Michał Bałucki
PRZEBUDZENI
I
ALKHADAR
Warszawo! niewolnico! kiedyś na poranione ciało balowe szaty wdziewała i wdzięczyłaś się do wroga malowaną twarzą, i szalałaś uciechą na nieporosłych jeszcze mogiłach twych dzieci — z pogardą odwracałem wzrok od ciebie i kląłem cię, hańbiącą swoje wdowieństwo; ale dziś, gdy szał minął, gdyś odtrąciła od siebie uściski carskiego ramienia i zarzuciwszy na barki żałobę krzyknęłaś: „cierpię... wierzę...", dziś klękam przed tobą, męczennico, i proch, co się u nóg twych wala — to moje namaszczenie.
Każda myśl, każdy czyn, którym się naród odzywa — zatętnił najpierwej w tobie jako krew w sercu i wstał przez ciebie poczęty, twoją boleścią ochrzczony; więc powieść, co ma zawierać dzieje obecnych chwil, od ciebie zacząć się musi — w twoich murach muszę szukać przebłysków świtu, podobnych światełkom przeglądającym przez mgłę nadwiślańską w zaranie.
Zaczynam więc moją powieść w Warszawie, przy ulicy Wąski Dunaj, na pierwszym piętrze. Na ulicach już pociemniało — wieczór był wilgotny, drobny gęsty deszcz dzwonił po szybach. W pokoju skromnie, ale gustownie umeblowanym siedział młody człowiek przy biurku, 'Wśród książek i papierów. Blask białej lampy padał na rozłożone karty geograficzne, oświecał twarz młodzieńca — reszta przedmiotów w pokoju była wpółcieniu niewyraźnym, co mnie uwalnia od szczegółowego ich wpisu, wspomnę tylko o oszklonej szafie napełnionej książkami; wpółuchylone bowiem drzwi tej szafy każą nam się domyślać, że mieszkaniec tego pokoju ma chęć i możność kształcenia się — i biblioteczka nie służy tylko do upiększenia pokoju, do zadowolnienia literackiej próżności. Młody siedział pochylony — żywe, niebieskie oczy miał utkwione w książkę, a ściągnięte nad oczami brwi i mars, co mu cieniem dzielił wysokie czoło na dwie połowy, pokazywały wielkie zajęcie umysłowe. Twarz miał ściągłą jak gotyckie rzeźby, włosy jasne, długie, w tył zarzucone. Młody człowiek czasami wstawał — zamyślony chodził po pokoju i znów siadał przy biurku i pochylał się nad książką. Zegar mały ścienny zasyczał, wydzwonił dziewiątą, a niedługo potem dał się słyszeć na schodach stęp ciężkiego, męskiego chodu, drzwi się otwarły i wszedł jakiś człowiek barczysty, kształtów herkulesowyeh, czarno zarastający. — Dobry wieczór, Władysławie.
— Alkhadar! — rzekł Władysław i wstał na przywitanie gościa.
Alkhadar rzucił na stołek laskę i czapkę, uścisnął rękę Władysława i usiadł przy biurku przypatrując się pilnie książkom rozłożonym.
— Przeszkodziłem ci — cóż robisz?
— Pracuję teraz nad historią Wschodu — rzekł gospodarz siadając — uczę się odczytywać hieroglify. Mozolna to praca po odrobinie odchylać to wieko, jakim Egipt zamknął swoją przeszłość przed nami.
— I ta praca cię zajmuje, zadowalnia? — spytał przybyły, patrząc badająco, głęboko w twarz Władysława.
— I kogóż by nie zadowolniła? Śledzić, badać każdy nerw ludzkości, dochodzić do jego początków, patrzyć na jego rozwój, z okruchów pozostałych składać posąg dziejów, odtworzyć sobie życie, co umarło — to trud, ale połączony z rozkoszą.
— A cel tego trudu?
— Wiedzieć, co było...
— To mało. Taka praca przypomina mi cmentarz i grabarzy odgrzebujących stare groby, by nowym trupom zrobić miejsce. Mnie się zdaje, że historyk jak anatom powinien krajać trupa przeszłości nie na to, by go znać, ale aby z niego nauczyć się leczyć żywych.
— To zadanie ma historia.
— W słowach, w czynie tego nie widziałem nigdzie. Albo ludzkość zmienia się jak kameleon, albo historycy są złymi lekarzami. Ja lubię historię, ale tylko o tyle, o ile mogę ją zastosować w życiu. Zresztą więcej mnie obchodzi co będzie niż co było. Wyniknęło to może po części z mego życia. Sam od młodości grzebałem się w górę, za sobą nie miałem nic, przed sobą wszystko; więc myśl i wzrok przywykły patrzeć naprzód, w górę.
— Jak to sam? a rodzice?
— Dzieckiem mnie odumarli.
— I bez niczyjej pomocy doszedłeś aż do uniwersytetu? — zapytał zdziwiony Władysław, nie pojmując, jak można bez pomocy rodziców lub krewnych poświęcać się naukom, które po długich latach dopiero dają to, co nazywamy chlebem powszednim.
— Długie to historie...
— I tajemnicze?...
— Nie, tajemnicy w nich nie ma, ale nierad o tym mówię.
— Dlaczego?
— Boję się, by ktoś powieści mego życia nie wziął za skargę, za przymówienie się o litość. Ja tego nie lubię. Co mam — to własne, to zapracowane — to mi wystarcza.
— Ale jak mogłeś sobie dać radę? — pytał Władysław przysuwając się z ciekawością i rodzajem -uszanowania do swego kolegi.
— Jak? bardzo łatwo. W ubogim dziecku było jakieś pragnienie wydobycia się na wierzch życia, chęć pracy i wola. To czarnoksięskie moje potęgi. — Rodzice moi byli chłopami. Ojciec umarł wcześniej, potem matka. Matkę pamiętam trochę, jak przez mgłę — nauczyła mnie pacierza — to jedno, co po niej dostałem w spuściźnie, i tę pamiątkę zgubiłem gdzieś po drodze życia... Potem pasałem bydło u sąsiada naszego, za to miałem przyodziewę i wyżywienie. Ale życie bezczynne, na pastwisku, nudziło mnie, chciało mi się czegoś, sam nie wiedziałam czego. A najprzód gniewało mnie i martwiło, że ksiądz i organista patrzą w kilka poczernionych kartek i Bóg wie co z nich mówią, a ja patrzał nieraz cały dzień i byłem taki mądry, jak przedtem. Działo mi się wtedy coś podobnego, jak tobie, gdy patrzysz w hieroglify. Organista zmiarkował chęć moją i zimą wyprosił mnie nieraz od służby u sąsiada i czytać uczył. Jakaż to była dla mnie radość i duma, gdym całą książkę przeczytać umiał — czułem taką dumę, jak starożytni, gdy stanąwszy u Herkulesowych Słupów mniemali, że widzą krańce świata. Ale wnet spokorniałem, gdy organista pokazał mi inną książkę, na której ani rusz — nic czytać nie umiałem. Więc znowu do organisty w prośby — znowu mnie uczył, pokazywał. Poczciwy organista — nieraz w snach jego czerwony nos stawał nade mną jak anioł opiekuńczy... ty się śmiejesz, Władziu? dziwno ci, że poczciwca nie idealizuję — darmo! takim go zapamiętałem, takim go kocham. Czyż dziecko ma nie kochać matki z oszpeconą twarzą, albo kłaść jej na twarz anielskie maski, na tę twarz, którą widziało w nocy nad swą kołyską, nad łóżkiem, na które go choroba rzuciła? — Ale wracam do organisty i do siebie. Od owego czasu brałem książkę po książce — i coraz jaśniej robiło się w głowie. Dowiedziałem się, że jest więcej ziemi nad ten kawał, com widział z dzwonnicy, że jest więcej ludzi na świecie niż tych, których widziałem na odpuście, i wyrozumowałem sobie, że gdzieś dalej także książek trochę więcej być musi niż na stole pana organisty — i coś rwało w świat — do ludzi. Takie czytanie i rozmyślanie rozwijało powoli umysł, zyskałem sam duchowo wiele, ale mój gospodarz bardzo mało. Nieraz gdym się zaczytał, bydło wlazło w szkodę, nieraz słonko dawno zeszło z południa, a o bydle i o mnie ani słychu w domu. Aż tu nagle widzę za sobą gospodarza ma pagórku, jak grozi, klnie i krzyczy: „Kasper! Kasper!"
— Więc to twoje imię właściwe? — spytał Władysław. — Nieraz już chciałem cię zapytać, dlaczego i kiedy Alkhadarem cię przezwano?
— Znasz powieść pod tym arabskim tytułem , co znaczy: przeznaczenie. Powieść ta żywe między nami obudziła zajęcie i dysputy o przeznaczeniu. Ja liczyłem się do najzapaleńszych obrońców Alkhadara i stąd moje imię.
— I cóż dalej się z tobą stało? — pytał ciekawie Władysław — któż się zajął tobą?
— Powieści mówią przez ciebie, Władysławie — chcesz jakiegoś bogatego pana, któremu by wpadło w oczy wiejskie chłopię — bierze go ze sobą do miasta — daje uczyć itd. — Niestety — rzadko życie jak powieść się złoży — i ze mną tak było. Samemu sobie winien jestem prawie wszystko. To sam powtarzam dziś trochę z dumą — dawniej często z westchnieniem je powtarzałem.
Mówiłem ci, że gospodarz nieraz mnie szukać musiał i z pagórka nawoływać do domu. Nie wychodził wtedy sam, ale zwykle miewał w ręce uździelnicę lub pętaczkę na konie, której kształty, skręty i guzy nieraz z zadziwiającą dokładnością odfotografowały się na mojej sukmance. Tę operację dość często i z zamiłowaniem powtarzał mój gospodarz, szczególniej, gdy wracał od strony karczmy. Porzuciłem więc jednego dnia rodzinną wioskę i uciekłem do najbliższego miasteczka. Licha to była mieścina: kościół i kilka murowanych domów różniły ją nieco od wsi; dla mnie jednak ta mieścina pyszną stolicą się wydawała i wchodziłem do niej z obawą i pokorą, lubo nie bez pewnej otuchy i wiary w siebie. „Człowiek z wykształceniem nie umrze z głodu", mawiał pan organista — a ja umiałem czytać, pisać i rachować, co w moim przekonaniu ówczesnym stanowiło apogeum wykształcenia. Zmieniłem wkrótce to zdanie, gdym stanął przed bakałarzem miejscowym, prosząc go o jakie zatrudnienie odpowiednie mojej nauce, a on kiwając nade mną głową z politowaniem radził wrócić na wieś i bydło paść. Poczerwieniałem cały, rozbeczałem się i nuż prosić bakałarza, by mi nie zagradzał losu, by mi pomógł wygrzebać się na człowieka, gdy mam chęć do pracy. Pan bakałarz był niewzruszony — argumentował, że teraz lada chłop pnie się w górę i dlatego ludzie tacy jak on muszą się na stare lata poniewierać i nie znajdują odpowiedniego stanowiska. — Już zabierałem się odejść, gdy we drzwiach pokazała się okrągła twarz w czepcu, którego końce jak wachlarz chwiały się za każdym poruszeniem. Była to, jak się później dowiedziałem, dostojna małżonka profesora. W tej chwili była dla mnie czymś więcej — była ową księżniczką zaczarowaną w żabę, o której nieraz w zimowych wieczorach nasłuchałem się na wsi siedząc na przypiecku. Pani profesorowa bowiem, dowiedziawszy się, o co rzecz chodzi, zaproponowała mężowi, czyby mnie nie wziął do służby na miejsce jakiegoś Wojtka, który uciekł — a za to mógłbym się czasem w szkole przysłuchać mądrości pana profesora. — Zostałem więc u nich. Różnie mi tam bywało: sypiałem w komórce pod schodami. Miejsce to szczególniej w zimie nie bardzo powabne było; radziłem sobie więc, jak mogłem — to zapraszałem do siebie na noc dużego psa kamienicznego, którego sierścią się grzałem, to w worki kładłem słomę i zapakowawszy się jak mebel w to zawiniątko, nachuchałem wewnętrz ciepłego powietrza i zaciskając worek koło szyi bałem się o utratę drogo nabytego ciepła jak skąpiec o swe skarby. Jadałem ze służącą w kuchni, w szkole siadywałem pod piecem. Za to na brak roboty skarżyć się nie potrzebowałem. Pani profesorowa była genialniejsza w wynajdywaniu zatrudnień niż egipscy kapłani. Tylko noc więc miałem do rozporządzenia — i wśród głośnego chrapania państwa profesorstwa, przy ogarku wyproszonym u służącej czytywałem, co mi wpadło pod rękę — pisywałem przekupkom listy, przepisywałem mieszczańskim pannom modlitwy, czym sobie jaki taki grosz złożyłem.
Pilność moja i postęp zadziwiały profesora i zjednały mli jego łaski, i nieraz, gdy pan profesor na jarmark miał wyjeżdżać lub szedł na preferansa do proboszcza, mnie zastępcą mianował. Z prowizorycznego zostałem rzeczywistym profesorem. Profesor bowiem umarł, a burmistrz z proboszczem zgodzili się na to, bym go zastąpił, z warunkiem, że połowy pensji profesorskiej zrzekę się na rzecz wdowy nieboszczyka. Stanąłem więc u kresu moich marzeń. „Pan profesor" — mówiono w mieście, „panie profesorze" — wolały dzieci, „jestem profesorem!" — mawiałem nieraz z dumą do siebie strojąc się przed zwierciadłem w stojące kołnierzyki na sumę do kościoła. Towarzysze moich lat dziecinnych — pastuchy — z uszanowaniem czapki przede mną uchylali. — Nic mi więc nie brakowało do szczęścia, gdy wtem przyjechał na wakacje do naszego miasta siostrzeniec księdza proboszcza, akademik. Zeszedłem się z nim na odpuście, na śniadaniu u księdza proboszcza. Mówił nam o rzeczach, o których nie miałem wyobrażenia, o książkach, których nie czytałem, o umiejętnościach, których nie znałem. Wstyd palił mi twarz, czułem się upokorzony, przygnieciony. Wcześniej wróciłem do domu — słowa akademika szumiały mi ciągle w uszach, stały mi w myśli jak zwycięstwa Miltiadesa przed Temistoklem i spać mi nie dały. Truchlałem, gdym pomyślał, że mogłem się zestarzeć, umrzeć i nie wiedzieć tego, co wiedział siostrzeniec księdza proboszcza. Świat za górami wabił mnie znowu. „Jestem jeszcze młody — mogę się uczyć — muszę się uczyć", powiedziałem sobie i z końcem roku, pożegnawszy mój stołek profesorski, księdza proboszcza i dzieci, wybrałem się piechotą do Warszawy. Tu poczęło się moje dość przykre pasowanie z losem. Zielone nadzieje pożółkły. Skromne bowiem zasoby moje wyczerpnęły się wkrótce, lekcyj, jako nieznajomy, dostać nie mogłem — musiałem więc w pół roku porzucić szkoły i iść do sklepu. I tam pracowałem nad sobą; powoli rozpatrzywszy się w Warszawie poznałem się z jednym rzemieślnikiem, któremu dzieci uczyć miałem. Porzuciłem więc sklep i wróciłem znowu do szkół.
Tu nagle przestał Alkhadar i chwilkę przysłuchiwał się czemuś. Na schodach słychać było czyjeś kroki, ktoś przeszedł koło drzwi i poszedł na wyższe piętro. Alkhadar spojrzał na zegarek — była już dziesiąta.
— A to się zasiedziałem i rozgadałem — rzekł wstając.
— Kończ, Alkhadarze — prosił go Władysław, zmuszając do siedzenia. — Mówisz mi o rzeczach, o których wyobrażenia nie miałem. Dla mnie od dzieciństwa opieka rodziców wygodami i przyjemnościami wyścielała tę twardą drogę życia, po której ty z takim trudem iść musiałeś. Cierpkie to twoje życie, ale pełne uroku.
— Poetyczne — rzekł trochę szyderczo Alkhadar — tak — poetyczne jak zapadła w ziemi wieśniacza chata. Malarz, poeta zachwyci się pięknością jej, a nie pomyśli, że to nędza pochyliła chatę, że w niej niedostatek, a może i cierpienie mieszka. Chorobliwa ta wasza poezja szuka ruin, by płakać nad nimi.
Władysław nie słuchał ostatnich słów kolegi, siedział zamyślony i widocznie jakąś myślą zajęty.
— Alkhadarze — rzekł po chwili — wiem, że i teraźniejsze twoje położenie nienajlepsze być musi. Lekcje męczą cię, a nie zabezpieczają dostatecznego utrzymania. Ja mam aż nadto od rodziców... wystarczy nam obom... — dodał nieśmiało, biorąc kolegę za rękę, i w oczach zakręciły mu się łzy.
— A co — nie powiedziałem? i ty jak drudzy — i znowu litość. Dobre masz serce, gdy dajesz — ja może złe, że nie biorę; ale tak zostać już musi. Boję się dobrodziejstw — może nie umiałbym być wdzięcznym...
— Ja tego nie żądam...
— Nie, nie, nie chcę — nie mów mi o tym, jeżeli chcesz mnie widzieć u siebie. Masz dobre serce, Władziu, i cnót pełne — jednej ci tylko brakuje... największej...
— Co takiego? — spytał Władysław.
— Tego ci nie powiem — to powinno zwodzić się w tobie, wyjść z ciebie samo — a wtedy będzie cnotą...
— A jak nie zrodzi się — więc wciąż mam chromać? Proszę cię, powiedz...
Alkhadar namyślał się chwilkę, wreszcie rzekł: — Zanadto głęboko siedzisz w hieroglifach i egipskie sarkofagi zasłoniły ci ziemię rodzinną.
— Mylisz się — równie skrzętnie grzebię w krajowych kronikach.
Alkhadar się uśmiechnął.
— I to ma być dosyć? — spytał. — Wydajesz mi się teraz podobny do człowieka, który ze wzgórza patrzy na wylew rzeki chłonącej dobytek i ludzi i robi naukowe postrzeżenia, i bada naturę rzeki.
— Nie rozumiem cię.
— To źle — rzekł krótko, cierpko Alkhadar i niecierpliwość, niezadowolenie malowało się na jego twarzy. — Grzebiesz, Władysławie, w starych trumnach, gdy naokoło ciebie wre fala nowych dziejów, strasznych, bolesnych.
— Poetyzujesz, Alkhadarze — Warszawa teraz spokojna... po krwawych demonstracjach przeszłorocznych śladu nie ma.
— Więc śpi Warszawa? więc ofiary były próżne?
— Tego nie mówię. Wierzę, że żadna kropla krwi marnie nie przepada, ale...
— Ale cóż?
— Ale ofiar już dosyć — może zanadto.
— I ja tak myślę — więc cóż robić? — Czekać...
— Nie rozumiemy się — rzekł opryskliwie Alkhadar i pożegnawszy zdziwionego Władysława prędko wyszedł.
Władysław stał długo patrząc za nim — ruszył ramionami i począł chodzić po pokoju trąc w zamyśleniu białe czoło.
— Dziwny ten Alkhadar — myślał — raz wesoły, lekki, roztrzepany — to znowu poważny, zagadkowy — czego on chce?
Postąpił ku oknu, otworzył je i patrzał na ulicę. Po świeżo spadłym deszczu zwilżone kamienie odbijały światło latarni jak weneckie kanały — ruch był wielki. Wtem postrzegł przy blasku latarni dwóch ludzi wychodzących z domu, w którym mieszkał. Jeden z nich... zdawało mu się, że to Alkhadar — drugiego także gdzieś widział. Wychylił się z okna, by się lepiej przypatrzyć, ale znikli w zakręcie ulicy. — To pewnie nie on — perswadował sobie — on już dawno wyjść musiał.
I począł przypatrywać się obojętnie przechodzącym. Mimo błota ludzie tłumnie roili się po ulicy — gwar idących, rozmawiających mieszał się z turkotem dorożek, czasem głośniejszy uśmiech, piosenka, którą gwizdał ulicznik, lub sentymentalny głos katarynki silniejszym tonem wybiegały z tego gwaru.
— Śmieszny Alkhadar, i on to nazywa falą nowych dziejów... — zakończył Władysław i uspokojony tą uwagą wrócił do biurka i zatopił myśl w egipskich hieroglifach.
II
SPISKOWI
Nie mylił się Władysław i wcale mu się nie przewidziało, że Alkhadar wychodził z domu z jakimś nieznajomym. Rzeczywiście to był on, ale zmieniony da niepoznania. Czarne, bystre oczy zasłonił niebieskimi okularami, długi surdut z wąskimi rękawami, białe, stojące kołnierzyki tamujące swobodne ruchy twarzy i czarna chustka po formie okręcająca mu szyję zmieniły buńczucznego Alkhadara w jakąś biurową machinkę żyjącą, działającą bez własnej Woli, podług woli paragrafów. Nieznajomy szedł obok niego w milczeniu. Weszli do piwiarni i usiedli we framudze okna przy stoliku. Tu możemy lepiej przypatrzyć się towarzyszowi Alkhadara. Ubiór jego zdradzał człowieka mniej zamożnego. Twarz okrągła, chuda, słowiańskiego składu, włosy jasne, gęste, najeżone i nieco w nieładzie. Oczy w głąb wsunięte, błękitne, żywo latające i silnie rozdęte nozdrza świadczyły o namiętnej duszy i silnym charakterze. W tej chwili był niespokojny, roztargniony, co się szczególniej w nerwowych poruszeniach rąk przebijało. Alkhadar śledził pilnie usposobienie swego towarzysza.
— Czemu nie pijesz, Ludwiku? — spytał go cicho, spokojnie.
— Zimno mi czegoś, niedobrze. Tamtego nie ma jeszcze?
— Przyjdzie zapewne niedługo — pijmy.
To mówiąc podniósł szklankę do ust, jakby tym przykładem chciał zachęcać towarzysza. Potem znowu spokojnie rozglądał się po towarzystwie, rzucając od czasu do czasu spojrzenia ku drzwiom.
W piwiarni było gwarno, gorąco. Przy stolikach różne toczyły się rozmowy.
— Niech żyje wielki książę! — wrzasnął któryś z podpitych mieszczan.
Alkhadar spojrzał pogardliwie na opilcę — towarzysz jego przygryzł wargi.
— Bóg by dał, żeby wielki książę jak najprędzej do nas zjechał — zagadał głosem bezdźwięcznym, glinianym jakiś chudy urzędnik.
— Odetchniemy nieco i może lepiej nam będzie — rzekł pierwszy mieszczanin.
— Alboż to nam źle teraz? — wtrąciła jakaś figurka podejrzanej miny.
Mieszczanin spojrzał na mówiącego, obejrzał go od głowy do nóg, odwrócił się, splunął i mruknął:
— Bierz licho dzisiejsze nasze życie...
— Cicho, kumie, gotów kto podsłuchać — cytadela nie bawaria — szepnął kum na ucho.
— Pal diabli — wszystko mi jedno — krzyczał mieszczanin opierając się kumowi, który go z piwiarni wyciągnąć usiłował.
W tej chwili wszedł jakiś wysoki, przystojny mężczyzna do piwiarni — przerzucił oczyma po zgromadzonych, zatrzymał się na Alkhadarze — zdawało się, że sobie oczami jakieś znaki rzucili — potem usiadł spokojnie i kazał sobie podać piwa. Alkhadar poruszył się na stołku, ale wnet wrócił do dawnego spokoju i przysłuchiwał się rozmowie kilku osób u pobliskiego stolika, gdzie jakiś kancelista pod sekretem rozpowiadał, że wielki książę dlatego zwleka swój przyjazd, bo czeka na wygotowanie reform dla Polski.
— Ha, może... — rzekł jeden.
— A może się też i boi — zauważył po cichu jakiś poczciwiec, którego wnet zakrzyczano i kazano milczeć, ale się odstraszyć nie dał: — I cóż niepodobnego? A tamten Konstanty także z reformami przyjechał, a potem zmykać musiał. Dawne czasy się wracają — i teraz także w Paryżu Napoleon, a w Petersburgu Aleksander... kapka w kapkę jak wtedy. A co? — rzekł uradowany z trafności swego pomysłu.
— Na miłość boską ciszej, panie Tomaszu — prosili towarzysze obglądając się wokoło ze strachem.
Za nimi w kąciku siedział jakiś niepoczesny człowiek, zdawał się być mocno zaczytany i zajęty gazetą, mimo to czasem ciekawie zerkał burymi oczami. Pan Tomasz spostrzegł go, skrzywił się, urwał rozmowę, wstał i rzekł:
— Czas nam do domu.
I wyszli, a ów człowieczek po chwili położył gazetę i wyszedł za nimi.
— Patrz — rzekł Alkhadar — ten człowiek przyczepił się do nich jak pająk do muchy — nie wywinie się pan Tomasz od kozy. Ale i nam wyjść już trzeba.
Towarzysz jego ocknął się z zamyślenia, wstał i wyszli. — Nieznajomego człowieka nie było już w piwiarni.
Wąską ulicą Alkhadar i jego towarzysz przeszli na Krakowskie Przedmieście i weszli potem do hotelu niedaleko poczty w ciasnej uliczce — na drugie piętro. Alkhadar przesunął trzy razy paznokciem po drzwiach, wnet drzwi otworzono i nieznajomy, któregośmy już widzieli w piwiarni, przywitał wchodzących, potem starannie zamknął drzwi za nimi. W pokoju był jeszcze jeden człowiek siedzący w cieniu firanek pod oknem.
Nieznajomy wziął Alkhadara pod rękę, odprowadził na bok i spytał:
— Mówiłeś z nim?
— Mówiłem.
— Cóż?
— Waha się jeszcze — pomów z nim. Nieznajomy zwrócił się do towarzysza Alkhadara.
— Panie Jaroszyński, pan wiesz już, o co chodzi?
— Wiem.
— I zgadzasz się pan?
Jaroszyński zawahał się — na bladej twarzy znać było pomieszanie, zakłopotanie. Nieznajomy skrzywił się.
— Pan należysz do organizacji? — spytał go. — Tak.
— I przysięgałeś?
— Przysięgałem.
— Na zupełne poświęcenie się dla sprawy narodowej, posłuszeństwo dla władz i tajemnicę?
— Tak.
— Mielibyśmy więc prawo żądać po panu tego, o co prosimy.
Na bladą twarz Jaroszyńskiego wybiegł rumieniec wstydu i zapału.
— Ja się nie cofam przed poświęceniem, ale chciałbym tylko wiedzieć, czy ono zda się na co — bo taka wiara doda mi męstwa.
— Siadajmy — rzekł nieznajomy — w kilku słowach panu wytłumaczę konieczność. Za parę dni Konstanty przyjeżdża do Warszawy; spodziewać się należy, że przywiezie ze sobą odrobinkę reform, jak doktór karmelki dla dzieci, nim gorzką poda im medycynę — i tym uśpi większą połowę narodu, których rewolucja straszy jak widmo. W takim razie Konstanty bardziej nam niebezpieczny niż największy tyran. Bo tyrania obudza rozpacz i chęć zemsty w narodzie. I cóż pan. na to?
— Ja?... nic, panie — ja, człowiek prosty, nie rozumiem się na tym — kocham moją ziemię i chcę, żeby była wolną. Jeżeli panu sumienie mówi, że moje poświęcenie się będzie z korzyścią dla kraju — to. zrobię, co chcecie.
Alkhadar z założonymi Tekami stał na boku ze spuszczaną głową i patrzał na swego towarzysza smutno, prawie ze łzami i z uwielbieniem zarazem. Tymczasem nieznajomy otworzył komodę, wyjął z niej błyszczący rewolwer i zbliżając się do Jaroszyńskiego rzekł:
— Tym uwolnisz Polskę od największego jej wroga.
I począł tłumaczyć użycie rewolweru tak systematycznie, zimno, jakby wykładał naukę rzymskiego prawa.
— Ocalenie twoje — mówił dalej — trudne, lubo nie niemożliwe, śmierć więc Konstantego będzie poprzedniczką twej śmierci. Tu masz to, co cię uwolni od prześladowania wrogów, od badań — i podał mu strychninę — zażyjesz ją przed napadem na wielkiego księcia. Jeżeli jakim cudem zdołasz uciec — znajdziesz koło siebie takich, którzy ci ucieczkę ułatwią — i wyleczą — i wyszlą za granicę.
Jaroszyński wziął rewolwer i truciznę — ręce mu drżały — usta miał blade...
— Tylko odważnie... — upominał nieznajomy.
— Będę nim, tylko się nieco przyzwyczaję do tej myśli...
— Twojej: roztropności zostawiamy wybrać stosowną porę do zamachu... my ci tylko doradzać i ułatwiać będziemy.
— Czy dużo osób wie o zamachu? — spytał Jaroszyński.
— Oprócz mnie i Alkhadara nikt więcej. Tamten trzeci — tu pokazał na siedzącego w cieniu — także nas nie wyda. Za kilka dni. ma zgładzić margrabiego. Margrabia i wielki książę — to dwie nitki, którymi Rosja chce nas przywiązać do siebie; trzeba je przeciąć, aby była wielka przepaść między nami. Nie poznajomię was i nie będziecie wiedzieli waszych nazwisk, bo . może obaj wpadniecie w ręce policji...
— Czy nic więcej nie macie mi polecić?
— Nie... tylko męstwa, męstwa... jeżeli zginiesz, cały naród będzie cię ze czcią wspominał; a jeżeli się ocalić zdołasz, będziesz oglądał skutki twego poświęcenia.
To mówiąc nieznajomy uścisnął Jaroszyńskiego, Alkhadar toż samo uczynił; ale ten ostatni prędko w głąb się usunął, by nie widziano, że mu się oczy łzami zaszkliły.
— A ostrożnie w postępowaniu i w mowie, byś się przed czasem nie zdradził — radził nieznajomy otwierając drzwi.
Jaroszyński wyszedł, a nieznajomy wróciwszy do Alkhadara rzekł:
— Może być, że się uda...
— Takich kilka tysięcy, a począłbym złote snuć nadzieje.
— Znajdzie się, znajdzie... i cóż słychać, co z Zamojskim się dzieje?
— Męczą go, słyszę, przy śledztwie; ale nikogo nie wydał.
— Zacny i hartowny człowiek. A organizacja rozszerza się?
— Dotąd słabo. Myślę, że po zamachu na księcia śmielej działać będziemy mogli. Znam wielu poczciwych ludzi, ale za mało odważnych. Trzeba ich siłą wyrwać ze spokoju i pchnąć na tę drogę, skąd nie ma powrotu, chyba do hańby.
— Długa praca, ale da Bóg nie próżna — rzekł zamyślając się nieznajomy. — Ale już późno, trzeba się rozejść. Zobaczymy się podczas przybycia księcia. Bądź zdrów.
— A tamten? — spytał Alkhadar.
— Zostaje u mnie na noc. Szukają go.
III
ZAMACH NA ŻYCIE WIELKIEGO KSIĘCIA
Wśród pięknych i okazałych gmachów Krakowskiego Przedmieścia często widzieć można stare, obdarte kamieniczki. Zabłąkały się one tam jak żebrak między wielmożnych na odpuście — wstydzą się swej nędzy i nasunęły na czoło sczerniałe dachy niby podarty kapelusz. W jednej takiej kamieniczce na dole w oknie okratowanym i gęsto bluszczem zarosłym stała kobieta już niemłoda, wypracowaną, chudą ręką trzymała się kraty i ciekawie patrzała na ulice. Na ulicy na chodnikach ścisk wielki; środek ulicy był czysty jak wymiótł dzięki usiłowaniom policjantów. Czekano na wielkiego księcia, który tędy miał przejeżdżać do teatru. Drugi to był dzień pobytu wielkiego księcia w Warszawie — miasto całe było w ruchu — różne domysły i nadzieje podawano sobie do ucha — jedni oczekiwali wielkich zmian w rządzie, inni wątpliwie kiwali głowami. Byli tacy, którzy mówili o nieporozumieniach Aleksandra z Konstantym, o przychylności tego ostatniego do Polaków, o dobroci wielkiej księżny itd., nie dziw więc, że powóz namiestnika natrafiał często na masy ludu, których ciekawość i nadzieja gromadziły. Stara Janowa stróżka, która w swej sklepionej izdebce siedziała i naprawiając dla syna bieliznę śpiewała godzinki, usłyszawszy niezwykły ruch na ulicy, wyszła na okno, ciekawa zobaczyć, czy brat carski podobny do innych stworzeń.
Podczas gdy stara zagapiona na ulicę stała z rozwartymi ustami, do izdebki wszedł chłopiec mający może 16 lat, ale mądre, przebiegłe oczy, zwiędła twarz i wyterana — pokazywały, że życie chłopca wyprzedziło lata i czy boleścią, czy rozpustą wcześnie dojrzał i rozwinął się młody. — W niższych warstwach często napotykamy podobne twarze, o których trudno powiedzieć, czy młode, czy stare. Wczesne otarcie się o każdą nędzę, o każdy występek zapisuje już na dziecięcych twarzach znamiona dojrzałości, walczenie z życiem ściera z nich delikatne odcienia duszy — stanowisko u spodu społeczeństwa, w błocie, rodzi w nich cynizm straszny. — Nie powiem, żeby Franek miał wszystkie te cechy, ale ich miał bardzo wiele. Wszedł do izby trochę niepewnym krokiem — na twarzy kilka czerwonych plam się rumieniło — oczy trochę dzikie błyszczały gorączkowo. Widać coś paliło go wewnątrz — może wódka, może jakieś uczucie, może obie przyczyny razem. Czapkę z na pół oderwanym daszkiem zasadził z fantazją nad prawym okiem, miał na sobie wytarty szpencer, pantalony zawieszone na krajce, obtargane, ze śladami dawno zaschłego błota. W ustach miał papierosa i gęstym obłokiem dymu od czasu do czasu otaczał swoją twarz; czerwoną.
— Dajcie jeść — rzekł wchodząc i usiadł przy stole opierając ciężko głowę na ręce.
Stara zapatrzona nie słyszała wchodzącego ani słów jego. Obejrzał się, a widząc matkę przy oknie uderzył silnie pięścią w stół i wrzasnął głośniej:
— Jeść u sto diabłów!
— Wszelki duch Pana Boga... — zawołała przestraszona starucha — co tobie, Franku?
— Głodnym i kwita — dajcie jeść.
— Poczekaj trochę — wielki książę będzie tędy przejeżdżał — chodź tu do okna, to go zobaczysz.
— Pal go licho — zamruczał chłopak, zmarszczył się groźnie i zacisnął pięście — co wam i mnie do niego.
A widząc, że matka nie uważa na niego i dalej ciekawa patrzy w okno — wstał, zbliżył się do niej i począł szyderczo mówić:
— O patrzcie, patrzcie — jest na co, na Moskali, co wam męża łońskiego roku zastrzelili jak psa.
Stara odwróciła się od okna, pobladłą na to straszne przypomnienie i z wypłowiałych oczów sznurkiem łzy pociekły po zmarszczkach na dół. — Franku, Franku, jakie z ciebie niepoczciwe dziecko — płakała mówiąc starucha i łzy fartuchem ocierała.
— Ba, niepoczciwe, że wam przypominam, czegoście nigdy zapomnieć nie, powinni, gdy wam konającego ojca dowlokłem do domu, by choć w domu skonał i nie w Wiśle był pogrzebany. Wyście może zapomnieli, ale ja pamiętam dobrze, jak nieboszczyk ojciec szedł tuż za krzyżem i śpiewał , ba, ryczał prawie, bo mu łzy głos tamowały — aż tu Moskale czarne lufy ku nam obrócili — ojciec zbladł i przycichnął na chwilę — potem strzał — potem ojciec się zachwiał, chwycił mi się za ramię — krzyknął: „Jezus, Maria ratuj!", ale Jezus ratować nie mógł, bo go porąbali — więc ja chwyciłem ojca i cały krwią jego zlany i potem, wlokłem go nie jak ojca, ale jak kawał drzewa — — ach! — porwał stołek — rzucił nim o ziemię, że się w kawałki rozleciał — gdybym tak mógł się mścić na tych zbójach za śmierć mojego starego!
Starucha płakała wciąż — a młody wciąż się srożył.
— Idźcież teraz patrzeć na carskiego brata, co może każe syna waszego zabić, jak zabił męża.
— A toć mówią po mieście, że on nie winien, że on polepszy naszą dolę.
— Każ wilkowi paść owce — czy potrafi? Głupi albo podły, kto im wierzy.
W tej chwili na ulicy wielki rozruch się zrobił — zaturkotały po bruku powozy — jedzie, jedzie — niech żyje wielki książę Konstanty.
— Niech zdechnie wielki książę Konstanty! — zakrzyczał chłopak wznosząc pięście do góry i trzęsąc nimi nad głową.
Tymczasem powóz wielkiego księcia przeleciał wśród tłumów — książę się kłaniał i uśmiechał. Przed teatrem zatrzymał się powóz, adiutant podał mu rękę, on wyskoczył — znowu okrzyk: „niech żyje wielki książę" — i książę znikł w przedsionkach teatru.
W teatrze grano Stradellę. Dziwnie brzmiała muzyka w uszach Jaroszyńskiego. Stał pod ścianą blady, niespokojny — pod surdutem na piersiach ściskał gwałtownie rewolwer. Pierwszy raz miał zabić człowieka i ta chwilą miała być dla niego także ostatnią. Zimny dreszcz przeszedł po ciele. Przyczyniało się także do tego położenia działanie trucizny, którą zażył wychodząc z domu. Muzyka zdawała mu się smutną, posępną jak hymny pogrzebowe, to znowu przypominała mu organy w kościele wioski rodzinnej — sandomierskie łany — olchy na łajkach nad rzeczułką, płot zarosły z obu stron pokrzywami — za płotem niskie śliwy, stara grusza, biały domek ojców. Z tym wszystkim żegnał się myślą, bo tam już nie wróci — chyba wieść o nim tam dojdzie, stara matka może załamie ręce, że jej syn zbójcą... to okropnie. Otrząsnął się z tych myśli i spojrzał na scenę. Stradella śpiewał pieśń modlitewną, dziwnie rzewną, rozbrajającą:
Daj skuszonemu do grzesznych dróg, By znów do ciebie wrócić się mógł, Ale zuchwalcy nie przebacz, nie —
Co ci urąga — w grzechu trwać chce.
Biada, takiemu, co w zbrodni tkwi, I jego dzieciom, i jego krwi
Biada na ziemi i biada tam —
I laskę sądu nad takim złam .
Stradella śpiewał — muzyka wtórzyła pieśni jak sąd boży grożący zbrodni, jak nadciągająca burza. Śpiewak ukląkł — a za nim... Jaroszyński zadrżał... za Stradella w cieniu błyskały sztylety zbójców i straszniejsze od sztyletów oczy, i za tonami pieśni to podnosili w górę sztylety — to upuszczali je na dół bezsilnie i klękali za śpiewakiem prosząc o przebaczenie wzruszeni. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Zdawało mu się, że aktorzy dopatrzyli go, odgadli myśl jego i drwią z: niej... że zbójcy pokazują mu brzydotę jego czynu... ale nie, on nie zbójcą, ale ofiarnikiem— jego morderstwo zbawi miliony, ksiądz u spowiedzi mu przebaczył. — Wtem zbójcy postąpili tuż ku Stradelli, sztylety zbliżyli ku niemu. Wielki książę wstał i zabierał się do odejścia . Jaroszyński osłupiał.
— Już czas — idź! — szepnął mu nieznajomy przechodząc.
Jaroszyński wybiegł — wmieszał się niepostrzeżony między służbą policyjną. Książę się zbliżył. Nagle dał się słyszeć strzał. Konstanty chwycił się za pierś. Jaroszyński zwrócił otwór rewolweru ku swoim piersiom, ale go pochwycono. Nie bronił się — po osłabieniu poczuł skutek trucizny — obojętnie więc słuchał zaciekłych wrzasków moskiewskich żołdaków.
— Otruty! — zawołał zaciekle oberpolicmajster — ratować go, on żyć musi, żyć powinien.
Tymczasem wielki książę, uspokoiwszy przestraszonych adiutantów, wrócił do pokoju za lożą jego będącego i kazał opatrzyć ranę. Rana była lekka — raz dlatego, że niewprawna i drżąca ręka źle strzałem kierowała, a po wtóre, że kula ugrzęzła w bulionach szlify, przeszyła mundur i lekko tylko drasnęła skórę nad lewym obojczykiem. Kazał sobie podać papier, napisał do Aleksandra.
— Do telegrafu! — rzekł oddając pismo. — Co się z tym łotrem stało?
— Odwieziono go do cytadeli, Wasze Wieliczestwo, ale już nieprzytomnego.
— Ja chcę, żeby żył.
Do pokoju wbiegł oberpolicmajster zmieszany, zadyszany, zgięty w ukłonie i układny jak pies, gdy się łasi i boi laski swego pana.
— Jakże zdrowie Waszego Wieliczestwa? Książę odwrócił się tyłem nie rzekłszy ani słowa. Oberpolicmajster zbladł — Widmo dymisji stanęło przed nim. Książę wyszedł, siadł do powozu i otoczony brodatymi kozuniami pojechał do Belwederu, nie dbając, czy po kamieniach, czy po ludziach powóz cwałem poleci, a turkot powozu i tętent koni wydawały się jak grzmot, co warczy w chmurze i każe się lękać piorunów. Tymczasem po ulicach poczęła się hulanka rozbestwionego żołdactwa — zaturkotały bębny, załysnęły bagnety wśród nocy.
„Welikiego kniazia zabijają" — wołało ze zgrozą żołdactwo i rzucało się na przechodniów kolbując, łapiąc i wlokąc do cytadeli. Kozacy pochyleni na koniach z nahajkami latali jak szaleni z przekleństwem dla buntowników. Bo domach odbywano rewizje, aresztowano. Wytoczono na place armaty, zapalono lonty. „Bunt, bunt" — wołali, to słowo straszyło ich i wzmagało wściekłość, rozbestwienie. Po ulicach słychać było krzyki ludu, narzekanie i jęki. Franek podniósł się na łóżku i słuchał — oczy mu zaiskrzyły się zielono jak u kota, zęby zacisnął.
— Co się to stało? — zapytała przestraszona matka budząc się.
Rozśmiał się strasznie Franek i wyszczerzył w uśmiechu rzadkie, żółte zęby.
— Nic — wielki książę daje Warszawie swobody!... Zgiełk i zamieszanie zbliżało się coraz bardziej.
— Ha psiewiary — krzyknął Franek i poskoczył ku drzwiom. Matka rzuciła się za nim, chwyciła, ale w skośniałych rękach został jej tylko kawał odzieży — Franek wyleciał. Właśnie kozak przed drzwiami walił nahajką jakąś kobietę zasłaniającą sobą młodego mężczyznę leżącego na ziemi. Franek rzucił się ku niemu, wspiął się na siodło, pięścią uderzył kozaka w czoło, że się zachwiał i potoczył z konia; wtem na zakręcie ulicy zatętniły inne konie — zawyli kozacy. Franek rozogniony, wściekły, ślepy na niebezpieczeństwo chwycił pałasz upadającego kozaka i leciał na tamtych, gdy Wtem pochwycił go ktoś silnie za ramię, pociągnął do sieni i zamknął drzwi.
— Szaleńcze!
— Puść minie, bo cię rozpłatam pałaszem — wrzasnął Franek i zamierzył się na nieznajomego, którego my już znamy i Pankracym nazywać będziemy.
— Szaleńcze — rzekł spokojnie Pankracy — szkoda twojej odwagi, pójdziesz i zginiesz od lada żołdaka, zachowaj się na coś lepszego...
— Tak? wy zawsze czekać każecie, wam niepilno, bo wam dobrze — rzekł Franek patrząc ponuro, spode łba na nieznajomego.
Pankracy głębokie w nim utopił spojrzenie, nad czymś myślał i wąs targał.
— Franku! — rzekł po drwali nagie.
— Wy mnie znacie? — spytał zdziwiony chłopak i czy z uszanowania, czy z bojami przed nieznajomym w tył się cofnął i pałasz upuścił.
— Twój ojciec zginął zeszłego roku?
— Tak.
— Tyś kochał ojca?
Chłopak chciał odpowiedzieć, ale się zachłysnął łzami.
— Będziesz mógł pomścić się za ojca, ale...
— Ale? .
— Musisz odmienić życie. Tyś pijak... Frankowi wróciła odwaga.
— To i cóż, żem pijak? Piję, bo mnie wściekłość bierze, że tak źle na świecie, piję, bo... bo... mi strasznie źle — rzekł i targał na piersiach koszulę.
— To bądź zdrów — rzekł Pankracy i zabierał się do odejścia.
Franek gwałtownie chwycił go za połę. — Wy nie możecie odejść, wyście mi obiecali, że się pomszczę za mego starego. Powiedzcie.
— Żebyś po pijanemu lada komu wygadał? — i znowu zabierał się do odejścia.
Franek przyłożył rękę do rozpalonego czoła — twarz mu nabiegła krwią, oczy pałały — chwycił znowu nieznajomego i rzekł:
— Mech minie piorun trzaśnie, jeżeli odtąd dotknę kieliszka.
— Jak ojca kochasz? jak ojczyznę kochasz? Chłopiec ukląkł, podniósł dwa palce do góry i rzekł uroczyście:
— Tak mi Panie Boże dopomóż!
Pankracy wyjął kartkę, kilka słów napisał i rzekł dając ją Frankowi:
— Jutro o 9 wieczór przyjdź do apteki na rogu — tu mu szepnął ciszej ulicę — oddaj tę kartkę, a zaprowadzą cię do mnie.
I spiesznie wyszedł nieznajomy. Franek patrzał za nim zdumiały. — to pierwszy człowiek, co mu dał nadzieję, i to nadzieję bliską — ale kto on jest? — Tak rozmyślając wrócił do izby. W izbie było ciemnio. Idąc do łóżka potrącił nogą o coś — schylił się — to była jego matka.
— Co to wam? — i trząsł silnie staruchę, była zimna — przy blasku księżyca, co się przez bluszcze przedzierał, widział twarz bladą, oczy zamknięte.
Świecy nie było w domu. Zerwał się, poleciał po wodę i zaczął trzeźwić matkę. Po chwili westchnęła lekko — życie wracało — starucha otworzyła oczy i popatrzyła na syna.
— Żyjesz, Franku?...
— Więc to o mnie tak zlękliście się? — pytał chłopak ponuro — wy mnie kochacie? to źle, to źle... — Głos jego był drżący, rozpaczny. — Ja chciałbym, żeby mnie nikt nie kochał — żebym niczego nie żałował na świecie — to mi lżej będzie umierać. Wyście nie powinni mnie kochać, bo.. — nagle urwał i zadumał się ulicznik.
Nieznajomy po owej scenie z ulicznikiem wsiadł do dorożki i wrócił do siebie. W mieszkaniu czekał na niego Alkhadar i dwóch poruczników rosyjskich. Jeden od saperów blondyn, z okazałą brodą, wysoki" pogodnego wejrzenia — drugi brunet, niski, zamyślony, posępny.
— I cóż? — spytał wchodzącego.
— Nie udało się — Jaroszyński złapany... Wielki książę lekko ranny. Przeklęcie. — A obracając się do Alkhadara spytał: — Jesteś pewny, że Jaroszyński mas nie wyda?
— Ręczę za niego.
— W każdym razie na czas śledztwa trzeba nam się z Warszawy albo zakopać się w niej głęboko. Oni wymęczą na nim wyznanie.
— I wielki książę żyć będzie? — spytał Alkhadar.
— Mam na niego człowieka mściwego, szalonej odwagi — temu ręka nie zadrży. Chyba, że wielki książę zrobi się niewidzialnym dla Warszawy lub się od ludu bagnetami odgrodzi. Zawsze cel w połowie osiągnięty — strzał go przekonał, że lud w niego i w reformy nie wierzy.
— A jeżeli go przekonają, że strzał nie wypadł z woli narodu, ale był dziełem kilku szaleńców?
— Źle bym sądził o rozumie księcia, gdyby wierzył temu. Wie on dobrze, że siedzi na wulkanie, a jego wiara i pewność w naród — to komedia odwagi. Idzie jeszcze o margrabiego. Cóż R.?
— Siedzi go i on, i kilku jeszcze innych. Nienawiść ku margrabiemu tym większa, że polskie nosi nazwisko. By zabić zdrajcę, każdy rad chce zostać męczennikiem.
Pankracy chodził po pokoju i na te słowa Alkhadara uśmiechnął się boleśnie:
— Dziwny, straszny nasz katechizm! — rzekł kładąc na twarz obie dłonie. — U nas morderstwo cnotą, zbójcy męczennikami. Papież i kościół wyklina — naród wielbi. I kto wie jak długo jeszcze tak będzie! — dodał po cichu; wnet otrząsł się z przykrych myśli, usiadł obok oficerów i pytał: — I cóż u was om prowincji? w wojsku?
— W mieście nieźle — rzekł porucznik saperów — organizacja szerzy się powoli, policja daleką jest od tropu. Oficerów kilku moskiewskich przeszło na naszą stronę; tylko żołdactwo głupie, wstrętne, jak bydlę nawykłe do jarania. Pułkownik straszy ich wolnodumcami, co palą Moskwę i Petersburg — żołdactwo przeklina tych, co chcą ich wolności, i woła, że chce iść rezać. Niekarność między nimi wielka, zwiększona postępowaniem pułkownika, który nam nie dowierza.
— I nie ma sposobu zyskać czym ten tłum?
— Trudno. Rabunek — to ich marzenie, a tego im prędzej dozwoli car niż my. Hercen przysłał nam odezwy do wojska , dwóch z kolegów podjęło się rozrzucić je między żołnierzy. D. wziął się za gorąco do tego — przeczytał kilkunastu żołnierzom — potem spytał: „A co wy na to?" — milczeli — D. zmieszał się — „Niech żyje wolność!" — krzyknął. „Niech żyje car!" — zawołali żołnierze i wyszli. Po ich odejściu D. zastrzelił się. Mieczysława K. zdali żołnierze, uwięziono go natychmiast i dziś pewno już nie żyje.
— To źle — rzekł Pankracy — powstanie nie uda się bez buntu żołdactwa i bez udziału włościan — a przynajmniej trudno będzie, bardzo trudno, bo i arystokracja, i zamożniejsza szlachta drży na wieść o rewolucji. To Laokoonowe pasowanie się .
— Ale zwyciężyć musimy — rzekł Alkhadar i w głosie jego było coś proroczego, uroczystego.
— A pan nic nam nie powiesz? — spytał Pankracy milczącego, zadumanego oficera F., pragnąc go wciągnąć do rozmowy.
Porucznik saperów z uśmiechem spojrzał na swego kolegę.
— Dajcie mu pokój; jemu Helena Pawłowiczówna, córka pułkownika, zajechała do serca i biedak męczy się, bo nie maże pomieścić obok siebie polskiej myśli i moskiewskiego kochania.
— Nie drwij — rzekł F. patrząc z wyrzutem na swego kolegę; a obracając się do Pankracego rzekł: — Nie dziw się pan, że milczę. Mówić nie umiem i nie lubię, wiolę robić. Czekać to nudno. I kiedyż?
— Jeszcze, jeszcze...
— Tę piosnkę dawno już słyszę.
— Lepiej! niż żebyś pan smutne zakończenie piosenki usłyszał. Potrzeba nam jakąś część narodu przygotować, oswoić z myślą powstania. Dotąd mamy dopiero młodzież, żywioł najzapaleńszy — ale trzeba nam i inne warstwy pozyskać. Przy tym brak nam funduszów; potrzeba więc wciągnąć do organizacji ludzi zasobnych, ze stanowiskiem. A cóż, Alkhadarze, twój Władysław?
— Śpi jeszcze.
— Szkoda — takich jak on nam potrzeba, bo i zdolnościami, i kieszenią służyć sprawie mogą.
— Mam nadzieję, że się niedługo obudzi.
— Panowie — rzekł Pankracy zwracając mowę do oficerów — długo myślicie zabawić jeszcze w Warszawie?
— Jutro kończy się nasz urlop.
— Za kilka tygodni przeszlę panom szczegółowe rozkazy, które pana troszkę pocieszą — rzekł zwracając się ku porucznikowi F.
— Widzę, że F. śmiercią chce rozciąć ten węzeł, jaki mu powinność i miłość zawiązały — mówił oficer saperów, zabierając się do wyjścia.
— Jeszcze słówko — rzekł Pankracy — potrzeba nam rewolwerów — pan, panie poruczniku, ułatwisz nam przesyłkę do Warszawy. Oto banknot na wydatki. Wnet prześlę więcej pieniędzy ze składek na zakupienie broni, którą złożycie u S. Nakłaniajcie go jednak, aby broń wywiózł i zakopał w bezpiecznym miejscu, bo policja ma go na oku.
Oficerowie zabierali się do odejścia:
— Ale to już późno — patrole uwijają się po mieście — mówił Alkhadar patrząc na ulicę — może by lepiej zostać?
— Nas mundury bronią...
— Prawda, zapomniałem. Tu między nami tylko by panów potępić mogły.
Oficerowie wyszli. Pankracy zamknął drzwi za nimi, zasłonił starannie okna, poszedł do komody, wyjął dwa sztylety, flaszeczkę z jakimś płynem i rzekł:
— No, Alkhadarze, do pracy.
Alkhadar siadł przy stoliku, wyjął zwitki niebieskiego papieru i począł pisać. Pankracy napuszczał sztylety płynem zatrutym.
Dzwonek u bramy zabrzęczał — niezadługo szczęk pałaszy dał się słyszeć na schodach. Pankracy położył sztylety i słuchał...
— Zginęliśmy — szepnął cicho...
Alkhadar wziął leżący obok rewolwer, opatrzył go z zimną krwią i czekał.
Szczęk pałaszy zbliżył się pod same drzwi — minął i coraz cichniał.
— To oficerowie z góry wracają do domu — rzekł Pankracy i wziął się znów do roboty. — W każdym razie mieszkanie w hotelu niezbyt bezpieczne. Alkhadarze, jutro wyszukasz jaką kryjówkę, której by nie zwąchały wyżły moskiewskie.
IV
DWIE KOBIETY
Znowu attentat na margrabiego? to niegodziwie! to okropnie! — mówiła panna Irena — gdzież to słyszałeś, panie Władysławie?
— Byłem właśnie w alejach , gdy jakiś młody człowiek rzucił się z sztyletem na stopnie powozu margrabiego — ale woźnica ciął go batem przez twarz, a margrabia wymierzonym pistoletem powstrzymał zbrodniarza.
— To bezecnie — w Warszawie teraz dzieją się rzeczy okropne. Ludzie takiego imienia i takich zasług, jak margrabia — w jasny dzień napastowani. I nie wiadomo ci, panie Władysławie, jaki powód zamachu — czy osobista zemsta?
— Różnie mówią; niektórzy utrzymują, że rządowe indywidua wchodzą w te sprawki — chcą burzyć lud, by mu zagrodzić drogę do łask cesarskich i uniemożebnić zacne chęci wielkiego księcia.
Panna Jadwiga się rozśmiała, ale w tym śmiechu była jakaś cierpkość, szyderstwo.
— Zapomniałeś, Władziu, że kruk krukowi oka nie wykolę. Margrabia wie dobrze, skąd zamach idzie. Rządowe kreatury — to jego atmosfera, tam żyje.
— Więc myślisz, kuzynko?...
— Że lud uciśniony karze zdrajców.
— Kilku szaleńców, powiedz raczej, Jadwiniu — rzekła Irena. Rzucają się na luminarzy jak ćmy na świecę i zginą, a lud wyprze się zbrodniarzy.. Panie Władysławie, jakież twoje zdanie — wszak zgadzasz się ze mną?
— I prawo, i kościół potępiają zbrodnię.
Jadwiga spojrzała z oburzeniem na mówiącego, pokrasła.
— Prawo i kościół wciągasz w rachubę? Rzeczywiście bardzo mądrze, bo i prawo, i kościół dziś przeciw nam. Biedni my!— i łzy zaszkliły czarne oczy Jadwigi.
Władysław patrzał zdumiony na nią — nigdy jej taką gwałtowną nie widział. Zdawała mu się zawsze spokojną, milczącą — zdziwił się, gdy zobaczył ogień spod zastygłej lawy.
— Jadwiniu, bój się Boga, to herezją trąci — (rzekła pół ze śmiechem, pół na serio panna Irena.
Rozmowa ta toczyła się wieczór w salonie państwa M.., z którymi Władysław był spokrewniony przez matkę.
Stary sędzia M. należał do łych szczęśliwych ludzi, którzy od świata niczego nie żądają, tylko świętego spokoju — aby mogli wygodnie siedzieć w poduszkach domowego szczęścia i używania. Wyborna kuchnia, miłe towarzystwo, drzymka po obiedzie i stare wino — to było wszystko, co wypełniało treść jego życia. I teraz oto napotykamy go w towarzystwie dwóch znajomych emerytów i baronowy L., starej elegantki, przy zielonym stoliku. Pulchny, okrąglutki, łysy — w tłustych, krótkich łapkach trzyma karty, zmrużył oczy — uśmiecha się, a z otwartych ust ciekawy język się wychylił i spoczął wygodnie na wardze, podparty dwoma żółtymi zębami. Szczęśliwy.
Pani M. stanowiła zupełną sprzeczność ze swoim mężem. On sybaryta, ona ascetyczka prawie, nabożna, dobra, pokorna. Nie była przecież taka z natury; owszem, była to kobieta wielkiego hartu duszy, wielkiej energii, ale ją więziła w ciasnej obroży katolickiej pokory i przepisów kościoła. Te dwie potęgi odbywały ciągłą walkę w jej sercu — świat widział tylko rezultat walki: uległość dla męża, pobłażanie dla ludzi, pokorę. „Takie stanowisko naznaczył kościół kobiecie" — mawiała zawsze. Za to jej córka Jadwiga była wyrazem tego, co się kryło w duszy matki. Jadwiga, brunetka, smagławej twarzy, koralowych ust, nad którymi lekki, czarny wąsik się rysował, była nieugięta, odważna, nawet gwałtowna. Rady i przykład matki trzymały ten dziki charakter na wodzy — ale były chwile, w których rwał pęta i wybuchał. Władysław widział ją zawsze milczącą, zamyśloną — historyk mało znał się na psychologii — toteż niepomału się zdziwił nagłym odezwaniem się kuzynki i to w sposób zupełnie sprzeczny z jego wyobrażeniami.
Panna Irena, kuzynka Jadwigi bawiąca u nich od kilku dni, chciała jeszcze coś powiedzieć. Jadwidze, gdy weszła pani M. — wzrokiem wyrażającym niezadowolenie spojrzała na córkę:
— Jadwiniu! niechętnie słyszę, gdy kobiety występują tak śmiało ze sądem, zwłaszcza w rzeczach, które stoją nad nimi. Mówcie o czym innym.
— Mamo! i czyż to można nazwać zbrodnią, że ludzie chcą być wodnymi?
— Do wolności nie przez krew droga. Przykazania boskie mówią: nie zabijaj, a kto się na boskie przykazania rzuca, ten i ludzkie potarga.
— O czymże tak żywa dysputa? — zapytała baronowa od stolika.
— O zamachu na margrabiego — rzekł Władysław.
— Jak to? drugi raz?
— Tak.
— Impossible!
— Co to? co to? — spytał sędzia, który, widząc nieład w grze domyślił się, że się coś stało.
— Nie słyszysz, sędzio? Chciano zabić Wielopolskiego.
— A, słyszałem o tym — rzekł układając karty — proszę wychodzić.
— Ależ drugi raz.
— Co drugi? a fe, fe— to nieładnie, to, to... to szkaradnie. Margrabia jest zacnym. To okropnie! Teraz człowiek nigdzie nie może czuć się bezpiecznym — rabusiów, złodziei pełno w Warszawie — teraz znowu zbójcy — masz tobie. A fe — to szkaradnie! nieładnie!
W tej chwili wszedł lokaj z oznajmieniem, że rada miejska, dygnitarze i korporacje udadzą się za chwilę do margrabiego z kondolencją.
— A, bardzo naturalnie — trzeba i mnie iść — chodź mnie ubierać — państwo darują — pani baronowa, proszę nas nie opuszczać — wrócę niedługo — dokończemy puli.
Baronowa wstała od stolika, przybliżyła się do młodych; emerytów pani domu bawiła rozmową.
— O czymże mowa? — spytała baronowa siadając a wdzięcznym uśmiechem i rzucając zalotne oczy na Władysława.
— Mówiemy — rzekła Irena — że Warszawa teraz strasznie nudna. Myślałam, że przyjazd wielkiego księcia ją ożywi, i dlatego porzuciłam wieś — a tu tymczasem jak w grobie.
— Wszak miałaś, kuzynko, uroczystą zabawę przed trzema dniami — rzekła Jadwiga.
— A to jaką?
— Rocznicę Unii.
— A daruj — ale śmiać się muszę z tej demonstracji. Pstrokate tłumy jak po ujeżdżalni (kręciły się po Saskim Ogrodzie, panie powyciągały gdzieś z kuferków staromodne suknie. Damy dworu przejeżdżając się z urąganiem lornetowały tę maskaradę... doprawdy wstyd mnie było w tym dniu, żem Polką.
Jadwiga wstała — nozdrza lekko rozdęła — pierś się podniosła. Władysław z wzrastającym zdziwieniem patrzał w kuzynkę. Odeszła.
— Gdzie idziesz, Jadwiniu? — spytała matka i wzrokiem silnym magtnetyzowała córkę.
— Słabo mi — muszę odejść, malino.
— Idź, potrzyj skronie kolońską wodą, ale wróć do nas. — Mówiła głosem słodkim, ale pod słodyczą czuć było rozkaz i żelazną wolę matki.
Jadwiga uciekła do swego pokoju, bo czuła, że się powstrzymać nie mogła, że musiałaby być niegrzeczną dla kuzynki, co gościła w ich domu. Wpadła do swego pokoiku, rzuciła się przed łóżkiem na kolana i ukryła twarz w obie dłonie.
— Ha, straszna męka — okropni ludzie! Boże! daj mi siły przenieść to!
Chwilkę tak poklęczała — potem westchnęła — przetarła oczy, poprawiła włosy i ubranie i wróciła do salonu. Pani baronowa spytała słodko:
— I cóż, lepiej, kochanie?
— Trochę lepiej.
— Czy widziałeś pan, pianie Władysławie, wielką księżnę? — spytała Irena.
— Widziałem, właśnie podczas demonstracji.
— Była podobno ubrana ciemno?
— Talk.
— To dowodzi wielkiego taktu. Nieoceniona księżna!
— Ale wyobraźcie sobie państwo — zaczęła baronowa — mówią, że podobno margrabia z Brühlowskiego pałacu przypatrywał się demonstracji.
— I litować się musiał — dokończyła Irena.
— Patrzał jak hiena na człowieka, którego wolałaby trupem widzieć — wtrącił piętnastoletni brat Jadwigi, który niedawno wszedł do salonu i stanął za stoikiem przy siostrze, jakby na jej obronę.
— Adaś niegrzeczny — rzekła matka.
— A cóż, mateczko — może nieprawdę mówię? Zły ten człowiek, co się boi ludzi i światła dziennego. A słyszała pani — pytał baronowej — tatrzańską kozę ?
— Nie, duszka.
— Ślicznie grał góral jakieś dumki smutne, urwane, niespokojne. Zupełnie tak, jak kiedy wiatr szumi, a gdzieś daleko gra muzyka i wiatr pogmatwane tony przynosi. Śliczna to była muzyka, jakby dla nas. Doprawdy mnie się na płacz zbierało, jenom się wstydził. Dużo ludzi zebrało się koło górala przy Saskim Ogrodzie, ale mu policja kazała odejść. Ludzie się nie sprzeciwiali, bo kazano tego dnia zachować się poważnie. Moskale wściekali się, że nie mieli sposobność prześladowania tych tłumów ludzi, co jak duchy chodziły milczące, uroczyste.
Jadwiga spojrzała na brata oczami pełnymi radości i wdzięczności.
— Ważne nowiny, ważne nowiny — wołał od drzwi już sędzia wracający od margrabiego we fraku i białym krawacie. — Ważne nowiny, jak Boga kocham, ważne — powtarzał tocząc się do krzesła; usiadł, odsapnął. — Wojda już nie jest prezydentem miasta.
— A któż?
— Zgadnijcie — rzekł stary i uśmiechnął się jak smakosz nad zakrytym talerzem.
— Ależ sędzio — to się nie godzi — prosiła baronowa drżąca z ciekawości.
— Syn margrabiego — Zygmunt.
— Wybornie — rzekła Irena.
— Przedziwnie! — wykrzykła baronowa.
— A jakiż powód? — spytał Władysław.
— Nie wiem — rzekł tajemniczo sędzia.
— Wojda za mało sprężysty — rzekła baronowa.
— Zanadto poczciwy — szepnęła Jadwiga.
Adaś nachylił się do ucha Jadwisi i szepnął:
— Jadwiniu, mam coś dla ciebie.
— Cóż? — spytała Jadwiga patrząc oczyma łagodnymi na brata.
— Nowy numer „Strażnicy". Chodź, przeczytamy. Jadwiga pocałowała brata w czoło i rzekła:
— Później, Adasiu, jak się goście rozejdą.
— I jeszcze jedno... — rzekł sędzia.
— Cóż, cóż?
— Margrabia, dziękując nam za okazane współczucie, zalecał odwagę cywilną naprzeciw zgrai ulicznych wichrzycieli — i nakazał wszystkim urzędnikom noszenie cylindrów.
— Chwiała Bogu — zawołały Irena i baronowa. Władysław się ironicznie uśmiechnął i skrzywił.
— Panu się to nie zdaje dobrym? — spytała go Irena, która jego uśmiech pochwyciła.
— Może być, że to dobre — ale śmieszne. Margrabia stracił takt — to dowód jego bezsilności.
— Więc pan nie wierzysz w margrabiego?
— Odtąd mniej, odkąd margrabia kapeluszami chce wojować.
— Tatku, tatku, nie chodź, nie chodź ty w cylindrze, bo ci go uliczniki na oczy wbiją, tak jak hrabiemu A. P. — zrobił Adaś uwagę, na którą nie zważano.
— Dziś uroczysta iluminacja, — mówił dalej sędzia.
— To lubię — zaczyna mi się Warszawa podobać, doczekam się balu — rzekła Irena rzucając spojrzenie w zwierciadło, i rozchyliła ustka w uśmiechu, łysnęła białymi ząbkami. Rozkosznica!
— A ty, Władysławie — spytała Jadwiga, podchodząc do kuzyna — czy cieszysz się z iluminacji?
Władysław patrzał na nią z zajęciem. Jadwiga żyła dziś jakimś niezwykłym, gorączkowym życiem — gorączka spiekła jej koralowe usta.
— I cóż, będziesz świecił?
— Nie, kuzynko, boby mi się zdawało, że własną głupotę i nędzę oświecam.
— Bóg ci zapłać za to. Uścisnęła mu rękę i odeszła.
— Pani baronowo, służę — rzekł sędzia siadając przy zielonym stoliku.
Dwaj emeryci położyli gazety i milcząc przysunęli się także do stolika.
Władysław pożegnał towarzystwo. Odchodząc rzucił okiem w zwierciadło i zobaczył w nim rozkosznie odchylone różowe piersi Ireny i błyszczące oczy Jadwigi.
V
SZUBIENICE
Jak fale czarnej rzeki płynie lud ulicami Warszawy w stronę cytadeli — pod szubienicę. Drzewo hańby, straszydło zbrodniarzy — stanęło na naszej mogilnej ziemi jak nagrobek naszych boleści, godło męczeństwa. Ileż szlachetnych serc zastygło pod jej cieniem? ileż tw|arzy białych, spokojnych, świętych widział lud na niej? Pod każdą szubienicą nowa Golgota — mogiła wstaje, zdaje się, że to ziemia cierpiąc westchnęła i podniesiona jej pierś westchnieniem w mogiłę się zamieniła; a w każdej mogile trup w białej szacie z twarzą siną jako żelazo, z czarną obwódką na szyi śpi i słucha płaczu niewiast i dzieci — a Zmartwychwstania ludu doczekać się nie może. O ciężka jemu wtedy mogiła! I czyż to dziw, że nieraz lud, co długie chwile niewoli znaczy męką, mogiłami — że ten lud nieraz zapomni o modlitwie i bluźnierczy głos rzuca w niebo? — Patrzcie! na straszne urągowisko z cierpienia ludu wysunęły się na ulice bure zastępy wojska — najeżone bagnetami — walczą bębnami jak tygrys, gdy łapy na zdobyczy położy, i idą za ludem na plac egzekucji.
Alkhadar przeciskał się przez tłumy idąc do mieszkania Władysława — ktoś z tłumu chwycił go za rękę — Alkhadar się obrócił — jakiś kacap rudobrody z torbą zarzuconą na plecy stał za nim, rzucił mu znak oczami i szedł dalej, nie zatrzymując się. Alkhadar, rozciekawiony i domyślający się czegoś, zwrócił się i szedł za nim. Kacap wszedł do małej sionki, zatrzymał się pod schodami, dając znak Alkhadarowi, by szedł za nim.
— Alkhadarze — rzekł do zbliżającego się — nie poznajesz mnie?
— Ktoś ty?
— Pankracy.
Alkhadar osłupiał, tak do niepoznania zmienił się Pankracy.
— Ty tu? szukają cię. Jaroszyński wydał cię ...
— Wiem o tym — biedaka uwiedli nadzieją uwolnienia, ale nie na długo — w ostatnich chwilach miał zachować zadziwiający spokój i pogardę śmierci. A ty bezpieczny?
— O mnie zamilczał; ależ na Boga, ciebie chwycą.
— Nie, dziś jeszcze opuszczam Warszawę — mam ci wiele powiedzieć, zlecić.
— Gdzie?
— Przyjdź do szynku na ulicę... spytaj przekupki, wiele ma lat, a zaprowadzi cię do mnie, do piwniczki, gdzie teraz mieszkam. Do widzenia do zmierzchu.
To rzekłszy wysunął się kacap na ulicę — po chwili za nim Alkhadar, który udał się teraz wprost do mieszkania Władysława.
Władysława zastał przy stoliku.
— Ty wciąż wśród książek?
— Nie, Alkhadarze — rzekł z miłym uśmiechem Władysław, idąc na powitanie gościa — od kilka dni praca mi orne idzie.
— Czemu?
— Obecne chwile dały mi dużo do myślenia — zabłąkałem się w tym lesie i nie mogę znaleźć prawdy.
— Spytaj się o nią własnego serca.
— Jaroszyński całą noc stał mi na myśli. Nie przypuszczałem nigdy, że wielki książę podpisze wyrok śmierci na tego nieszczęśliwego szaleńca.
— Więc szaleństwem nazywasz poświęcenie?
— Mój drogi, serce go tłumaczy, ale rozum i prawo potępia.
— Spojrzyj, Władysławie, na te tłumy ludu smutne, milczące, idące tam, by widzieć śmierć męczennika, by mu oddać ostatnią posługę — to ci więcej powie za nim niż moje słowa.
Władysław mieszał się i nie wiedział, co powiedzieć. Alkhadar mówił dalej.
— Więc prawo, którego wykonawcą jest rząd stojący gwałtem i bezprawiem, może się nazwać prawem? A jeżeli kogo głos narodu całego obwini o zbrodnię i znajdzie się człowiek, co chce być wykonawcą woli narodu z narażeniem własnego życia — to jak go nazwać, zbrodniarzem czy ofiarnikiem? Mówię ci to, bo wiem, żeś w twoich kółkach słyszał wiele głosów potępiających, a mało broniących.
— Zgadłeś — rzekł Władysław — lubo był tam głos jeden, jedno serce, co mnie przekonało, co mi myśli rzuciło w odwrotną jak dotąd drogę. Ale pytam ci się, na co zda się poświęcenie, co przyjdzie z zamachu, choćby się i udał?
— Krótko widzisz, Władysławie — grzebiesz w historii a nie dopatrzyłeś tego, że w dziejach stają nieraz ludzie w poprzek wezbranej fali jak progi kamienne, że ich usunąć trzeba, by strumień dziejowy popłynął wyznaczoną drogą. Ale inną razą o tym — chodźmy na egzekucję, już czas.
— Idę z tobą — zwyciężyłeś mnie, lubo niezupełnie. Tylko nie patrz na mnie tak surowo — rzekł z. uśmiechem. — Możemy się różnić w zdaniach, a być przyjaciółmi.
— Tak? więc chcesz rozciąć człowieka na dwoje — inaczej żyć, inaczej myśleć może? Oj uczeni, uczeni!
Tak rozmawiając zbliżali się do placu egzekucji.
Na ciemnym tle wałów czerniła się szubienica wyczekująca ofiary, co za chwil kilka miała skonać na niej. Wokoło szubienicy plac wolny otoczony jakby murem czworobokiem nieruchomego żołdactwa — na murze sztachety bagnetów — czarne otwory armat zwrócone na lud, który z daleka zalegał równinę długim, czarnym pasem. Nad tym wszystkim niebo ciężkie, posępne, ołowiane.
Władysław na ten widok uczuł jakąś duszność w piersiach, rozterkę w myślach, gorączkę. Od tłumu ludu zaleciał go jakiś smętek, jak wilgotny wiatr od mogiły. Nie poznawał siebie, nie rozumiał, co się z nim dzieje.
Wmieszali się w tłum ludu.
— Będą go wieszać w tym miejscu, gdzie w czterdziestym szóstym Żarskiego i Kociszewskiego wieszali — rzekł jakiś stary mieszczanin głosem drżącym.
— Pokaż, pokaż, tatku — prosiło chłopię małe, pnąc się na ojca, .
— Nie można — ofuknęła go matka.
— Owszem — matka, weź go na ręce, albo daj, ja go potrzymam, niech się przyzwyczai do widoku tej śmierci, co może i jego spotka. — I mówiąc to całował chłopaka w czoło.
— Na Boga, mężu — lepiej byście cicho byli — gotów kto usłyszeć.
—. Niech słyszy — niech mnie wezmą — będzie nas dwóch — rzekł mieszczanin, z zaciętością wznosząc rękę do góry.
Władysław przypatrywał się tej scenie w niemym podziwieniu. — Za nimi znowu inna toczyła się rozmowa. .
— Więc myślicie kumie, że mu darują życie?... — pytała Janowa.
— Słychać, że wielka księżna prosiła za nim, to może...
— Bo i miała za co prosić — wtrącił jakiś garbusek — Jaroszyński mógł zabić wielkiego księcia na kolei, wielki książę przechodził tuż obok niego, ale prowadził pod rękę małżonkę — więc Jaroszyński nie strzelał, bo szanował kobietę.
— O, to mu darują — pocieszała się Janowa.
— Wielki książę nie od tego...
— Bo się boi widma nad poduszką ze stryczkiem na szyi, co by mu spać nie dało, a księżna boi się, by przekleństwa ludzi dziecka jej nie zabiły — rzekł ponuro Franek, który dotąd stał milczący.
Dziwnie się zmienił od czasu, kiedy go widzieliśmy — jakąś ciężką myślą spoważniał, posmutniał, dzika, burzliwa dusza ustaliła się jak stal hartowna. Matka nie mogła rozumieć, co się z nim stało — był dla niej dobrym jak nigdy, ale milczący, zadumany często, a gdy mówił, to w głosie jego było coś, co matce łzy wyciskało. I dziś przyszedł na egzekucję z matką — stanął, oczy nieruchome wbił w szubienicę — jakieś tęskne przeczucie go ogarnęło — szubienica zdawała się kiwać na niego jak druh na druha, gdy go woła — ręce mu febrycznie drżały.
— Go tobie, Franku? — pytała trwożna starucha.
— Nic mi, nic mi, matko — ot tak...
— Więc margrabia nie pozwolił na łaskę — o łotr — rzekł ktoś cicho.
— Jaką też noc miał biedak? — rzekł powroźnik.
— Który? — spytał woziwoda.
— Ano Jaroszyński.
— Śliczną, modlił się gorąco i dziękował Bogu, że mu pozwala za kraj umrzeć.
— Bo ja słyszał od pana profesora, któremu wiodę noszę, że miał żałować swego postępku i miał wielki żal do tych, co go namówili. Moskale pokazali mu jakieś zagraniczne gazety, co go potępiały i oburzały się na niego.
— Ot, szelmy gazety — ale przyszedł ksiądz do niego z boskim słowem i skrzepił go.
Kilka powozów pokazało się od strony miasta.
— Wieżą go, — Nie, powozy do nas się zwróciły.
Władysław się spojrzał — w jednym z powozów przyjechała Jadwiga z matką. Jadwiga była blada, zmieniona, osłabła — ujrzawszy Władysława skinęła mu lekko głową i trochę smutnie się uśmiechnęła. Władysław, zostawił na chwilkę Alkhadara i zbliżył się ku powozowi.
— Ty się może gorszysz, Władysławie, że na taką pielgrzymkę, którą boso trzeba by odprawiać, my w powozie przyjechały jak na widowisko. Ale nie mogłyśmy inaczej — byłam tak słaba... myślałam, że więcej mam odwagi i hartu.
Władysław z rodzajem uwielbienia patrzał na kuzynkę; nie wiedział, co powiedzieć, i mimowolnie zapytał:
— A gdzież panna Irena?
— Przyjechała tu z generałową M...
— Jak to? z Moskiewką?
— Zabrała ją ze sobą generałowa, by się lepiej przypatrzyć mogła.
— Jedzie, jedzie — rozszedł się głos w tłumie; Władysław chciał się usunąć od dam i wrócić do Alkhadara.
— Nie odchodź nas, Władysławie, my same kobiety.
Władysław rzucił oczami Alkhadarowi pożegnanie i wsiadł do powozu.
Od miasta pokazała się czarna gromada kozaków, którzy się wnet rozsypiali na dwie strony odpędzając lud od drogi, bijąc nahajkami.
— Patrzcie, patrzcie, ktoś pędzi czerwono ubrany — to jakiś jenerał... — mówił ktoś w tłumie.
— Nie — to kat leci.
— Jeszcze wojsko idzie od miasta — boją się widać.
— A tam on — on.
— Gdzie? gdzie? — krzyczał mały chłopczyk.
Ojciec wziął go na ręce.
— Widzisz, Józiu, wśród żołnierzy na wozie.
— Tatku, on taki blady, jakby miał twarz z opłatka wyciętą.
— Zdejm przed nim czapkę, Józiu.
Chłopiątko zdjęło czapkę i mnąc ją w rękach wytężało wzrok.
— Straszne pamiątki dajesz synowi z młodych lat — rzekł ktoś do ojca.
— Daj Boże, by jak dorośnie, takie rzeczy w pamięci tylko były.
Orszak się zbliżał ku szubienicy — w tłumie odezwało się głośne, spazmatyczne łkanie niewiast. Jadwiga chwyciła rękę Władysława i siliła się na męstwo, ale z konwulsyjnych ruchów ręki Władysław odgadywał całą walkę uczuć, całe szamotanie się wewnętrzne. Spojrzał na Alkhadara. Ten był blady jak posąg i jak posąg nieruchomy.
— Cicho! cicho! wyrok mu teraz czytają.
— Módlmy się — rzekł ktoś i cały tłum upadł na kolana, i było cicho jak na podniesieniu w kościele, jeno zamiast dzwonka był cichy płacz.
Nagle na ciemnym tle wałów zabieliła się śmiertelna koszula delikwenta — mający skonać skinieniem głowy żegnał lud — lud wydał krzyk okropny, rozpaczy — rzucił się wstecz ku miastu, jakby chciał uciec przed tym strasznym widokiem, przed własną boleścią. Potem przystanął i znowu modlić się zaczął — niewiasty załamując ręce rzucały się jak wichrem rzucane snopy na ziemię i jęczały.
— Coś chce mówić, cicho.
Wtem bębny zawarczały i stłumiły głos, co chciał pożegnać lud.
Na białej koszuli delikwenta zaczerwieniła się ręka kata — ciało zawisło na stryczku — Jaroszyński już nie żył.
Na resztę tego strasznego obrazu rzucam płaszcz Cezarowy — takim boleściom nie patrzy się twarz w twarz, oko w oko.
Władysław odwiózł Jadwigę i jej matkę do domu. Jadwiga była jak skamieniała Niobe — konwulsyjnym uściskiem ręki pożegnała Władysława — z zaciśniętych ust trudno jej było dobyć słowo. — Władysław wrócił do siebie; na schodach spotkał Alkhadara. Gdy weszli do mieszkania, Władysław rzucił się na pierś przyjacielowi i płakać począł.
— Nie śmiej się ze mnie, Alkhadarze, mnie potrzeba we łzach wydać ten ból, co mi kamieniem piersi giniecie. O! my okropnie biedni. Wrogi mordują ofiarników w naszych oczach, a my nie mamy na obronę, jeno płacz i modlitwę. Tak dłużej być nie może.
Oczy mówiącego błyszczały niezwykłym blaskiem — zapałem. Alkhadar patrzał na niego z radością.
— Przed zwierzem nie obroni się płaczem — trzeba obucha... a tu Warszawa taka skora do męczeństwa — a na czyn nie stać nikogo...
— A gdyby byli tacy, co myślą o tym?
— Co mówisz?
— A gdybym ci powiedział, że jest — spisek, organizacja przygotywująca powstanie?
— Alkhadarze — Alkhadarze, i tyś mi o tym nie mówił?
— Boś nie wierzył, boś spał...
— Dajcie i mnie cząstkę tej pracy — mnie tu pali w piersiach pragnienie innego życia.
— Dziś wieczór — rzekł Alkhadar — pójdziesz na ulicę... gdzie szynk, spytasz przekupki, wiele ma lat — ta cię wprowadzi do piwniczki — i ja tam będę — jeżeli mnie nie złapią.
— Jak to — miałożby ci grozić niebezpieczeństwo?
— Coś złego przeczuwam — dziś na egzekucji kręciło się koło mnie kilka podejrzanych figur — między innymi jeden człowiek, który mnie raz widział z Jaroszyńskim.
— Więc wyjeżdżaj z Warszawy.
— To wkrótce nastąpi, w tej chwili niepodobieństwo... Zresztą pomówimy o tym — wieczór. Gdybym nie przyszedł — będzie znakiem, że mnie chwycili. Wtedy powiesz człowiekowi, którego tam spotkasz, żem cię dał na zastępcę — on cię uwiadomi o całym stanie rzeczy. Do widzenia.
— Zostań lepiej, po cóż się narażasz. Gdy się zmierzchnie, pójdziemy razem.
— Jeżeli na mnie czyhają — to i tutaj znajdą. Zresztą iść muszę — jutro sąd na Rzońcę i Rylla — muszę ich kilku słowami wzmocnić — mam dobrą sposobność przesłania im kartki. Do widzenia.
Władysław żegnał go z żalem; po odejściu jego był czegoś niespokojny. By się oderwać od przykrych myśli, siadł do stolika i począł czytać. Wtem na ulicy zrobił się rozruch — Władysławowi zabiło mocno serce — skoczył ku oknu i zobaczył — Alkhadara otoczonego żołnierzami. Mimo woli krzyknął — Alkhadar spojrzał się w górę i skinieniem głowy żegnał swego przyjaciela.
VI
SCENY DOMOWE
Po krwawych, bolesnych scenach odetchnąć mi potrzeba wiejskim powietrzem — złożyć na chwilą do snu znużoną głowę wśród ciszy, pod chłodnym cieniem drzew, nad tą rzeczułką niebieską, co szemrze za ogrodem w zaroślach. — W ogrodzie pełno kwiatów jesiennych — lewkonie i astry jak kolorowa wstęga wiły się wężem po zielonym trawniku — wokoło trawnika za chodnikiem szły pięknie ugrupowane drzewa niby dwa ramiona, ale nie schodząc się z sobą w końcu ogrodu stanowiły raimy ślicznego widoku na okolicę. Po obszernej łące wiła się rzeczka, za rzeką, za mostkiem wieśniacze chaty przyczajone za drzewami jak dzieci w zabawce — na górze wśród lip rozłożystych sterczał wysoki dach kościelny z czerwoną wieżyczką — w głębi krajobrazu sine pagórki — a nad tym wszystkim dużo nieba. Cały krajobraz miał w sobie wiele piękna, spokoju i tęsknoty. Pani R., właścicielka wioski, lubiła tę część ogrodu i nieraz wieczorem siadała na kamiennej ławce przy wodotrysku pod wierzbą płaczącą, czytając i dumając na przemiany. — Z ogrodu szklanne drzwi prowadziły do salonu. Od dziedzińca zaś front dworu zdobiły doryckie kolumny bluszczem przesłonięte, które stojąc na podstawie kilku stopni tworzyły wspaniały portyk . Cały dwór był budowany ze smakiem i elegancją. Wszędzie jednak, a szczególniej w urządzeniu gustownym pokoi znać było rękę kobiety wykształconej — wyższego świata. — Pani R. rzeczywiście pochodziła ze znakomitej familii — w młodych latach rodzice ją odumarli. Pomimo dostatków panna wcale nie piękna doczekała się trzydziestu lat. Było kilku konkurentów, żaden z nich nie przypadał jej do gustu — egzaltowana bowiem panna miała także swoje wymagania, którym nie każdy mógł odpowiedzieć. Zdarzyło się, że pan R. dostał się za rządcę jej majątku. Młody, przystojny, 'wykształcony, umiał się podobać i trzydziestoletnia panna mimo przedstawień familii, mimo rad swojej starej guwernantki i przyjaciółki razem — oddała rękę panu R. Pan R. czuł moralną wyższość swej żony — toteż we wszystkim starał się nastroić do wysokiego kamertonu wyobrażeń swej Amelii. Począł patrzeć na świat przez arystokratyczne szkła, wdzierał się w zamknięte koła wyższego świata, był gorliwym wyznawcą zasad konserwatywnych — jednym słowem, dewizą jego życia, jego czynności było: naprzód.
Taka była przeszłość — takie usposobienie rodziców Władysława, którego poznaliśmy już w Warszawie a który z początkiem jesieni wrócił do domu po ukończeniu nauk. Ojca gorącym życzeniem było wysłać syna co prędzej za granicę, Władysław jednak pod różnymi pozorami odwlekał swój wyjazd, inne bowiem sprawy miał na myśli. Od rozmowy z Pankracym stał się jednym z najczynniejszych członków organizacji — wszystkie myśli i czynności jego były w tę stronę zwrócone. Przed rodzicami jednak musiał taić i swój sposób myślenia, i swoje prace — kilka rozmów z ojcem przekonały go, że się nigdy z nim nie zgodzi w tym względzie. Ojciec ze swej strony dostrzegał dziwną zmianę w synie — jego częste wyjazdy, obchodzenie się z ludem i domownikami, znajomości z ludźmi niższego stanu, czasem słówko gorętsze, co się mimo woli dobyło z młodzieńczej piersi — naprowadzało ojca na myśl, że Władysławowi ktoś „patriotyzmem i czerwonymi ideami zawrócił głowę". Chciał więc co prędzej wyrwać go z tak zgubnego otoczenia i wysłać za granicę; nalegania jego w tym względzie były coraz natarczywsze, aż syn stanowczo oświadczył, że teraz nie wyjedzie.
— Czemu? — spytał ojciec zdziwiony nieposłuszeństwem syna i siłą odpowiedzi.
— Bo teraz krajowi na coś przydać się mogę.
— Więcej mu przyniesiesz pożytku, gdy wrócisz z zagranicy wzbogacony zasobem wiadomości i nauki.
— Gdyby nauka tylko mogła nas zbawić — już dawno powinni byśmy być wolnymi.
— A czy jest inna droga?
— Ja myślę, że jest jedna, jedyna.
— Władysławie, nie podoba mi się twój teraźniejszy sposób myślenia — widzę, że ktoś obałamucił ci głowę. Zakazuję ci odzywać się kiedy z czymś podobnym i myśleć o rzeczach nierozsądnych.
— Mylisz się, ojcze, jeżeli sądzisz, że mnie kto obałamucił; jeżelim się zmienił — to własnym doświadczeniem a niczyją namową; dlatego daruj, ojcze, ale rozkazowi twojemu nie mogę być posłuszny. Każde pokolenie przynosi ze sobą nowe myśli — ty byś to chciał nazwać grzechem — ja postępem. Obecne młode pokolenie przyniesło ze sobą piękną myśl oswobodzenia ojczyzny, i równości.
— Demagogie ! — krzyknął ojciec.
— Nie, chrystianizm.
— Zgubicie nas, zgubicie kraj — tylko nieprzyjaciele kraju mogą wam podszeptywać takie myśli w chwili, gdy łaska cesarza Aleksandra jest z nami, gdy kraj zaczyna oddychać, gdy się spodziewa reform.
Władysław uśmiechnął się boleśnie.
— Jedź, ojcze, do Warszawy, przypatrz się szubienicom, na których tylu skonało, przypatrz się pełnym więzieniom cytadeli, posłuchaj na ulicy płaczu i westchnień — a potem mów o reformach, a potem wierz reformom.
— Dobrze tak wichrzycielom.
Syn chciał coś odpowiedzieć, ale zacisnął zęby i zamilkł.
— Bądź co bądź — ty musisz jechać.
— Ojcze, daruj, ale nie mogę. — Musisz.
— Później.
— Teraz. — Nie mogę.
— Wydziedziczę! — zawołał ojciec tracąc zimną krew.
— Jak chcesz, ojcze... wolę ubóstwo nad niesławę i wyrzuty sumienia.
Takie sceny z różnymi odmianami powtarzały się często. Syn był uległy, pokorny, ale przy swoich zasadach stał jak mur. O tę stałość rozbijała się powaga ojcowska i jego plany. Widząc, że nie przekona syna — ucichnął stary, nie wznawiał dysputy, ale pilnie śledził kroki syna i tajemnie przeszkadzał — i zatrudniał w domu gospodarstwem. To Wyjeżdżał z nim na zgromadzenia szlacheckie, gdzie mówiono bardzo mądrze, poważnie i rozsądnie o potrzebach kraju, o sposobie zaradzenia im, o organicznej pracy, którą rozkładano na tysiące lat i w odległej perspektywie stawiano sobie nadzieję lepszej doli. Tylko spokojnie, bez rozruchu. To próbował ojciec oddać mu jedną wioskę w dzierżawę, bo (rozumował stary) jak się uczuje w swoim, to zapomni o niedorzecznych marzeniach — a niechby się w końcu ożenił, to jak od straszydła odwróci się od stronnictwa ruchu. Pan Y. też wichrzył, szalał, gadał dużo o rewolucji. Potem, gdy spadła na niego wioska po ciotce, stał się woale przyzwoitym człowiekiem — kocha ziemię ojczystą, pracuje w niej, gospodarstwo mu idzie aż miło — a na wspomnienie rewolucji się żegna jak przed złym duchem — i demagogii się wyparł, a z chłopami jak należy obchodzi się. Tak myślał szanowny obywatel pan R., ale wnet musiał odebrać dzierżawę Władysławowi, bo się wcale nie poprawił podług woli ojca, ale owszem otaczał się jakimiś podejrzanymi ludźmi, z chamami się bratał, robił im obietnicę ulepszeń, poprawy losu, co na okoliczne wsie źle działać mogło. Znowu Władysław był przy rodakach — znowu te same cierpkie, przykre chwile — gniewy ojca i smutne ciągłe milczenie matki. — I ją bowiem nie zadowalniało postępowanie syna — ona, dziecię salonów, piastunka herbów, brzydziła się demokracją jak czymś plugawym, strasznym — może nieraz w głębi duszy pożałowała tej chwili, w której idąc za popędem egzaltacji, serca, zeszła niżej, niż była powinna; Władysław swoim wykształceniem, majątkiem, wreszcie ożenieniem się miał wrócić ją temu światu, z którego ją mezalians wytrącił. Toteż głęboko czuła się dotkniętą postępowaniem syna — uważała to jako karę niebios. Biedna matka! Obojętnością, chłodem, milczeniem chciała dać uczuć synowi, co ją boli — i zrobić go posłusznym swej woli. — W takim otoczeniu Władysławowi było źle, niemiło... toteż rzadko siedział w domu, rzadko rozmawiał z rodzicami; ale zwiedzał wiejskie chaty — pomagał biednym, w czym mógł i jak mógł — uczył dzieci i zachęcał podarunkami do nauki — ze starymi rozmawiał, młodym coś szeptał do ucha — chorym sprowadzał doktora, płacił lekarstwo — zgoła dla całej wioski był pociechą i lud go z miłością nazywał złotym paniczem. Najczęściej jednak przesiadywał na wikaryjce, u młodego reformata . Był to niskiego wzrostu, skromnej postawy, nieśmiałych ruchów człowiek. Ręce na krzyż złożone, oczy powiekami przysłonięte. Przecież bywały chwile, w których zrzucał z siebie ten udany spokój, tę pokorę — oczy błyskały ogniem, ręce w kułak zaciskał, zdawało się, że mu za ciasna mnisza kuta , że wyskoczy z niej i zamiast krzyża chwyci pałasz. Trzeba go było rozgadać, rozruszać, by z zimnego krzemienia wykrzesać ogień. — Władysław całe wieczory nieraz przesiedział u niego.
Baz gdy wracał nad wieczorem, lokaj mu oznajmił, że jasna pani chce z nim mówić i czeka w ogrodzie.
Poszedł tam — był to piękny wieczór jesienny — słońce zachodziło czerwono, łzawo za mgłę wieczorną — szmer uschniętych liści spadających z drzew smutnie uderzał ucho, bo mówił o zwiędłych nadziejach, przypominał koniec. Pani R. siedziała na kamiennej ławce, fontanna zasypana żółtymi liściami sączyła się powoli — pani R. siedziała zachmurzona, niecierpliwa.
— Gdzie się ty ukrywasz? — rzekła na pół z gniewem i niechęcią do nadchodzącego.
— Byłem na wikaryjce.
— Ładne towarzystwo — nie ma co mówić — rzekła matka z urąganiem.
Władysława to zabolało.
— Matko, cóż masz, przeciw (księdzu Feliksowi? to . zacny człowiek.
— Być może, ale nie dla ciebie — dla niego znajomość ekonoma to prawie.
— Matko, tyś mnie w pacierzu inaczej uczyła. Kochaj bliźniego jak siebie — to najpiękniejsza nauka naszej religii.
— Nie na dysputy cię wezwałam — chciałam ci powiedzieć, żem niezadowolona z twego postępowania, że jako matka cierpię na tym. Chodzisz Bóg wie gdzie i po co — ja matka najmniej cię widzę.
— To nie moja wina — szepnął syn cicho. Matka nie zważając na jego słowa mówiła dalej:
— Dzisiaj był u nas hrabia Alfred — posełałam wszędzie szukać — nie było cię. To źle — usuwasz się z towarzystwa tak dystyngowanego, jak hrabia, dla jakichś tam... On był u nas już kilka razy, ty u niego ledwie raz — czemu?
— Nie podoba mi się ten dom — etykiety i próżności dużo, serca ani za grosz.
— Hrabia jest człowiek postępowy...
— W słowach...
— Przez niego możesz wejść w wielki świat — on ma liczne koligacje, stosunki...
— Po co, kochana matko, wdzierać się tam, gdzie życie ustaje? Dziś herby rozlatują się w proch od starości — całe życie tętni w średniej klasie. Dość spojrzeć na wypadki ostatnich lat, aby się o tym przekonać.
Matka oburzona wstała.
— I to od ciebie mam słyszeć coś podobnego? Straciłam syna — widzę, że wichrzyciele bez jutra wplątali cię w jakieś kabały, czerwone praktyki. Pamiętaj, że każdym czynem mimo mej wiedzy oddalasz od siebie serce matki i jej błogosławieństwo. Jutro masz odwiedzić hrabiego Alfreda.
To rzekłszy odeszła. Władysław usiadł na ławce i rzekł z westchnieniem:
— O, słusznie mówiłeś, Pankracy, że my wszędzie mamy wrogów — nawet we własnych piersiach.
VII
ZOSIA
Na drugi dzień — a była to niedziela — przed pałacem stała gromadka chłopów czekając na przebudzenie się dziedzica. Czekali od ranka stojąc z odkrytymi głowami, a słonko piekło z góry. Ten miał prośbę — inny skargę. Czekając kilka godzin gawędzili po cichu.
— A wy po co, kumie? — spytał jeden.
— Moja baba zgubiła kwitki — ekonom wypłacić nie chce — przyszedłem do dziedzica, żeby się zlitował. Ta to w księgach musi stać napisane, czy wzięte, czy nie...
— Toście się ta, kumie, wybrali — dadzą wam sprawiedliwość — i roześmiał się chłop kiwając głową.
— A wam co, Macieju, że się tak po łbie skrobiecie?
— Ot zwyczajnie, chciałbym co wziąść od dziedzica za te śliwy pode dworem, przeniosę na kolonię, to się zmarni. Lepiej, że dziedzic jaki taki grosz rzuci — a śliwy do swego sadu przygrodzi.
— A mnie baba zaniemogła, może dziedziczka co poradzi.
— A był ksiądz z Panam Jezusem?
— Ta był, ale się babinie jakoś nie polepszyło. Kiedy nam przyszło przenosić się na kolonię i począłem ciąć siekierą naszą starą chatę — moja baba w płacz, ani rusz ją wywieść z chałupy, jeno zawodzi, że się tu urodziła, tu zginie. I mnieć ta ciężko było rzucać dawne miejsce, bo na nowym lich wie co będzie, choć się ono obiecuje lepiej. Ale cóż — rozkaz cesarski, żeby przenieść — więc ofuknąłem niebogę i wybraliśmy się na wozie. Rozniemogła mi się w nowej chałupie i nie może się już skrzepić.
— Lepiej, że jej Pan Bóg da szczęśliwie skonać, jak żyć... — rzekł ponuro rudy Marek.
— Me plećcie, nie plećcie — cóż was to tak mierzi życie?
— A co nie ma 'mierzić — żona i dzieci zdychają z głodu. Żeby choroba tłukła ekonoma od nieba do ziemi za moje nieszczęście.
— Bóg z wami, Marku — i cóż wam ekonom, winien?
— Co? — łońskiego spaliły się stodoły — ja byłem na stróży — ekonom posądzał mnie i przesiedziałem rok cały — a tu w chałupie bieda — w polu wszystko zmarniało — na przednowku dwoje dzieci skapało. Teraz jaki taki ma kilka snopków, a u mnie ugór — a w szopie nic. Wspomagał panicz, póki mógł, ale teraz starszy pan pono zagniewany na niego — to biedak sam nieraz potrzebny ... Przyszedłem do dziedzica, może poratuje.
— Słonko już wysoko, a jego nie widno.
— Ba, gdybyście wy mieli takie mienie i takie spanie — nieprędko by was i słonko ruszyło.
— Cicho, cicho — drzwi skrzypnęły. Na ganku wśród kolumn stanął pisarz.
— A czego chcecie?
Chłopy się skłonili jak snopy, gdy nimi wiatr rzuca, i rzekli chórem:
— Do dziedzica, proszę pana.
— Jasny pan słaby, jeśli macie pilny interes, to idźcie do ekonoma, on wam załatwi. — I znikł pisarz we drzwiach.
— To już talk trzecią niedzielę nas odsyłają — zamruczał jeden.
— Idźże się tam poskarżyć przed wokumonem na wokumona — chciej od wilka, by ci owcę wrócił.
— Przy kwitkach trzeba głodu przymrzeć, badaj ich trzysta...
Ostatni odchodził Marek — z głową spuszczoną, dziko naokoło strzelając oczami.
— Chyba kraść przyjdzie człowiekowi — mruczał, przechodząc bramę; dworskie brytany ujadały na przechodzących, Marek spojrzał na nich: — Tłuste psy na pańskim dworze — a chłop się nie utuczy.
Jaki szczęśliwy pan R., on szczęśliwszy od was, czytelnicy— nie słyszy skarg i narzekania ludu, nie słyszy przekleństw jego — w rannym ubraniu, z fajką w ustach, przy herbacie przegląda rachunki tygodniowe, kontroluje, chwali, zżyma się na przemiany — potem podpisał — dopił herbaty, dopalił fajki, doczytał gazety i poszedł do swego pokoju ubierać się.
Przed ganek zajechał powóz czwórką — pan R. z żoną i synem siadł i pojechał do kościoła.
Jeżeli dwór dziedzica dawał świadectwo zamożności gospodarza, smaku i nowsze przypominał czasy — to kościół, a raczej kościołek, coś wręcz przeciwnego mówił. Kościołek był stary, drewniany, z obszernym cmentarzem naokoło zacienionym lipami. W kościele w ołtarzach obrazy pędzla jarmarcznych malarzy ustrojone w zasłonki, kwiaty robione i świecidła. Tu i owdzie spostrzec można było pojedyncze wota pobożności dziedziczki, jak poduszkę, obrus na ołtarzu, wstążkę do dzwonka itd., co jednak nie mogło dostatecznie świadczyć o gorliwości obojga dziedziców. — Ale nie dziw — czasy ciężkie — pani R. zajęty był budowaniem browaru i nowej karczmy. — Zapomniałem wspomnieć o największej ozdobie kościoła, o wielkim obrazie malowanym na drewnianej powale a przedstawiającym marnotrawnego syna między nierogacizną. Z powodu olbrzymich rozmiarów obrazu i nierogacizną doszła potwornej wielkości. Obraz ten był pomysłu księdza proboszcza, który chciał tym przykładem przypominać ludowi, jak srogo Bóg karze przestępców czwartego przykazania.
W kościele było tej niedzieli ludzi więcej niż zazwyczaj — był to bowiem odpust miejscowy. Państwo R. weszli przez zachrystię i zasiedli w kolatorskiej ławce, Władysław stanął obok nich. Nim się nabożeństwo rozpoczęło, wodził oczami po suficie, podziwiając inwencję księdza proboszcza, po ciekawych obrazach, po zgromadzonym ludzie. Wtem oczy jego wśród tej artystycznej wędrówki zatrzymały się z zajęciem ma jednym miejscu. Za głowami wieśniaczek ustrojonymi w kwiaty zobaczył twarz starca jakby wziętą ze starego obrazu. Podgolona czupryna — na opalonym czole mars żołnierski — oczy w cieniu krzaczastych brwi ognia pełne — wąs siwy — żylaste ręce — stara księga, zza której błyskał na piersiach znak honorowy. Obok starca dzieweczka jasnowłosa — czarny kapelusik z piórem rzucał cień na pół twarzy — wyraźnie tak, jak gdy motyl na róży usiądzie. Władysław zagapił się w tę śliczną grupę i oczu oderwać od nich nie mógł. — Wtem dzwonek zabrząknął i okrągła twarz księdza proboszcza weszła jak słońce na widnokrąg. Podczas ewangelii starzec i dziewczę powstali. Władysław znowu spojrzał w tę stronę — zdawało mu się, że spod cienia kapelusika oczka błysły w jego stronę. Może tylko przywidzenie — młodzi tak lubią domyślać się i roić. — Wszedł reformat na kazalnicę i począł kazanie od słów: „Dzieweczka nie umarła, ale śpi — potem tłumaczył te słowa, a w końcu czynił porównanie dzieweczki śpiącej do upadłego narodu — z każdym słowem rósł zapał kaznodziei, zdawało się, że płonął cały — dwa ramiona jak dwa skrzydła rozwarł nad ludem i wołał:
— Tak, bracia w Chrystusie, dzieweczka nie umarła, ale śpi — kat włożył ją w trumnę, ludzie obcy przyszli czyniąc zgiełk i śpiewając, i tańcząc w domu umarłej, ale Chrystus wszedł już w ten dom i wypędza najezdniczą zgraję, i woła: „Wstań!", i wstanie, i wstać musi, jeżeli ci, co śpią, zbudzą się i nie będą w zwadzie ze sobą.
Podczas kazania Władysław słyszał łkanie w stronie, gdzie siedział starzec — sam czuł się mocno wzruszonym, a (zarazem niespokojny był o księdza,.) Twarz księdza proboszcza przypominała kardynalskie purpury, pocił się i sapał, oczy na wierzch wyrzucił i patrzał w ambonę, jakby chciał oczami tymi krzyknąć na mówiącego: „Dlaboga! co ty robisz?"
Między ludem był cichy, ponury szmer.
Państwo R. byli mocno zgorszeni tą nauką. Po nabożeństwie wyszli i nie żegnając się z księdzem proboszczem — odjechali. Władysław został — raz dlatego, że chciał się dowiedzieć, kto była owa piękna nieznajoma, a po wtóre, że miał coś pomówić z reformatem.
— Feliksie, narażasz się zbytnie? — rzekł wchodząc do jego mieszkania.
Reformat chodził po pokoju w zapale — nie ochłonął jeszcze z tego ognia, jakim płonął na ambonie.
— Darmo — tak trzeba było, dziś rano wśród pacierzy przyszło mi to postanowienie. Potrzeba raz prawdę nagą ludowi pokazać — choćby przyszło cierpieć za to. Alegoriami trudno trafić do niego.
— I czy myślisz, że lud pójdzie za tobą, że to weźmie do serca?
— Rzuciłem ziarno — resztę Bóg dokona. Potem poczęli mówić o czym innym — w końcu Władysław spytał nieśmiało:
— Me wiesz, kto był ten starzec w ławce przed świętym Izydorem?
— Widziałem go, twarz zacna — ale go nie znam, to nie z naszej parafii!— może ksiądz proboszcz go zna; ale tobie więcej córka w oczy wpadła niż ojciec — co? zgadłem?
— Chodźmy do proboszcza — rzekł Władysław zagadując.
— Ja zostanę w domu, u proboszcza czeka mnie groźna burza, trzeba ją przeczekać.
— Więc do widzenia.
— Bądź dziś wieczór, choćby w nocy, u mnie — mam trzech nowych, będą przysięgać...
— A ja mam wieści z Warszawy.
— I cóż?
— Wszystko dobrze — wieczór ci powiem szczegóły — teraz spieszę do proboszcza.
Poleciał przez cmentarz, wszedł furtką do ogrodu i przez uliczki obsadzone agrestowymi i porzeczkowymi krzaczkami wszedł na dziedziniec. Przed plebanią stał kocz zaprzężony czwórką dziarskich koni.
— Czyje to konie? — spytał Władysław. — Z Zarośli...
Władysławowi serce niespokojnie biło w piersiach — wszedł na ganek gęsto dzikim winem obrosły, pozdrowił dwóch gospodarzy czekających na księdza proboszcza i usłyszał kobiecy śmiech i dźwięczny głosik — wszedł.
— O proszę, proszę... kochanego tedy pana Władysława powitać, powitać — z Warszawy — a nieładnie, nieładnie, już dwa tygodnie w domu, a pasterza tedy nie nawiedził — pan Władysław, przyszły dziedzic — pan Ignacy K... z Zarośli — rzekł przedstawiając.
Stary podał Władysławowi dłoń i serdecznie uścisnął.
— Słyszałem o panu — rzekł.
Władysław się jeszcze bardziej zmieszał i nieśmiało skłonił głową przed piękną nieznajomą, która także raczka upiekła.
— Moja córka Zosia — rzekł stary.
— Proszę, proszę siadać tedy — mówiliśmy tu o księdzu wikarym — a fe, fe, nieładnie to, kompromituje tedy i kościół, i stan duchowny — będą z tego kłopoty — lud szemrał — f e, to brzydko.
— Daj mu pokój, księże proboszczu — mówił stary — młody ta i gorący, ale mówił, jak Boga kochani, jak Skarga — aż ja stary spłakałem się jak bóbr. Zacny to ksiądz, prawy Polak.
— To prawda tedy — bardzo ładnie, bardzo ładnie — ale nie w kościele. Każdy z nas to samo myśli, ale po cichu tedy, po cichu. Po co się narażać. On tu dłużej siedzieć nie może.
Władysław, który dotąd siedział w milczeniu, rzekł:
— Kto się nie naraża, ten nie zyska. W położeniu, w jakim my się znajdujemy, trzeba grubo stawiać na kartę, i tak już wszystko prawie przegraliśmy.
— Mówi jak stary gracz, mosterdzieju — rzekł stary kręcąc wąsa.
Władysław się uśmiechnął.
— Nie z własnego doświadczenia wziąłem ten przykład, panie dobrodzieju.
— Nie posądzam, nie posądzam — choć nieznajomy, ale znam już pana dosyć, a miło by mi było poznać go bliżej. Zarośle stąd o małe dwie milki.
Zosia figlarnymi oczkami zawisła nad jego odpowiedzią, jak jaskółka nad wodą — Władysław stracił głowę.
— Może prędzej, niż się państwo spodziewacie.
— Im prędzej, tym lepiej. Siedzimy na wsi jak u Pana Boga za piecem — to gość pożądany. A stary także na nowinki ciekawy, więc prosimy.
— Choćby dziś — wtrąciła Zosia.
— O! figlarka — na młodego jak kot na myszkę — rzekł ojciec głaszcząc po twarzy zapłonioną córkę i mile się do niej uśmiechając. — Ale my tu gadu gadu — a tam z obiadem czekają. Żegnani kochanego księdza proboszcza, do widzenia, panie Władysławie.
— Do widzenia — szepnęła Zosia i wybiegła za ojcem.
Już powóz zaturkotał na dziedzińcu — a Władysław jeszcze nie wyszedł z zadumania. Ksiądz proboszcz wrócił z chłopami.
— Darujesz, panie Władysławie, że tych poczciwych gospodarzy załatwię.
— O, bardzo proszę — odrzekł Władysław podnosząc astr, który wypadł z włosów Zosi.
Potrzebował koniecznie być na chwilę sam na sam z tym kwiatkiem — pytać go o tajemnicę tej główki, na której spoczywał, poić się tym zapachem, jaki kwiatek przejął od włosów — i marzyć. Dumaj, młody, dumaj — to rajskie chwile takiego zachwytu — ani grzeszne, ani śmieszne. Są, którzy tak jak ty listeczki kwiatka — oni liczą posag swojej kochanki, i nazywają to także miłością, ale nie wiem, czy są szczęśliwsi od ciebie.
— I z czymże przychodzicie, poczciwy Jędrzeju? — spytał pleban, siadając z trudnością na miękim fotelu i ciężko oddychając — cóż tam Bóg dał, chrzciny? wesele? pogrzeb?
— Pogrzeb, proszę jegomości — rzekł Jędrzej ze łzami — mojej babie się zmarła wczoraj.
— No, nie trapcie się, Jędrzeju, z wolą boską zgadzać się trzeba — On zsyła pociechy, On i krzyżyki daje...
— Niech się dzieje wola Jego święta... — rzekł chłop — przyszedłem tu prosić jegomości o jaki uczciwy pogrzeb — i położył rubla na stole.
— Zwariowałeś, poczciwy Jędrzeju, za rubla chcesz mieć należyty pogrzeb — to ledwo na podzwonne wystarczy. A za co światło? a eksportacja ? a śpiew?
Chłop poskrobał się po głowie — Władysława te słowa ocuciły z dumania — pogardliwy uśmiech przeszedł mu przez usta.
— I kielaż dołożyć jegomości?
— Jeszcze dwa ruble.
— A toć trza będzie wydać wszystkie grosze za ostatnią krowę — a tu drobne dzieci zostały — biadał chłop.
— Mój gospodarzu — każe dać pan, dajecie. Każe dać rząd, to tedy dajecie — tylko ksiądz, sługa boży, jak zawała: daj, to się kurczycie. Oj źle, źle tedy — religia u was na ostatku, będzie Bóg karał...
Chłop skruszony wyjął ze szmat dwa ruble i położył.
— Więc tedy nieboszczka na ziemi stać będzie w kościele?
— Eh, proszę jegomości, toćby hańba była dla minie.
— Więc na katafalku — to tedy dla kościelnego pół rubelka.
— Nie macie, kumie? — spytał Jędrzej zmartwiony obracając się do drugiego.
Władysław wstał i przystąpił ku nim.
— Weźcie sobie pieniądze — przydadzą się wam, gospodarzu — ja zapłacę pogrzeb.
— O! niechże wam, paniczu, Pan Bóg nagrodzi i Matka Jego najświętsza — mówili chłopi, Obejmując nogi jego.
— Hojnyś, hojnyś tedy, panie Władysławie — mówił proboszcz po odejściu chłopów — to źle — mająteczek ładny — to tedy przejść może. Rozsypać tedy korale łatwo, łatwo, ale pozbierać trudno i plecy nieraz tedy zabolą.
— Prędzej je zbiorę niż ci biedni.
— Mają oni mają, mają — nie wierz im, panie Władysławie — to chytry lud.
— Ich mienie równa się naszemu ubóstwu.
— Bo co chłop, to chłop, a co pan, to pan.
— Ksiądz proboszcz na ambonie inaczej może mówi.
— Co ambona — to ambona. Ne misceantur sacra profanis. Ale to wy młodzi lubicie filozofować — a to źle, to nas dobija, to podkopuje nasze szczęście.
Władysław zdumiał się nad zręczną odpowiedzią proboszcza, który się nigdy w życiu logiki nie uczył.
— Mój panie Władysławie, rzucacie się dziś na duchowieństwo, na kościół, zazdrościcie im tej ubożuchnej daniny — za to też Bóg karze. A z czego ksiądz żyć będzie? — toż kraść nie pójdzie — żyć musi jak inny człowiek. Skromnie, bo skromnie.
Władysław uśmiechnął się i szukał śladów skromnego życia na opasłej figurze księdza proboszcza, który tak zakończył obronę:
— Mój panie Władysławie, dawniej ojcowie nasi płacili księżom dziesięcinę i mieli się dobrze, i wszystkim nam było dobrze. I... — tu mówiący podźwignął się nieco i proroczym dodał głosem — dotąd będzie źle — dopóki nam dziesięciny nie wrócą.
— Dać już jegomości? — spytała rumiana dziewka wsadziwszy głowę do pokoju.
— Daj Magda, co Bóg da — rzekł pleban, mlaskając językiem na wspomnienie obiadu.
Władysław pożegnał pasterza owieczek i łąkami wracał do domu rozmyślając o oczach Zosi, o naukach proboszcza, o trumnie wieśniaczej. Wróciwszy do domu zastał rodziców w klombie. Pani R. mocno była rozdrażniona kazaniem.
— To niegodnie, to oburzające!... — mówiła.
— Rzucał się na możnych.
— To jakaś podejrzana figura... kto on jest?
— A kto go wie — wikary zachorował, ksiądz posłał po zastępcę do klasztoru i jego przysłali.
— I Władzia bałamuci.
— Trzeba go stąd wysadzić co prędzej. Ogrodniczek przechodził aleją z odkrytą głową i przystanął:
— Chodź tu, Jasiek — a co, gdzie był panicz?
— Na wikaryjce, a potem u księdza proboszcza.
— Czy był kto więcej?
— U księdza proboszcza był pan z Zarośla.
— Dobrze, idź już, a po południu z listem do miasta, do ojców reformatów.
Kulawy Jasiek uśmiechnął się dowcipnie i poleciał kulejąc w ogród.
VIII
W STARYM DWORKU
Po południu Władysław wyjechał z wizytą do hrabiego; myślał niedługo zabawić i zajechać potem do Zarośli. Młodego hrabiego nie zastał w domu, był tylko jego ojciec stary, sztywny, dumny starzec. Mimo podupadłego majątku hrabia zawsze głowę miał zadartą ku sufitom — rzucał resztkami imienia, jakby jutro miał nowy skarbiec otworzyć. Władysław nie lubił go i dlatego nie zatrzymując się pojechał do Zarośli.
Me potrzebuję wam opisywać starego dworku — nie w jednej powieści napotykaliście zapewne na takie opisy — żuraw obok bramy, ganek przed domem, różyczki w oknach, lipy nad strzechą, na nich bocian — oto prawie wszystko, co charakteryzuje nasze szlacheckie dworki. Takim był i dwór w Zarośli — z tą różnicą, że w okienku zamiast róż kolorowe astry były — a przed oknami i od strony sadu grządki jesiennych kwiatów — W tyle domu sad.
Władysław przejeżdżając koło stajen spostrzegł jakiś elegancki powozik. — Ktoś być musi — pomyślał i skrzywił się. Me na rękę mu to było — on cieszył się, że serdecznie pogada ze starym, z córką, a tu ktoś przyjechał odkraść mu tyle chwil przyjemnych.
— Powitać kochanego pana — witał gospodarz w ganku i wprowadził gościa do saloniku. Zosia miłym witała go uśmiechem. Pod oknem przy fortepianie siedział hrabia Alfred. Władysław nie spodziewał się tego... i mimo woli lekko wykrzyknął:
— A...
— Hrabia Al... chciał mówić pan Ignacy.
— Znamy się — przerwał Władysław.
— Mam tę przyjemność — rzekł Alfred wstając i podając na przywitanie dwa palce.
Władysława odbiegła wesołość — skąd hrabia Alfred w Zaroślach? — sąsiad — to prawda — ale czy tylko sąsiedzka znajomość, czy coś więcej?... Ta myśl wciąż go kłuła jak oset za suknią.
— Siadajcież panowie, mosterdzieju, bardzo proszę...
— Pan Władysław jakiś kwaśny przyjechał z pierwszą wizytą — rzekła Zosia postrzegłszy przykry wyraz na twarzy gościa.
— A może się tam w Warszawie co zostawiło? — żartował pan Ignacy i groził z uśmiechem.
— W Warszawie, panie dobrodzieju, teraz każdy musi zostawić swoją wesołość, a bierze smutek — rzekł Władysław, poważniejąc na wspomnienie Warszawy.
— Oj prawda, prawda. I cóż słychać w Warszawie?
— Źle... wcisk coraz większy...
— Niezadługo się stan rzeczy zmienić musi — rzekł hrabia. — Z Petersburga wyjdą nowe rozkazy, które naród zadowolnią.
— Rozkaz mówi o niewolnictwie, a zadowolnienie mówi o wolności — te dwie rzeczy nigdy się nie zejdą — rzekł Władysław.
— Owszem, mniejsza o to, czy mi kto narzuca swobodę, czy pozwala na nią. W tym względzie nie powinniśmy być dziećmi. Trzeba nam chwytać każdą piędź ziemi i na tym okrajku Dydony budować potęgę...
— Więc pan wierzysz, że Rosja da nam coś takiego, co by kiedykolwiek jej szkodzić mogło, że sobie samej grób kopać będzie?
— Masz tobie, już dysputy — teraz każdy młody do tego, jak kogut do bitki. Niewiele z tego pożytku, a szkody wiele, bo jak gęba w ruchu — to ręce w kieszeni; przyjmijcie od starego prawdę i nie gniewajcie się. Źle teraz — to nie sekret, i nie gniewaj się, panie Alfredzie, ale powiem, że dobrze tylko sami sobie zrobić możemy. Jeno mało gadać, a wiele robić. Ta to na naszych zjazdach, Panie odpuść, gadają aż uszy bolą — a dobrego na obwinięcie palca nie zrobili...
— Jacy panowie teraz nudni z tą polityką — kaprysiło dziewczę — panie Alfredzie, zagraj pan co — albo lepiej zaśpiewaj pan Pożegnanie kozaka — to takie ładne, takie dziarskie...
Hrabia rzucił kilka akordów, po czym zaczął śpiewać pieśni z Proroka.
— Nie chcę, nie chcę — tupając nóżkami wołała Zosia — śpiewaj pan, o co proszę, bo będę się gniewać.
Hrabia uśmiechał się jak człowiek, co pewny zwycięstwa, i spytał:
— Długo?
— Całe życie...
— To bardzo krótko — śmierć tak blisko człowieka.
— Ja proszę o Pożegnanie...
— Ze mną?...
— Eh, gniewam się, gniewam się — i odwróciła się od niego, założyła rączki i potrząsała główką. Hrabia zmienił nutę i począł — Pożegnanie.
— Nie chcę, teraz nie chcę...
— To na przebłaganie — szepnął hrabia. Władysławowi, który na boku z ojcem rozmawiał, krew uderzyła do twarzy, żałował, że tu przyjechał, winił się, że talki mięki i słaby, że jedna kobieta tak nim szarpie. Ojciec pytał go po cichu o nowiny, i nawzajem rozpowiadał, jak od czasu do czasu zjawiają się u niego ludzie ścigani od rządu — że ich tu ukrywają — a część wysłano za granicę.
— I co to z tego będzie, i jak to będzie? Władysław mało słuchał starego, słuch i wzrok były przy Zosi, toteż na ostatnie pytanie starego, jakby własnym myślom odpowiadał, rzekł: — Niedobrze będzie...
— Co mówisz, panie Władysławie, i wy młodzi wątpicie?...
Władysław pomiarkować się.
— Niezupełnie — owszem mamy nadzieję — więcej jak nadzieję: pewność.
— Na Boga, mów wyraźniej — rzekł starzec ożywiony rozmową.
— A to ładnie, panie Władysławie, to pan tylko do ojca przyjechałeś? a do mnie ani troszka — umiesz być grzecznym dla dam.
— Sądziłem, że pani się bawi...
Zosia spuściła główkę, bystro, filuternie spojrzała mu w oczy i kładąc paluszek na ustkach rzekła z wyrzutem:
— Panie Władysławie!
— A Galopad Schulhoffa pani lubi? — spytał hrabia i grać począł.
— Niekoniecznie, sama nie wiem czemu.
— A ja przepadam za nim — jest w nim wiele szału, namiętności, gorąca — przypomina mi to maskowe bale, jasno oświecone sale, gdzie gwar masek i muzyka walczą o pierwszeństwo — a te ciche, drżące, delikatne tony, to jakiś szept miłosnej pary na boku — ale i ją porywa szał zabawy.
— Właśnie dlatego nie lubię Schulhoffa, że zbyt rozhulany.
— Pani tego nie lubi?
— Dziś? dziś nam żałoba i smutek do twarzy.
— Żałoba, to przystaję, że do twarzy, ale smutek nie — i pani pewnie nie zgodziłabyś się na bladą, zapłakaną twarzyczkę.
Władysław jednym uchem słuchał starego, drugim chwytał rozmowę młodych — było mu duszno, niemiło — na twarzy pobladł — można by mu żółty kwiatek przypiąć do piersi. Czytelniczka zgadną pewnie, dlaczego.
Szczęście, że stary ojciec rozruszał go, rozgadał — Władysław na chwilę zapomniał o Zosi, tłumaczył panu Ignacemu cel organizacji, jej środki i sposoby działania. Stary ożywił się, odmłodniał, rozpromieniał i ściskał młodego za rękę.
— A niechże ci Bóg nagrodzi, żeś starcowi nad grobem pokazał nadzieję.
— A to już nie do darowania, panowie się sami bawicie w najlepsze, a nas zostawiacie. Nic z tego — panie Władysławie, proszę — wzięła go za rękę i poprowadziła do fortepianu. — Pan gra?
— Nie, pani.
— Nic nie szkodzi — to ja panu co zagrani. Ale co?
— Wszystko jedno, byle pani grała — wszystkiego z przyjemnością słuchać będę.
— A już komplementa — nie podoba mi się pan za to. Czekaj pan, zagram mu marsz pogrzebowy. — I uderzyła drobnymi rączkami w klawisze.
— Smutną pamiątkę dostaję od pani na początek poznania — rzekł Władysław na pół z uśmiechem.
— Jaka ja niemądra — i uderzyła się w czółko, i zamyśliła się smutnie — zaśpiewam panu Kwiatki nasze.
I poczęła śpiewać dźwięcznym, czystym głosem ową miłą piosnkę, a gdy przyszła do tego miejsca, gdzie wesoły śpiew poważnieje w modlitwę:
Gdy cię dojmą żale, troski, Spiesz do Matki Częstochowskiej...
urwała i rzekła:
— Patrz pan, znowu smutne. Że też u nas wszystko, co ładne — to smutne.
— Niech pani śpiewa dalej — prosił Władysław. A gdy skończyła, uściśnieniem ręki dziękował.
— No, a którą pan wybrał, Podolankę czy Litwinkę?
— Trudno mi być szczerym.
— Nawet gdybym ładnie prosiła?
— Wtedy tym bardziej.
— A pan, panie Alfredzie? jaki wybór?
— Jaki pani każesz...
— Eh, nieznośni panowie jesteście, zmówiliście się na mnie. Nie będę więcej grać. Ojcaszku — mówiła dalej, wstając — chodźmy do ogrodu, pokażę panom resztki moich kwiatów. Więdną biedaki, a nie ma komu patrzeć na nie.
Hrabia padał jej rękę — podziękowała i pobiegła naprzód.
— Panie Władysławie — rzekła zza kwiatów — jakie kwiaty pan lubisz?
— Ja? astry.
— Toś pan wcale niewybredny.
I złożywszy mały bukiecik rzuciła mu na ręce. Władysław czuł się szczęśliwym. Poczciwi ci młodzi, jak im mało do szczęścia potrzeba.
— Zosiu, a prośże panów do podwieczorku — rzekł ojciec.
Towarzystwo weszło do altany. Zosia wystąpiła w poważnej roli gospodyni — uprzejma dla obu gości, szczególniej zaszczycała swoją troskliwością Władysława, najwięcej z nim rozmawiała. Władysław już nie żałował więcej, że przyjechał do Zarośli. Dziewczę wesołą rozmową, skaczącą z przedmiotu na przedmiot jak ptaszek po gałązkach, rozkołysało duszę młodego — a oczkami łaskotało jak rusałka. Za to hrabia widocznie stracił na humorze i po kawie niedługo odjechał. Może hrabia kochał Zosię (była majętna), może go obeszło, że innemu dano pierwszeństwo? Kto wie! — Władysław chciał także po wyjeździe hrabiego pożegnać mieszkańców Zarośli.
— Nie pozwalani — rzekła Zosia. — Czy pan koniecznie chce naśladować hrabiego Alfreda?
— Gdybym mógł — rzekł Władysław i lekko Westchnął.
— To i cóż?...
— Byłbym szczęśliwy — rzekł patrząc na nią głęboko.
— Pan jesteś niewdzięczny — rzekło dziewczę i odeszło na bok rozdąsane.
Nie spodoba się może czytelnikom, że dwa młode serca tak wcześnie, ad pierwszych spojrzeń, poczęły miłosne gwary? To mój sposób widzenia rzeczy. Jedna chwila rodzi miłość — zbliża serca. A owi kochankowie, co się pierwej przypatrują sobie, oglądają swoje wady i przymioty — przypominają mi targi na jarmarku.
— Panie Władysławie, jeszcze słówko — rzekł ojciec, gdy wrócili do pokoju, i wziąwszy go na stronę począł z nim cichą naradę.
Zosia usiadła przy fortepianie — rączkami przesuwała od niechcenia po klawiszach jak jaskółeczka, gdy skrzydłem uderza o wodę, i poczęła jakąś gmatwaninę dumek rzewnych — wesołych mazurków. Ot marzenia dziewczęce.
Późno wieczór opuszczał Władysław dwór w Zaroślach. Na pożegnanie uścisnął rączkę Zosi i zdawało mu się... ale co wam do tego — to tajemnice serca. Pan Ignacy wyprowadził go na ganek i serdecznie prosił nie zapominać o Zaroślach; Władysław siadając do bryczki rzucił oczami w okno — na oświeconych szybach coś ciemno się odrysowało, ale nie był pewny, czy to krzaczki astrów, czy główka Zosi. Ukłonił się przecież, i pojechał rozkochany, rozmarzony, szczęśliwy. Noc była jasna, księżycowa. Nad łąkami srebrna mgła się kołysała — naddrożne drzewa rzucały koronkowe cienia na ziemię. Władysławowi świat wydawał się cudny jak nigdy.
Zbliżyli się do wioski — wtem z krzaków wysunął się cień człowieka i zbliżał się szybko ku niemu. Był to kowal — podszedł da powozu, wskazał ręką na woźnicę i spytał cicho:
— Nasz?
— Nasz, mów śmiało.
— Paniczu, źle się dzieje. Marcin zdał was u pułkownika. Żandarmy idą po ciebie i po księdza Feliksa — ratujcie się.
Władysław zeskoczył z bryczki i do woźnicy rzekł:
— Pędź na wikaryjkę co koń wyskoczy i donieś o wszystkim księdzu Feliksowi. Będziemy go czekać na leśniczówce.
Konie, wyciągnięte w biegu, szparko poniosły powóz — a Władysław z kowalem weszli w las. Wikary już spał — woźnica zapukał silnie w okno.
— Kto tam?
— Wstawajcie jegomość — szepnął woźnica — trzeba uciekać, żandarmy idą po was.
Ksiądz się zerwał i począł się ubierać.
— Daleko są?
— Już we wsi być muszą, bo psy szczekają.
— To nie — rzekł z zimną krwią reformat; wdział sutannę świecką, komżę, stułę, na piersiach zawiesił torbę, w której wiatyk chorym rozwoził, przeżegnał się i siadł na bryczkę.
— Jedź w imię Boże — szepnął i dzwonić począł, jakby jechał do konającego.
— Jegomość, żandarmy prosto na nas jadą — rzekł cicho przestraszony woźnica.
— To nic — jedź! — i znowu dzwonił.
— Pastoj, pastoj — zakrzyczeli Moskale. — Świaszczennik — wołali zaglądając mu w oczy — a kuda?
— Do chorego.
— Kak wasze mieno?
— Klemens.
— Wot to ne on — szeptali między sobą — pułkownik skazał, szczob czerńca imat?
— A kuda żywiet tu czerniec-miateźnik?
— Tam — i pokazał im wikaryjkę, której facjatka bieliła się w poświacie księżyca.
Żandarmy szybko polecieli tam, jeden tylko, nie dowierzając, jechał czas jakiś za księdzem, ale gdy wjechali w las — żandarm wrócił się.
Ksiądz obejrzał się za siebie — nie było pogoni — skoczył z bryczki i zginął w ciemnych zaroślach lasu.
Furman zaciął konie i skręcił ku dworowi.
Władysław czekał na leśniczówce — kowal poszedł w las nasłuchiwać, czy ksiądz nie idzie — wyżeł układł się jakby na straży u nóg Władysława. On zadumał się głęboko. Zastanawiał się nad nagłą zmianą swego położenia — przed chwilą tak był szczęśliwy, a teraz zbieg niepewny jutra.
— I ja mogłem marzyć o szczęściu, o miłości! — mówił sam do siebie — i chciałem w to życie niebezpieczne wciągnąć to serce anielskie. O dobrze, że urwała się ta nić w poczęciu, dobrze, że to uczucie umrze pierwej, nim się mówić nauczyło. Boże, przebacz mi, żem na chwilę stracił mój cel z oczów, żem śmiał pomyśleć o moim szczęściu.
Bies zaszczekał — z lasu wychyliły się dwa cienie — kowal syknął jak sowa — Władysław mu odpowiedział.
— Ocaliłeś się — rzekł Władysław witając księdza.
— Z biedą; byłem już w ich ręku — ubranie mnie ocalało. Teraz szukają mnie, latają jak szaleni, że ziemia tętni pod końskimi kopytami. I we dworze także musi być obława, widziałem wiele światła w oknach. Któż nas wydał?
— Jędrzej lokaj pijanica — rzekł kowal. — Nie chciał służyć, jeno wciąż od nas wyciągał pieniądze, grożąc, że wyda o przysiędze. Dawaliśmy, póki można było — aż młynarz chciał się go pozbyć, by ludzi do nieszczęścia nie przyprowadził, i wepchnął go między młyńskie koła — ale łotr nie zabił się i wydał nas.
— A młynarz? — spytał Władysław.
— Już go Moskale chwycili.
— Biedny — rzekł ksiądz. — Władysławie, co teraz poczniemy, czy tu bezpiecznie?
— Nie bardzo. Ty jutro przebrany za leśniczego przejedziesz granicę — pan Ignacy to nam ułatwi. W każdym klasztorze znajdziesz schronienie.
— A ty?
— Ja tu jeszcze zostać muszę. Potem do Warszawy. — Tu niebezpieczno.
— Koło Zarośli lasy duże — nie znajdą nas. Niezadługo znajdziemy się wszyscy razem.
IX
ROK
Smutno minęły święta Bożego Narodzenia — ludzie na kolędę przynosili sobie wzajem bolesne wieści — przy nakrytych stołach wiele miejsc było próżnych — niejedno dziecko pytało matki, gdzie jego brat? — niejedna rodzina łzy zamiast miodu kładła na opłatek. Czemu żałoba po domach? czemu tak wielu młodych ubyło rodzinom? Jedni zza grubych krat cytadeli patrzą na wschodzącą gwiazdę wieczorną, co ich kiedyś do wigilii, do wspólnego stołu wołała; innym sybirskie śniegi rozłożyły się jak białe obrusy, i oni karmią się tęsknotą i jak opłatkiem dzielą się nadzieją; inni za granicą, a reszta po lasach, po dworkach na uboczu. Czasem z suchego lasu wybiegną w nocy sanki — przelecą po białym śniegu — gdzieś pod dwór — stróż trzyma psy na uwięzi i grozi, i milczeć każe, by służby nie budzić — w oknach dworu błysną światełka — gospodarz po cichu wita — kilka godzin pogadają, pobawią i nad ranem znowu do lasu — a chłop zdziwiony, gdy rankiem wstaje, pyta sam siebie, czy mu się śniło, że widział jadących ludzi. A młodzi już na ustroniu, w chacie leśnika, na słomie, pokotem; to kule leją — to się w broni ćwiczą, a gdy ksiądz do nich zjedzie, pytają chciwie — kiedyż? i pytają o rodziny, o wieści. Czasem przyleci chłopak ze dworu i powie z trwogą: „Odkryto was, wojsko już we wsi" — wtedy rozpierzchają się — chyłkiem idą w las szukać nowych siedzib.
Tak począł się Nowy Rak. Między kryjącymi się przed pogonią moskiewską był także i Władysław. Krążył z kilkoma towarzyszami koło Zarośli — okolica bowiem lesista dawała im bezpieczne schronienie i pan Ignacy zaopatrywał we wszystko. W domu rodziców pokazywać się nie mógł, tam łatwo chwycić by go mogli Moskale; tylko kilka razy pisał do nich. Pan R. dwa razy przyjechał do niego. Za każdą razą przywiózł mu sporą dozys morałów, uwag, łajań od siebie i lamentów od matki.
— Darmo, ojcze, stało się — próżne gadanie...
— Owszem, nie próżne — teraz czas ci wyjechać za granicę — tymczasem w kraju nastąpią zmiany — rady powiatowe działają — to początek ulepszeń kraju.
— I cóż rady powiatowe zrobiły? Car zadrwił z nich dając ukaz oczynszowania. Nic tam o szlachcie, a wiele o wdzięczności dla cara.
— Ta instytucja dopiero w zawiązku — rozwinąć się musi, aby owoc wydała. Ale nie o tym mowa. Więc jedziesz za granicę?
— Nie teraz, ojcze.
— Matka sobie tego życzy.
— Czyż nie zobaczę tu matki?
— Matka jest chora. Twoje postępowanie położyło ją do łóżka.
— Bożeż kochany! czemu sumienie nie mówi mi tego, co ty, ojcze?
— Więc jedziesz?
— Nie mogę.
Ojciec z gniewem odjechał i nie wrócił więcej. Władysława to wszystko gryzło, martwiło. Nawet dwór w Zaroślach, do którego często zajeżdżał nocą, nie rozjaśniał mu tej chmury nad czołem i Zosieńki oczy nowe cierpienia dawały młodemu. Władysław bowiem, od czasu jak się dowiedział o bliskiej chwili powstania, unikał Zosi, obojętnością zamknął przed nią pierś swoją pełną miłości — bo (mówił) samolubna by to była chęć dobijać się o serce dziewczęcia, które wnet trzeba będzie porzucić, i to na wieki może. Zosia nie pojmowała go — unikał jej, na pytania krótko odpowiadał, spojrzeń nie widział i uciekał zawsze przed nią do rozmowy ze starym. Zosia uczuła się obrażoną, i gniewać się poczęła, i obojętność płaciła obojętnością — milczenie milczeniem. Ale znowu widziała jego twarz mizerną, domyślała się, że on cierpi, przypominała sobie jego pierwsze odwiedziny i mówiła sobie: w tym coś jest, on nie jest takim, jak się wydaje. I dziewczę poczęło się smucić jego smutkiem nieznanym, poczęła cierpieć — była zwierciadłem jego boleści — poczęła tęsknić. Nieraz gdy odjechał, Zosia idąc spać, w koszulce, z rozpuszczonymi włoskami rzucała się na kolana przed Matką Boską i ze łzami modliła się o spokój dla niego, o jego miłość dla siebie. To znowu kapryśna natura budziła się w dziewczęciu — gniewały ją tajemnice serca Władysława, chciała zaglądnąć do ich dna to prośbą, to wymówkami, to 'mówiąc z upodobaniem o hrabi Alfredzie. Hrabia Alfred nie przestał być w Zaroślach — owszem, obojętność Zosi zapalała go bardziej; do tego dodać potrzeba, że hrabia, czy to z potrzeby, czy z przekonania, zrobił się gorliwym obrońcą obecnych ruchów. Me wiedział biedak;, że wnet pożałuje tego. Słowo wiatr — rozumował hrabia — a czyn gdzieś za morzem, bo przecież z motyką nie porwą się na słońce. — Zobaczymy potem, że się inaczej stało, że hrabia zaskoczony wypadkami znowu piorunował na ruch; teraz widzimy go jeszcze w pierwszej fazie, szermującego biegle patriotycznymi frazesami, mówiącego wiele o poświęceniu, ofiarach itd. — Zosia nieraz na zabój chwaliła hrabiego przed Władysławem — ten bladł, czasem uśmiechał się ironicznie, ale milczał. Dziewczę rozpaczało.
Jednego wieczora Władysław przyjechał pożegnać się — wyjeżdżał do Warszawy.
— Pan na długo wyjeżdża? — pytała Zosia.
— Jeżeli mnie nie złapią — to wrócę za dwa tygodnie.
— Więc panu tam grozi niebezpie...
Nie dokończyła, bo czuła łzy, co jej cisnęły się do oczów, i odbiegła.
— Biedne dziewczę — pomyślał Władysław, i już chciał lecieć za nią, i już na ustach miał wyznanie — ale się wstrzymał. — Nie, nie chcę zawiązać świata dziewczynie — to by było niegodnie. Może hrabia... ha, to okropnie — ale darmo.
Zosia wróciła — na twarzy widne było ślady łez — przecież się uśmiechała.
— A nie zapomni pan o nas? — pytała.
— Jak się pani zdaje?
— Ja myślę... ja myślę... że pan już wiele zapomniałeś. — Zapłoniło się dziewczę, jakby za wiele powiedziało, i odwróciło się.
Po odjeździe jego Zosia bardzo posmutniała. — I on cierpiał, może więcej nawet — ale zwyciężał się. Teraz inne myśli go zaprzątały. Dla ważnych narad jechał do Warszawy — dla niepoznania zmienił nazwisko.
Warszawa w owej chwali dziwny przedstawiała widok. W głębiach jej wrzało już powstanie — Moskale czuli je w powietrzu, pod sobą, koło siebie, ale uchwycić, namacać nie mogli i ta niewidzialność zbliżającej się burzy czyniła ją tym straszniejszą. Drżeli, nie wiedząc, kiedy i gdzie spadnie na nich miecz Damoklesa. Wielki książę otoczył się obozem w Belwederze — jakieś widma go trapiły. Policja szukała pilnie nerwów powstania, badała każde uderzenie pulsu powstańczej myśli. Biczem ucisku smagali wrogowie lud, by po krzyku ludu domacać się do jego serca, do jądra jego czynności. Minio tego ledwie udawało im się chwytać końcowe nitki organizacji, które się rwały bez śladu. Aresztowano wyrobników, przechodniów, napadano na mieszkania, wywlekano z łóżek nocą do cytadeli. Pojmani szli wśród zastępów zbrojnych spokojni, mężni, choć kolbowani i lżeni, i śpiewali Boże, coś Polską, i tą pieśnią tryumfowali nad rozbestwieniem Moskwy. Wielu aresztowanych wywożono na Sybir lub do rot aresztanckich. Zdarzyło się kilka razy, że skazani jadąc przez most na Pragę rzucali się w kajdanach z wozu, szukając śmierci w rodzinnej rzece. Warszawa wypróżniła się z młodych ludzi — wielu rząd porwał, wielu uciekło przed jego opiekuńczą dłonią. — Z drugiej strony tak zwana partia Białych(?) wraz z margrabią na okruszynkach. carskiej łaski stawiała domki i zamki projektów, jedni z dobrą wiarą, drudzy bez niej, jedni dlatego, że chcieli polepszenia doli ludu, drudzy dlatego, że jej nie chcieli. Śmieszni byliby ci ludzie, gdyby między nimi podłych nie było. Car rzucił im zabawkę, jak opiekun dzieciom, którym majątek zabrał. Szczęśliwe dzieci, stare, mądre dzieci! Głupi lud nie chciał iść za tą mądrością — on wołał o swoją ojcowiznę coraz namiętniej, coraz rozpaczniej, więc margrabią radził pobór, by się pozbyć wichrzycieli, co psuli jego wielkie plany. Czyniono więc przygotowania do poboru olbrzymiego.
W takiej chwili zajechał Władysław do Warszawy — Pankracy go wzywał. Kierownicy powstania wielką tajemnicą i ostrożnością się otaczali przed czujnością moskiewskiej policji, dlatego Władysław kilka dni czekać musiał, zanim się mógł widzieć z Pankracym.
— Bądź pan jutro w cukierni... — rzekł mu jakiś młody człowiek, do którego się udał podług adresu.
Władysław się stawił na oznaczoną godzinę. Tam czekało go dwóch — jeden ów młody człowiek, a drugi niski, szczupły brunet, w okularach. Obwinięty był w futerko, pod pachą miał tekę, mówił prędko głosem trochę ochrypłym. W całej tej małej figurze widać było wiele sprytu i energii.
— Czy pan jesteś Władysław R.?
— Tak, panie.
— Pan poznałeś się z Pankracym...?
— Przez Alkhadara. — Dawno?
— Od pięciu miesięcy.
— Nie dziw się pan tej ostrożności, policja nas śledzi. — Proszę ze sobą.
Przeszli kilka ulic; mnóstwo ludzi snuło się z latarkarni — całe miasto miało pozór katakumb oświeconych. Weszli do jednej kamienicy i tylnymi schodami dostali się na pierwsze piętro do wielkiej, ciemnej sali. Okna zasłonięte — ściany zapylone — dym cygarów wisiał do połowy pokoju — kilka lamp się paliło i młodzi ludzie zatrudnieni byli pisaniem. Inni czytali zagraniczne zakazane gazety, reszta siedząc na otomankach oczekiwała kogoś.
— Nie ma go? — spytał niski brunet wchodząc.
— Nie ma jeszcze — odpowiedziało kilka głosów.
— To dziwna, czy mu się co nie stało?
— Tobyśmy już wiedzieli.
— Już idzie — rzekł jakiś młody, wątły, wchodząc. Wszyscy powstali na powitanie — niski brunet wyszedł naprzeciw Pankracego i zdał mu po cichu raport.
Pankracy był bardzo zmieniony od owej chwili, w której go pierwszy raz widzieliśmy. Twarz pełna, piękna, wychudła mocno, czoło się pomarszczyło w liczne fałdy, oczy w głąb zapadły, ruchy jego były konwulsyjne, gwałtowne — w kilku miesiącach podstarzał się w ciężkich zapasach z obojętnością ludzi, z przebiegłością wroga. Bezsenne noce, olbrzymia praca, ciągła obawa i oczekiwanie — stanęły mu za kilkanaście lat życia. Wszedłszy przywitał wszystkich po kolei, wydał po cichu jakieś rozkazy. Gdy doszedł do Władysława, wziął go za rękę i odprowadziwszy na bok, usiadł z nim.
— I cóż u was?
— Nieźle. Mimo prześladowań pułkownika łotra, mimo niechęci i krzyku Białych, organizacja wciska się wszędzie.
— Co robią porucznicy R. i F.? Widziałeś się z nimi?
— Nie, ale porucznik R. przysyłał nam niedawno ostrzeżenie, że pułkownik wie o naszych kryjówkach i myśli zrobić obławę wielką.
— Nie zrobi — uprzedzimy go.
— Jak to?
— Na 27 tego miesiąca naznaczone powstanie. Ale to głęboka tajemnica — aż do chwili wybuchu.
— A broń? a organizacja nie przeprowadzona? a lud nie pozyskany?
— Wiemy o tym dobrze, ale darmo. Nie my robimy powstanie, ale wypadki. Pobór nakazany — mamyż więc dozwolić, by tysiące przyszłych wojowników przepadło na wieki dla sprawy w szeregach moskiewskich? Przy tym lud cały w nastroju — tajemnica organizacji wydaje się — Moskale są na tropie. Trzeba więc zacząć, bo zbyt napięte wszystko i samo z siebie pęknąć gotowe. Ty się wahasz?
— Ani na chwilę. Tylko się boję o los powstania — a nuż się nie uda? Znowu lud padnie w zwątpienie na czas długi i trudno będzie go przebudzić.
— Udać się musi. Choć wypadki za wcześnie pchnęły nas do powstania — przecież obliczyliśmy możność jego. Moskwa nie przygotowana na tak wczesny wybuch; jej trwoga — to także nasz sprzymierzeniec. Poborowi z tą odrobiną broni pójdą na bój licznie, bo w powstaniu jedyny ich ratunek. Obojętni, gdy się przekonają, że nie podobna wstrzymać powstania, pójdą za nim. silą atrakcyjną porwani. A lud, gdy zobaczy siłę, rząd i wojsko nasze, pójdzie za nami.
— Więc pospolite ruszenie o jednej chwili?
— Nie jeszcze. Broni tnie mamy — z gołymi rękami niesposób kazać iść wszystkim. Przy tym wielu nie przygotowanych, nie oswojonych z myślą powstania, wielu niechętnych. Ich nieposłuch osłabiłby powagą Rządu Narodowego. Czy się nie zgadzasz na to?
— Nie. Mnie się zdaje, że trzeba wszystko naraz postawić na stanowisku opozycyjnym przeciw najezdnikom, skąd już do spokoju nie ma powrotu. Usunąć im podstawę spokojnego bytu — a wtedy walka będzie na śmierć lub życie.
— Piękny twój zapał, ale niepraktyczny.
— Tylko zapał zwycięża — rozumem upadaliśmy w hańbę.
— O brak zapału nas nie posądzisz — ale rachuba potrzebna. Miasta są wypróżnione z młodych, wojska w nich dosyć. Ledwie gdzieniegdzie udać by się mogło — a resztę Moskale przygniotą i zniszczą. W miastach cząstka naszej siły, bo pieniądze, i nasze przyszłe punkta obronne. Będziemy je zdobywać, ale pospolite ruszenie niepodobne.
— Więc partyzantka?
— Tak, tu nasza siła. Znajomość kraju, pomoc ziomków, łatwość przerzucania się małymi oddziałami i trapienia nieprzyjaciela, lasy — to nasza chwilowa pomoc. Potem będzie inaczej... ja wierzę w zwycięstwo.
— Albo w śmierć — innej drogi dla nas nie ma.
— Wracaj więc co prędzej do swoich; organizację można już więcej otwarcie prowadzić i na obszerniejsze koła roztaczać... rób możebne przygotowania do wybuchu, zbieraj broń, róbcie proch, skupujcie jak najwięcej — pozamawiaj konie po dworach. Każ być wszystkim gotowymi — nie mówiąc jednak o czasie wybuchu, aż w stanowczej chwili. Niedługo legie nasze z zagranicy przyjdą nam z pomocą . — A teraz do widzenia w lepszych czasach. Szczegółowe rozkazy prześlę ci na parą dni przed wybuchem — gdzie cię szukać?
— W Zaroślach.
— Dobrze.
Uścisnął go za rękę i poszedł do innych. Władysław wyszedł — chciał jeszcze odwiedzić Jadwigę i wyjeżdżać co prędzej z Warszawy. Spotkał matkę i córkę wracające z kościoła. Po przywitaniach Jadwiga spytała go:
— Czy i ty byłeś w kościele?
— Nie.
— Oszczędziłeś sobie jednej przykrości w życiu.
— Jadwisiu — upomniała matka surowo.
— Ależ mamo, to okropne, oburzające — iść do kościoła po słowo Boże, a słyszeć śmiechy szatana i moskiewskie nauki.
— Cóż się stało? — pytał Władysław.
— Słuchaj — w katedrze dziś jakiś ksiądz z Krakowa miał kazanie. Piorunował na żałobę naszą, szydził z cierpień narodu, przeklinał jego usiłowania. Mówił długo, z ogniem — szatan i car zrobili go wymownym. Wtem z tłumu zerwał się najprzód płacz urwany, a potem bolesny krzyk jakiejś kobiety. „O Panie, Panie — zawołała — wróg nas wszędzie prześladuje, a tyś dał nam fałszywych proroków, którzy przekręcają prawa Twoje święte, szarpią i osłabiają cnotę naszego narodu, o Panie, zlituj się nad nami!" Spazmatyczny płacz nie dał jej skończyć — tylko ręce jej drżały jeszcze jakiś czas w powietrzu, jakby kończąc modlitwę do Boga i przekleństwo na wyrodnego. On pobladł i zamilkł — w kościele stała się wielka cisza — cisza zgrozy — on tę ciszę wziął za znak dobry dla siebie i rad, że go lud nie ukamienował, dziękował mu, że nie brał udziału w rokoszu przeciw słowu Bożemu.
— I któż była ta kobieta?
— Podobno matka jednego z zamordowanych przez Moskali, i biedna musiała słyszeć, jak ofiarę jej syna nazwano zbrodnią. To nikczemnie!
— Jadwiniu — mówiła matka znowu — nie zapominaj, że to kapłan.
— Moja ciociu — rzekł Władysław — i kapłańska suknia brudnej duszy nie pomoże.
Weszli do mieszkania — pan sędzia spał jeszcze — panie poszły zdjąć płaszcze, Władysław sam pozostał. Za chwilkę wbiegł Adaś.
— Władziu, ty w Warszawie? — o jak to dobrze — czy wiesz? — rzekł tajemniczo.
— O czym?
— Powstanie bliskie, u nas o tym mówią po cichu. Ty także idziesz, nieprawda? musisz mnie zabrać z sobą. Ach Władziu, jaki ja szczęśliwy.
— Ależ ty dzieciuch, Adasiu. Chłopaczek obraził się.
— Więc tatko za stary, a ja za młody? i nikt z naszego domu nie ma iść do powstania? to. ty ładnie myślisz. Nie udźwignę karabinu, to mi dacie jaką lekką strzelbę, a iść muszę, bo ja bym tu umarł. Słuchaj, Władziu — weźmiesz mnie ze sobą do twoich rodziców, to matka będzie spokojną o mnie.
— Ja już nie u rodziców, Adasiu — my mieszkamy w lesie, na zimnie.
— Ach, to wybornie — Władeczku złoty, ty mnie musisz z sobą zabrać do lasu. Ja się tam zahartuję i wćwiczę.
— Adasiu, to źle — opuszczać dom bez wiedzy rodziców, zasmucać ich...
— A ty jak zrobiłeś?
— Ja co innego, mnie obowiązek kazał...
— A ja czyż nie mam obowiązku? Nie żegnam się z mamą, boby mnie zatrzymała pewnie; ale napisałem list, który jej zostawię, gdy będę musiał opuścić dom. Patrz — tu oglądając się ostrożnie wyjął list i pokazał go Władysławowi. List był w tych słowach:
„Kochana Mamo!
„Święta powinność woła mnie na pole walki, bronić mojej ojczyzny. Nie gniewaj się, kochana Mamo, na mnie. Ja cię kocham, ale zostać nie mogę. — Ody przeczytasz w gazetach, że Świerszcz zginął — pomódl się za moją duszę". Władysław się uśmiechnął pobłażliwie i rzekł:
— Ja cię nie wezmę, Adasiu — mama by miała żal do mnie.
— Nie weźmiesz? — to ja sam polecę za tobą.
W tej chwili weszły panie. Władysław w rozmowie z nimi zapomniał o Adasiu, który wyszedł z pokoju.
Rozmawiali długo o obecnych wypadkach, o przyszłych nadziejach, a gdy miał odchodzić — Jadwiga wzięła go za rękę i rzekła:
— Bóg wam szczęść — a potem dodała: — do widzenia!
X
OSTATNI WIECZÓR W ZAROŚLACH
Był wieczór ciemny, wilgotny — drobny, mokry śnieg padał, czasem wicher mocny przeciągał i szamotał suchymi gałęziami ogrodu. W Zaroślach w saloniku na kominku czerwony ogień się pali — kilkunastu młodych ludzi w ciemnych burkach, wysokich butach było w pokoju — Zosia siedziała przy fortepianie. Pan Ignacy przy kominku dumał — patrzał na młodych i myślał:
— Mój Boże! kwiat nasz tak marnieje — we własnym kraju jak złoczyńcy — tułać się muszą biedaki — Moskwa to pochwyci, wyłapie i — patrzał na każdego z kolei, i żałował ich, i bolał nad rodzicami ich, których opuścić musieli. — Gdyby wojna — mruczał sobie — ha! byłoby co prowadzić.
Jeden młody, noski, krępy blondyn siedział pod oknem zamyślony. On był już zaręczony, za kalka dni miało być wesele — wtem jednej nocy przylatuje kolega, powiada: „Uciekajmy, dziś w nocy brać nas mają". I porzucił kochankę bez pożegnania. . Inny odczytywał przy lampie list od rodziny. Piszą mu, że matką słaba, że ojca wzięto do cytadeli... a on pokazać się w domu nie może, bo dom przy gościńcu, blisko miasta powiatowego.
Tak każdy zwiesił głowę wad. jakąś smutną myślą i milczał. Dwóch najmłodszych przysunęło się do Zosi — rozmowa z dziewczęciem ożywiała ich, przypomniało im to ich siostrę, z którą się tak kochali.
Władysława nie było jeszcze między nimi. On pojechał pożegnać się z rodzicami i prosić ich o błogosławieństwo.
Zastał ojca w kancelarii zatrudnionego pisaniem listów. Pan R. co tylko wrócił od ojca hrabiego Alfreda. Dowiedziawszy się bowiem o bliskiej chwili powstania, przeląkł się, jakby czerwonego upiora. On dobry gospodarz, zadrżał przed widmem niepokojów — czuł, że w politycznej zawierusze upadnie — rzucił się więc przeciw ruchowi jak człowiek, co rozlewającą się wodę chce wstrzymać gołymi rękami. Udał się najprzód do hrabiego. Liczył wiele na jego imię i powagę w okolicy. Hrabia przyjął go dość uprzejmie — cenił go bowiem jako człowieka rozsądnego i dobrego gospodarza.
— Daruj, panie hrabio, że go nachodzę — rzecz jest ważna i nie cierpiąca zwłoki.
— Bardzo mi miło widzieć pana — proszę siadać — i sam hrabia usiadł w karmazynowym fotelu; żółta twarz na karmazynie jak stary portret wyglądała.
— Pan hrabia wiesz zapewne, że wichrzyciele, demagoga przygotywują powstanie...
Hrabia rozśmiał się z flegmą, ruszył ramionami.
— Powstanie? u nas? a któż je zrobi? Szlachta wie, że powstanie grozi jej ruiną — chłopstwo niechętne.
— Ale miasta...
— Rząd je zgniecie swą siłą.
— Młodzież żywioł najzapaleńszy...
— Na młodzież jest rekrutacja — próżne obawy...
— A jeżeli mimo tego powstanie wybuchnie?
— To wichrzyciele zginą, a powstanie upaść musi z braku żywności, pieniędzy i broni — jeżeli tylko obywatele solidarnie staną przeciw niemu.
— Właśnie idzie o tę solidarność — wielu obywateli wahać się poczyna. Wysłaniec stronnictwa ruchu mówił na ostatnim zgromadzeniu z taką przebiegłością, tak patriotycznymi frazesami bił w serca poczciwej szlachty, tak groził hańbą, że wielu skłaniało się na jego stronę i gdyby nie wniósł kwestii o uwłaszczeniu włościan — większa część stanęłaby była po jego stronie.
— W ten punkt uderzać trzeba — myślę, że obywatele nie zechcą się poddać pod rządy ludzi bez imienia i przeszłości.
— Potrzeba więc nam, panie hrabio, naradzić się — w tym celu, zdaje mi się, najdogodniej byłoby naznaczyć zgromadzenie.
— Me uchylam się od tego i aby panom dać dowód gorliwości dla kraju, zgromadzenie to u siebie zrobię.
— Tego pragnąłem, panie hrabio.
— Więc w piątek — rzekł hrabia powstając.
Pan R. odjechał uszczęśliwiony, rozradowany i wróciwszy do siebie zajął się zaraz pisaniem listów zapraszających. W tej chwili wszedł Władysław. Ojciec zmieszał się jego widokiem; Władysław bowiem sterał się wiele, pomizerniał, życie wśród lasów nadało jego fizjognomii wyraz trochę dziki, surowy.
— Przyszedłeś wreszcie — rzekł ojciec — spodziewałem się, że się tak skończy. Patrz, do czego cię przywiodły upór i namowy złych ludzi? wyglądasz jak ostatni włóczęga — narobiłeś nam wstydu. — matka rozchorowała się ze zmartwienia. I na co się to wszystko zdało?
— Na bardzo wiele, ojcze — cel nasz już bliski, powstanie niezadługo wybuchnie — przyszedłem się pożegnać i prosić was o błogosławieństwo.
Pan R. skoczył jak oparzony...
— Co? co? co?... powstanie? — i ty śmiałeś przychodzić o błogosławieństwo, proś o przekleństwo raczej...
Syn milczał.
— Szaleńcy — mówił dalej ojciec — a wiecież wy, co to potęga Rosji? I wy chcecie walczyć z tym olbrzymem, o który rozbijały się państwa i upadały bezsilne?
— Przeciw wojskom Rosja ma wielką potęgę — ale tu nie wojsko, jeno cały naród występuje.
— Powiedz: garstka wichrzycieli — obywatele i lud wyprą się was.
— Gdy się raz roznieci pożoga powstania, wszyscy pójść muszą — w to wierzymy, idzie tylko o rozpoczęcie.
— Broni nie macie...
— Choćby gołymi rękami zdobędziemy ją.
— Znać, żeś między szaleńcami przebywał. Insze w domu miałeś nauki.
— O, insze, ojcze, insze. Wzrosłem, a nie rozumiałem, co jest słowo: ojczyzna, i nikt mi nie mówił o tym. Słyszałem o zacności rodu, o herbach, o karierach, ale nic o obowiązkach obywatela.
— Cóż to, wyrzuty?
— Nie, ojcze, ja nie wyrzucam, ja się tylko skarżę, ja się tłumaczę, bo mnie boli, że wy mnie tak srogo potępiacie o to, coście mi rozkazać powinni. Ojcze, ciebie obawa o mnie za daleko uniosła, ale ty kochasz kraj jak ja! ty pragniesz, żeby był wolnym — nieprawdaż? I rzucił się na kolana, i obejmując nogi ojca, prosił: — Teraz stanowcza chwila nadchodzi — kto teraz się cofnie, tego wyrzuty całe życie trapić będą, ten nie znajdzie spokoju nigdy. Nie taję ci, ojcze, że nie mamy nic prócz zapału, nie mamy broni — dostarczcie nam jej, wy macie zasoby. My się już cofnąć nie możemy — i czyż dozwolicie, by nas bezbronnych zgnieciono, pomordowano?
Głos jego przeszedł w krzyk błagalny, rozpaczny, silny tak, że doszedł do pokojów matki. Zadzwoniła i pytała o przyczynę — powiedziano jej, że pan Władysław przyjechał — w matce odezwało się serce, kazała go przywołać.
Władysław poszedł, za nim ojciec.
— Przyszedłeś? — rzekła matka.
— Chce się pożegnać — rzekł ojciec trochę szyderczo, trochę boleśnie.
— Jak to?
Syn ukląkł przy łóżku.
— Matko, idę do powstania — dzień wprawdzie jeszcze nie naznaczony, ale lada chwila się spodziewam.
Matka przygryzła wargi z bolu i gniewu, ściągnęła brwi i odwróciła się ku ścianie.
— Pobłogosław mnie, matko — może to już ostatni raz widzimy się.
— Za co cię błogosławić? żeś potargał wszystkie moje nadzieje, że trujesz resztkę życia mojego?
— Że pełnię moją powinność.
— Najpierwszą powinnością dziecka jest czcić rodziców swoich, a które dziecko tego nie robi, to złe dziecko i zły człowiek.
— Matko, matko, jak ty nielitościwie chcesz mi ohydzić najświętszą sprawę. Od tylu lat naród cierpi — więzienia pełne, sybirskie drogi zawalone naszymi, ucisk w Polsce straszny — czas temu koniec położyć. A feto pójdzie, jeżeli każdego płacz matki zatrzyma w domu? Ty cierpisz, że syn nieposłuszny opuszcza cię — a tysiące matek bardziej cierpiało, gdy im wydzierano ich dzieci na zawsze. My idziemy przez wasze łzy i boleści, ale na to, by więcej płaczu w Polsce nie było. Błogosław mi, matko!
— Nigdy. Chyba tylko złorzeczyć ci mogę.
— Ha, darmo — rzekł syn z bolesną rezygnacją, wstał i postąpił ku drzwiom.
— Ty nie pójdziesz stąd — krzyknął ojciec i chwycił go za ramię.
— Co ty robisz, ojcze, jak dzieciucha chwytasz, przytrzymujesz — i po co? żeby Moskale mnie zwietrzyli i chwycili? — rzekł syn poważnie, spokojnie.
— Puść go, niech idzie — straciliśmy syna — rzekła matka.
Władysław wyszedł. Och, okropnie jemu było przestępować próg rodzicielskiego domu, nie pożegnanemu — straszna burza uczuć szamotała mu piersi — bolesne wyrzuty, co się odzywały w płaczu matki, w gniewie ojca — to znowu myśl: kraj będzie wolny, przejmowała go świętym drżeniem — i on będzie jednym z ofiarników, jednym ze sprawców tego szczęścia całego ludu. Ta myśl zwyciężyła i Władysław siadł na bryczkę. Matka jakiś czas nasłuchiwała, jakby się spodziewała, że syn wróci. Po dziedzińcu zahurkotała bryczka.
— Pojechał?... wyrodne dziecko! — i osunęła się na poduszki, a z piersi dobyło się spazmatyczne łkanie.
Władysław jednał do Zarośli. Na zakręcie drogi jeszcze obrócił się, by zobaczyć rodzicielski domek — westchnął głęboko, chustką otarł oczy i szepnął:
— To druga ofiara. Daj Boże, by nie na próżno.
Zadymka była w polu — sanki leniwo szły po zaspach — wjechali w las — wtem usłyszał strzał jeden i drugi, potem krzyk.
— Zatnij konie — krzyknął na furmana — coś się stać musiało.
Furman zaciął, konie się wspięły i z trudem, z wysiłkiem przedzierały się przez śnieg. Władysław zobaczył na białym tle śniegu trzech kozaków i jakiegoś człowieka szamocącego się z nimi. Wyskoczył ze sanek, dobył rewolweru i strzelił. Jeden kozak potoczył się z konia — dwóch zawyło i uciekło. Władysław zbliżył się do człowieka leżącego na ziemi i krwią zlanego.
— Tyś ranny.
— Eh, nie bardzo, kula ślizgnęla się koło czoła, tylko że krew mi zalewała oczy, więc bronić się źle było.
— Za cóż cię napadli?
— Ba, kiedy to ja ich zaczepiłem, panie — mówił nieznajomy, obwiązując sobie chustką głowę. — Przejeżdżałem przez miasteczko i dowiedziałem się, że tam czekają na ważne depesze i pieniądze dla wojska. Naszym by się zdało i jedno, i drugie — pomyślałem, i wyjechałem z miasta. Słucham, tętni po lesie — widzę, na śniegu trzech kozaków się czerni. Źle. Ale znowu żal było puścić ich, więc gdy się mijamy, palnąłem z rewolweru — chybiłem. Szelma kozak lepiej mierzył i krew zalała mi oczy — strzeliłem drugi raz, ale już nie wiedziałem, gdzie mierzyć. Szczęście was przyniosło, boby mnie kozunie byli porąbali.
— A skąd ty?
— Ja? — z Warszawy.
— Cóż tu robisz?
— Jadą do Zarośli... Władysław się domyślać zaczął.
— Czy nie do Władysława R...?
— Pan go zna?
— Ja nim jestem.
— A ja, panie, Franek Zięba — mam dla was pismo od Pankracego.
— Siadaj więc na bryczkę.
— Zaraz, panie, trzeba by wprzód przetrząsnąć kozaka i trupa w las rzucić. — Ma torbkę — rzekł szukając — ba, bez pieniędzy, tamte draby pewnie miały — ale są jakieś papiery.
Wyjął — trupa zawlekli w las, sami siedli i pojechali.
— I cóż słychać w Warszawie?
Franek nachylił się do ucha Władysława i szepnął:
— Pojutrze powstanie.
— Miało być później...
— Trzeba było przyspieszyć, rekrutacja znagliła do tego. Z czwartku na piątek sądny dzień był w Warszawie. Panowie starsi siedzieli właśnie w hotelu..., gdy nagle usłyszeli hałas i krzyki na mieście. Wojsko da wszystkich domów dzwonić i dobijać się poczęło — gdzie nie otworzono, wybijali drzwi i wywlekali młodych i starych.
— Na co starych?
— Przez zemstę. Gdzie syn umknąć potrafił, tam brali ojca. Nie szanowano kobiet — wyciągali je z łó żek szukając poborowych. — matki rwano za włosy, kopano. O! panie — chybaby nie był człowiekiem, kto by w tej chwili nie pragnął mścić się na tych zbójach. Siedziałem właśnie przy mojej chorej staruszce — bez pożegnania uciekać od niej musiałem. Może umarła... Ha, niech tam, tym lepiej, że wiem, że nikt na mnie w domu nie czeka, że nie mam już nic na świecie, jeno zemstę, jeno pragnienie krwi moskiewskiej. O! panie, jak ja dawno na to czekam. Cały miesiąc cieszyłem się na śmierć księcia — nie mogłem łotra dopaść — potem, nie wiem czemu, zabronili mi — obiecano powstanie. Niech no trupów zobaczę, to ożyję.
— Więc ty tylko mścić się chcesz?
— A cóż więcej? Ta juścić kochać nie mogę i nie mam kogo. Skwitowałem się ze światem. Wyspowiadałem się w Częstochowie i basta.
— I czemuż przyspieszono powstanie, kiedy już rekrutacji przeszkodzić nie mogli?
— Cała Warszawa sarkała, panie; wołano, że Komitet zdradził, że tyle ludzi wydał w rekruty, że wcześniej nie zrobił powstania. Nalegano ma wybuch, by przeszkodzić wywiezieniu rekrutów.
Tak rozmawiając zbliżali się do Zarośli; już widać było przez drzewa światło w oknach.
— Ktoś jedzie — rzekł jeden młody do panny Zofii.
— To pan Władysław — wyrwało się 'dziewczę, nagle się spostrzegło i mocno zarumieniło.
Władysław wszedłszy powitał wszystkich, do Zosi kilka słów powiedział, potem poprosił pana Ignacego do drugiego pokoju. Twarzyczka Zosi posmutniała. Ona się tak ucieszyła na jego przyjazd, a on nie do niej przyjechał, nie z nią rozmawia. Usiadła znowu do fortepianu i paluszkami przebierała.
— Może pani co zaśpiewa?
— Ja... nie — niech panowie... — prosiła Zosia — tę pieśń bolesną, rozpaczną.
Młodzi okrążyli Zosię i poczęli śpiewać ponuro, dziko, jak człowiek, co stracił wszystko:
Zgasły dla nas nadziei promienie, Ani zorza, nie świeci nam blada —
Wstańmy jako upiorów gromada
We krwi wroga nasycić pragnienie.
Cóż my winni, że kochać nie możem?
Gdy się wszystko tak płaszczy i karli, My, dla ziemskich rozkoszy umarli, Żyjmy zemście i święćmy ją nożem itd.
Śpiewając nie słyszeli, że ktoś zajechał przed ganek. Był to jakiś barczysty, wysoki mężczyzna. Stanął pod drzwiami i słuchał pieśni zemsty.
— Zemsta — szepnął — to pierwszy wyraz, co mnie wita w tej biednej mojej ojczyźnie.
Wszedł — młodzi umilkli i zmieszani na niego patrzyli. W tej chwili Władysław wrócił do pokoju — spojrzał na przybyłego:
— Alkhadar! — krzyknął i rzucił mu się na piersi, i ściskał, i całował. — Ty tu? — jam cię już dawno opłakał — skąd się tu wziąłeś?
— Wracam z Paryża.
— Jak to? wszak ciebie na Sybir wywieźli.
— Do Orenburga , do rot aresztanckich — w drodze uciekłem, dostałem się do Turcji, potem do Francji i dziś umie tu macie; wracamy wszyscy do kraju jak kruki na żer.
Wszedł pan Ignacy.
— Mój przyjaciel i apostoł, Alkhadar... — rzekł Władysław przedstawiając.
Pan Ignacy podał mu rękę.
— Mówił mi o panu wiele pan Władysław — pozyskałeś dla sprawy zacnego człowieka — Bóg ci za to zapłać.
Rozmowa się ożywiła. Alkhadar mówił wiele o swej niewoli, o cytadeli, o podróży do Orenburga, o ucieczce — zgromadzeni słuchali go z zajęciem. Zosia krzątała się koło herbaty i także pilnie słuchała.
Przy herbacie Władysław usiadł przy końcu stołu, przy samowarze. Zosia była wzruszona, drżąca — z drobnych rączek wszystko jej leciało. Władysław rozmawiał to z nią, to z Alkhadarem na przemiany.
— Jaka ja dziś zmieszana — mówiła — to pan temu jesteś winien, panie Władysławie, pan mi nie pomagasz.
— O, z ochotą będę.
Alkhadar nachylił się do Władysława.
— Szczęśliwy — szepnął mu.
Władysław się zmieszał — zamyślił, ścisnął pod stołem rękę przyjaciela i nic nie odpowiedział.
— Kończcie panowie herbatę, napijemy się potem węgrzyna — rzekł pan Ignacy — trzeba się uraczyć...
Chłopak przyniósł kosz z piwnicy i postawił w kącie. Gospodarz domu wpadł w wesoły humor — mówił wiele, muskał wąsy, a oczy świeciły mu jakąś wielką radością, jak gwiazdy w pogodnym, zimowym wieczorze. Nalał wino w puchar i rzekł:
— Za pomyślność naszej sprawy — wypił i puścił puchar koleją.
Przy winie żywiej krew po żyłach krąży, towarzystwo było coraz gwarniejsze — Alkhadar przysiadł się do pana Ignacego — Władysław z Zosią rozmawiał. Ona cieniem samowara zasłonięta płonęła, a oczy spuszczone miała.
— I cóż rodzice, panie Władysławie? — spytała.
— Puścili bez pożegnania, bez błogosławieństwa.
— Biedny pan.
— Oj biedny — tak sam... iść i wiedzieć, że nikt nawet nie zapłacze za nami.
— A nas to nie rachujesz, panie Władysławie? — to brzydko tak... to... — czuła, że łzy ją dławią — uciekła z pokoju.
Za chwilkę wróciła.
— Panie Władysławie — rzekła — gdyby moja matka żyła, ona by — znowu urwała — to od niej szkaplerz — noś go pan — to święta była kobieta.
Władysław wzdął drżącą ręką szkaplerz i uściśnieniem dziękował.
— Pojutrze wszyję panu do niego modlitwę...
— Pojutrze? — i smutnie się uśmiechnął.
Młodzi powstali i żegnali gospodarza — Zosia podała rękę Władysławowi.
— Żegnam panią — i pocałował małą, bieluchną rączkę.
— Do widzenia — wszak prawda?
Władysław nic nie odpowiedział i zwrócił się do ojca.
— Żywność w lesie za karczmą — szepnął mu.
— Sam zawiozę — rzekł stary.
Przed ganek zajechały bryczki — młodzi wsiedli i pojechali.
— Jakoś tu nie próżnowałeś i na dobre rozgościłeś się w serduszku — mówił Alkhadar do Władysława.
— Nie mów mi teraz o tym — mnie nie wolno myśleć o takim szczęściu — i smutnie spojrzał na dworek. Pojechał.
Zosia stała w oknie i patrzyła za okna. Ojciec wrócił do salonu.
— No, Zosieńko, gdzie bandaże i szarpie? trzeba przygotować.
Pod Zosią nogi zadrżały, pobladła...
— Czy już?...
— Pojutrze nasi zaczną w imię Boga — módl się za nich.
Zosia poszła do swego pokoju i tam uklękła. Matka Boska ze starego obrazu oświeconego lampką patrzała na pochylone dziewczę, na jej łzy i słuchała szlochu i modlitw.
XI
NAPAD
W mieście powiatowym w klasztorze ojców reformatów po kurytarzach snuje się kilku mieszczan i mnichów i cicho szeptają. W celi księdza gwardiana narady i przygotowania. Wszyscy czekają napadu — i nasłuchują, rychło znak dadzą powstańcy, co się gromadzili w lesie i od północnej strony na miejskie rogatki uderzyć mieli. — W mieście strasznie cicho, w oknach ciemno. — U furty klasztornej zabrzęczał dzwonek, nad furtą cicho otwarło się okno.
— Kto tam? — spytano.
— Ja, Jakub — puśćcie. Furtian zeszedł i otworzył.
Pan Jakub, szewc, wsunął się po cichu do klasztoru — ciekawi okrążyli go kołem.
— I cóż? i cóż?
— A cóż? diabli wiedzą co, Moskale jakby się w ziemię zapadli. Byłem u jednych i u drugich koszar — cicho jak w grobie — ciemno w oknach. Ani patroli na ulicy, ani warty przed pułkownikiem.
— Poczuli śmierć i czmychnęli — rzekł rzeźnik.
— Albo może się przyczaili — wtrącił nieśmiało zatabaczony profesor, który wcale zbytkiem odwagi nie grzeszył.
— A waćpan co tu robisz? — spytał gwardian — toż pana miejsce w ogrodzie nasłuchiwać, co się z tamtej strony dzieje.
— Byłem, księże gwardianie dobrodzieju, ale mnie strach i ciekawość tu przygnały.
— Idźże waćpan, aż go zawołamy. Warty miejskie muszą być zachowane.
Profesor rad nierad odszedł.
— Czy ksiądz Leopold już gotowy? — pytał znowu gwardian.
— Właśnie nadchodzi.
— Księże Leopoldzie, bryczka czeka, jedź z Bogiem do wsi okolicznych i pobudzaj lud do powstania. Weź torbę od Sakramentów — to cię ochroni przed Moskalami.
Do gwardiana zbliżył się jakiś młody zyzowaty blondyn — podobno pisarz — elegant miejski, cel wzdychań wszystkich panien, trochę poeta, trochę hulaka.
— Księże dobrodzieju, potrzeba mi człowieka, który by podczas ataku podpalił szopę za miastem. — Mówił to tonem wyrażającym wielkie zajęcie.
— Już posłany Antek.
— Cóż mociumdzieju, czy waszmość na wesele się wybrałeś w tych kamaszach? — spytał go szewc Jakub śmiejąc się.
— Wystarczą — rzekł urażony elegant — i w kamaszkach można pobić wroga.
— Ale się oficerowie R. i T. tęgo spisali, nie ma co mówić — powiedział rzeźnik.
— Jak? jak?
— Jak to? nie wiecie? — a toż posłuchać warto. — Musnął wąsa, splunął i zaczął: — Dziś wieczorem oficerowie moskiewscy, co mieszkają w moim domu, zrobili sobie małą pohulankę nic nie wiedząc, co się święci. Wtem wchodzi do nich porucznik saperów R., za nim T. — Oficerowie kontenci, że im takie kompany przybywają — bo dawniej stronili od nich — nuż prosić gości. Porucznik R. podziękował — powiedział, że nie na pohulankę, ale po broń przyszli. To mówiąc dobył rewolweru. Moskale osłupieli — ta co tobie, kolego? — ta nie strój żartów — ucztuj z nami. Porucznik nasrożył się i krzyknął: „Złóżcie broń!" Jeden domyślając się, że na prawdę się zanosi, dobył szabli. R. strzelił do niego — innym poodbierał broń, i nim mogli wyjść z osłupienia, on i T. już byli na drodze do lasu. Moskale zgłupieli. Pułkownikowa z córką uciekły pono z miasta.
— Biją się nasi, już się biją! — wołał przytłumionym głosem profesor, wpadając.
— Gdzie się biją?
— Słychać armaty i strzały ręczne.
— Ależ co waść plecie — armaty w nocy!
— Niech zginę, jeżeli nieprawda — rzekł profesor trzęsąc się ze strachu.
Kilku poszło do ogrodu.
— A co? — spytał tryumfując profesor.
Słuchacze parsknęli głośnym śmiechem. Obok ogrodu była stajnia. Natężonej wyobraźni pana profesora tupot końskich nóg wydawał się hukiem armat i strzelb, — Jakoś się waści nie znaczy żołnierz — rzekł rzeźnik. — Trzeba by tu chyba kogo innego postawić, bo panu profesorowi wyraźnie nie służy wojna — drży biedak, jakby nim febra tłukła.
— Ja zostanę — rzekł jakiś młody student z zapałem.
— Może ja bym mógł — proponował z determinacją pisarz.
Zostawiono go. Właśnie księżyc wyjrzał zza obłoków i oświecił posąg bohatera-poety. Pan Eugeniusz spuścił czoło „brzemienne myślami" ku ziemi — rękę wsparł na... lasce i dumał — w dumań błękicie unosiła się postać panny Eufrozyny w błękitnej sukni z czerwoną kokardką — taką ją [poznał przed sześciu laty. Panna Eufrozyna była córką inspektora miasta, pan Eugeniusz niestety prostym kancelistą — więc była czarna przepaść między nimi, tatko z purpurową twarzą zżymał się na myśl takiego mezaliansu, a tu miłość panny i miłość własna parła pana Eugeniusza do tego zaszczytnego małżeństwa. Nieszczęśliwa miłość stała się płodną rodzicielką poezji, jeden powab więcej pociągający serca do siebie. Tak trwało już kilka lat. Szczęściem, że podstarzałe wdzięki panny inspektorówny nie wabiły konkurentów, i pan kancelista mógł swobodnie wzdychać i łudzić się nadzieją awansu, egzaminów i małżeństwa. Ojciec jego (ekonom u rodziców Władysława) czekał na spełnienie wielkich nadziei syna. „Mój syn urzędnik" — mawiał nieraz stary z dumą. „Podobno się żeni?" — pytała pani piwowarowa z westchnieniem. (Miała bowiem córkę jedynaczkę, także aspirantkę do ręki pana Eugeniusza). „A żeni się z córką pana inspektora. Chłopak ma wykształcenie, toby się z byle kim nie żenił". Biedny ojciec, i on miał arystokratyczne zachcianki, i jemu panna piwowarówna za mały kąsek była na synową — patrzał wyżej. A syn patrzał najwyżej, bo nie tylko na pannę piwowarównę, ale i na ojca z góry patrzał. Straszne to wet za wet. Ojciec mówi dziecku o pańskich karetach, a mało o cnocie — mówi mu: „Ty musisz być panem", a rzadko: „Ty musisz być poczciwym" — uczy go gardzić i być niezadowolonym ze stanu, w którym urósł, i cóż dziwnego, że potem nieraz ojciec lub matka zapłaczą na dziecko? — Wracam do pana Eugeniusza. —
W takich okolicznościach zaskoczyło go powstanie. Iść czy nie iść? — to były straszne pytania, na które nie mógł sobie odpowiedzieć. Ale jego gorące patriotyczne wiersze wołały: „Me możesz zostać!", panna Eufrozyna wołała na swego bohatera: „Idź!" Więc poszedł. — A nuż jaki stopień wojskowy... kariery... — myślał sobie. I temu zawdzięczamy, że dziś widzimy pana Eugeniusza na stanowisku, w bohaterskiej pozie zadumanego. I o czym dumał? — Dumał, żaby go teraz mogła zobaczyć panna inspektorówna w takiej pozie — a potem dumał o zabitym oficerze — szkoda chłopaka — niejedną noc tak mile spędziliśmy razem... pieniądz był... a znowu porucznik R. to brutal — ujął się raz za Anusią, a jemu co do tego, żem ją ściskał... Jeżeli tacy ludzie mają rządzić — to lepiej nie mieszać się do niczego. — To znowu pocieszał się pan Eugeniusz nadzieją rangi wojskowej lub urzędowej. — Władysław — myślał sobie — ma wielkie wpływy w tej ruchawce — zna mnie, dziećmi barwiliśmy się razem — to o mnie nie zapomni — a wtedy i honor wszelki, i panna inspektorówna — i dochody... — Tak dumał bohater i szerokimi krokami chodził po ogrodzie, i układał dla panny Eufrozyny wiersz Pożegnanie, zaczynający się od słów:
Już straszna surma na krwawy bój woła itd.
Właśnie był w połowie poematu i biedził się nad dobraniem końcówki do wyrazu: niebo — gdy czerwona łuna oblała chmury i koło rogatek gwar powstał — dzwony uderzyły na gwałt.
Eugeniusza w stanowczej chwili odstąpiła wrodzona odwaga, łydki pod nim zadrżały, zęby poczęły dzwonić marsz podwójny.
— Panie Eugeniuszu — wołano stłumionym głosem z klasztoru — nasi idą, wychodźmy.
— To idźcie — pomyślał sobie mądry pan Eugeniusz i dał drapaka pod stodoły; nagle krzyknął — pod stodołą klęczał ktoś zaczajony — i ten ktoś krzyknął. Panu Eugeniuszowi wróciła odwaga — i przyjrzał się z bliska.
— Pan profesor!
— Pan Eugeniusz! Pan tułaj?
— A pan?
— Ja tutaj — ja, panie dobrodzieju, nie mogę się narażać — ja ojciec dzieciom.
— Ja nie głupim liść i zginąć w tłoku, po nocy. Myślę, że moje życie na coś więcej się przyda — a teraz bez jednego się obejdzie.
Kiedy dwaj nasi bohaterowie tak dzielnie przed sobą bronią własnej sprawy, powstańcy zajęli już rogatki bez oporu. Władysław i Alkhadar prowadzili — ksiądz Feliks reformat szedł w środku nich z podniesionym krzyżem — a mniszą kutę miał przez pół przepasaną pasem i pałasz wisiał mu u boku, a za pasem błyszczał rewolwer. Przy blasku miejskich latarni dziwnie, uroczyście wydawały się fantastyczne grupy powstańców. Ci w burkach, inni (szczególniej młodzież) w szarych płaszczach — kilka mundurów oficerskich — mieszczańskie kapoty. Ale bardziej dziwacznym było uzbrojenie — ten kosę, inny topór, inny sam rewolwer, ten widły — mało strzelby. Gdy bowiem w lesie odkopano broń, pokazało się, że jej było mniej, jak się spodziewano, i to w niedobrym stanie. Mimo tego wszyscy szli z ochotą — wielu z gołymi rękami. „Nie mamy broni — to ją zdobędziemy sobie!" — mówili z zapałem i szli. A nie byli to żołnierze wprawni do boju, ale po większej części ludzie od rzemiosł, studenci, dzieci prawie. To byli ludzie, co nie mieli nic do stracenia — jak mówili ludzie obojętni. A przecież mieli oni skarb skarbów, życie młode, pełne nierozkwitłych nadziei, pełne uroku, i to życie nieśli ochotnie na ofiarę całego kraju, nie pytając nawet o wdzięczność. — O piękna nocy naszego powstania! ileż ty w twoich ciemnych zasłonach ukryłaś wielkich bohaterów, ile poświęceń i męczeństw!
Powstańcy przeszli całe miasto nie zaczepieni — wszędzie cisza — zbliżali się do ostatnich koszar stojących na końcu miasta. Już pewni zwycięstwa, już tryumfują, że wróg ustąpił, gdy z okien przywitały ich sztućce moskiewskie.
Powstańcy zachwiali się i cofać zaczęli.
— Naprzód! — zawołał Władysław — podły, (kto się cofnie! — i sam rzucił się ku budynkowa.
Kosyniery rzucili się za nim i poczęli rąbać okna.
— Podpalić ich! — krzyknął Alkhadar. — Kosyniery, odstąpcie!
Usunęli się i wnet z pękiem słomy i smoły pobiegło pod drzwi młode chłopiątko, był to Adaś — pomazał, rzucił słomę, podpalił i z tryumfującą twarzą odwrócił się do swych towarzyszy.
— Adasiu, tu do mnie! — zakrzyknął Władysław, widząc wyraźnie niebezpieczeństwo młodego, Moskale bowiem, poczuwszy dym, rozwarli drzwi i tłumem rzucali się uciekając z płomieni.
Adaś wyjął rewolwer i kładł trupem jednego po drugim. Władysław chwilkę osłupiał w niemym podziwieniu — strzelbą ratować go nie mógł, bo strzał i jego, i Moskali mógł zarówno powalić — więc rzucił się z kilkoma odważnymi w płomienie, które go od młodego bohatera oddzielały, i poskoczył na pomoc. Ale późno. Gdy się zbliżył, Adaś leżał już na ziemi skłuty bagnetami i z ramieniem strzaskanym od kuli — a Moskale, odstrzeliwając się, ustępowali za miasto. Alkhadar nacierał na nich. Władysław zatrzymał się chwilkę przy konającym. Adaś dychał jeszcze — chwycił go za rękę i charczał:
— Matkę moją... matkę... nie błogosławiony... oh... niech żyje Polska!...
Skonał. — Władysław zaciął zęby, ponuro spojrzał.
— Za mną, wiara! — krzyknął głosem dzikim i poleciał za Alkhadarem.
Moskale wciąż ustępowali — nasza wiara zachęcona powodzeniem, rozogniona widokiem krwi bieżała naprzód z szaloną odwagą, ślepa na wszystko. Wtem uciekający Moskale rozsunęli się i rotowy ogień zagrzmiał. — Moskale bowiem ustąpili z miasta zostawiając małą załogę, a całą siłą rozłożyli się w polu. — W gromadzie powstańców znaczne szczerby kule porobiły. Wiara wrzasnęła „hura". „Jezus Maria", i szła najprzód. Znowu gęste strzały moskiewskie — znowu kilku padło. Nasi przez dym, po trupach lecieli na bagnety. Po dwakroć z rozpacznym wysiłkiem napadali — po dwakroć odparci od przeważającej siły.
— Cofnąć się musimy do miasta — tu straty wielkie, a bezowocne — rzekł Alkhadar — w mieście bronić się będziemy.
Władysław zakomenderował odwrót. Ta komenda dla ludzi nieoswojonych z wojną była hasłem powszechnej ucieczki — cofnąć się znaczyło u nich, że wszystko stracone, że uciekać trzeba — wielu rzuciło broń i wszystko poszło w rozsypkę z krzykiem i lamentem.
— Zginęliśmy — rzekł ponuro Alkhadar — to nie odwrót — to haniebna ucieczka.
— Znać nowicjuszów — rzekł Władysław, cofając się z garstką ku miastu i odstrzeliwając.
Był już ranek — garstka wchodziła w miasto — miasto 'było puste, bramy domów pozamykane — Moskale postępowali za uciekającymi. Przy wejściu do miasta porucznik R. został ranny w nogę — upadł. Władysław skoczył go tratować.
— Nie mnie, ale siebie ratujcie — rzekł porucznik saperów. — Las, partyzantka — to wasz ratunek. Mnie zostawcie — powiem, żem został w mieście i wy mnie postrzelili. Bądźcie zdrowi, a zwyciężajcie — ja przyjdę do was, skoro stanę na nogach.
Władysław z Alkhadarem, zabrawszy żywność z miasta, cofnęli się ku lasowi — reformat błogosławiąc umarłych i konających cofał się za nimi. — Franek chwycił oficera R., zawlókł go do jego mieszkania, opatrzył go, i dopiero gdy Moskale weszli na rynek — wyskoczył oknem w ogród i przeskakując jak kot przez płoty, leciał także do lasu.
Moskale nie śmieli ścigać powstańców — dość im było, że się utrzymali w mieście.
Pułkownik, który z takim strachem zmykał z miasta, teraz wpadł w szaloną odwagę i buńczuczność. Kazał przetrząsnąć miasto, czy się gdzie powstańcy nie ukryli, pozaciągał warty i patrole, wyjechał przed front i chwalił „chrabrost" swych dzieci. Wtem przywieziono porucznika R. Pułkownik skoczył ku niemu jak hiena.
— Ha, buntowszczyk!
— Ja nie buntownik, panie pułkowniku. Spieszyłem za swoim wojskiem — strzał czy naszych, czy powstańców, dosięgnął mnie i upadłem.
— Łżesz — wrzasnął pułkownik — ja znał, jaki ty ptak — ty i T. — i zamierzył się dać policzek.
Porucznik odbił uderzenie i silniej uderzył w twarz pułkownika. Moskwicin zbladł — na pobladłej twarzy czerwieniło się pięć odbitych palców. Wojsko oburzone rzuciło się z krzykiem na porucznika — on się nie bronił; wiedział, co go czeka, i spokojnie oczekiwał śmierci.
— Pastoj! — wrzasnął na nich pułkownik, i zbliżył się do porucznika, bazyliszkowe topił w nim spojrzenie i mówił: — Ja nie zbójnik — ty zginiesz, ale podług prawa zginiesz. A przecie wydasz twych kamratów? prawda, wydasz, co? ja cię batami zmuszę.
Przyprowadzono kilku jeńców. Byli to po większej części młodzieniaszki, którzy nie nawykli do trudów, padali po drodze ze znużenia i ran.
Pułkownik ich obglądał jak zwierzęta, oczy mu błyszczały kocim zapałem, z ust czasem jakie straszne przekleństwo wybiegło.
— Do kazamat z nimi — rzekł w końcu, nacieszywszy swą żądzę. — Jutro sąd wojenny — którzy najwięcej winni, na szubienicę — reszta do cytadeli.
— Gdzie ich uwięzić, panie pułkowniku? — spytał dyżurny oficer.
— Do ratusza.
— Tam poborowi...
— Do klasztoru.
— A mnichy?
— Wygnać, wypędzić to gniazdo buntownicze. Oni pierwsi uderzyli na gwałt we dzwony, to łotry. Wyrzucić ich — a tych tam pakować. — Poruczniku S. — mówił do oficera kozaków — weźmiesz zaraz cztery sotnie i pójdziesz gnać buntowników i ścigać po lasach — nie daj im spocząć ani z lasu się wychylić, niech padają jak muchy, jak psy, lub niech się poddadzą na łaskę lub niełaskę.
Nad ranem wojsko wstąpiło do koszar — część tylko stała załogą w ważniejszych punktach. Mieszkańcy wyszli na miasto smutni i po cichu udzielali sobie bolesnych nowin.
XII
W LESIE
Znużona kilku dniowym pochodem garstka powstańców rozłożyła się w głębi lasu obozem na obszernej polanie. Rozstawiono pikiety, a reszta (było ich ledwie 28) skupiła się koło dowódcy. Kilku młodszych rzuciło się za suchymi gałązkami i chcieli naniecić ogień.
— Dzieci — rzekł Alkhadar — nie wolno ognia robić..
— Zimno nam, poruczniku.
— Co wolicie, czy bezpieczny spoczynek, czy niepewne ciepło? Ogień i dym zdradzą naszą kryjówkę, a jest nas zbyt maiło, byśmy mogli mieć nadzieję, że odpędzimy kozaków, co nam wciąż na karku siedzą, jak diabeł nad duszą.
Młodzi spuścili głowy, posiadali pod drzewami i obwinięci w burki, pokładli się do snu zmęczeni i głodni. Niejeden mimo tego usnąć nie mógł — tego zimno budziło, innego paliła gorączka, innemu rany dolegały, inny myślał o rodzinie.
Jakichś dwóch młodzieniaszków leżało pod drzewem i cicho prowadzili rozmowę.
— Nie masz co jeść, Henryku? — pytał młodszy.
— Nie mam — ostatni (kawałek dałem koledze, co dziś rano umarł. Biedaczysko poszedł na wieś po żywność i chłopa go tak przywitali, że ledwie się do nas, dowlókł i skonał z głodu i z otłuczenia.
— Czemu ci ludzie tak nam wstrętni — tać to my i o ich wolność się bijemy?
— Niech tylko uwierzą temu, a będą z nami.
— Czemuż wierzyć nie mogą?
— Pamiętasz bajkę: o kłamcy, co dotąd zwodził, aż mu potem nawet wtedy nie wierzono, gdy prawdę mówił. Coś podobnego z nami.
— Inaczej ja sobie wyobrażał życie w obozie: gwarno, huczno, przy ogniach, ze śpiewką w ustach, przy trąbek muzyce, a ta kryć się musimy jak złodzieje...
— Niedługo talk będzie — tylko się dobijemy do większego obozu, to odżyjemy.
— Żeby najprędzej, ho czuję, że dłużej nie wytrzymam. Osłabłem bardzo, gorączka mnie pali tu... nie poznałaby mnie moja matka.
— Kto idzie? — wrzasły warty.
Powstańcy zerwali się na nogi i chwycili za broń. Straże przyprowadziły chłopa bladego, przestraszonego i postawiły przed dowódcę. Władysław pytał go, co tu robi.
— Ano wracam do chałupy, a panowie mnie chwycili.
— A skąd?
— Z miasta.
— Zrewidować go.
Dwóch wykonało rozkaz — nic nie znaleziono. Nadszedł ks. Feliks i począł badać chłopa, a gdy ten do niczego przyznać się nie chciał, rzekł:
— Jeśliś niewinny, odejdziesz od nas w spokoju; powstaliśmy bowiem na to, aby nam wszystkim dobrze było. Więc z nami łączyć się powinniście, bo polskie rządy darują wam pańszczyznę bez czynszu i uczynią was wolnymi. To ci mówi ksiądz i przysięga na to. Powiedz to gromadzie i poprawcie to złe, coście wyrządzili obojętnością i nienawiścią ku nam.
Chłop słuchał i Osłaniał się, ale milczał jakby niemy i swoje myślał.
— Puśćcie go — rzekł Władysław, który z natury łagodny i poczciwy, nie był skłonny do podejrzeń i okrucieństwa.
Ale Firanek coś spode łba patrzał na chłopa, obchodził go wkoło jak pies, gdy wącha człowieka, i nareszcie rzekł:
— Wodzu, ja go wyprowadzę za obóz.
— Dobrze.
Franek skoczył pod drzewo, coś schwycił i włożył do kieszeni, i poszedł. Gdy minęli straże, Franek rzekł:
— No, idźcie sobie teraz spokojnie do domu.
I sam się wrócił, ale uszedłszy kilka kroków poszedł za chłopem chyłkiem i śledził go. Chłop obglądał się, nasłuchiwał, a nie widząc nikogo, zmienił kierunek drogi i poszedł spiesznym krokiem w stronę, gdzie błyszczały ognie kozackie.
— Ha urwisz — rzekł Franek, dobył postronka z kieszeni i zrobiwszy pętę, rzucił się w pogoń za szpiegiem; dognał go i nim chłop mógł się opamiętać, rzucił mu Franek pętkę na szyję, obalił na ziemię i wlókł za sobą dusząc, dociągnął do lasu i wywindował z mozołem trupa na drzewo. — Już miał wracać, gdy nagle przyszła mu jakaś myśl — poszedł do wisielca, zdjął z niego ubranie, swój powstańczy strój rzucił w krzaki, przebrał się i poszedł do wsi. Minął ją nie zatrzymany przez nikogo i nad ranem wszedł do miasteczka J... Licha to była mieścina, kilku urzędników, dwóch strażników i pięciu żandarmów stanowiło całą jej załogę.
Franek poszedł do urzędu i powiedział, że się chciał widzieć z najstarszym panem, bo ma coś ważnego powiedzieć. Wszedł do niego burmistrz.
— A skąd ty?
— Z Trawnicy, panie.
— Co powiesz?
— Proszę wielmożnego, wczoraj wieczór Polaki naszą wsią przeszli.
— A dużo?
— Chmara ich była — całą wieś objedli do nogi.
— A gdzie poszli?
— Ku Rybim Główkom — a daleko być muszą, bo wyszli o północku od nas.
Burmistrz namyślał się — zadał jeszcze kilka pytań denuncjantowi, potem rzekł uradowany:
— Dobrze, chłopie — i dał mu dwa złote na rękę, i zachęcał do wierności dla cara — potem co rychło pchnął konnego posłańca do oficera kozaków, uwiadamiając go o obrotach powstańczych.
Tymczasem w mieście już wiedziano, że jakiś chłop szpieg był z donosem u burmistrza. Przekupki czekały go na rynku z porządną porcją przekleństw. Franek obojętnie przeszedł między nimi i szedł nie obglądając się; nie myślano puszczać go na sucho — na końcu miasta czekał na niego piekarz i kilku mieszczan z grubymi kijami. Franek zobaczywszy ich uśmiechnął się i odważnie wszedłszy w środek, skłonił się piekarzowi i mówił, że chce z nim parę słówek pomówić.
I nie czekając na odpowiedź wszedł do izby — za nim piekarz. Po półgodzinnym czekaniu piekarz oknem pokiwał na mieszczan, aby weszli.
— Nasi w biedzie — trzeba im pomóc, nie mają żywności.
— A ten kto? — pytali.
— To nasz poczciwiec. Panie Jacenty, musicie dać wasz woreczek i szkapinę — inni złożą żywność, ile mogą — a ten zawiezie. Tylko sza przed babami — wygadać mogą, a byłby kłopot.
Mieszczanom zaświtało w głowach — rozeszli się do domów i 'koło południa już stał wózek spakowany. Franek poszedł na ratusz i przed burmistrzem począł lamentować, że się ludzie na niego odgrażają za to, że wierny carowi, że boi się jechać, bo go Polaka złapią i powieszą, i prosił, obejmując za nogi burmistrza, by mu dla bezpieczeństwa dał strażnika.
— Bo — mówił — Polaki nam wszystko wyżarli — to nakupiłem tu w mieście trochę jadła dla gromady, a nuż zrabują moją i ludzką pracę.
Burmistrz go poklepał po ramieniu, przywołał strażnika i rzekł:
— Tego gospodarza będziesz eskortował do jego wsi. Siadł Franek na wóz, przy nim ospowaty strażnik, zakurzyli lulki i pojechali. Franek za miastem skręcił z gościńca ku lasowi — jechali wolno gwarząc. Franek pytał strażnika, ile wojska w okolicy, jakie magazyny w miasteczku, ile pieniędzy w kasie, jakiego usposobienia urzędnicy itd., a wszystko tak, że najmniejszego nie obudził podejrzenia. Gdy się zbliżali do lasu, strażnik zapytał:
— Jak to tędy — a tu drogi nie ma.
— Jest drożynka niewygodna, ale tędy bliżej.
— Ale tu powstańcy być mogą?
— A skądby się wzięli — oni teraz już het za Rybimi Głowami.
Strażnik jechał niespokojny, co chwila się oglądał, każdy krzak go przestraszał; Franek spode łba zerkał i śmiał się w duszy.
— Coś mignęło za drzewami — rzekł strażnik.
— Ej, zdało wam się.
— Kto idzie? — wrzasły warty.
— A zdrajco! — krzyknął przestraszony strażnik i dobył pałasza.
Franek roześmiał się — rzucił się na niego i silnie ścisnął obiema rękami, a na warty wołał o pomoc. Przyskoczyło dwóch, związano strażnika, położono na wozie i Franek zaciął konia, kierując go do obozu.
W obozie na kilku rozłożonych burkach siedzieli Władysław, Alkhadar i ksiądz Feliks — reszta ludzi była w ruchu, zabierano się do marszu. Brak żywności zmuszał ich do tego, przy tym długo zostawać w jednym miejscu nie mogli, a zachęcała ich do nużącego pochodu ta nadzieja, że natrafią na większe oddziały i śmielej będą mogli działać. Odcięci bowiem od reszty kraju powstańcy domyślali się, a nawet byli pewni, że powstanie rozszerzyło się już na wielkie rozmiary, że tylko w ich kątku nieszczęśliwie się powiodło, i niecierpliwie oczekiwali pomocy. Więc lubo wynędzniali, głodni, ostatkiem sił zebrali się do nowego marszu. Kilku słabych grzało się koło tlejącego drzewa, inni zbierali bagaże i sprzęty wojenne, ci czyścili broń, tamci suszyli mokre odzienia, zanim je włożą. Była to bowiem pora nieznośna. Las bielił się śniegiem, ale na ziemi było błotno, wilgotno, śnieg tajał i ziemia rozwilgła, w której nogi więzły. Władysław patrzał na ludzi i rzekł:
— Tak dłużej zostać nie może. Amunicja się wyczerpuje, żywności nie mamy. Szlachta pouciekała ze dworu do miast i zostawiła nas Boskiej opiece. Wczoraj wysłałem człowieka do kilku wsi okolicznych — jedni dają obietnicę pomocy, inni ze strachu nawet tego nie robią — wiele dworów pustych, chłopstwo niechętne.
— Nic to, niech nas się więcej zbierze, pójdzie le piej. Rekrutacja napełni nasze szeregi, który szlachcic się cofnie od udziału, temu bat lub stryczek. Powstanie nie prosi o nic, ale Wierze, a każdy dać powinien; kto nie daje, ten łotr, zdrajca, wróg.
— Żywność jest w wielu miejscach przygotowana — rzekł ks. Feliks — ale dowóz trudny — kozacy pilnują brzegów lasu. Trzeba by nam zmylić pogoń i wymknąć się do innych lasów ku Słupi . Tam powinniśmy znaleźć inny obóz.
— A jeżeli wypadnie w marszu przyjąć bitwę; a naszych mało i wyniszczeni?
— Trzeba się dobić do najbliższej wsi i na podwodach wywinąć się z matni — radził Alkhadar. — Po czątek sam powikłał sprawę — Rząd obiecywał 5 000 ludzi i broń dostateczną . Gdyby choć połowa, sprawa poszłaby lepiej — rzekł Alkhadar i wstał. — A co, wiara gotowa do drogi?
— Gotowi, poruczniku.
— Formuj się!
Wtem zza drzew wózek się pokazał.
— Franek, Franek!
Franek zeskoczył z Wózka i prostując się przed Władysławem, rzekł:
— Mamy jeńca i żywność.
— Skąd przyszedłeś do obu?
Franek opowiedział krótko swoją wyprawę — w końcu dodał:
— Teraz, wodzu, nie zostaje nic, jak napaść na miasteczko, złupić kasą, rozbroić żandarmów i przedrzeć się na drugą stronę w lasy ku kolei. Tam już zwijają się nasi — telegraficzne druty poprzecinane — Moskale drżą.
— Ale jak wychylić się z lasów — kozaki nas pilnują?
— Eh, wodzu — licho wie, gdzie kozaki nas szukają teraz, wysłałem ich ku Rybim Główkom.
Z przybyciem Franka wesołość i ochota weszły do obozu. Zniesiono strażnika z wozu, co leżał jak niepotrzebna już pokrywka na wiktuałach, zaczęto je dobywać. Był zasób znaczny i żywności, i odzieży.
Władysław pogładził Franka po placach.
— Zasłużyłeś się gracko. Gdyby nas było więcej, zrobiłbym cię oficerem, ale teraz przestaniesz ma adiutanctwie. Me można, żeby u nas były dwa dragany a cztery kapitany i sztab większy od wojska.
— Kapitanie — rzekł Franek — a mnie co po oficerstwie? Chyba, że oficer ma prawo więcej tłuc Moskali — to mnie zróbcie nim choćby dziś — byle tłuc tych szelmów. — I podniósł pięść do góry, ale wnet opamiętał się i przypomniał sobie swoją godność żołnierza, i rękę na dół spuścił.
— Dzieci — rzekł Alkhadar — posilcie się, a prędko, bo czas nam w drogę, uderzymy na miasteczko J..., tam odpoczniemy dłużej.
— My już gotowi — prowadźcie nas! — wrzasnęli powstańcy pełni otuchy.
— A co z jeńcem będzie? — ktoś spytał.
— Kapitanie — rzekł Franek — ja się z nim uwinę.
— Franku, ty krwią żyć chcesz?
— To moje całe szczęście, kapitanie — rzekł Franek dziko, żywo. — Ale na tego się nie złakomię. Przywiążemy go tu do drzewa — jak przyjdą Moskale, to im powie, żeśmy tu byli.
Prędko dokończył operacji, stanął w szeregu i oddział ruszył ku miasteczku.
XIII
CHWILA SZCZĘŚCIA
Kiedy się zbliżali do miasta, Firanek wyrwał się z szeregu, stanął przed Władysławem i prosił, by mu pozwolono iść naprzód na ochotnika.
— Licha to mieścina, kapitanie, kęsek mały dla całego oddziału, poślijcie mnie z kilkoma, a uwiniemy się, zanim nadciągniecie.
Władysław nie sprzeciwiał się prośbie junaka, którego odwadze i śmiałości miał dziś tyle do zawdzięczenia. Kilku ochotników stanęło i Franek puścił się z nimi na krótsze drogi przez łąki, poza ogrody, stodoły. Napad wykonany był z taką zręcznością i szybkością, że się żandarmy ani spostrzegli, jak ich nagle otoczono. Franek wezwał ich do złożenia broni — usłuchali, odebrano im pałasze, pistolety — ich zaś samych zapakowano na ratusz do dalszego rozporządzenia. — Burmistrz o niczym jeszcze nie wiedział — siedział w fotelu i czytał w „Dzienniku Powszechnym" wiadomości o zwycięstwach moskiewskiego oręża, o jednym zabitym i o jednym rannym żołnierzu, gdy służąca, wracając z miasta, doniosła mu, że jacyś zbrojni ludzie chodzą po mieście.
— A żandarmy gdzie?
— W bozie, proszę jegomości.
— I ja, burmistrz, o niczym nie wiedziałem? Bodaj mi mundur — zawołaj mi kasjera.
Nie potrzeba go było wołać, sam przyleciał.
— Chować kasę, chować kasę — naglił burmistrz.
— Nie potrzeba, już ją sami schowali sobie.
— O łotry, o gdybym był wiedział — mówił burmistrz wdziewając mundur, ręce mu się trzęsły, że do rękawów trafić nie mógł.
— Dużo ich tam?
— Sześciu.
— Sześciu! Chryste ratuj, i żandarmy się poddały? Najwyraźniejsza zdrada.
Na ulicy rozległ się radosny okrzyk ludu — pan burmistrz skoczył ku oknu i ledwo nie został tknięty apopleksją. Cała ludność wysypała się na rynek — wszystko świątecznie ubrane — cechy z chorągwiami witały wchodzących powstańców, nad głowami ludu powiewały białe orły polskie, kołyszące się w powietrzu na czerwonym polu.
— Skąd oni tego wszystkiego wzięli? gdzie oni to mieli, żeśmy nie zwietrzyli? O osły z nas! — zawołał burmistrz, tytułując się po imieniu.
Radosna to była chwila dla miasta. Po tylu latach ucisku, niewoli, pierwszy dzień swobody, pierwszy dzień, w którym mogli wykrzyknąć z całej piersi „Niech żyje Polska", w którym mogli odetchnąć powietrzem nie zarażonym oddechem moskiewskim. — Wy, którzyście się urodzili i wzrośli w wolności, czy wy czujecie, co to chwila narodzin takiego szczęścia? Wy nie rozumiecie szczebiotu tych dzieciątek, co zagapione, patrząc na wojaka bez mundurów pytały ojców, czy Moskale w szarych butikach nie wrócą więcej? Ludziom upojonym radością zdawało się, że w tej chwili na całej ziemi polskiej takie szczęście — że Moskal gdzieś za rzekami, za granicami Polski. Widzieli wojsko polskie — słyszeli pieśni, co im mówiły o zmartwychwstaniu — więc serca w piersiach biły radośnie jak dzwony na święto. Jedni się śmiali, drudzy płakali z radości.
Na czele garstki szedł Władysław — powstańcy wyglądali nędznie, obdarto, mizernie, ale w oczach świeciło męstwo i zapał, na głowach paliły się czerwone krakuski.
— Niech żyją nasi żołnierze! — wołali mieszczanie.
— Niech żyje Polska! — wołało wojsko.
Cały pochód zmierzał na ratusz — tam strącono dwugłowe, czarne orły i porąbano je w sztuki — biały orzeł zawisł z tryumfem na ich miejscu. Potem orszak zwrócił się do mieszkania burmistrza.
— Wychodź, wychodź — wołał lud — witać naszych żołnierzy.
Pan burmistrz wystąpił w uniformie, w białym halsztuku, oblany rzęsistym potem, choć na dworze było chłodno, i kłaniał się ledwie nie do ziemi.
— Masz pan rozkwaterować żołnierzy i dostarczyć nam żywności — rzekł Władysław, i odjechał na ratusz. Stamtąd wydawał jeszcze rozkazy — wysłał pikiety za miasto, rozkazał wojsku wstrzemięźliwość i czujność, i udał się na chwilowy spoczynek.
Już pociemniało na dworze — ale wszystkie okna zajaśniały rzęsistym oświetleniem. Na ratuszu zastawiono stoły do wspólnej uczty — kobiety i mężczyźni, ustrojeni w kokardy, zasiedli. Władysław jako dowódca miał kolorową wstęgę przez piersi. (Dar to był kobiet.) Toast po toaście, przemowy, uściski, wypominanie dawnych cierpień, radość z obecnych wypadków, plany i nadzieje na przyszłość, wszystkie te uczucia plątały, mieszały się ze sobą w jedną piękną całość, co się szczęściem nazywa. — Kilku chorych złożono w prywatnych domach i tam otaczano je troskliwością i wielką, macierzyńską opieką. Tak było w niejednym domu polskim wtedy. Przywieziono rannego, wnet kobieca dłoń go pielęgnuje, kobiece oczy strzegą, kobiece słowa cieszą, a niejedna matka opatrując chorego myślała, że może w tej chwili i jej syna gdzieś obca strzeże opieka, i podwajała czujność, staranie, jakby tym wysiłkiem poświęcenia i miłości chciała zmusić, zobowiązać serca innych matek dla swego syna. Po dłoniach szyto bieliznę, skubano szarpie, przygotowywano bandaże, chorągiewki, rzemieślnicy całą noc siedzieli przy warsztatach przyspasabiając odzież, obuwie i inne sprzęty. Kowale kuli kosy, powstańcy lali kule, zabrany Moskalom proch rozdzielano między żołnierzy, resztę spakowano na wozy. W całym mieście był ruch wielki, wszystko ruszało się, krzątało, żyło przyspieszonym biegiem, rozbudzone nadzieją. Tak krew w sercu żywiej uderza, gdy się weselem zapali. Szczególniej kobiety były czynne. Istotom słabszym Bóg dawał w owych chwilach zadziwiającą moc ducha i ciała, aby były zagrzewającym przykładem i porywem. Dzieci zawstydzały męstwem starych wojowników, kobiety stawały się bohaterami pełnymi poświęcenia.
O zacne, święte nasze kobiety! patrząc na ogrom waszych prac i poświęceń z dumą mówię, żem Polak. Wy nie umiecie jak zabiegliwe Niemki krzątać się ze ścierką po pokoju, ale wy zdolne ponieść największy trud, najpodlejsze pracę, gdy idzie o męża, syna, brata, ojca, o kraj. Ciche, ale wielkie wasze poświęcenia, nie spisane w księgach, ale zapisane w sercach tych, którym niesłyście pomoc. Widziałem was słabe stojące przy łóżkach rannych z twarzą pogodną, nie zdradzającą wewnętrznej boleści. Widziałem was przed bramami więzień niosące posiłek, pociechę i wybawienie; wasze skromne uszy raziły obelgi żołdactwa, wasze wątłe ciało nieraz uczuło uderzenie kolby lub pięści wroga, ale nie odstraszałyście się tym, bo wasza miłość 'dla kraju zwyciężała waszą skromność i słabość. Widziałem was przejeżdżające z tajnymi pismami przez straże moskiewskie, i na lękliwe twarze brałyście maski spokoju, i nie przestraszała was wyuzdana moskiewska swawola ani niebezpieczeństwa, bo miłość zwyciężyła lęk i owieczkom dała siłę i przebiegłość lisią. I wśród gwiżdżących kul, wśród wrzawy wojennej widziałem wasze drobne rączki z podniesioną szablą i zza tumanu słyszałem kobiecy głos: naprzód! — O! cześć wam, Polki — kobiety. W budowie naszej wolności — większa połowa waszym będzie dziełem! Wy boleścią serca liczycie te ofiary, którymi się wolność nasza okupuje — idziecie za trumnami płacząc i radując się na przemiany, z każdą mogiłą syna lub męża rośnie w was nadzieja i boleść, boleścią i wiarą zwyciężacie Boga samego. O cześć wam, Polki, kobiety — w pomniku cierpień narodu wasze imiona. — Tymi kilku słowami składam u nóg waszych cząsteczkę hołdu, jaki się wam od nas należy.
Na drugi dzień rano ludność miejska wystąpiła na rynek. Władysław otoczony powstańcami stanął przed ratuszem, odczytał dekreta Rządu Narodowego , ustanowił urzędników nowych, odbierał przysięgę wierności. Na domiar radości dnia tego, kilkudziesięciu ochotników przybyło z okolicy, między nimi kilku mieszczan z miasta, które było świadkiem nieszczęśliwego napadu — i pan Eugeniusz.
Jego opinia wypędziła z miasta. Wszyscy młodzi wychodzili, on dotąd siedział, a tchórzostwo pokrywał, czym mógł — to zwątpieniem w sprawę, to dyplomatycznymi kombinacjami. — Wszystko stracone — mawiał nieraz — ruch udać się nie może, to darmo. Bez taktu, bez ładu, bez broni zerwano się, i to za wcześnie. Trzeba opłakać ofiary, poświęcić tę garstkę, co się rzuciła, aby resztę ocalić. Jedynie interwencja obcych mocarstw może nas uratować, jeżeli nie — to zgarnęliśmy. Jakże tu iść? gdzież gwarancja, że ofiary nie będą na próżno?
Tak usprawiedliwiał się pan Eugeniusz, ale opinia nie uważała na to i coraz natarczywiej, wyraźniej dawała mu uczuć swoje niezadowolnienie, a potem pogardę. Szczególniej poczciwe panniątka nie dały spokoju swemu byłemu ulubieńcowi. Nie przyjmowały go u siebie, na ulicy odwracały się od niego — na drzwiach u siebie zastał nieraz czepeczek kobiecy, to kądziel, to odbierał listy urągające z jego odwagi. I panna Eufrozyna! i ona była przeciw niemu!
— Chcesz pani mej śmierci? — dobrze, pójdę i... zginę! — rzekł jednego razu, spodziewając się tym odważnym wystąpieniem zastraszyć i zmiękczyć jej serce.
Nie udało się, i pan Eugeniusz poszedł z innymi, co chyłkiem, wieczór wykradli się z miasta.
Ochotników z zapałem przyjęto i pytano o nowiny. Nowiny były bardzo pomyślne; ze wszystkich prowincji Polski dochodziły wieści o powstaniu — krakowskie województwo oczyszczone z Moskali, kilkotysięczny obóz stoi pod Ojcowem i gotuje się do walki. Moskale potrwożeni koncentrują się w większych miastach i boją się wychylić. Komory na kilkunastomilowym pasie granicznym otwarte — Austria przychylnym okiem patrzy na sprawę naszą — Francja i Anglia myślą o interwencji, Turcja się zbroi przeciw Rosji — z Francji, Włoch, Turcji dążą emigranci do granic Polski. Wszędzie ruch ogromny; tylko Warszawa jeszcze cicha, jak niewolnik w łańcuchach, ale wnet wstanie.
Takie nadzieje podawał sobie lud radosny, Władysław z Alkhadarem patrzeli z okna na to szczęście ludu. Władysław był smutny.
— Co ci? — spytał Alkhadar — wszyscy się weselą, a ty smutny?
— Czyż nie mam powodu? Widzieć tę radość i wiedzieć, że za niedługo w płacz się zamieni?
— Jak to?
— W mieście trzymać się nie możemy i trzeba je będzie zostawić na łup Moskalom.
— To darmo. Nie czas dziś płakać nad każdą boleścią, boby i łez nie wystarczyło. Ofiary są potrzebne, przez nie idziemy do zwycięstwa.
— A jeżeli zwycięstwo wątpliwe?
— Władysławie, martwisz mnie. Ty wiedziesz ten lud, a sam bez wiary— I cóż ja winien, idę szukając śmierci, nie zwycięstwa.
— O! chorobliwi ludzie! To właśnie winą naszego powstania, że nam brak wiary w naszą siłę, że idziemy poświęcając się na śmierć, a nie żeby zwyciężyć. To owcze bohaterstwo, co z zamkniętymi oczami pada w ogień. Kto wątpi, ten ma nieprzyjaciela we własnych piersiach. Trzeba silnie wierzyć, aby zwyciężać.
— Jak tu wierzyć? Patrz na te radosne twarze ochotników, na ich zapał; jak się nie smucić, gdy dla nich broni nie ma i marnie zginąć muszą?
— Nie ma broni — to będzie; w Wąchocku stoi armia, tam dobić musimy, tam broń będzie. Władysławie, męstwa!
— Na tym mi nie zbywa i nieraz nawet widzę jasne słońce nadziei przed sobą, ale wnet jakaś mglista zasłona jak z krwi i łez zasłania mi je i znowum smutny. Może przyczyna leży we mnie. Porzuciłem rodziców nie pobłogosławiony, odepchnięty. Takie smutki łamią człowieka na pół. Alkhadarze, ja czuję, że z takim usposobieniem nie jestem zdatny na wodza. Ty ich prowadź. Ty masz potęgę wiary, że nią innych obdzielisz i do zwycięstwa poprowadzisz — ja się tylko bić umiem.
— Nie mogę przystać na to — tym zdemoralizowałbyś żołnierzy. Ty musisz znaleźć w sobie wiarę, przekonanie o świętości sprawy, zapał żołnierzy powinien cię nią natchnąć.
Gdy tak rozmawiali, dzwony kościelne zadźwiękły, wzywając na solenne nabożeństwo. Poszli za ludem dziękować Bogu za zwycięstwo, a prosić o pomoc. Władysław klęczał długo i modlił się. Ksiądz Feliks wystąpił na ambonę i mówił wiele: o nadziejach narodu, o łasce Bożej, o obowiązkach obywateli — a kończył tak:
— Wiele jeszcze przecierpieć nam trzeba, ale czyż to ma zachwiać nami? Przez boleści tylko droga do szczęścia. A jeżeli wam w tej strasznej pielgrzymce braknie sił i odwagi, spojrzyjcie na rozpiętego Chrystusa — jak on strasznie cierpiał, by królestwo Boże istniało na ziemi; jeżeli wam braknie sił i odwagi i dusza omdleje z cierpień i zwątpienia, spojrzyjcie na tyloletnie męczeństwa narodu i pomyślcie, że w waszych sercach, w waszych dłoniach jest moc zakończyć te męczeństwa i ufundować szczęście. Taki widok dzieciom daje lwią siłę i odwagę, i wiarę w zwycięstwo...
Gdy to mówił ksiądz — za miastem dały się słyszeć pojedyncze strzały, zamieszanie powstało w kościele; ksiądz podniósł głos i zawołał:
— Oto w tej chwili może Pan chce was doświadczać — idźcie, ja was błogosławię.
Lud wysypał się z kościoła, tylko niewiasty i dzieci zostały. Pikiety, odstrzeliwając się, cofały się ku miastu, dając znać o zbliżaniu się znacznej siły nieprzyjacielskiej. Powstańcy obsadzili cmentarz i plebanię, postanawiając się bronić.
Dziesięciu Ochotników wysłano na obronę mostu na rzece za miastem. Ochotnicy zabarykadowali się w domku rogatkowym i ustawiwszy się w oknach, oczekiwali nieprzyjaciela. Moskale wielką następowali siłą — ochotnicy widzieli niepodobieństwo utrzymania się w mieście — wysłali więc jednego spośród siebie, uwiadomić wodza o niebezpieczeństwie i skłonić do opuszczenia miasta. „My odwrót wasz zasłonimy — mówili odważni. — Pozdrów, Franku, braci od nas, bo już pewnie się nie zobaczymy".
Franek wyleciał z domu, kilka strzałów moskiewskich padło za nim zza rzeki. Umknął szczęśliwie ku cmentarzowi.
Moskale posunęli się ku mostowi — celne strzały powstańców ich przywitały — cofnęli się, ale wnet całą masą rzucili się przez most ku domkowi i poczęli strzelać do okien. Nieustraszeni ofiarnicy razili ich z okien. Moskale zapalili dach, cofnęli się, wymierzyli karabiny ku domowi i czekali z szyderstwem, rychło oblężeni wyskoczą z palącego się domu, by ich strzałami przyjąć. Czekali na próżno. Już z okien buchały płomienie, już pojedyncze wężyki ognik i dymu związały się w jeden wielki snop — a nikt się nie pokazał. Żołdactwo pobladło z podziwu i dużymi oczami patrzało na wielki stos ofiarny. Dziewięciu bohaterów skonało w płomieniach nie chcąc się poddać. Nad zwęglanymi trupami zwalił się zrąb płonący i przysypał ich mogiłą ognia" .
— W miasto! w miasto! — wołali Moskale i wyjąc rzucili się w ulice.
Wpadli na rynek — nikogo nie zastali. Mężczyźni wyszli z powstańcami. Kobiety, starce i dzieci w kościele, po domach siedzieli modląc się.
Powstańcy cofali się ku lasom, zastęp ich zwiększał się co chwila ludźmi uciekającymi z miasta przed srogością żołdactwa.
— Miasto się pali! — zawołał ze zgrozą jeden powstaniec.
Władysław patrzał ponuro — płomienie latały nad miastem — krzyki i jęki mordowanych dolatywały do jego uszów.
— Moskale hulają po swojemu — rzekł Alkhadar — nic to, będzie więcej mścicieli.
Od miasta coraz więcej ludzi leciało ku lasom.
Uciekający donieśli, że pułk, który zajął miasto, jest ten sam, co 8 kwietnia wsławił się mordami w Warszawie.
Franek zadrżał cały, krew zakipiała w nim na myśl zemsty, oczy wzgorzały zapałem. Stanął przed wodzeni:
— Kapitanie, każ ty iść nam na ochotnika. Zbijemy, o zbijemy, bo każdemu przyjdzie lwia siła, gdy zobaczy morderców, co się w Warszawie nad bezbronnymi pastwili.
— Nie można, Franku — ich wielu, rzucać im na pastwę garstkę ludzi i resztę broni nie można. Wróć do szeregu.
Chłopak szalał — targał się za włosy.
— Ja iść muszę, muszę, choćby zginąć, a pomścić się za starego.
— Posłuszeństwo — rzekł surowo Alkhadar.
— Ja nie chcę, nie znam posłuszeństwa. Biję się, bo nienawidzę Moskali, a jeżeli wy się bić nie chcecie — to puśćcie nas.
Alkhadar przyskoczył do zuchwalca i chwycił za rękę:
— Franku, wiesz, co cię czeka za nieposłuch.
— Ba i cóż. Dacie kulką w łeb. Niby to życie rarytne. Macie zabić, to lepiej puśćcie, a nie poniewierajcie jak psem. — Mówił z zaciekłością, z płaczem.
Od miasta doleciał turkot bębnów — powstańcy ruszyli. Franek wyrwał się z rąk Alkhadara i poleciał ku miastu.
— Dezerter — rzekł jeden z powstańców i wymierzył broń.
Alkhadar trącił ręką po lufie.
— Daj mu spokój — jego zemsta obłąkała.
Powstańcy schowali się w las. — Moskiewskie bębny warczały od miasta, bagnety szkliły się z daleka. Franek przystanął na drodze, włos miał rozczochrany, twarz dziką, oczy krwią zaszły. Wytężył wzrok i patrzał:
— Ha, zbóje, wy mego starego zabili — nie daruję, nie daruję.
Znowu obrócił się aa powstańcami i żal mu się zrobiło.
— Oni się jeszcze długo bić będą, a ja nie — i doczekają się... ba, a ja czego się doczekam? nędzy i drewnianej nogi. Pal licho wszystko. — I plunął na cafe życie swoje, na całą przyszłość swoją.
Zsunął się z gościeńca i przyczajony czekał w rowie.
Z rozdartej koszuli wyleciał szkaplerz. Firanek go całował i łzami skropił. Począł się modlić. Modlitwa uspokoiła go nieco, poznał szaleństwo czynu, do którego się rzucał, chciałby się cofnąć, ale nie mógł. — Moskale już się zbliżali. — Dobył rewolweru, opatrzył, serce mu biło gwałtownie, ręka drżała.
Zaklął po swojemu.
— Na licho wie czy trafię, ręka jak nie moja.
Na czele oddziału jechał kapitana z kałmucką twarzą. Franek oazami śledził go bacznie.
— Buntowszczyk — krzyknął któryś z żołnierzy postrzegłszy go.
Franek wyskoczył znowu — strzelił do kapitana — chybił. Strzelił po drugi raz — kapitan zwalił się z konia — zwrócił się do żołnierzy i strzelił jeszcze trzy razy. Dwóch padło. Franek się rozśmiał, ale się rozśmiał już aa rosyjskich bagnetach, którymi go w górę podnieśli. Krew bryzgnęła ustami. Żołdacy rzucili go na ziemię i poczęli się pastwić — żył jeszcze, w piersiach mu grało, krew buchała z ran, ale ani jęczał — zęby zaciął, oczami śmiał się szalenie i pięście czasem jeszcze podnosił grożące.
Nadbiegli kozacy od miasta i po swojemu stryczek zarzucili konającemu i zawiesili go na drogowym słupie. Raz jeszcze drgnął z bólu, zaciśniętą pięść podniósł w górę, zakołysał się na stryczku i skonał.
Moskale pociągnęli go za nogi, by się upewnić o śmierci, i poszli.
Na drodze zastał siny trup warszawskiego ulicznika, poszarpany bagnetami, krwią kapiący na słup milowy.
XIV
PUŁKOWNIK
Wracamy jeszcze do powiatowego miasta. Już tam nie zastaniemy naszych znajomych, poczciwych mieszczan. Wszystko, co zdolne do boju, wyniesło się do obozów, mężowie porzucali dzieci i żony, a szli, zostawiając sieroty na opiece Boskiej.
— Nie zginiecie z głodu, Bóg i ludzie poczciwi nie pozwolą na to, a nam iść trzeba, bo któż pójdzie? — mówili. — Panowie się usuwają, pójdzie młodzież — to wyginie ze szczętem. Trzeba iść, aby nam wszystkim kiedyś było dobrze.
I talk znikali z miasta i tylko po zaczerwienionych oczach rodziny można było poznać, że poszedł.
Został pan profesor; nile mógł bowiem przełamać wrodzonego wstrętu do wojny. Zarżnięte kurczę do mdłości go przyprowadzało, a cóż dopiero człowiek. Ograniczył więc swój patriotyzm na westchnieniach, na chciwym chwytaniu nowin z tajemniczym ich udzielaniem, na moralnych naukach w szkole, przy czym jakie takie dwuznaczne słówko się powiedziało o miłości kraju...
— Tu mój świat — mawiał sobie — i tu mogę być użytecznym i służyć krajowi.
W mieście był spokój, wielki spokój, bo pułkownik, któremu od owej pamiętnej nocy wróciła śmiałość i odwaga, wysadzał się na różne środki ostrożności, by ta odwaga nie była po raz drugi na próbę wystawiona. Obsadził więc żołnierzami domy prywatne w różnych punktach miasta, na ulicy co kilka kroków poustawiał warty, po dwóch żołnierzy na każdej, żeby siebie nawzajem strzegli. Mieszkańcom groził, że kamienia na kamieniu nie zostawi, jeżeli choćby jeden strzał da się słyszeć w mieście. Sam nie wyjeżdżał prawie na miasto, mając na uwadze, że on, jak Lüdens, jak każdy śmiertelny, raz tylko się radzi i raz umiera. Zabronił schadzek wieczornych, a ponieważ słyszał, że w Warszawie o jedynastej w nocy nie wolno nikomu pokazywać się na ulicy, uważając ten zakaz za nader zbawienny, zaaplikował go także do swego miasta. Ale mieszkańcy miasta już o 9 godzinie zasypiali snem sprawiedliwych — rozkaz więc pułkownika okrył go śmiesznością. Zmodyfikował go więc w ten sposób, że o 7 godzinie pokazywać się bez latarek, a o 8 pod żadnym pozorem wychodzić nie było wolno.
Tak urządziwszy miasto i opasawszy go naokoło licznymi strażami, odetchnął nieco, sen i apetyt wróciły. Bywały jednak chwile, że ktoś strzelił pad miastem, że ktoś doniósł o powstańcach ukrywających się w lesie — wtedy pułkownik wracał do pierwotnego uczucia zajęczego strachu, wysyłał oddziały, które przebiegłszy okolicę z niczym wracały. Pułkownik cicho czekał, aż gdy się dowiedział, że nie ma niebezpieczeństwa, klnął, zżymał się, groził.
Dziś wieczór pułkownik w dobrym humorze, jak tygrys, gdy się krwi ożłopie. Dziś podpisał wyrok śmierci na porucznika R. — jutro ma być wyrok spełniony. Ileż przedtem napastwił się nad nieszczęśliwym. Jest to pewna, że tchórze są tyranami — takim był pułkownik. Najprzód usiłował złamać swą ofiarę moralnie, skazić go, łudził więc carskimi łaskami, jeżeli porzuci rewolucyjne mrzonki i stanie się gorliwym służalcem rządu. Z piekielną radością czyhał na skruchę porucznika, chciał podeptać najprzód to, co było w nim najszlachetniejszego, a czego pułkownik najbardziej się bał. Ale próżne były namowy kusiciela. Potem starał się mękami, poniżeniem, sponiewieraniem i znowu łagodnością wyłudzić z niego tajemnicę spisku, wyliczenie winnych. Porucznik z pogardą odrzucał względy, spokojnie patrzał na groźby, jak człowiek na psa, który szczeka koło wozu, i pułkownik wściekał się, widząc moralne zwycięstwo swej ofiary. Dziś skończył z nim. Siedział więc i przemyśliwał jeszcze, jak męczyć w końcu delikwenta, małe oczy skosem ustawione w twarzy latały rzutliwie i szyderczo się uśmiechały. Gęste kłęby dymu otaczały twarz człowieka — bestii. Obok niego siedziała żona, kobieta ponurego, szorstkiego wejrzenia, ordynarnych rysów. Przy lampie widno było bladą twarz córki ich — Heleny.
— O której jutro egzekucja? — spytała pułkownikowa.
— O dziewiątej skończy łotr, buntownik.
W tej chwili drzwi się cicho otwarły — wszedł w czarnym, oficerskim mundurze porucznik F. z twarzą okropnie zmienioną, oczyma szklannymi bez wyrazu — stanął za pułkownikiem i głosem bezdźwięcznym rzekł:
— Jestem, pułkowniku.
Pułkownik obejrzał się, krzyknął i skoczył za stół. Helena zemdlała. Matka trzeźwiąc córkę przeszła z nią do drugiego pokoju — pułkownik został z F. sam na sam i drżał jak listek.
Porucznik stał spokojnie, ponury, zapatrzony w ziemię, obojętny, jak człowiek, co zerwał ze światem; moralne cierpienie, wewnętrzna walka poplątały myśli w chaotyczną gmatwaninę — porucznik był obłąkany. Po nieszczęśliwym, nieudanym napadzie błąkał się długo po lasach szukając oddziałów — potem zwątpienie we wszystkim go ogarnęło; posępna dusza w samotności zdziczała. On tak czekał powstania, tak wierzył w nie, potargał obowiązki — a tu jedna chwila rozbiła w puch jego nadzieje, został sam, nie wiedząc co począć, gdzie się obrócić, by nie wpaść w ręce żołdaków, głód i zimno osłabiły go, gorączka się wzmagała, szalone sceny wyprawiał po lasach, to znowu wpadał w ponure zamyślenie, i to pomieszanie myśli zaprowadziło go do pułkownika.
— Wiesz co, pułkowniku, zły początek, powstanie się nie uda — mówił powoli, spokojnie — może by lepiej zacząć od cara? co? — a potem niżej — po co mordować żołdactwo, ono o niczym nie wie. Pułkownika się ocali, bo Helena by płakała.
Pułkownik cofnął się ku oknu i zawołał na straże.
— Pojmać go! On się nie bronił.
— Nie dasz mi jej za żonę — to i ołowiana kula w piersiach także dobra żona, wierna.
Wzięli go pod pilną straż — to frant, on udaje. Sąd wojenny niech dziś jeszcze wyda wyrok, jutro razem, razem zginą...
— Chodźmy dusić cara — orzekł porucznik do prowadzącej go warty — reszta straci głowę. Polaka nasza.
Pułkownik zadzwonił — wszedł dieńszczyk:
— Jak się ma panna pułkownikówna?
— Podobno źle.
— Weź dwóch żołnierzy i przyprowadzić doktora. Poszedł do córki, zastał ją w konwulsyjnych rzutach.
— Co się jej stało? — spytał żony.
— Przestraszyła się widać.
— To łotr, i dziecko mi przyprawił o chorobę — odpokutuje za to jutro.
Przyszedł doktór, opatrzył, przepisał lekarstwo i zalecił największy spokój, chronić kazał chorą przed wszelkimi silniejszymi wrażeniami. — Gdy wyszedł do drugiego pokoju, pułkownik poszedł za nim.
— Panie doktorze, ty znasz się na chorobach udanych, a prawdziwych.
— Nie trudno to, panie pułkowniku.
— Idź, wybadaj porucznika F. — on udaje wariata.
— Zobaczę.
Doktór odszedł — pułkownik chodził po pokoju niespokojny, zamyślony i mruczał:
— Łotr, on do mojego dziecka... na nią jenerałowie strzelali oczami w Petersburgu. Jemu wara... A gdyby Helenie wpadł w oko? — Nie, nie — a choćby? — to usunąć trzeba.
I rozśmiał się ze swoich przypuszczeń, i jakiś plan. układał.
— A co? — spytał wchodzącego doktora.
— To nie udana wariacja, panie pułkowniku — porucznik już przedtem miewał napady melancholii, jakieś wstrząśnienie silne pomieszało mu zmysły.
— To fałsz. Tyś się z nim zmówił.
— Ja zaprzysięgły doktór.
— Ja go chcę koniecznie zdrowego rozstrzelać.
— Na to trzeba będzie długo czekać.
— On na jutro musi być zdrów.
— Jak to, panie pułkowniku?
— Ty napiszesz świadectwo, że był zdrów.
— Nie mogę.
— Musisz, bo i posadę stracisz, i do więzienia za nieposłuch wsadzą.
Doktór zląkł się i przystał.
Całą noc pułkownik przepędził niespokojnie — on kochał córkę, a raczej kochał swoje nadzieje w córce. Helena była piękną, grecka piękność — jenerałowie winszowali mu takiej córki, co im pięknością krew burzyła. Przez nią spodziewał się chrestów — toteż pieścił i pielęgnował jak jagnię ze złotym rumem. Choroba córki, jutrzejsza egzekucja, strach przed napadem, wszystko to kłuło powieki pułkownika, rzucało nim niespokojnie po łóżku. — Doczekał się ranka. Wstał, ubrał się. Dano mu znać, że kilku chłopów czeka od świtu przed bramą. To byli jego tajni agenci. Kazał ich wpuszczać i każdego z kolei pytał o usposobienie panów, o nowiny ze dworu, o wieści o powstańcach. Kilku przywiezło ze sobą pojmanych po drogach panów i tym, oprócz wódki, dawał pułkownik pieniężne wynagrodzenie. W końcu wszedł rudy Marek.
— A co powiesz? — spytał go pułkownik. Chłop objął go za nogi.
— Wielmożny panie, u naszego pana wczoraj były Polaki.
— I u niego także — oni wszyscy jednacy — mówił do siebie pułkownik. — Wielu ich było?
— Moc, ale przed wieczorem wszyscy odjechali — tylko panicz został. Mówią, że chory...
Pułkownik kazał przywołać oficera i polecił mu wyjechać z oddalałem do dworu pana R. Dwór spalić, a mieszkańców zabrać. Chłopa zaś obdarzył pieniędzmi i odprawił.
— Przyszło wam na koniec — mruczał Marek wychodząc — teraz my górą.
Potem zastanowił się i dumał: „Panicza szkoda, niezły był" — ale wnet się pocieszył: „Ba, niezły, bo młody, niech no by podrósł. Pal ich licho!" — i uspokojony wszedł do szynku.
Na ulicy odezwały się bębny — wojsko prowadziło na śmierć dwóch oficerów. Dużo ludzi, szczególniej kobiety poszły za orszakiem. Porucznik F. był tak słaby, że ustać nie mógł. Przywiązano go do słupa, na twarz zarzucono worek. Padło 12 strzałów — delikwent pochylił głowę. Kilku żołnierzy postąpiło bliżej i strzeliło. Ciało zawisło na sznurach, ale drgało jeszcze. Między ludem powstał okrzyk zgrozy i oburzenia. Porucznik saperów patrzał na tę scenę z rękami w tył związanymi, z oczami pełnymi pogardy.
— Ha, łotry, jak oni się pastwić umieją — zwierza dzikiego zawstydzić mogą.
Zarzucono mu także worek na szyję i postawiono nad wykopanym dołem.
Po pierwszych strzałach upadł w dół, ale charczał jeszcze — żołdactwo poczęło przysypywać go ziemią. Kobiety w tłumie jęczały, inne rzucały przekleństwa i wzywały gniewu Bożego.
Pułkownika nie było przy egzekucji — on w oknie czekał niecierpliwie na strzał i słuchał. Gdy pierwsze strzały padły, w pokoju córki usłyszał krzyk rozdzierający, okropny. Poskoczył przestraszony, wpadł do pokoju — córka jego już nie żyła. Stary zawył z boleści, upadł w krzesło i twarz zasłonił rękami. Helena kochała porucznika F., on zabił własne dziecko. Pod oknami powstała wrzawa — tłum ludu otaczał jego mieszkanie i burzył się jak wody jeziora wzdęte wiatrem.
— Bunt, bunt — myślał sobie — niech zginę — wszystko jedno.
Żołdacy wpadli w tłum kolbując, tłukąc. Krzyk kobiet i dzieci uderzał o uszy jego. Kilka kobiet wdarło się przemocą do mieszkania jego, padły przed nim i wołały litości, litości!
— Czego chcecie ode mnie?
— Ciał zamordowanych — pogrzebu.
— Nie mogę.
— Jeżeli ci miłe dziecko twoje, jeżeli nie chcesz, by je dotknęły przekleństwa ludzi!
Pułkownik się rozśmiał strasznie.
— Ona trup — klnijcie — nie usłyszy.
— Panie pułkowniku — prosiła jedna z matek — przy zwłokach twego dziecka ty nie możesz być okrutnym. A co by ci się działo, gdyby twemu dziecku kto bronił pogrzebu.
— Idźcie i weźcie — i pogrzebcie, a nie męczcie mnie — krzyknął pułkownik i uciekł do drugiego pokoju zrozpaczony, szalony prawie. Ojciec zwyciężył tyrana.
Wieczorem tego dnia tłumy ludu żałobnie ubrane postępowały od kościoła na cmentarz. Trumny męczenników były uwieńczone kwiatami — na każdej była krakuska, krzyż i palma. Trumny niosły kobiety biało ubrane. Księża śpiewali ponure, pogrzebowe pienia, dzwony z wieży dzwoniły marsz grobowy, a lud, jak jeden długi kir tkany gwiazdami, ciągnął się za trumnami.
W domu pułkownika katafalk — trumna, światło jarzących się gromnic pada na bledziutką twarz Heleny, na sploty rozpuszczonych szeroko włosów. Pułkownik siedział obdk trumny — ręce złożył gaik do modlitwy, ale je opuścił na dół bezwładnie — słuchał śpiewów księży i płaczu ludu, a patrząc na swoją jedynaczkę, rzekł:
— Ty, biedaczko, nie będziesz miała takiego pogrzebu.
XV
RANNY
Och jakże mi teraz dobrze, matko — ty się nie gniewasz na mnie — mówił Władysław, wyciągając ręce ku matce i patrząc na nią wzrokiem pełnym miłości i szczęścia. Matka pocałowała go w czoło i rzekła:
— Bądź spokojnym, Władysławie, bo ci się pogorszy. Ty cierpisz?
— To nic, matko; ta rana drobnostką w porównaniu do tej, co mnie tu bolała — i pokazał na piersi — twoje złorzeczenie. Dziś otucha wstąpiła we mnie, dziś wierzę w zwycięstwo. Tak mi jakoś lekko. Och, gdyby jak najprędzej iść w pole, czuję, żebym zwyciężył.
— Pójdziesz, kochanie, pójdziesz, ale trzeba się starannie leczyć.
— Gdzie moi, co mnie tu przynieśli?
— Odjechali już.
— Może ich źle przyjęto? Matka milczała.
— To źle — to towarzysze mojej niedoli, gdyby nie oni, nie widzielibyście mnie tu więcej. Już kozacy mieli mnie rannego między sobą, gdy Wtem garstka rzuca się jeszcze raz na nich i z niebezpieczeństwem życia wyrwała mnie.
— Ojciec bał się narazić i radził im wyjechać.
— Oni tak nie mówili, gdym był w niebezpieczeństwie.
— Uspokój się, Władysławie, daruj ojcu — prosiła matka.
Was dziwi ta nagła zmiana w pani R.? Ta kobieta, co z takim chłodem, z taką obrazą puszczała syna od siebie — ta kobieta dziś pełna małości, pobłażania. Odpowiem wam jednym słowem: Matka! Wielkie, święte matczyne uczucie przełamało w niej dumę rodową, odegnało świetne marzenia. — Kiedy Władysław odszedł, serce matki uczuło wielką próżnię, nie dającą się niczym zapełnić. Z nim traciła wszystko, czuła się tak samą na ziemi, tak bez nadziei, bez przyszłości, jak ptak zmęczony na pustymi. Teraz syn jej bije się, może znosi głód i niedostatek, może kona, a ona go nie pożegnała, nie pobłogosławiła. Żal ogarnął serce, tęsknota za dzieckiem rosła, co chwila klękała modlić się za niego. Do tego wieści o okropnych mordach Moskali, o bohaterskich czynach naszych, o walkach stoczonych, obudziły w niej uczucia Polki i chrześcijanki. Ta podwójna boleść — to było jej bierzmowanie. Inną zupełnie stała się kobietą. Bóg nagrodził ją za to powrotem syna, który w pobliskich lasach w utarczce ranny, do rodziców, jako do najbliższego dworu, był zaniesiony. Matka wybiegła ku niemu z krzykiem radości i ten krzyk ocucił omdlałego syna i wlał w niego życie.
Pani R. ani na chwilę nie odstępowała syna, spotęgowaną pieczołowitością i opieką chciała nagrodzić przeszłe obejście się z nim. Władysław był szczęśliwy jak nigdy — patrzał na świat weselej i przyszłość była mu jasną w ramach tej macierzyńskiej miłości.
Oto i teraz Władysław przebudzał się ze snu, otworzył oczy i pierwsze, co zobaczył — to była twarz matki uśmiechnięta miłośnie, to były jej oczy patrzące w niego.
— Ty czuwałaś przy mnie? — i pocałował ją w rękę.
— I jakże ci?
— O, znacznie lepiej; ale sen zmęczył mnie trochę.
— I cóż takiego?
— Śniło mi się, że byłem gdzieś jakby w rzymskim cyrku — gladiator konał szarpany przez tygrysa, a tłum ludu klaskał w ręce z radości, i niewolnicy narodu, z którego był gladiator, przyklaskiwali także — i zrobiło mi się strasznie w sercu, poszedłem ku nim i plunęłem na nich pogardą, a im nie zawrzała krew pod taką hańbą i wołali: „Cezar, cezar! " Uciekłem od nich i stanąłem w jakimś ciemnym tumie gotyckim — na wpół ukończonym — księżyc zaglądał przez zapylone, wąskie okna i kalka gwiazd przezierało przez ciemny lazur — a ja przywalony jakimiś kamieniami wyłamywałem się z nich z trudnością, wysileniem, a gdy osłabłem, szukałem ołtarza oczyma i zobaczyłem wielki stos płomienny, wkoło kapłani, a na stosie konał jakiś starzec poważny z długą brodą, spokojnym wejrzeniem, którego nie mogli znieść jego kaci — i pytałem ludzi, co się gapili na to straszne widzenie, kto ten człowiek? „Kacerz, Hus" — odpowiedziano, i lud klnął tego, co za nich umierał, co chciał ich szczęścia. — Krzyknąłem, i ten krzyk mnie obudził.
—- Gorączka silna jeszcze, Władysławie; zbyt zajmuje cię wszystko, a doktór zalecił spokój.
— Jak tu być spokojnym, gdy tyle rzeczy martwi, gryzie. Wczoraj nim usnąłem, przeglądałem gazety, ciekawy byłem, jakimi słowami dziennikarstwo zagrzewało naród, i zdumiałem się, oburzyłem — w chwili, gdyśmy przeżegnani ad księży szli na bój za wolność jak przednia straż — dziennik... nazwał powstanie prostym „chronieniem się do lasów garstki zrozpaczonych praskrybowanych" i chwali tych, „co na ołtarzu dobra publicznego złożyli w ofierze nie śmierć, ale długoletnią pracę dla kraju"(?) w szeregach moskiewskich i w służbie u wroga(!), i cieszył się ten dziennik, „że niecała przecie ludność chwyciła się tego rozpacznego czynu". Boże mój Boże, jaka to straszna zdrada! Gdyśmy myśleli, że wkoło nas rozbudził się cały naród i walka wre wszędzie — naród w błędne wprowadzony mniemanie opłakiwał stratę szaleńców i czekał, rychło ich Rosja przygniecie!
— Władysławie, uspokój się — prosiła matka i wzięła go za ręce.
Władysław nie zważał na to — podniósł się na łóżku rozpalony, drżący:
— Ha, piłaty umyli ręce, ale je umyli w brwi naszej — naród powstanie cały, w 'to wierzę, a biada tym, których wezwie przed trybunał.
Opadł bezsilny na łóżko. — Na dziedzińcu powstała wrzawa i konie zatętniły:
— Co to jest, mamo?
Matka rzuciła się ku oknu i pobladła — kozacy uwijali się po dziedzińcu.
— Buntowszczyk, buntowszczyk — wołali, i wpadło kilku do pokoju.
Matka krzyknęła i piersiami zasłaniała syna przed dziczą — odtrącono ją, i rzucona na ziemię — zemdlała. Nadbiegł pan R. i począł reflektować żołdaków, i groził im gniewem pułkownika za takie postępowanie. Żołnierze rozśmiali się i rzucili się z krzykiem na niego, i byliby go zabili, gdyby oficer nie stanął w jego obronie.
Tymczasem reszta żołdactwa rozgospodarowała się we dworze i pod pozorem szukania powstańców plądrowała wszystkie kąty rabując, co się dało. Wśród tych poszukiwań przypadkiem czy umyślnie zajęły się stodoły. Widok ognia rozpalił w żołnierzach dziką żądzę rabunku i mordu. Z okrzykiem rzucili się na dom, na spichlerz, wpadli do gorzelni — odetkali czopy i nadstawiali gardła strumieniom wódki. Potem pijani, rozbestwieni szaleć poczęli, strzelali do ludzi gaszących ogień, uganiali się za służącymi, dobijali się do szaf. Wśród tej strasznej, bachanckiej sceny leżał Władysław ma wozie związany, zbity, bez życia prawie, wystawiony na śmiechy i urągania pijanych. Z drugiej strony domu, za ognistą ścianą, w ogrodzie w lipowej ulicy siedział pan R. zestrachany, febrycznie drżący, zafrasowany i pocieszał, i cucił żonę, która co chwila wpadała w omdlenie.
— Gdzie Władysław? — pytała przychodząc do siebie — nie ma, wzięli go — i znowu upadała nieprzytomna.
Nadbiegł oficer.
— Panie poruczniku, to straszny gwałt, ja będę dochodził tego.
Porucznik uśmiechnął się boleśnie, z politowaniem.
— Nie radzę tego panu, raczej uciekajcie, jeżeli się ocalić chcecie. Ja nie mogę ręczyć za wasze bezpieczeństwo — żołdactwo spite słuchać nie chce.
— A mój syn?
— Ten dla was stracony — ja go nie ocalę, żołnierze pilnują mnie i jego... uciekajcie!
Pan R. porwał żonę na ręce, przeszedł parkan i schronił się we wiklu nad rzeką.
To ich ocaliło — niezadługo bowiem żołnierze złamawszy sztachety wpadli do ogrodu i wyjąc, krzycząc poczęli latać po chodnikach. Nie znalazłszy nikogo, wrócili na dziedziniec. Oficer rozkazał marsz — żołnierze nie słuchali go — zebrali się w kupkę i mruczącą wiedli naradę patrząc się dziko na wóz. Nagle zawyli jak dzikie zwierzęta, zabłyszczeli bagnetami i rzucili się do wozu. Oficer wstrzymał ich, dobył rewolwera i groził śmiercią każdemu, który się zbliży. Żołnierze stanęli— jeden z nich krzyknął:
— I oficer buntownik — skażemy to pułkownikowi — i rzucili się ku niemu z bagnetami.
Oficer nieustraszony, spokojnie, ale z siłą patrzał im w oczy — zmieszali się, spuścili lufy karabinów ku ziemi i mruczeli. Oficer krzyknął:
— Pułkownik kazał więźnia żywego przywieźć!
— Nie dojedzie — rzekł zwoszczyk — ledwo dycha.
— Dajcie mu wódki, wódki! — krzyczało żołdactwo i zachwalając swoją medycynę, podnosiło pełne manierki do góry.
Oficer nakazał pochód — żołnierze nakładali na wóz obok więźnia łupy i w nieładzie postępowali wrzeszcząc, śpiewając, tańcząc.
Gdy wchodzili w las, kilkanaście padło strzałów — żołnierze zmieszali się.
— Formuj się! — krzyknął oficer.
Ale żołdactwo spite, osłabłe nie mogło trafić do ładu — trwoga ich ogarnęła, poczęli się mieszać, uciekać, odstrzeliwając się na oślep. Kilku wskoczyło na wóz do rannego i krzyknęło na zwoszczyka: „jedź!", ale ten próżno zacinał konie, bo ciężar był za wielki. Powstańcy pod wodzą Alkhadara zrobili wycieczkę z lasu i uderzyli na oddział znacznie uszczuplony, kozacy bowiem w pierwszej chwili uciekli. Żołnierze złożyli broń i krzyczeli pardon .
— Morduj! — krzyknął Alkhadar wściekły. Porucznik złożył broń i przeszedł na stronę powstańców, i także wołał:
— Mordujcie, bo inaczej oni jutro waszych mordować będą!
I poczęła się straszna rzeź — zamieszanie, gwar, jęki urywane, strzały, wołania, przekleństwa konających zmieszały się w straszną, piekielną muzykę. Potem ucichło wszystko. Alkhadar zbliżył się do wozu:
— Władysławie! żyjesz?
Władysław osłabły, uściśnieniem ręki dziękował przyjacielowi za ocalenie i szepnął:
— Tyś okrutnik, Alkhadarze — oni wołali o litość.
— I nasi wołali o nią po tylu lasach i polach — a nie ulitowano się. Tylko straszne wet za wet może ich wstrzymać.
— Panie dowódco — rzekł porucznik rosyjski — radzę cofnąć się co prędzej w las — pułkownik, uwiadomiony przez, kozaków, przyśle pewnie niezadługo silny oddział.
Powstańcy na złożone karabiny rzucili płaszcze, położono rannego, zabrali broń zabitych żołnierzy, cofnęli się w lasy i przepadli bez wieści.
XVI
SCENA Z OBOZU W GÓRACH ŚWIĘTOKRZYSKICH
Dwa tygodnie minęły od owej chwili, w której naród, przenosząc nierówną, rozpaczną walkę nad ciche, bezowocne cierpienie, chwycił za oręż. Przez ten krótki przeciąg czasu powstanie straszne przecierpiało próby, bolesnych doznało zawodów. Zrozpaczony Samson zatrząsł słupami , ale ciężar murów na własnych tylko uczuł piersiach — a Izraelici jak widzowie patrzeli na straszne pasowanie się bohatera — ofiarnika. Szczególniej obywatele ziemscy jedni się wahali, drudzy protest kładli przeciw powstaniu, wszyscy czekali ostatniego aktu tej zaimprowizowanej tragedii. Straszna komedia boleści — aktorami kwiat młodzieży bez domu, bez broni rzucający się na działa i bagnety — dekoracje: las suchy mroźnym wiatrem kołysany, śnieg topniejący na posłanie i głodne chwile — a widzami ludzie, za których wolność walka się toczyła — widzowie jedni obojętni, drudzy ruszający ramionami, inni wzruszeni, ale drżący przed tą zawieruchą, żegnający się przed nią. Gdyby od tej krwawej sceny tysiące mil ich dzieliło, może by przyklaskiwali z współczuciem, siedząc w lożach domowych wygód i zatrudnień, ale tak blisko wybuchłe powstanie, wśród którego nie będzie można długo zostać obojętnym, nazwali zbrodnią, wołali o spokój, o organiczną pracę, co nie wymaga ofiar i poświęceń i byle czym się zadowolni.
Straszny śmiech bierze czytać niektóre dzienniki z owych czasów, jak one tam burczą Moskwę jak swawolne dziecko: Widzisz, Iwanku, cóżeś zrobił? — a radziliśmy, a mówiliśmy: daj reformy, a ty nie — teraz ci sobie i nam piwa nawarzył. — To znowu utyskują i okropnie się dziwią, że Iwanek nie ma wychowania, że moskiewskie bydło nie ma wybrażenia o honorze, uczciwości, ludzkości. Dziwili się, że tygrys krew lubi, że najeźdźca nas nienawidzi, i upominali, żeby się poprawił. Konstanty podpisywał w Warszawie wyroki śmierci, pochwalał dowódców rzezi i pożogi, a wielu wołało: „Niech żyje Konstanty, król Polski!"
Nie dziw, że przy tak połowicznym postępowaniu powstanie się nie rozwinęło należycie, paraliżowane obojętnością obywateli, niechęcią wieśniaków i siłą Moskwy. Zmarniono pierwsze chwile na bolesnych zatargach, a tymczasem Moskalom wróciła przytomność. Pierwsze chwile powstania zaskoczyły ich niespodzianie — ta myśl, że to cały naród powstaje, zgniotła ich moralnie — obawiali się powstania z każdej strony, w każdej chwili. Wojsko nie miało odwagi bić się — dowódcy nużyli je ciągłymi alarmami, bezsennością. Po kilka nocy stały na miejskich płacach wyciągnięte szeregi osłabione, jak zgniłe parkany ogrodu, pełne strachu, wyczekujące przerażających, niezliczonych mas powstańczych, gotujące się do ucieczki i mające na bladych ustach wypisane naprzód: pardon! — W owej chwili ogólne powstanie choć w braku broni rozstrzygnęłoby losy nasze. Dziś ta chwila jak widmo umarłej nadziei staje przed nami podwajając boleść, wywołując żal, skargi, przekleństwa, ale nie ożyje — dziś rozpaczne łamanie się z tysiącem przeszkód jest karą za ową chwilę zmarnowaną, dziś jak Jazony rzucamy ciała tysięcy, by się utrzymać, dziś wysiłki nadludzkie wracają nam ledwie po odrobinie, po piędzi ziemi. Powstanie wybuchło na całym obszarze uciśnionej ziemi, ale wszędzie w małej liczbie. Ruiny Tomaszowa, Siemiatycz, Bodzentyna, Wąchocka, Węgrowa, świadkowie okropnych scen mordów, sterczą jak palce grożące obojętnym i wstrętnym. Lewandowski, Frankowski, Zdanowicz spalili się nad błotem, moczarem jak błędne ognie opuszczeni od narodu. Straszne to straty nasze i ciężka kara za nie. Po chwilowym błysku nadziei — zwątpienie załamało ręce nad nami, ale na chwilę tylko — i boleść, i niewola były większe niż chwilowe zawody, Ucisk nowe budził zastępy. Rozproszeni gromadzili się na nowo, pobici wstawali do nowych walk, ze krwi poległych nowi rodzili się mściciele, nowe zastępy wstawały. Za każdym nowym bohaterem, jak za gwiazdą zbawienia naród oczy obracał. Po przegranej pod Węgrowem słuchano z bijącym sercem wieści spod Wąchocka — gdy dymy Wąchocka zasłoniły przed narodem waleczne szeregi pod wodzą Langiewicza, obracano oczy na Ojców, podawano sobie wieści o gromadzących się tam siłach i z tego kawałka rozsuwano złote przędze lepszej doli — każde małe zwycięstwo było wróżbą szczęśliwą przyszłych powodzeń. Krakowskie prawie całe było w rękach naszych — urzęda po miastach polskie — wojsko umundurowano. Małe oddziałki zlewały się w jedną masę, która pragnęła co rychło stawić czoło moskiewskim szeregom. Moskale przyczaili się — rozglądali, odchylali zasłonę tajemniczości i przychodząc do pewności o rzeczywistych siłach powstania, nabierali odwagi — kreślili plany osaczenia powstańców, odnowili przerwaną między wojskami komunikację, objaśniali się i wspierali nawzajem. Kilka zwycięstw dało im pewność i śmiałość; co dzień bardziej posuwali się licznymi oddziałami pod obozy. — W Miechowie i Radomiu znaczne koncentrowali siły — od Wąchocka postępował nieprzyjaciel za oddziałem Langiewicza ku Górom Świętokrzyskim.
Tam i my się zwrócimy, idąc za losami naszego bohatera.
Było to dnia 10 lutego, oddziały polskie zajmowały klasztor, rozłożyły się koło kapliczki i u spodu góry. W obozie już cichnął gwar — powstańcy pokładali się to pod Wozami, to pad drzewami, to pod szałasami nakrytymi gałązkami sośniny. Niektórzy jeszcze broń czyszczą, inni chodzą po obozie z rozkazami. Z daleka słychać nawoływanie wart. — U spodu góry przy jednym ognisku wśród drzew usiadło kilku młodych — wszyscy byli w złotym humorze, co chwila smacznie się oblizywali, jakby porządkując i sposobiąc usta na przyjęcie zacnego gościa, a oczy z zajęciem mieli zwrócone do kotła. Miał bowiem być wielki bankiet: gotowano herbatę. Wodę z kałuży (brak świeżej wody w tych miejscach dotkliwie czuć się dawał), przepędzoną przez niekoniecznie czystą chustkę, warzono w kotle — w chustkę wrzucono kwiatu herbacianego i zanurzono ją w wodzie. Po chwili woda rumieni się, a w końcu pewny kolor przybierać zaczęła i zapachła. Dla ludzi znoszących często głód i niedostatek, obywających się po kilka dni bez ciepłego jedzenia, podobny napój staje się nieocenionym nektarem, toteż dla niego nie żal poświęcić część nocy, nie wstyd sprosić znajomych z obozu. Rozciągnięto koło ognia burki — ludzie różnego wieku posiadali i popokładali się, w czerwonych koszulach, o zatrudzonych, opalonych twarzach, i naczerpnąwszy płynu w manierki, śpiewali różne pieśni wojenne. Między nimi szczególniej był gwarny młody, czternastoletni chłopak, zwinny, zgrabny i wesoły — dokładał drzew do ognia, a do rozmowy humoru i dowcipu, i gdy towarzysze umilkali lub drzemali, on ech pieśnią budził:
Nasze skiby, nasze łany
Takie bujne, szczodre są, Bo ich każdy proch oblany
Ciepłą przodków naszych krwią.
Rdzawe szable, blade kości
Dzień w dzień w ziemi trąca pług, To są naszych krzywd świętości
I odwetu świętszy dług.
Jak szeroka ziemia nasza, Na niej jeden tylko grób, Dalej bracia, w górę czasza, Przyszłość to nasz wielki ślub.
Chór powtórzył ostatnie słowa pieśni — wtem z lasu wyszedł jakiś człowiek, minął straże, szepnął hasło I udał się prosto w górę do kwatery wodza.
— Pewnie jutro będziemy mieli bitkę — rzekł stary wiarus — bo się płanetnik pokazał. Moskale niedaleko być muszą.
— A toż wczoraj otarliśmy się o nich — rzekł jeden — ledwośmy się wywinęli. Chodziliśmy szukając obozu, aż znużeni, głodni spoczęliśmy we wsi — wtem. budzą nas krzyki — to były podjazdy kozackie, otoczyli nas — trzynastu się poddało, nas dwóch schroniło się do siana — kozunie szukali pikami, ale nic nie znaleźli, jeden tylko kozak skaleczył mi łokieć. Po godzinie odjechali, a my dopiero prosto do was.
— Warto (by nam spróbować się znowu z Moskalami — rzekł stary — od czasu jak mi mego młodszego zabili, to się nasycać nie mogę tymi psiawiarami.
— Dzielny stary — rzekł podoficer — twoje zdrowie! Ty nam piękny przykład dałeś. Ojciec z synami porzuca dom, rodzinę, by kraju bronić.
— A toż, panie, psi obowiązek każdego iść, kiedy trzeba.
— Ale za cóż wczoraj pogniewał się wódz na ciebie?
— Ba, wiem ja za co? Kiedyśmy wyjechali po żywność, przydybaliśmy w lesie dwóch żołnierzy, co się zabłąkali; gdy nas zobaczyli, jeden strzelił, a drugi począł krzyczeć o pardon, pomiłuj, ja ich też obydwóch pomiłował i na tamten świat wyprawił, a broń do obozu przyniósł — wódz powiada, że to po zbójecku, a ja mówię, że co wojna, to nie pacierz, zabiłem, bo jak nie, to on mnie jutro zabić może.
— I ja bym inaczej nie zrobił — rzekł jakiś kosynier — pod Tomaszowem to te łotry najbardziej się pastwili nad ludźmi, których by nasi wolno powypuszczali. Moskal bydlę, jak wilk. Rzucaj wilkowi jagnięta i głaskaj go jeszcze, to cię pożre, ale jak go raz postrzelisz, to ci potem z daleka będzie obchodził oborę.
— Albo z chłopem — także tak samo. Wczoraj złapaliśmy tego rudego — wódz go puścić kazał, a mnie się taki wydaje, że to szelma, źle mu ze ślipiów patrzało.
Udało mu się raz, że wyszedł na sucho, to i drugi raz lego spróbuje.
— Ale powiedzcież mi — rzekł jeden, co dotąd cicho siedział na boku — czemu chłopi tak nam niechętni, i jeżeli nie przeciw nam, to pewnie nie z nami.
— At bo cham głupi i nie wie, że to i dla ich dobra — rzekł ekonom.
— Nie to, pianie, nie to — zawołał młody student — nie ma się co dziwić chłopom. Tyle lat ciemięstwa, niewoli, to się nauczyli nienawidzić nas...
— A toż im obiecano wolność.
— I w trzydziestym im obiecywano, i w czterdziestym szóstym, a zawsze się na niczym skończyło, toteż chłopu trudno uwierzyć, bo widzi, że prędzej się doczka od Moskali niż od swoich.
— A toż pono panowie chcieli, ale Moskal nie dał...
— At, durne gadanie — jak ty chcesz dać co biednemu, to nie będziesz trąbił po całym świecie i prosił o pozwolenie, ale dasz — prawda? Jakby pan rzekł chłopu: nie będziesz mi robił w polu, chyba za pieniądze — to cóż Moskal na to poradzi? Zerwie się na panów — to chłop by go obronił, boby wtedy i siebie bronił. Panowie grali komedie, toteż teraz płaczą. Słyszę, lud chce rabować dwory, a panów odstawiać do miast.
— A czemuż teraz nasz wódz, co przez tyle wsi przeszedł, nie ogłaszał nigdzie publicznie (uwłaszczenia włościan, nie zwołał gromady, nie zapisał tego w akta?
— Ba, pytaj się go, kto go wie, co chce robić. Ta to bez ludu nic nie zrobimy, ale trzeba umieć zyskać ten lud. Zdrajców chłopów wieszać, a dobrym dawać nagrody, a wszystkich uwłaszczać, a który pan nie przystanie — to go pod sąd. To maje zdanie.
— I moje.
Gdy tak rozmawiali, nadbiegła do ognia jakaś młoda kobieta z rozpuszczonymi w nieładzie włosami, w podartych sukniach, zabłocona — twarz wyniszczana, zżółkła, oczy ruchliwe, błędne, bez wyrazu latały w koło, czasami rozśmiała się przeraźliwie, znowu płakała — mowa jej była prędka. — To wariatka. Skąd przyszła, nikt nie Wiedział. Mówiła o płomieniach, o dzikości Moskali — wtedy kurczyła ze wstrętem ręce i z trwogą wpatrywała się w jeden punkt, potem szamotała się, jakby się z kim pasowała — potem padała na kolana i wołała: „Mężu, jam ciebie niegodna, ty się tam bijesz za nas, a tu Moskale... zabij mnie, zabij, żebym uciekła przed moim wstydem do nieba... ja niewinna". Takie sceny często się powtarzały, a kończyły się zwykle rzewnym płaczem, po którym obłąkana była nieco spokojniejszą, ale nie na długo. Kilka razy chciano ją wywieźć z obozu, ale nie podobna było. Krzyczała, rzucała się z wozu, głową tłukła o drabinę i wołała: nie pójdę — tam znowu ją Moskale schwycą, zbezczeszczą. Żołnierze widząc, że nie zmuszą wariatki, znosili ją w obozie, zwłaszcza że nikomu nic złego nie robiła. Obłąkanie jej przeszło w rodzaj jakichś mistycznych widzeń, jakichś proroctw zagmatwanych, które przeplatała gwałtownymi scenami boleści.
Przyskoczyła do ognia — zaglądnęła do kotła.
— Moskala gotujecie? co? Tłusty, utuczył się naszym nieszczęściem, naszą hańbą. A ja mówiłam, że coś złego będzie — piorun strzelił w Jasną Górę, a na ziemi śnieg leżał i dzieci zębami dzwoniły od zimna. A ten sen mój — jak mąż żegnał, a co? — to także znaczy. Pan Bóg niebo zasłonił czarną, ogromną płachtą jak ołtarz w dnie zaduszne, a na tym kirze biały krzyż ogromny od miejsca, skąd słonko nad naszym miastem się pokazuje, aż het na zachód. Będą Zaduszki, będą po całej ziemi... Ot, tam widzicie między drzewami, lasem idzie dym, a wśród dymu tyle ludzi, tyle ludzi — temu brak ręki, temu nogi — a ty gdzieś podział głowę — tyle krwi, ach! — tam on! — jak strasznie patrzy na mnie... no co ja winna, Jasiu, że ja naga, w płomieniach zostało wszystko... i obraz mojej matki, a obrączkę ślubną odgryziono mi z palca — zabij, zabij niewierną żonę, ale ja nie miała ani kawałka noża, ani nawet szpilki, by mu wykłuć oczy... Gore, gore... uciekajmy... — I poczęła latać w koło krzycząc i rwiąc na sobie odzienie. Potem kucnęła pod świerkiem i poczęła płakać i skubać suchą trawę...
Żołnierze milcząc przypatrywali się tej scenie, w każdym obudziła ona smutne, przykre wspomnienia, ten zostawił żonę, inny kochankę, inny siostrę, a kto wie jaki ich los, a kto wie jak daleko wściekłość moskiewska cię posunie, a kto je obroni? Bolesne to rozmyślanie zapalało ich szaloną, mściwą chęcią walki.
Kobieta uspokoiła się — wstała i wpadając w jakieś widzenie mówiła:
— Patrzcie, patrzcie, Jasna Góra oświetlona, wieniec promieni nad nią — od Karpat przyszli rycerze z żelaza, król pokutnik na czele ze złotą koroną, za niani górski lud w szarych koszulach, ze strzelbą na ramieniu — idą na Jasną Górę — biali księża wzięli cudowny obraz na ramiona i poszli przed rycerzami śpiewając, lud pada na kolana — nad moskiewskim obozem czarna noc i blada trwoga, i zaraza w białej szacie ze skrwawioną chustą — wieje a wieje i (trupów pełnio — walka się zaczyna straszna, biją z dział — jenerałowie krzyczą: naprzód, aż im gardła od krzyku nabrzmiały, a żołdactwo na twarz pada przed obrazem i modli się, i po trzykroć żegna — zwycięstwo, zwycięstwo! Nie dmij się, ludu — toś nie ty zwyciężył — co zastępy twych męczenników, co nad tobą wiszą w powietrzu i straszą wrogów — to wiara dała ci zwycięstwo... Bóg przeląkł się przed wielkością twego cierpienia... co tu płomieni... co tu płomieni, co trupów... nad każdym trupem płomienie załamują ręce i bronią ich od rąk moskiewskich... o! biją w dzwony na gwałt — nie ma pomocy — dzwon upadł w płomienie... koszulki dla mnie z płomieni — koszulki z płomieni... — Poczęła rzucać rękami koło siebie i pobiegła ku klasztorowi.
— Biedna kobieta — rzekł stary.
— Ale ile takich? — Kobiece siły za słabe na takie chwile, jak nasze.
— A potem będą musiały serca pękać od radości, gdy wrogów wypędzimy. Górą nasza!
— Patrzcie, patrzcie, jakiś oddział przybywa nam z pomocą. Niech żyją nasi bracia!
Śpiący zbudzili się, pytając o przyczynę gwaru.
— Nowy oddział przybywa! — wołano.
Drogą od lasu pokazał się oddział dobrze uzbrojony, z piędziesięciu łudzi złożony. Był to oddział Alkhadara. Od chwili, w której go opuściliśmy, oddział odbył kilka małych, szczęśliwych utarczek; napadał na małe miasta, rozbrajał żandarmów — i tak podsunął się ku drodze żelaznej. Tam, chcąc ułatwić sobie przejście na drugą stronę drogi, spalił dwa mosty, pozrywał druty telegraficzne, zatrzymał pociąg idący z Warszawy i przejąwszy depesze rządowe, wszedł w lasy, a omijając większe siły moskiewskie, dostał się do obozu. Między przybyłymi napotykamy i naszego bohatera Władysława. Próżne były namowy towarzyszów, by jako słaby przechował się w jakim obywatelskim domu aż do chwili wyzdrowienia — nie chciał na to przystać.
— Rana moja lekka, wnet przyjdę do sił — mówił — ta niepewność, co się z wami dzieje, gorzej by mnie od choroby zmęczyła.
Włożono go więc na wóz — opatrywano starannie, dawano wygodne noclegi, pomogła także do wyzdrowienia młodość Władysława i dziś już o tyle był silny, że mógł na wozie bez umęczenia dalsze marsze odbywać.
Alkhadar, zostawiwszy swój oddział, poszedł do naczelnego wodza zameldować się, tymczasem żołnierze obstąpili przybyłych, wypytując się o przygody, nowiny, skąd przychodzą itd.
Do Władysława zbliżyło się kilku i poczęło go pytać o zdrowie; młody chłopczyk przyniósł mu herbaty i chleba, inni ofiarowali się przenieść go do klasztoru. Młody strzelec zbliżył się do wozu, spojrzał na Władysława, zmieszał się czegoś, cofnął się w tył i pilnie mu się przypatrywał. Tę twarz Władysław gdzieś przedtem widział, te czarne, błyszczące oczy już dawniej gdzieś go uderzyły, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Ody się rozeszli ludzie otaczający wóz, młody strzelec zbliżył się i wyciągając rękę rzekł:
— Jak się masz, Władysławie?
Władysław jeszcze bardziej był rozciekawiony, chwycił drobną rączkę strzelca i wpatrywał się w niego z uwagą.
— Kto ty, chłopczyku? — spytał.
Strzelec nachylił mu się do ucha i szepnął cicho:
— Jadwiga.
— A... — wykrzyknął zdziwiony nasz bohater.
— Tylko cicho, to tajemnica — jestem tu w obozie zupełnie incognito , wie tylko adiutant wodza i ułatwia mi dochowanie tajemnicy.
— Odkąd ty tutaj?
— Służę pod Langiewiczem od początku jego kampanii. Może niewłaściwie to zajęcie kobiety, ale ja do innego niezdatna — na pielęgnowanie chorych nie mam cierpliwości. Mam trochę odwagi i tę oddałam dla kraju. Teraz jestem szczęśliwą. — Gdzie Adaś, nie wiesz?
— Zginął w napadzie na miasto.
— Więc i mnie dotknęła strata. Boże! jego matka tak kochała. Czemuż nie mnie to spotkało?
Milczała chwilkę, jakby się modliła — Władysław nie przerywał jej smutnych dumań — aż gdy dumania zakończyła westchnieniem, spytał:
— Dawno tu jesteście?
— Od wczoraj. Ty bardzo jeszcze słaby?
— Trochę.
— Trzeba cię przenieść do klasztoru, pójdę do adiutanta. Jutro spodziewamy się napadu — trzeba cię więc w bezpiecznym miejscu zostawić.
Jadwiga odeszła i niedługo powróciwszy kazała przenieść Władysława do klasztoru na górę i umieścić w celce; do posługi zostawiono mu dwunastoletniego chłopczynę. Władysław, znużony drogą, usnął prędko. — Gdy się obudził, już dniało — chłopczyna nie spał, ale siedząc przy oknie pilnie coś nasłuchiwał...
— A co tam tak patrzysz, mały?
— Nasi do boju się gotują — oj panie, jak to przykro patrzeć i siedzieć.
— I ty byś się chciał bić?
— Ba, któż by nie chciał, ale cóż? powiedzieli mi, żem smarkacz, i nie dali broni.
— I cóż robisz w obozie?
— Ha, co mogę: buty czyszczę, obiad gratuję, na posyłki chodzą, listy piszę żołnierzom, ot, aby się zdać na co.
— I skąd się tu wziąłeś w obozie?
— Przyszedłem tu za moim panem. Bo widzi pan mój pan był student, nie przymierzając jak i pan może, wziął mnie z ochronki do swoich rodziców, potem służyłem u niego w mieście i chodziłem do szkoły — złoty to był panicz, poczciwy, a dobry, że choć do rany przyłożyć. Kiedy się wojna zaczęła, on się wybrał i chciał mnie zostawić, mnie się okrutnie żal go zrobiło i rzuciłem się do nóg a prosiłem: weź mnie pan ze sobą. Nie chciał, żem młody, że się na nic nie przydam w obozie, ale jak zacząłem prosić, tak zezwolił. Poszliśmy razem do obozu, on się miał bić, a ja jemu służyć. Bożeż mój, niedługo to było tej służby. Przy pierwszej bitwie zginął. Kiedy się szeregi chwiać poczęły, on zsiadł z konia, chwycił kosę i krzyknąwszy „naprzód" rzucił się na nieprzyjaciela, kilku poleciało za nim i wszyscy zginęli. Mój pan był ranny w piersi — mówili, że biedak męczył się długo — widzieli go, jak pod brzózką leżał, wsparty na ręce, chustką tamował krew płynącą z rany — gdy nasi prąc Moskala doszli do tego miejsca, już nie żył. Oj biedna matka — ona go tak kochała! A babka jego, siwa staruszka, co się tylko wtedy uśmiechała, gdy patrzała na niego — jakie tam teras życie niebogi.
Chłopak rozrzewnił się opowiadaniem, spuścił głowę i zamilkł. Dzwon klasztorny rozkołysał się na wieży.
— To na mszę dzwonią — wojsko się modli.
I ukląkł, i począł na pół głośno mówić pacierze.
Władysław podniósł się na łóżku, zamyślił się o swej matce, o Zosi, o owym studencie, co nie wrócił więcej, i prosił Boga, o co każdy wtedy prosił: o zwycięstwo po zwycięstwie, i o cel zwycięstwa: o wolność.
W lesie dały się słyszeć strzały — chłopak się zerwał na równe nogi:
— Oho! pikiety już się odstrzeliwają. Moskale blisko — nasi się formują koło kapliczki — o mój Boże, mój Boże, że ja się bić nie mogę! — wołał chłopczyna i latał po pokoju, to znowu powracał do okna i przyglądał się walce, co się rozpoczynała u spodu góry.
Moskale rotowym ogniem i kartaczami walili. Huk broni rozpalił Władysława, krew żywiej krążyła w żyłach, serce bilo gwałtownie jak w chwili szczęścia. I on żałować musiał, że w tej chwili nie może ranną ręką władać, że go niemoc trzyma w łóżku.
— Hurra ha! — wrzasnęli Moskale i wypadli z lasu. Oddział stojący w połowie góry i rażony sinym ogniem cofać się począł ku klasztorowi i tam ustawił się na cmentarzu. Moskale rzucili się do ataku.
— Co się tam dzieje? — pytał Władysław.
— Moskale zbliżają się do kapliczki — nasi się cofnęli na górę — tylko szyldwachy pilnujące więźniów zostały. Moskale rzucili się na nich i mordują. Teraz idą do nas.
— Kto dowodzi na cmentarzu?
— Pułkownik Czachowski.
— A gdzie naczelny dowódca?
— W lesie — i tam się bić muszą, bo słychać strzały i kozaki rozpierzchli biegają.
Strzał, tak, dym, krzyki zbliżały się pod klasztor. Cmentarz i okna klasztorne obsadzone były naszymi. Gdy Moskale podsunęli się, nasi gęstymi strzałami razić ich poczęli. Żołdacy się zachwiali, poczęli się mieszać i cofać.
— Górą nasi! — wykrzyknął chłopak, widząc zza dymu uciekające bure mundury. — Górą nasi! — wykrzyknął i wybiegł z pokoju, nie mogąc dłużej być tylko widzem walki.
Zwycięstwo było przy nas. Moskale w nieładzie cofali się do Wąchocka.
Cofając się, na krawędzi lasu ujrzeli człowieka leżącego baz przytomności i zabrali jako jeńca. Iluż takich jeńców nie nabyli waleczni żołnierze moskiewscy bez kłopotu i bez narażania się. Jeńcem tym był: pan Eugeniusz. Jakim sposobem dostał się tutaj, w kilku słowach opowiem.
Pan Eugeniusz, z natury więcej skłonny do administracji jak do wojskowości, dostawszy się raz na tę niebezpieczną drogę, na której tak łatwo mogły zniknąć dla świata jego zdolności umysłowe i zmysłowe — przemyśliwał nad sposobami zachowania się od podobnego przypadku. Ufając więcej końskiej szybkości niż własnej odwadze, poszedł do kawalerii i podczas każdej walki umiał zająć stanowisko odpowiednie swemu charakterowi. I tą razą, wysłany z innymi na rekonesans, skręcił koniem w bok i odsunął się ile możności od tych bitek, krzyków, strzałów, których nie lubiał. Stał, czekając rezultatu. Jakieś zabłąkane kule uderzyły w drzewo, koło którego stał nasz pan poeta.
— Źle — pomyślał sobie — kule jakoś górą idą — trzeba się zniżyć. Nie wynoś się, bo będziesz poniżon.
I pełen skruchy zsiadł z konia i poniżył się aż ku ziemi. Na nieszczęście znowu kula zaryła się w ziemię. Pan Eugeniusz, nie widząc i tutaj bezpieczeństwa dla siebie, schował się za drzewo, trzymając konia za uzdę. Wtem gwar się zbliżył — pan Eugeniusz stracił głowę, wsiadł na konia i pędził na oślep nie wiedząc gdzie, byleby najdalej od strzałów. Koń unosił go szalonym biegiem przez las. — Pan Eugeniusz w tej Absalońskiej jeździe wiele ucierpiał, wiele pogubił — aż koń zrzucił go na ziemię. Uderzenie było tak silne, że go pozbawiło przytomności. Żołdacy uciekając ujrzeli go i chcieli się rzucić na niego, by choć w części zadowolnić swoje krwiożercze żądze, ale oficerowie, chcąc się jeńcami pochwalić przed pułkownikiem, nie pozwolili na to. Dowieziono go więc do miasta bladego, drżącego, zniżającego się do podłych próśb — zaprzysięgającego się, że gwałtem był wzięty przez powstańców, że jest cesarskim urzędnikiem, wiernym rządowi sługą.
Stawiony przed pułkownika te same powtarzał przysięgi, prośby i zaklęcia. Pułkownik uśmiechał się, rad z upodlenia się, począł go pytać, badać i w końcu rzekł:
— Słuchaj ty, jeśli ty będziesz wierny carowi, to ty możesz zrobić los.
Pan pisarz począł znowu przysięgać.
— Ty wrócisz do obozu ich, a od czasu do czasu coś nam doniesiesz — co? za to gruby pieniądz — co?
Pan Eugeniusz się zmieszał, poczerwieniał.
— Słuchaj, ty mądry jest, namyśl się — to o twoje szczęście idzie. Ta wolisz to, niż w cytadeli siedzieć. No namyśl się. — I poklepał go po ramieniu.
XVII
DYKTATURA
Chwila, w której chwytam dalszy wątek mojej powieści, była może najświetniejszą w całym ciągu dotychczasowego powstania, nie tyle przez, zwycięstwa, korzyści namacalne, ile przez nadzieje. Langiewicz w Goszczy ogłosił się dyktatorem. W tym jednym stawie gromadziły się nadzieje Polski. Dotychczasowe powadzenie dyktatora, jego prawość, wiara narodu w niego, znacznie siły, jakie posiadał, dawały pewność zwycięstw, nakreślały sprawie pomyślny kierunek. Ci, co dotąd obojętnie patrzeli na sprawę, co się ociągali i wahali nie imając wiary w Rząd Narodowy z zakrytą twarzą jak bóg skandynawski — teraz ochotnie szli. Mieszczanie przypominali sobie Kościuszkę — kobiety na piersiach nosiły wizerunek bohatera spod Małagoszczy, Staszowa, Skały . Ogólny entuzjazm ogarnął wszystkich.
Kraików w owej chwili wielce był ożywiony. Mnóstwo familii uciekających z życiem przed barbarzyństwem Moskwy chroniło się do niego, a przejęte zgrozą, boleścią, zapałem, udzielały tego ognia uśpionemu miastu. Po ulicach pełno ludzi starszych i młodych — podawano sobie nawzajem gazety zawierające odezwę dyktatora, cieszono się, robiono wnioski, nadzieje. Byli i tacy, którzy wątpiąco kiwali głowami, którzy dyktaturę uważali nie na czasie, którzy mówili, że powstanie powinno mieć niewidzialną sprężynę, że pokazanie głowy ściągnie w jedno miejsce znaczne siły moskiewskie, że dyktator na kawałeczku kraju, i to niepewnego, nie. może rządzić krajem itd., ale tych nie słuchano, nazywano ich pesymistami i zostawiano ich na boku, idąc za prądem ogólnej radości. Wszystkich oczy zwrócone były na obóz — szeroki pas graniczny stał otworem, młodzi szli zaciągać się w szeregi, dowożono broń, żywność — słowem, dnie owe można by nazwać świętem powstania.
W takiej chwili wchodzimy do Krakowa. Znajdziemy tam prawie wszystkie znajome nam osoby: państwo R., hrabiego Alfreda i jego ojca, Władysława, Alkhadara, Irenę i Jadwigę, a nawet dobrze żywioną postać księdza proboszcza. W czasie bowiem owego napadu kozaków na dwór ksiądz proboszcz przestraszony wrzawą wlazł w komin, i to nie sam, wziął ze sobą swą ukochaną — szkatułkę. W niewymownej trwodze przesiedział godzinę. — Magda stała przed drzwiami plebania na rekonesansie i od czasu do czasu podbiegała pod komin, dając księdzu proboszczowi wiadomość o obrotach kampanii. Gdy nagle Magda załamawszy ręce podbiegła pod komin i krzyknęła: „O Panie święty, Matko najświętsza ratuj!" — ksiądz proboszcz zamknął oczy przed grożącym niebezpieczeństwem, pewny, że kozacy już na plebania. Chwilkę tak przeczekał zapierając dech w sobie; nareszcie gdy nic podobnego do pisku kozackiego nie słyszał — spytał:
— A co tam Magda? co tak lamentujesz?
— Oj jegomość, jegomość, dwór się pali — wołała biadając dziewczyna.
— Dwór, mówisz — zagadał proboszcz i począł się zsuwać z komina, reflektując się, jak mógł to miejsce obierać sobie za schronienie, gdzie (czego broń Boże) podczas pożarni łatwo by się na wędzonkę mógł przemienić. Uważał więc za dogodniejsze uciec do ogrodu i tam schować się w ulu. Tak przeczekał do rana.
Żołnierze, jak wiemy, poprzestali na dworze i co prędzej wracali ze swoją zdobyczą, i plebania ocalała; ale ksiądz proboszcz bał się powrotu podobnych scen i zostawiwszy kościół i gromadę opiece świętego Jana W Oleju, przeniósł się na tymczasowe mieszkanie do Krakowa, gdzie także znajdowali się państwo R.
Pani R. była mocno cierpiąca, toteż nie przyjmowano nikogo i ksiądz proboszcz liczył się do tych kilku uprzywilejowanych gości, którzy odwiedzali dom państwa R. Ksiądz proboszcz zauważył, że pan R. od jakiegoś czasu częściej wychodził z domu, wracał zamyślony, mówił wiele o obecnych stosunkach, a kończył tym:
— No, księże proboszczu, trzeba nam będzie iść.
— Niby gdzie?
— Do powstania. Trudno się wyłączać.
— Panie dobrodzieju — reflektował ksiądz — gdzież podobieństwo.
— Nie tylko podobieństwo, ale konieczność. Dopóki można było mieć nadzieję, że powstanie upadnie, dotąd byliśmy na boku; ale dziś, gdy widzimy, że powstania już wstrzymać nie można, trzeba ster wyrwać z rąk szaleńców i umiejętną ręką prowadzić.
— Ale dokąd prowadzić, panie dobrodzieju? Moskal to szelma mocna, to olbrzym, panie dobrodzieju.
— Toteż nie mamy całkiem pretensji zwalczenia go, uchowaj Boże, ale drażnić go można, wymóc jakie koncesje, reformy — zresztą dyplomacja europejska.
Ksiądz podziwiał mądre wyrachowanie i kombinacje i pochwalał projekta, aż do czasu, w którym zażądano od niego pieniędzy do składek; wtedy począł się wymawiać ubóstwem, skromnym życiem, a gdy w te wymówki nie wierzono, wystąpił z powagą przeciw ruchowi, utrzymywał, że kapłan nie może pochwalać takiego powstania, a tym bardziej wspierać je, gdy kościół, ta matka nasza, wyraźnie mówi: nie zabijaj! — Mc to nie pomogło, zagrożono mu. Dał więc, ale powstanie zyskało w nim wroga.
Hrabia Alfred był także niezmiernie czynny. W poufnych arystokratycznych kółkach występował z mowami, z projektami, często wyjeżdżał to do obozu, to na wsie, widocznie hrabia Alfred coś przygotowywał. Ojciec jego zimny, cynik, z flegmą patrzał na te zabiegi.
— Róbcie, co chcecie, byle to wszystko uspokoić.
— Ojcze, tak wprost nie można, nazwano by to zdradą — perswadował syn.
— A co dbać na ulicę, na motłoch...
— Możemy dojść inną drogą do tego samego celu, a z zyskiem. Langiewicz ma mir u narodu...
— I cóż Langiewicz, Langiewicz — któż jest Langiewicz? kto kiedy o nim słyszał?
— Właśnie, że ulubieniec ludu posłuży nam do naszych celów...
— Albo was w pole wywiedzie — takim ludziom nie dowierzać, chyba dobrze przekupić.
Hrabia Alfred oburzył się na ten cyniczny; obrzydliwy projekt starca.
— Ależ, ojcze, to zacny człowiek.
Stary hrabia się rozśmiał szyderczo, kiwnął ręką i wziął gazetę.
Hrabia Alfred tymczasem wychodził z domu, krzątał się wiele po mieście, bywał czasem u pana E., a znużony polityczną pracą, wieczorem przy zielonym stoliku odpoczywał po trudach całodziennych.
Matka Władysława wśród tej ruchliwości męża była obojętną, posępną — nic ją nie obchodziło od czasu straty syna — wiele czasu trawiła na modlitwie, na rozmyślaniu.
Nawet potem, choć już Władysław wrócił, choć serce matki żywiej zabiło, czoło się wypogodziło — najmilszym jej zajęciem była modlitwa — odsunęła się od ludzi, modliła się za synem, za nieszczęśliwymi — i to wypełniało rdzeń jej życia, jej czynności. Władysław z każdym dniem przychodził do sił, do zdrowia, niecierpliwie czekał chwili, w której będzie mógł wyruszyć do obozu. Tymczasem zwiedzał Kraków, którego przedtem nie znał. Stare miasto dziwny urok miało dla niego. Tyle tu zakątków przypominających dawne czasy, tyle pomników starej sławy, tyle pięknych okolic. To chodził w pogodny wieczór po rynku: na tle jasnego nieba rysowały się szczerbate mury Sukiennic, stara ratuszna wieża, dwie wieże Mariackie goniące jedna drugą w pielgrzymce do nieba. Księżycowe światło ślizgało się po dachu, świeciło przez wąskie okna. To znowu przechodził w ów cichy zakątek koło Ogrojca, gdzie co wieczór przed cudownym obrazem tyle żałobnych szat się czerni. Przy blasku lampy widno zatarte rysy obrazu: Matka Boska kielich trzyma i zbiera weń krew płynącą z ran Syna. Ileż tam matek w owych chwilach klękało, ofiarując Chrystusowi, niby na doczynek kielicha, krew swoich synów i swoje łzy, i swoją boleść.
Inną razą stawał Władysław pod starym sklepieniem Floriańskiej Bramy, słuchał śpiewu siwego dziada, patrzał na sczerniały obraz, przed którym od tylu lat lud nabożnie uchyla głowy — przypomniał sobie królewskie Wjazdy w tę bramę — tryumf Jana spod Wiednia — i marzył o chwili, w której oswobodziciele Polski tą bramą wjadą do Krakowa.
A na zamku, ileż tam chwili przepędził! Przy grobowcach królów rozjaśniły mu się ojczyste dzieje, z marmurowych twarzy królów i rycerzy odczytywał to, czego mu nie podały dzieje, historię ich życia i ich serca. — Dziwnie tęsknie, rzewnie, ale miło było mu w Krakowie. Pomyślcie jeszcze, że na to wszystko patrzał nie sam, ale najczęściej z Zosią, a pojmiecie, dlaczego patrzącemu przez ten pryzmat świat się taki piękny wydawał, i tylko groza obecnych chwil rzucała ciemne płachty na te śliczne obrazy i broniła mu myśleć o szczęściu.
Zosia była także w Krakowie. Już to nie owo rumiane, wesołe dziewczę, co astrami rzucało w zaroślańskim ogrodzie, biedaczka posmutniała, spoważniała cierpieniem — wyglądała jak ta róża, co rzucona na pierś trupowi schowa się pod czarną zasłonę i miasto weselić, smuci bardziej. Wiele przecierpiała od owej chwali, w której ją zostawiliśmy. — Znowu scenę cierpienia mam otworzyć przed wami. Doprawdy, że brak. mi odwagi, chęci. Co krok, to krwawe sceny, co krok boleści, cierpienia stawiam przed wami na podobieństwo owych snów męczących, pełnych krwi, trupów, katów i ofiar. Ale cóż począć? Chcę wam opisać obecne czasy, czasy, które się strasznie zapisały w pamięci naszej. Wśród tej mnogości rzezi, walk, pożarów, więzień, cierpień, trudno przesunąć się powieściopisarzowi, by nie uderzyć o trupa, nie zawadzić o ranę, nie zasłyszeć jęku. Tak trudno wśród tego chaosu bólu stworzyć i ustawić choćby małą lepiankę szczęścia — byłby to anachronizm . Kiedyś dużo jasnych obrazów rozpogodzi wasze czoła, dziś słuchajcie dalszego ciągu męczeństwa. — Zosia była już sierotą, dwie białe tasiemki na sukni były znakiem tej żałoby, co posiadła serce dziewczęcia.
Od czasu wybuchu powstania stary ojciec był czegoś dziwnie niespokojny, roztargniony, często wpatrywał się w swoją dzieweczkę, brał jej główkę w drżące dłonie, całował i pieścił. Dziewczę nie mogło zrozumieć, co ojcu, a bardziej jeszcze, gdy nieraz zobaczyło łzy pod siwą rzęsą. Aż jednego wieczora kazał jej pakować się.
— Gdzież pojedziemy, kochany ojcze?
— Do ciotki do Krakowa. Tam zostaniesz.
— A ty, ojcze?
— Ja? ja pójdę bić się...
Starego niepokoiło, że tyłu bije się za kraj, że tylu ginie, a on siedzi. Tam ludzie młodzi, niedoświadczeni, a on stary żołnierz, to i przykład, i porada. Ale znowu dziecko samo zostawiać, bez opieki, sierotą może. Z tą myślą bił się, tym się trapił, aż w końcu postanowił, że bądź co bądź pójść musi. Odwiózł więc córkę do Krakowa, pożegnał ją zanoszącą się od płaczu i zrozpaczoną i wrócił na wieś pourządzać wszystko do drogi, rozporządzał wszystkim, jakby przed śmiercią. Niestety — niedaleko chodził po nią. Kilkunastu powstańców, uciekających przed moskiewską pogonią schroniło się do jago dworu. Zabarykadowano się w sklepionej sieni i celnymi strzałami powstrzymywali Moskali. Stary ożył, rozruszał się, nabrał humoru, strzelał i drwił z Moskali, którzy na próżno rzucali się kilkakroć na dwór. Nareszcie rozwścieklony dowódca kazał zapalić dach.
— Nic nam nie będzie — rzekł pan Ignacy — sień sklepiona — i strzelał dalej.
Płomienie tańcowały po dachu nad głowami bohaterów, a oni nieustraszeni wciąż prażyli Moskali. W końcu żołdactwo powiązawszy dworskich ludzi zasłaniało się nimi i postępowało pad dwór.
— Ha, oprawcy! — wrzasnął pan Ignacy, chwycił rewolwer, przypasał pałasz i wyleciał na podwórze ratować swoich; powstańcy za nim. Moskale skierowali ku niemu karabiny. Starzec padł ugodzony dwoma kulami w pierś. W tej chwili od lasu pokazał się nowy oddział polski — Moskale pierzchnęli, ale starzec już nie ożył. Pogrzebano go uroczyście — lud go płakał bardzo.
Długo tajono przed Zosią śmierć starego, przygotowywano ją powoli do tego. Dziewczę to odgadło.
— Pewnie mój ojciec nie żyje — rzekła z dziwną rezygnacją — i czemuż taicie przede mną, czyście nie wierzyli, że to zniosę? Jam go już żegnając opłakała.
Mówiła to ze spokojem, poddaniem się, a przecież pobladła, pomizerniała i nieraz rano miała oczy czerwone od płaczu. Biedna siliła się na odwagę.
Przyjazd Władysława rozweselił ją trochę. Przywitała go tęsknym uśmiechem, serdecznym uściśnieniem ręki, jak się wita starego, dobrego przyjaciela. Pytała go się o jego przygody, o nowe wiadomości, o nadzieje, o plany; ale przeszłości nie dotknęła żadnym słówkiem. Próżno Władysław nieraz trącał o tę strunę duszy, co dawniej tak dźwięcznie mu brzmiała, dziewczę zdawało się nie rozumieć tego, usteczka układały się w jakiś bolesny uśmiech i rozmowę zwracała na inny przedmiot. — Władysław bywał u niej często — czasami spotykał tam hrabiego Alfreda. Hrabia Alfred i jego pusta kieszeń coraz Więcej czuły pociągu do ręki Zosi, do jej ładnego majątku, a przy tym i na wdzięki pan Alfred nie był ślepy. Nie zgadzało się to wprawdzie z pojęciami jego ojca, który między mitrami i palikami szukał synowej, ale syn praktyczniejszy od ojca, przekonany, że rachuby ojca na niczym się skończą, na trwalszych podstawach począł stawiać gmach przyszłego szczęścia swojego. Przy tej sposobności chciał pokazać swoje demokratyczne zachcianki, którymi nieraz popisywał się w salonach, lubując się w tej oryginalności. — Zosia przyjmowała jago odwiedziny bez wstrętu, ale też bez uciechy, spokojem swoim imponowała mu i trzymała go w granicach prostej znajomości, choć hrabia Alfred rościł sobie prawo, że dawno już przekroczył tę granicę. Zosia nieraz kilku słowami mieszała zręcznego dialektyka, wstydziła go. Nieraz gdy hrabia począł do zbytku rzucać patriotycznymi frazesami — ona z lekkim odcieniem ironii pytała go:
— Czy byłeś już w powstaniu, panie Alfredzie?
Hrabia wtedy w pierwszej chwili nie wiedział, co odpowiedzieć, potem się począł usprawiedliwiać okolicznościami, brakiem zaufania w dowódców — ludzi bez imienia, bez wykształcenia itd.; ale mimo to czuł słuszność zarzutu; to go gniotło, bodło, wstydziło, gniewało. A przecież przed samym sobą miał tyle powodów na usprawiedliwienie się, przed nią te powody jakoś malały, bladły. Iść, gdy cała wyższa klasa dotąd przez lornetki z daleka patrzy na powstanie? iść z lada kim i dosługiwać się od prostego żołnierza, i słuchać może własnego lokaja komendy? To były powody ważniejsze, niżby się komu zdawały, które hrabiego Alfreda wstrzymywały. Innych nie było. Hrabia Alfred był odważny, śmiały, brak mu tylko było odwagi walczyć z opinią wielkiego świata i zbyt wielkim był hołdownikiem błędów tego świata.
Takie mniej więcej imają oblicza wypadki i osoby w obwili, w której ogłoszono dyktaturę. Władysław był tą nowiną rozradowany, rozpromieniony. Widział ojca swego, hrabiego Alfreda krzątających się gorliwie koło sprawy narodowej, dziękował Bogu, że znalazł się człowiek, wobec którego ucichły głosy stronnictw i zlały się w jedno,- do wspólnego celu. Podzielił się swoim szczęściem z Zosią, mówił jej, że jutro wychodzi do obozu, bo się już zupełnie zdrów czuje. Zosia przyjęła tę wiadomość spokojnie, ale gdy wychodząc żegnał się z nią, Zosi zakręciło się w główce, zaćmiło się w oczach i upadła mu na ręce. Władysław mimo woli pocałował ją w głowę — wyrwała się z jego rąk i uciekła do drugiego pokoju.
Władysław wychodził od niej z sercem pełnym różnych uczuć nadziei, smutku, obawy i wesela. — Na ulicy spotkał Eugeniusza.
— Gdzie idziesz? — spytał go, aby coś powiedzieć.
— Do panny Ireny — znasz ją?
— Ireny? — ona tu...
— A, to zacna kobieta, pełna poświęcenia się dla sprawy...
— Rad bym ją widzieć w tej przemianie.
— To chodźmy.
Poszli na ulicę Bracką, do jednej z kamienic na drugie piętro. W salonie panny Ireny rzęsisto oświeconym zastali kilkunastu młodych ludzi i jakieś dwie otyłe kobiety dość niemiłej powierzchowności. Gdy weszli, Irena siedziała na kanapie na prost drzwi i bawiła się czarnym krzyżykiem — przy niej siedział jakoś młody, przystojny mężczyzna, rozpłomieniony, rozkochany i coś szeptał jaj po cichu.
Irena uśmiechnięta słuchała słów jego — w oczach błąkał się lekki odcień szyderstwa i złośliwości, — A, pan Władysław — wykrzyknęła lekko widząc wchodzącego kuzynka, i wstała na jego powitanie — Eugeniuszowi skinęła lekko głową.
Usiedli na kanapie — Irena rozpoczęła szereg zapytań, na które Władysław musiał szczegółowo i dokładnie odpowiadać i opisywać historię swego życia od ostatniego widzenia się w Warszawie aż do ostatniej chwili.
— I cóż teraz myślisz zrobić ze sobą?
— Iść do obozu.
— Jak to? teraz? taki słaby?
— Zahartuję się w obozie.
— Radziłabym ci, panie Władysławie, lepiej obrachować się z siłami. W obozie dość ludzi, po co napełniać go słabymi?
— Chcesz pani gwałtem zrobić ze mnie piecucha...
— Broń Boże. Ale, ale czy byłeś już w obozie dyktatora — podobno ma mieć niesłychane zasoby żywności, broni i ludzi.
— Nie mam o tym dokładnych wiadomości.
— Ale zdaje mi się, że będziesz musiał gonić za obozem, bo podobno dyktator przenosi się w inne miejsce. Nie wiesz pan gdzie, panie Sykstusie? — spytała jednego średniego wieku mężczyznę z czarną brodą, starannie ubranego i czekającego na jej skinienie.
— Nie wiem, pani, podobno ku Chrobrzy, ale tego nie podaję na pewno.
— Pan nigdy nic nie wie na pewno — rzekła z dąsem — muszę postarać się o inną gazetę. — I kiedyż, panie Władysławie, wyjeżdżasz? — pytała zniżając ton mowy.
— Jutro.
— Mój Boże, jam się cieszyła, że choć kilka dni zabawisz z nami. Ja tu sama jedna wśród obcych, myślałam, że choć ty...
To mówiąc, zwróciła na niego swoje błękitne oczy i ułożyła je w namiętną, gorącą prośbę. Władysław się zmieszał, krew uderzyła mu do głowy, czuł się dziwnie niespokojny i rozpalony przy tej kobiecie. Oczy jej miały jakiś czar, coś upajającego, różowe ciałko sinymi żyłkami tu i owdzie zabłękitnione, pod lekkim muślinem wznoszące się piersi, różowe ustka, białe zęby — wszystko to dziwnie ciągnęło nie tyle serce, ile zmysły. Władysław czuł się pod wpływem tego rozkosznego upojenia, szedł z trwogą, niechęcią, a przecież szedł za tym prądem chwilowej namiętności.
Usiedli do herbaty. Władysław uważał, że wszyscy znajdujący się u Ireny mieli oczy w nią zwrócone, jej (nadskakiwali, czujnymi byli na każde jej słowa, na każde spojrzenie, a na siebie nawzajem spoglądali niechętnie, z zawiścią. Domyślił się, że to wszyscy adoratorowie pięknej Ireny, że wszystkich równo zaszczyca swymi względami rozkoszna rusałka, bo jej do życia trzeba kadzideł, trzeba światła rozpłomienionych miłością oczów, trzeba szumu pochwał. Było między młodymi kilku paniczyków, kilku powstańców, i to po większej części wyżsi oficerowie. Władysław był troszkę dumny z tego, że piękna kuzynka nim przede wszystkim się zajmuje, był rozmowny, ożywiony. — Pan Eugeniusz bawił rozmową dwie otyłe panie.
— Któż jest ten młody, z którym tak żywą prowadzi rozmowę panna Irena? — pytał jeden blondyn, u którego wypustka czerwonej koszuli wyraźnie świadczyły, iż to syn Marsa. — Jakieś miastowe cacko?
— Podobno nie — był w obozie i został ranny, i stąd taki blady...
— Przyszedł tu na rekonwalescencję. Dobrze trafił — rzekł ironicznie — przy pannie Irenie gorączki często panują.
— Dla niezaszczyconych jej względami, ale szczęśliwym spokojniej krew płynie, a do takich, zdaje mi się, należy przybyły.
— Dlatego, że przybyły; każdy z nas przez to niebo przechodził, zanim w cieniu nie stanął. Ten młody wnet przejdzie do naszego grona.
— I będzie siedział razem z nami przykuty do rydwanu , a tam dyktator woła i woła do obozu.
— Dam za wygrane — rzekł Oleś z determinacją — jutro jadę do obozu.
— Panie Aleksandrze — rzekła Irena rzucając mu czułe spojrzenie — czy mogę pana trudzić? — to mówiąc wyciągnęła ku niemu białą rączkę ze szklanką, prosząc o nalanie wody.
Oleś skoczył ucieszony, nadskakujący — ona dziękując coś jeszcze zagadała do niego — on się uśmiechał.
— Zostanie Oleś — szepnęli towarzysze jego — a szkoda, bo dzielny oficer. Już to nam wszystkim dom panny Ireny Kapuą się stanie.
— To prawda — rzekł jeden z elegantów wykrojony na sposób angielski.
— Więc i pan z obozu wracasz? — spytał niedowierzająco kapitan K.
— Nie, obecnie z cytadeli. Dostałem się do niewoli pod Staszowem — rzekł poważnie elegant.
— Czy nie pan N.? — spytał kapitan.
— Do usług.
— To to pan, którego Moskale chwycili na herbacie u państwa D.?
— Tak, niby... — mówił zmieszany elegant, który nigdy obozu nie wąchał i tylko szczęśliwy traf zdarzył, że zakosztował szczyptę męczeństwa politycznego, i to w bardzo umiarkowany sposób, co mu dało powód robienia poważnej miny i uwalniało już od reszty obowiązków względem kraju.
— A co, nie zgadłem — rzekł blondyn — przybyły w cienki już stanął, panna Irena prowadzi żywą, cichą rozmowę z majorem B.
Uciszyli się wszyscy w tej części stołu i zwrócili uwagę na gospodynię domu.
Irena to spostrzegła i rzekła do majora: „Patrzą na nas" — i poczęła głośną rozmowę o obecnych wypadkach. Mówiono naturalnie o dyktaturze, Irena obsypywała pochwałami bohatera, wypowiadała swą wiarę w jego szczęśliwą gwiazdę. Gdy rozmowa się ożywiła — panna Irena wróciła znowu do cichej rozmowy z majorem.
— Pani lubisz nowość — szepnął major ironicznie, zazdrośnie pokazując oczami na Władysława.
— Jak nie mam lubić, gdy starzy znajomi mnie opuszczają.
— Jak to?
— Pan chcesz wyjeżdżać do obozu.
— Obowiązek mi każe.
— I dla tej, której pan wyznajesz miłość, nie chcesz poświęcić kilku dni.
— Broń już wysłana w Lubelskie, lada chwila mogą skład jej odkryć i zabrać.
— Ja biorę na siebie, że nie.
— I czemu pani żąda tych kilku dni ode mnie? Irena spojrzała na niego czule, przeciągle.
— Pan się pyta jeszcze?
Major uścisnął nieznacznie jej rękę pod stołem, i rzekł:
— Zostanę.
Gdy wstali od herbaty, jegomość średniego wieku z czarną brodą zbliżył się do Ireny wezwany skinieniem.
— Co pani rozkaże?
— Czy nie wiesz pan, gdzie się znajduje dowódca rozbitego oddziału K.? Jego siostra pisała do mnie, chcąc się o nim coś dowiedzieć. Podobno tu się znajduje.
— Jutro się dowiem z pewnością.
— Proszę o to bardzo — rzekła wdzięcznie.
Po chwili zbliżył się jeden z oficerów, podał jej rękę i żegnał ją:
— A pan gdzie?
— Jutro wychodzę z oddziałem!
— Którędy?
— Na Baran.
— Szczęść wam Boże. Ale, ale — dodała wołając za odchodzącym — te panie tu wskazała na otyłe jejmoście) chciałyby dostać się do obozu dyktatora dla opatrywania rannych — mają kilka pak bandaży i szarpi. Poleć ich pan opiece porucznika Ż., proś go pan w moim imieniu, by je bezpiecznie dowiózł do obozu. Żegnam.
Z tych kilku przytłoczonych rozmów widzimy, że panna Irena czynnie zajmowała się sprawą narodową, że się bardzo zmieniła od owej chwili, w której widzieliśmy ją w Warszawie. Władysław nie mógł jej poznać, a bardziej jeszcze nie poznawał siebie. Widok tej kobiety rozkosznych wdzięków, jej półsłówka, ukradkowe, płomienne spojrzenia wprowadziły go w stan jakiegoś nerwowego łaskotania, które było rozkoszne i bolesne zarazem — nie mógł się wyrwać z tego. Nareszcie wstał i zabierał się do odejścia.
— Już? — spytała Irena i podała mu rękę.
— Już późno...
— Ale wrócisz pan jutro — mówiła, trzymając w niego utkwione oczy i drobną rączką ściskając namiętnie jego dłoń.
— Może... do widzenia — rzekł i wybiegł prawie z pokoju.
Wiatr wieczorny ochłodził go z gorączki, zawstydził się sam przed sobą. Z widokiem czarodziejki znikł i jej urok — zimniej, obojętniej rozważał postępowanie Ireny, i przeląkł się jej, i wydała mu się... postanowił nie wracać tam więcej. — W tej chwili koło latami dwóch ludzi przesunęło się koło niego, przypatrzyli mu się dobrze z bliska i poszli.
— Znasz go? — szepnął jeden do drugiego.
— Nie, to nowy jakiś...
Władysław popatrzył chwilkę za nimi i poszedł dalej.
W godzinę po jego wyjściu wyszedł także major B. — W salonie Ireny zostały dwie panie, pan Eugeniusz, porucznik zbiegły z wojska rosyjskiego i kilku ludzi, którzy cały wieczór mało co mieszali się do towarzystwa. Twarz Ireny przed chwilą tak uśmiechnięta, promienna, teraz stała się zimną, bez wyrazu, jak teatralna scena w dzień.
— Panie Eugeniusz — rzekła — trzeba uwiadomić wojsko stojące w Proszowicach, że tam na Baran wyrusza oddział jutro.
— Dobrze.
— Pan pojedziesz do Rzeszowa — rzekła do jednego z mężczyzn — zawiadomić tamtejszą policję, że na granicy Lubelskiego pod T. jest w lesie znaczny zapas broni, a ludzie gotowi do wymarszu chronią się po okolicznych wsiach. Kartki legitymacyjne mają fałszowane. — Panie Eugeniusz — rzekła — pan pojedziesz do obozu — wiesz po co?
— Wiem, rozdwojenie się powiększyło z ogłoszeniem dyktatury, nieposłuszeństwo się wzmaga.
— A wiadomości z obozu przesyłać możesz przez X... Porucznik rosyjski patrzał na Irenę lubieżnym wzrokiem, rysy mu nabrzmiały namiętnością. Zbliżył się do niej i pocałował w rękę.
— Oj, ty nasz śliczny sprzymierzeńcze — rzekł — generał cię zje z radości.
— Dla niego to wszystko robię — rzekła Irena z bolesnym westchnieniem — a on... czy miałeś list od niego?
— Miałem, a tu dla Was pachnący bilecik.
Był o liścik miłosny od jenerała S..., kochanka Ireny. Czytała go z rozwartymi ustami, z płonącą twarzą. Jenerał dotknął w liście nadzieję małżeństwa...
Oficer patrzał na nią i zmarszczył brew z zazdrością — potem odwrócił się i szepnął: „Wierz mu..."; i zaklął. Zbliżył się do dwóch otyłych pań i spytał:
— A cóż, długo wasz Langiewicz jeszcze żyć będzie?
— Pojutrze wyjeżdżamy do obozu — rzekła jedna, i wyraz twarzy miała straszny, obrzydliwy.
Irena chciała zostać samą z marzeniami swymi o tytule jenerałowej; odwróciła się więc do gości i pożegnała ich.
— Pani — rzekł Eugeniusz — pieniędzy nam już brakło.
— Czy jenerał nie nadesłał? — spytała porucznika.
— Owszem — jutro wypłacę.
Rozeszli się. — Gdy wychodził Eugeniusz na ulicę, dwóch ludzi podsunęło się ku niemu.
— To on — szepnęli i poszli za nim.
XVIII
ZAKULISOWE SPRAWY
Władysław wróciwszy do siebie, począł się z radością przygotowywać do jutrzejszego wymarszu — ksiądz proboszcz, który wyszedłszy od rodziców wstąpił pożegnać syna, dawał mu zbawienne rady i nauki o cenności życia, przypominał, że jako jedynak, i to jedynak majętny, nie powinien się tyle narażać jak drudzy, którzy nic nie mają do stracenia, wspominał, że na nic się zdadzą usiłowania ludzkie, jeżeli nie będzie woli Boskiej, gdy przeciwnie, choćbyśmy nic nie robili, a Pan Bóg będzie chciał, to się stanie; więc konkludował:
— Choćbyś i nie poszedł, panie Władysławie, a wola Boiska będzie, żeby wygrali — to wygrają...
— A zapominasz ksiądz proboszcz o wyrzutach sumienia, one by mi na całe życie spokój odebrały. Ojczyzna jest nam wspólną, gdy więc idzie o wywalczenie jej niepodległości, każdy w czym może i jak może pomoc jej nieść powinien.
Na tę rozmowę wszedł Alkhadar — w twarzy miał jakąś głęboką troskę i zamyślenie.
— Alkhadarze — ty tutaj? — spytał go z rodzajem wyrzutu i zadziwienia Władysław.
— Później o tym — szepnął mu Alkhadar do ucha i siadając spytał: o czymże była rozmowa.
— Ksiądz proboszcz utrzymuje, że każdy człowiek, poświęcając się dla sprawy, powinien ostrożnie się poświęcać... — rzekł Władysław uśmiechając się z zakłopotania księdza proboszcza.
— Nie to, nie to, panie Władysławie, ale jako sługa boży muszę tedy upominać, że nie wszystko należy się ojczyźnie ziemskiej, że trzeba tedy i o niebieskiej nie zapominać.
— Ja myślę, że nie na to Pan Bóg nas stworzył na ziemi, byśmy tęsknili do nieba, lecz żebyśmy na ziemi wypełnili posłannictwo nasze, przez wypełnienie wszystkich obowiązków względem kraju i bliźnich. To właśnie było śmiertelnym grzechem kościoła średniego , że pokazywali narodom niebo i tylko niebo, a tymczasem na ziemi stawiano królestwo szatana, potęgę złego, i teraz ludzkość krwawymi pasowaniami musi wydobywać się z tej ciemnej toni.
— I pan także przeciw kościołowi? jak tu ma być dobrze na świecie! Religia w poniewierze — święte jej zasady w pogardzie.
— Religia w poszanowaniu, ale ceremonia, łupina jej postarzała się i pęka. Wyście tę łupinę dali zamiast jądra i stąd osłabienie religii. Rozumni musieli sami własną pracą myśli i serca dokonywać tego dobywania treści, a lud prosty...
— Tylko ludu mi nie obmawiajcie tedy — tam zachowała się w całości religia; błogosławieni prości na duchu, albowiem ich jest królestwo niebieskie.
— Piękne słowa, ale spojrzyj ksiądz proboszcz po ludzie, czy one znajdą tam zastosowanie? Moskale gwałcą przykazania Boże, Moskale szyzmatycy — a lud częściowo przechyla się ku nim — własnych księży więzi... a czemu, a nie ma religii, boście mu łupinę jej tylko dali, boście mu obiecywali królestwo niebieskie, a na ziemi dawaliście mu samą nędzę, cierpienie i nie szło wam o polepszenie jego doili...
— O heretycy, filozofowie — rzekł ksiądz wstając — uciekam od was. Bywajcie zdrowi. — I wyszedł, zostawiając młodych samych.
— No — rzekł Władysław — jutro wybieramy się oboje do obozu.
— Nie idę — odpowiedział krótko Alkhadar.
— Jak to? — spytał go Władysław zdziwiony — Alkhadarze, nie poznaję cię...
— Poznasz wkrótce. Wiesz dobrze, jak dowódca odebrał mi mój oddział, oddział, który z takim trudem przyprowadziłem do niego, którego żołnierze przywykli do mnie wśród ciągłych niebezpieczeństw — oddał ten oddział jakiemuś młodzikowi herbowemu nie mającemu pojęcia o sztuce wojennej, a mnie zrobił prostym żołnierzem, za co? — bo posądzono mnie o związki z Mierosławskim. Poznałem wprawdzie jenerała w Paryżu, zgadzam się na jego zasady, podzielałem plany, ale znając obowiązki żołnierza nie występowałem z karbów posłuszeństwa, choć mi się wiele w obozie nie podobało. Raz tylko w gronie starszych oficerów zapytałem się: dlaczego jenerał L. nie ogłasza uwłaszczenia włościan i nie wprowadza je w czyn? To podało mnie w podejrzenie i niechęć, i wtedy odebrano mi dowództwo oddziału. Żołnierze szemrali, jeden nawet wystąpił głośno oburzony — adiutant jenerała zabił go wystrzałem z rewolweru w moich oczach. — Milczałem i znosiłem wszystko, aż przyszła dyktatura; — już od dwóch dni przygotowano obóz do tego, wietrzyłem jakieś kabały w obozie, przeczuwałem to — aż 11 marca z rana jenerał Jeziorański objechał oddziały, mówiąc im wiele o potrzebie skupienia władzy w rękach dzielnych, i potem ogłoszono dyktaturę. Wojsko krzyczało: „Niech żyje dyktator!" Gdy nam odczytano odezwę dyktatora , zdziwiłem się i osłupiałem. Rząd przechodził w ręce ludzi nowych — członkowie dawnego rządu, którzy z takim wysileniem, z takimi trudnościami przygotowywali powstanie, podtrzymywali je w najkrytyczniejszych chwilach, odsunięci od wszystkiego; a lubo w odezwie było, że to stało się za porozumieniem z Rządem Narodowym, wierzyć temu nie mogłem. Nie widziałem żadnego wysłańca Rządu w obozie, znałem Pankracego i wiedziałem dobrze, że nie oddawałby władzy tak dobrze skrytej przed oczami zbirów moskiewskich na niepewne losy jednego wodza, mającego ledwie Milka tysięcy żołnierza. Natomiast widywałem w obozie w ostatnich czasach osoby, o których wiedziałem, że były nieprzychylne powstaniu, widywałem hrabiego Alfreda, jego ojca i innych. To zwiększało moje podejrzenie. — Kiedy więc wezwano wojsko do przysięgi, zażądałem uwolnienia. Spytano mi się: czemu? Odpowiedziałem, jak myślałem: że nie mam przekonania, iżby dyktatura była z pożytkiem dla kraju. Pułkownik oburzył się: żołnierz nie rezonować, ale słuchać powinien. „Dlatego proszę o uwolnienie — odrzekłem — abym jako wodny obywatel mógł moje zdanie objawić". „Dyktatora zabrania rozsiewać rokoszowe zdania". „Panie pułkowniku — odrzekłem — bijemy się o wolność, niechże nie będzie niewolnictwa myśli". Pułkownik się począł rzucać, gniewać, w końcu dał mi rozkaz opuszczenia obozu; a dziś dostałem od jednego ze znajomych ostrzeżenie, że wydano na mnie wyrok śmierci jako na zdrajcę...
Władysław ze smutkiem słuchał opowiadania swego przyjaciela, zabolało go, że człowiek, który całe życie poświęcił dla sprawy narodowej, który jego samego pociągnął na tą drogę — że fen człowiek zapoznany, odsunięty i jeszcze tak haniebnie posądzony.
— Czuję ja mocno — rzekł biorąc go za rękę — jak dotkliwy jest cios, który cię dotknął, ale nie trać odwagi. Każda wielka sprawa wielkich ofiar wymaga. Patrz, i ja musiałem przejść przez łzy matki, gniew i przekleństwo ojca, a dziś świętość sprawy, za którą walczymy, zwyciężyła wszystkie te zawady, dziś ci, co byli przeciwni, są ze mną, sprawa zyskała sprzymierzeńców i ja coraz silniej wierzę w zwycięstwo. Przebacz im i chodź ze mną do obozu.
— Dopóki dyktatura istnieć będzie pod tymi warunkami, jak dotąd — iść nie powinienem, iść nie mogę.
— Jak to? i ty nie uznajesz potrzeby dyktatury — nie wierzysz w prawość Langiewicza?
Alkhadar uśmiechnął się z politowaniem i rzekł:
— Piękne to imię: dyktator, rzucono go, aby olśnić nas, byśmy nie widzieli naszego położenia; ale gdybyś zobaczył, jaki brud schował się za tym słońcem, na jak brudne cele wzięto firmę prawego człowieka — załamałbyś ręce z boleści...
— Bądź mniej zagadkowym, Alkhadarze, nic nie rozumiem.
— Usiądźmy — posłuchaj. Jest to przydłuższa historia. Rozświeciła mi się za przybyciem moim do Krakowa. Dotąd widziałeś piękny dramat — teraz wprowadzę cię za kulisy...
Wiesz o tym dobrze, że kiedy wybuchło powstanie, partia tak zwana biała — była temu wręcz przeciwna. Wołała ona, że powstanie przedwczesne, że zgubi kraj, że trzeba nam na drodze organicznej pracy postępować, wypukiwać możebne reformy, czynić dyplomatyczne zabiegi za granicą i na nich budować lepszą przyszłość, jeżeli nie 'dla nas, to dla dzieci naszych.
Piękne słowa okraszone cieniem patriotyzmu służyły niestety tylko za pokrywkę osobistej niechęci i własnych celów. Wiedzieli ci panowie, że powstanie, kierowane ręką ludzi postępowych, rzuci się na ich wiekowe przywileje i przesądy i zniszczy je, że powstanie będzie żądało od nich ofiar, poświęceń — woleli więc zostawać w spokoju nie tracąc nic. Bo i cóż im było złego? Opieka rządu zabezpieczała im posiadanie ziemi, herbów i przywilejów — chroniła ich przed napaścią wichrzycieli — a o resztę rzeczy, jak: o wolność, niepodległość, nie dbali — to by w niczym nie powiększyło ich dochodów, ich wygód. Pracowali więc usilnie z margrabią nad utrzymaniem obecnego stanu rzeczy, nad utrzymaniem głuchego, trupiego spokoju. Mimo tego powstanie wybuchło — brak pieniędzy i broni, prace kontrrewolucji, obojętność wielu nie zdołały je cofnąć i powstrzymać. Biali wtedy przyczaili się, przycichli, zachowali się neutralnie, w dwuznacznym milczeniu, czekali prędkiego zgonu wybuchu, spodziewali się, że potęga Rosji przygniecie niedorosłą dziecinę rewolucji. Inaczej się stało. Powstanie z każdym dniem rosło, rozszerzało się, przybierało na siłach, lud obojętnych nazywał zdrajcami, Rosja nie oszczędzała ich majątków, niszczyła i paliła wszystko, co polskie, dyplomacja europejska zbudzona krzykiem walczącego rozpacznie narodu drgnęła na chwilę i przemówiła nadzieją. To wszystko przekonało partię wsteczną, że dłużej na dawnym stanowisku pozostać nie może, że uśmierzenie powstania niepodobne, do tego Mierosławski stał jak straszydło przed nimi i drżeli przed tym demagogiem, o którym potworne gadali sobie legendy. A co będzie — mówili — jeżeli ten smok pochwyci rządy i z głów naszych uściele gościniec do zwycięstwa, jeżeli (jak mówi) stanie na czele ludu przeciw nam i Moskwie i zatraci nas? Trzeba działać — mówili — trzeba zawczasu chwycić ster rządu, by się nie dostał w ręce demagoga. Z Rządem traktować nie chcieli; ci ludzie, podkopujący tajemnie ziemię pod stopami olbrzyma północy, ludzie bez twarzy i nazwiska nie dawali rękojmi, że się dadzą złudzić, pochwycić i wyrwać sobie z rąk władzę, obrócili się więc za innym człowiekiem. Tym był jenerał Langiewicz. Jego sława, prawość zjednały mu szacunek i poważanie całego narodu, a siła, jakiej przewodził, dawała im pewność, że Rząd Narodowy przed nią ustąpi i na wszystko przystanie. W tym celu poczęli wysełać swoich ludzi do obozu, którzy wynosząc pochwałami dzielność jenerała, utyskiwali, że bez udziału wyższych warstw narodu powstanie udać się nie może, podsuwali mu projekta, że i te warstwy przyłączyłyby się do powstania, gdyby ludzie posiadający powszechne zaufanie objęli władzę — natrącali coś o dyktaturze i przygotowywali go do tego, aż jednego razu przyjechali do obozu panowie K., J., S., Ch. z mniemanym wysłannikiem Rządu Narodowego G. — i wezwali jenerała na naradę. Tam G., udając się za pełnomocnika Rządu Narodowego, oświadczył jenerałowi, że Rząd zgadza się na objęcie przez niego dyktatury, a obecni panowie nakłaniali go do tego wszystkimi siłami. W podobny sposób podchwycona została dobra wiara jenerała W. i posła B. — i dyktatura została ogłoszoną .
Władysław słuchał tego wszystkiego osłupiały, zdziwiony, przerażony; on tak głęboko czuł ojczystą sprawę, z takim zapałem, z taką sumiennością wypełniał swoje obowiązki, że nie mógł pojąć, żeby się znaleźli ludzie, którzy frymarczą w tej sprawie, którzy ją wiodą podług osobistych zachceń. Nie przypuszczał, żeby się mogli znaleźć ludzie, którzy by świętokradcą ręką chcieli dotknąć takich świętości. Mogli stać obojętnie, mogli nienawidzić powstania, ale intryg takich w imię patriotyzmu nie przypuszczał. Toteż trudno mu było uwierzyć w prawdę tych słów, choć te słowa mówił jego przyjaciel, człowiek prawy.
— Alkhadarze, tyś źle uprzedzony; czarno patrzysz na tę sprawę, tak nie jest, tak być nie może. Wszak Rząd Narodowy potwierdził dyktaturę?
— Bo nie mógł inaczej zrobić. W tak gorącej chwili, w takim przesileniu, w jakim się znajdowało powstanie — występować do otwartej walki z człowiekiem posiadającym zaufanie narodu było niebezpiecznym, słabe siły narodu rozdwoiłyby się i naraziły na podwójną walkę.
Tu Alkhadar przestał mówić, wyjął zwitek papierów i szukając między nimi, wyjął jakiś list:
— Czytaj — rzekł — to list Pankracego do dyktatora.
Władysław wziął list i począł czytać. Słowa listu były silne, trochę namiętne, znać człowiek, który je pisał, silił się na spokój, na umiarkowanie. Zaczynał się tak:
„Jenerale!
„Wiadomość o ogłoszeniu się przez Ciebie Dyktatorem, co chociaż przez nas za nic innego, jak tylko za zamach stanu mogło być poczytywanym, przyjęta jednak została w pierwszej chwili z radością. Wszyscy, bez różnicy przekonań, gotowi byliśmy przyjąć rewolucyjną legalność, dać absolucję faktowi, mogącemu uchodzić za akt człowieka poczuwającego się na siłach do dźwignięcia Ojczyzny z upadku. Okoliczności polityczne, które nie dozwoliły utworzenia jakiejkolwiek jawnej politycznej kombinacji, jako przez nieobecność ujawnionej władzy rozbudzające polityczne ambicje, przyjęte także zostały przez nas w rachubę. Prawie bez żadnej narady uchwalonym zostało przedrukowanie i ogłoszenie Twego manifestu, poruszono wszystkie sprężyny, aby w opinii publicznej uzyskać Ci najogólniejsze uznanie, a Rząd przekonany, że ster rewolucyjnego powstania w silne przeszedł ręce, z radością powitał zbliżającą się chwilę swego usunięcia; dobrowolna bowiem Twoja deklaracja, że jesteś spadkobiercą rewolucyjnej i narodowej polityka Komitetu, służyła mu za rękojmię, że w niczym zasad przez Komitet postanowionych nie naruszysz, a tym więcej nie dasz się powodować reakcji, co zawsze była najzaciętszym wrogiem powstania i ludzi z niego wyrosłych.
„Tymczasem jeszcze w trakcie przedrukowania Twej odezwy dowiedzieliśmy się z niewypowiedzianą boleścią o okolicznościach poprzedzających wzięcie przez ciebie dyktatury. Nigdyśmy nie przypuszczali, aby żołnierz Świętego Krzyża i Staszowa, który żadnej konsekracji oprócz błogosławieństwa rewolucji nie potrzebował, szukał punktu oparcia się na politycznych intrygantach: którzy tylko na Jego pogardę zasługiwali. Przez szacunek dla Ciebie, dla honoru rewolucji, możemy tylko przypuszczać, że Twoja dobra wiara w najhaniebniejszy sposób podchwyconą została, a w jakim celu — to Ci później wytłumaczymy..."
Dalej oświadcza Pankracy w imieniu Rządu Narodowego, że przeciw dyktaturze jako faktowi dokonanemu nic nie ma, ale dzisiejszego otoczenia dyktatora znieść nie może i nie chce przez wzgląd na dobro kraju i powstania. Wykazuje dalej, jacy to ludzie, którzy go siecią haniebnych intryg otoczyli, i mówi w końcu: „Dla nas jesteś przedstawicielem nowej idei, dla nich tylko narzędziem — wybieraj?"
Władysław skończywszy Mat skłonił głowę na piersi i zamyślił się.
— O przykre rozczarowanie — rzekł po chwili — przetarli mi oczy i zamiast tęczy widzę szare chmury. — Ale jakiż cel tych haniebnych intryg?
— Jaki? — odczytaj artykuły manifestu dyktatora. Artykuł 1 mówi: „Rząd narodowy cywilny składać się będzie z czterech członków, będących zarazem dyrektorami wydziałów: Wojny, Skarbu, Spraw Wewnętrznych i Spraw Zagranicznych."
Artykuł 6: „Mianuję (teraz bezpośrednio trzech komisarzy Rządu narodowego do misyj wewnętrznych, którzy rządowi cywilnemu narodowemu podlegać i instrukcje od niego odbierać będą."
A czy wiesz, kto byli ci komisarze, ci członkowie rządu? — to byli właśnie twórcy dyktatury . Znieśli Rząd, a tajny postawili z firmą dyktatury. Wiedzieli dobrze, że dyktatora lada chwila otoczą nieprzyjacielskie wojska, w]tedy rząd tajny będzie jedną i jedyną władzą. I tę władzę chwycili w ręce, nie żeby rozszerzyć powstanie, ale żeby je wstrzymywać na swoich paskach, aby tylko tliło się o tyle, o ile potrzeba do straszenia tym (światełkiem Moskwy, do wymuszenia na niej reform jakich takich i do pisania not dyplomatycznych.
Taki jest stan rzeczy — i czy będziesz się dziwił jeszcze, że zostaję?
Władysław powstał żywo i rzekł:
— A co byś powiedział, Alkhadarze, gdybym się i teraz dziwił? Intryganci osaczyli dyktatora, ale dyktator sam nieposzlakowanej cnoty, co mu Rząd sam przyznaje, więc nam potrzeba otoczyć go, wzmocnić jego siłę i bić Moskala, a potem intryganci ustąpić muszą, potem o zasady spierać się będziemy.
— Nie, Władysławie, nie mogę iść przeciw memu przekonaniu. Nie biję się o Polskę, ale o wolną Polskę, i gdyby miała Polska powstać na podstawie starych przesądów, herbowych przywilejów, jak się na to zanosi z przewagą partii możnych, ja pierwszy łamię broń. Wolę niewolę z rąk wroga, bo tego pierwszego choć nienawidzę i mścić się na nim mogę.
— Alkhadarze, o tym będzie czas później gadać, gdy kraj będzie wolny. Teraz mniejsza, kto w górze.
— Tak mówią biali, a czemu im nie było jedno? Usuwali się, bo u steru stali ludzie im niechętni, a teraz chwyciwszy go wołają: nie patrzcie, kto prowadzi, ale do czego prowadzi. Sofiści.
— Skończmy walkę z wrogiem, potem walka stronnictw.
— Fałszywa zasada. Słuchaj, dam przyrównanie. Jakbyś uważał takiego człowieka, który by chciał mieć drzewa wkoło domu, by go skwar słońca nie palił, i namyśla się: jakie drzewa posadzić, a przychodzi ku niemu sąsiad i rzecze: po co ci myśleć, jakie drzewa, postaraj się pierwej, by były drzewa, a potem, gdy ci dom zacienia, będziesz myślał, jakie mają być te drzewa. Gdyby ten człowiek usłuchał tej rady, jakbyś go nazwał? Uśmiechasz się, widzisz. Tak się ma i z nami. W powstaniu tkwi zaród przyszłych instytucji społeczeńskich, rząd obecny jest obrazem przyszłego rządu, dlatego o to dbać, o to całymi siłami upierać się powinniśmy, aby nasze postępowe zasady stały górą.
— Dobrze mówisz, ale mnie nie przekonasz. Ja wiem tylko tyle, że obowiązkiem każdego jest bić się za kraj... Alkhadarze, w tym właśnie będziemy wyższymi nad nimi, a tą moralną potęgą zwyciężymy ich.
— Wierzysz w walki duchów, ja nie, i dlatego zostanę i do upadłego stać będę przy moim.
— Ty mierosławszczyk.
— Dziś nie mogę być innym. On mi wyobraża ideę, za którą walczę; jako chorągiew — jest mi wszystkim. To mój dyktator.
— Jak to dyktator?
— Ma nominację Rządu Narodowego i dlatego wydał protest przeciw uzurpacji władzy, która się prawnie jemu należy.
— Czemuż tej władzy dotąd nie objął? dlaczegoż teraz, kiedy sam Rząd Narodowy dla dobra kraju, dla zapobieżenia rozdwojenia daje albsolucję faktowi dyktatora — on występuje z przedawnionym prawem? Tym człowiekiem nie miłość kraju, ale ambicja rządzi. Boże, Boże, na co się zanosi! — rzekł Władysław załamując ręce i chodząc szybko po pokoju.
— Jenerał M. wiedział, że dyktatura na skrawku niepewnej ziemi jest śmiesznością, że kilka tysięcy żołnierzy nie jest pewną załogą, obroną i odpowiednią siłą naczelnej władzy i dlatego jej nie ogłaszał; ale dziś przeciw uzurpacji protestować musi.
— Bo mu trudno zrzec się tej władzy na rzecz drugiego, zaprzeć się siebie dla dobra wszystkich...
— Jenerał ma wiarę, że zwycięży, że poruszy masy ludu, bez którego niepodobne zwycięstwo.
— Ileż razy ta wiara go zawiodła!
— Bo szlachta się od niego odwróciła i nie wspomagając, szkodziła jeszcze.
— I dziś tak uczyni.
— To nie, opinia przeciw niej, szlachta iść musi, a nie — to z ludem przeciw szlachcie i Moskwie pójdziemy.
— To byłoby okropne...
— Ale konieczne — ty z nami, Władysławie?
— Nie, stanowczo nie... ja tam, gdzie cały naród.
— Lecisz owczym pędem za mnogością — i tę mnogość nazywasz narodem. A my czym?
— Tylko stronnictwem.
— Tak nazywano chrześcijaństwo w Rzymie, tak nazywają każdą poczynającą się ideę. To tylko dowodzi, że panowanie złego na ziemi jest potężne, i piękne maski na siebie kłaść musi, kiedy takich, jak ty, oszukiwać umie.
— Alkhadarze, nie przekonasz mnie słowami, gdzie czyny mówią wyraźnie. Tamci biją wroga, więc nie pytam, kto oni, i idę z nimi, wy wichrzycie tylko. Tam czyn — u was słowa...
— Słowa poprzedzają czyn...
— Często się kończy na samych słowach... Alkhadarze, wiem, że ciebie serce ciągnie do boju...
— Serce zły często doradca, nie idę za nim.. Widzę, że nie przekonamy się nawzajem. Idźmy każdy swoją drogą — to nasze przeznaczenie. Bądź zdrów.
— Alkhadarze — rzekł Władysław wyciągając ręce ku przyjacielowi — ale my przyjaciółmi? — Ja tobie tyle mam do zawdzięczenia.
Alkhadar uścisnął jego rękę.
— Chwilowy twój błąd i dlatego wierzę w uzdrowienie. Czas i wypadki pokażą, gdzie słuszność. Do widzenia!
XIX
WIEŚCI
Wojska rosyjskie od Częstochowy, Miechowa, Pińczowa, Stopnicy oskrzydlały dyktatora coraz ciaśniejszym pasem. Dyktator ustępował przed nimi nie przyjmując nigdzie bitwy. — Od czasu objęcia dyktatury, czy z szacunku dla tej władzy i z obawy stracenia jej, czy dla innych powodów, dyktator stał się oględniejszy, bardziej wahający się, z powiększeniem władzy zmniejszyła się wiara i pewność w zwycięstwo. To, na co się odważał jenerał Langiewicz — na to dyktator Langiewicz odważyć się nie mógł, bał się wszelkiego ryzyko, bo się bał narażać na niepewną grę losów naczelnej władzy powstania. Z tego powodu dyktatura wielką szkodę powstaniu przyniosła, bo dając mu naczelnego wodza, głowę — odebrała mu śmiałego partyzanta. Nie podobna, żeby i dyktator sam nie miał uczuć, w jak przykre połażenie wpędziły go kabały, i tu początek jego zwątpienia.
W Krakowie coraz mniej było wieści z obozu, coraz te wieści były głuchsze, niepewniejsze, wojska bowiem rosyjskie, wysuwając się czarnym Skrzydłem od Olkusza, przecięły komunikację obozu z Krakowem i zasłoniły nam pole walki. Kraków był coraz niespokojniejszy — wśród strasznej ciszy serce ludu biło, jakby przeczuwając jakiś straszny cios.
Mówiono o rzezi w Giebułtowie — o pobycie dyktatora w Chrobrzy, majętności margrabiego. Spodziewano się, że dyktator, oddając wet za wet zdrajcy i doradcy poboru za tyle spalonych miast, pomordowanych rodzin — zniszczy jego pałac; ale się przeciwnie stało, dyktator pokazał się wspaniałomyślnie, rycersko, honorowo — w pałacu sam zamieszkał, by go ochronić przed grabieżą i zemstą żołnierzy, a odchodząc polecił go opiece włościan. Jeżeli margrabia nie zapomniał śmiać się — to się pewnie uśmiał z tej galanterii.
19 marca wieczór przyszła wieść o zwycięstwie pod Grochowiskami — znaczne siły moskiewskie miały otoczyć obóz dyktatora w lasach grochowiskich, wałka była zacięta. Moskale kartaczami i rotowym ogniem razili wychylających się z lasu, część ich, w czerwone czapki ubrana, przypuściła atak do lasu. Zamęt i zamieszanie było wielkie, kule tłukąc gałęzie drzew powiększały łoskot i wrzawę. Pułkownik Rochebrun miał pokazać wielką odwagę — uderzał na działa nieprzyjacielskie i dzielnie odpierał napady — dyktator w początkach walki był w ogniu, adiutant Zachert padł obok niego ugodzony kulą w czoło, pod drugim ubito konia — sztab nakłaniał dyktatora, aby się nie narażał. Bentkowski z pistoletem w ręku miał prowadzić kosynierów do boju i przyczynić się wiele do zwycięstwa. Te wieści z upragnieniem chwytali ludzie, podawali sobie nawzajem, na rynku i po ulicach ciekawi okrążali mówiących. Ale drugi dzień mijał, a wieści nie nabierały pewności; ta ciemność przestraszała, za niepewności zasłoną domyślano się czegoś złego. (Z gazet najmniej prawdy można się było dowiedzieć). — Wszyscy pytali, co teraz robi dyktator, gdzie się obrócił, jak użył walnego zwycięstwa? — Na te pytania odpowiadano milczeniem. Natomiast doszła wieść od Igołomi, że oddziały polskie pod dowództwem Śmiechowskiego cofają się w bezładzie ku granicy, parci przeważnymi siłami Moskwy, że oddział ten to część z obozu dyktatora. Jak to? więc po walnym zwycięstwie wojska nasze uciekają? czemu nie dyktator, nie Langiewicz nimi dowodzi? — Niepokój mieszkańców wzrastał. Wracający rozbitki mówili, że bitwa pod Grachowiskami była pomyślną dla nas, że lubo tylko część wojska walczyła, bo kawaleria pod wodzą Czapskiego i wiele oddziałów było nieczynnych, Moskale odparci zostali ze stratą, że jeńców zabrali nasi, że dyktatora wśród walki już nie było w obozie, że wojsko po skończonej walce, dowiedziawszy się o zniknięciu sztabu i dyktatora, poczęło głośno sarkać i posądzać go o zdradę — że zwątpienie ogarnęło wszystkich, do tego wieści o zbliżających się ogromnych siłach moskiewskich powiększały trwogę i zamieszanie, że część wojsk dyktatora przerżnęła się z Czachowskim ku Górom Świętokrzyskim, a druga cofnęła się ku granicy i wypartą była na terytorium austriackie. Wielu nie dawało temu wiary, oburzano się na ludzi szerzących złe wieści, ale w końcu prawda smutna, ciężka jak kamień upadła na serca i przygniotła resztkę nadziei. Pociąg kolei galicyjskiej przywiózł do Krakowa uwięzionego dyktatora i jego adiutanta, Henrykę Pustowojtów. Rannych złożono w Tarnowie i wezwano pomocy lekarskiej z Krakowa. Więzienia na zamku i w innych miejscach napełniły się internowanymi. Rozpacz ogarnęła wszystkich. Nikt sobie tego wytłumaczyć nie umiał, dlaczego dyktator porzucił obóz, porzucił zwycięskie wojsko i przeszedł do Galicji. „Czas" uniewinniał go podając jego (?) odezwę (spóźnioną), w której tłumaczy się, że wskutek silnego parcia Moskali na jego obóz zmuszony jest zmienić dotychczasowy tryb prowadzenia wojny jakby z wojskiem regularnym i wrócić do wojny podjazdowej, ponieważ tylko partyzantka w małych oddziałach jest korzystną, prowadzenie zaś wojny na większe rozmiary i kilkotysięcznymi korpusami jest w tej chwili niemożebną rzeczą, ponieważ korpusy takie, będąc przymuszone do ciągłych, a często nawet nader szybkich marszów, aby uchodzić przed przeważającymi siłami moskiewskimi, nie mając, a nawet z natury rzeczy nie mogąc mieć formalnych magazynów żywności, korzystnie działać nie będą mogły; podczas gdy z drugiej strony wojsko na ciągłe niewygody, brak żywności i zmęczenie narażone będzie. Podzielić więc miał swój obóz na kilka małych oddziałów. Mówi dalej, że po takim rozporządzeniu opuścił obóz i udał się ku Opatowu, mając zamiar przez Galicję dostać się w Lubelskie, wzmocnić tam powstanie i zostawić zdatnych oficerów, których tam brak czuć się dawał. Że opuścił obóz pod sekretem, by szpiegi rosyjskie, których dość było w obozie, nie donieśli o tym nieprzyjacielowi; w końcu użala się dyktator na nieposłuch w obozie, na wietrzenia partii nieprzyjaznej dyktaturze, która pierwsza ucieczce jego nadała pozór zdrady, zachwiała wiarę wojska i była przyczyną rozprószki.
Tak się tłumaczył dyktator, albo też (co pewniej) tak go tłumaczyli ci, co go dyktatorem zrobili. Tłumaczenie było zbyt słabe i mizerne wobec faktów bijących w oczy i głos opinii powszechnej obwiniał dyktatora jeżeli nie o zdradę, to o nieudolność lub zwątpienie. A najprzód: obwiniano dyktatora, że nie dopełnił najpierwszego obowiązku wodza, to jest opuścił wojsko wraz z sztabem, i to w chwili gdy, jak sam mówił w odezwie, wielkie siły moskiewskie otaczały go. W tak niebezpiecznym położeniu opuszczać wojsko, by się zajmować organizowaniem drobnych oddziałów — to zdrada, a podobne uniewinnienie — śmiesznym. Dalej mówiono: że dyktator, walcząc już od początku powstania, mógł o tyle poznać kraj i położenie rzeczy, by wiedzieć, że niebezpieczno jest zamieniać wojnę podjazdową na regularną; dlaczego wiedząc o tym gromadził znaczne siły, gotując sobie na nich fundament do zbudowania dyktatury, dlaczego właśnie w chwili, gdy przeciw nadciągającemu nieprzyjacielowi potrzebował znacznych sił, te siły rozdrabniał, rozdzielał prawie wśród strzałów nieprzyjacielskich. W końcu niechętni i podejrzliwi utrzymywali, że dyktator nie po walce, jak pisze, ale wśród walki opuścił obóz, że narada odbyła się ze sztabem, który bardziej jeszcze niż dyktator skłonnym był do ucieczki, że to więc nie była narada wodzów, ale narada uciekających, itd. — Ile w tym wszystkim prawdy? — nie moją rzeczą rozstrzygać. Cała ta sprawa jest dziwnie niejasną i zagmatwaną. Za blisko patrzyliśmy na nią, zanadto namiętności zburzone, za mało mamy dokumentów, byśmy stanowczo potępiać lufo uniewinniać magli. To zadanie historyka, nie powieściopisarza. — W naszej powieści wypadki są tłem, na którym rozwijają się charaktery i czynności osób, kreślimy więc tylko oblicze obecnych chwil, nie wdając się w anatomiczny ich rozbiór. Zanadto ręka drży i serce bije wśród wiru wypadków, by operacja mogła być sumienna i skuteczna. Powieść niniejsza nie rości sobie prawo do historyczności, nie nurtuje po głębiach wypadków, chce tylko podać ich fizjonomię, uwydatnić kilka typów, kilka odcieni myśli narodowej, pokazać, jaką drogą naród budził się i poczynał czuć i działać, jakach chwil, jakich rzeczy potrzeba było, by naród wyrwać z letargu i wprowadzić go w ruch, jak ten ruch w coraz szersze kręgi się rozchodził, na jakie trafiał przeszkody i jaki cel ruchu. Dlatego osoby naszej powieści, lubo przedstawiają typy historyczne, indywidualnie nie są historycznymi. — Wracamy więc do głównego bohatera powieści, do Władysława.
Alkhadar, niespokojny o los swego przyjaciela, dopytywał się o niego powracających, ale na próżno. Wreszcie od jednego żołnierza dowiedział się, że Władysław znajdował się w oddziale strzelców, którzy celnymi strzałami i śmiałym natarciem odparli nieprzyjacielską kawalerię, chcącą ich z boku oskrzydlić; że po bitwie, kiedy wojsko niespokojne zniknięciem dyktatora poczęło szemrać i przebąkiwać o zdradzie, on dla uspokojenia wojska, dla zbicia fałszywych pogłosek siadł na koń i z kilku żołnierzami, między którymi był i opowiadający, pojechał szukać wodza w kierunku ku Wiśle. Że idąc za śladem doszedł do Opatowa w chwili, gdy dyktator siadał w prom i miał się przewieźć na austriacką stronę.
— Strasznie poczerwieniał wtedy nasz kapitan — mówił opowiadający — rzucił się do nóg dyktatora i prosił go, żeby został, że sprawa stoi świetnie, że nasze wojsko zwyciężyło, a odjazd dyktatora, choćby dla ważnych powodów, stanie się hasłem klęski powszechnej, bo źli ludzie szepczą wojsku o zdradzie. Tak prosił nasz kapitan i płakał prawie — sztab milczał i przypatrywał się temu, czekając, co powie dyktator. Dyktator był pochmurny, odsunął trochę z gniewem i niecierpliwością kapitana i rzekł: „Wrócić do obozu — wódz przed żołnierzami nie ma powodu tłumaczyć się. Wrócić i czekać na mnie". Tak samo zalecił konnicy eskortującej go i wszedł na prom. Wtedy i żołnierze poszli za jego przykładem i przechodzić Wisłą poczęli. Nasz kapitan był blady, to znów czerwony na przemiany, trząsł się cały jak we fetorze z oburzenia i gniewu. „Do mnie, żołnierze!" — wołał ochrypłym głosem. Na łodzi powstały kłótnie; kilku chciało wracać, większość przemogła i dobiliśmy do lądu na stronie austriackiej. Kapitan stał na wyniosłym brzegu — rękami rzucał jakieś przekleństwa, które szum wody głuszył. Gdy patrole austriackie zbliżały się ku nam, od strony, gdzie stał kapitan, doleciał krzyk silny: „Chwytajcie dyktatora — zdrajcę!" Patem dosiadł konia i pędem poleciał nazad.
— Biedny zginął pewnie i śmiercią opłacił swą wiarę w dyktaturę — rzekł Alkhadar i posmutniał bardzo.
XX
CHATA WIEŚNIACZA
W karczmie na szynkwasie pryska kaganek — światełko to się wzmaga i brudne ściany i śpiących twarze jasnością obrzuci, to w mały płomyk się kurczy, a wtedy z kątów wychodzą cienie i latają po ścianach. Mosiek odchuchał zamarzłą szybę i wygląda, i nasłuchuje — koło stołu kilku gospodarzy siedzi i piją, i radzą. W głębi karczmarka bachory betami przykrywa i spać im każe. Dziewka pod piecem skubie pierze i drzemie, a ciężka głowa się kiwa jak u Mośka na szabas.
Do karczmy wszedł chłop i otrzepując czapkę z mokrego śniegu rzekł:
— Poszli za las — już bębnów nie słychać.
— Chwałaż ci Panie — rzekł Maciej — bo jak się wojak na krwi rozbiesi, to gorszy od wilka. Gdzieś za Miechowem pono do ludzi, co wracali z kościoła, strzelali , a jak ze wsi wyszli, to ani jajka, ani kury nie uświadczył, tak się z tym raźno uwinęli.
— Ta i Polaki to umieją — rzekł Antek.
— Ale zapłacą chociaż — odparł Maciej.
— Ostańcie z Bogiem — rzekł Jędrzej wstając — trzeba iść do chałupy uspokoić babę — nieboga drzwi zaparła i drży z trwogi, jakby ją febra tłukła.
— Zaczekajcie, kumie — wstrzymywał go Maciej — wypijewa po kubeczku i pójdziemy wszyscy — ta to czas do chałupy. Mosiek, wódki!
— Oj strasznie ta wczoraj musieli nabić panów — rzekł Kuba — bo tak pukali a pukali do samej nocy. Nie chciałby ja tam blisko siedzieć.
— A rudy Marek przede poszedł — rzekł Maciej. — Licho siedzi w tym człowieku, coś go wyraźnie pali na wnętrzu i spokojnie dowiedzieć mu nie da. Tak się rozjadł na Polaków, że go teraz ani utrzymać w domu: rychło usłyszy, że się bić będą, to leci choćby o kilka mdl za Moskalami, jak wrona za ścierwem, obdzierać Polaków i dobijać.
— Oj, toteż się ich naobdzierał, naobdzierał... — mówił Jędrzej.
— Ba, i cóż mu z tego przyszło? Co obedrze, to sprzeda i przepije, i znowu bieda — a u Mośka wciąż na drzwiach wisi. W chałupie nędza, baba mu chorzeje, dziecka pomarły...
— Ludzka krzywda nie utuczy...
— A cie — przerwał Antek — a panowie mało się to naszej krzywdy najedli? Niech ich teraz bies porwie, niech ich tłuką. Poparł go inny parobek i rzekł:
— Wypędzą Moskala, to się do nas wezmą i powiążą jak psów na kagańce. Nasłuchał ja się od nieboszczyka tatusia, co oni z nami wyrabiali. Teraz my górą — Moskal nam darował pańszczyznę — to trzeba być z Moskalem. Ta i pies tam idzie, gdzie mu lepiej, nie dopiero człowiek.
— To prawda, ale Moskal poganin kościoły rabuje, rąbie krzyże — to jakoś grzech mu pomagać. Wytłuką nam panów i księży, to nam będzie jak owcom bez pasterza.
— Już to prawdę macie, Jędrzeju — rzekł Kuba skrobiąc się po głowie — sam nie wiem czemu, ale człek już tak przywykł do dziedzica i do dworu, że teraz, kiedy spojrzę w tamtą stronę, wyraźnie czegoś brakuje — jakby cep bez bijaka. Ze dworu tylko kuminy zostały i opalone mury. Tak sioło opustoszało jakoś...
— A i bez księdza źle — dodał Maciej. — Drzwi zaparte, ani się gdzie pomodlić, do skrobieszyńskiego kościoła daleko. Cóż, markotno przejść wieczorem koło kościoła: baby przed kościołem kładą się na ziemi i płaczą, aż strach słuchać, i narzekają, że Pana Boga przed nimi zamknięto. Walkowa bez Sakramentów i bez spowiedzi. Trzeba by temu jakoś radzić, choćby jechać po zakonnika do klasztoru?
— Czy to nie wiecie, że księży z klasztoru rozegnali; porozjeżdżali się do innych miast. Straszne czasy. Nie darmo to piorun uderzył w Jasną Górę po Nowym Roku.
— Dyć pamiętam — okrzelna to noc była — zdawało się, że świat roztrzęsie wicher.
— A potem nagle wiosna się zrobiła...
Za oknem coś zachlapało w błocie — gospodarze urwali rozmowę i spojrzeli ku drzwiom, co zaskrzypiały. We drzwiach stanął nudy Marek. Był strasznie ponury.
— Niech będzie — zamruknął uchylając czapki, a do Mośka rzekł dziko: — wódki.
— I cóż nam przynosisz, Marku? — spytał go Antek.
— A co bym przyniósł? siebie — odrzekł opryskliwie.
— Toście przecie byli w bitce?
— To i cóż?
— To powiedzcie.
— Cóż powiedzieć? bili się i kwita, zabitych dużo, żywych jeszcze więcej, i... licha warto gadać. Mośku, wódki.
Wychylił drugi półkwaterek i wyszedł.
— Jemu coś się stać musiało — rzekł Kuba.
— I nic ze sobą nie przyniósł, nawet Mośkowi nie zapłacił...
— W tym coś jest — rzekł Maciej — poczekajcie, ja do niego, ta to my sąsiedzi, to go wymiarkuję.
— Chodźwa, chodźwa do domu — mówili chłopi i rozeszli się.
Kiedy takie rozmowy toczyły się w karczmie — w domu Marka chora żona stękała na barłogu ze słomy. Straszny był widok izdebki. Na kominie tlało kilka drewek, dając więcej dymu niż ciepła. Dym do połowy wisiał w izbie — w końcu na odrobince słomy nakrytej brudną płachtą leżała chora, obok niej garnek z wodą, po który co chwila chudą rękę wyciągała, chłodząc spieczone usta i gasząc na chwilę palącą gorączkę. Pod oknem ławka, na której siedział jakiś obdarty chłopak i piastować małe, ostatnie dziecko Marka. Był to głupi Janek — siedząc huśtał dziecko, dmuchał w dym i śmiał się. Wiatr dzwonił potłuczonymi szybkami okienka. Dziecko zapłakało.
— Duli, luli — mówił Janek — chciałobyś jeść, ba, żeby to z dymu kołacza ugnieść, toby było galante jedzenie i mniej by go było w izbie, i nie gryzłby psiawiara tak w oczy. — Gospodyni, gospodyni, a dajcież waszemu racotowi co zjeść.
Chora zakaszlała, chcąc się odezwać, potem rzekła cichym głosem:
— I cóż ja mu dam?
— Ta to nic łatwiejszego, jak babie nakarmić bachura. Macie go — miech possie trochę, to będzie cicho.
— Oj, Jonku głupi — a jakże ssać będzie dziewucha, co jej już trzeci rok.
— To i cóż? zapomniała, to sobie przypomni.
— Choćby i przypomniała, to się suchą piersią nie pożywi. Żeby choć gospodarz wrócił.
— A może ta i wrócił, ale nie do was, jeno do karczmy.
— Żebyś przeleciał do niego...
— Bo ja chcę, żeby mnie wytrzepał... zimno na dworze...
To mówiąc wygrzebał się na przypiecek i układał się do spania jak pies, gdy się w kółko kręci i leżyska szuka.
Drzwi od dworu zachwierutały — wszedł Marek.
— Idziesz przecie — wyszepnęła żona — przyniosłeś jeść?
— Nic nie mam — rzekł chłop ponuro, siadł na ławce i zmęczony, odpoczywał, patrząc w ziemię.
— Oj, bodajbym była skapała, zanim za ciebie poszłam — wyrzekała kobieta.
Dziecko zapłakało. Marek zaryczał boleśnie, z głębi piersi i głowę począł tłuc o ścianę.
— Gospodarzu, a nie przedziurawcie tam ściany głową, bo będzie wiać na nas — rzekł Janek z zapiecka i siniejące się, głupkowate jego oczy załyskały w dymie.
Marek wyjął jakąś skrwawioną płachtę i począł całować, i ryczał coraz bardziej. Do izby wszedł Maciej. Marek spojrzał zdziwiony, kto o tej porze do niego wchodzi.
— Niech będzie pochwalony — rzekł Maciej — nie śpicie jeszcze? Moja napiekła chleba, to może wam się przyda bochenek. Napieczecie, to oddacie — i to mówiąc wyjął spod poły sukmany chleb i położył obok chorej.
Ta chwyciła chciwie i rozłamywać poczęła, posilając nim dziecko i siebie.
— Ino nie tak raźno, gospodyni, bo nim zlezę, to chleb połkniecie — upominał Janek złażąc z przypiecka.
Urwał spory kawał chleba i powrócił znowu na swoje miejsce.
— Dziękuję wam, Macieju — rzekł Marek.
— Cóż wam to, Marku — jakiś markotny powróciliście — pytał Maciej siadając przy nim.
— Bodajbym był ręce i nogi połamał, nim tam poszedłem — i chwycił się za włosy, i zaryczał znowu.
— Bóg z wami, kumie, cóż się stało?
Długo czekał Maciej, aż się Marek uspokoił — i znowu powtórzył pytanie.
— Słuchajcie — rzekł po chwali nudy Marek, biorąc Macieja za rękę. — Poszedłem dobijać, to wiecie. Bili się strasznie, jak nie pamiętam. Moskale poczęli uciekać, ale nad ranem przyszło ich więcej. Polaków już nie było, tylko rannych zostawili sporo w lesie. Było nas kilku chłopów i poczęliśmy się mościć z nimi. Wtem patrzę, aż tu w krzaku ktoś leży — podchodzę, jakiś młodziusieńki chłopak, a na ręce, w której trzymał pałasz, śliczny pierścionek błyskał — nie chciało mi się ściągać i odciąłem palec z pierścionkiem.
— Chryste Jezu — rzekł przerażony Maciej.
— Wam strach i żal, i mnie jakoś tknęło sumienie, pierwszy raz — gdy wtem chłopiec ożył — odskoczyłem, a on, zobaczywszy w moich rękach swój palec z pierścionkiem, uśmiechnął się, ale talk strasznie, tak' sine usta wykrzywił, żem struchlał. Przewrócił oczami i skonał. Oj Macieju, wy sobie nie wyobrazicie, jakie to okropne było, to przebudzenie trupa. Zdawało mi się, że dusza wróciła z tamtego świata, by mi pogrozić piekłem, i wróciła znowu.
Wiatr począł szumieć gałęziami, w krzakach słychać było jęczenia konających. Włosy stanęły mi na głowie z przerażenia, chciałem uciekać. Ale wnet objął mnie jakiś żal niepojęty — rzuciłem się na kolana przed trupem i począłem całować mu zimne nogi i okrwawione ręce, i prosiłem go, żeby mi ten grzech straszny odpuścił. I patrzcie, Macieju, rozsunęła mu się na piersiach koszula i zobaczyłem obraz Najświętszej Matki Boskiej Częstochowskiej. Chwyciłem z radością obrazek i przysiągłem poprawę, i tę świętą pamiątkę wziąłem od trupa. O! patrzcie!
I z rozradowaną twarzą pokazywał stary grzesznik ciemne lica Matki Boskiej na złotym tle.
— Dzięki niech będą Bogu, żeście się upamiętali. Wasz przykład wielu kusił do złego...
— Bies mnie opętał. Było mi źle, a od panów krzywda się działa — więc sobie myślałem: trzeba ich tępić, to nam będzie lepiej.
— Złą drogę obraliście sobie do lepszej doli; łaska Boska was nawróciła.
— Co to jest? — spytał Marek słuchając.
Na dworze bowiem słychać było krzyki moskiewskich żołnierzy, rżenie koni i ruch wozów.
— To jeńców tędy prowadzą — stanęli — przed karczmą, a teraz się rozjeżdżają po wiosce na nocleg. Żołnierze pijani, kto wie co przez noc się stanie.
W tej chwili zapukano do drzwi. Marek wziął drewno palące się, poszedł do drzwi i spytał:
— A kto tam?
— Otwórz.
Otworzył — we drzwiach stał oficer i spytał:
— Czy ty Marek Dukacz?
— Ja, proszę wielmożnego.
— Ty wierny sługa cara , my się znamy, u ciebie zostawiemy dziś jeńców kilku — ty ich dopilnujesz z żołnierzami.
To mówiąc obrócił się do żołnierzy i wprowadzono do izby trzech jeńców, widać było z ubioru, że znaczniejszych. Marek drgnął: jeden z więźniów był ich panicz Władysław, z ręką na chustce i z obwiązaną głową. Wszedł z twarzą spuszczoną ku ziemi, obojętny na wszystko, co się koło niego działo, ponury. Jeńców wprowadzono do izby — pięciu żołnierzy ułożyło się we drzwiach na straży. Oficer z oddziałem poszedł dalej.
Marek niespokojnie począł kręcić się po izbie, chciałby coś pocieszającego szepnąć w ucho paniczowi, chciałby go wygodniej umieścić, ale nie mógł, bo żołnierze, lubo pijani, błyszczące oczy wytrzeszczali i pilnie patrzyli. Położył się więc obok żony na barłogu, udał sen i począł myśleć nad ocaleniem panicza. Męczył się i rzucał niespokojny po ziemi, bo nie mógł znaleźć sposobu. To chciał podpełznąć, przeciąć jeńcom sznury i wraz z nimi rzucić się na Moskali, ale żołnierzy było kilku, byli uzbrojeni, walka więc byłaby nierówną i ocalenie niepodobne; a przy tym obawiał się, że i pomoc żołnierzom przyjść może. To chciał przynieść z karczmy wódki i spoić żołnierzy do reszty, ale się bał, że go odgadną i będą się mieli na baczności. Biedził się i rozmyślał, i w końcu już chciał się chwycić tego ostatniego środka, gdy nagle łuczywo na kominie zagasło. Żołnierze poczęli wołać o światło. — Markowi szczęśliwa myśl przyszła do głowy.
— Ognia nie ma w chałupie — rzekł — ale czekajcie, pójdę do sąsiada.
To rzekłszy wstał, począł się krzątać po izbie i namacawszy leżącego Władysława, położył mu palce na ustach, aby milczał, chwycił go silnie w obie ręce i niósł po omacku ku drzwiom. Idąc potrącił o żołnierza.
— To ja, panie wojak — rzekł prędko, uspokajając go — zawrzyjcie za mną drzwi i pilnujcie dobrze.
Uderzył nogą o drzwi, że odskoczyły, i wyszedł do sieni. Tu przypomniał sobie, że przed chatą straż stoi — namyślił się chwilkę, rozerżnął nożem sznury, którymi więzień był skrępowany, zdjął z siebie sukmanę, odział nią Władysława i szepnął:
— Idźcie w imię Boże. Jak miniecie chałupę, weźcie się na lewo — w sad. Wleźcie w dół na ziemniaki, zarzućcie otwór ziemią i czekajcie, aż Moskale wyjdą z wioski...
— A cóż z tobą się stanie?
— Nie myślcie teraz o mnie; ja sobie poradzę — idźcie!
— Niech wam Bóg zapłaci, poczciwy człowieku — rzekł cicho Władysław ściskając mu dłonie.
— Oj paniczu, niech tylko przebaczy... ja wam wiele złego narobił... darujcie, darujcie — prosił obejmując jego nogi.
Władysław uścisnął rękę Marka i wysunął się z chaty.
— Kto idiot? — wrzasnął żołnierz.
— To ja, panie żołnierz, gospodarz Marek, idę po ogień do sąsiada, bo nam zgasło łuczywo. — rzekł nie zmieszany Władysław i zniknął w ciemności.
XXI
ZWĄTPIENIE
Droga ludzkiego życia, to nie drabina Jakubowa prosto w niebo wzniesiona ani stroma przepaść w potępienie, ale dziwna mieszanina łez i śmiechu, szczęścia i cierpień, nadziei i zwątpienia... Czasem się myśl rozhula i leci, i rośnie w niebo jak tatrzańskie szczyty, po orlemu patrzy w świat, w słońce samo, a za chwilę stromą przepaścią w dół upada, z błękitów w mętne kałuże, i im wyżej zabiegnie myśl pędzona nadzieją, tym upadek cięższy. Wiara rzuca nam blask i promienne mosty, zwątpienie nawet jeszcze równiny cieniami w przepaście łamie, wiara leczy i sił dodaje, a zwątpienie z anatomicznym nożem w ręku tnie zdrowe ciało i szuka w nim brudu, zgnilizny — rozorze mogiłę, by chwycić garść kości prochu i zasypać nimi usta tym, co mówią o nieśmiertelności — rzuci cyniczny wzrok na twarze świętych i szuka na nich śladów hypokryzji i ziemskiego brudu. O! zwątpienie straszna trucizna, wypali w piersi piękne marzenia, nadzieje, pojęcia, że pierś człecza opustoszeje jak kościół bez ołtarzy.
W takim zwątpieniu wrócił Władysław do Krakowa, złamany, zgnieciony. On tak wierzył — tak pięknie sobie wszystkich wyobrażał, takie wielkie kreślił plany świetnej przyszłości wojny, a tu czyn jednego człowieka, za którego prawość, charakter byłby się dał porąbać, zniszczył wszystko. Ten kilkotysięczny obóz, ten dyktator przejeżdżający się wśród okrzyków wojska z jakąś hetmańską dumą na czole — wszystko to rozwiało się jak mgła W poranku — i zostało straszne, rozpaczne nic. Ta jedna myśl zwątpienia pociągnęła za sobą szereg smutnych, czarnych myśli. Na każdego człowieka, którego spotykał krzątającego się koło sprawy narodowej, patrzał przez czarne szkła niedowierzania. Raz zawiedziony nie mógł trafić łatwo do zamkniętych wrót młodej wiary. Wszędzie na dnie czynności ludzkich widział albo złą wolę, albo niedołężność osłoniętą brawurą. W początkach każdego przedsięwzięcia przeczuwał rychłą śmierć jego. „Komu tu wierzyć?", „To się nie uda" — to były dwa jego stróże, co odganiały od niego wszelki zapał, wszelką energię do pracy. — Straszna ostateczność, w którą go wtrąciły wypadki. I dziwić się trudno, zwłaszcza że po powrocie swoim do Krakowa Władysław poznał się z ludźmi, którzy swoim postępowaniem potęgowali w nim to ujemne uczucie. Takich ludzi nie brak w najwznioślejszych chwilach, są to plamy na pięknym obrazie, figuranci sceniczni pozujący się na pierwszorzędnych bohaterów dramatu. Władysław poznał się z, nimi i zbliżył ku nim, widząc podobieństwo zapatrywania się na rzeczy. I oni wyrzekali na dyktaturę, i oni rozpaczali o sprawie i smutnie pochylone głowy nosili. Ale jakże się ich wnet przeląkł Władysław, gdy poznał w nich tylko komedię rozpaczy, gdy pod płaszczem patetycznych frazesów, wyznań politycznych zobaczył blade tchórzostwo, samolubstwo i podłość; gdy zobaczył, jak łatwo ci ludzie od głębokich westchnień przechodzili do zielonego stolika, od gorącej, porywającej, piorunującej mowy do bachanckich pohulanek i miłostek. Załamał ręce, odsunął się od ludzi, zwątpił i na wszystko rzucił ślinę ironii, ironii bolesnej. Patrzał na sprawy, słyszał o pojedynczych utarczkach, bolał nad niedolą, ale mu serce już nie biło tak żwawo, ręka nie rwała się do broni. Jakaś apatia, melancholia owładnęły go, patrzał na świat i ludzi, jak na panoramę, szklannymi oczyma. — W takich przykrych chwilach Zofia była jednym jaśniejszym punktem, w który wpatrywać się lubiał. Zofia umiała odgadnąć stan jego duszy bliźniaczym instynktem. I ona strasznymi ofiarami okupiła okruch nadziei i to jej wzięto, więc rozumiała boleść Władysława. Ale jako kobieta umiała na swoje boleści i rozpacze znaleźć pociechę w modlitwie i tym balsamem jak Samarytanka goiła rany zwątpiałego. Toteż nie dziw, że Władysława coraz bardziej ciągło do domu ciotki Zofii. Mieszkały nad Wisłą — wprost okien mogiła Kościuszki, dalej wśród sinego lasu dwie białe wieżyce bielańskiego klasztoru, dołem błękitna Wisła, której brzegi coraz bardziej zieleniały się z nadchodzącą wiosną. Wśród takiej sielanki i cichej miłości czuł się Władysław tak szczęśliwym, jak ów człowiek, co po trudach podróży spocznie w swoim domu. Jego miłość dla Zofii nie była gorączką, co krew pali, ale spokojnym przywiązaniem, opartym na szacunku i harmonii. Tyle nadziei pogasło dla niego, ta jedna uśmiechała się — nadzieja domowego szczęścia. Ale odpychał tę myśl od siebie i mówił:
— Więc ja jeden mam być szczęśliwym, kiedy tysiące cierpi? wszak i tak jestem szczęśliwy, może nadto szczęśliwy.
I znowu jak dawniej bywał nad Wisłą, patrzał miłośnie w oczy Zosi, ale usta milczały jak zaklęte i nie wyszeptały ani jednego słowa miłości. Zofia także starannie unikała sposobności, która by ich do wyznania skłoniła.
Zdarzyło się jednak, że ciotka Zofii niebezpiecznie zachorowała; poczciwa niewiasta, bojąc się o los dziewczęcia powierzonego jej opiece, wezwała Władysława i w obecności Zosi rzekła:
— Panie Władysławie, nie miej mi za złe, jako stara bez światowych względów prosto prawdę ci powiem. Moje życie jest niepewne, lada chwila mogę umrzeć, żal mi Zosi, ją ojciec mojej opiece polecił, a ja ją sierotą zostawić muszę.
— Ciociu, ciociu — mówiła Zosia całując jej ręce — jakie ty smutne masz myśli, ty żyć będziesz...
— Nie łudźmy się, moje dziecię. Panie Władysławie, ty ją kochasz...
Władysław uklęknął u łóżka chorej i prosił o rękę Zosi:
— I cóż, Zosiu, na to? — pytała ciotka uśmiechając się łagodnie.
Dziewczę uroczyście złożyło obie rączki w dłonie Władysława i oboje patrzeli sobie w oczy długo, miłośnie i uściskiem rąk mówiło jedno drugiemu, że szczęśliwi.
W kilka tygodni potem odbył się w kościele OO. Kapucynów ślub Władysława z Zofią. Akt ten uroczysty odbył się cicho, poważnie, odpowiednio do chwil, w których był zawarty. Państwo młodzi i dwóch świadków skromnie ubrani wysłuchali Mszy Świętej, wyspowiadali się i przysięgli sobie miłość i wierność. Władysław odprowadził od ołtarza Zofię, pocałował jej rękę, a ona patrząc mu w oczy mówiła:
— Władysławie! teraz ja twoją na wieki.
XXII
ZWYCIĘSTWA
Minęło kilka tygodni tak zwanych miodowych. Młodzi małżonkowie jednak nie przepędzili tych chwil na rozkoszowaniu się we własnym szczęściu, na gołębich gruchaniach; ich jednym szczęściem było to: że byli razem, że razem czynili, co mogli, dla kraju. Kraj tyle potrzebował ofiar, tylu było ludzi potrzebujących opieki, pomocy, pociechy, że szlachetnym ludziom nie brakło nigdy sposobności niesienia ulgi. Władysław nie uchylał się przed żadnym obowiązkiem, przed żadną ofiarą, ale robił to bez wiary w skuteczność, robił, bo nie chciał być pierwszym z burzycieli nadziei narodu. Bolał i gryzł się w sobie, nieraz zrozpaczony czynił sobie pytanie: jak się to skończy? — i nie umiał sobie odpowiedzieć. W jednej z takich chwil zastał go Alkhadar, który właśnie wrócił z Paryża, dokąd się udał był w jakiejś misji politycznej. Kiedy Alkhadar wchodził, Władysław siedział na kanapie i odczytywał prolog z Lilii Wenedy, w owej chwili, gdy harfiarze wchodząc na górę mówią: „Wszystko stracone". Władysław na chwilę odłożył książkę i westchnął głęboko — nagle zobaczył Alkhadara we drzwiach.
Powitanie przyjaciół było serdeczne, tylko Władysław był nieco zmieszany, przypomniała mu się jego ostatnia rozmowa z Alkhadarem i zawstydził się, że się wtedy tak odwrócił od jego proroctwa.
— Cóż porabiasz teraz? — spytał go Alkhadar.
— Nic — odrzekł krótko Władysław.
— Jak to? teraz, gdy wszystko budzić się zaczyna, ty usypiasz?
— Zwątpiłem.
— W co zwątpiłeś? czy w świętość sprawy? czy w to maże, że prawda zwyciężyć może?
— W ludzi zwątpiłem, — Co znaczą ludzie, idea zmienia ludzi jak drzewo liście. Jeżeli silnie wierzysz w świętość zasad, łoś pracować dla nich powinien do śmierci; ale musisz sobie postawić zasadę wielką, świętą, jedyną — wtedy konając wątpić nie będziesz. Zginiesz ty, zginie tysiące takich jak ty, ale prawda kiedyś zwycięży.
— Okupiona krwią tysięcy.
— A choćby... kto cierpi i kona z przekonaniem, że cierpi za wszystkich i dla wszystkich — temu cierpienie daje rozkosz wielką. Ale to nieszczęście, że u nas wielu cierpi tylko dlatego, że przed nieszczęściem uciec trudno — toteż w ustach męczenników zamiast słów wiary często krzyk rozpaczny. — Brak u nas tej wiary, i „po dniach nieszczęśliwych zostaje smutne pół rycerzy — żywych" — jak powiedział poeta.
— Więc chciałbyś do reszty wyniszczyć kraj?...
— Gdybym mógł, Władysławie... Gdybym mógł ludziom odebrać wszystko, a dać im tylko nędzę i rozpacz, tą bronią już dawno pokonaliby wroga; dziś rodzina, majątki, inne względy — to nasi nieprzyjaciele, to nas pęta. Dziś nie wszyscy cierpią, dlatego nie wszyscy się biją.
— I zawsze talk będzie, bo ludzie ludźmi.
— Ale ludzie się zmieniają. I ja wierzę, że idea demokratyczna zwyciężyć musi. — Takie jest przeznaczenie jej w historii.
— Ty się do fatalizmu odwołujesz.
— Nie bierz jednego za drugie. Ja wierzę w przeznaczenie — ale pojęcie przeznaczenia mam inne. Wierzę, że każda rzecz do czegoś jest przeznaczona, tak każdy człowiek, każdy naród. Wychowanie człowieka, jego fizyczność, jego umysłowe władze, otoczenie, w jakim się znajduje, stosunki i okoliczności, w jakie wchodzi — wszystko to pcha go w jedną, jemu tylko właściwą stronę, przeznacza go i daje mu wybitne piętno indywidualności.
— Więc człowiek jest narzędziem bez woli?
— Owszem, ale ta wola jest także niewolnicą tych różnych okoliczności, o których mówiłem. Jeżeli poprzednie czynniki życia składały się tak, że hartowały wolę, wtedy będzie ona silną, w przeciwnym razie będzie słabą.' Jest więc i wola wynikiem poprzednich danych, a zależna od okoliczności.
— Wola zależna nie jest wolą — człowiek ma inną, i tą wszystkiego dokaże...
— Stań się dziś oswobodzicielem Polski... widzisz? odpowiedz mi: to nie podobna. Czemu? wszak wolę masz, ale może nie ma przeznaczenia. Napoleona hartowną wolę złamało Waterloo, a pierwej Moskwa . Czy wierzysz, że błędy jego w ostatnich chwilach wynikły wskutek słabości umysłu? nie, to było wolą przeznaczenia. Napoleon wypełnił swoje posłannictwo i ustąpić musiał. Jak z pojedynczym człowiekiem, tak się 'dzieje z całym narodem, z ludzkością. Przeznaczeniem jej jest doskonałość — idzie ona do tej doskonałości szczebel po szczeblu i na końcu jej będzie zwycięstwo prawdy. Jedni to nazywają przeznaczeniem, inni opatrznością, inni przypadkiem. Mniejsza o nią, dość, że fakt jest.
Ty teraz zwątpiłeś, kiedy idea nasza zwycięża.
Patrz! nasi dyplomaci, co tyle lat w przedpokojach królewskich zginali szlacheckie karki i jak jałmużnicy chwytali każde słówko o Polsce i tymi okruchami żywili większą część narodu — dziś ze wstydem usunęli się ze sceny jak wygwizdane aktory, bo ich rachuby zawiodły, bo dwory, co się mściły za syryjskie rzezie, dla Polski walczącej z rozpaczą okrutną nie miały nic. Dziś naród stracił wiarę we Francję, Anglię — na apostołów dyplomacji rzuca śmiech — to nasze największe zwycięstwo. Choćby powstanie upadło, w co nie wierzę, to się podniesie, ale już z wiarą tylko we własne siły.
— A jeżeli się nie podniesie?...
— Władysławie, co ty mówisz? Patrz, wiele, wiele mogił Polsce przybyło, wiele szat żałobnych, wiele rów i miast ruiną, Wiele sierót zostało, wiele kobiet zbezczeszczono. I czy myślisz, że po takich boleściach naród usnąć może? Że uśnie spokojnie dziecko, gdy mu powiedzą: ojciec twój skonał na szubienicy, a brat poległ od moskiewskiej buli? Że uśnie w spokojnym życiu młody człowiek, co patrzał na zbezczeszczenie swej kochanki, matki, siostry? że uśnie ten, którego rabusie Moskale zrobili żebrakiem? O! takie cierpienia — to bogaty posiew powstania, mogiły i szubienice — to kolebka mścicieli, i to drugie nasze zwycięstwo. — A co powiesz o tych moralnych zwycięstwach nad obojętnością jednych, opozycją drugich? Opinia ludu stanęła ponad tytuły i dygnitarstwa — powstanie zmusiło swych moralnych wrogów do uznania, porwało ich za sobą. Idzie tylko o ostatnie wielkie zwycięstwo — o lud wiejski. Długa niewola, tradycja ucisku, nie spełnione obietnice, i podszepty rządu najezdniczego oszańcowały ten lud przed nami, że nawet miłością nie można rozbić tej starej skorupy niedowierzania i oziębłości. I nie można się dziwić: co wieki psuły, tego kilka lat naprawić nie zdołają. A tu co dzień gorzej — Moskwa szuka tysiące sposobów zjednania sobie tego ludu. Dla nas zostaje jedna droga, ale to droga straszna...
— Mów.
— Przestańmy na tym. Zląkłbyś się, gdybym ci począł odsłaniać jakobińskie praktyki , ja sam z trwogą patrzę w tę ostateczność.
— Więc myślisz, że przyjdzie do tego?
— Jeżeli magnaci krzykną „finis" i położą protest przeciw powstaniu.
Kiedy Alkhadar to mówił — za ścianą dało się słyszeć przeraźliwe wycie, jakiś jęk niemiły.
— Kto tam mieszka? — spytał Alkhadar.
— Moskal, jeden z naszych prześladowców.
— Szpieg?
— Nie, obłąkany. Carowi nie wydawał się dość okrutnym, odebrano mu urząd — zwariował. W pomieszaniu zdaje mu się, że słyszy wciąż pieśń, za którą prześladował ludzi, że nad nim, pod nim, w ziemi śpiewają Boże, coś Polską — ta pieśń goni go, męczy, prześladuje.
— Jedno zwycięstwo więcej. Rosja okrucieństwami Odstrasza od siebie wszystko, co ma odrobinę serca, ludzkości. Odpadli od niej wszyscy, których pożyczoną z Zachodu maską łudziła — zostały na jej usługach tylko rozbestwione zwierzęta. — I czyż można wśród tylu zwycięstw, korzyści, załamać ręce i zwątpić?
— Ale czym okupione?
— To darmo. Tysiąc serc ludzkich za zwycięstwo. Władysław chciał coś odpowiedzieć, gdy do izby wszedł jakiś biedny, obtargany staruszek w ciemnozielonym wytartym i wypłowiałym surducie. Twarz miał ciemną, opaloną — od której tym bardziej odbijały siwe kosmyki włosów okalających łysinę. Oczy miał czerwone od płaczu. Wszedł i stanął nieśmiało przy drzwiach, ocierając oczy kolorową chustką. Władysław wziął ze stolika drobną monetę i poszedł ku drzwiom. Stary nie wziął pieniędzy, jeszcze bardziej się rozszlochał i rzekł:
— Panicz mnie nie poznaje?
Władysław wpatrzył się ciekawie w twarz staruszka i zdziwiony rzekł:
— Pan Jakub, ekonom — cóz się z panem stało? Skąd przyszedłeś do takiej nędzy? czy mój ojciec oddalił pana ze służby?
— Oj paniczu, dziękować Bogu, jest chleba aż nadto, ale przez gardło przeleźć nie chce, bo boleść człeka dławi. Oj najadł ja się, najadł, ale cierpienia i wstydu. Panie Władysławie — rzekł słaniając się ku ziemi — czy to prawda, że on był szpiegiem?
— Kto taki?
— Mój syn wyrodny.
— Jak to, Eugeniusz? nie słyszałem o tym.
— Oj paniczu, wracasz mi życie. Straszna by to była hańba na moje stare lata i tą hańbą trzeba by obdzielić czworo dzieci. Kiedyś, panie, mój Jaś wyszedł na ulicę, a tu miejskie chłopcy go obsiedli i poczęli bić kamieniami i wołać: szpieg, szpieg — że dziecko zbite i spłakane uciekło przed nimi i skryło się u matki, i pytało niebogi: co to szpieg znaczy. Co tu gadać chłopcu? — I kobieta moja, i ja nie śpiemy po nocach z boleści, a jedno drugie oszukuje, bo gdy ona spyta mnie w nocy: „Spisz ty, Jakubie?" — to ja milczę i sen udaję, a oczy od niespania jakby piasku nasypał na nie, a w głowie coś pali i mąci. To znowu słyszę, jak moja żona narzeka i mówi: „On niewinny, oni go zamordowali niesłusznie". Gdyby choć ciało oddali!
— Więc syn pański nie żyje? — spytał Władysław coraz więcej zdziwiony.
— Nie żyje, paniczu, nie żyje — narzekał stary szlochając — zakłuto go gdzieś w lesie.
— Nie słyszałem o tym.
— Pański syn nazywał się Eugeniusz Z.? — spytał Alkhadar.
— Tak, panie. Pan wiesz co o moim dziecku?
— Nie więcej nad to, że został zamordowany.
— Czy on mógł być szpiegiem, panie? — pytał ojciec z okropnym Wyrazem na twarzy.
— Nie znałem go i nie wiem szczegółów — rzekł Alkhadar. — Być może, że to była jaka osobista zemsta.
— Pan mówisz „może" — a ja chciałbym pewności. O mój Boże, gdyby był zginął w bitwie, płakałbym, ale bym nie potrzebował zasłaniać ze wstydu twarzy przed ludźmi, bać się własnego nazwiska. Słuszna to kara na mnie. Ja go sam prosiłem, przekładałem: nie chodź — co za zysk stąd dla ciebie, stracisz ten kawałek chleba, co masz. Oj poszedł za zyskiem, poszedł. Dajcie mi panowie pewność, że był szpiegiem, a wtedy przestanę nad nim płakać, a będę nad sobą — i przeklnę pamięć jego...
— Będę się starał — odrzekł Alkhadar — tę rzecz wyświecić i zdaje się, że pan pocieszającą dostaniesz odpowiedź.
— Proszę cię o to, panie, i ja, i żona moja, i czworo dzieci — mówił stary, obejmując nogi Alkhadara i całując jego ręce mimo oporu.
Pocieszony i trochę uspokojony jego słowami wyszedł staruszek. Po jego odejściu spytał się Władysław:
— Czy on był w istocie niewinny?
— Był szpiegiem, znaleziono przy nim ważne papiery, był to jeden z najczynniejszych ajentów rosyjskich, ale ojcu trzeba choć pamięć synowską dać niepokalaną, trzeba sfałszować jej prawość, by nie zatruć resztę chwil starca, by go nie zohydzić.
— Ale wszakże Eugeniusz był czynnym w powstaniu?
— Tym gorzej, tym bardziej był nam niebezpieczny — on, i jakaś Irena.
— Irena? skąd? — spytał nagle jak piorunem uderzony Władysław.
— Podobno z Warszawy, piękna blondynka. Była to Kapua dla młodzieży naszej — tam gnuśniała, gdy trzeba było iść do walki.
— Gdzież ona jest?
— Nad kobietą pastwić się nie chciano, osmagano i kazano wyjeżdżać natychmiast z Krakowa.
— Kto by się spodziewał — rzekł Władysław zamyślając się.
— Ty ją dobrze znałeś?
— To daleka moja kuzynka.
— Tak? — Moskwa umie chwytać każdą strunę, na której by nam zagrała marsz pogrzebowy. Dowcip mężczyzn, piękność kobiet, chęć zysku, wszystko to umie zręcznie pochwycić na zgubę naszą. Trzeba nam tą samą bronią odpierać wroga, chwytać jego słabe strony i uderzać w nie; ale na to trzeba być bezczelnym, trzeba wyrzec się owej polskiej prostoduszności, którą tak lubimy — trzeba się chwytać rozlicznych środków, aby dojść do celu.
— To jezuicka maksyma, a ty jej wróg podobno?
— Złą nazwę dałeś. Powiedz raczej, że to jest przebieg, rezygnacja matki, która chcąc ocalić dziecko, nie przebiera w środkach. Miłość ją tłumaczy. Tą drogą i my pójdziemy.
— Kiedy? naród tak dawno czeka od was czynu.
— Kto chce wielką rzecz uczynić, musi ją należycie obmyślić, przygotować. Nie myśl, że my spokojni, gdy cisza pozorna nad nami. Niezadługo odezwiemy się. Wtedy ciebie znajdę między nami.
— W boju zawsze.
Długo jeszcze rozmawiali w ten sposób młodzi ludzie, gdy służący oznajmił przybycie hr. Alfreda.
— Odchodzę — rzekł Alkhadar — nie lubię tego człowieka.
— Ma wiele wad, ale grunt serca niezły.
— W czasach, gdy szlachta przędła nasze dzieje, mógłby być wielkim, dziś należy do wstecznych. Nie chcę się z nim spotkać, kiedyś zetkną się może nasze drogi — źle będzie, jeśli z dwóch przeciwnych stron. Bądź zdrów.
Alkhadar wyszedł — we drzwiach spotkał się z wchodzącym Alfredem. Obaj rzucili sobie spojrzenia zuchwale, pewne siebie i rozeszli się. — Władysław wyszedł na przyjęcie hrabiego. Hrabia był grzeczny, uprzejmy, ale w błękitnych oczach, arystokratycznie przymrużonych, przemykał się odcień ironii.
— Dawnośmy się nie widzieli, panie Władysławie — rzekł siadając w fotelu.
— Tak, bardzo dawno; wypadki dziwne, straszne, niezmiernie powiększyły tę krótką przestrzeń naszego widzenia. Bardzo zmienił się stan rzeczy.
— I ludzie się zmienili — rzekł hrabia Alfred z naciskiem i utkwił wzrok ironiczny w twarzy gospodarza.
Władysław się zmieszał.
— Pamiętasz, panie Władysławie — mówił dalej hrabia — jak w pierwszych chwilach powstania kłułeś mnie, niby konia ostrogą, patriotycznymi frazesami. Dziś — zmiękczyłeś się, w domowym szczęściu odpocząłeś po trudach obozowych — a my dopiero zabieramy się do czynu. Każda rzecz ma swój czas.
Władysław poczerwieniał, zacisnął pięście, ale milczał, nie wiedząc, do czego zmierza ta mowa.
Hrabia ciągnął dalej:
— Powstanie zastało nas niechętnych — to wyznaję, ale bo nie wiedzieliśmy motywów kierujących powstaniem, nie znaliśmy ludzi stojących u steru; dziś inaczej...
— Dziś ster w waszych rękach, a do czynu nie pchnęło was przekonanie własne, ale głos opinii, ale obawa, by was kto inny, chwyciwszy ster, nie poprowadził tam, gdzieście sobie nie życzyli.
— Można sobie to różnie tłumaczyć — słowa są giętkie, elastyczne, można je naginać na każdą stronę według zachcianek myśli; ale czyn mówi najwyraźniej. Wy odsunęliście się teraz, dlatego, że my kierujemy sprawą, ten sam więc zarzut może was spotkać, co i nas dawniej, tj. że tylko siebie, a nie sprawę macie na celu. My działamy, wy siedzicie cicho.
— To zbyt homeopatyczne działanie. Co się zda od czasu do czasu popychać wahadło — kiedy zegar cały zepsuty potrzebuje naprawy.
— Każdy ma inny sąd, inne wyobrażenie o rzeczy. Dość na tym, że wy zerwaliście się, a teraz zaspaliście...
— Kto mówi o tym?
— Fakta. Powstanie trwa, a wy powróciliście w ciasne kółka domowych, prywatnych zatrudnień. Ty sam, panie Władysławie — ożeniłeś się... Kto się żeni — ten pewnie o wojnie nie myśli.
— Mylisz się, hrabio — nie dlatego się ożeniłem, aby mi żona była puklerzem, za który bym się schował przed obowiązkami obywatela.
— Najpierwszym obowiązkiem obywatela jest słuchać Rządu Narodowego, nie patrząc, kto ten rząd stanowi.
— Pan się sam zbijasz — wy sami inaczej przedtem utrzymywaliście. Ale to mniejsza. Umiałbym i te wyobrażenia poświęcić, gdybym widział, że ten rząd działa silnie, że przygotywuje wielkie wyprawy...
— A gdyby tak było...
— Chcę dowodu.
— Za kilka dni wyrusza jenerał J., żołnierz doświadczony. Rząd Narodowy oddał mu naczelne dowództwo — idziemy wszyscy, którym drogą jest wolność ojczyzny.
— I my w tyle nie zostaniemy.
— Jak to — pan byś szedł? opuszczałbyś młodą, piękną żonę? — mówił hrabia trochę szyderczo.
— Źle wybrałeś się, panie hrabio, z przypuszczeniami, które mi ubliżają. I ja, i moja żona znamy nasze obowiązki.
— Więc pan idziesz z nami.
— Za trzy dni będę gotów do drogi.
Hrabia Alfred pożegnał Władysława trochę pomieszany, upokorzony. On się gotował na tryumf. Tyle razy upokorzony zacnością duszy Władysława, chciał go uchwycić w słabej chwili, by się odemścić. Małżeństwo jego z Zofią dotknęło go boleśnie; zazdrościł mu tego szczęścia, o które się sam kiedyś dobijał, i chciał się pomścić szyderstwem, chciał wydrwić polityczne prace Władysława, które zakończył małżeństwem i spokojnym życiem, chciał moralnego zwycięstwa — tymczasem sam został zwyciężony.
Po odejściu Alfreda Zofia zapukała lekko we drzwi prowadzące z jej pokojów do pokoju męża.
— Czy można? — spytała miluchnym głosikiem.
Władysław wyszedł ku niej i we drzwiach pocałował ją w rękę — potem w czoło.
— Władysławie, tyś taki niespokojny, widziałam wychodzącego stąd hrabiego Alfreda, nie wiem czemu, ale ja się lękam tego człowieka, jakby mi co zawinił. Ty jakiś dziwny jesteś — coś musiało się stać ważnego.
— Nie, duszko — rzekł Władysław uspokajając ją.
— Powiedz, Władysławie, ja nie taka słaba, bym nie wytrzymała i najsmutniejszej nowiny — jam już tyle przeszła.
— Za trzy dni wyjeżdżam... — rzekł Władysław biorąc ją za rękę i patrząc w oczy; Zofia zbladła.
— Do obozu — prawda?
— Tak, duszko, zgadłaś. Zofia zmęczona usiadła.
— Zosiu, trochę męstwa — prosił Władysław.
— Czy ty koniecznie iść musisz? — tylu wałęsa się po Krakowie młodych...
— Mamże powiększać ich liczbę? Czy ty, Zofio, chciałabyś, żeby twój mąż jak tchórz krył się w domu, kiedy tacy jak hrabia Alfred idą?
— Nigdy, nigdy — ty pójdziesz, ja i to zniosę — powinnam znieść.
XXIII
PRZED FRONTEM
Pięknie mówią poeci o naszej Wiśle, że podobna do błękitnej wstęgi rzuconej śliczną tkaniną pól, lasów, siół i miast — mnie jednak, kiedy patrzę na jej cichy bieg, kiedy widzę, jak tu zamek obejmie ramionami i szklannymi wargami całuje jego stopy — tam zakręci się koło chaty wieśniaczej, podobna pielgrzymce wracającej do swego sioła, kiedy słyszę cichy, smętny szmer jej fali o wieczorze — ta Wisła jest czymś więcej niż wstęgą — szedłbym z nią porozmawiać i zdaje mi się" żeby mnie rozumiała. A kiedy jej długo nie widzę — to mi tak tęskno do niej, jak do jasnych oczów dziewczyny, i po nocach śnią mi się warkocze nadwiślańskich topoli — rybackie chaty, pola pełne zboża i bławatów, chłodne laski olchowe. — Ale dziś, rodzinna rzeko moja, nie dlatego stanąłem nad tobą, by się rozkoszować twoją urodą, by spokojnie zamarzyć przy tobie. Dziś na brzegach twoich i na błękitnej piersi twojej słychać bojów krzyki — rżą konie, błyszczy i chrzęszczy broń, powstańcy w bród przechodzą rzekę gotowi do walki, bo z drugiej strony za wałem moskiewskie gwery witają ich śmiertelną salwą. Wśród strzałów wroga powstańcy przeszli Wisłę, zebrali się i z głośnym krzykiem rzucili się w dym dzielący ich od moskiewskich żołnierzy.
Żołnierze ustępować poczęli ku wsi i zza chat i drzew znowu razili naszych. Powstało zamieszanie, wielu poczęło się chować, rozbiegać, drugi brzeg Wisły nęcił ich. Władysław zatrząsł się z oburzenia, zeskoczył z konia, wyrwał uciekającemu szeregowcowi karabin, krzyknął:
— Do ataku, za mną! — i skoczył naprzód.
Kilku ledwie poleciało za nim, obejrzał się — między nimi był hrabia Alfred. To już nie ten hrabia, którego widzieliśmy w salonie z ironią w oczach, nudami na ustach, w eleganckim ubraniu. W obliczu grożącej sceny rozpaliła się po bohatersku biała krew magnata — widok wroga tryumfującego już wlał w niego chęć zemsty, sławy i miłość ojczyzny. Władysław z radością chwycił go za rękę.
— Chodźmy razem zwyciężyć...
— Lub skonać...
— Tę najbliższą szopę zdobyć nam trzeba.
Biegli, kule gwiżdżały im koło uszów. Moskale coraz gęstszymi strzałami ich witali — nagle hrabia się zachwiał i upadł.
— Ratuj! — i chwycił się za piersi.
Władysław obrócił się ku niemu i w tej chwili kula strzaskała mu lewe ramię, a druga utkwiła w nodze.
— Zginęliśmy obaj — rzekł upadając obok hrabiego.
— Władysławie, przebacz mi, jam cię wyciągnął na tę wyprawę, bom ci zazdrościł twego szczęścia. Twoja żona przeklnie mnie...
— To nic, przypomniałeś mi mój obowiązek... moja żona... — i pochylił się na ziemię cały krwią zlany.
Alfred wyciągnął ku niemu rękę:
— Przebacz mi — pojednajmy się...
— Oby tak cały naród — rzekł Władysław, pełzając ku niemu z wyciągniętą ręką — obyśmy swoimi trupami mogli zapełnić tę przepaść, co dzieli magnatów od reszty narodu.
W tej chwili kula trafiła w skroń hrabiego, upadł bez jęku. Władysław podniósł się na jednej ręce, spojrzał za siebie — tam popłoch i ucieczka — nad Wisłą krzyk, słychać szelest uciekających i szum wody. Moskale nabrali ducha i wychyliwszy się zza chat i drzew zrobili wycieczkę. Już byli blisko niego, z bagnetami złożonymi do ataku, oczami dzikimi, twarzami czerwonymi, opitymi. Władysław dobył rewolweru, włożył jego otwór w usta i strzelił.
Ot i dobiłem się do końca powieści przez cierpienia i uśmiechy nadziei, przez upadki i tryumfy moralne, przez zapał i obojętność, przez miłość i zemstę — a końcem powieści śmierć bohatera. I nie mogło być inaczej. Dziś śmierć za kraj — to Wymowne słowo, które rzucamy w niebo, wołając o sprawiedliwość, rzucamy w uszy samolubnej Europy jak straszny wyrzut, dajemy dzieciom naszym na pamiątkę — po krwawych schodach poległych bohaterów idziemy do zwycięstwa. Władysław, człowiek przebudzony, pełen poświęcenia, zginąć musiał, bo wątpił — zginął w przedświcie zwycięstwa — bo w chwili pojednania.
Alkhadar został — bo w nim żyje idea, co czeka na zwycięstwo — i on bohaterem przyszłości. O czym druga część powieści.
KONIEC
Pisałem w Paryżu r. 1863.
ELPIDON.
- Holder of rights
- ELTeC conversion
- Citation Suggestion for this Object
- TextGrid Repository (2021). ELTeC. pol. Przebudzeni. Przebudzeni. Distant Reading – 2022-11-22. ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001B-8954-A