Do usług pana delegata.

Tytuł ten w ustach Śniegotajskiego zadziwił pana Apolinarego. Czyżby i ten należał do Stowarzyszenia? Nie na wieleby się przydał, bo chociaż powierzchowność miał dostojną i mógł w zamieszaniu uchodzić za ministra, w okolicy znany był powszechnie jako karciarz i nic więcej. Nawet nie posłyszałbyś o nim, ani od niego nic, jak tylko:

6*

"szlem w karo", "bank z pięciuset" i t. p. Majątek swój, wielce ruchomy, nosił w dwóch rzemiennych kopertach: mniejszej, umieszczonej w wierzchniem ubraniu, i większej, przepadającej w poufnych głębiach jestestwa, okazywanej tylko czasem, przy poważnych partyach. Był zresztą bardzo układny i dobrze wychowany.

Z wnętrza domu dolatywał silny śpiew kobiecy przy fortepianie.

— Gości macie? — zapytał pan Apolinary.

— Nie, sami domowi — odpowiedział pan Sniegotajski, zapraszając pięknym gestem na pokoje, niby w roli marszałka dworu.

Pan Budzisz pomyślał:

— Ryszard przecie nieżonaty?...

I od progu już ogarnęła go przyjemna, grzeszna ciekawość. Błysnęły w pamięci wzruszenia lat młodszych, uciech dzielonych niegdyś choćby z tym samym Ryszardem. Były to czasy! W stosunku zaś odwrotnym słabła gorliwość misyonarza kultury, chociaż o misyi swej nie zapomniał.

— Jeżeli już Ryś stowarzyszony — dobrze; nie zechce być — także nie wielka bieda. Zobaczmy tymczasem, co porabia.

Gdy się ukazał we drzwiach drugiego saloniku, kobieta w stroju porannym, niedbałym tylko ze względu na liczne przezrocza, zerwała się od for tepianu i uciekła.

— Ah, mój Boże! nigdy nie meldują!

Z kanapy zaś, na której leżał, powstał żwawo Ryszard Gałązka w postaci swej zwykłej, umiarkowanej w okrągłości, promiennej energią i ożywieniem.

— Apolcio, jak mamę kocham! Apolcio-delegat! Chodźże w moje objęcia!

Po uściskach zaczęli się sobie wzajemnie przyglądać pod światło, że to dawno już się nie spotkali.

— Wyglądasz, jak tur dziki, Apolciu. Odmłodniałeś na politycznem piwie, słowo honoru.

— A ty?

Z uwagą zlustrował twarz dawnego, nieco młodszego kompana. Twarz ta w ożywieniu była młoda, zmarszczki nikły w uprzejmych fałdach uśmiechu. Jasne włosy i wąsy nie miały wcale przymieszki siwizny.

— Ty bajeczny jesteś, Rysiu! masz ciągle trzydzieści pięć — sześć lat.

— Bo też i nie wiele więcej.

— No, no — nie mnie opowiadaj.

— Przyjeżdżasz do mnie na tydzień przynajmniej ?

— Żartujesz? spieszę się, jak nigdy. Mam mnóstwo zajęć.

— Prawda, prawda. Ale nie jadłeś kolacyi, mam nadzieję?

— Kolacyi nie jadłem.

— Chwałaż Tobie Panie! — Śniegotko, złotko moje, każ dawać kolacyę ze wszystkiemi przystawkami. Grand wystompe na przyjazd naszego delegata — starka Nr 1 — burgund od księcia Kocia wygrany o zakład. Ananasa każ podać.

— Masz ananasy w domu?

— Dlaczego nie miałbym ananasów? Do miasta pięć wiorst. Śniegotko, bądź łaskaw dać stosowne rozkazy, bo mnie ani oderwać od naszego luminarza.

— Jakiego tam luminarza — odparł skromnie Apolinary — sługa sług narodowych... A skądże to już wiesz o mojej funkcyi?

— Jabym czego nie wiedział! Stugębna sława trąbi o twojej działalności, a jabym nie wiedział? Zastanów się człowiecze, aczkolwiek delegacie!

— To może już należysz? podpisałeś?

— Co to, to nie.

— A dlaczego?

— Zwietrzyłem tam jedną jarzynę, której nie znoszę.

— Co znowu? jaką jarzynę?

— Karotkę... no, nie rozumiesz? — składkę pieniężną.

— A, mój Rysiu, przyznam ci się — rzekł gorąco pan Apolinary — że gdy kto ma na ananasy, to może znaleźć grosz i na cele publiczne.

— Ananasy — to podtrzymywanie handlu krajowego. A składka — to podtrzymywanie jaśnie wielmożności komitetu.

— Nie można tak mówić, Ryszardzie. Nie posądzasz przecie, aby kto z naszych chciał z tych składek coś urwać.

— Ani mi się śni. Ale ja daję, kiedy wiem, na co i komu. Tutaj — nie wiem.

Rozmowa przybrałaby może charakter polemiczny, gdyby nie zbliżający się głos i szelest kobiecy.

Zanim weszła, Apolinary cicho zapytał:

— A prawda — kto ta pani?

— Kuzynka moja, pani Melania... wiesz? z domu ...ciecieska, a wyszła za tego gałgana ...lewskiego.

Kończył bardzo cicho i niewyraźnie, bo pani Melania, w falistych podrygach, zbliżała się już do rozmawiających. Czarna i wielka, w stroju powiewnym i jaskrawym, dyszała nawskróś przejmującą ponętą.

Odbyła się prezentacya. Pan Apolinary, odrazu oczarowany, przetarł zgrabnie wąsy chustką i wykonał pocałunek w pachnącą rączkę zamaszyście, jednak z dystynkcyą.

— Pani dobrodziejka dawno w naszych stronach?

— O, nie. Przypadkiem tylko zabłądziłam tu w przeszłym tygodniu i oczekuję na mego pana i męża.

Głos jej altowy przelewał się przez zdanie w dziwnie śpiewnych kombinacyach. Zdawało się, że wyrazy nawet drugorzędne, jak: "nie", "tylko",

"tu" — nabierają w ustach pani Melanii ceny drogich pereł. Wyrazy zaś większe, jak: "zabłądziłam", "pana i męża" — stawały się same w sobie frazesami muzycznymi, pełnymi wzruszających niespodzianek chromatycznych. Panu Apolinaremu stanęły żywo w pamięci najlepsze czasy młodości, kulisy teatrów warszawskich, lube łaskotanie uszu przez głosy podobne na maskaradach; rozwierał nozdrza na zapachy, przynoszące z sobą wspomnienia minionych szałów. Olśniony był i odmłodniał.

— Kobieta jak rzepa! — powtarzał w duchu, lustrując dyskretnie bogate włosy, bronzowe cienie około oczu i uśmiechu, falujące pod jedwabiem przeguby kobiecego smoka w wieku dojrzałym, w postaci stworzonej na pokuszenie zarówno Adamów, jak Apolinarych.

Rozmowę zaś snuł przepisaną przez dobre wychowanie: o pogodzie, o wojnie. Posunął się nawet do tematów co przebrańszych, do rewolucyi i literatury. A pani Melania dawała piękne odpowiedzi zaczarowaną arfą swego głosu.

— Pan masz w sobie iskrę Bożą...

— O, pani!

Ryszard milczał, przeciw swoim zwyczajom. Chciał, widać, aby kuzynka i delegat rozłamali między sobą lody pierwszej znajomości. Ale gdy o lodach nie mogło już być mowy, bo Apolinary płonął, jak pochodnia, a pani Melania dała mu już klapsa — odezwał się w stosownej chwili Gałązka:

— Schowaj swą iskrę, mężu Boży, albowiem nadeszła chwila pomyślenia o potrzebach ciała. Drzwi otwierające się wołają nas do biesiady. Mela! podaj rękę naszemu posłowi i prowadź go na kolacyę.

O chwilo rozkosze obiecująca! W gościnnym domu, na łonie przyjaciela dobrze zaopatrzonego, przy boku wybitnej kobiety! Co właściwie tu porabia kuzynka Mela, pan Apolinary nie zdążył sobie uprzytomnić. Ale kobieta, co się zowie. Wionie od niej czemś takiem, co przyćmiewa urok nawet pracy kulturalnej.

Kolacya nie przypominała wcale wieczerzy wiejskiej z zapraszaniem do powtórzenia zrazów, "bo już więcej nic nie będzie". Lekkie potrawy francuskie, wino od księcia Kocia, kwiaty na stole, w ramie jadalni świeżo i bogato umeblowanej — wszystko to było nawet dla Apolinarego, który nieraz już spotykał się z przepychem — odurzającą nowością. Zwłaszcza na wsi, w tem podniecającem towarzystwie i pośród mozolnych zabiegów polityki wewnętrznej, uczta wydawała się panu delegatowi rozkoszną oazą, a zarazem zasłużoną nagrodą szermierza uspołecznienia.

Wyłączono zgodnie i bez uprzedniej zapowiedzi dyskusye zasadnicze o potrzebach krajowych odkładając je do jutra. Dzisiaj krążyły tylko łatwo strawne tematy, zastosowane do smaku towarzystwa.

— Daję ci słowo, Apolciu — mówił Gałązka — że takiemi hetkami, jak twoje "rozjazdowe", nie może delegat, albo i kandydat na posła, jeździć po powiecie. Ubliża to instytucyi. Czy nie mam racyi, Śniegotko?

Śniegotajski, ujrzawszy się przed alternatywą zadowolenia jednego tylko ze współbiesiadników, połykał długo i odezwał się niestanowczo:

— Zapewne, panie radco (Gałązka był agentem jakiegoś towarzystwa ubezpieczeń), zapewne. Ale z drugiej strony, praca forsowna pana delegata, jak również koni...

— Co on tam wie! Mówię ci, Apolciu, mam dla ciebie czwórkę dobraną złotych kasztanów. Łopatka — taka, zady — takie; po Ardeńczyku z Angielek. Oddam ci je po cenie kosztu. Jak takie cztery zaprzęgniesz, to zajedziecie w pięciu do nieśmiertelności, słowo daję.

Pan Apolinary proponował kwestyę tę odłożyć do jutra, jak sprawy krajowe. Wspomniał też o rzadkości gotówki.

— Pojmujesz, najdroższy — mówił od serca Gałązka — że nie chcę gwałtem... tylko przez przyjaźń radzę. Pieniędzy nie wezmę aż po żniwach. Albo wiesz co? zagramy o czwórkę po kolacyi. Wygraj ją sobie, a ja będę miał pociechę, że się przyczynię do wspaniałości naszych repre^

zentantów. A kasztany — szczere złoto. Powiedz, Mela.

Pani Melania popadła w sentymentalne wspomnienie:

— Zupełnie taka, jak dawna czwórka Freda Zbarazkiego. Powoziłam nią raz w Warszawie. Mieliśmy pojechać gdzieś za miasto, do jednej z tych zakazanych, ponętnych budeczek — ale cóż? Mój mąż nie pozwolił.

Gałązka nie chciał bynajmniej wywoływać wspomnień z przeszłości pani Melanii, usiłował więc zagadać:

— A my to nie możemy mieć czwórki książęcej? Tamtę kupił Fred od mego znajomego; zapłacił siedem tysięcy. Moja kosztuje dwa tysiące, a co do wartości realnej, słowo honoru, że lepsza.

Ale pan Apolinary był ciekawszy szczegółów z życia pani Melanii, o której wiedział tyle, co widział.

— Pani dobrodziejka poznała księcia Zbarazkiego w Warszawie, czy może za granicą?

Gałązka przenikliwem spojrzeniem porozumiał się z kuzynką. Ta więc odrzekła, krygując z trudnością wielkie czerwone usta, stworzone do śmiechu:

— Mój mąż i ja poznaliśmy Zbarazkiego przypadkowo na jednem zebraniu. Nie znam go bliżej.

Oprócz ananasa, podano na wety wyborne truskawki. Pan Apolinary, nie pominąwszy żadnej potrawy, ani napoju bez pochwały — stosownie do reguł dobrego wychowania — zapragnął przy mieszać do tej ostatniej pochwały jagód słodką alluzyę do pani Melanii.

Przechylił się uprzejmie do jej krzesła i rzekł z lubością:

— Truskawki... jak buziaki.

Mela zafalowała kibicią i odrzekła:

— A przesadzaliśmy je z Rysiem własnoręcznie tej wiosny. Te same łapki je sadziły...

Wyciągając do sąsiada obie ręce wypieszczone, przechyliła się ku niemu i dodała, niby dziecko, które przychodzi na skargę:

— Żeby pan widział, jakie były cza-arne...

Apolinary zaś, poruszony do żywego, jął udawać troskliwą niańkę:

— Oj, joj, joj... biedactwo!

Ucałowanie obu łapek, po zgrabnem przetarciu wąsów, zakończyło to ładne rozrzewnienie. Ale gdy ochłonął, odchrząknął i powrócił okazale do swego poważnego charakteru, pan delegat zadał sobie pytanie, które wkrótce głośno powtórzył:

— To pani dobrodziejka już od wiosny w Garbatce?

— Ach tak... ach nie... byłam tu chwilowo i na wiosnę.

Nie uszły bystrej uwagi Apolinarego pewne niedokładności w odpowiedziach pani Melanii. Ale kolacya była tak wesoła, niewiasta tak zajmująca — i dobrze wychowana — że delegat postanowił patrzyć przez szpary na pozorną bezzasadność przebywania pięknej Meli w domu kuzyna. Wszyscyśmy słabi. I on sam teraz, pod wpływem przyrodzonego optymizmu i' burgunda czuł rzewne pragnienie dobrych stosunków z kochanymi bliźnimi wogóle, a w szczególności — z panią Melą.

Ale ostatnią chwilę uczty zamąciła mu wizya natarczywa. Tam, o kilka mil, zacna jego Tekla spożyła już zapewne skromną wieczerzę z Jankiem i z panem Demlem... Czytają pewno teraz "Biesiadę literacką..." Ten przeskok myśli tak rozrzewnił pana Apolinarego, że osowiał i nawet oczy zaszły mu rosą.

— Cóźeś się nagle namurmuszył, Apolciu? — zagadnął Ryszard.

— Tak sobie... wspomniałem ogólną biedę.

— A to mi kompan! nie poznaję cię. Ogólna bieda jest dla ogółu, a my sobie po kawie palniemy buteleczkę Grand vin sec. Jak myślisz, Śniegotko, będzie jeszcze płakał dziś nasz delegat, czy nie będzie? Może to na deszcz?...

Śniegotajski poczuł nagle taki przypływ wesołości, że zatrząsł się od śmiechu, śmiał się aż do łez, choć bez głosu, krztusząc się i ukazując tragiczne żyły na skroniach. Zarażeni tym śmiechem, zaśmiali się inni. A gdy pani Melania zaintonowała perlistą gamę wesołości, pan Apolinary począł się także śmiać głośno, bez powodu, patrząc na mokre zęby sąsiadki.

I strofował się w myśli po epikurejsku:

— Baba ze mnie. Cóż ja tu złego robię? Dają jeść — jem; dają pić — piję; dają patrzeć — patrzę. A przecie Meli nie świsnę Rysiowi. Chyba nie?

Rozkosznie drżącem ramieniem odprowadzał damę od stołu do salonu, gdzie przygotowano już kawę, butelki różne i stolik do kart.

— Grasz w bridge’a, Apolciu złoty?

— Nie gram. Grywałem w preferansa, w winta.

— Cóż, kiedy Mela gra tylko w bridge’a.

— I pani gra? — a to kapitalne!

Odpowiedź kuzynki uprzedził Ryszard:

— Ona do wszystkiego. Sadzi truskawki, gra w karty... czwórkę mi ujeździła, słowo honoru.

Pan Apolinary powziął nagłe postanowienie:

— No, to i ja gram w bridge’a.

— Dziękuję — szepnęła gorąco pani Melania, dygając lekką falą całej postaci.

— To mi delegat! to rozumiem — mówił Gałązka, mieszając już karty.

Pan Śniegotajski bardzo się ożywił. Stercząc przy stole w postawie stojącej, wyłożył technicznie drobny odskok bridge’a od powszechnie znanych zasad wista, okazał na przykładach, wyegzaminował pana Apolinarego z nabytej nauki, niby profesor. Karty chodziły mu w ręku gładko i posłusznie. Usiadł potem naprzeciwko pana Apolinarego, a pani Melania zajęła miejsce naprzeciw Ryszarda.

Urozmaicona kawą, likierami i winem, gra ciągnęła się wolno, bez godnych uwagi czytelnika wypadków. Panu Apolinaremu darowywano błędy, pomagano po kolei — nie chciano go ogrywać. Gdy doradczynią była pani Mela, oparła mu się o kark i plecy tak nieostrożnie swym pachnącym frontem, że Apolinary ledwo kart z rąk nie upuścił. Kiedy znowu usiadła do gry ta uniwersalna kobieta (dziwnie, doprawdy dziwnie ujmująca!) poczuł pan Apolinary tak silny prąd magnetyczny pod stołem, że albo musiał przebierać nogami, jak na rozpalonej blasze, albo znów unieruchomić swe dolne kończyny, aby nie spłoszyć cudownego wrażenia przypadkowych dotknięć.

Nie czuł się wcale ociężałym po obfitej kolacyi i wciąż dolewanych kielichach, owszem żwawym i w zupełnem posiadaniu swych przyrodzonych zdolności. Licytował, rozgrywał z wielką werwą.

— Grasz, jak anioł, Apolciu — powtarzał Ryszard.

Po obrachunku bridge’a okazało się, że pan Apolinary wygrał kilkanaście rubli, które przegrała pani Melania i gospodarz. Śniegotajski doszedł do zera.

Pan Apolinary proponował unieważnić partyę ze względu na niepożądany wynik:

— Cóż to? panią ogrywać będziemy? To nie po kawalersku.

Ale Ryszard zaprotestował:

— Nie, przepraszam. Płacić — to rzecz święta.

I wyliczył Apolinaremu pieniądze za siebie i za kuzynkę.

— Schowam na pamiątkę — rzekł pan Budzisz, coraz rzewniejszem okiem spoglądając na piękną Melę.

Nie było jeszcze późno — gawęda szła w najlepsze. Delegat przypomniał sobie około północy swe powołanie i zaczął jakąś ułamkową perorę o solidarności.

— Daj pokój działaczu niezmordowany — przerwał mu Ryszard. — Całe jutro mamy przed sobą. Teraz lepiej rozgrajmy się o te konie. To ci bardziej potrzebne, niż statuty Stowarzyszenia, słowo honoru.

— Tee, możemy zagrać i o konie— nie upierał się podochocony delegat.

— Dobrze. Więc ja dam bank, ty sobie siądź z Melą na prawem "tableau", a Śniegotajski na lewem. Mela ci szczęście przyniesie.

— Doskonale. Chociaż to mówią: szczęście w kartach...

Apolinary zawstydził się niepomału, że ledwo się nie wyrwał z tem, co w przystępie niepohamowanej ochoty pomyślał. Ale zadziwił się jeszcze bardziej, gdy Mela, błysnąwszy ku niemu zmysłowym uśmiechem, odpowiedziała najswobodniej:

— Ha, zobaczymy.

— Więc co stawiacie na prawo? — zagadnął Gałązka, zwracając się do ściśle skojarzonej grupy Apolinarego z Melą.

— A cóż? chyba tę czwórkę kasztanów? — odrzekł Apolinary, nurzający się w błękitach.

— Na pierwszą kartę?! Czy nie zawiele? To znaczy: dwa tysiące rubli.

— A uchowaj Boże! Stawiam rubla.

— To znów nie warto grać...

— Więc stawiam moją wygraną z brigde’a. Oto jest.

— No... dobrze. A Sniegotka?

Zapraszam czytelnika, aby wyszedł ze mną trochę na powietrze i popątrzył na noc gwiaździstą, rozpostartą nad pięknemi wzgórzami Garbatki. t Pusta szosa przepada bielejącą wstęgą w krainie, uśpionej, równo oddychającej świeżem tchnieniem, tu i ówdzie błyszczącej zapóźnionemi oczyma kilku okien. Nie tak, jak górna kraina. Tam także bieleją szosa mleczna, odpowiednia ziemi, ale obudziły się wszystkie nocne oczy światów i mrugając nęcą do marzeń o nieskończoności. Dach maleńkiej ziemi prześwieca na nieskończoność.

Wobec tego wszystko marne. I to, że pan Apolinary przegra parę, czy kilka tysięcy — i to, że jest delegatem od pracy kulturalnej — nawet marna sama praca kulturalna! Największych ludzi, najszczytniejsze ludzkie powołania niebezpiecznie równać z gwiazdami i orbitami ich ogromnych krążeń. Niebezpiecznie z tak bardzo wysoka spoglądać na życie nasze, mrowiące się wielką lub małą polityką, na całej ziemi, lub tylko w Garbatce. Myśl, ogarniając wszechświat, rozrzedza się i gaśnie; nie pozostaje w niej dosyć siły do objęcia tej cząstki życia, którą jej sądzono zapłodnić do rozkwitu i owocu, aby potem połączyła się, pomimo naszej wiedzy i woli, z ogromnem życiem wiekuistem.

Zasłońmy więc oczy od widoków zbyt wielkich, a swawolną myśl ściągnijmy od gwiazd, od wzlotów zakazanych, do kąta ziemi, na którym się krzątamy.

DZIEŃ PIĄTY.

Dopiero na trzeci dzień po południu wyrwał się pan Apolinary z Garbatki, czując, że praca dla społeczeństwa postępuje niesporo, a jego własna gorliwość obywatelska traci hart przy niewłaściwem zastosowaniu. Pobyt delegata w Garbatce nie minął jednak bez pożytku dla kraju, gdyż pan Ryszard Gałązka przystąpił do Stowarzyszenia. Uchylił się od ofiary pieniężnej, co prawda — ale zapewniał, że w trójnasób odsłuży się za to instytucyi. I było to bardzo prawdopodobne. Ryś, ze swoją weną i łebskością, mógł być użyty do wydziału skarbowego, do szczególnych poruczen finansowych. Gdyby naprzykład zaszła potrzeba zfinansowania jakiej pożyczki zewnętrznej, albo ubezpieczenia Stowarzyszenia od jakich przypadków, Gałązka byłby jedynym do tego agentem.

Reszta wrażeń, które pan Apolinary wywoził z Garbatki, była, że tak powiem, natury mieszanej. Przegrał grubo po pierwszej kolacyi, ale na7*

zajutrz odegrał więcej niż połowę, tak, że po zapłaceniu kilkuset rubli gotówką, miał dopłacić sąsiadowi jeszcze tysiąc rubli, po żniwach. Za to czwórki kasztanów nie kupił. Gdyby zaś ją kupił, rachunki z Gałązką stałyby na tych samych liczbach. Koni paradnych, odpowiednich dla dygnitarza, nie miał, ale nie miał i kosztu ich utrzymania. A "hetki rozjazdowe" wcale jeszcze nie złe, trochę tylko przymęczone.

Natomiast czystą poezyą jaśniało wspomnienie pani Meli. Jak ona, biedactwo, martwiła się z przegranej Apolinarego! Jak nagradzała mu brak szczę ścia w grze gorącą i niekłamaną sympatyą!... Ten urywek rozmowy o pokrewieństwie atomów — jakie to było wyszukane, wstrzemięźliwe, a jednak chwytające za serce!... Pyszna kobieta!... Gdyby była brzydsza, mniejsza, nie tak pokaźna, nikt by nie miał nic do nadmienienia, że w braku własnego ogniska, szuka ciepła przy cudzych. Pomijając wreszcie moralne uzasadnienie pobytu pani Meli w Garbatce, pan Apolinary rad był fizycznie z poznania tej wybitnej kobiety. Dobrze było w jej towarzystwie trochę się odświeżyć, odnaleźć ruch i ton dawnego światowca, — bo człowiek starzeje się i rdzewieje przy pracy nad rolą. Ale działalność społeczna, skądinąd wyczerpująca, dała tym razem, w przebłysku, sposobność lekkomyślnego niemal odświeżenia umysłu. Pośród zabiegów o dobro publiczne zerwał pan delegat kwiat dla siebie i wchłaniał jego zapach z zadowoleniem, przejeżdżając od jednej do drugiej stacyi swego misyjnego objazdu. Nawet istotnie dała mu pani Melania przed pożegnaniem wielką i wonną, niby rozkwitłą na jej podobieństwo, różę.

Rozjazdowe hetki, jakby zasłyszawszy coś o swej możliwej degradacyi do fornalki, kłusowały walecznie po szosie od Garbatki do Wojewodzie. Kazimierz, chwaląc sobie kuchnię oraz sposób traktowania służby i koni gościnnych u pana Gałązki, był także pogodnego ducha. Zapragnął podzielić się swemi spostrzeżeniami z dziedzicem:

— Proszę jaśnie pana, porządny dwór w Garbatce.

— A cóżeś myślał ?

— Gościnności patrzą, a i swoim krzywdy nie wyrządzą — o jej! Wódkę wiadrami noszą do ciężkiej roboty, cukry dzieciom tkają. A to wszystko na nic, kiedy chamy niewdzięczne.

— Bo co?

— Mało tego, że strajkowali na wiosnę ze dwa tygodnie, teraz im się zachciało podczas żniw swój rezon pokazać. Mówią: czeladzi chłopu, czy babie, po rublu za dniówkę! Słyszane rzeczy!

— To niepodobieństwo. Tobyśmy dopłacili do kosztu... No, a u nas nie słychać o tem, Kazimierzu ?

— U nas nie. Nie doszły jeszcze do nas te panowie, co to im wszystko jedno z gęby wydać rubla, czy dziesięć, bo oni płacić nie będą. A łażą ci po okolicy i bontują.

Z górnej dziedziny rojeń pan Apolinary ściągnięty został na rodzimy zagon tak obcesowo, że poczuł dotkliwą nieprzyjemność, jakby się potłukł, spadając. Tu znowu, na wsi, pozostawało wiele jeszcze do urządzenia w polityce wewnętrznej...

Zapisał w notatniku nowe zapytanie do komitetu.

Kierunek myśli ku dziedzinom praktyczniejszym poprowadził go naturalnie do zastanowienia się nad sposobami pozyskania Wapowskiego, do którego majętności się zbliżał. Z tym panem trudniej było gadać, niż z biedakiem Pruszczyńskim i z szelmą Rysiem. Bogaty i powszechnie szanowany właściciel Wojewodzie trzymał się trochę na uboczu od sąsiedzkich krzątań, zebrań i tradycyi. Nawet niewiadomo było dostatecznie, jak do niego przemawiać. Tytułu rodowego nie nosił; prezesem jeżeli gdzie był, to nie pozwalał później i w dni powszednie tak się tytułować; sędzią także nie był. Nie był nawet radcą Towarzystwa Kredytowego. Nazywać go "sąsiadem" było jakoś niezręcznie, zwłaszcza, że pan Apolinary mieszkał o pięć mil od Wojewodzie. Mówić mu po prostu "panie" — bardzo krótko i nie politycznie. Mniejsza zresztą z tem, jak do niego mówić, ale co mówić, żeby go przekonać?...

Z takiemi trudnościami łamał się nasz delegat.

Zgarniał pośpiesznie w pamięci wszystkie wypróbowane już zwroty i allokucye, układał je najefektowniej, nie mógł się jednak pozbyć przeczucia, że to wszystko niełatwo podziała na pana Wapowskiego.

— Z pomocą Bożą jakoś to będzie — westchnął pan Apolinary, gdy już kocz skręcał z szosy ku Wojewodzicom.

Przez stare, kunsztowne sadzenia wielkiego parku przebłyskiwał dwór dumny, choć prosty, z wysokim francuskim dachem. Około pałacu skupiały się inne budowy użytkowe, kryte dachówką, a po parku rzucone były tu i ówdzie altany okrągłe lub czworoboczne, w rodzaju świątyniek. Pan Apolinary szeroko otwierał oczy, pierwszy bowiem raz zajeżdżał do Wojewodzie, a właściciela znał tylko pobieżnie, z miasta. Około drogi wjazdowej ujrzał teraz szarą taflę placu tenisowego wśród murawy. Trzy głowy dziewczęce odwróciły uwagę od gry, aby się przyjrzeć nieznajomemu, który, choćby i nie delegat i nie młodzieniec, jest zawsze na wsi osobą pobudzającą ciekawość. Panny, w krótkich spódnicach i jasnych bluzkach, zarumienione i nieco rozczochrane, każda w sportowym jakimś ruchu zaskoczona przez wjeżdżające zjawisko, nie podobały się Apolinaremu.

— Głupia angielszczyzna — mruknął, ale zdjął czapkę płócienną i poprowadził nią po powietrzu na znak uszanowania dla płci pięknej.

Zbliżając się do murów, które rosły w oczach coraz wspanialej, czynił uwagi, że tu jest jednak znacznie... prościej, a jednak szerzej, niż w Garbatce.

— Rezydencya co się zowie. Szkoda, że nie mam złotych kasztanów od Gałązki.

Kocz zajechał pod kolumny podjazdu i stanął. Po chwili oczekiwania pan i sługa zwrócili się ku sobie. Kazimierz pozbył się, widać fantazyi, bo, zajeżdżając, nie palnął z bata.

— Jakoś tu cicho, proszę jaśnie pana...

Aż pan Apolinary wysiadł i obejrzawszy uważnie wielkie drzwi zamknięte, domacał się dzwonka.

Na sygnał dopiero zjawił się stary służący, postawy przynajmniej tak wspaniałej, jak pan Sniegotajski.

— Kogo mam zameldować?

Delegat nadął się, jakby się chciał obrazić; potem wymienił niecierpliwie swe nazwisko, a gdy służący odszedł, mruczał:

— Pańskie fumy... Cóż to? miasto, czy co?

Nadbiegł inny służący, młody, fertyczny, pomógł panu Apolinaremu zdjąć płócienną opończę, otrzepał go z kurzu i otworzył drzwi do salonów.

Lustra, portrety, landszafty, wysokie sufity™

Zbuntowało się coś w panu Apolinarym przeciw tej uroczystości dojazdu i pałacu. Cisnął czapkę o stół zamaszyście i rozsiadł się w fotelu z okazałą swobodą.

Wkrótce jednak musiał powstać na powitanie gospodarza, który szedł do gościa krokiem umiarkowanym, bez żadnych zewnętrznych oznak radości, nie mniej jednak uprzejmie. Nosił brodę i okulary. Ubrany był szaro i skromnie, jednak nie tak, jak równość szlachecka ubierać się nakazuje.

— Bardzo mi przyjemnie powitać pana w Wojewodzicach.

Nie dodał: > czemu zawdzięczam fortunny wypadek oglądania?" ale domawiały to oczy jego pytające, zimne i zmęczone, zwłaszcza gdy z nich zrzucił nerwowym ruchem pince-nez.

— Obcy jakiś, zupełnie obcy — myślał pan Apolinary.

Rzekł zaś, gładząc poważnie podbródek:

— Moje uszanowanie. Hm, hm... Powracam z Warszawy, gdzie dzieją się rzeczy doniosłe... powołujące do usług wszystkich obywateli kraju.

— Doprawdy? Ja także wracam z Warszawy.

Delegat pochwycił w lot rozstrzygnięcie pierwszej wątpliwości, czy Wapowski jest, lub nie jest stowarzyszony. Nie jest. Zatem do rzeczy:

— Umyśliliśmy, jak może panu wiadomo, zrzeszyć i zsolidaryzować wszystkie siły rozstrzelone, wszystkie pomysły pojedynczych obywateli i poprowadzić je, niby rzeką, ku lepszej przyszłości.

Delegat sam się sobie zadziwił. Mówił, jak natchniony. Słuchał swego własnego zdania, jakby je wypowiedział inny Apolinary, Apolinary przy szłości, wymową sprawiający czary. Widoczne działanie łaski specyalnej.

Pan Wapowski przetarł oczy, przykrył je znowu szkłem podwójnem, i patrzył przydługo na gościa, zanim odpowiedział:

— Pan zapewne mówi o powstającem u nas Stowarzyszeniu? Znam to.

— Skoro pan znasz, panie... i dobrodzieju mój osobliwy, nie wątpię, że zechcesz pan do naszej pracy przyłączyć się i współdziałać z nami, radą i ręką.

Pan Wapowski przecierał teraz szkła chustką, a twarz mu drgała przy tem zajęciu małemi poruszeniami. Rzekł nareszcie ze swobodnym uśmiechem:

— Nie mam wielkiej ochoty.

Pan Apolinary wziął to za dobrą monetę i za przychylanie się preopinanta ku akcesowi.

— Ochota się znajdzie. I ja nie miałem odrazu ochoty. A teraz — jakbym się do czego innego nie rodził. No, i chwała Bogu, zrobiło się już to i owo i... jestem delegatem z naszego powiatu.

Tu pan Apolinary chciał pięścią podeprzeć się pod bok energicznie, jak pan Hyc. Ale, nie posiadając jeszcze całkowitej mimiki trybuna, chybił i pięść osunęła mu się po okrągłem biodrze.

Zaś pan Wapowski długo milczał, mrugał nerwowo, i wreszcie zapytał tonem przystępującego do istoty rzeczy:

— Niech mi pan powie, panie delegacie, co właściwie zamierza Stowarzyszenie teraz, w tej chwili? Do czego zabraliście się konkretnie?

— Oj — pomyślał delegat — srodze obcesowy jegomość; trzeba z nim ostrożnie.

Skupił się i powoli zaczął odpowiadać:

— Trudno wyrazić w kilku słowach... Podpisaliśmy najprzód tak zwane "narodowe Credo".

— Tego nie podpiszę.

Odpowiedź brzmiała tak stanowczo, że pan Apolinary nie śmiał zapytać: dlaczego? I popadł w zniechęcone milczenie. Pobudziło go dopiero nowe zapytanie:

I cóż dalej ? co panowie zamierzacie teraz przeprowadzić ?

— No... działać na siły wsteczne nurtujące społeczeństwo...

— Zapewne. Ale najprzód trzeba ściśle określić, które są siły wsteczne, a które zasługują na miano postępowych. Do działania w miastach, najpotrzebniejszego, nie jestem zdatny. U siebie radzę sobie dotyczas nieźle ze swoimi włościanami i robotnikami, bez niczyjej pomocy. — A jeszcze co?

Pan Wapowski ożywił się, mówił prędko i technicznie, patrząc prosto w oczy delegata. Ten czuł się teraz niby egzaminowanym przez profesora.

Trzeba było jednak dalej coś wymienić z dzia łań i celów Stowarzyszenia.

— Załatwienie sprawy szkolnej...

— Czyżby ono leżało w mocy Stowarzyszenia? Pozwalam sobie nie mieć tego przekonania. Pragnąłbym gorąco, aby zabiegi odniosły skutek, aby nasze ogólne pragnienia zostały zaspokojone, ale co do taktyki wewnętrznej, przyjętej w tej sprawie, jestem wręcz przeciwnego zdania. Ponieważ synów nie mam, a córki wychowuję w domu, kwestya szkoły państwowej nie wiąże się z moim interesem osobistym. Jednak chętniebym się przyczynił do popchnięcia tej arcyważnej sprawy, gdyby nie mój pogląd na bezrobocie szkolne.

— Tak, to ma swoje niebezpieczeństwa — dodał Apolinary zupełnie od siebie — widziałem u Pruszczynskiego w Biadaczce...

— A wasze zdanie, o ile wiem, jest za bezrobociem, czy za bojkotem, co wychodzi na jedno.

Od tego ataku nie znalazł Apolinary innego sposobu obrony, jak zasłonić się tajemnicą. Nau czył się już tego manewru od mistrzów. W braku możliwej odpowiedzi, nakłada się na kwestyę ka pelusz zaczarowany i myk! — kwestya przepada albo się roztapia w różowych promieniach wschodzącej jutrzni.

— Za parę miesięcy będziemy mieli szkołę idealną.

— Skądże ta pewność?

— To musi do czasu pozostać tajemnicą.

Pan Wapowski dawał po sobie pozory powątpiewania. Ale nie będąc stowarzyszony, nie nalegał. Zaś pan Apolinary szukał w podróżnych swych zapasach dalszych argumentów dla pozyskania nowego członka.

— Ale gdybyś pan zechciał działać na lud, zająć się oświatą ludową...

Wapowski wyprostował się i spojrzał nieco z góry na delegata:

— O, panie! tego mnie uczyć nie trzeba. Z ludem swoim znam się dobrze, a moja żona i córki trudnią się oddawna uczeniem dzieci wiejskich. W tej materyi mógłbym nawet udzielić niektórych... doświadczeń. Gdybym zresztą potrzebował w tej mierze czyjej pomocy, mam parę związków specyalnych, niezależnych od Stowarzyszenia. Do jednego takiego należę.

Gospodarz powstał, zapraszając do przechadzki. Pan Apolinary wziął czapkę ze stołu i bez ożywienia podążył do parku.

— Ten wszystko sam wie — myślał — a twardy, ani się z nim dogadać. Ha, trudno — dwóch się skaptowało, trzeci się nie daje. Do trzech razy sztuka.

Doszli do placu tenisowego, na którym prze rwano teraz partyę. Pod cieniem wielkich klonów pani Wapowska z córkami siedziała przy zastawionym stole.

— Pozwoli pan, że go zapoznam ze swoją rodziną ?

— A jakże, chciałem właśnie prosić — odrzekł skwapliwie pan Apolinary.

Pani domu miała włosy ciemne, przyprószone siwizną, które przy gładkiej jeszcze i pięknej twarzy wyglądały, jak pudrowane. Główki panien były dwie jasne, jedna ciemna — i wcale ładne z blizka — zauważył Apolinary — oprócz najstarszej, trochę suchej i kwaśnej.

Przyjęto gościa uprzejmie, częstowano herbatą, ciastkami i owocami. Mimo to pan delegat nie czuł się swobodnym.

— Jakie oni tu mają wszyscy dziwne oczy... Spojrzy które, nawet to ładne czarne, jakby cię brało na egzamin. Czy oni cały dzień myślą, a nigdy się nie bawią?...

Po przedstawieniach i kilku frazesach wstępnych dogadano się wkrótce do tego, że sąsiad czyni objazd powiatu.

— Może w celu przyszłych wyborów ? — zapytała pani Wapowska.

— Także, także, pani dobrodziejko — odpowiedział pan Apolinary.

— Tego mi pan nie mówił — wtrącił żywo gospodarz.

— Bośmy się jeszcze nie porozumieli — rozradował się delegat i zatarł ręce, w przebłysku nadziei, że się Wapowski udobrucha i da się namówić.

— Bardzo chętnie mówić jeszcze będę. Przedmiot jest ważny. Gdyby pan chciał przejść się po parku...

Ale pani Wapowska odezwała się bardzo uprzejmie:

— Niechże nas pan nie pozbawia odrazu swego towarzystwa. Na rozmowę osobną macie panowie czas przed obiadem, kiedy my na chwilę znikniemy. Mam nadzieję, że pan zje z nami obiad?

— Jestem już po obiedzie, pani dobrodziejko.

— To wieczerzę, wszystko jedno. Nazywamy to obiadem z miejskiego przyzwyczajenia. Zapewne pan jada także wieczorem około ósmej ?

— Jadam co dają i kiedy dają, pani dobrodziejko. Na służbie publicznej, jak na wojnie.

Pan Apolinary odnalazł znowu ton światowca i rozmowa potoczyła się swobodniej.

Nie zboczyła jednak na żadne lekkomyślne manowce, jak w Garbatce. Była tu mniej zabawna i znacznie trudniejsza do prowadzenia. Pani i panny, nawet najmłodsza czternastoletnia, zapalone były do spraw edukacyjnych. Delegat, aby nie ugrzęznąć w szczegółach, trzymał się uporczywie szerszego zakresu pracy kulturalnej. Musiał się przytem dobrze pilnować.

Bo pani Wapowska zapuszczała się naprzykład w roztrząsanie takich subtelności, czy metodę poglądową, czy fonetyczno — mnemoniczną lepiej stosować do pierwszej nauki dziecka. Gdy okazywała się konieczność odpowiedzi, pan Apolinary krążył około przedmiotu i wzbijał się na stanowisko wyższe, jak orzeł, który pogardza drobnym żerem.

— Furda metoda, pani dobrodziejko, duch — to grunt.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — pytała stropiona pani Wapowska.

— Mówię, że w nauczaniu, jak we wszystkiem, musi być prawdziwy duch narodowy.

— Posiadamy go chyba wszyscy...

— Nie wątpię, pani dobrodziejko, dlatego też powiadam.

— Ale to się rozumie... chodzi mi o co innego...

Rozmowa o nauczaniu elementarnem możeby się na tem zakończyła, gdyby najmłodsza z panien zwana "profesorem", w odróżnieniu od siostry "dyrektora" i siostry "inspektora", nie przypomniała matce, że trzeba kupić nowe książki dla dzieci. Matka zwróciła się znów do delegata:

— Czy nie może mi pan polecić jakich nowych książek dla dzieci wiejskich?

Pan Apolinary zakręcił się na siedzeniu i już się miał przyznać do braku specyalności w tej materyi, gdy mu błysła myśl świetna, prawdziwie delegacka.

Dobył z kieszeni plikę drukowanych świstków, którą otrzymał od pana Kotulskiego. Przewracał, szukał uważnie, aby się nie pomylić, nareszcie dobył jeden z kategoryi przepisanej wyraźnie "dla ludu".

— Może pani dobrodziejka z zaufaniem kupować wszystkie książki dla ludu, opatrzone tym podpisem.

Powstał i podał tryumfalnie pani Wapowskiej broszurkę lakoniczną, kilka stron zaledwie zawierającą. To zajęło widocznie panią domu.

— Czy mogę tę odezwę... nabyć?

— Jest do usług pani dobrodziejki.

Podziękowała i włożyła broszurkę między karty książki, którą miała przy sobie.

Panienki, mniej zagłębione w teoryę, a bardziej w praktykę, wniosły z rozmowy, że gość jest jakimś wizytatorem szkół, nieszkodliwego gatunku, i z tego powodu miały między sobą krótką naradę. Poczem Jadwinia (dyrektor) zawołała jednego z czterech chłopców odpoczywających opodal na trawie od pracowitego zajęcia podawania piłek przy tenisie. Przydreptało chłopię bose, ledwo od ziemi odrośnięte.

Jadwinia zapytała oczyma o pozwolenie matki i odezwała się do pana Apolinarego:

— Jeden z naszych uczni, z drobnych. Starszych nie mogę panu pokazać dzisiaj, bo już się rozeszli.

Pan Apolinary oparł ręce o kolana i zapytał:

— Jak-że się nazywasz, mój mały?

— Tomek Świrszcz.

— Dobrze. A któż ty jesteś?

— Polak, katolik, uczeń klasy wstępnej — wy recytowało dziecko z przekonaniem.

— Dobrze. A jak się uczysz?

Chłopię, zamiast odpowiedzi, podniosło oczy zaufane na pochyloną ku niemu trójkę panien.

— Powiedz — zachęcała średnia — z czego miałeś najlepsze stopnie?

— Piątkę z arytmetyki i piątkę z Konopnickiej.

— Pojętne dziecko! Winszuję panienkom .— zakończył egzamin pan delegat.

I podczas gdy chłopię odchodziło, ważąc w ręku cztery sucharki, otrzymane dla siebie i dla ko lęgów, pan Apolinary przypomniał niedawne swe spotkanie z najmłodszym Pruszczyńskim.

— Tamten tęższy — pomyślał — nie dziwota: szlachcic.

Ale pan Wapowski oddawna już kręcił się na krześle i tłumił przemożne ziewanie. Nie chciał widać rozmowy z Apolinarym o edukacyi. Wreszcie powstał i rzekł:

— Może pan zechce obejrzeć park ? Będziemy mogli ciągnąć dalej naszą rozmowę sposobem Perypatetyków.

— Z gustem — odrzekł Apolinary.

Ale do Perypatetyków wstrzymał się dalsze czynić alluzye, bo zagubił w pamięci rozróżnienie, czy to byli ci, co chodzili w kółko, czy ci, co mieszkali w beczkach i mówili rzeczy cyniczne.

Przechadzka zaczęła się od pokazywania; Wapowski nie był wolny od tej manii właścicielskiej.

— Cały plan domu i parku nakreślił mój pradziad. Nawet dom jest starszy.

— Aa! — odpowiedział z uznaniem Apolinary a myślał właśnie o pani Melanii.

— Ten budynek, który tam pan widzi, był niegdyś lożą masońską.

— Doprawdy ?... Co pan wogóle sądzi o Masonach ?

— Sądzę, że bardziej nimi wojują, niż oni sami wojują... A tamtę rotundę widzi pan za wodą?

— Widzę. Wspaniała.

— Nie tyle wspaniała, ile historyczna. Gdy August II ciągnął pod Kalisz...

— Pod Kalisz ? — to daleko.

— No, wie pan ? bitwa pod Kaliszem ?

— A jakże... Więc gdy ciągnął pod Kalisz...

Pan Apolinary grzecznie przechyli! głowę do opowiadającego, postępując obok niego w starej alei, gdy wtem zawadził o jakąś przeszkodę i omal nie rozciągnął się na historycznej ziemi.

— Tam do licha! co to?

— Ach, przepraszam! Korzenie starych drzew psują nam drogi.

Ale przypadkowe wzruszenie przerwało opowiadanie legendy i osadziło obie postacie na ich moralnym punkcie ciężkości, jak te lalki z ołowiem w podstawie, które, po zachwianiu, tern bardziej wyprostowaną przybierają postać.

Pan Wapowski zaczął bez przejścia:

— Gdy tam siedzieliśmy przy tenisie, myślałem o naszej poprzedniej rozmowie. Choć miałbym nieco do nadmienienia o niektórych waszych działaniach, zgadzam się na to w zasadzie, że wobec mnóstwa nadchodzących wypadków i reform, organizacya ogólna jest potrzebna.

Pan Apolinary, rozpromieniony, jął perorować:

— A jeszcze organizacya, jak nasza, oparta na wyborach, na solidarności, na zrzeszeniu! Organizacya, w której komitet, wybrany z wybranych, ciągle siedzi nad... to jest: nie siedzi, ale czuwa nad dobrem ogółu i rozstrzyga wszystkie nasze najpilniejsze sprawy...

Pan Wapowski ruchem ręki niby odsuwającym tamował wymowę delegata, aż uchwycił słowa ostatnie i przerwał:

— Mówi pan, że wszystkie sprawy najpilniejsze, a więc i sprawę wyborów do Wielkiej Rady? Bo to było właśnie, na czem zawiesiliśmy rozmowę.

Apolinary tym razem zrozumiał i uradował się w duchu:

— Mam cię, ptaszku! chcesz być posłem...

Poczuł zaraz twardszy grunt pod nogami,

a zarazem i przypływ wymowy zupełnie naturalny.

— Jakżebyśmy taką sprawę pominęli! Ma się rozumieć, że komitet zajmie się wyborami.

I nawet od komitetu ta sprawa całkowicie zależy. Przecie to jest naszą specyalnoścją. A ogarniamy kraj cały.

Wapowski marszczył się, mrugał, przecierał okulary. I, pomimo swej łatwości słowa, nic nie odpowiadał. Dało to pochop delegatowi rozprawiać w dalszym ciągu:

— Listę kandydatów niebawem ogłosimy. I mamy prawie pewność, że nikt inny, jak stowarzy szony, nie przejdzie.

— Jakto? więc stawiacie kandydatów wyłącznie z pomiędzy stowarzyszonych?

— Jakżebyś pan chciał inaczej ?!

— Mogłoby być inaczej — odpowiedział z dyskretnym uśmiechem Wapowski — bo kandydaci znajdują się i gdzieindziej, poza ramami waszej organizacyi. Cóż ma właściwie wspólnego stowarzyszenie pracy kulturalnej z wyborami do Wielkiej Rady?

— Stowarzyszenie jest... jest... do wszystkiego, wołał pan Apolinary, rozpościerając ręcę w poszukiwaniu wyrazu.

— Chce pan powiedzieć: uniwersalne?

— Jak pan rzekłeś: uniwersalne.

Pan Wapowski postąpił znowu kilkanaście kroków w milczeniu. Potem odezwał się do płomiennie patrzącego delegata:

— Przyznać wam trzeba, że pierwsi tę kwestyę podjęliście i zorganizowali na szerszą skalę.

— Pierwsi — i ostatni! — zawołał pan Apolinary, wielkiem cięciem przez powietrze zabijając wszelkie inne niepowołane stronnictwa, organizacye — i wątpliwości.

Wapowski zatrzymał się w przechadzce i stanął naprzeciw ziejącego ogniem Apolinarego:

— Panie delegacie! trochę zbyt absolutnie...

Ale delegat już nic nie uwzględniał.

— Absolutnie, dobrodzieju mój, solidarnie, kupą do celu — i basta.

I podparł się oburącz pod boki, tytanicznie.

Nie był to już ów Apolinary, polityk domowy, szukający na swej werendzie rozwiązania algebraicznych znaków stronnictw, mdły w gorliwości, chwiejny w pomysłach dla dobra ogółu, wieśniak nawracany mozolnie przez dobroczynnych wysłańców, ale szermierz kultury w pełnym rynsztunku, wczoraj jeszcze wedeta nieustraszona, dzisiaj zwycięzca. Tak szlachetna praca uskrzydla najcięższe organizmy.

Pan Wapowski nie mógł tak silnie odczuwać ewolucyi wewnętrznej pana Apolinarego, jak my, którzy go znamy bliżej. Nie był też wolny od osobistych widoków. Wziął więc delegata pod rękę, obrócił i skierował, może nie bez planu, ku sadzawce.

Szli w milczeniu brzegiem cichej wody, której słodkie wyziewy studziły nadmierne upały. Roz* budzone niezwykłemi hasłami ptaki ozwały się z krzaków nadwodpych aprobacyjnem ćwirkaniem. Wrażliwe podobno na apostolstwo ryby wypłynęły ku błyszczącej powierzchni, leżąc tuż pod nią podłużnymi cieniami, aż ujrzawszy z blizka nieznajomego rybaka dusz, uciekały z pluskiem, nieufne, do swych głębokich zagajów.

Żywy spokój wspaniałego zacisza podziałał istotnie na ostudzenie żarliwości pana delegata. Może też wyczerpał zapas swej fakundy. Politycy baraszkowali teraz na odpoczynek.

— Czy lubi pan łowić ryby ? — pytał gospodarz.

— Lubiłem. Teraz nie mam czasu.

I znowu szli milcząc, pijąc kojące powietrze.

Stanęli teraz pod portykiem greckiej świątyńki. Istni Perypatetycy!

— Więc pan sądzi — rzekł sennie Wapowski — że wasz komitet poda listę kandydatów wyłącznie z grona stowarzyszonych?

— Nietylko sądzę, ale jestem pewien. Znam nawet wiele nazwisk.

Nie pierwszy to już raz pan delegat oblekł swój osobisty domysł powagą faktyczności — zawsze jednak w duchu Stowarzyszenia.

— Czy to tajemnica?

— Tajemnica dotąd nawet dla ogółu stowarzyszonych. Ja tam trochę mówiłem z komitetowymi w Warszawie... Czyniono mi nadzieje, że moi kandydaci mają szanse...

Pan delegat bruździł zupełnie już po delegacku. Przybierał na się postać kuszącego węża. Tym razem na dobre zaciekawił Wapowskiego, który myślał, patrząc na Apolinarego:

— Więc z tego aparatu wystrzelić mogą rzeczywiście nazwiska kandydatów?...

Zaś pan Apolinary:

— Widzi sąsiad: nasza gubernia ma podobno wybraćkilku posłów. Dlaczegoby nie wybrała dwóch z naszego powiatu?

Odwrócił się do Wapowskiego całą postacią uroczystą i celowo skoncentrował swe spojrzenie. Pan Wapowski zaś patrzył na niewyraźnego zwiastuna i starał się przeniknąć wiarogodność postawionej przez niego perspektywy.

Gdyby skamienieli obydwaj pod tym portykiem, byłby gotowy pomnik dwóch reprezentantów. Ale pan Wapowski okazał się materyałem mniej podatnym do osłupienia, bardziej nerwowym — i ruszył się z miejsca. Sprzykrzyło mu się tak stać symetrycznie do pana Apolinarego.

Wyszli z greckiej altany, a pan Wapowski odnalazł płynność swej wymowy:

— Nie można mieć złudzeń, że to lekka sprawa być dobrym posłem w Wielkiej Radzie. Być ladajakim, niemą ilością przy obrachunku głosów — każdy potrafi. Ale być posłem czynnym, z gotowym i obecnym w głowie na zawołanie programem, z kulturą parlamentarną choćby teoretyczną, ze znajomością języka, z gimnastyką myślenia i dyalektyki — takich kandydatów mało u nas znajdziemy. Trzeba ich brać, gdzie się znajdują, trzeba szeroko rozejrzeć się przed wyborami.

— Zapewne, zapewne — potwierdzał Apolinary, ale mniemał po cichu, że Wapowski zanadto się oddala od istoty rzeczy.

Tamten zaś mówił dalej:

— Nie możemy ich jednak skądkolwiek sprowadzić, wypisać z za granic okręgów wyborczych. Musimy brać takich, jacy są w danych okręgach. Ale usuńmy przynajmniej inne ograniczenia: stanów, stronnictw, związków. I tak na tłumnych przypuszczalnie wiecach wyborczych, pośród licznych aspirantów, pozostaną tylko rari nantes...

Pan Apolinary nie dobrze jeszcze przenikał, do czego zmierza Wapowski, ale wietrzył błędność jego poglądów, miał wrażenie, że mówca popada w odstępstwo od dogmatów kardynalnych. Słuchał więc dalej bardzo uważnie i czatował, czy go nie złapie na herezyi.

— Mojem zdaniem wybierać trzeba z pomiędzy tych ludzi dość rzadkich, którzy dali dowody owocnej gorliwości obywatelskiej w trudnej epoce poprzedzającej dzisiejsze wypadki i nadzieje. Do każdej funkcyi potrzeba praktyki. Wybierzmy z pomiędzy tych praktyków pozornie tylko drobnych, bo cichych, ale działających niezmordowanie w okresie czasu, w którym uznano za pewnik, że nic robić niepodobna. Nie ze względu, żeby im się należała nagroda i synekura, — po prostu dlatego, że ci będą najlepszymi przedstawicielami.

— Tu-m pana czekał! — zawołał tryumfalnie gorliwy delegat — zasługi dla Stowarzyszenia otwierają drogę do mandatu poselskiego. Niby drobna rzecz, a może być nagrodzona.

— Ależ, panie kochany! — przerwał niecierpliwie Wapowski — nie o takich zasługach mówię. Powtarzam zresztą, że mandat poselski nie jest, według mnie, ciastkiem, które się daje posłusznemu dziecku, ale zbiorowym aktem zaufania do siły twórczej i obrończej posła. A ci, którzy tworzyli wtedy, gdy mało kto tworzył, którzy bronili, gdy ciężko było bronić, dali swego poselskiego uzdolnienia dowody.

— Można i tak to rozumieć — odrzekł pojednawczo Apolinary.

A po chwili dodał filuternie:

— Co nie przeszkadza, że warto zapisać się do nas.

I zerkał ku Wapowskiemu, który szedł milcząc, zagłębiony w myślach, widocznie jednak poruszony, gdyż dostał gorączkowych wypieków na twarzy.

— Pojadę wkrótce do Warszawy, żeby się zobaczyć z komitetowymi. Zdam relacyę, dobrodzieju mój. Może już przywiozę coś pewnego o kandydatach... Będę pewno i u Gwiazdowskiego.

— Gwiazdowski należy do was?

— A jakże!

— Prawda, prawda... No, a pan Jan Rokszycki z Ziembowa?

— Pan Jan... jeszcze nie. Złapać go nie mogłem: siedzi za granicą.

Znowu przechadzka w milczeniu.

— Proszę mi powiedzieć — odezwał się po chwili Wapowski — czy ten akt podpisany u Gwiazdowskiego został już gdzieś złożony? wysła ny? — jednem słowem, czy już koniec z tem?

— Podpisują w dalszym ciągu. Ale nie jest to obowiązujące.

— A, to dobrze. Bo zresztą cele waszego stowarzyszenia nie mogą być mi obce... Jeżeliby chodziło o udział pieniężny, o pracę nad oświatą ludu, wreszcie o akcyę wyborczą, mógłbym porozumiewać się z wami.

— Chodzi nam także bardzo o pozyskanie osoby...

Wapowski zatrzymał się. Twarz miał gorączkową, a oczy przymknięte. Znękanym ruchem położył obie ręce w wyciągnięte dłonie delegata.

— Niech i tak będzie.

Apolinary nie doznał oczekiwanej radości ze swego tryumfu. Nawet pomyślał:

— Ten się tak do nas przyłącza, jakby go kto prowadził na męki... Każdy ma swoje maniery.

Gdy po obiedzie delegat opuszczał Wojewodzice, udając się do niezbyt stąd odległego miasta, był jednak bardzo zadowolony ze swego dnia politycznego. Przyglądał się sam sobie retrospektywnie i nie znalazł nic do zarzucenia swej postawie, swemu taktowi towarzyskiemu i retorycznemu. Doprawdy urósł i czuł w sobie siłę olbrzyma.

— Niech mi teraz kto powie, żem pozyskał byle kogo! Taki Wapowski! Ale trzeba było wiedzieć, jak się do niego zabrać. Fiu!

Tak rozgorzał żarliwością, że już w powozie rozmyślał o nowych werbunkach i szukał w pamięci, czy niema kogo przy szosie do pozyskania... W mieście zaś... aha! zaraz — w mieście znał jednego prałata bardzo wymownego, gatunek zdatny na posła.

DZIEŃ SZÓSTY.

Po kilkudniowym objeździe wracał pan Apolinary do domu, niby z dalekiej podróży. Objechał nie wielki szmat świata, nie siadając nawet do wagonu kolei żelaznej, — ale nigdy myślą tyle nie pracował samoistnie. Ile wysiłków, ile wrażeń! Jaki w samym delegacie wzrost doświadczenia i ambicyi!

Dojeżdżał do domu ze zwykłym przychylnym dla Penatów i ogniska uczuciem, jednak bez pragnienia miękkiego odpoczynku. Jeszcze działać! jeszcze kojarzyć! Niezmordowanym pochodem przez zasługę do laurów! Słusznie przyznawał sobie zasługi niepowszednie; pozyskanie, naprzykład, Wapowskiego było dziełem trudnem, a przecie dokonanem. W mieście wymowny prałat okazał się wprawdzie już uprzednio stowarzyszonym i działającym na wszystkie cztery strony świata, ale za to pan delegat złapał do swej sieci apostolskiej dwie nowe ryby: jeszcze wymowniejszego, niż prałat, kanonika, który zwątpił o możliwości zostania kardynałem i poszukiwał zajęcia trybuna — oraz grubego przemysłowca, odpornego dotychczas na wszelkie wołania kraju. Połów był obfity, mieniący się pełnemi obietnic barwami w promieniach * słońca przyszłości. Więc rybak dusz siedział dumnie w zakurzonym koczu, a na prawo w lejcu, parskając na dobrą wróżbę, wyrywała Łysa.

Pochwali się najprzód przed żoną — co należy integralnie do sakramentu małżeństwa. Następnie odszuka dawno niewidzianego przyjaciela i najbliższego sąsiada, pana Jana Rokszyckiego i powie mu tak: "Oto com uczynił, oto jacy jesteśmy, a teraz — połącz się z nami, bo bez nas niema zbawienia dla kraju".

Jeszcze parę staj — nowa obora — lipa rozłożysta — i pan Apolinary wita już na progu domu swego żonę i syna.

— Wszystko dobrze, mam nadzieję? Gdzież Demel?

— Ech, pan Demel pewno gdzieś na wsi, z chłopami — odpowiedziała pani Tekla z nietajonem rozdrażnieniem.

Pan Apolinary spojrzał z podziwem na żonę. Tak niechętne odezwanie się o pedagogu w obecności Janka nie mogło być bez kozery. Dowie się niebawem. Teraz trzeba wybadać chłopca o postępach w nauce.

— Jak się mają twoje "abemy" panie akademiku?

— Przeszliśmy już abemy, proszę tatki. Teraz się uczę o pobudliwości i energii potencyalnej.

— Co takiego?!... Poproś-no tu do mnie pana Demla. Albo nie... poślij Antka niech go poszuka i poprosi do mnie.

Małżonkowie pozostali sami.

— Co się dzieje? — pytał zaniepokojony Apolinary.

— Źle się dzieje, mój drogi. Parobcy się buntują. A Demel ciągle z nimi. Dzisiaj nawet lekcyi nie było, bo pan nauczyciel ma coraz więcej interesów na wsi.

— Z dziewczynami?

— I to także. Ale głównie, że parobkom i czeladzi androrty prawi o wyzysku przez chlebodawcę. Justynowa na własne uszy słyszała.

— To taki profesor?! Dawać mi go tutaj!

— Ostrożnie, Połciu, proszę cię... jak mnie kochasz. Niewiadomo co to za jeden. Jeszcze podpalić gotów, albo co gorszego.

Pan Apolinary ujął machinalnie drewniany nóż do papieru i, trzęsąc nim groźnie, przechadzał się po pokoju.

— Głupstwo! Związać każę, ciupasem odstawię!... Już i u Gałązki w Garbatce znaleźli się tacy panowie. A myśmy go sobie sami sprowadzili za własne pieniądze! Udało się, no...

Pani Tekla poczekała, aż się Apolinary wysapie.

— Na mój rozum, jabym mu nie wspominała ani o parobkach, ani o Justynowej. Zapłaciłabym co chce i poprosiłabym, aby się wynosił. Sposób nauczania nam się nie podoba.

— A bo i pewno. Słyszałeś, czego dziecko uczy?

— Słyszałam — niema sensu.

— Co to: sensu! Sodoma i Gomora! Chłopaka w tym wieku uczyć energii potencyalnej! Rzeczywiście, świat do góry nogami!

Na szczęście, nie odrazu stawił się na wezwanie pan Demel. Przez ten czas dymisya, którą miał dostać, nabrała w radzie małżeńskiej form dyplomatycznych, skłaniając się do zdania pani Tekli. Pani Tekla wyjednała sobie nawet pozwolenie, że sama załatwi sprawę z Demlem, pod pozorem, że zna go lepiej, niż Apolinary, który ciągle był w podróży.

Gdy się Demel zjawił nareszcie, pani Tekla przyjęła go w pokoju przyległym do gabinetu męża i po kilku minutach już wyszła stamtąd z relacyą.

— Skończyłam: Za godzinę wyjeżdża, prosi tylko o konie do kolei.

— Cóż mu powiedziałaś?

— Zwaliłam winę na nas oboje. Powiedziałam, że jesteśmy ludźmi starej daty i zapatrujemy się inaczej na wychowanie syna.

— A on?

ONI POLITYCZNE. 1"

— A on nic. Przybrał bardzo dumną postać — i zgodził się. Nawet nie wziął pieniędzy za resztę miesiąca, jak mu ofiarowałam, tylko za podróż i dwa tygodnie, które przesiedział.

Pan Apolinary zamyślił się, a potem rzekł miękkim głosem:

— Nie poznałem wcale tego młodzieńca...

— Nie żałuj go — już ja ci mówię.

Ten zbieg okoliczności jest przyczyną, że i my nie zdążyliśmy bliżej poznać pana Demla. Wiemy tylko, że miał rude włosy, że przywiózł z sobą kilka grubych książek i kilka paczek broszur. Że był ducha niezależnego i przyjacielem ludu. Przeszłość jego i pobudki działania pozostały dla nas tajemnemi. Chyba przyszłość go nam pokaże?

Po wyjeździe pana Demla rozterka między dworem a parobkami znikła. Dziedzic zaprosił do siebie swych pracowników, przyjął ich pochwaleniem Chrystusa, wysłuchał cierpliwie kilkunastu cudzych frazesów, zmyślonych faktów i niemożliwych żądań. Na to wszystko miał gotowe odpowiedzi. Dowiódł nieprawdy pogłosek, obalił wygórowane żądania prostym rachunkiem ekonomicznym. Skończyło się na paru drobnych ustępstwach i na wzajemnem zadowoleniu.

Po załatwieniu tych spraw domowych — jazda do pana Jana Ziembów, majątek pana Jana Rokszyckiego, miał swą fizyognomię osobną, wyróżniającą się w okolicy. Z powodu paru wysokich kominów i skupionych dachów jednego typu, wyglądał z daleka, jak osada fabryczna. Dom zaś i ogród, choć utrzymane starannie, miały pozór skromny, nie panujący nad resztą. Stary dwór parterowy, zaklęśnięty, zdawał się dźwigać z ziemi nowymi pędami w postaci dwóch wyższych przybudowań.

Pan Apolinary znał Ziembów prawie tak dobrze, jak swą wieś rodzinną, był oddawna świadkiem jego wzrostu. I dzisiaj przyjaznem okiem lustrował, czy się co nie zmieniło w ostatnich tygodniach. Nic prawie. A jednak — łąki musiał Jan przebronować i podsiać, bo trawa na nich równa i gęsta, jak na polu... Co za jęczmień! Skąd u licha wziął takie nasienie, że mu się rodzi, kiedy nigdzie w okolicy jęczmień się nie udaje? Czarodziej. I w budowlach musi zawsze coś majstrować: ot przy stajni fornalskiej przybudówka, jeszcze nie pobielona... Pewno parnik na paszę? Dobra rzecz. A jedzie się po jego drogach, aż człek wypoczywa, choć na bryczce. Nawet konie parskają z ulgi, kiedy przejadą granicę Ziembowa.

— Jest w domu?... Chwała Bogu. Nareszcie.

Pan Apolinary wtargnął bez ceremonii dobrze znaną drogą do gabinetu, pachnącego trochę starzyzną i spichrzem z powodu odwiecznych mebli i próbek rozmaitego zboża.

Od biurka, przy którem siedział, spojrzał ponad okularami pan Jan, nadstawiając ku wchodzą9*

cemu bujny swój czub siwy. Potem szybko zatknął pióro w kubek ze śrótem, powstał i przyjął w ramiona sąsiada.

— Oj, stary, stary! — rzekł po chwili niespodzianie, kiwając przyjaźnie głową.

— Co? źle wyglądam?

— Doskonale. Nie o to chodzi.

— Tylko o co? — dopytywał się stropiony nieco pan Apolinary.

— O co innego, mój serdeczny. — Obiad jadłeś?

— A jakże. Godzina czwarta. Przyjeżdżam na gawędkę o ważnych sprawach krajowych.

— Na gawędkę... hm. A robota gdzie?

— Przy niejednej ja już byłem robocie, dobrodzieju mój. I teraz pracuję jak wół dla naszego Stowarzyszenia.

— To robota?

— A co zaś innego? Zajmujemy się działaniem przeciwko siłom wstecznym nurtującym społeczeństwo... sprawą szkolną... uświadomieniem ludu... no i wszystkiem, co jest "pro publico" użyteczne. A ogarniamy kraj cały.

— Nauczono cię gadać, sąsiedzie mój serdeczny.

— At — odparł trochę szorstko Apolinary — nie wątpię, że masz rozum, dobrodzieju mój, aleś trochę skwaśniał. I masz swoje... partykularności. Działasz na własną rękę, a nie solidaryzujesz się z narodem. Poczekaj, posłuchaj, dobrodzieju mój!

Zamiast się oburzyć, pan Jan Rokszycki założył ręce, błysnął z pod wydatnych brwi oczyma głębokiemi, ale raczej ze współczuciem, niż groźnie.

— No, słucham, proszę... słucham.

— Widzisz, sąsiedzie kochany, przyjechali do mnie w końcu przeszłego miesiąca dwaj panowie: Kotulski i Hyc.

— Aha. Znam tych dygnitarzy. Cóż dalej?

— Bliżej ich tam nie znam, dobrodzieju mój. Ale widziałem ich przecie i w Warszawie i przy robocie i porównałem to, co mówili, ze zdaniem komitetu i byłem u Gwiazdowskiego...

— Toś może i akt podpisał?!

— Ma się wiedzieć. Wybór całego kraju podpisany pod aktem.

— Apolinary! bój się Boga! trzebaż się poradzić...

— Trudno, dobrodzieju mój, kiedy czas nagli, odwoływać się ciągle do zdania tych tam... prawy borców.

Rokszycki oniemiał. Patrzył, patrzył, aż złagodniał zupełnie, jak lekarz niecierpliwy, który chorego ofuknie, gdy nagle zauważy, że chory bredzi w gorączce.

— Wytłomacz trochę jaśniej, mój serdeczny, bo nie rozumiem.

— A widzisz. Trzeba się najprzód zrzeszyć, zsolidaryzować...

— Nie o tein. Ale coś tam wspomniałeś o pra-wyborcach. Gdzież oni są?

— No, całe nasze Stowarzyszenie opiera się ostatecznie na zasadzie wyborczej. Gdy chcemy wysłuchać głos całego narodu...

— Dobrze, dobrze. Nie dowodź mi, tylko wymień fakty. Już ja się połapię. Zatem siłą waszą jest zasada wyborcza. Może i ty zostałeś wybrany?

— A jakże, jestem delegatem naszego powiatu.

— Chyba delegatem na nasz powiat przez kogoś mianowanym? Bo jakież były wybory? Kto głosował?

— Głosowało tam kilku...

Pan Apolinary nie chwalił się wogóle zaufaniem okazanem mu przez Gawłowskiego i Pawłowskiego. Wobec pana Jana wydało mu się nawet śmiesznem wymieniać te dwa nazwiska swych wyborców.

Ale pan Jan nalegał:

— Więc któż głosował, bo trzeba to wiedzieć?... Czy Wapowski z Wojewodzie? Czy Strzempiński z Kotła? Czy Świeborowski z Woli?... Czy może mniejsza własność?

— Wybory nie mogą u nas być... zupełnie ta kie jak być powinny.

— To żarty, mój serdeczny. Przypuśćmy jednak, że jesteś wybrany przez grupę ludzi. Do czego zatem zmierza ta grupa?

— Do załatwienia najpilniejszych spraw krajojowych, jak już mówiłem.

— Nie. Zmierza do rozszerzenia swego wpływu i trudni się popieraniem swoich kandydatów do Wielkiej Rady.

Na takie "dictum" Apolinary nie znalazł odpowiedzi. Ostatecznie Jan streścił bez wdzięku to, co daje się tak pięknie rozwinąć, opromienić i obnosić po rodzinnym kraju. Mówił jednak to samo, więc pan delegat zapytał:

— Cóż w tem złego?

— Nie byłoby nic złego, gdyby cele były zupełnie szczere, gdyby akcya podjęta była dla wyraźnego dobra kraju, gdyby solidarność była wyrozumowana, a nie ślepa i zależna od kilku osób, gdyby... Tyle jest zastrzeżeń, że ci ich nie wyliczę.

— Bo ty zawsze panie Janie chciałbyś na swoją rękę. Dobrze oni to jednak mówią o tobie.

— Jestem pewien, że ci panowie źle mówią o mnie. Nie jest mi to obojętne, bo przeszkadza w rzeczywistych robotach, ale zniosę i złą ich opinię.

— Zła znowu tak nie jest. Broniłem cię gorąco.

— Broniłeś? Zatem czyniono zarzuty.

— Ii... bardzo tam ważne — nie. Jednak powiedziano mi o tobie coś takiego, że... obstupui.

I chciałem cię nawet po starej przyjaźni zapytać.

— Co takiego?

— Czy nie jesteś Masonem, dobrodzieju mój, i to szkockiego obrządku?

Obstupuit tym razem pan Jan Rokszycki. Po chwili zaczął mówić energicznie:

— Słuchaj, sąsiedzie. Masoni nie budują kościołów katolickich, a ja jednak budowałem. Szkockiego obrządku nie znam, ale mój polski obrządek jest jasny dla każdego, który mnie zna.

— Nie alteruj się, kochany panie Janie. Skoro zapewniasz, że nie, już wypuściłem z uszu i z pamięci...

— Ale cię to gryzło, póki nie miałeś pewno ści. Przyznaj? A widzisz, nie każdy ma chęć i sposobność przyjść do mnie i zapytać. Tymczasem plotka rośnie i zniechęca ludzi do mnie. To jest niedozwolony sposób działania.

— At, słyszałem to tak, na uboczu — zagadywał pan Apolinary.

— Zawsze jednak wyszło to z waszej grupy.

— Nawet nie wiem, czy ktoś z naszych ludzi powiedział... Gdzieś, nie pamiętam, wyrwał się z tą bajką jakiś chłystek — komponował pan delegat dla osłonięcia swych przyjaciół politycznych.

I przystąpił do wykonania głównego swego zamiaru:

— Tandem tedy, dobrodzieju mój, gadajmy o rzeczy. Wracam z objazdu powiatu i skaptowałem, rzec mogę, wszystkich znaczniejszych, którzy dotąd nie przystąpili do nas. Zacząłbym od ciebie, aleś był zagranicą.

— Kogóż więc pozyskałeś? — pytał pan Jan.

Delegat wymieniał po kolei swoje zdobycze,

a Rokszycki krzywił się, albo machał ręką. Ale na ostatek zachował sobie pan Apolinary Wapowskiego z Wojewodzie.

— Wapowskiego pozyskałeś?! A to jakim sposobem?

— Przekonałem go. Gadaliśmy, gadali — aż się zapisał.

Pan Apolinary zatknął wielki palec za wykrój kamizelki i spoglądał ze swobodnym tryumfem na pana Jana. Ten zaś dopytywał się pilnie:

— Chyba mu obiecałeś mistrzowstwo w waszej nie masońskiej loży?... Ale nie — i na to by się nie złakomił. Nie rozumiem.

Pan Apolinary przybrał minkę filuterną:

— A także mi się kręcił, także stękał na Stowarzyszenie: i to mu źle i to niedobrze. Nie przymierzając, jak ty, dobrodzieju mój. Ale gdy się dowiedział, że posłem do Wielkiej Rady nie zostanie nikt, jak tylko stowarzyszony, — zaraz perora inna: "Macie pewne zasługi, jesteście jedyną w kraju organizacyą"... no, i zapisał się. Nie żartuję — zapisał się.

Pan Apolinary powtarzał zapewnienie, bo pan Jan śmiał się głośno, choć nie wesoło:

— Tak, tak. Teraz rozumiem. Mówił mi dawno,

że będzie kandydował. Ale cóż to? szafujesz mandatami poselskimi? trudnisz się także akcyą przedwyborczą?

— Robi się i to. Mam pewne wpływy w komitecie — próbował mistyfikować pan delegat.

— To działasz zapewne w porozumieniu z Kotulskim, który objeżdża grubszych kolonistów, właścicieli fabryczek, nawet gminy — i przygotowywa grunt do wyborów?

— Gdzie objeżdża? kiedy? — zapytał pan Apolinary, blednąc.

— Krąży w naszym powiecie i w sąsiednich. Wczoraj był tu w pobliżu o kilka wiorst. Podobno chciał się widzieć ze mną, ale wymówiłem się.

Po dłuższem milczącem zdumieniu pan Apolinary powrócił do rozmowy:

— Aa, to widać już zaczął... Mówił mi, ale nie wiedziałem, że już zaczął... To dobrze.

Wcale dobrze nie było. Nasz delegat dowiadywał się po raz pierwszy o zabiegach Kotulskiego w powiecie, gdzie on, Apolinary, jest urzędowym reprezentantem Stowarzyszenia. Przeczuwając jakąś niespodziankę, był urażony i stropiony. Ale starał się utaić swe wzruszenie, więc odwrócił rozmowę:

— Skąd ty wszystko wiesz zawsze, dobrodzieju mój ?

— Skąd? — uśmiechnął się pan Jan — jestem stowarzyszony.

— Co? gdzie? jak?!

— Nie z wami, uspokój się, mój serdeczny. Nasz związek nie obejmuje całego kraju, ale rośnie jednak powoli po całym kraju. Nie rządzi nami komitet, ani przysięgamy na solidarność. Jednomyślność, zapadająca po wspólnych naradach i wymianie zdań, okazuje się w cichych uchwałach, których nie ogłaszamy "urbi et orbi". Porozumiewamy się, informujemy wzajemnie — i pracujemy prawie bezimiennie. Nie jesteśmy najwyższą instancyą do załatwiania wszystkich spraw krajowych, ale każdą sprawę wspólnie uznaną za dobrą, posuwamy zgodnym wysiłkiem rąk, słowa i pióra. Kochamy silnie, a mówimy o tem mało. Nie ustępujemy nic, ale nie żądamy naraz wszyst kiego. Jesteśmy tak niepokaźni, żeś pewno nie słyszał nawet o nas, mój serdeczny?

— Jak Bóg żywy, nie słyszałem — rzekł zdumiony pan Apolinary — Jakże się choćby nazywacie?

— Nawet nazwy urzędowej nie mamy. Nie jesteśmy bowiem stronnictwem, tylko prostymi synami tej ziemi. Wy zato przezwisk nam nie szczędzicie: ten z nas jest "pogodzony z losem", choć nic nie ustąpił z rzeczy pospolitej i nieustawał w walce z losem przeciwnym; tamten jest Masonem, choć buduje kościół; trzeci nie posiada "ducha narodowego", choć go ujawniał i zapalał każdem swem tchnieniem; znów inny jest szkodliwym kunktatorem dlatego, że nie chce trwonić dobytków ogólnych na niecierpliwe wymagania chwili, albo stoi twardo przy obronie cennych urządzeń przeszłości. — A my się jeszcze nie nazywamy. Czekamy, aż nazwie nas historya.

Pan Apolinary słuchał pilnie i aprobował. Musi to być mądre, skoro mówi pan Jan.

— O ile rozumiem, dobrodzieju mój, mamy jedne cele, sposoby tylko inne. Dlaczegoby się nie połączyć? Sam jeden, kochany panie Janie, mógłbyś wiele nam pomódz swem doświadczę niem.

— Za późno, mój serdeczny.

Delegat westchnął:

— Szkoda, wielka szkoda, żeś nie wiedział dawniej o Stowarzyszeniu. Gdybyś był w naszym komitecie...

— Byłem przy pierwszym projekcie, dużo dawniej od ciebie. Spotykałem tych samych ludzi, pracowałem nawet z nimi na niektórych polach. W wielkiej waszej ilości są przecie ludzie pożyteczni i sumienni; nawet niewielki procent zdolnych się zdybie. Ale gdym stwierdził przewagę ambicyi stronniczej nad troską o sprawę ogółu — usuną łem się. Nie jest to dezercya od sprawy — o nie! — ale od ludzi.

Pierwszy to raz pan Apolinary, choć z dawna zaprzyjaźniony, usłyszał od pana Jana tak poważną rozprawę o polityce. Był wzruszony. Dawniej miał za złe sąsiadowi, że w materyach politycznych zbywał go często żartem. Dzisiaj niepodobna już tak lekko traktować pana delegata. Zrozumiał jednak pan delegat, że dalsze nalegania na nic się nie zdadzą i musiał zrezygnować z arcydzieła, które sobie na ukoronowanie swych zabiegów obiecywał — z pozyskania Jana Rokszyckiego.

Wypytywał go więc o zdrowie rodziny. Pani Rokszycka mieszkała w Warszawie przy córce już dawno zamężnej i matce trojga dzieci. Starszy syn wykładał ekonomię polityczną na zagranicznym uniwersytecie. Młodszy był pogrążony z zamiło" waniem w przemyśle fabrycznym. Wszystko szło dobrze w rodzinie, rosło i rozmnażało się. I sam pan Jan był krzepki, niezmordowany, mimo, że przybliżał się do sześćdziesiątego roku życia. Tylko pogoda, cechująca dotychczas jego twarz energiczną, jakoś zamgliła się w ostatnich czasach. Pan Apolinary to zauważył:

— Czy nosisz się z jaką troską, dobrodzieju mój, bo jakoś mi schudłeś? Wszystko ci się udaje— i gospodarstwo i dzieci i wnuki. Silny jesteś, masz mir u ludzi, a coś tego... jakby cię gryzło.

— Zgadłeś, mój serdeczny. Czasy przyszły duże, a zastały nas niedorosłych. Dorośniemy, nie wątpię, ale ten proces wzrostu jest męczący.

— Stetryczał mi trochę pan Jan — myślał pan Apolinary, powracając do domu. I do nas nie przyłączy się, niema co i gadać. A chciałem go użyć do reformy Stowarzyszenia. Żeby tak trochę pogadał z naszą starszyzną... Trudna rada, kiedy nie chce.

Nagle twarz delegata rozjaśniła się odbłyskiem jakby nowej zorzy:

— A ja od czego? A ja to nie mogę przeprowadzić reform pożytecznych?

Ogarnął naraz ogromne widnokręgi, których całkowite objęcie odkładał do późniejszego namysłu. Lubował się dopiero w niektórych spostrzeżeniach niepozbawionych genialności:

— Choćby naprzykład ten objazd Kotulskiego,

o którym nie wiedziałem. Nie w porządku. A la informacya o masoneryi pana Jana. Także nie w porządku. Trzeba zrobić nowe wydanie słownika obywatelskiego. A to jeszcze i znowu tamto...

Widział teraz jasno, — może pod wpływem rozmowy z panem Janem — całą seryę zboczeń od ideału w ustawie, w sposobach działania, a nawet w celach Stowarzyszenia. On to skontroluje, udoskonali. To mi zadanie godne męża! Mając zaś pod bokiem pana Jana, który po staremu wie o wszystkiem, zna się na wszystkiem...

Przeciągnął znowu ramiona, niby skrzydła:

— Miły Boże! ile tu zadań, ile roboty w polityce wewnętrznej!

Zorza pozachodnia różowo-sina, czysta, wróżyła stałą pogodę. Otucha na jutro, na żniwa. Zapachy wstawały upajające od zbóż dojrzałych. Nad łąkami zaległy jeziora oparów, aż myliły drogę powrotną do domu, stając wpoprzek rzeczywistości. Na krzakach przydrożnych tkwiły fosforyczno-zielone świetliki, albo wałęsały się w powietrzu, ciągnąc za sobą wyobraźnię w tajemnice nocy. Chciało się marzyć sennie o rozkoszach...

Ale trajkotne hasło kołatki nocnego stróża przywołało dreszczem pana Apolinarego do zadań nie cierpiących snu:

— Do czynu! do reform!

DZIEŃ SIÓDMY.

Według Arcywzoru dzień siódmy używany bywa przez twórców na odpoczynek. Ale dzieła ludzkie tak są niedoskonałe, że naprzykład pan Apolinary siódmego dnia, zamiast przyglądać się z lubością czynom dokonanym, przedsięwziął reformy.

Zapytania do komitetu rozmnożyły się w notatniku i urosły do kilku stron pisma. Wątpliwości należało usunąć, ogólny plan działania przejrzeć okiem krytyka i jeżeli nie przeprowadzić odrazu, to w stosownym memoryale wskazać niezbędne reformy. Po dniach misyjnych następował dla delegata nie mniej ważny okres prawodawczy.

Zadanie było szczytne, ale mniej wdzięczne najprzód z powodu, że nie mogło już odbywać się na powietrzu, pośród mieniących się barwami objawów życia wiejskiego; wypadało teraz działać nie na świeże umysły prozelitów, ale na pełne argumentów, rutyny, a może i uporu głowy kieowników. Nadto pan Apolinary czuł się znaczne i mocniejszym w sztuce serdecznej perswazyi, niż w logice teoretycznej. Lecz że nie święci garnki lepią, a pan delegat ulepił już nawet z różnoro dnej gliny kilku stowarzyszonych, tuszył więc so bie i o tej nowej akcyi reformatorskiej jak najlepiej.

Najprzód — sprawdzić wszelkie objawy i ruchy, dotychczas pozostające zagadkami.

Posłał więc Antka w jednym kierunku konno, w drugim zaś zaufanego Kazimierza bidką, aby mu się dowiedzieli dokumentnie, gdzie był i co gadał w okolicy Kotulski.

Oczekując wyniku tych wywiadów, sam, nie bacząc na rozpoczęte żniwa, zasiadł natychmiast do spisania umotywowanych zapytań do komitetu. Myślał, pisał, kreślił — okazało się jednak, że ten kwestyonaryusz świadczy tylko o niedostatecznem powiadomieniu delegata, lecz nie o blędnem działaniu komitetu. Odpowiedzi mogły być zadawalające, a wtedy — gdzież droga do reform ? Inne należało obrać stanowisko krytyczne. Może inne stanowisko moralne?... Pan Jan by to potrafił.

Wszelkie początki są trudne. Więc i pierwszy wysiłek reformatorski pana Apolinarego Budzisza nie udał się i zajął wieczór bezowocnie.

Nazajutrz powrócili posłańcy z wywiadów. Kazimierz był podchmielony i opowiadał straszne rzeczy "o podburzaniu chamów przez tego przybłędę", o tem "że źle będzie, jeżeli tak dłużej potrwa", — wreszcie o utrudnieniu życia z powodu sprzedaży wódki na flaszki, a nie na kieliszki. Pan Apolinary wyrzucił go za drzwi.

Antek przywiózł wiadomość pozytywniejszą, źe pan Kotulski był przedwczoraj w miasteczku, zajechał do właściciela młyna i wszedł z nim w jakąś umowę. Co z sobą mówili — niewiadomo. Ale po wyjeździe pana Kotulskiego młynarz siadł także na bryczkę i w świat pojechał. Powiadał żonie, że na długo, bo ma na kilka mil wokoło ludzi namawiać. Do czego? — również niewiadomo. — Słychać, że ten pan młyn z ogrodem kupił.

— A to na co ? Językiem mu mleć, a nie żarnami, dobrodzieju mój.

Takie wiadomości drażniły tylko pana Apolinarego zamiast mu posłużyć do jasnego przeniknięcia działań osób wpływowych w Stowarzyszeniu.

— Niema innej rady — trzeba jechać do Warszawy.

Spotykamy więc znowu pana delegata w hotelu Saskim, ale twarz jego, do niedawna pogodna i pełna przyszłości, nosi teraz piętno trawiącego niepokoju o publiczne dobro. Pan Apolinary głowę pochyla pod ciężarem odpowiedzialności, palcami przebiera nerwowo, jakby coś chwytał i czegoś nie dosięgał. Uroczysty surdut utracił formę czarnego pancerza, pomarszczył się i sposępniał.

Daremnie zapukał do drzwi kilku znajomych z komitetu. Jeździli gdzieś po świecie, pozostawiwszy w mieście, zamiast adresów, tylko tęsknotę po sobie.

Ale Gwiazdowski? Ten jest na pewno. Stało w porannej gazecie, że Gwiazdowski błogosławił wczoraj pewnego młodzieńca, wybierającego się na studya historyczne z epoki Wazów do Sztokholmu. Jutro zaś inaugurować będzie nowo otworzoną szkołę kroju dla ubogich panien.

— Biskup, czy co ? — pomyślał Apolinary. — Ale jest przynajmniej. Pójdę do niego.

I siadłszy do dorożki pojechał do mieszkania, przypominającego świeże jeszcze wzruszenia wielkiej akcyi podjętej na wypadek europejskiego kongresu.

— Jest pan w domu?

— Jest, ale bardzo zajęty. W tych godzinach nie przyjmuje — odpowiedział służący.

— Poczekaj, mój bracie.

Pan Apolinary wyjął z kieszeni bilet wizytowy i dopisał ołówkiem:

"Apolinary Budzisz delegat powiatu — w sprawie kongresu".

— Masz tu bilet i pół rubelka. Może mnie pan przyjmie.

Po paru minutach służący powrócił i oddał inny bilet:

"Joachim Sternstein — Gwiazdowski najmocniej przeprasza, że z powodu sesyi przyjąć pana delegata nie może. Kongresu najprawdopodobniej nie będzie".

— Tam do licha!... A powiedz-no, mój bracie — masz jeszcze pół rubla — co tam za sesya?

— A gadają tam, proszę pana, o bezrobociu w szkołach.

— Dziękuję ci.

Pan Apolinary odchodził od drzwi zamkniętych ugodzony podwójnym ciosem w serce.

— Nie będzie kongresu?... więc pilnaż była potrzeba taki urządzać rwetes z tym aktem ?... No, no — dziwne... A mistrz mógłby mnie wpuścić na naradę. Nie jestem przecie obcy — i także coś wiem o bezrobociu szkolnem... Do dyabła z taką solidarnością!

Powracał przez ulice, powleczone jakąś mgłą żałobną. Zabrakło bowiem nad miastem różowej illuminacyi złudzeń.

— Zapominają nawet, żem użyteczny...

Chodząc po mieście bez określonego celu,

spotkał nawet paru znajomych ze "swoich ludzi"- Niedawno rzuciłby się do każdego z nich, wypytałby, udzielił własnych wiadomości i doświadczeń.

Dzisiaj pozdrowił ich z daleka i minął pogrążony w myślach:

— Co oni tam wiedzą! Łażą po świecie, myśląc pewnie o tem, dlaczego się stowarzyszyli.

Od czasu do czasu wzbudzał w sobie rozpaczliwą energię:

— Reformy! trzeba koniecznie reformy...

To znowu czuł się osamotnionym, bezsilnym wobec organizacyi, której się poddał. Wtedy tęsknił do pana Jana, do jego jasnej i gotowej zawsze rady.

Zaszedł do cukierni i począł czytać gazety. Już na ulicy natkano mu do rąk różnych świstków i "dodatków nadzwyczajnych". Czytał chciwie, bo zaniedbał się był trochę pod tym względem z powodu objazdu powiatu. Wieści z dalekiego Wschodu były stanowczo pokojowe, ale o żadnym kongresie pacyfikacyjnym ani słychu. Różne zaś wiadomości i zdania o polityce wewnętrznej brzmiały tak samo groźnie, jak dawniej. Ten sam terroryzm ciemny i nieugłaskany; te same hasła sprzeczne i namiętne.

— Cóż u Pana Boga robią nasi? Gdzież skojarzenie stronnictw? gdzie działanie na siły wsteczne? Albo... na co się to działanie zdało?

Czytał długo, a czując coraz cięższy zawrót głowy, cisnął gazety o stół, świstki kupione powtykał do kieszeni i, nieprzyjemnie rozgrzany, wyszedł znowu na ulicę.

— Chyba przejechać się do Łazienek, bo głowa pęka...

Wtem ujrzał postać schyloną, dążącą tak spiesznie po chodniku, że zdawała się, w porównaniu ze zwykłym przechodniem, iść kłusa. Postać niosła tekę pod pachą, nie odznaczała się zresztą żadną cechą indywidualną.

Ale pan Apolinary stuknął się w czoło:

— Gdzie ja tego jegomościa widziałem ?.,. Aha — wszędzie. Żebym tylko mógł sobie przypomnieć, jak się nazywa... Wszystko jedno — zaczepię go.

I rzuciwszy się na przełaj ku pędzącemu przechodniowi dopadł go, zatrzymał za pomocą wielkiego ukłonu.

— Moje najniższe panu... prezesowi.

Trafił: przechodzień był prezesem.

— Kłaniam uniżenie. Jeżeli się nie mylę, pan Budzisz ?

— Do usług. Wracam z objazdu delegackiego po moim powiecie i wielce rad jestem, żem spotkał prezesa dobrodzieja, bo pragnąłbym zasięgnąć języka i także postawić naszej starszyźnie kilka zapytań.

— Może pomówimy, idąc razem, szanowny kolego? Bo wyznam, że śpieszę nadzwyczajnie. Mamy sesyę, która trwa już trzydzieści godzin bez ustanku, z małemi przerwami na posiłek. Niektórzy śpią nawet na miejscu.

— Mężowie pełni poświęcenia — nie mógł nie przyznać pan Apolinary.

— Bo to, panie, ogromne rzeczy się dzieją, po prostu ogromne...

Apolinary zdążał, sapiąc, za swym szybkonogim towarzyszem, ale dopadłszy raz jednego ze skarbników wielkich tajemnic, nie chciał go puścić zanim czegoś nie pochwyci z upragnionych, autentycznych powiadomień.

— Mówi pan prezes: ogromne? Może załatwiliście sprawę szkoły, bo rzeczywiście ogromnie na to czekamy.

— Załatwiamy zasadniczo kwestyę, obejmującą wszystkie inne. Mówimy z panami, którzy do nas specyalnie przyjechali z Moskwy.

— Czytałem, czytałem. Bawi u nas Pomorcew.

— I kilku innych. Wyobraź pan sobie, panie delegacie, że gdyśmy wczoraj odczytali Pomorcewowi nasz akt podpisany u Gwiazdowskiego — wie pan?

— A jakże, i ja podpisałem.

— Więc gdy Pomorcew objął treść naszego programu, po prostu zdumiał się.

— Wierzę, bardzo wierzę.

— I odrzekł... Tylko to jest tajemnicą.

— Niejedną ja już przechowuję, panie prezesie.

— Odrzekł mniej więcej tak: ...To bardzo wymowny człowiek.

— I w to wierzę. Cóż tedy powiedział?

— Powiedział: "Jeżeli panowie stoicie na stanowisku potencyi niezależnej, mogę tylko przyklasnąć waszemu programowi". Oni muszą stać oczywiście na innym gruncie. Ale jaka doniosła wymiana zdań — co ?

— Bezwątpienia. Więc jednak pozostaliście przy swoich zdaniach?

— Zgadzamy się coraz bardziej. — A jaki to miły człowiek Pomorcew! Wyobraź pan sobie...

Tu dopiero prezes przystanął, aby opowiedzieć zdarzenie. Pan Apolinary miał czas odsapnąć w swej pogoni za światłem centralnem.

— Wyobraź pan sobie — byłem u niego w hotelu. Przyjął mnie, choć to człowiek tak zajęty, że doprawdy godziny, które nam poświęca, kradnie po prostu swej szerokiej działalności. Listów, telegramów od instytucyi, od redakcyi — całe stosy, nawet tutaj. Więc przegadaliśmy kwadrans a ja, wychodząc, zostawiłem w jego numerze, książkę i rękawiczki — rozumie pan ? — przypadkiem.

— Rozumiem.

— Na drugi dzień przed dwunastą zjawia się u mnie pan Pomorcew, exkuzuje się, że o tak wczesnej godzinie, ze względu na ścisłe zajęcie godzin następnych — no — i odnosi mi książkę i rękawiczki. Jakie to uprzejme!

— Należało się, panie prezesie.

— Należało się, czy nie, ale człowiek tak zajęty... pojmuje pan?

— Rzeczywiście.

Po opowiedzeniu tej znamiennej anegdoty historycznej prezes puścił się znowu kłusem, a z nim i niestrudzony pan Apolinary.

— A dojdzie tam do czego?

— Dojść musi choćby do zupełnego wniknięcia w nasze wzajemne desiderata. Choćbyśmy mieli siedzieć jeszcze trzydzieści godzin.

— A co do tego, prezesie dobrodzieju, załatwienia najpilniejszych spraw wewnętrznych... macie też ciągłe narady?

— Ach nie. Na to mamy sekcye, osobne organizacye, dzienniki. Czyż pan nie widzi zresztą olbrzymich postępów na wszystkich polach: w solidarności, w opinii, wszędzie?

— Tak na oko... nie bardzo — zaryzykował pan Apolinary.

Tymczasem prezes dobiegał już do mety.

— Muszę pożegnać szanownego delegata.

Pan Apolinary zapałał wyrazistą żądzą wzięcia udziału w tem trzydziestogodzinnem posiedzeniu. Miał już się przymówić, gdy prezes go uprzedził:

— Gdybym pana spotkał przed początkiem posiedzeń, chętniebym go wprowadził. Ale teraz, gdy już kończymy, zjawienie się nowej osoby byłoby może obustronnie... krępujące?

— Oczywiście... Szkoda, żem się spóźnił.

— Może innym razem, jeżeli pan nam nie odmówi — dodał prezes i pożegnał najuprzejmiej delegata.

Delegat zaś odchodził niezadowolony.

— Wszędzie drzwi zamknięte, wszędzie jakieś urywki, — ani ich zrozumieć... Co mnie u licha do rękawiczek tego pana? Ja chcę wiedzieć, co się robi... Tak — w naszem Stowarzyszeniu trzeba być albo komitetowym, albo niczem, dobrodzieju mój.

Przez prawowitą filiacyę myśli wspomniał pan Apolinary o zasadzie pana Hyca, że Stowarzyszenie operuje masami. To go nagle oburzyło, w zastosowaniu.

— Operujcie sobie masami, alem ja nie z masy, tylko z krwi szlacheckiej i nie będzie mną lada pari Hyc popychał na prawo i na lewo. Jak mi nie dacie prawdziwie czegoś do roboty, to się prędko od was odżegnam, moi łaskawcy.

Jak widzimy, różowe słońce złudzeń przysłaniało się dla pana Apolinarego coraz to gęstszym pomrokiem. Hasia, któremi wojował, wyniki osiągnięte, nadzieje na przyszłość — obniżały się szybko w przekonaniu pana delegata. Sztandary wytyczne nie migotały już w słońcu złotym haftem i jedwabiem, ale sterczały smutno w mglistem powietrzu; delegat zaczął posądzać, że są z papieru. I ludzie mu obrzydli: jednym nie bardzo chce się wierzyć, drugich nie można o nic dopytać. Jednem słowem pan Apolinary przebywał walkę wewnętrzną ciężką człowiekowi sumiennemu w każdym wieku: tracił wiarę.

Pozostał tydzień w Warszawie. Może namaca coś takiego, na czem oprze swe zaufanie w roboty komitetu? Może coś postrzeże, co mu się nie spodoba wyraźnie i będzie punktem wyjścia jego działalności reformatorskiej ? Może przynajmniej zdybie w szeregu rzekomych działań, narad i walk jakąś określoną funkcyę dla siebie, choćby naprzykład agitacyę przedwyborczą?

— Niech mi do licha każą jeździć i gardłować za byle kim, albo zapytają o kandydatów z moich stron. Już ja im powiem.

Ale co do akcyi przedwyborczej było tymczasem głucho, a raczej tajemniczo. Tę troskę, jak wiele innych, wziął widać komitet wyłącznie na siebie.

Ukazywały się też i mijały rozmaite zjawiska bardzo ciekawe, choć nie dające wyraźnego tłomaczenia. Ten przyjechał ze Wschodu, tamten z Zachodu; ten załatwił taką najpilniejszą sprawę, tamten owaką. Ale te same sprawy pozostawały pozornie wcale niezałatwionemi.

I znowu głucho — tajemnica i nadzieja.

— A niech was... nie znam! — zawołał pan Apolinary po tygodniu swych zabiegów warszawskich, wznosząc rękę mniej pobożnie, ale nie decydując się jeszcze na przekleństwo. Niech was... Wracam do domu, dobrodzieju mój. Żniwa przynajmniej dopilnuję.

I powrócił do domu.

Zły był, stracił cerę, fulminował na kraj i na ludzi tak bardzo, że pani Tekla nie odrazu zdecydowała się wyznać mężowi, że i w domu czekały go drobniejsze, a jednak dotkliwe kłopoty.

Pan Apolinary chciał zaraz po powrocie z Warszawy widzieć pana Jana.

— Rokszyckiego niema w domu.

— Masz tobie! gdzie znowu powędrował?

— Podobno do fabryki syna, bo robotnicy strajk urządzili.

— Kajdaniarze!

Dopiero następnego dnia pani Tekla przystąpiła ostrożnie do przedmiotu natury delikatnej.

— Wiesz co, Połciu, trzeba koniecznie coś po stanowić względem Janka.

— A bo co?

— Nudzi się chłopak na wsi, włóczy się z kąta w kąt. Od czasu wyjazdu Demla nie uczy się nawet. Mówi, że mu książki obrzydły.

— Wierzę mu. Takie książki!

— Pamiętasz w latach poprzednich ? Wszystko go bawiło na wsi, zajmowało. Wesół był.

— Nie dziwota. Przyjeżdżał ze szkoły, zmordowany uciskiem i egzaminami, a tu się odżywiał. Chlipał sobie swobodę i powietrze. Teraz siedzi już na wsi pół roku i nałykał się powietrza do syta. Tęskni znowu do szkoły, choćby i takiej.

— Niema co gadać — rzekła pani Tekla — potrzeba dziecku szkoły.

— Cóż, kiedy teraz, jakoś nie wypada...

— Może nie wypada dla innych — zaprotestowała matka energicznie — ale nasz Janek weźmie ze szkoły, jaka jest, tylko to, co mu potrzebne. Ja za to ręczę.

— A solidarność gdzie, mościa dobrodziejko?

Pan Apolinary odezwał się tak z nabytego przyzwyczajenia. Właściwie bokiem mu już wyłaziła solidarność. Pani Tekla zaś nigdy nie uległa urokowi tego hasła i zawołała:

— Z tą waszą solidarnością zapędzimy syna do nieuctwa i do rozpusty!

— A bo co się stało? — zadziwił się pan Apolinary nie tyle stanowczością ile rozżaleniem żony.

— Bo już się pokazują po Janku rzeczy, o których dawniej nie myślał. Pozwoliłam mu chodzić wieczorem na ciąg kaczek — dlaczegożby nie ? — no, i...

— I co? zamiast do kaczek?...

— Przy kaczkach spotyka się z Józefką, co to jej mąż jest na wojnie. Justynowa to wykryła.

— A, szelma Józefka! — zaperzył się pan Apolinary — tyle dla niej zrobiłem, a ona mi dziecko bałamucić będzie, łajdaczka!

— Bo miałeś też kogo protegować — rzekła pani Tekla, jakby wspominając dawniejszą urazę — i krowę dawać i swatać — wszystko dlatego, że zęby szczerzyła na okrężnem.

— Tęga dziewucha i zuch do roboty. A teraz, powiadasz, z Jankiem ?

— Nie mówię, żeby ich złapano. Ale siedzą sobie pod wikliną na czatach i prowadzą po cichu rozmowy. Ta włazi do wody podkasana po zabitą kaczkę, — ten jej kwiaty przynosi z ogrodu... Takie romanse. A kiedy wracał już po księżycu, opowiadał jak w gorączce: "Mamo, jak tam cudownie, jak pachnie, ile głosów po trzcinach! a im później, tem piękniej; kaczki ciągną przez księżyc i zorzę wieczorną, jak na japońskich obrazkach". Bardzo nawet poetycznie opowiada — ale naturalnie zakazałam chodzić wieczorem na ka czki.

Pan Apolinary nie brał ani tej relacyi, ani Józefki, ze strony poetycznej. Chodził wzburzony po pokoju i — generalizował. Przypomniał starszych synów Pruszczyńskiego, zdania Wapowskiego, pana Jana. Odnalazł też w pamięci dawniejsze rozmowy ze "swoimi ludźmi" jeszcze za pierwszą bytnością w Warszawie. Powiedział mu sam pan Kotulski, że skutki bezrobocia szkolnego są groźne, ale —

— Gdybyśmy się cofnęli, pozbawilibyśmy się broni, którą skutecznie wojują wrogie nam żywioły. Poświęcamy do czasu synów naszych (pan Kotulski nie ma synów) ale sprawa na tem wygrywa.

Dawniej pan Apolinary godził się na taki pogląd. Teraz, gdy go miał zastosować do własnego dziecka — trudniej.

Wynikiem bezpośrednim wzburzenia i namysłu był czyn następujący: pan delegat zredagował depeszę do Kotulskiego do Warszawy:

"Uprzejmie proszę o dokładną informacyę, jak stoi i kiedy rozstrzygnięta zostanie sprawa S.

Apolinary Budzisz

Odpowiedź zapłacona.

— Może już nareszcie powrócił z wędrówki po młynach? — A muszę wiedzieć, co pocznę z Jankiem po wakacyach. Jeżeli nie do Józefki, chłopak mi jeszcze przystanie do socyalistów, do buntowników fabryk, do obieżyświatów! Oj, polityka wewnętrzna!

Pan Apolinary chwycił się za bok, jakby fizycznie coś mu dolegało wewnątrz.

Rzeczywiście nie czuł w sobie zwykłego zdrowia i ochoty do życia. Nerwowa drażliwość, bole głowy, brak apetytu były nabytkami z ostatnich dni politycznych. Felczer miejscowy stwierdzi! opuchnięcie śledziony i poruszenie humorów. Badał, czy nie zaszło nadużycie trunków gorących i pieprznych potraw oraz nadmierne wysilenie mózgu. Gdy otrzymał odpowiedzi potwierdzające te domysły, odezwał się z tryumfem:

— A czy nie mówiłem panu dziedzicowi?

Pacyenta mniej to ucieszyło, niż lekarza. Ten ostatni zalecił wstrzemięźliwość i spokój. Nie będąc jednak lekarzem dusz, nie wybadał i nie domyślił się, że główną przyczyną niezdrowia pana dziedzica była — utrata wiary.

Pan Budzisz tracił wiarę w dalszym ciągu. Gazety i nadchodzące zewsząd wieści pomnażały wątpliwości o wypadkach i nadziejach zapowiadanych przez komitet. Ani zjednoczenia stronnictw, ani kongresu, ani nowej szkoły. Na depeszę swą w sprawie S. otrzymał tylko odpowiedź od urzędu telegraficznego, że pana Kotulskiego niema pod wymienionym adresem.

Pozostawała jedyna jeszcze perspektywa niezawiedziona: kandydatura do Wielkiej Rady. Ale dlaczego nie wzywają go do działania? dlaczego nie powierzą mu choć kilku nazwisk kandydatów? dlaczego nie pragną poznać cennych jego wskazówek? Nie odpowiedziano nic nawet na relacyę, którą uczynił ze swego delegackiego objazdu; przyjęto do wiadomości kilka nowych nazwisk stowarzyszonych — i tyle. A cóż to ? czy za Wapowskiego nie należał się jaki list pochwalny?

— Praca dla kraju nie zawiera w sobie sło dyczy doraźnej nagrody — przypomniał pan Apolinary zdanie wyczytane w jakiejś bardzo starej księdze.

Pocieszał się jak mógł, ale się nudził, jak syn jego Janek, z powodu bezrobocia.

Parę razy zajrzał do sąsiada pan Jan. Ale i ten był, swoim zwyczajem, tego samego zdania co felczer. Zalecał spokój i wstrzemięźliwość.

— Jeszcze nie umarłem, dobrodzieju mój. Że kwękam trochę, to nie racya, żebym gnuśniał tu taj, kiedy kraj woła.

Ten zwrot mowy pozostał także Apolinaremu z minionej epoki działania. W istocie nie doznał już oddawna wołania kraju ani w słowie, ani w piśmie, ani nawet w przeczuciu. Gdzieś, z da leka, niby w szumie płynącej gdzieindziej fali wypadków, zdawało mu się, że łowił i te dźwięki, przepadające w ogromie innych:

— Pójdź i ty, Apolinary...

Ale wołanie było tak ciche...

Z epoki tej odrętwienia moralnego i wątpliwości nie mamy nic prawie do zanotowania z życia naszego pacyenta. Znaleziono tylko na jego biurku ślad pozwalający się domyślać, że delegat miał zamiar pisać swe pamiętniki. W kajecie bo wiem ozdobnym osoby wiarogodne zobaczyły na pierwszej stronie te słowa kreślone ręką pana Apolinarego:

"Kiedym był jeszcze małym..."

Ale nic więcej.

A na wsi gorzał złoty sierpień, błyskał kosami po nieprzejrzanych łanach, barwił się pstrymi ubiorami pochylonych kobiet, marzył przeciągłą ich pieśnią kierowaną przez suche bębenki polnych koników. Aż zaległ pogodną ciszą i przeczuciem jesieni. Z pól zeszły pracowite tłoki i bandosy, zostawiając po sobie pękate sterty poszyte sprawnemi dłońmi ludu, który nie odmówił, po dawnemu, sił swoich przy zebraniu obfitego plonu ziemi, mimo obce zakusy, aby te bogactwa przepadły na korzyść teoryi.

A na szerokim świecie tani milkły żarłoczne armaty, tu trzaskały wciąż jeszcze zjadliwe bomby, zaś przez rozwłóczone dymy pobojowisk płynęły kojące dźwięki doniosłych reform, obietnice jaśniejszej przyszłości.

Tylko nic się nie działo tak, jak zapowiadał komitet.

DZIEŃ ÓSMY.

Nie jest to już dzień twórczy, ale dzień pokuty i poprawy. Oglądamy pana Apolinarego w miesiąc później, znowu w Warszawie, znowu w hotelu Saskim. Quantum mutatus ab illo! Człowiek złamany, zmniejszony do połowy, w szlafroku, z nogami owiniętemi pledem, siedzi w miękkim fotelu, otoczony opieką żony i lekarzy. Siedzi i mówi rzeczy doniosłe.

Żeby jednak zrozumieć obecny stan zdrowia i umysłu pana Apolinarego, musimy poszukać źródła w uprzednich wypadkach na wsi.

Cisza i spokój wiejski, w które zapadł zniechęcony delegat, nie zdołały wpłynąć na polepsze nie jego zdrowia. Dolegało mu coś w żołądku,

i coś w boku, i coś w głowie — jak to zwykle psuje się naraz wszystko w skołatanej machinie. Bierne już teraz zajęcia polityczne, czytanie gazet, oczekiwanie wypadków — nie przestały być treścią istnienia i wyłącznym pokarmem duchowym gorliwego sługi kraju. Ten pokarm ciągle mu smakował, ale zarazem truł go i powoli zabijał. Najbliżsi nie dość prędko postrzegli to niebezpieczeństwo. Pierwszy pan Jan poradził pani Tekli usuwać choćby podstępem gazety od Apolinarego, zwłaszcza krańcowe. Następnie przysłał przyjacielowi całą pakę książek humorystycznych, illustro wanych, lekkich. Ale kwękający statysta z pogardą odsunął te drobiazgi, zażądał gazet i broszur i jak dawniej zawołał:

— Nacóż się ma zdrowie i rozum, dobrodzieju mój, jeżeli nie na usługi publiczne?

Wprawdzie obecnie zdrowia już tak, jakby nie było. Pozostawał rozum...

Najgorzej jednak bolał pana Apolinarego brak wszelkich instrukcyi i odezw od komitetu. Ani dla kolegów, ani dla ludu, ani na przyszłość — nic.

— Pospali się, czy się gdzie wynieśli? A niech ich...

Raz jeszcze zawiesił pan Apolinary rękę w powietrzu i cofnął się przed bratobójczem przekleń stwem.

Nareszcie przyszedł pewnego dnia list adresowany nieznajomem pismem, który Apolinary wyłowił z paczki gazet i zważył w ręku, pożerając go oczyma. Taki list poznaje się, choć się nigdy podobnego nie widziało, jak pierwszy list ko chanki, jak wyrok, od którego życie zawisło.

W istocie była to upragniona lista kandydatów na posłów do Wielkiej Rady. Lista kompletna, jak się patrzy, ogarniająca kraj cały.

Z drżeniem stwierdził pan delegat autentyczność doniosłego dokumentu i począł go pić wolno, jak stuletni nektar węgrzyna. Zgadł także trafnie, że terytoryum wyborcze, do którego należał, jako mniej wybitne, wymienione będzie pod koniec spisu. Ale zadał sobie dobrowolną mękę prawdziwego smakosza — nie zajrzał do swego okręgu i czytał po kolei.

O dziwna mocy prostych wyrazów! Czy was użyje biegły w kunszcie pisarz i tak otoczy i tak zawiesi, że czytelnik nad głupiem "a jednak" łzę uroni lub zaniesie się od śmiechu. Czy was zaszepcze ustami zbliżonemi zakochana para. Czy zalśnicie na pomniku złote i uginające czoła, wczoraj jeszcze gminne i szare. Czy na tablicach praw wyryje was władca lub naród.

Imiona i nazwiska następowały prostym szeregiem pod nagłówkami odpowiednich ziem. A ile wrażeń, jaka harmonia, co za lektura! Pan Apolinary medytował gruntownie nad każdem nazwiskiem i wywoływał postać, jeżeli ją znał, odgadywał, jeżeli jej nie znał. Widział każdego kandydata w postawie parlamentarnej, portretowej, z prawą ręką założoną między dwa guziki zapiętego surduta, lub opartego oburącz o pulpit mównicy. Pochwalał, wątpił, albo się dziwił. Trudno opisać serye wrażeń i rojeń, przez które przechodził rozkoszujący się polityk.

— Ten chyba nie nasz?... znaczna persona, ale nie słyszałem, aby do nas należał??... Układ dyplomatyczny?... Dobrze.

— Czesław Gzubski?... Nie znam.

— Józef Pasterkowski... Także nie znam.

— Antoni hrabia Kostka. A tak — należało się. Ja mu zawsze mówiłem: nie wykręcisz się, hrabio, od poselstwa. Mój kandydat.

— Jaromir Gawłowski... Co? Gawłowski?! Ale to przecie nie ten. Memu sąsiadowi Ignacy.

— Joachim Sternstein-Gwiazdowski. To było nieuniknione. Choćby za lokal.

Pan Apolinary zbliżał się do kandydatów swojej ziemi, ale w tem miejscu papier uprzednio już załamał, aby przypadkiem nie rzucić okiem przed koleją. Nareszcie z bijącem sercem doszedł do załamania, podłożył palec i powoli papier wyciągał, żeby nie odrazu wyczytać nazwiska, które miały mu zajaśnieć.

Na palcu ukazało się najprzód nazwisko wcale delegatowi nieznajome, a potem:

— Jan Rokszycki... Pan Jan! brawo... Ale cóżeście mi na niego nagadali?? I nie stowarzyszony i nie zachwalany, a taki musiał wyleźć. Ja to zawsze mówiłem. No, teraz ostatni:

— Feliks... Co za Feliks ?1... Kotulski!

— A niechże was wszyscy dyabli!

Spuścił nareszcie pan Apolinary'prawicę, uderzającą przekleństwem całe Stowarzyszenie z jego komitetem, koleżeństwem, obietnicami i matactwem. Tego było już za wiele! Pomimo niespodziewanie pomyślnej, ale niemniej dziwnej kandydatury pana Jana, runęła i rozsypała się ambitna mrzonka osobista pana delegata, oraz mglista obietnica, dana Wapowskiemu. I zacni obywatele miejscowi pominięci, aby dać miejsce komu? Kotulskiemu Feliksowi, kandydującemu stąd nawet niewiadomo jakiem prawem.

Tu go uderzyła jasność nagła, jak piorun:

— Młyn! Młyn kupił...

Biednego, powalonego delegata znaleziono w pół godziny potem, z listą kandydatów w ręku, bredzącego w malignie:

— Z młyna do Wielkiej Rady!... słyszycie? Pan Jan — dobrze, ale Feliks, Feliks!...

Choroba miała wyraźne cechy choleryny. Ro zesłano gońców po bliższych i dalszych lekarzy. Następnego jednak dnia obawy groźnej epidemii ustały, jednak chory pozostał ciężką złożony niemocą.

Pod wieczór zauważono znowu lekkie ożywienie na jego twarzy, może powrót gorączki. Chory zażądał, aby mu przyniesiono z biurka tekę z nadpisem "Pamiątki".

— Na miłość Boską, Połciu! — błagała pani Tekla — przez kilka dni przynajmniej nie bierz do ręki tych obrzydłych papierów, które ci zdrowie popsuły.

— Tylko bilety wizytowe, tylko bilety...

Pani Tekla własnoręcznie wyszukała w tece kilkanaście biletów i podała je mężowi. Jedno z pierwszych, które podpadło pod oczy, było nazwisko Feliksa Kotulskiego.

— Feliks!... ten sam. Miałem nadzieję, że przynajmniej inny!

Podarł bilet i cisnął o ziemię.

Następne dni przebył w stanie odrętwienia, graniczącego z marazmem. Lekarze nakazali stanowczo przewieźć go do Warszawy dla systematycznej kuracyi.

Wskutek tych wypadków oglądamy go obecnie w hotelu Saskim, w fazie powolnego powrotu do zdrowia, jak siedzi w pokoju i mówi rzeczy doniosłe. Niezłomny bowiem i dźwigający ciało duch zwyciężał. Ale nie był to już duch Stowarzyszenia.

Wręcz przeciwnie. Pan Apolinary doszedł najprzód do przekonania, a następnie ogłaszał każdemu, kto go odwiedzał, że Stowarzyszenie, opie rając się na pozorach zasady wyborczej, łudzi swych członków bezzasadnemi obietnicami, że wojuje z pożytecznymi ludźmi innych barw za pomocą sposobów, nieużywanych zwykle przez rycerzy — i tym podobne poglądy mało rozpowszechnione, buntownicze i oryginalne.

Nie wszyscy mu wierzyli. Jednak zyskał sobie pewien rozgłos, jako mąż polityczny interesujący. Zbieracze i roznosiciele nowin zauważyli go.

— Chodź pan na flaki do hotelu Saskiego — mówił jeden — a po śniadaniu możemy zajść do tego biednego Budzisza. Siedzi tam na kuracyi i opowiada ciekawe rzeczy.

— Jakie my mamy we krwi tradycye parła mentarnel — mówił drugi. — Szlachcic rolnik, porzuciwszy pług, bierze się do polityki i jest odrazu, nie powiem no... ministrem, ale bystrym i wymownym publicystą. Zobaczcie Apolinarego Budzisza: siedzi w hotelu Saskim i mówi rzeczy doniosłe.

Pismo jedno brukowe dało wzmiankę następującą: "(?) Bawi w naszem mieście pan A. B., znany szerokim kołom naszych rolników i publicystów. Po przebyciu ciężkiej choroby działacz wstępuje w okres rekonwalescencyi. Pozbawiony do czasu aktywnej partycypacyi w sprawach krajowych, pan B. przyciąga licznych słuchaczów do ubikacyi hotelowych przez siebie zajmowanych urokiem swego tonu fronderskiego. Zdarzyło się nam samym skorzystać z takiej biesiady, posiadającej niewątpliwie swą doniosłość rewelacyjną. Każde przytem zapoczątkowanie dyalektyki parlamentarnej musimy witać poklaskiem wobec aktualnego zapotrzebowania tej sztuki w najbliższej przyszłości. Szczęść Boże nowym posiewom!"

Dziennik zaś pewien postępowy wydrukował cięty artykuł zasadniczy p. t. "Ofiary pracy kulturalnej", ciskając panem Apolinarym, acz niewymienionym z nazwiska, niby bombą do przeciwnego obozu.

Pan Apolinary stał się więc sławnym nie w okresie swej działalności, lecz w chwili upadku, jeżeli upadkiem nazwać się godzi podniosły stan moralny człowieka, który swe doświadczenia razem z pomyłkami ogłasza publicznie dla nauki współobywateli.

Gdy już pacyent o tyle do sił powrócił, że lekarze pozwalali mu nieszkodliwej lektury, otrzymał pewnego dnia list przeadresowany ze wsi. Przerwał czytanie "Słowa" i otworzył kopertę. List był od Wapowskiego z Wojewodzie:

"Szanowny Panie!

Cechą jest wszystkich niemal działań zbiorowych, że są niełatwe do ocenienia. Działającemu człowiekowi można się przypatrzyć, znać go skądinąd i, polegając na precedensach, liczyć na niego w pewnej mierze. Stowarzyszeniom, zwłaszcza licznym i nowym, przypatrzyć się trudniej, a kojarzyć się z niemi mniej bezpiecznie.

— Dobrze mówi — przerwał sobie pan Apolinary.

"W naszych warunkach, gdzie każde działanie upozorować można nagłą potrzebą i grożącem niebezpieczeństwem, ocena akcyi zbiorowych przedstawia jeszcze więcej trudnych zagadek. Dla ludzi dbałych o prawidłowość swych działań publicznych pozostaje smutna konieczność sądzenia istniejących organizacyi po owocach ich, po wynikach osiągniętych.

— Kwaśne owoce, dobrodzieju mój. Słusznie mówi.

"Wówczas, gdy pan był łaskaw odwiedzić mnie w Wojewodzicach, nie podzielałem już zapału do niektórych uprzednich działań Stowarzyszenia. Ale wzbudził pan we mnie ufność w przyszłą akcyę realniejszą i pożyteczną. Pociągnięty przez pańską wymowę, dałem się zapisać.

— A co? — jest, czarno na białem.

"Gdy jednak obecnie spostrzegam, że działalność Stowarzyszenia zamyka się w kołach mało mi znanych, a z drugiej strony stwierdzam, że moich usług nikt nie żąda, ani mnie do nich powołuje, —

— Musiał otrzymać listę kandydatów. Cóż dalej ?

"upraszam szanownego pana delegata, aby mnie zechciał wykreślić z liczby członków, gdyż nie wiem do kogo innego mógłbym się udać w tym celu.

— To gorzej.

"Nie wątpiąc, że mi pan ułatwi tę formalność, która mi ręce rozwiąże i zapewni drobną moją,

ale cenną dla mnie niezależność, mam zaszczyt przesłać wyrazy rzetelnego szacunku.

Michał Wapowski".

— Zimno — zreasumował pan Apolinary.

Po namyśle jednak uporządkował swe wrażenia, otrzymane z listu i znalazł niektóre przyjemne. Koleżeństwo z Wapowskim uśmiechało mu się już dawniej, w innej wprawdzie formie. Widział się jeszcze w Wojewodzicach, pod portykiem greckiej altany, wśród szczytnych rojeń o wspólnem poselstwie. Gdy ta nadzieja zawiodła, pozostawało przynajmniej na pociechę towarzystwo w niedoli. Nietyle w niedoli, ile w doświadczeniu, w pouczającem stanowisku ludzi godnych, a pominiętych.

Mniej przyjemne było to, że Wapowski chciał się zupełnie wykreślić, a przez to samo zniweczyć kapitalną zasługę pana Apolinarego. Pocoj dobrodzieju mój? Usunąć się, stanąć na uboczu — ale wykreślać się — zbyteczne. A nuż znowu kraj zawoła, a my obaj nie będziemy należeli do żadnej organizacyi?

Taki projekt odpowiedzi układał, a tymczasem wprowadził nowy wątek do swych używających już rozgłosu konferencyi w hotelu Saskim:

— Pisze do mnie Wapowski — jedna z najtęższych głów prowincyonalnych. On także powiada, że trzeba sobie zdawać sprawę z akcyi zbiorowych dopiero po obejrzeniu ich owoców.

Jest to smutna konieczność. Łączy nas z Wapowskim pewne koleżeństwo — i losów i przekonań.

Pan Apolinary takie już uczynił postępy w stylu publicysty, że rozprawiał teraz z łatwością o byle czem, obszernie i dwuznacznie, jak umiarkowana gazeta. Coraz bardziej zwracał na siebie uwagę: świeżsi politycy słuchali go z przejęciem, dawniejsi przyznawali mu niemałe wyrobienie. Zaczynano mu już nawet przypisywać zdania i uwagi, któ rych nigdy nie wygłosił. Ponieważ zaś ze Stowarzyszenia nie wystąpił, niektórzy koledzy poczęli widzieć w nim powstający w łonie organizacyi rokosz przeciwko arbitralności komitetu, inni garnąć się do niego przez sympatyę i ciekawość.

Ale prawdziwym skarbem, który pan Apolinary pozyskał dla siebie z bezpośredniego przyłożenia ręki do czynnej polityki, był następujący nabytek. Zauważył, że polityka wewnętrzna nie jest u nas funkcyą niedostępną dla średnich zdolności.

Doszedł też do wniosku że w polityce, jak i na innych pastwiskach wspólnych, jak po innych kniejach łowieckich, społeczeństwo składa się z pożerających i pożeranych. Przypomniał sobie niektóre zdania, słyszane od ś. p. Zygmunta Podfilipskiego. Dawniej się go bał i unikał; dzisiaj żałował, że go bliżej nie znał i zbierał w pamięci okruchy jego teoryi. Myśl pana Apolinarego rwała się do męskich postanowień: sprzykrzyło mu się należeć do owiec, zapragnął zostać wilkiem.

Czy mu dopiszą siły i zęby, przyszłość okaże. Tymczasem przygotowywał się do swej roli trybuna. Schował dla siebie cenne swe spostrzeżenia z zakresu sztuki politycznej. Natomiast pozbyć się starał pierwotnych swych błędów: dobrodusznej otwartości, nazywania rzeczy po imieniu i szczerego pragnienia, aby wszystkim nam lepiej było, dobrodzieju mój. Nauczył się budować staranniej swe zdania i dostrajać je do wyższych kamertonów; kryć w sobie źródło światła, a roztaczać wokoło tylko mgliste promienie; wzdychać rozgłośnie do ogólnego dobra, ale bez uszczerbku dla swej krescytywy. Nauczył się, wiele się nauczył. Nie poznawała go własna żona, ani Gawłowski z Pawłowskim.

A że go w Warszawie dotychczas mało znano lub nie doceniano, obecnie tem większym się wydał. Zaczęto mu przypisywać zamiary tytaniczne. Rozgłoszono naprzykład, że Budzisz (rzadko już kto nazywał go poufale chrzestnem imieniem) chce założyć gazetę z wybitnym charakterem rewelacyjnym i pragnie zreformować Stowarzyszenie.

Ten wzrost potęgi i "huczek niemały", który przez wrzesień i początek października wszczął się około postaci pana Apolinarego (starym znajomym pozwoli jeszcze tak o sobie przemawiać) zaczął już kłuć niektórych w oczy i niepokoić. Zanim jeszcze cokolwiek uczynił, już w opinii stał się wielkim, nawet niebezpiecznym. Niejeden działacz tak rozpoczyna za naszych czasów. Pochodzi to może z łamania światła i ze zwodnych widoków, powstających na mgłach skłębionych nad wielką wschodzącą Jutrznią. A skądinąd — naród miewa swe przeczucia.

W ostatniej chwili widzimy pana Apolinarego jeszcze w hotelu Saskim, ale w pokoju urządzonym na podobieństwo gabinetu ministeryalnego. Sam działacz, choć jeszcze w stroju niedbałym, zasiadł za stołem, zawalonym zbiorem dzienników i broszur tak skrajnie przeciwnych poglądów, że dziwić się prawie można, iż w tak blizkiem sąsiedztwie jedne drugich jeszcze nie pożarły. Przy stole mniejszym, schylony nad pisaniem, siedzi blady młodzieniec. Pan Budzisz, spostrzegłszy w pomocniku lekarza, który go pielęgnował, niepospolite uzdolnienie do polityki wewnętrznej, połączone z naturą elastyczną i pięknym charakterem pisma, uczynił go swym sekretarzem. Młodzieniec czyni tymczasem wyciągi z gazet, któ rych pan Budzisz nie zdąży przeczytać. Sam działacz przybladł trochę, schudł i wyłysiał; oczy pozbyły się dawnej pogody; spojrzenie jest teraz bardziej uduchownione, a nawet, gdy Budzisz rozmawia z Gawłowskim lub z sekretarzem — orle.

Służący przynosi bilety wizytowe dwóch panów, którzy czekają na dole.

— Ach, nie mam czasu, mój bracie. Przyjmuję od piątej.

Służący oddaje obojętnie bilety. Pan Apolinary rzuca okiem:

Feliks Kotulski.

Stanisław Hyc.

— Poczekaj!

Pierwszy to raz dawni zwiastunowie powołania tak w parze i tak urzędownie zjawiali się do pana delegata. Nawet nie widział ich od czasu swej choroby, od jeszcze dawniejszych czasów. Teraz przyszli — musieli przyjść. Czy oni się juz. boją? — niewiadomo. Ale już Budzisz ich się nie boi. Ma im wiele, bardzo wiele do powiedzenia.

Odrzucił pled z kolan, resztkę pozostałej słabości, powstał i rzekł:

— Prosić.

Warszawa 15. X. 1905.


Holder of rights
ELTeC conversion

Citation Suggestion for this Object
TextGrid Repository (2021). ELTeC. pol. Narodziny działacza. Narodziny działacza. Distant Reading – 2022-11-22. ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001B-8996-F