ZYGMUNT KACZKOWSKI

OLBRACHTOWI RYCERZE

POWIEŚĆ

TOM I

Sie horen nicht die folgenden Gesange,

Die Seelen, denen ich die ersten sang;

Zerstoben ist das freundliche Gedrange,

Verklungen, ach! der erste Wiederklang.

Mein Lied ertont der unbekannten Menge,

Ihr Beifall selbst macht meinem Herzen bang;

Und was sich sonst an meinem Lied erfreuet,

Wenn es noch lebt, irrt in der Welt zerstreuet.

GOETHE

„Wy, którym pierwsze wyśpiewałem pieśni, O duchy dobre, dalszych nie słyszycie; Kędyż jesteście bracia i rówieśni?

W echu pobrzmiewa zapomniane życie.

Cierpienie moje już się nie rozwieśni, Czymże nieznani? cóż po ich zachwycie?

Kogóż śpiew skrzepi? jakich mam słuchaczy?

Zmarłych jedynie, jedynie tułaczy”.

FAUST (DEDYKACJA), PRZEKŁ. E. ZEGADŁOWICZA, WADOWICE 1926, S. 8.

WSTĘP

Pomiędzy rzekami Stryjem a Dniestrem, w kraju dziś sławnym nieprzebranymi bogactwy olejów skalnych, o trzy mile na przestrzał od staroruskiego miasta Drohobycza, a o sześć mil od szczytu Bieszczadów, w dolinie zaklęsłej a rozramienionej pomiędzy grzbietami gór, sterczą szeroko porozrzucane olbrzymie skaliska, które od wieków są dziwowiskiem podróżnych a zarazem siedzibą potwornych podań ludowych.

Skaliska te, znane powszechnie pod nazwiskiem „Kamienia w Uryczu”, dzielą się na dwie odrębne gromady, nie zdradzając na pozór żadnego związku z sobą.

Jedna z nich, leżąca po drugiej stronie doliny, składa się też w istocie z kilkudziesięciu większych i mniejszych kamiennych brył, poprzerastanych czarnym jodłowym lasem, leszczyną i jałowcami: było ich przed wiekami zapewne więcej, ale z czasem przykryły je ziemia, mchy i dzikie krzewiny. W tej gromadzie widać nieład natury, jakoby pobojowisko po jakiejś gwałtownej rewolucji żywiołów: ręka ludzka nie zostawiła tam żadnego śladu po sobie.

Natomiast druga gromada, więcej skupiona a stercząca ze stoku góry nad bezdenną przepaścią od północnego wschodu, uderza na pierwszy rzut oka widokiem jakby ruin ogromnego i bardzo starożytnego zamczyska.

Skalisty ten potwór, piętrzący się w chmury swymi pozostałymi basztami, a z jednej strony jakby nad samą paszczą piekielną zawieszony, w którejkolwiek dnia dobie widziany, przejmuje podziwem i grozą. Tu bowiem obok olbrzymich tworów natury, pnących się w niebo z zuchwalstwem niczym nie okiełznanych żywiołów a zarazem głęboko wbitych w wnętrzności ziemi, widoczne są ślady, że tutaj niegdyś mieszkali ludzie.

Dość rzucić okiem na te skaliska, ażeby dostrzec, że kiedyś, zapewne jeszcze w wiekach zamierzchłych, człowiek opanował tę w puszczach leśnych zatopioną dzikach zwierząt siedzibę i pracą wielu lat i wielu tysięcy rąk ludzkich zamienił w zamek obronny. Albowiem na najwyższych szczytach tych skał widać izby wewnątrz wykute i wschody do nich wiodące a opatrzone kamiennymi gankami; gdzie indziej zaś wyglądają spod mchów i krzewin sążniste mury z cegły i wapna, które z wiekami także zlały się w kamień.

Z tych skał ogromnych, które się zwycięsko oparły zniszczeniu wieków, a wyglądają jak baszty lub wieże w gruz zapadłego zamczyska, dzisiaj jeszcze jest cztery. Dwie mniejsze, sterczące od północy w odległości kilkunastu stóp jedna od drugiej, stały widocznie swojego czasu na straży głównego wjazdu i obejmowały pomiędzy sobą bramę zamkową. Pomiędzy nie wchodzi się w obszerny dziedziniec, dziś trawa i chwastem zarosły, lecz bez wątpienia naturalną i jednolitą płytą kamienną nakryty. Pod dziedzińcem musi być próżnia, zapewne ludzkimi rękami wykuta, nawet prawdopodobnie do dalszych prowadząca podziemi, bo za uderzeniem w posadzkę głuche odzywa się echo, powtarza się kilkakrotnie w oddali i dopiero po chwili ucicha. W jednym rogu dziedzińca jest studnia w skale wykuta, dziś zasypana gruzami.

Po lewej ręce ciągnie się mur skalisty, którego posady wszakże dojrzeć nie można, zwiesza się bowiem nad bezdenną przepaścią, która tak jest głęboką, że rosnące po jej brzegach wiekowe jodły szczytami swymi zaledwie dosięgają poziomu dziedzińca. Przepaści tej, na której dnie leżą trupy drzew przedwiekowych i olbrzymie kawały skał, a na nich znowu pnie zmurszałych jodeł, jeszcze nigdy promień słońca nie przedarł i nigdy stopa ludzka nie dotknęła. Nad nią, w rogu dziedzińca, wznosi się najwyższa baszta zamkowa.

Jest to wieża skalista, mierząca sto kilkadziesiąt stóp wysokości, rozdwojona u szczytu i piętrząca się dwiema iglicami ku niebu. O kilkanaście stóp poniżej iglic znajduje się izba w skale wykuta, opatrzona resztkami krużganku. Z tego krużganku, na który jeszcze niedawno wejść było można po kamiennych, chociaż już bardzo oślizganych progach, również w skale wykutych, przepyszny nawet gołemu oku przedstawiał się widok. Obejmował on bowiem kilkadziesiąt mil kraju, bogatego jak róg obfitości we wszystkie dary natury, płynącego od wieków mlekiem i miodem, a przerzniętego srebrnymi wstęgami Tyśmienicy i Stryja, Świcy i Dniestru, i wielu innych rzek mniejszych, wijących cię między tłustymi łąkami i cienistymi dąbrowy. Po prawej ręce widziałeś miasto Stryj, śpiące spokojnie na rozległej dolinie; przed tobą roił się handlowy gród starej Rusi Drohobycz, cokolwiek dalej na lewo gubił się w sinawej mgle Sambor z wspaniałymi wieżami swoich kościołów i cerkwi, z białymi jak śnieg ulicami, otoczony dokoła pysznymi sadami drzew owocowych i złotymi łanami pszenicy, a siedzący na brzegu uciekającej przed twoim okiem równiny, która jest niby pierwszym kobiercem stepów podolskich, ścielącym się pod nogi apostołom ludzkości i oświaty, przybywającym z zachodu...

Czwarta na koniec baszta, cokolwiek niższa od poprzedzającej a stojąca w rogu zachodnim, lecz także niegdyś mieszkalna, dzisiaj zaś w różnych miejscach poprzerywana u szczytu, w dziwnych przedstawia się kształtach, które zdają się być jakoby ruchome i w wyobraźni przybierają rysunek ludzkich postaci.

Tak z jednej strony, gdzie skała chyli się ku wschodowi, widzisz jakoby stojącego na jej szczycie rycerza, który na hełm i zbroję kaptur mnisi zarzucił i stoi tak nad przepaścią, jak gdyby się w nią chciał rzucić, a przed śmiercią ostatnim dumnym spojrzeniem grozi pogardzonemu przez siebie światu. Z drugiej strony, gdzie skała się zwiesza ku dziedzińcowi, widzisz jakoby dziewicę z załamanymi z rozpaczy rękami, która chciałaby z miejsca się ruszyć i zstąpić w dziedziniec — a nie może, bo jest skamieniałą.

Kiedy warstwa mgły białej położy się na tych ruinach, co się często zdarza w tych górach, tak że tylko wierzchołki tych skał nad nią się wznoszą i zdają się wisieć w powietrzu, wtedy postacie te rysują się daleko wyraźniej: natenczas i dumnie w przepaść spoglądającego rycerza, i skamieniałą w swym ruchu dziewicę widać jakoby żywe — i jest to widowisko wspaniałe i groźne, przed którym oczy twoje się otwierają szeroko i oddech zapiera się w piersi.

Widok ten wszakże staje się strasznym i przejmującym wśród jasnej nocy; natenczas bowiem postacie te malują się czarno na niebios błękicie, duch w nie wstępuje, zdaje się ruszać na swoich kamiennych podstawach — a kiedy wyobraźnia usiłuje przeczuwać ich myśli i czyny z tych czasów, kiedy żyły na ziemi, w piwnicach zamku głuche odzywają się echa, w głębiach zaś tej przepaści, gdzie stare pnie leżą przysypane drzazgami skał, słychać szumy i jęki przytłumione, niknące w dali, ale tak przeraźliwe i takie nieziemskie, że ktokolwiek je słyszał, uczuł drżenie w głębi swej duszy i uwierzył powieści ludowej, że tam mieszkają duchy pokutujące.

Toż jeszcze nikt tam nocy nie przespał w tych strasznych ruinach, a kto przypadkiem o zmroku się zabłąka, żegna się krzyżem świętym, popędza konie i mija je jak najprędzej...

Pomiędzy ludem okolicznym krążą wielorakie, lecz dziwnie zamglono i poplątane ze sobą podania o tym starym zamczysku. Najdawniejsze z nich sięgają tego pomroku dziejów, z którego na podstawie jakiejś ustnej lub pisanej wieści o jakimś chanie lub carzyku, o niezliczonych hordach, którym hetmanił, o wielu zamkach, które posiadał, o złotych skarbach, które zakopał, tak samo bajarze gminni, jak i piśmienni, wysnuwają mniej albo więcej potworna baśnie, nie mające żadnego wiarogodnego świadectwa za sobą. Podania te, krążące po chatach sąsiednich bojków, a uporządkowane cokolwiek przez ludzi piśmiennych, mówią, co następuje: Przed tylu a tylu wiekami, kiedy jeszcze Rusi nie było, a góry te były zamieszkane przez szczep słowiański Weletów, zwących się także Wilkami, jeden wielki żupan Weletów, który sam się Wilkiem nazywał, mając duchy nieczyste na swoje usługi, zmurował z tych skalisk odwieczny zamek obronny i kazał pod nim wykuć obszerne piwnice, w których chował swe skarby, a które podziemnym kanałem, idącym popod rzekę i staw, łączyły się z ową drugą gromadą skał, leżącą po tamtej stronie doliny. Weletowie, szczep milionowy i bardzo waleczny, pociągnęli dalej ku północnemu zachodowi, zalewając sobą wszystkie kraje, opierające się o morza północne, i sięgając nawet do wysp za tymi morzami leżących. Wilk wszakże tutaj pozostał, żyjąc z swą młodą żoną na swoim zamku w szczęściu i dostatkach, które za pomocą duchów nieczystych ustawicznie pomnażał. Biesiady, muzyka i tańce trwały po całych nocach na jego zamku aż do świtania: wszakże kiedy jednego zarania, nie dosłyszawszy piania kurów, złamał zawartą z duchami umowę, duchy zburzyły zamek i zamieniły jego i jego żonę w owe poprzerywane skały, które jeszcze dziś stoją na ruinach zamkowych. Jaka to była umowa, podanie nie wie, lecz opowiada dalej: W wiele lat potem Tatarzy zaleli powstałe tymczasem księstwo halickie, a na ich czele szedł ich chan ówczesny, Szełudywy Buniak, półczłowiek, półdemon, z czupryną wichrowatą jak strzecha, z brodą sięgającą do ziemi, która jego czeladź na rozkaz podnosiła złotymi widłami, z brzuchem otwartym i koszlawymi nogami, i podstąpił pod miasto Bycz, zbudowane nad rzeką Tyśmienicą, gdzie dzisiaj leży wieś Tustanowice. Mieszczanie byccy, ufając wałom i częstokołom, którymi było otoczone ich miasto, mając przy tym dostatek broni, zawarli się w mieście i postanowili stawić opór Tatarom. Buniak oblegał ich długo daremnie, aż wreszcie użył fortelu. Wyprawił posły do miasta z zapewnieniem, że od oblężenia odstąpi, a przyjmie okup i żąda niewiele: z każdego dymu tylko jednego gołębia. Byczanie zaraz na tę umowę przystali i posłali mu po jednym gołębiu z każdego dymu. Lecz chytry Buniak poprzyczepiał każdemu gołębiowi zatloną hubkę pod skrzydła i puścił je wolno. Gołębie wróciły każdy do swego dymu pod strzechę, a w chwili potem całe miasto stanęło w płomieniach. Tatarzy skorzystali z pożaru, napadli na miasto, złupili je i zniszczyli tak, że kamień na kamieniu nie został, mieszkańców zaś w części wymordowali, a w części wzięli w niewolę. Tymi niewolnikami Buniak założył nowe miasto, drugi Bycz, dzisiejszy Drohobycz. Sam zaś z swym dworem osiadł na zamku uryckim, który na nowo odbudował, basztami i strzelnicami opatrzył i napełnił nieprzebranymi skarbami. Podanie dodaje z naciskiem, iż w osadach zamkowi podległych pozakładał warsztaty tkackie, na których wyrabiano parczowe jedwabie 1 i sędy ze złota i srebra, tkając z nich przepyszne kamchy2, aksamity i złotogłowia, które sprzedawał w mieście Tustaniu, w Drohobyczy i we Lwowie. Tym trybem nagromadził wielkie bogactwa, które chował w piwnicach. Przy nich żył hucznie i szumne, wśród biesiad i tańców, ale bez muzyki, bo nie miał grajków pomiędzy swoimi Tatary. Była wieść głucha, że diabeł, z którym był w zmowie, zakazał mu grania na zamku, tylko mu śpiewać pozwolił. Aż jednego dnia przyszli muzykanci pod zamek, przyszli wierzchem Starego-horbu, wracając z wesela ze Schodnicy, a była ich cała sotnia albo i więcej. Tatarski burgrabia dał o tym znać swemu panu, a Buniak ich przyjął z ochotą. I kazał zwołać cały swój dwór i wyprawił wielką biesiadę z tańcami, przy której wina i miody lały się strugami. Ale muzykanci tylko udawali, że piją, w rzeczy zaś leli wino w zanadrze; toż kiedy Buniak tak się upił z swym dworem, że wszyscy leżeli bez duszy, muzykanci się spuścili do piwnic, zabrali skarbów, co mogli, a wychodząc obładowani, pozostawili zatlone wióry przy beczkach prochu, przechowywanych w piwnicy.

Kiedy już wszyscy wyszli szczęśliwie poza ostatnie okopy zamku, straszliwy huk dał się słyszeć, prochy się zapaliły i zamek wyleciał w powietrze... Szełudywy Buniak, ile że sam był czarnoksiężnikiem, oszukał diabła i ocalał — a wsiadłszy na złotą koleśnicę3, do której zaprzągł skrzydlate konie, ujechał do Węgier. Ale diabeł dopędził go na szczycie Bieszczadu, zrzucił woźnicę z kozła, sam wziął lejce do ręki i koleśnicę w jar głęboki wywrócił, gdzie się razem z Buniakiem zapadła pod ziemię. Wszelako i muzykanci nie uszli bezkarnie, bo starszy murza Buniaka, którego podanie także zwie Wilkiem, zebrał Tatarów, leżących po wsiach obozem, zgonił ich, skarby odebrał i uszy im poobcinał: potomkowie ich żyją do dziś dnia we wsi Kruszelnicy, nazywają się Czulewicze i noszą imionisko Bezuszków.

Są jeszcze inne podania z cokolwiek późniejszych czasów, w których na miejscu chana carzyk panuje na zamku, zabiera drugiemu carzykowi żonę i na zamek przywozi; zaś jego rywal, przyzwawszy diabła na pomoc, zdobywa zamek i carzyka zwodziciela zabija, a diabeł burzy zamek za pomocą ogniów piekielnych.

Jednak w tych wszystkich podaniach występuje ktoś zwany Wilkiem i powtarza się z rozmaitymi zmianami powieść o diable, o muzyce i o zburzeniu zamku nadnaturalnymi siłami.

Gdzie we wszystkich podaniach, zmieniających swe formy z wiekami, lecz przywiązanych do jednego miejsca, pewna treść stała się ciągle powtarza, tam w tej treści bywa zazwyczaj cokolwiek prawdy.

Dlatego, napatrzywszy się do syta tym olbrzymim skaliskom i zagadkowym ruinom i wysłuchawszy wszystkich powieści o carzykach i chanach, którzy w wyobraźni ludowej w nich niegdyś mieszkali, ciekawy podróżny wchodzi jeszcze raz na dziedziniec i szuka bądź śladów architektury, bądź jakichkolwiek napisów, z których by mógł jakieś pewniejsze zbudować wnioski, tak o epoce, w której ten zamek był zaludniony, jak i o jego mieszkańcach.

Ale z architektury owego czasu nie masz dziś prawie żadnego śladu: ani jednego filaru, ani jednego odłamku sklepieni, ani jednego gzymsu nie można się doszukać w nastroszonych w dziedzińcu drzazgach tej starożytnej budowy. Widać tylko resztki sążnistych murów z cegły i wapna — a mury takie mogą pochodzić z każdego wieku. Powykuwane w naturalnych skałach izby, krużganki, wschody, nieprzemierzone pod dziedzińcem piwnice i dla gęstego powietrza dziś całkiem niedostępne pieczary, każą się tylko domniemywać, że są to roboty z czasów przedhistorycznych, z czasów takich, gdzie praca ludzka nie miała wartości, bo ją można było wygwałcić, ale epoki ich nikt nie oznaczy. Znajdowane różnymi czasy w tutejszych dziuplach okruchy kamiennych posągów dziwotwornej postaci i kształtów, rozmaite kruszcowe i kamienne narzędzia, których użytku już nie można odgadnąć, wygrzebywane wreszcie kociołki z pieniędzmi, o których wieść niesie, dozwalają przypuszczać, że dziwne te schowki i pieczary służyły niegdyś poganom jako świątynie i że może niejednokrotnie przechowywali się tutaj opryszki, których w tych górach po wszystkie wieki nie brakło. Na tym się kończą wszystkie ślady widoczne z tych czasów, które następne wieki przykryły swym pyłem.

Są wszelako napisy na ścianach skalistych. Przed laty blisko czterdziestu, kiedyśmy te ruiny po kilkakrotnie zwiedzali, było takich napisów, jakkolwiek już wtedy mocno zniszczonych i trudnych do odczytania, jeszcze bardzo wiele. Mianowicie na owej olbrzymiej skale, u której szczytu znajdowała się izba z krużgankiem, była jedna ściana, bardzo obszerna i dosyć gładka, która niemal cała była zasiana napisami, nawet w takiej wysokości, że ci, którzy po niej ryli żelaznym narzędziem, musieli używać drabiny. Powyżej tej ściany znajdowała się głęboka szczelina z progiem tak szerokim, że na nim nadzwyczaj gęsto powyrastały krzewiny.

Pomiędzy nimi bujały przede wszystkim dzikie róże i powoje, których krzaczyste gałęzie zwieszały się na dół i zakrywały wyższą część ściany. Krzewy te utrzymywały cień i wilgoć przy ścianie, skąd poszło, że nawet dosyć głęboko wyryte litery zarastały mchem i ulegały zniszczeniu.

Nowsze napisy, których zresztą i po innych miejscach była mnogość niemała, nie mogą nikogo zajmować. Z najdawniejszych można było jeszcze wyczytać: Ewar... Kuropat... zapewne Ewaryst Kuropatnicki, znany jeograf i zbieracz z końca XVIII wieku. Zaklika Tarto.

1512. Herburth, z Fulsztyna... 1585. Byli to bez wątpienia ciekawi podróżni z bliższych okolic.

W innym miejscu widać było bardzo wiele myśli nasuwający napis w tych słowach: Veni et vidi, nunc credo. J. F. Comes de Kergor...4 trzy albo cztery litery nieczytelne, a dalej rok: 1500. Tuż zaraz pod nim napis już wcale zagadkowy: Pax tibi, amice. Auctus5. Obok tych dwóch inny równie niejasny: Na pohybel... potem kilka słów całkiem zatartych, a pod nimi podpis bardzo trudny do wyczytania: Biołowus Kniaź.

Wszelako jedna część tej ściany była nakryta obszernym napisem, który, lubo najwięcej zniszczony, był jednak najwięcej zajmującym. Wyglądał on jakby nagrobek albo też napis na nagłówku kościoła, z czego powszechnie wnoszono, że w tym miejscu, we wnętrzu skały, znajdowała się kaplica, a pod nią zapewne groby familijne. U góry bowiem, na parę sążni wysokości, widać było wyryte trzy wielkie litery: D. O. M., ponad którymi wyżłobiony był krzyż prawie pół sążnia wysoki. Pod literami były wyryte dwa wiersze łacińskie, ale tak zniszczone, że tylko z wielką trudnością można się było domyśleć tych słów: Piae menoriae...

illustris... Dominae... ex stirpe Kmytharum.6 Pod tymi słowami znowu krzyż mniejszy, a pod nim cztery Wiersze polskie. Wiersze te były niegdyś bardzo starannie i dosyć głęboko wyżłobione w piaskowcu, a nawet, o ile się zdaje, zapuszczone jakąś smolą, zapewne w celu zachowania ich od zniszczenia; mimo to jednak zniszczały więcej niż inne, prawdopodobnie skutkiem pęknięcia skały w tym miejscu od prawej ręki u góry ku lewej na dole, przez co się utworzyła zaklęsłość, ściągająca wilgoć ku sobie. Wiersze te były jeszcze dlatego bardzo trudne do odczytania, ile że ten, który je rył, pomieszał litery gockie z łacińskimi, jak to niejednokrotnie w rękopismach owego czasu widzimy, tak że pozostałe fragmenty, zwłaszcza przy tamtoczesnej, całkiem dowolnej pisowni, stały się prawdziwymi hieroglifami. Toż z tego czterowierszowego hieroglifu można było jakokolwiek wyczytać tylko te słowa: Duscha moya ... ........... ... ....

Zyemsską ssthrza .. ........ ..... .. .... róża Nath zytsyem ......... ...... ... . Panye, Day ........ .. .. ........

Pod tymi wierszami był rok, z którego wszakże tylko trzy pierwsze cyfry zostały M D C, dalsze nieczytelne.

Z tych kilku napisów, chociaż tylko w maleńkiej cząstce zdecyfrowanych, zwłaszcza jeśli je porównamy z podaniami krążącymi pomiędzy ludem, w których koniecznie musiało być jakieś ziarnko prawdy, zdaje się niewątpliwie wynikać, że zamek ten, chociaż jego początki giną może w czasach zamierzchłych, istniał i był zamieszkanym jeszcze w wieku XV. Jeszcze natenczas mieszkali tu jacyś ludzie rycerscy, wrzały tu jakieś wielkie namiętności, odgrywały się jakieś sceny gwałtowne i zapewne tragiczne, po których nastąpiły w sposób niezwykły a silnie działający na wyobraźnię zniszczenie zamku i śmierć jego mieszkańców. Zaś po ich śmierci zostali ludzie, którzy, wiedzeni ciekawością, wiarą i niewiarą, miłością i nienawiścią, odprawiali tutaj pielgrzymki i zostawiali po sobie napisy.

Jakiż to był ten zamek, którego okruchy, toczone rdzą tylu wieków i roznoszone wichrami, mają jeszcze dziś tak ogromne rozmiary? Jacy to byli ci ludzie, którzy takich olbrzymich skalisk potrzebowali na swoje mieszkanie? Jakie to były te wrzące namiętności, te wielkie cnoty lub zbrodnie, co sprowadziły gwałtowne zniszczenie zamku, a może i ludzi, wtenczas się tam znajdujących? Jakaż to wreszcie była ta nadludzka potęga, która z takich olbrzymich skał zbudowane zamczysko rozbiła w gruzy, a jego szczątki porozrzucała po całej dolinie?

Za tym niejeden uczony grzebał cierpliwie po zapleśniałych pergaminach i księgach i nic nie wygrzebał. Nad tym niejeden zbieracz starych pamiątek, badając słowo za słowem wszystkie podania i składając głoskę do głoski ze wszystkich napisów, bardzo mozolnie rozmyślał — i nic nie wymyślił. Tu, pod tą olbrzymią skałą, która swoimi niebotycznymi iglicami porze przelatujące chmury, śród uroczystej ciszy tego cmentarza wspomnień dziejowych, niejeden młodzieniec, rozmiłowany w narodowej przeszłości, długie godziny przemarzył — i nic nie wymarzył.

Ale jest człowiek, który to wie, i tobie opowie, twoim polskim językiem, prostym a przeźroczystym, ażeby ci się rozjaśniła ta przeszłość, szarą mgłą zapomnienia nakryta, i ażeby ci się zdawało, żeś sam żył wtedy i wszystko to widział własnymi oczyma, jak to wyczytasz poniżej.

I ZAMEK TUSTAŃ Ruiny zamku, które dziś się nazywają „Kamieniem w Uryczu”, w dawniejszych wiekach nie nosiły tego nazwiska. Wieś Urycz, leżąca nad Zgniłą Lipą, została założoną dopiero przed dwustu kilkudziesięcią laty, a dawniej nie było tu żadnej osady, noszącej podobną nazwę.

Zamek, tutaj stojący od najdawniejszych czasów, nazywał się Tustań. Nawet te skały, nim jeszcze je zamieniono na mieszkanie dla ludzi, a raczej cała tutejsza okolica, nosiły prawdopodobnie to samo nazwisko, o czym są także głuche wieści w podaniach ludowych.

Skały te w owej przedhistorycznej dobie, kiedy ludność tutejsza nie znała jeszcze chrześcijańskiej nauki, służyły za świątynię poganom, w której bałwochwalcze odprawiały się nabożeństwa; nawet i później, kiedy tutejsze bójki, szczep mieszańców krwi słowiańskiej i wołoskiej, co jeszcze dziś widać po ich budowie i rysach twarzy, przyjęli chrzest pod naciskiem swych książąt, a w gruncie serca hołdowali jeszcze pogaństwu, w tutejszych głębokich pieczarach kryli się ich kapłani i odbywały się bałwochwalcze ofiary. Owe okruchy bożków kamiennych i rozmaitych narzędzi nie znanego dzisiaj użytku, które jeszcze niedawno tu znajdowano, z tamtych pochodzą czasów.

W XIII wieku, kiedy Tatarzy pod wodzą Batu-chana po raz pierwszy rozpuścili swoje zagony w Ruś owoczesną, pędząc jak burza piekielna wzdłuż Wisły w kraje polskie na Kraków, na Szląsk i do Węgier, zrabowawszy Ruś całą do szczętu, pozostawiali za sobą załogi, które pilnowały skarbów zabranych. Ruś była wtedy jednym z najbogatszych krajów południowowschodnich; prowadząc nadzwyczajnie ruchliwy handel z Grecją, z całym Wschodem, a nawet lądową drogą z Indiami, nagromadziła bogactw wszelkiego rodzaju bez miary; liczni jej wówczas mieszkańcy, nie tylko po miastach i grodach, ale i po wsiach opływali w złoto, srebro i najpyszniejsze tkaniny wschodnie: dla przechowania tych cennych łupów, nimby mogły być przewiezione w kraje tatarskie, potrzeba było schowków obszernych i jakokolwiek obronnych. Owo więc wówczas Tatarzy, osadzając swoimi ludźmi co bezpieczniejsze zamki po kraju, opanowali tamże te skały tustańskie i zmurowali tu zamek swym obyczajem, który tym pewniej mógł stawić czoło jakimkolwiek napadom, ile że broniły go już od natury wzniesione, niedostępne skaliska. Wtedy też niewolnikami, których w kraju zniszczonym i zupełnie bezbronnym mogli mieć tysiącami, powykuwali te izby obszerne w skałach, porozszerzali dawniejsze pod skałami pieczary i przekopali kanał podziemny, wiodący popod rzekę i staw aż do owej drugiej gromady skał, którą jeszcze dziś widać po tamtej stronie doliny, a gdzie zbudowali drugie, również obronne schronisko.

Tatarzy ci jednak, którzy tutaj osiedli, zdaje się, że jeszcze po ustąpieniu Batu-chana z Węgier w swe stepy zapadłe, przez długie lata tutaj siedzieli, albowiem wtedy opodal od zamku powstało ludne i bardzo ruchliwe miasteczko, które także nazywało się Tustań. Miasteczko to, którego ludność była mieszana ze skłonnych do handlu Tatarów i równie przemyślnych bojków, bardzo szybko się rozwinęło i przyszło do pewnego znaczenia. Mieszkańcy jego trudnili się głównie tkactwem, wyrabiając płótna z lnu i konopi, które wysyłali na Wschód, sprowadzając natomiast stamtąd bogate tkaniny wschodnie i skóry barwione. Czy miasteczko to jeszcze wtedy nazywali Rusini Bycz, jak utrzymuje podanie ludowe, czy była tu przedtem osada pod nazwą Chorostków, jak chcą kronikarze, tego dziś dociec nie można; wiemy tylko, iż z końcem owego wieku było ono otoczone obronnymi murami i było bogatszym niżeli Stryj i Drohobycz, a jego składy towarów były sławne na całej Rusi. W tym czasie nie było już wszakże Tatarów ani w mieście, ani na zamku. Bogaci mieszczanie zapewne ich w części strawili pomiędzy sobą i przerobili w Rusinów, a zresztą wykurzyli z zamku za pomocą swych książąt. Wtedy też zamek spustoszał, a tylko miasteczko zostało.

Pod owe czasy zagnieździli się w zamku czarnoksiężnicy, którzy rozmaitymi gusłami ściągali do siebie lud okoliczny. Widywano tam wtenczas duchy, błądzące po nocy pomiędzy murami; czasem na najwyższych szczytach zamkowych baszt zjawiały się nieludzkie postacie, ziejące ogniem około siebie, a wtedy i z okien zamku wyskakiwały płomienne języki i czarne dymy z iskrami, które zapach siarki ścieliły po całej dolinie; innym razem słychać było huk głośny w zamkowych podziemiach, jak gdyby kucie młotów w hamerni.7 Byli to zapewne potomkowie Tatarów albo może Opryszki, którzy w dzień się zabawiali gusłami, aby odwrócić uwagę od swego rzemiosła, a w nocy przekuwali złoto i srebro, zrabowane pomiędzy ludźmi. Wielu ludzi rozumnych, których i wtedy nie brakło, było tego mniemania: wszelako żaden z książąt ruskich ani wołoskich o ten zaczarowany zamek się nie pokusił — i zamek dalej pustoszał.

Dopiero Kazimierz Wielki, zabrawszy Czerwoną Ruś, zwrócił nań swoją uwagę, jako na budowę z natury i z położenia silnie obronną, tak przeciw Węgrom albo Wołochom, jak przeciw nawale tatarskiej; nie bojąc się zaś ani duchów, ani czarnoksiężników, kazał go na nowo oprawić. Tak w owym czasie, kiedy za mądrą radą tego niespracowanego króla-murarza wzniesiono z gruntu albo poodnawiano zamki we Lwowie, w Sanoku, w Przemyślu, w Lubaczowie, w Trembowli, w Haliczu i Włodzimierzu, odmurowano także zamek w Tustaniu i postawiono go w stanie doskonalej obrony.

Wówczas, gdzie dzisiaj stoją ostatki dwóch baszt od północy, stała ogromna brama żelazna, obracająca się na żelaznych wrzeciądzach; nad nią zaś między dwiema basztami wznosiła się obszerna strażnica, opatrzona zewnątrz i wewnątrz kamiennym krużgankiem. Naokoło obszernego dziedzińca wznosiły się zabudowania zamkowe z muru grubego na sążeń, a na dwa piątra wysokie. Na dole znajdowały się stajnie, wozownie, lamusy, kordegarda8 i inne izby dla sług i żołnierzy, na pierwszym piętrze wysokie komnaty mieszkalne, na drugim zaś mnóstwo izb mniejszych dla fraucymeru i gości. Kilka schodów kamiennych prowadziło do komnat, z których główne, znajdujące się przeciw bramy wjezdnej, były szerokie na kilka sążni i zaczynały się już na dziedzińcu, gdzie były opatrzone podwójną balustradą kamienną i ogromnymi kolumnami, na których spoczywał szeroki krużganek pierwszego piętra. Na tych schodach czekali zwykle żołnierze i goście postronni co pośledniejsi, nim zostali wpuszczeni do pańskich pokojów. Z tych schodów także pan zamku miewał przemowy i wydawał rozkazy zgromadzonym w dziedzińcu żołnierzom, mieszczanom lub chłopom.

Dwie baszty narożne, z których pozostały jeszcze do dziś dnia takie olbrzymie szkielety, były podówczas jeszcze daleko grubsze i wyższe, obydwie zaś opatrzone strzelnicami. W czasach późniejszych uzbrojono je w śmigownice, których było po cztery na każdej, zaraz powyżej zębatych dachów zamkowych. Najwyższa zaś baszta skalista, w której jest izba wykuta, była opatrzoną szerokim kamiennym krużgankiem, na którym można było siedzieć wygodnie i cieszyć się owym wspaniałym widokiem na okoliczne miasta i kraje. Ten krużganek basztowy, jak go też nazywano, był tak wysoki i tak górował wszystkie inne baszty i mury, że można było zeń widzieć jakby na dłoni, kto wchodził lub wjeżdżał w główną bramę zamkową.

Natomiast nie można było patrzeć na dół pod basztę na zewnątrz, tam bowiem znajdowała się owa przepaść, dzisiaj drzazgami skał i zmurszałymi drzewy zasypana, a przepaść ta tak wtedy była głęboką, że nikt w miej nie mógł zapuścić wzroku, każdy dostawał zawrotu głowy i musiał się zaraz oprzeć o poręcz i oczy odwrócić. W tej baszcie, na równi z poziomem zamku, znajdowała się kaplica, a pod nią groby, ale próżne po wszystkie czasy, bo panowie tutejsi, chociaż mieszkali za życia, nie chcieli się chować w tym zamku. Chowali się wszyscy w Drohobyczy pod cerkwią, za Władysława Jagiełły zamienioną na kościół. Obok wchodu do grobów zaczynał się kamień podziemny, wtedy wycembrowany na nowo a wychodzący na powierzchnię ziemia w tym miejscu, gdzie dzisiaj widać drugą gromadę skał lasem jodłowym zarosłych. Wówczas znajdował się tam folwark zamkowy, zwany Posadą, w którym mało zajmowano się gospodarstwem rolnym, natomiast wszakże w bardzo obszernych stajniach i szopach chowano konie, bardzo piękne, silne i rosłe, które też na bujnych i tłustych pastwiskach leśnych tak dobrze się udawały, że w niczym nie ustępowały sławnym naówczas koniom stada Buczackich.

Zamek razem z miasteczkiem i bardzo wielkim obszarem łąk, pastwisk i lasów dokoła, na którym jednak wtedy jeszcze niewiele było osad i wiosek, był własnością królewską — a że zbudowany był na to, ażeby stanowił ogniwo całego łańcucha zamków obronnych od granicy węgierskiej, więc nigdy nie został zamieniony w starostwo, a siedział na nim po wszystkie czasy rotmistrz, mianowany przez króla, należący do wojskowego dworu królewskiego i mający pod sobą załogę, złożoną z żołnierzy utrzymywanych sumptem9 królewskim. Był też zawsze zależnym tylko od króla i własną miał jurysdykcją.10 Starostowie grodowi bliższych okolic, stryjscy, żydaczowscy, przemyscy, wodząc się ustawicznie za łby ze sobą o granice swych jurysdykcyj, niejednokrotnie wyciągali rękę po zwierzchnictwo nad zamkiem tustańskim.

Ale tutejsi rotmistrze zawsze im się umieli obronić — a w razie potrzeby król stawał w obronie ich niezawisłości, bo każdemu królowi, zwłaszcza od czasu kiedy rozzuchwalona szlachta w imię powszechnej wolności zaczęła władzę królewską coraz bardziej ukrócać, niemało zależało na tym, aby miał zbrojnych ludzi rozsianych po całym kraju, na których by w każdym wypadku mógł liczyć. Toteż bywały niejednokrotnie tarcia pomiędzy tymi rotmistrzami a szlachtą, urzędnicy ziemscy i wojewódzcy ich nie lubili; a chociaż im się należał tytuł starostów, bo w urzędowych aktach tytułowano ich capitaneus, przecież zwykle nazywali ich rotmistrzami.

Kazimierz Wielki miał obok siebie powiernika i przyjaciela, który się zwał Jan Suchywilk ze Strzelec, herbu Grzymała, a był najprzód dziekanem krakowskim, potem kanclerzem koronnym, aż go w końcu król przy śmierci mianował egzekutorem swego testamentu. Kiedy król zabrał Czerwoną Ruś, Suchywilk był niejako jego zastępcą do wszelkich spraw tych krajów zabranych i dlatego powszechnie dawano mu tytuł kanclerza dla ziem ruskich. Korzystając ze swego owoczesnego wpływu, jako to zawsze rad pomaga swój swemu, ksiądz kanclerz za łaską królewską osadził swojego brata na zamku tustańskim. Brat ten się pisał czasem Mikołaj, a czasem Nyczko de Strzelcze et de Baranów Suchywilk Grzymalita. Grzymałowie, zarówno z Nałęczami, byli od dawna jednym z najpotężniejszych rodów w Wielkiejpolsce — wszakżeż niebawem potem prowadzili wojny ze sobą, które sam król Jagiełło musiał rozimać — ale byli też bardzo rozrodzeni i nie wszytkim wystarczało na suty kawałek chleba.

Mikołaj pochodził tylko ze Strzelec, ale ich nie miał; miał wprawdzie Baranów, w tłustych ziemiach leżący nad Wisłą, ale go musiał zastawić, bo bijąc się przez cały wiek młody po cudzych krajach, narobił długów, z których się nie mógł inaczej wydobyć: toż to starostwo w Tustaniu było dla niego prawdziwym darem Opatrzności, który należało szanować i ile możności utrzymać. Jakoż stało się to niejako tradycyjnym przykazaniem w jego rodzinie: trzymać się Tustania, a Baranów wykupić. Potomkowie jego, chociaż niektórzy z nich byli już bliscy tego upragnionego celu, przecież Baranowa nie wykupili, bo zawsze, kiedy już grosz był uzbierany i mało co brakowało, to albo wojna wybuchła i dużo grosza napsuła, albo syna trzeba było w cudze kraje wyprawić, albo też córkom wypłacać posagi. Było też proroctwo w ich domu, które jakiś wędrowny rybałt im zostawił, napisawszy na szkaplerzu przyniesionym ze Ziemi Świętej te słowa: „Który z was Baranów wykupi, będzie ostatnim z rodu”. Tak ten i ów może by był mógł ten majątek wykupić, ale bał się proroctwa. Natomiast wszakże wszyscy trzymali się rękami i nogami Tustania — i stała się ta rzecz, dosyć dziwna pod owe czasy, że go przez króle węgierskie i książęta opolskie i przeróżne matactwa duchowne i świeckie za Kazimierza Jagiellończyka przetrzymali, przez sto pięćdziesiąt lat blisko nie wypuścili z ręki i do dziś dnia na nim siedzieli. Tak skalistą i niepożytą była naówczas ta prześwietna krew wielkopolska, natchniona duchem świętym miłości ziemi przez Bolesława Chrobrego, a zaprawiona nieustającą walką z Niemcami. Ale też ci Grzymalici Wilkowie, jak ich powszechnie nazywano w tym kraju, a do którego to nazwiska i podanie ludowe się przyczepiło, byli to ludzie twardzi, wytrwali i trzymający się ściśle swoich rodowych przykazań. Każdy z nich już z dziecka przykładał się do rycerskiego rzemiosła na zamku ojcowskim, wyrostkiem szedł na służbę do najprzedniejszych rycerzy w ojczyźnie, młodzieńcem zaś wyprawiał się w cudze kraje, kędy właśnie wojny bywały, i tam się bijał z Maury, Murzyny i Saraceny, aż póki nie wrócił z zaszczytnymi świadectwy od królów postronnych na zamek krakowski. Wtedy żaden król nie śmiał jemu odmówić sukcesji po ojcu — a kiedy ten zamek odzierżał, podobno już nikomu i na myśl nie przyszło mu go odbierać, bo tych skalisk tutejszych nikt by i zębami nie ugryzł.

Za króla Olbrachta siedział na tym zamku Lenard Suchywilk Grzymalita, piszący się zawsze de Strzelcze et de Baranów, Rothmagister Serenissimi Regis, Capitaneus in Castro Tustań.

11Był to wtedy człek jeszcze młody, miał lat dwadzieścia sześć albo mało co więcej, pięknego był wzrostu, ale nie nadto wysoki, a suchej kompleksji, jak wszyscy jego przodkowie, z czego też i przezwisko Suchywilk jeszcze jego praszczurowi, owemu kanclerzowi ziem ruskich, przyrosło. Mimo to jednak kość miał potężną, muszkuły silne, a taką sprawność w całej postaci, że w pełnym rynsztunku wskoczyć na konia bez strzemion albo się wdrapać na najwyższy cypel wieży było mu prawie zabawką, do czego zresztą się przede wszystkim wprawiało całe owoczesne rycerstwo. Twarz także miał chudą, cerę z lekka smagławą, lecz zdrową, nos chrząstkowaty i równy, oczy wyraziste i zwykle bardzo łagodne, lecz czasem dziko błyszczące, wąs niewielki i bródkę przystrzyżoną spiczasto; zaś swój włos ciemny, bogaty nosił w kędziorach spadających na plecy, tylko nad czołem go krótko przystrzygał, ażeby w bitwie, gdzie często piersią o pierś trzeba się zetrzeć, jakiś wróg zapalczywy nie mógł go wziąć za czuprynę, co już dla knechta byłoby rzeczą bardzo szpetną, a dla rycerza wcale haniebną. Kiedy sam bywał w domu, ubierał się w kaftan łosiowy brunatny, a przepasywał się pasem skórzanym, nosił buty wysokie powyżej kolan, pod kolanami rzemykiem spięte i opatrzone w srebrne ostrogi, a na głowie kapelusz pilśniowy z szeroką krezą i strusimi piórami.

Głowę nosił wedle humoru, który od chwili do chwili się zmieniał u niego. Czasem był cichy, spokojny i zamyślony, a ludzie jego zauważali, że wtedy z duchami rozmawia. W takie dnie często wieczorami wykradał się z zamku i nikt nigdy nie wiedział, gdzie bywał... Lecz często głowę nosił wysoko, męczył swoich żołnierzy musztrami konno i pieszo, kazał występować załodze w miasteczku, opatrywał mury i baszty, burczał wszystkich, tego i owego kazał wrzucić do turmy — a wtedy, choćby kto był kasztelanem lub wojewodą, musiał mu zmilczeć, zwłaszcza na jego terytorium, gdzie też miał jurysdykcją. Toteż w całej okolicy mówiono sobie, że to pan wielki, czuje króla i kardynała za sobą i kiedyś przyjdzie do wielkich dostojeństw.

Wszelako mimo tych zmiennych humorów, czy pogoda, czy słota, ba, nawet po mrozie trzaskającym, codziennie rano wsiadał na koń i jechał na folwark, gdzie w obszernych dziedzińcach konie ujeżdżał albo swoim pacholikom kazał je musztrować przed sobą. Albowiem zawsze miał kilku, a czasem i kilkunastu młodzieży przy sobie, którzy się u niego uczyli rycerskiego rzemiosła. Byli to synowie drobniejszej szlachty, bogatych kmieci albo i mieszczan z bliższych okolic, którzy szli chętnie na służbę do niego, bo w swojej szkole umiejętnej a twardej bardzo prędko ich wyuczał na knechtów, zaczem w czasie wojny mogli się tym łatwiej odznaczyć i pasowani być na rycerzy. Toż szkoła jego, chociaż dopiero od lat kilku tu mieszkał, była sławną na całej Rusi, lecz jeszcze sławniejszym jego stado, prowadzone przez jego ojców od blisko półtora wieku z wielką skrzętnością i znawstwem. Od najdawniejszych czasów dwa gatunki chowano w tym stadzie: jedne ogromne, niezmiernie silne i bardzo wyniosłe, które nosiły na sobie zbroję żelazną i których rycerz zażywał do bitwy — a drugie mniejsze, równie silne, lecz szybsze do biegu, a przeto dogodniejsze do podróży i pod pacholików.

Tamte zwane dextrarius12 — i były to konie bardzo rozumne, przytomne, waleczne, rozumiejące się z jeźdźcem, a często z nim razem walczące zębami i kopytami. Konie tej rasy, w Polsce chowane, były często już z urodzenia całkiem białej sierści i były znane i bardzo cenione w całych Niemczech i we Francji, o czym niemało jest wspomnień w ówczesnych pamiętnikach tych obydwóch narodów. Suchywilk miał zawsze kilka takich ogierów (na klacze żaden rycerz owego czasu nie siadał), często całe dnie z nimi trawił i wyuczał je takich sztuk rozmaitych, że wszystkich nimi zadziwiał. Toteż lud okoliczny opowiadał sobie o nim, że się mowy końskiej nauczył i z koniem tak samo rozmawiał, jak z człekiem.

Młody Lenard ówczesnym zwyczajem rycerskim do siedmiu lat chował się w domu pod opieką matki, potem siedem lat strawił na dworze Kmitów na Sobniu, gdzie był bardzo kochany i jeszcze później czasem powracał, stamtąd się dostał na dwór królewski na pazia, ale niebawem przeniósł się do dworu królewicza Fryderyka, gdzie przepędził lat kilka. Jednak już w dwudziestym roku życia poszedł w cudze kraje, gdzie w Niemczech, we Francji i Hiszpanii u rozmaitych książąt trzy lata przesłużył, i dopiero w roku wstąpienia na tron króla Olbrachta do Polski powrócił. Wtedy, zyskawszy łaskę królewską, a zresztą za przyczyną królewskiego brata, który tymczasem został biskupem krakowskim, wszedł w komput13 armii królewskiej i jest mianowany rotmistrzem. W tej służbie przepędził jakie pół roku — a kiedy właśnie jego ojciec, umiera (matka już od lat kilku nie żyła), król mu oddaje Tustań po ojcu. Natenczas Wilczek — bo tak go nazywano jeszcze u Kmitów i to przezwisko mu na zawsze zostało — osiadł na zamku ojcowskim, objął komendę nad zamkiem i załogami, ale mało co zmienił w urządzeniach ojcowskich.

Załogi te w czasie pokoju były bardzo nieliczne. Na zamku było tylko czterdziestu czeladzi konnej, razem z starszyzną, których z niemiecka nazywano knechtami. Każdy z nich miał na sobie kaftan łosiowy, lekki pancerz na piersi z półpłaciem na plecach, łapki żelazne na rękach i hełmik bez piór; uzbrojony zaś był tylko w miecz krótki, w toporek i tarczę w blachę okutą. Pióra na hełmie nosił tylko namiestnik, zaś obok niego tylko ci żołnierze, co pochodzili z rodzin szlacheckich.

Nad nimi miał komendę pan Ramułt, który był zarazem burgrabią na zamku i rządcą całego obszaru i wszystkich włości, które należały do zamku. Był to szlachcic herbowny i mający własną posiadłość pod Drohobyczem (nagrobki jego potomków można jeszcze dziś widzieć w drohobyckim kościele), człowiek lat pięćdziesięciu, z pięknym wąsem szpakowatym i krótko podstrzyżoną czupryną, barczysty i słuszny, żołnierz doświadczony, lecz przy tym gospodarz wyborny, umiejący łączyć zapobiegliwość z nieposzlakowaną zacnością. Bywał on zwykle milczący i chmurny, ale pod tymi chmurami złote kryło się serce. Zamożny był z dawna, ale ponieważ jego przodkowie bywali burgrabiami na zamku i namiestnikami tamtejszych rotmistrzów, więc i on został w tej służbie. Wielce był niegdyś przywiązany do ojca Lenarda, więc czuwał także z miłością nad synem, chociaż nie zawsze był z niego zadowolony.

Był żonaty i dużo miał dzieci; żona jego zawiadywała gospodarstwem kobiecym na zamku i często tu przebywała, ale daleko chętniej zdawała ten urząd na starą klucznicę, a sama się wymykała do swego dworku; wyjeżdżając zaś, zwykle mówiła na ucho swemu mężowi: — A piłuj tam naszego pana, aby się kędyś ożenił, bo tak niedobrze.

Załoga w mieście powinna była wynosić sto ludzi, a między nimi dwudziestu łuczników konnych, reszta zaś kopijników pieszych, uzbrojonych włóczniami i toporami. Utrzymanie tych ludzi było właściwie obowiązkiem starosty rezydującego na zamku, ale od czasu jak miasto zaczęło się podnosić i urosło w bogactwa, wtłoczono ten ciężar na mieszczan, którzy wprawdzie mieli swojego burmistrza i radnych, ale magdeburgii nie mieli i byli podlegli tustańskiemu staroście. Starosta miał pewne powody nie obciążać mieszczan, a patrzeć na stan tej załogi przez szpary: toż zamiast ośmdziesięciu kopijników, chociaż wszyscy byli spisani i broń dla nich była w cekhauzie14, błąkało się tam ledwie kilkunastu halabardników, których cała służba ograniczała się na chwytaniu złodziejów i stróży nocnej. Natomiast wszakże musieli utrzymywać, wprawdzie także nie dwudziestu, ale dziesięciu łuczników konnych, bo nad tą miejską załogą miał komendę Biłowus, człek uparty i nieużyty. O piechotę nie dbał, ale tych konnych mieć musiał: proszony i podarunkami obsypywany przez mieszczan, z dwudziestu spuścił na dziesięciu, ale ci dziesięciu musieli koniecznie i zawsze mieć konie i całe uzbrojenie w porządku. Szczęściem, że z poszanowania dla dawnych tradycyj nie bronił zwierzchności miejskiej używać ich na posyłki i do innych służb miejskich, zwłaszcza podczas jarmarków — a tak ten wielki wydatek, choć w małej części, opłacał się miastu.

Wilczek, objąwszy rządy, zrazu był się zamachnął, aby Biłowusowi tę komendę odebrać.

Nie chodziło mu o tę dziesiątkę łuczników, lecz o to, że w obrębie swego starostwa nie chciał cierpieć urzędu i urzędnika nie mianowanych przez niego samego. Prócz tego Biłowus sprawował urząd poborcy podatków we wszytkich osadach należących do zamku — a ile razy się dowiedział, że Wilczek wyprawił którego z swych knechtów z listami, zawsze się zjawiał u niego i natarczywie upominał się o to, ażeby tylko jego wyprawiano z wszelkimi poselstwy, bo mu się to z dawnego prawa należy. Toż Wilczek przez blisko dwa lata ponawiał kilkakrotnie swoje przeciwko niemu zamachy, a mianowicie za każdym razem, kiedy po kilkomiesięcznym pobycie w Krakowie albo we Lwowie powracał na zamek. Ale Biłowus nigdy nie dał się przemóc — a jak mu tylko o ustąpieniu wspomniano, skakał w oczy jak gadzina choćby samemu panu, a potem jeszcze i groził.

Rusin ten bowiem pochodził z bojarów putnych — a to bywali ludzie twardzi jak krzemień.

Dawnymi czasy, za książąt ruskich, niektórzy z nich byli prawdziwymi bojarami dumnymi, miewali znaczne posiadłości i własne drużyny, ale z czasem zmaleli; niektórzy dlatego, że zagony tatarskie zniszczyły ich mienie do szczętu, inni zaś z tego powodu, iż wobec zalewających te kraje Węgrów i Polaków nie umieli im kroku dotrzymać ani w sprawach rycerskich, ani w utrzymywaniu swoich majątków, ani w obronie praw swoich. Tak wielu z nich zeszło na bojarów putnych, którzy się utrzymywali tylko przy swoich małych osadach, a których panowie używali zazwyczaj do poboru podatków i ważniejszych posyłek z publicznymi pismami, za co im dawali jurgielty15 i podarunki.

O przodkach Biłowusa była wieść, że byli niegdyś bojarami dumnymi i posiadali w okolicach zamku wielkie obszary ziemi, na których ludne znajdowały się osady, lecz z czasem także podupadli, tak że dzisiejszy Biłowus miał już tylko dwa łany ziemi, a na nich bardzo skromne budynki i maleńką forteczkę, i był tylko wójtem we wsi należącej do zamku. Wójtów we wsiach ruskich .nazywano kniaziami, dlatego i on nosił ten tytuł. Został mu także urząd poborcy podatków, nie przynoszący wprawdzie miłości u ludu, ale cokolwiek dochodu, prawo rozwożenia listów starosty, które mu odebrano, i komenda nad miejską załogą, jak się już wyżej wspomniało, nadzwyczajnie zmalałą. Teraz młody starosta chciał mu i to jeszcze odebrać; Biłowus się bronił pazurami i kłami i wtedy nieraz okrutnie wykrzykiwał po dziedzińcu zanikowym: — A szczo to! — wołał językiem mieszanym, ale tak głośno, że szyby w oknach brzęczały — z bojara mnie zgnietli na kniazia, z sotnyka na dziesiatnyka, z poborcy na draba, bo biedni ludzie nie mają czym płacić i trzeba ich grabić — a i to jeszcze chcą mi odbierać?!

Ej! ty panie starosto! nie graj ty ze mną, bo ja chłopom podatki daruję i zburzę czerniawę — a wtedy patrz! abyś się ty na swoim zamku odzierżył. Ale nie zdzierżysz, powiadam tobie, nie zdzierżysz! — A tak hałasując, wykrzykiwania swoje i groźby powtarzał jeszcze zza bramy. Tak trwały te swary przez blisko dwa lata — a wtedy załoga zamkowa pomiędzy sobą mówiła, że wszystko to się na nic nie zdało, ile że starosta jest twardszy od Biłowusa, znosi mu jego opór do czasu, bo pewnie nie chce, aby mu kniaź chłopów poburzył; ale któregoś dnia, jak go gniew porwie, nie tylko z miejskiej komendy, ale z jego fortecy tak go wyrzuci, jak by kto jabłko strącił z jabłoni. Tak to starosta sam nieraz powiadał knechtom, kiedy z nimi po pracy na folwarku spoczywał...

Tymczasem, temu rok jakoś albo mało co więcej, starosta nagle dla Biłowusa się zmienił, ale tak nagle, jak gdyby czarownica rzuciła na niego uroki. Już odtąd nigdy ani jednego złego słowa nie wyrzekł o nim, owszem, nieraz go chwalił przed służbą, mówiąc: — Staroświecki to żołnierz, ale waleczny i może bardzo być pożytecznym. Trzeba owych sto ludzi nazad postawić na nogi w mieście i oddać mu nad nimi komendę. — Jakoż i w rzeczy kazał miastu z jakich trzydziestu kopijników uzbroić, a Biłowusa wciąż pilił, aby ich dobrze służby nauczył.

Wtedy też niemal co dwa tygodnie go wyprawiał z listami do Sambora, do Przemyśla, a nawet do Lwowa, tam zaś nie zaraz go odprawiano, tak że czasem i cały miesiąc był w drodze.

Zaczem szły zawsze sowite jurgielty od starosty na drogę, traktamenty od panów, do których jeździł z listami, a po powrocie znów podarunki, że się dobrze sprawił z poselstwem. Ludzie zamkowi bardzo się dziwowali tej szczodrobliwości, mówiąc: — Ot! jako to łaska pańska na pstrym koniu jeździ, a nigdy nie wiedzieć, kiedy przyjedzie, a kiedy odjedzie.

Tylko pomiędzy babami, że to są zawsze ciekawsze od mężczyzn, rozmaite chodziły plotki.

Tam, przy studni i przy kądzieli, opowiadano sobie, że Biłowus ma córkę, bardzo piękną dziewczynę, której strzeże jak oka w głowie, bo ją chce wydać za jakiego bojara, któremu by mógł spuścić swoje majątki i swoje urzędy. Dziewka tak jest przezeń strzeżoną, że nawet do cerkwi sam ją prowadzi i sam odprowadza do domu. Ale jest przy niej jakieś stare babsko, którą powiadają jej ciotką, a której bardzo źle patrzy z oczu. A że to baba i diabła oszuka, więc kto tam wie, co się tam dzieje...

Baba ta, tak to sobie opowiadano, ma kędyś pod Wisznią, niedaleko od jakiegoś cudotwórczego klasztoru, swoją własną osadę, gdzie też po wszystkie czasy mieszkała. Ludzie, którzy chodzili do klasztoru, prosząc księży o pomoc, kiedy księża im nie pomogli, szli oni do niej po radę — iż tym jej bardzo dobrze się działo. A przecież porzuciła własne obejście i przyszła do Biłowusa, gdzie z pani stała się sługą, swej woli nie ma, a często jeszcze od tego starego niedźwiedzia może szturchańca oberwie. Niechże to kto wytłumaczy. Nareszcie co świegotliwsze kobiety jeszcze i to dodawały, że wcale nie wiedzieć, kędy się wieczorami wymyka starosta, że go widziano, jak przy płocie z tą starą babą rozmawiał, że nawet jednego wieczora zauważono, jako wszedł do Biłowusa chałupy i zniknął. Ta stara baba nazywała się Marucha, dziewce zaś Białowusowej było na imię Ofka — i takie to powieści o nich noszono po kątach zamkowych, z uszczerbkiem dobrej sławy może cale niewinnej dziewczyny i takiego możnego pana, jakim był młody starosta.

Powieści te nie dochodziły do uszu knechtów zamkowych, bo ci po całych dniach byli w pracy, a kiedy mieli jaką godzinę wolną, to się wymykali do miasta, gdzie między pięknymi mieszczkami każdy znalazł sobie lepszą rozrywkę niżeli plotki o cudzych amorach. Ale był między nimi jeden pacholik, nazywał się Włostek i był synem zamożnego kniazia ze Synowódzka, który wielki handel prowadził suszonymi śliwkami, solą i winem, dorobił się grzecznej fortuny i chciał swego syna wyforytować na szlachcica albo i na rycerza. Włostek miał wtenczas lat prawie dwadzieścia, a że szedł z bojków, więc był nabity, włosy miał krucze, oczy czarne jak węgiel, nos orli i cerę mocno smagławą. Nie umiał ani czytać, ani pisać, co jednak wtedy i wielkim panom się wydarzało; ale mimo to był to chłopak setny, serdeczny i śmiały, a do tego rozumny, bo grał na teorbanie i takie piękne piosnki śpiewał, że inni pacholikowie nie mogli się ich odsłuchać, a dziewki płakały.

Otóż ten Włostek, mając łatwiejszy przystęp do babskiej załogi, niż wszyscy inni, pierwszy dosłyszał owych pokątnych powieści, zaczem uszu naszczurzył — a kiedy jednego dnia baby przy studni podsłuchał, jako je powtarzały, okrutnie je zjeździł, mówiąc z zaciśniętymi pięściami: — Niechże u was raz jeszcze takie klekotanie posłyszę o pannie Biłowusowej, to was strzaskam jak stare garnki, a wasze czerepy rozrzucę po całym dziedzińcu! A potem sam powiem staroście, niech mnie każe powiesić; ale podobno starosta każe jeszcze wasze bebechy pozbierać i rzucić psom na pożarcie, bo też psia to jest robota! — Zaczem plotki cokolwiek przycichły.

A tymczasem Biłowus był kontent z siebie i ze swego starosty. Do swoich dziesięciu konnych dostał trzydziestu piechoty, mieszczanie go respektowali i kłaniali mu się niżej niż kiedykolwiek, aby nie naglił o uzbrojenie reszty, pieczone i warzone posyłano mu z miasta, ocierał się o burmistrzów, komendantów i panów, kiedy jeździł z listami, pomiędzy szerokie grosze praskie zabłąkał się teraz nierzadko i złoty węgierski, a prócz tego miał już szeroką drogę otwartą do odzyskania dawnego znaczenia swych ojców: czegóż mu więcej było potrzeba?

Toteż teraz często przychodził na zamek, szeroko się rozsiadał w kordegardzie zamkowej, w ożywionej rozmowie wyciął tego i owego knechta po ramieniu, niejednego pacholika nogą potrącił, a nawet i samemu namiestnikowi śmiało zajrzał w oczy, swojego skórzanego hełmu przed nim nie uchylił i często mu co takiego powiedział, za co by Ramułt nawet najstarszego knechta szlachcica był wsadził co najmniej na trzy dni do turmy. Jemu zmilczał, a jeno wzruszywszy ramionami, odchodził. Tylko raz jeden — a miało się już wtedy ku wiośnie — kiedy go zastał znów w kordegardzie przechwalającego się bez żadnej miary swoimi u starosty łaskami i kiedy rozzuchwalony Biłowus jemu samemu bryzgnął w oczy rzekomym wpływem, jaki miał na starostę, Ramułt przegiął się nad nim, uśmiechnął się prawie szydersko, splunął na ziemię i rzekł: — Jakom żyw, jeszczem takiego durnia nie widział!

Śmiech głośny, chóralny wszystkich żołnierzy i pacholików, jak gdyby kto z kilkunastu muszkietów od razu wystrzelił, zawtórzył tym słowom Ramułta — a wtedy i Biłowusowi jakoś się twarz przeciągnęła, a język mu zdrewniał. Jakoż pobawił jeszcze tylko mrugnienie oka w kordegardzie, zaczem wyszedł milczący i zamyślony w dziedziniec i zniknął za bramą.

I dziwna rzecz, albowiem od tego czasu przez kilkanaście dni się nie pokazał na zamku.

A przez ten czas nowe plotki zaczęły chodzić po kuchniach i izbach kobiecych. Powiadano, że Biłowusa bies napadł. Szeptano sobie, że bił Maruchę i Ofkę i powytłukał wszystkie błony w chałupie. Inni mówili, że chciał je obydwie wypędzić i już ich szmaty powyrzucał na drogę, ale go jakoś Marucha udobruchała. Szła także wieść, że kazał obydwom kobietom iść do starosty na zamek, ale Marucha i to mu wybiła z głowy.

Opowiadano sobie nareszcie, że te gniewy stąd poszły, że Biłowus się niespodziewanie dowiedział, jakoby starosta wieczorami do chałupy przychodził i usiłował bałamucić dziewczynę, ale nic więcej — i dlatego nie tylko żołnierze, ale i baby srodze potępiały tego starego niedźwiedzia, że takie gwałty wyprawia za taką rzecz marną...

Potem się jakoś uspokoiło w chałupie. Nazajutrz zaś Biłowus wsiadł na koń i w góry pojechał.

Jest wielkie podobieństwo, że jeździł w głębokie Bieszczady i tam się radził czarownic, które w niedostępnych jarugach16 pomiędzy skałami mieszkają i umieją radzić na wszystko. I zdaje się, że czarownice dały mu dobrą radę i dobrą przyszłość mu wywróżyły, bo kiedy po kilku dniach wrócił, to był wcale uspokojny i tylko czasami jeszcze wykrzykiwał z zaciśniętymi pięściami, mówiąc: — Ale jak jej nie weźmie, to was obydwie zbiję na proch i wyrzucę z chałupy!

Naówczas widywano także popa z miasteczka, jako kilka razy wchodził do jego zagrody i długie godziny tam bawił. Biłowus zapewne także i jego się radził, bo był to człek mądry. W budne dnie17 szewstwem się bawił i szył buty tak piękne, że mu za nie bardzo drogo płacono, po trzy grosze za parę, a za trzewiki dwa grosze; zaś w niedzielę i święta, zwłaszcza gdy podpił, miewał takie kazania, że go się ludzie odsłuchać nie mogli. Ale i na tygodniu służył ludziom, gdy było potrzeba, a zawsze bardzo skutecznie, bo i chorobę zażegnał, i diabła wypędził z człowieka, a jeszcze i mądrą dał radę. Co jednak Biłowusowi poradził, tego się nie można było dowiedzieć.

Włostek co wieczór wymykał się z zamku i biegał do Biłowusowej zagrody; do chałupy nie wchodził, bo Biłowus żadnego żołnierza do siebie nie wpuszczał, ale zapewne się pod chałupę podkradał i podsłuchiwał. Raz nawet knechtowie, powracający z miasta, widzieli go rozmawiającego z Maruchą, ale nie mogli dosłyszeć ich całej rozmowy, bo też i nie godziło się podsłuchiwać ludziom rycerskim. Dosłyszeli tylko, przechodząc z wolna, jak Włostek mówił do Maruchy głosem zalanym łzami: — Wiedzcież, Marucho, że nie masz rzeczy, której bym ja nie zrobił dla Ofki, choćby mnie ludzie wyśmiali. — A Maruchą na to: — Nie gadaj tak, bo ty nie wiesz wszystkiego. Bądź, jakiś był, a tylko mnie jednej się zwierzaj, bo Ofka cię nie chce, a Biłowus by ci kości połamał, gdybyś tu przyszedł z swatami. Niechaj no się stary rozmówi z starostą, a potem jaki czas minie, to wtedy ja tobie pomogę... — Kiedy Włostek wracał do zamku, ten i ów trącał go łokciem i rozmaite zadawał pytania. Ale on nikomu nie odpowiadał i słowa. Zasiadał ze wszystkimi do wieczerzy, ale nie jadł i nie pił, zaś po wieczerzy zasuwał się w kąt — a kiedy inni hałaśliwie gwarzyli ze sobą, on ciężko wzdychał i milczał.

Tak minęło tych dni kilkanaście.

Tymczasem po zimie, która w tym roku 1496 była bardzo łagodną i prawie bez śniegu, bardzo szybko zazieleniła się wiosna. Były to dopiero ostatnie dnie kwietnia, a lasy już wcale bujną się okryły zielenią, długie klucze żurawi było widać ciągnące ku Polsce, stada dzikich gęsi padały na stawy, bocian przechadzał się z wyciągniętym dziobem po rozległych moczarach, jaskółki budowały swe gniazda przy gzymsach zamkowych, jabłonie i grusze okryły się białymi kwiatami, bzy napełniły swoją ożywiającą wonią powietrze, a chaty w liściastych zanurzyły się sadach jak w lasach. Ciepło też było jak w lecie i od dni kilku jasna, tej pełną wiosną oddychającej ziemi, przyświecała pogoda.

Wilczek w te czasy wstawał o świcie, o wschodzie słońca już był na Posadzie i tam do samego południa zabawiał się końmi, każąc je ostrzygać, podkuwać i przejeżdżać przed sobą.

Rycerz ówczesny dbał bardzo o swoje konie i strzegł ich w domu i w polu jak oka w głowie, trzymając się hiszpańskiego, lecz między rycerstwem wszech krajów upowszechnionego przysłowia: Muerto el caballo, perdido el caballero18. Rycerz spieszony, mawiano u nas naówczas w Polsce, to posąg strącony. Toż pielęgnowano naówczas konie z nie znaną dziś starannością i uczono je z daleko większą cierpliwością niż dzieci, bo szła spadkiem od wieków w zamkach rycerskich nauka: że człowiek sam się może wyuczyć, a koń potrzebuje nauczyciela.

Wszelako Wilczek i godziny popołudniowe trawił na Posadzie, bo kazał rzemienie, kułbaki, wędzidła i wszelkie wojenne przybory opatrywać, czyścić i w razie potrzeby naprawiać, ażeby wszystko było na zawołanie gotowe. Roboty te zwykle się odbywały z zaraniem wiosny, bo Tatarzy często już z bocianami zalewali te kraje i trzeba było być zawczasu przygotowanym na ich przyjęcie. Zaś wczas przed zachodem słońca wracał na zamek, bo i tutaj pacholikowie siedzieli w rynsztunkowej sali po całych dniach nad czyszczeniem i naprawianiem hełmów, misiurek i wszelkiej broni — a pilnowali ich starsi żołnierze, którzy wszyscy pod owe czasy znali się na płatnerstwie i rusznikarstwie.

Włostek pomiędzy nimi celował, zwłaszcza w polerowaniu stali, i bardzo był rad, że miał zajęcie przez cały dzień, bo robota odpędzała odeń czarne myśli, które mu się wciąż naciskały.

Toż był prawie wesół z innymi, tylko czasem zaklął na Biłowusa, nie wiadomo dlaczego, ale zapewne z tego powodu, że pobił Ofkę, o czym on się dopiero przed kilką dniami dowiedział.

Tego dnia Wilczek wrócił po południu jak zwykle, pobawił jakiś czas w zbrojowni, gdzie Ramułt pilnował roboty, a potem z nim razem przeszedł do przyległej komnaty, pierwszej od wejścia, gdzie najchętniej siadywał.

Komnata ta była duża, o bardzo wysokim pułapie, z wąskimi a wysokimi oknami, bardzo poważna, ale bez żadnych ozdób: ściany jej były drzewem wyłożone, niegdyś pięknie rzeźbione, ale dzisiaj już w wielu miejscach zmurszałe, sprzęty w niej grube, drewniane i bardzo niezgrabne, kilka poręczowych stołków stało przy stole, które niegdyś były skórą złoconą nakryte, ale dzisiaj złocenie było już starte, jakieś dwie malatury wisiały na ścianie w czarnych ramach drewnianych, zapewne i dawniej nie bardzo do ludzi podobne, dzisiaj już wcale nie do rozeznania. Daleko wspanialsze, chociaż cokolwiek niższe izby się znajdowały na drugim piętrze; były tam sprzęty złocone i adamaszki albo makaty na ścianach, ale tam Wilczek nigdy nie mieszkał.

Teraz siadł na stołku drewnianym przy stole pod ścianą, a przy nim stanął Ramułt i patrzał mu w twarz z ciekawością albo też z niepokojem, jak gdyby się chciał od niego dowiedzieć, albo jak gdyby mu chciał coś ważnego powiedzieć i badał, azali chwila po temu sposobna.

Tymczasem Wilczek poprawił kapelusza, odetchnął z głębi piersi i rzekł: — Jużem się też dzisiaj spracował jak wół, bo mi Wrony nie chciał statkować. Koń to silny jak niedźwiedź, mimo swego ciężaru szybki jak sarna, a rozumniejszy od niektórego chłopa, ale niekiedy ma swoje fochy, nie chce człowieka zrozumieć, zróbże z nim wtedy, co chcesz.

— Nie bardzo ja trzymam za Wronym — rzekł na to Ramułt — niechby się tam kto inny nim bawił.

— Cóżeś sobie do niego upatrzył? — zapytał Wilczek — przecież i sam mi nieraz mówiłeś, że to najlepszy koń w całej stajni.

— Ale wrony — powiedział Ramułt — a taki koń szczęścia nie niesie.

— To prawda — odpowie Wilczek — ale ma wielką łysinę i wszystkie cztery nogi białe po same kolana, więc raczej srokacz jest niżeli wrony.

Ramułt pomyślał nad tym cokolwiek, a potem rzekł wesoło: — Jużci i to prawda. Kiedyż wasza miłość myśli wyjeżdżać? na podróż do Lwowa i do Krakowa jeszcze podobno za wcześnie.

— Ja też jeszcze o podróży wcale nie myślę — odpowiedział mu Wilczek. — W mojej skrzyni pusto jak na tej wieży, gdzie puchacze mieszkają, a Kijas teraz pieniędzy nam nie da, chyba aż po jarmarku, jak zwykle, a do jarmarku jeszcze dwa tygodnie z okładem. Jeszcze i towarów nie zabrał z Tustania, więc nawet nie wiedzieć, ile nam się będzie od niego należeć. A potem, choćby i nie dał, to także by mi nie było dziwno, bom się już tak u niego zadłużył, że i sam bym nie doszedł rachunku.

Ale na to się Ramułt uśmiechnął i rzekł: — Nie wiem, co on tam waszej miłości o tych długach powiada, ale ja prowadzę dokładny rachunek. Pilnuje on się w swym handlu, ale i ja jego pilnuję. Ot! i teraz od dwóch tygodni z okładem, odkąd drogi cokolwiek podeschły, dzień w dzień idą towary z Tustania do Lwowa, a u mnie i każda bryka jest zakarbowana, i to, co było na bryce. Jak przyjdzie kiedyś dzień sądny, to się okaże, że nie jegomość jemu co winien, ale raczej on nam co jeszcze dopłaci. O pieniądze jegomość się nie potrzebuje turbować...

— Prawdęż to mówisz, mój stary? — zapytał go Wilczek śmiejącymi oczyma.

— Jakem wierny sługa waszej miłości.

— Kiedy tak, to i lepiej. Bo wiesz, żem ja w rachunkach nie mocen, nawet i wstręt mnie bierze mówić o pieniądzach, bo to rzecz nie rycerska. Jużem też nieraz rozumiał, że Kijas za łeb mnie trzyma długami. Wierzę tobie, boś mnie nigdy nie okłamał: jeno tak nie mów, jakeś dopiero powiedział, bo między mną a Kijasem dnia sądnego nigdy nie będzie. Jam wdzięczność powinien temu zacnemu Ormianinowi i nigdy się z nim nie pokłócę, a zwłaszcza też o pieniądze. Wiesz przecie, jakie on położył zasługi około naszego domu. Jeżeli nasze miasteczko jest dziś tak bogate i takie znaczne nam przynosi intraty, toż to jego robota. Już i dla mego ojca jego worek był zawsze otwarty, a cóż dopiero dla mnie? Małoż on mi pieniędzy dosyłał, kiedym sługiwał po wielkich dworach? Małoż mi on pomagał, kiedym wojował po Niemczech i Francji? Małoż to długów za mnie popłacił w Krakowie — a czyż i tutaj nie jest on moim nieomylnym podskarbim? Słuchaj mnie, Ramułt, kiedy by mi przyszło tego człowieka piersią moją zastawić, to bym chętnie to zrobił — a kiedy by mi przyszło zginąć za niego, to jeszcze by to była śmierć nie najgorsza, bo też i on mnie kocha jak syna i także by mnie bronił przed każdą napaścią. A ty? zaliż ty się możesz skarżyć na niego?

— Chowaj mnie Boże — rzekł Ramułt z pośpiechem sługi, który wchodzi w myśl swego pana — owszem, nie miałem z nim nigdy żadnego sporu.

— Więc czegóż mówisz o jakimś dniu sądnym?

— Takem to wspomniał — odpowie Ramułt trochę zakłopotany — bo mi się widzi, że na naszych mieszczanach i chłopach wielkie zbiera bogactwa i mógłby nam jeszcze daniny postąpić.

— Dajże mu pokój — zawołał Wilczek — na to kurka grzebie, aby co wygrzebała. Niechże sobie zbiera bogactwa, tym lepiej dla nas, bo tym pewniej się znajdzie pomoc u niego w potrzebie!

Ot! i tak mi już parę razy wspominał, że co roku coś tam odkłada na wykupienie Baranowa, a nawet podobno już dał jakiś zadatek.

— Coś i ja o tym słyszałem — rzekł Ramułt — ale nie pora dziś o tym mówić. Pomówimy o tym kiedyś, jak się wasza miłość ożeni. A na to pora i wielka, bo dziwnie tu pusto w tym zamku, nigdy tu tak nie bywało. Ojcowie waszej miłości żenili się młodo, zawczasu postanawiali swe dzieci i dobrze z tym było.

— Jużci i mnie teraz smutno samemu — rzekł Wilczek. — Z wychowanicą Kijasa chętnie bym się był ożenił. Nie burzyła mi się krew na jej widok, ale cudnie wdzięczna była to dziewka, poczciwa, dobra, a nawet uczona, zaś przy tym wszystkim wyniosłego umysłu, zgoła tak, jak przystało na żonę rycerza: byłbym mógł całe życie przeżyć z nią w niezamąconej przyjaźni, którą też i bez tego dla niej zachowam na zawsze. Ale cóż, kiedy Kijasowi się uroiło z nią swego syna ożenić. Para to taka dobrana, właśnie jak gdyby kto podłego kota zaprzągł do jednego wozu z szlachetną lwicą; nie wiem też, jak jej tam do smaku z tym mężem, chociaż to jarzmo znosi cierpliwie i z wielką godnością. Mogłem ja potrzaskać te swaty, nawet już jednej nocy prawiem to był postanowił. Ale nad ranem ta myśl mnie odeszła: widać, że mnie serce nie pociągnęło w tę stronę. A dziś sobie powiadam, że tak lepiej się stało, bo przecie by mi było wstrętne wodzić się za łby o dziewkę ze starym Kijasem, który mi prawie jest drugim ojcem.

— Szkoda to wielka — powiedział Ramułt — bo to panna wielkiego rodu i znaczne szły za nią w podolskiej ziemi puścizny. Ale Bóg nie chciał, więc trudno się skarżyć. Godzi się raczej kędy indziej obejrzeć...

A kiedy zacny namiestnik to mówił, wszedł pacholik służbowy i rzekł: — Kniaż Biłowus przyszedł i prosi, aby się mógł jegomości pokłonić.

— Biłowus? — rzekł Wilczek i trochę się zmienił, ale i Ramułt się zmienił i powiedział prędko: — A ja właśnie chciałem waszej miłości napomknąć, że z tym człowiekiem trzeba by rozumnie pogadać.

— Już ja z nim pogadam — rzekł Wilczek — niech wejdzie.

W małą chwilkę potem wszedł do komnaty Biłowus.

Był to człowiek mający wówczas już pięćdziesiąt lat z górą, nie bardzo wielki wzrostem, przynajmniej tak się wydawał, bo miał plecy bardzo wypukłe, ale niezmiernie barczysty, ramiona tam były u niego jak u innych uda, a ręce i nogi jak u niedźwiedzia. Twarz miał szeroką, czuprynę i brodę kłaczyste i już siwiejące, a oczy siwe, okrągłe jak gałki. Był dzisiaj w wielkiej paradzie: miał na sobie cały pancerz z nagolennikami, ale wszystkie jego części z grubej bawolej skóry, krótki miecz w pochwie skórzanej u boku i hełm także skórzany, który jednakże zostawił w sieni. Rękawic także dzisiaj nie włożył, a swoje łapy brunatne niósł gołe przed sobą. Tak wszedł i kilkakrotnie się Wilczkowi pokłonił, uśmiechając się wdzięcznie.

W Wilczka, jak go tylko obaczył, całkiem inny duch wstąpił. Dotąd łagodny jak dziecko i prawie tkliwy, wstał, naprężył się, głowę podniósł wysoko, twarz okrył surową powagą i oparł się o stół stojący pod oknem, rzekł jednak spokojnie: — Co mi tam powiesz, Biłowus?

Na to Biłowus rozszerzył najprzód ramiona, potem klasnął z lekka w swoje szerokie dłonie, uśmiechnął się jeszcze raz i powiedział, rzucając wzrokiem na Ramułta: — Chciałem waszej miłości co powiedzieć na osobności.

— Mów śmiało — rzecze mu Wilczek — ja przed Ramułtem nie mam sekretów, a ty masz w nim przyjaciela.

— Tak i powiem — powiedział Biłowus, a klaskając od czasu do czasu w swe dłonie i uśmiechając się ciągle, tak mówił dalej z ruska po polsku: — U nas tutaj na Rusi jest zwyczaj, że dziewki same posyłają swych swatów do pana młodego, którego z wolą rodziców sobie upatrzą. Owoż moja Ofka upatrzyła sobie waszą miłość, naszego starostę — a ja na to zezwolił.

Ale żeby w to cudzych ludzi nie mieszać i że ja sam jestem w łasce u wielmożnego starosty, bo to nasze familie żyją z sobą w zgodzie od wieków, więc ja sam przyszedłem zaswatać moją dziewkę waszej miłości.

To rzekłszy, widocznie kontent był z siebie, bo jeszcze raz klasnął w dłonie i bardzo się wdzięcznie uśmiechnął.

Jakoż istotnie propozycja ta musiała być śmieszną, bo i Wilczek się także uśmiechnął i spojrzał śmiejącymi oczyma na Ramułta; ale Ramułt się nie śmiał, tylko patrzał bardzo groźnym wzrokiem na Biłowusa. Wszelako putny bojar wcale na to nie zważał, natomiast zaś prawie jak gdyby pewnym był swego, znów klasnął w dłonie i tak mówił dalej: — Wiem ja dobrze, że panu staroście lackim zwyczajem ludzie będą raić jaką kasztelankę, ale moja familia idzie z bojarów dumnych, a nasz bojar prawdziwy dotrzyma rodem niejednemu lackiemu kasztelanowi, co tam na swoich piaskach mazurskich może sam chodził za pługiem, a tutaj zrobiono go senatorem. A fortuna kołem się toczy; jak Pan Bóg pobłogosławi, to prędko będzie bogacz z żebraka. A u Pana Boga ani pan lepszy, ani chłop lepszy, bo On błogosławi tylko ludziom uczciwym. Ot! tak, panie starosto, weźcie Ofkę do zamku, a ja wam pobłogosławię i będziemy sobie razem...

Tu wszakże Wilczek stracił cierpliwość i rzekł do niego już gniewnie, ale jeszcze się powstrzymując: — Tobie, jak widzę — przewróciło się we łbie. Myślałem zrazu, że jakieś żarty chcesz stroić, ale jeżeliś z tym przyszedł naprawdę, to bądź kontent, jeżeli cię puszczę całego, a idź sobie do tysiąc diabłów!

A wtedy i Biłowus twarz swoją nasrożył, nie klaskał już w dłonie, tylko powiedział surowo: — Nie tak, nie tak, panie starosto! — ja z tym nie pójdę...

— Nie pójdziesz?! — zawołał Wilczek gwałtownie, a wtedy żyły mu zaczęły nabiegać na twarzy i dłonie mu się zacisnęły.

— Nie pójdę! — zawołał Biłowus — bom jest ukrzywdzony na mojej sławie i plotki już chodzą o mojej dziewczynie.

— Któż ciebie ukrzywdził? — rzekł Wilczek, jeszcze panując nad sobą.

— Wy! panie starosto! — zawołał Biłowus głosem chrypliwym i jakby łzami zalanym — bo po cóż wy się zakradacie do mojej chałupy? Po cóż wy bałamucicie moją niewinną gołąbkę...

A wtedy Wilczek już nie mógł się opanować. Wszystka krew mu skoczyła do twarzy, z oczu posypały się iskry, wargi mu konwulsyjnie zadrżały i krzyknął: — Ty!... mnie!... paszoł, chłopie!...

I rzucił się jak lew rozjuszony na niego, a porwawszy go swymi żelaznymi rękami, jak gdyby taranem wybił nim drzwi i wyrzucił do sieni. Zaczem z progu zawołał: — Hej, chłopcy! a doprawcie tam temu buntownikowi i wyjedźcie na nim za bramę... i żeby mi tu ślad po nim zaginął!

Ramułt krok w krok biegł za swym panem, trzymając w pogotowiu swe pięście, ażeby w razie potrzeby mógł mu dopomóc.

Tymczasem chłopcy, pracujący w zbrojowni, wylecieli do sieni, jak gdyby kto groch z worka wysypał. A jak tylko spostrzegli, o co chodzi, wszyscy na Biłowusa zawzięci, a Włostek najbardziej, w kilkunastu rzucili się na niego i waląc go w łeb, w kark i gdzie go który mógł dorwać, a krzycząc przy tym: — Paszoł! won! paszoł! — prawie na rękach przez dziedziniec przenieśli i jakby snop zboża wyrzucili za bramę.

Zaczem, wesoło gwarząc, wrócili z tryumfem w dziedziniec.

Wilczek, u którego gniew i wesołość jak błyskawice występowały po sobie, stał już wtedy na ganku wychodzącym w dziedziniec i śmiał się, i rzekł do Ramułta, który stał za nim: — Ot i pierzchnął pan teść, jak by świecę kto zdmuchnął. Każże im beczkę piwa do wieczerzy wytoczyć, ażeby się poweselili za tę fatygę.

A potem wrócił do swojej komnaty.

Czy pop, czy czarownice dały Biłowusowi tę radę, aby starostę ze swoją córką zaswatał, o tym trudno się było dowiedzieć. Ale rada była dobra: bo Biłowus, zmłócony jak snop zboża na toku, ledwie się dowlókł do swojej chałupy — a kiedy się dowlókł nareszcie, Marucha musiała mu warzyć gorzałkę z miodem, leźć po drabinie do jego fortecy, smarować go całego olejem i nakryć go jak babę swoją pierzyną, aby się przez noc z tych opałów obaczył.

II RUSINI Zagroda Biłowusa, chociaż to był człek stosunkowo zamożny, wyglądała na pozór bardzo ubogo. O kilkanaście kroków od drogi na lewo, a ledwie o jedno stajanie od zamku, stała tam chata, dosyć obszerna, ale z nieociosanych kloców jodłowych bardzo niezgrabnie zbudowana.

W szpary pomiędzy tymi klocami nabito gliny z mchem pomieszanej i przybito tę masę drewnianymi kołkami, ażeby w zimie ciepło nie uciekało z chałupy. Kołki sterczały ze ścian, a końce z kloców z każdego węgła; wzdłuż ściany frontowej biegła przyzba z gliny ulepiona i niskim płotem podparta, ale także bardzo zaniedbana. Chata ta była nakryta strzechą, niegdyś z całych snopów żytniej słomy dosyć starannie utkaną, ale dzisiaj wichry ją rozczesały i rozburzyły, łączem tu i ówdzie przykryto ją dranicami, a przy nich pokładziono bryły kamieni, ażeby ją ochronić od wichrów. W chacie okna były małe i zakopconymi błonami nakryte, tylko w świetlicy i przyległej komorze były okna szklane, dosyć jasno umyte. W jednym trakcie z chatą szły obora i stajnia na konie, do której były przybudowane chlewy i kurnik. Za chatą stała jeszcze stara szopa na wpół otwarta, w której chowano koleśnice i trochę sprzętów gospodarskich drewnianych, ledwie tu i ówdzie żelazem okutych, lecz dalej żadnych zabudowań nie było: zboże i siano chowano w brogach. Zgoła widać było na pierwszy rzut oka, że Biłowus nie dbał o gospodarstwo, chociaż jego przodkowie musieli dbać o nie inaczej, bo cała ta dziś tak uboga zagroda tonęła w sadach bardzo bogatych i bujnych, gdzie ogromne jabłonie i grusze stały tak gęsto przy sobie, że ich gałęzie splatały się w dach nieprzebity, zwieszający się nad tym całym ogromnym sadem — a przed chatą od drogi, gdzie niegdyś zapewne był wał częstokołem zjeżony, łączyły się w taką samą gąszcz ze sobą ogromne bzy liliowe i białe, berberysy, dzikie róże krzaczyste, winograd i głogi. U wchodu była szeroka furta drewniana, zawsze stojąca otworem — a cokolwiek wyżej między krzakami stał krzyż wysoki, trzymający pomiędzy swymi ramiony znamiona Męki Pańskiej, a obwieszony tu i ówdzie strzępami szmat, które ubodzy ludzie jako pobożne ofiary tam zawieszali.

Biłowus rzeczywiście niewiele dbał o swoje zagrodę i chatę. Było to według niego babskie mieszkanie, niewarte większego zachodu, bo żony nie miał, był wdowcem już od lat kilku, a córkę i tak ktoś weźmie i zaprowadzi do swojej zagrody. Dla siebie zaś nie potrzebował chałupy, bo jako żołnierz z dziada z pradziada miał swoje fortecę.

O paręset kroków od zagrody, bliżej zamku niżeli miasteczka, stał dąb starożytny, istny potwór w rodzinie drzew, jakiego długo trzeba było szukać nawet w lasach ówczesnych, chociaż w nich tego rodzaju olbrzymów wcale nie brakowało. Dębowi temu liczono lat tysiąc albo może i więcej, bo szła wieść między ludem, że ma tyle set lat, ile głównych konarów, a tych miał więcej niż dziesięć. Cóżkolwiek bądź, był to dąb tak olbrzymi, że jego pień mierzył objętości około czterdziestu łokci kupieckich. A musiał być bardzo stary, bo był wypróchniały i zaraz u dołu znajdowała się w nim izba tak wielka, że Biłowus z niej zrobił stajnię.

Chował też w niej swego konia przy drabinie i żłobie, a obok konia jeszcze dosyć miał miejsca na wszystkie kułbaki, łęki, munsztuki, czapraki i inne narządy, których miał z dawnych lat bardzo znaczne zapasy, a które w wielkim porządku były porozwieszane po ścianach tej stajni. A i koń jego potrzebował także niemało miejsca, był to bowiem kałmuk prawdziwy, nie ta wielki jak konie zbrojne rycerskie, ale duży, a tak niezmiernie szeroki w piersiach i krzyżu, że swoją budową był wcale do swego pana podobny.

Ogier ten (bo i Biłowus także na klacze nie siadał) miał łeb kwadratowy z chrapą rozdartą, oczy ogromne i dzikie jak u morskiego potworu, grzywę kołtunowatą i długą, a ogon także rozczochrany i niezmiernej grubości, maści zaś był tak niepewnej, że trudno dla niej wynaleźć nazwę. Był bowiem właściwie żółtawopłowy, ale na grzbiecie i nogach czarną okryty szerścią, a do tego jeszcze tu i ówdzie miał cętki ciemnego koloru. Był to koń tak niesamowity, że nikt do niego nie mógł przystąpić, bo kąsał i bił nie tylko zadem, ale i przednimi nogami jak niedźdwiedź, toż i paść go nie było można swobodnie, tylko na linie albo w oparkanionej zagrodzie. Ale Biłowus był z nim jak z bratem; pokazywał nawet nieraz zdziwionym mieszczanom na rynku, jaki to koń spokojny i posłuszny jak dziecko i jak niesprawiedliwie go oczerniano: wtedy podłaził mu pod brzuch, podnosił każdą jego nogę z osobna, całował go w mordę, a kiedy mu to na rozum powiedział, to konisko stał sam przed domem albo gospodą, kędy jego pan bawił, i z miejsca nie ruszył, choćby miał całą noc czekać na niego. Biłowus go dostał od panów braci z Paniowa, ówczesnych starostów na Stryju i Żydaczowie, którzy mało co przedtem siła takich koni na Tatarach zdobyli i rozpłodzili z nich całe stado u siebie. Dostawszy go zaś źrebcem dwuletnim, sam go wychował i tak się z czasem do niego przywiązał, że gdyby już miał co stracić koniecznie, to prędzej by swoją zagrodę i wszystkie swoje urzędy, a może nawet i swoją córkę przebolał, niżeli swego kałmuka.

Pień tego tak niesłychanie grubego dębu był tak wysoki, że nad stajnią jeszcze druga tak samo obszerna znajdowała się izba, w której Biłowus sam mieszkał. W izbie tej miał wąski tapczan jelenimi i niedźwiedzimi skórami nakryty, około tapczana stał stół, na którym leżały rozmaite rusznikarskie narzędzia, popod ścianami na ławach leżały sajdaki19 łuki, strzały, miecze i noże w pochwach skórzanych, a na ścianach wisiały tarcze, hełmy i siatki druciane, których sobie z czasem także niemało uzbierał. Znał on bowiem wszystkie rodzaje broni, których wówczas była moc niezliczona, i umiał z nich każdą narabiać jak którykolwiek z rycerzy, ale prócz łuku, który miał zawsze w poszanowaniu, niewiele do nich przywiązywał wartości: jego ulubioną bronią była pałka i topór, pałka z samorodnego dębczaka, starannie wystrugana i główkami graniastych gwoździ nabita, i topór krótki, ale szeroki, opatrzony z jednej strony w młot, a z drugiej w siekierę, mającą kształt półksiężyca. Kiedy ciągnął na wojnę, a nawet w dalszych podróżach w czasie spokoju, wsiadając na koń, brał pałkę na temlak,20 topór przywiązywał rzemieniem do kułbaki pod lewym kolanem, na plecach zaś zawieszał łuk ze sajdakiem, a tak uzbrojony, wedle zwyczaju swych przodków, bywał strasznym żołnierzem.

W jednym rogu swej izby pod ścianą miał skrzynię dębową mocno żelazem okutą, w której chował szerokie grosze praskie, półgroszki i skojce21, zaś w osobnej mecherzynie22 złote floreny węgierskie — a jeżeli się tam czasem pomiędzy grosze prawdziwe, zwłaszcza przy poborze podatków, jaki „piorunek”23 zabłąkał, to także go schował, bo przy sposobności dawał go Żydom, którzy puścili go w obieg. Nad skrzynią wisiały w pękach starannie związanych skórki kun, tchórzów, lisie i rysie, które także stanowiły majątek, bo nimi wówczas tak jak pieniędzmi płacono. Tak była ta izba jego sypialnią, zbrojownią i skarbcem — a były do niej trzy wchody: jeden po zwykłej drewnianej drabinie, która stała wewnątrz, a którą Biłowus tylko na noc w górę wyciągał, drugi również zewnątrz po sękach dębu, które stanowiły jakoby schody, a trzeci ze stajni po drabinie splecionej z wici, a która prowadziła do kryjomego wyłomu wewnątrz, łączącego wyższą izbę ze stajnią.

Nad izbą mieszkalną, pomiędzy licznymi konarami, z których każdy był jeszcze ogromnej grubości, znajdowała się jakoby platforma splotami drobniejszych gałęzi nakryta. Z tej platformy odkrywał się widok daleki na wszystkie strony, na miasteczko, na zamek, na nieprzebyte puszcze leśne ciągnące się ku zachodowi i na całą dolinę ku południowi, poprzerzynaną kosmykami lasów i chaszczów. Tam Biłowus w pogodne dnie, nawet zimowe, chętnie siadywał i bawił się polowaniem, posyłając ze swego łuku śmiertelne strzały sarnom, lisom i wilkom, kiedy który z nich się na pole wychylił, a nieraz i niedźwiedzia położył, który rad z lasu wychodził na owies albo na miodową ucztę do pasiek przyległych. Chłopcy ze wsi, w której Biłowus był wójtem, chociaż była odległą, bo dopiero na pół stajania od jego zagrody stały pierwsze jej chaty, wychodzili kupkami patrzeć czy Biłowus siedzi ze swoim łukiem na wierzchu dębu. Wtedy czatowali cierpliwie, dopóki jego strzała nie świśnie, kiedy zaś dostrzegli, że zwierza położył, przybiegali z krzykiem ku niemu i dobijali go pałkami. Tak chłopcy wiejscy mieli uczciwą zabawkę — a Biłowus swój dwór myśliwski, który go nic nie kosztował.

Biłowus miał syna, któremu wtedy było już lat dwadzieścia z okładem, a nazywał się Tymko, ale go nie trzymał przy sobie. Już siedmioletnim chłopięciem oddał go do młodych Kierdejowiczów, panów ruskich, którzy wtenczas odziedziczyli po ojcu starostwa na Trembowli i Pomorzanach, na służbę i na naukę, bo chciał z niego zrobić rycerza. Młody Biłowus wcale nie był kontent z tej nauki na zamku trembowelskim, bo Kierdejowicze, bez względu na jakieś tam pokrewieństwa z Biłowusami, dali jego do diaka, a diak kazał mu gęsi paść tymczasem, nim do nauki podrośnie. Zdarzało się to wprawdzie wtenczas i synom rycerskim: ale młodemu Biłowusowi, któremu ojciec tym nabił głowę, że jest potomkiem bojarów, było to przykro, zwłaszcza że ta niepoczesna nauka trwała lat parę, więc uciekł z Trembowli i wrócił o zebranym chlebie do ojca. Wszelako ojciec go przyjął bardzo niegrzecznie, bo go obił dębczakiem, a wsiadłszy na koń, odprowadził pieszo przy koniu nazad do Trembowli, powtarzając mu ciągle przez drogę: — Znaj, pesi synu, żem ja pasł świnie za młodu u Lachów, możesz ty popaść gęsi czas jaki u naszych ruskich starostów. — Zaczem Tymko, chociaż się skruszył przed ojcem, poszedł do głowy po rozum, diakowi gęsi jedna po drugiej wydusił udając zmyślnie przed diakiem, że przyszedł na nie pomorek — a kiedy już nie miał co paść, diak go wyuczył naprędce cokolwiek azbuki24 i jako już wyuczonego parobka oddał na powrót na zamek.

Tam Tymko musiał jeszcze ciężkie przebywać terminy, będąc przez kilka lat poturnakiem zamkowych żołnierzy, ale trwał stale w tej służbie, poduczył się rycerskiego rzemiosła, dostał z czasem sam ubiór i zbroję, aż w końcu się wkręcił na służbę do pana Olizara Kierdejowicza, sławnego w tym czasie ruskiego rycerza, co wodził sto koni pod sobą, zwykle u króla polskiego, a czasem u ruskich książąt sługiwał, kiedy zaś u nich wojny nie było, robił wyprawy na własną rękę na Tatary, na Wołochy i Turki albo też i na dwory panów ruskich i polskich, kiedy się z nimi pokłócił. Wtedy Tymkowi już dobrze się działo, jakoż nieraz na jakie dni kilka wymykał się do ojca, przyjeżdżał na dobrym koniu ze swoim sługą, ubrany w pakłaki25 i uzbrojony dostatnio, miewał szerokie grosze w kalecie, a czerwone złote w pochwie od miecza, traktował mieszczan tustańskich w ojcowskiej chałupie, a ojcu się grzecznie przymawiał, że chciałby przy nim pozostać na jego zagrodzie. Ale ojciec go słuchał tylko półuchem i odpowiadał zazwyczaj: — Jużci ja zagrody ze sobą nie wezmę, kiedy mnie Pan Bóg powoła do siebie, abym mu niebo oganiał od diabłów. Dziewce dam garniec szerokich groszy i sorok26 skór do wyboru — a tobie się dostaną dąb, cała zagroda i wszystkie moje urzędy; ale to jeszcze czas na to. — Po czym zawsze palnął go w papę i dodał: — A służ wiernie twojemu panu, i znaj, pesi synu, że jak przyjdą skargi na ciebie, to i zagrody ci nie dam, jeno sto buków i napędzę do trzysta diabłów, a na moich urzędach będzie zięć–po mnie dziedziczył. — Więc Tymko i z tego był kontent, bo policzek to furda, chociaż Biłowus niedźwiedzie miał łapy, a wiele warta była mu pewność, że będzie dziedziczył po ojcu.

Tymko kochał swoją siostrę serdecznie i zawsze przywoził jej podarunki: raz sznurek korali i trzęsidła z szczerego złota, to znowu sztukę aksamitu i kamchy jedwabnej, a wreszcie poczwórny dukat węgierski i po trzy mniejsze po każdej stronie, a wszystko to nanizane na sznurek jedwabny do noszenia na szyi. Podarunki te mogły pewne podejrzenia obudzać, bo skąd żołnierz ubogi miał brać takie klejnoty? Ale na wojnach ówczesnych nietrudno było o łupy, więc była ekskuza27 — a zresztą Ofka była to dziewczyna tak dobra i wdzięczna, że nawet i cudzy młodzieniec byłby zbrodnię popełnił, aby się jej przypodobać.

Toż w mieście Tustaniu nie było dostatniejszego parobka, któremu by się nie śniła po nocach, niektórzy z nich podkradali się wieczorami pod chatę i wieńce zielone zawieszali na furcie, a byli i tacy odważni, co nawet i swatów posyłali do ojca. Natenczas zaniesionym z Polski zwyczajem szlacheckim, którym chcieli zapewne Biłowusowi pochlebić, przyjeżdżało trzech zacnych mieszczan konno przed chatę, na ich czele zazwyczaj poważny starosta w bogatej opończy; ten zsiadał z konia i pukał w okno świetlicy, wołając: — Hej! kniaziu Biłowus!

podobno tam macie dziewkę w swej chacie, której czas za mąż. My zaś mamy młodzieńca, który by się chciał postanowić i rad by waszej dziewce posłużyć. Jeżeli wasza wola po temu, otwórzcie wrota, abyśmy się wam pokłonili i mogli z wami pomówić. — Ale Biłowus zawsze im odpowiadał, otworzywszy okienko: — Nie masz tu dziewki w tej chacie, jedźcie z Bogiem.

— A kiedy kilku odprawił tak stanowczą odmową, już potem nikt się nie zgłaszał, a w mieście powiadano sobie na ucho: — Obaczymy, jaki to rycerz albo starosta zapuka kiedyś o Ofkę.

Ofka miała wtedy lat ośmnaście, włos lniany, oczy duże błękitne, usta jak wiśnie, zęby białe jakby z kości słoniowej, a chociaż mieszkała w zadymionej chałupie, cerę miała tak jasną i przeźroczystą, jak gdyby się w pańskich chowała komnatach. Do niedawna jeszcze bardzo żywe miała rumieńce, ale od niejakiego czasu cokolwiek przybladła, co byłoby wcale nie czyniło ujmy jej nadzwyczajnej piękności, gdyby nie to, że mimo bladości na twarzy miała postać zanadto okrągłą i jakoby ociężałą, co wcale nie licowało z jej ranną młodością. Osobliwie też od czasu, kiedy ojciec ją pobił, stała się bardzo smutną, osowiałą, milczącą, a po jej oczach widział kto nie chciał, że bardzo często płakała.

Stara Marucha była to baba niegdyś zapewne budowy potężnej, ale musiała już bardzo być stara, bo była chuda jak szczypa, plecy miała zgarbione, twarz pooraną zmarszczkami i włosy mocno już posiwiałe; tylko spomiędzy jej ust przybladłych wyglądały zęby zdrowe i całe, a zielone jej oczy świeciły jak ślepie u kota. Pomimo starości ubierała się schludnie: miała zazwyczaj na głowie czerwonokwiecistą chustkę zawiązaną z turecka i kaftan sukienny, szeroki, ze świecącymi guzami, że wyglądała zgoła jak mieszczka. Najczęściej bywała wesoła i gadatliwa, że się jej nie można było odsłuchać, toż ludzie słuchali jej z ciekawością i byliby nieraz przy jej powieściach, jak ów Buniak przy uczcie, przesłyszeli pianie koguta; ale kiedy nocą wracali do domu, to ich lęk brał po drodze, bo było w niej coś takiego, czego się nie widuje u innych ludzi. Rzeczy te bowiem, które opowiadała, działy się zawsze w krajach takich, jakich żaden człowiek, żyjący na tej ziemi, nie zaznał; nawet pątnicy, wracający ze Ziemi świętej, co tak okrutnie łgali, że im ledwie kto wierzył, takich krajów czarownych i takich duchów straszliwych nie umieli wymyśleć. Czasem zaś mówić wcale nie chciała, jeno zasuwała się w kąt i wpadała w takie zamyślenie, że żaden hałas jej nie mógł obudzić — a kiedy się przebudziła, przyznawała się sama, że rozmawiała z duchami, którzy ją nawiedzili. Kiedy indziej szła w las i dopiero z północy, a nieraz aż nad ranem wracała, i nikt nie wiedział, czego tam w puszczy szukała. Domyślano się tylko, że zbierała zioła lekarskie, które trzeba rwać po północy, aby były skuteczne, bo była zawołaną lekarką. Jednak leczyła chorych nie tylko ziołami, bo czasem chłop przyszedł i skarżył się, że go tłucze zimnica, ona mu tylko w oczy spojrzała i rzekła: — Głupiś! ty nie masz zimnicy, jeno ci się przywidziało, idź sobie; — i chłop poszedł, a zimnica go opuściła. Innym przykładała rękę w to miejsce, gdzie gościec go trapił albo kolka kłuła — i ból ustępywał. Ale wszyscy opowiadali, że jej ręka ich piekła jak ogień — a byli i tacy, co pokazywali pięć palców jej ręki, wypieczonych na ich ciele: ten i ów był przekonany, że palce te widział, a kto nie widział, ten wierzył i skutek był jednakowy u wszystkich. Ofka zdawała się być mocno przywiązana do tej dziwnej kobiety, ale może tak tylko, jak tonący się trzyma ostatniej deski, która z jego czółna została. Toteż ten i ów się domyślał, że ta młoda dziewczyna, jak mało która do szczęścia stworzona, pomiędzy takim niedźwiedziowatym ojcem a taką niesamowitą babą, nie musi być bardzo szczęśliwą.

Biłowus, wysmarowany olejem po guzach wczorajszych i pierzynami nakryty, przespał noc całą jak kłoda, a kiedy rano się zbudził i po całym ciele obmacał, to spostrzegł, że czul daleko boleśniej obrazę honoru niż guzy. Jakoż mocno się nad tym zamyślił i długo nie wychodził ze swej fortecy. Ale myśli jakoś nie szły mu ładem, bo często swoją kudłatą głową potrząsał, ręce zaciskał i mruczał pod nosem: — Pan, bo pan... a ty sługa: cóż jemu zrobisz? Z nim wszystkie pany trzymają, a za tobą i pies nie zaszczeka. Ej! gdybym ja ciebie gdzie zeszedł we cztery oczy... jeszcze bym ja tobie pokazał, że moja chłopska ręka mocniejsza niżeli twoja, choć pańska. Ale ty zawsze otoczony twoimi drabami. Chybaby strzałę wypuścić na ciebie...

Jednak i to mu jakoś się nie zdawało, bo myślał jeszcze długo i bardzo mozolnie, aż wreszcie rzekł: — Niech radzi Marucha.

Zaczem spuścił drabinę, zlazł po niej na ziemię i poszedł wolnym krokiem do chaty.

W chacie Marucha siedziała przy oknie, a Ofka za piecem, bo też od niejakiego czasu rzadko się pokazywała przy świetle, obydwie zaś były mocno zasumowane. Zdaje się, że od rana rozmawiały ze sobą, a kiedy już sobie wszystko powiedziały, umilkły. Zaczem znów po niejakim namyśle rzekła Marucha: — Cóż! kiedy nie ma rady, to nie ma. Ale i tak nie zginiemy. Trzeba się rzucić do nóg staroście, aby się nad tobą zlitował i obmyślił ci jakie schowanie. Może się tego pan Ramułt podejmie, ja się zakradnę do niego. A jeśli starosta się nie zlituje, to musimy uciekać, bo ten bisnowaty Biłowus nas pozabija. Wymkniemy się nocą, a ja cię przechowam u siebie. Przeczą mi księża mojej zagrody, ale dopóki mój stary żyje, przecie mnie nie wyrzucą.

Na to zaś rzekła Ofka: — On dobry, on się zlituje.

A wtedy wszedł Biłowus do chaty. Na Ofkę ani nie spojrzał, jeno stanął jak pień przed Maruchą i mówił chmurno: — Świaszczennik i czarownice dobrą dali mi radę. Ja świaszczennikowi dębczakiem skórę wymłócę, a za grzech dam dwie woskowe świece do cerkwi. Czarownice z łuku wystrzelam jak borsuki, a w ich jamy ognia nałożę. A ty, Marucho, radź teraz, bo jak nie poradzisz, to was obydwie wytłukę jak gadziny i chałupę po was wykurzę. Ja za twoją radą od dziewki wszystkich swatów poodganiał, któż teraz ją weźmie, kiedy wszyscy już wiedzą, że do niej pan chodził? Chociażbym przysiągł przed carskimi wrotami, że jest niewinna, kto temu uwierzy?

Hańby tej nikt z niej nie zdejmie — a to ty temu winna, Marucho!

A na to powiedziała Marucha: — Jam niczemu nie winna, ano tyś winien. Czemuż ty jak bocian mieszkasz na dębie, a nie jak ojciec przy córce? Czemuż ty twojej dziewce z dziecka nabił tym głowę, że ją wydasz za jakiego rycerza? Gdybyś ty był siedział w chałupie, a ludzi gościł u siebie jak inni, gdybyś był twoje dziewkę wodził w gościnę do miasta, do burmistrza, do panów ławników, do kupców, i tam szukał zięcia, a nie po zamkach rycerskich, to Ofka byłaby już dawno wydana i nie byłoby tego wszystkiego. A potem co? Pan tu był dwa albo trzy razy wszystkiego i gadał z Ofka przy furcie — a tobie zaraz ludzie łeb przewrócili plotkami. Siedź jeno cicho, ludzie jeszcze jaki czas pogadają, a potem zapomną.

Tak Marucha bardzo rozumnie starała się go uspokoić. I Biłowus zdawał się zrazu nad tym namyślać, jak gdyby się istotnie poczuwał do winy, ale w lot znowu się ocknął i rzekł gwałtownie: — A ja tobie powiadam, radź, a z radą nie czekaj, bo starosta zawsze w drogę jedzie na wiosnę, a jak wyjedzie, to będziesz go szukać jak wiatru na stepie.

Natenczas zaś Marucha głośnym parsknęła śmiechem i zawołała: — Jużeś ty, jak widzę, całkiem pozbył rozumu, Biłowus! Potrzeba, aby ci starościńscy żołnierze wsypali jeszcze dwa razy tyle kułaków, abyś choć trochę otrzeźwiał. Czy ty wciąż jeszcze rozumiesz, że starosta się z Ofka ożeni?

Zaczem Biłowus znacznie złagodniał i rzekł, przymilając się babie: — A czary od czego?

Marucha na to machnęła ręką, ale się prędko spostrzegła i dodała: — Jeszcze czas na to.

Biłowus z tym wyszedł, a Marucha rzekła do Ofki: — Z tym człowiekiem się nie dogadasz, do tygodnia nas tu nie będzie.

Wilczek, naśmiawszy się wczoraj z Biłowusa do syta, zaprosił sobie kilku swoich pancernych do wieczerzy, kazał wina nanosić, bawił się z nimi wesoło przez cały wieczór, a potem najlepszej myśli spać się położył. Ale nie przespał całej nocy tak twardo, jak Biłowus. Zrazu zasnął jak zwykle, ale już w jaką godzinę się zbudził, a potem już przez całą noc tylko się z boku na bok przewracał. Widać go jakieś niepokojące myśli trapiły, o których sam tylko wiedział.

Jakoż zaledwie pierwszy brzask w okna uderzył, zerwał się z loża, ubrał się w lot, jak gdyby się pod nim paliło, i zaraz kazał Ramułta wołać do siebie.

— Ramułt — rzecze do niego — namyśliłem się w nocy. Jeszcze dziś w drogę ruszymy, nagotuj wszystko, abyśmy zaraz z południa mogli wyjechać.

Ramułt jak gdyby spadł z nieba, ale wiedząc dobrze, że temu młodemu panu w niczym się nie można sprzeciwiać, zapytał tylko: — Dokądże wasza miłość wyrusza i na jak długo, bo według tego trzeba poczet zgotować.

— Najprzód pojedziem do Lwowa — rzekł Wilczek — tam zabawimy mało niewiele, wedle potrzeby i okoliczności, a stamtąd ruszymy do Krakowa. Król pono teraz w Poznaniu, stamtąd ma jechać w Mazowsze, ale nim dojedziemy, będzie z powrotem. Opatrz poczet tak, jakbyśmy mieli zabawić w podróży trzy albo cztery miesiące. Takie też chorążemu daj dyspozycje.

Ramułt się jakoś bardzo zamyślił; widać, że podróż ta wcale mu nie była na rękę, jakoż prawie w roztargnieniu zapytał: — Ileż ludzi weźmiemy ze sobą?

— Sześciu towarzyszy pancernych wraz z tobą, dwóch trębaczy i czterech żołnierzy, jeden wóz, a cztery konie juczne, to dosyć.

Ramułt z tym wyszedł i zaraz całą załogę zamkową pobudził, Wilczek zaś wsiadł na koń i z kilką żołnierzy na folwark pojechał, ażeby wybrać konie do tej podróży.

Odtąd zawrzało na folwarku i w zamku jak w kotle: wyprowadzano konie, czyszczono je, myto i podkuwano, wynoszono ze zbrojowni broń, zbroje i inne wojenne przybory, z lamusów kułbaki, wojłoki, troki i rozmaite rzemienie; kowale, ślusarze, szewcy nie mogli nastarczyć roboty; zgoła hałas i tartas, i wrzawa, jak gdyby przyszła wieść o Tatarach, bo pan surowy i prędki gotów zabić za zwłokę, a zaraz z południa ma być wszystko gotowe.

Pomiędzy tymi żołnierzami i pachołkami, którzy się w takim pośpiechu po dziedzińcu kręcili, a do których z końmi i rozmaitym wojennym narzędziem wciąż przybywali nowi z folwarku, przechadzał się wolnym krokiem, ale z swym bystrym okiem, stary chorąży, prawdziwa Opatrzność Boża nad żołnierzami, bo się znał na statku wojennym jak nikt w całym zamku i gdzie spojrzał, tam niezawodnie mądrą dał radę, a gdzie ręką się dotknął, tam zaraz szła robota jak z płatka.

Chorąży był to najstarszy żołnierz na zamku, ba, nawet może na całej Czerwonej Rusi, bo mu lat ośmdziesiąt liczono, a jeszcze Jagiełłowe czasy pamiętał. Nazywał się Kukuć, niewielki był wzrostem, ale szeroki, a na starość się roztył; czuprynę miał gęstą jak szczotka, twarz rumianą, brodę z wąsami białą jak mleko, oczy błękitne, bystre jak u żbika, a nos ogórkowaty miedzianego koloru, bo lubiał na dno garnca zaglądać. Ale mimo to pamięć miał czerstwą i co kiedykolwiek widział w swym życiu, to doskonale pamiętał. A widział wiele, bo jeszcze za Warneńczyka stanął na służbę jako pacholik u pana Przedbora Koniecpolskiego, naówczas przemyskiego starosty, a w chorągwi jego syna pierwsze swe żołdy czynił przeciwko Turkom po Węgrzech. Potem przeniósł się w służbę do dziada dzisiejszego swojego pana na zamek tustański i tak z nim, jak z jego synem, daleko więcej bitew odprawił, niżeli miał włosów na głowie. Był obecnym na koronacji Kazimierza Jagiellończyka, gdzie książęta opawscy, raciborscy, cieszyńscy hołd składali polskiemu królowi; w parę lat potem bił Tatarów pod Bełzem i Łuckiem, Krzyżaków pod Friedlandem i uganiał się za bandami krzyżackich palaczy po Szląsku; później oblegał Wrocław z pospolitym ruszeniem; i znów się borykał z Tatary około Zbaraża, aż w końcu, lat temu dopiero dwanaście, nie więcej, niósł swoje chorągiew w Multany, kiedy tamtejszego wojewodę Stefana Turcy ścisnęli, a Polacy z woli króla szli mu na pomoc. Był jeszcze z dzisiejszym królem, a wówczas królewiczem Olbrachtem, na Węgrzech, ale już to była jego wyprawa ostatnia. Toż przez ten czas całą Polskę, ba, i wiele krajów postronnych własnymi stopami przemierzył. A przez te lat kilkadziesiąt bywał na sejmach i wszelakiego rodzaju konwokacjach rycerskich, asystował przy uroczystych wjazdach biskupów i książąt, prowadzał jeńców tatarskich, tureckich, węgierskich, szląskich, krzyżackich, mieszkiwał po miastach, po wsiach, po klasztorach, po fortecach, po zamkach, napatrzył się ludzi najrozmaitszych nacyj postronnych, nasłuchał się ich niemieckich języków, nadziwował się ich obyczajom: szkoda, że pisać nie umiał, bo byłby wszystkich ówczesnych kronikarzy przepisał, którzy jeden za drugim powtarzają powszechnie znane wypadki, a od których ani rusz się dowiedzieć, jak wyglądał świat ówczesny i jak wyglądali ci ludzie, co na nim mieszkali.

Jednakże Kukuć umiał powiadać. Toż kiedy czasem zasiadł w kordegardzie pomiędzy młodzieżą i jął opowiadać swe czasy, jeno dzban było przed nim postawić, to i kury zapiały do jego powieści, jakoż i sam starosta nieraz wieczorem kazał go wołać do siebie i słuchał go z ciekawością, aż póki mu oczu sen nie zakleił. Tak wtedy uczono się dziejów narodu. I była to daleko lepsza nauka, niż ową na akademiach i z książek, bo żywe słowo takiego nauczyciela, który sam widział to, co opowiada, cale inaczej się chwyta pamięci i idzie prosto do serca. Z nim, jako krew ciepła przelewa się z ojca na syna, przepływają z pokoleń na pokolenia wszystkie myśli przewodnie narodu, które go zrobiły wielkim i sławnym, przepływa jego duch bohaterski, uwielbienie dla cnót pradziadowskich i owa gorąca miłość, nie tylko tej ziemi, która rodzi pszenicę, ale tej wzniosłej duchowej ojczyzny, w której jak w skarbcu, zagospodarowanym starannie i skrzętnie, przechowuje się nieprzerwanymi warstwami cały duchowy majątek wszystkich poprzednich pokoleń. Majątek ten jest jako strumień, płynący wspaniale pomiędzy swymi brzegami — a utrzymać go może w jego korycie tylko żywe słowo, przekazywane w rodzinie z ojca na syna, a z dziada na wnuka. Biada narodom, które ten strumień żywego słowa przerwały; czeka je śmierć, chociaż powolna, lecz nieochybna: wtedy tylko wielki człowiek, który sam stanie za naród, może jeszcze go zbawić — a takich ludzi nie tworzą książki i akademie.

Jakkolwiek Ramułt krzątał się skrzętnie od świtu, a Kukuć do każdej roboty sam rękę przykładał, przecież ubiegło ze cztery godzin z południa, nim cały poczet stanął pogotowiu w dziedzińcu. Wtedy Wilczek zbiegł szybkim krokiem ze schodów, sam jeszcze każdego jeźdźca i każdego konia obejrzał, zaczem wsiadł na koń; lecz kiedy już siedział na Wronym, jeszcze raz się ku żołnierzom pozostającym na zamku obrócił i zapytał: — Gdzie Kukuć?

A Kukuć, z odkrytą głową, w pakłakowym kubraczku, w pasie skórzanym i ciężkich butach z cholewami powyżej kolan, stał o dwa kroki od niego i rzekł: — Sługa waszej miłości.

— Słuchaj, Kukuć — powiedział wtedy Wilczek łaskawie — wyjeżdżam na trzy albo cztery miesiące i zostawiam tu wszystko na twojej opiece. Patrzajże, aby się żołnierze nie rozpuścili, a co dzień musztrowali — a jeśliby który co zbroił, to wiesz, co z nim robić.

A na to Kukuć.

— Jak bywało po wszystkie czasy, kiedym miał w zamku komendę, tak będzie i teraz. Żołnierze nie zapomną niczego, chyba że się jeszcze czego nauczą, jak namiestnika nie będzie.

Tu Kukuć rzucił śmiejącym się okiem na Ramułta, ale Ramułt się nie zachmurzył na niego, bo wiedział, że stary lubiał żartować. Toż i Wilczek się także uśmiechnął i rzekł: — Ja wiem, że Ramułt psuje żołnierzy, bo nie wie, jak to dawniej bywało. Trzymajże ich w ryzach jak dawniej. Ale przy tym czuj duch naokoło, bo wiesz, że to wiosna. Lada dzień mogą się zjawić Tatarzy, żeby więc brama była nawciąż zamknięta, a straż dniem i nocą na bramie i na baszcie zamkowej.

— Szkoda mówić, miłościwy paniczu — odpowiedział mu Kukuć — jak się Tatarzy na strzał pokażą, to się ich siekańcami ze śmigownic poparzy, a kiedy by sobie chcieli zęby połamać na skałach zamkowych, to będziemy się im przypatrywać z galerii. Damy też znać zawczasu przez folwark do miasta.

— Pamiętajże więc o wszystkim — dodał jeszcze starosta — a miej też Biłowusa na oku. Dobrze by też wiedzieć, co on tam będzie gadał swoim żołnierzom w mieście.

— Biłowus, miłościwy paniczu — odpowiedział mu na to chorąży — nieprędko się z tych guzów wyliże, co mu chłopcy wczoraj wsypali. A jak się wyliże, to będzie słuchał jak pies trąby, jak też zawsze bywało. Jeżeliby zaś raz nie posłuchał, to go wsadzę do turmy, aż do powrotu waszej miłości. A kiedy bym dostrzegł, że knuje jakie perfidie z daleka, to mu strzaskam jego dąb ze śmigownic, a nad żołnierzem w mieście innego komendanta posadzę. Szkoda mówić, paniczu; Kukuć nie potrzebuje rady wojennej, ażeby wiedzieć, jak ma sobie poczynać.

— Bywajże zdrów, a miej nas wszystkich w dobrej pamięci — rzekł Wilczek, odwrócił konia i z całym pocztem wyjechał za bramę.

Poczet ten, chociaż mały, wyglądał wcale wojennie, bo tak pod owe czasy jeżdżono; Wilczek zaś, że to był czasem lekceważony przez sąsiednich starostów, bogatych z rodu i mających intratne starostwa, lubił pokazywać się światu z pewną okazałością. I miał w tym słuszność, albowiem wówczas, daleko więcej niżeli w czasach późniejszych, powodowali się ludzie przysłowiem: jak cię widzą, tak cię piszą. Całym światem ówczesnym, chociaż tu i ówdzie już się zaczęły pojawiać pierwsze blaski myśli ludzkiej i siły duchowej, rządziła jeszcze przeważnie siła fizyczna. Piękność i okazałość zewnętrzna, potęga muszkułów i kości, zręczność w robieniu wszelkiego rodzaju bronią, wytrwałość w trudach i odwaga w bitwach zbiorowych lub pojedynkach, imponowały ludziom ówczesnym, dawały znaczenie i torowały drogę do najwyższych urzędów; toż z tym wszystkim musiały iść w parze świetność ubioru, wystawność w podróży i w domu, i hojność we wszystkich takich wydatkach, gdzie o to chodziło, ażeby podnieść blask zewnętrzny osoby i rodu. Wilczek wydawał daleko więcej na okazałość, niżeli na to pozwalały jego stałe dochody. Toż i teraz, chociaż w podróży, i sam był w pancerzu i hełmie z piórami, i jego jezdni byli w pancerzach. Lekkie to były pancerze, tylko z naramiennikami, a bez łapek, na których miejscu mieli wszyscy piękne rękawice łosiowe; nie mieli także nagolenników ni butów żelaznych, tylko spodnie i buty skórzane z wielkimi ostrogami, jak była moda natenczas. Ale ich pancerze i hełmy lśniły się jak kryształy do słońca — a Wilczek miał swoje Grzymałę na piersiach pancerza i srebrne ostrogi. Broń także lekką mieli przy sobie, miecz krótki u boku w pochwie okutej żelazem i jeszcze krótszy nóż albo sztylet, który nazywano z francuska la miséricorde, bo nim dobijano rannych, którzy skonać nie mogli. Reszta zbroi i broni była na wozie. Żołnierze zaś mieli tylko półpancerze na piersiach, ale natomiast prócz mieczów uzbrojeni byli w topory i halabardy, bardzo przydatne na wypadek napaści. Muszkietów jeszcze mało używano natenczas, chyba tylko na wojnie, a nikt ich nie woził z sobą w podróży.

Tak jechał Wilczek na czele swego dworu, a Ramułt jechał tuż obok niego, trzymając się jednak za nim o pół konia. Wilczek był milczący i zamyślony; rad był temu, że z domu wyjechał, ale może by mu jeszcze lżej było na sercu, gdyby już miał całe swoje starostwo za swymi plecyma, a wieże drohobyckich kościołów obaczył. Ale jechali stępo — a tak po lewej ręce pokazała im się dopiero Biłowusowa zagroda. Minęli dąb, który stał opodal od drogi, i już minęli furtkę zagrody, która stała przy samej drodze, kiedy koń Wilczka przystrzygł uszyma, zżachnął się i skoczył cokolwiek na bok. Wilczek rzucił okiem w tę stronę — a wtedy całkiem niespodziewane pokazało mu się widowisko.

Pomiędzy owymi gęstymi krzakami bzów właśnie kwitnących, dzikich róż i powojów, które odgradzały zagrodę od drogi, przy owym krzyżu z Męką Pańską, pomiędzy swymi ramiony, klęczała Ofka, zwrócona twarzą ku jeźdźcom. Była w tej chwili niezmiernie blada, bogate swe włosy miała rozpuszczone i jakby w nieładzie, oczy szeroko otwarte, lecz pełne łez, które jej strumieniami spływały po twarzy: złożyła ręce przed sobą jak do modlitwy i tak patrzała prosto w twarz Wilczka. Był to zapewne ostatni, rozpaczliwy krok tej nieszczęśliwej dziewczyny, ażeby obudzić nad sobą litość w sercu tego młodzieńca, którego pewnie jak drugiego Boga kochała.

Wilczek, przyciągnąwszy cugli koniowi, spojrzał na Ofkę, objął cały ten obraz jednym rzutem oka od razu i przez jedno oka mgnienie stał w miejscu; ale w ten moment dał koniowi ostrogę i ruszył naprzód krótkim galopem, a jego poczet posunął za nim. Ujechawszy tak kilkanaście kroków, znowu osadził konia i jechał dalej stępą jak pierwej, nie przemówiwszy do nikogo ani słowa.

Jednak kiedy ujechali drugich kilkanaście kroków, od zagrody dały się im słyszeć krzyki tak rozgłośne, jak gdyby tam kogo żywcem rzezano, krzyki dwóch kobiet, a przy nich gwałtowne wybuchy głosów męskich, które były tak przeraźliwe, jako wycie psów albo ryk zranionego niedźwiedzia.

Wilczek może głosów tych nie dosłyszał: ale dosłyszał je Włostek, który był między żołnierzami jadącymi za pocztem, i zaraz spiął konia, a przyskoczywszy do Ramułta, rzekł głosem strwożonym: — Ten niedźwiedź Biłowus morduje Ofkę! Niech mi pan namiestnik pozwoli, abym skoczył ku jej obronie.

Ale Ramułt był chmurny, jak gdyby jego samego spotkało jakie nieszczęście, i odpowiedział mu groźnie: — Paszoł! won do szeregu! nie mieszaj się w rzeczy, co nie należą do ciebie.

Włostek z spuszczoną głową wrócił do szeregu; Wilczek, choć musiał słyszeć, o co Wiostek prosił Ramułta, udał, że nie słyszy — i jechali tak dalej w milczeniu.

Nareszcie przyjechali do miasta Tustania, kiedy się już słońce zniżało. Wilczek, jadąc dotychczas także z głową spuszczoną, wyprostował się, kiedy wjechali w ulicę, i rzekł do Ramułta: — Trzeba zajechać na rynek i obaczyć, co się dzieje w mieście, a wydać rozkazy.

Miasteczko to było obwarowane wałami i częstokołem, miało ulic kilkanaście dobrze zabudowanych, a rynek dosyć obszerny, otoczony dokoła dostatnimi domami, drewnianymi i murowanymi, pomiędzy którymi znajdowały się także piątrowe z wielkimi wjezdnymi bramami i krużgankami u piąter. Przy jednej połaci stał ratusz, okazała budowa z podsieniem, chociaż bardzo nieregularna; przed nim stal pręgierz, od niepamięci bezużyteczny, bo ludzie żyli tu po bożemu, a występki nigdy się nie zdarzały, ale jako godło sprawiedliwości koniecznie potrzebny. Jakoż na pierwszy rzut oka było widać, że miasteczko to jest przybytkiem pracy i ładu, że jest zamożne, a jego mieszkańcy bogaci, bo wszystkie domy były czysto wybielone albo pomalowane w rozmaite kolory, drzwi do nich opatrzone w zamki żelazne, okna ze szkła, a w nich firanki, zaś wszyscy ludzie ubrani dostatnio.

W tej chwili większa połowa rynku była zawalona wozami bez koni, które nakrywano dziegciem nasyconymi płótnami, na inne zaś ładowano jeszcze towary, które przynoszono ze składów. Zgoła ruch skrzętny jak gdyby w czasie jarmarku.

Kiedy Wilczek stanął przed ratuszem na czele swojego pocztu, zaraz rozmaici ludzie go otoczyli i nisko mu się kłaniali, bo wszyscy znali swego starostę. I Wilczek znał także z nich wielu, jakoż poznawszy jednego, krzyknął ku niemu: — Hej! skocz no prędko i zawołaj mi tu burmistrza.

Chłop skoczył — a Wilczek czekał cierpliwie, rozpatrując się tymczasem ciekawie po rynku.

Ale burmistrz nieprędko się zjawił, bo był właśnie mocno zajęty.

Miasteczko to, jak się już rzekło, magdeburgii28 za przywilejem królewskim nie miało, ale mimo to rządziło się prawem magdeburskim z przywileju i w imieniu swojego dziedzica, którym był zawsze każdoczesny starosta tustański. Owocześni panowie dozwalali chętnie swoim mieszkańcom zaprowadzenia magdeburgii, prawo to bowiem utrzymując porządek, podnosiło zarazem znaczenie miasteczka i przyczyniało się do jego rozwoju i wzrostu; jednakże zawsze, ażeby stąd nie wyrosły pretensje do niepodległości, zastrzegali sobie prawo mianowania urzędników i sankcją wszelkich wyroków i rozporządzeń. Miasteczko to miało zatem swego burmistrza, swoich rajców i ławników, ale wszyscy byli mianowani przez Wilczka, a sądy miejskie wydawały wyroki w jego imieniu. Tutejszy burmistrz miał zatem wcale niełatwe zadanie przed sobą, do którego spełnienia potrzeba było nawet bardzo wiele rozumu; bo rządząc miastem, musiał nie tylko zadość uczynić wszelkim potrzebom jego mieszkańców, ale zarazem dogodzić woli, a nieraz i kaprysom swojego starosty.

Lecz oprócz tego miał on jeszcze daleko trudniejsze zajęcie. Albowiem miasteczko zajmowało się bardzo skrzętnym przemysłem i prowadziło handel rozległy: wszyscy tutejsi mieszczanie bez żadnego wyjątku trudnili się tkactwem, a ich żony i córki hafciarstwem. Wyrabiali oni przede wszystkim płótna żaglowe, które szły Dniestrem do Kaffy29 i Carogrodu30, dalej płótna konopne i lniane, które przez Lwów rozchodziły się po całym kraju, a wreszcie stołową bieliznę w różne desenie i kwiaty, prawie tak piękną, jak kamchy jedwabne, a bardzo poszukiwaną na całej Rusi. Prócz tego wyrabiali także i sukna, pakłaki i samodziały, za które dobrze płacono na całym Wschodzie, kobiety zaś na misternych warsztatach, z jedwabiów sprowadzanych ze Wschodu i złotych nici, które przywożono z Wenecji, tkały dość piękne, kwieciste materie, nie mające wprawdzie odbytu za granicą, ale znajdujące kupców na krajowych jarmarkach. Otóż do tych wyrobów potrzeba było wielkich ilości konopi, lnu, wełny, jedwabiów i innych materiałów surowych — i gdyby każdy mieszczanin był zakupywał te materiały na własną rękę, to byliby się podkupywali wzajemnie z wielką szkodą dla wszystkich: dlatego od dawna taki zaprowadzili pomiędzy sobą porządek, że nikomu nie było wolno kupować surowych towarów dla siebie, tylko burmistrz zakupywał wszelkie zapasy dla wszystkich i wedle potrzeby pomiędzy nich dzielił. Na to potrzeba było magazynów i kasy wspólnej i prowadzenia bardzo drobnostkowych rachunków — a że wtedy mało kto umiał pisać i wszystko trzeba było karbować, więc była to praca bardzo żmudna i wymagająca wielkiej pilności i sumienności. Jednak i wtedy rozumni ludzie umieli sobie radzić na wszystko: ażeby sobie tę pracę ułatwić, wyznaczono na to wielką komnatę w ratuszu, u której stropu wisiało na sznurkach tyle kijów laskowych, ilu było uczestników w tych spólnych rachunkach.

Po jednej stronie kija karbowano pieniężną wartość materiałów wydanych na kredyt, po drugiej sumy na ten dług uiszczone, a u końca kija wisiała kartka, na której było wypisane nazwisko klienta. Taka to była ówczesna książkowość kupiecka, praktykowana w całej Europie przez wiele wieków, a z której się później wywiązała buchhalteria podwójna, używana dzisiaj powszechnie. Lecz była ona na swoje czasy dostateczną: jakoż chociaż ludność miasteczka była bardzo mieszana, bo się składała z Rusinów, Tatarów, Wołochów i Ormian, nigdy żadnych sporów nie było, bo każdy miał swój kij jakoby konto osobne, karbowano zawsze tylko w jego obecności, kto był przezorny, ten miał drugi kij z takimi samymi karbami u siebie, a kto miał jaką wątpliwość, dla tego buchhalteria laskowa na ratuszu stała zawsze otworem.

Taką samą wspólność, jak w sprawach kupna, zachowywano także co do sprzedaży. Tylko sprzedaż nie przynosiła ze sobą tak wiele drobnostkowego zachodu, bo stary Kijas, najbogatszy naówczas kupiec we Lwowie, zakupywał wszystkie towary po cenach jednakowych dla wszystkich, które umawiał corocznie z burmistrzem i ławnikami, a nawet miał i kontrakt pisemny z miastem, że nikt nie miał prawa sprzedać komukolwiek innemu ani jednej sztuki towaru, chyba żeby on ją wybrakował. Jego zaś ludzie przyjeżdżali do Tustania tylko dwa razy do roku, o wiośnie i na jesieni, i odbierali towary, płacąc za nie natychmiast gotówką i wysyłając najętymi brykami, jedne do Dniestru, a drugie do Lwowa.

Toż i teraz właśnie przyjechał jego włodarz, pan Kundrat, ze skarbnikiem ze Lwowa i zasiadłszy na rynku, odbierał towary i kazał je zaraz przy sobie pakować na bryki. Kundrat siedział za wielkim stołem, a przy nim stał burmistrz ze swym karbownikiem, każdy tkacz rozłożył i przemierzył swój towar na stole, Kundrat w pamięci należytość obliczył, napisał cyfrę tkaczowi kredą na plecach i odsyłał go po pieniądze.

Zaczem tkacz szedł do gospody, gdzie w dziedzińcu znów skarbnik siedział za stołem z worami pieniędzy przed sobą, ten tkaczowi napisaną sumę wypłacił, po czym mu gąbką przejechał po plecach i to był kwit owoczesny.

Przy tej robocie burmistrz musiał w własnej osobie stać nieodstępnie, bo ludzie są ludźmi, a gdzie idzie o grosz, każdy by go rad ująć drugiemu, a przyciągnąć ku sobie; tym trybem przecież się robią wszystkie majątki, że co kto schował do skrzyni u siebie, to wziął komuś drugiemu. Toż i w tym razie Kundrat jakiego łokcia nie dorachował, to znowu tkacz łokcia nie domierzył; były więc spory, które tylko sam burmistrz mógł swoją powagą rozstrzygnąć, a rozstrzygał je zawsze i nikt mu się nie przeciwił, bo zacny był człowiek i oprócz powagi miał zaufanie. Z tego też powodu nie mógł się od tej roboty oderwać i biec natychmiast na zawołanie starosty.

Tymczasem Wilczek czekał cierpliwie jedne chwilę i drugą, aż nareszcie się zniecierpliwił, bo już i słońce się schowało za lasy, i dzień znacznie poszarzał. Jakoż rzekł do Ramułta: — Kiego diabła ci ludzie tam jeszcze siedzą za stołem? Rozumiem dobrze, że poczętej roboty przerwać nie mogą, ale przecież o zmroku nikt nie odbiera towarów. Pchnij no tam jeszcze kogo, ażeby Daszkiewicz tu zaraz się stawił.

Ramułt pchnął zaraz drugiego chłopa w tamte stronę rynku i jeszcze tak chwilkę czekali, aż wreszcie Ramułt rzekł: — Owo już idą.

A wtedy widać było, jak burmistrz się z owego ścisku wozów i ludzi wydobył i szedł spiesznym krokiem ku ratuszowi. Była to postać bardzo poważna: człek wielki wzrostem i stary, ale rzeźwy jak młodzian. Twarz miał rumianą różowego koloru, nos orli, a oko sokole, wąs biały, przystrzyżony nad wargą, i włosy białe mu się wydobywały spod czapki. Czapkę miał bardzo wysoką na zawiasach z pięknego siwego baranka (siwe czapki tylko mieszczanie nosili, chłopi musieli przestawać na czarnych), długą opończę sukienną sinawobłękitną, obłożoną takimże samym barankiem, pod nią krótki żupan słomianego koloru, a na nim pas skórzany na pół łokcia szeroki, hajdawery w butach, a buty wysokie ze skóry surowcowej tatarskiej.

Kolory siwoniebieskie i żółtawosłomiany były już wtedy ulubione na Rusi. Podpierając się długą trzciną z gałką złoconą, szedł krokiem tak prędkim, że poły opończy rozwiewały się za nim i czapka mu się na głowie kiwała. Tak zbliżył się do starosty, a kiedy zdjął czapkę, pokazała się jego ogromna łysina, gładka jak dłoń, a także rumiana, która jednak wcale nie ujmowała jego imponującej postaci, owszem, jeszcze mu wiele przyczyniała powagi.

Mąż ten nazywał się Jursza Daszkiewicz, pochodził ze staroruskiej rodziny mieszczańskiej, miał własną wioskę z dworem szlacheckim pod Stryjem, mógł był każdego czasu zająć poczesne miejsce na szarym końcu pomiędzy szlachtą, ale jako człowiek rozumny, wolał być pierwszym pomiędzy mieszczany, gdzie też był najbogatszym, a wójtem, czyli burmistrzem od lat przeszło trzydziestu. Nie przeszkadzało mu to wcale przyjmować szlachtę w swym domu, bo wtedy jeszcze się stany tak nie oddzielały od siebie, jak się to dziać poczęło w wieku następnym: toż okoliczni szlachcice często przyjeżdżali do niego, najedli się, napili, a jeszcze i worka mu uskubnęli na drogę, ale Daszkiewicz, chociaż umiarkowanie, jednak chętnie im pożyczał pieniędzy, bo wiedział, że na wszelkie wypadki dobrze mieć ludzi zbrojnych po swojej stronie.

— Daszkiewicz! — rzecze Wilczek do niego — już by twój pop był cały parastas31 odprawił za ten czas, co tu czekam na ciebie. Myślałem, że jeszcze dziś, choćby nocą, do Komarna dociągnę, a przez ciebie przyjdzie mi w Drohobyczy nocować.

— Rad bym był skoczyć zaraz na rozkaz waszej miłości — odpowie mu burmistrz — ale trudno mi było tkaczów zostawić samych z panem Kundratem...

— Wiem ja dobrze — rzekł przerywając mu Wilczek — że łokieć Kundrata nie zawsze się zgadza z łokciem tkackim i że tylko ty umiesz obydwa wyrównać; ale mnie pilno. Słuchajże, Daszkiewicz, ja jadę w drogę, może i kilka miesięcy zabawię, a chciałbym, żeby się tu tymczasem jakie nieporządki nie wkradły. Kukuć będzie pilnować zamku, a twoja rzecz utrzymać ład w mieście. Trzymajże się za rękę z Kukuciem, w razie potrzeby niechaj ci da do pomocy żołnierzy, a gdyby zaszło co ważnego, pchnij zaraz konnego do Lwowa. A na Biłowusa także miej oko. Kazałem go wczoraj z zamku wyrzucić; żeby się więc do jakiej pomsty nie porwał.

W jego zwyczajnych funkcjach mu nie przeszkadzaj, ale jeżeliby chciał nowych ludzi uzbrajać albo knuł jakie zmowy, rozumiesz?

— Trzeba mi na to tylko rozkazu pana starosty, bo to i tak w ostatnich czasach zanadto mu się dawało wolności — odpowiedział Daszkiewicz — i chciał dalej swe skargi wywodzić, kiedy w tej chwili zbliżył się Kundrat i zdjąwszy z głowy swój biret niemiecki, pokłonił się Wilczkowi bardzo grzecznie, ale z uśmiechem i pewną poufałością.

Kundrat był to człek koło czterdziestu lat wieku, średniego wzrostu, ale okrągły i dobrze żywiony, twarz miał ogoloną zupełnie, nos długi ciekawy, a oczy zielone, bardzo spokojne, ale wciąż uśmiechnione. Uśmiech igrał także około jego ust smacznych, a wtórowały mu dwa dołki po każdej stronie rumianej twarzy. Na pierwszy rzut oka widać było człowieka, któremu się dobrze powodzi i kontent jest z siebie. Ubrany był z niemiecka, w kaftan krótki z buchastymi rękawy, pludry krótkie, ale szerokie, wełniane pończochy i grube trzewiki; tak siedział przy robocie za stołem, ale idąc na powitanie starosty, zarzucił krótka opończę na siebie z szerokimi rękawy.

Kundrat był dzieckiem mieszczańskim ze Lwowa i miał tam kram własny, z dziada pradziada; za miodu wysłano go do Krakowa, gdzie się dobrze wyćwiczył we wszelkich naukach i kunsztach i promowany jest doktorem obojga prawa; miał zamiar promować się jeszcze na doktora teologii i zostać kapłanem, lecz przyjechawszy na krótki czas dla wytchnienia do Lwowa, poczuł w sobie wokacją32 do ojcowskiego rzemiosła, do przemysłu i handlu i zasiadł zaraz sam za swoim kramem. Jednakże wkrótce namówił się ze starym Kijasem i został u niego pierwszym włodarzem, gdzie, zawiadując pod jego mądrym kierunkiem niezliczonymi przedsiębiorstwami, mógł spożytkować swoje rozległe i gruntowne nauki, a zarazem daleko znaczniejsze zbierać dochody, niżeli jego ubogi kram mógł mu przynosić, chociaż dlatego wcale go nie porzucił. Kundrat miał dom własny we Lwowie i był notariuszem lonherii33, więc go ludzie respektowali, a to tym więcej, ile że i worek czuli u niego; ale Wilczek traktował go z lekka i zawsze rad z nim żartował.

— Mości panie doktorze — rzekł teraz do niego — widzę po twojej twarzy, żeś moich tkaczy porządnie ogolił, jeżeliś i mnie także podgolił, to się pobijemy ze sobą...

A na to Kundrat: — Mości panie starosto, w handlu jest jak na wojnie: kiedy można kogo pobić w otwartym polu, to się go bije w otwartym polu, a kiedy nie można, to sztuką kozły tłuką. Na tym świat stoi, tak w rycerstwie, jak i w mieszczaństwie. Ale nasz dom wojuje uczciwie.

— Już to przyznaj się między nami — odpowie mu Wilczek — że twój katechizm nie bardzo czytelnymi literami pisany; boć my to wiemy, że ty jak czerwony złoty obaczysz, to póty nie śpisz, póki go nie dostaniesz. A potem, jeśli nie w katechizmie, to w jakim statucie znajdziesz na to ekskuzę. Szłoby to wcale inaczej, gdyby cię Kijas na wędzidle nie trzymał.

Więc Kundrat śmiał się i rzekł: — Tutaj w Tustaniu nie trzeba wcale Kijasa, bo tu pan Daszkiewicz ma jeszcze twardsze wędzidło.

Słysząc to Daszkiewicz, podniósł głowę dumnie do góry, ale rzekł skromnie: — Na diabła się tam zda moje wędzidło na takiego czarnoksiężnika. Bo i nie wiedzieć zaprawdę, jak on to robi. Towar mierzy niby rzetelnie i płaci niby rzetelnie, ale jak sobie odjedzie, a ludzie mają czas dobrze się z sobą obliczyć, to i jednego takiego nie znajdzie, co by mu czegoś nie brakowało.

A wtedy Kundrat prędko poderwał się i rzekł: — A tak i miasto upada, i ludzie mrą z głodu, a niebawem i burmistrzowi na opończę nie stanie.

Więc wszyscy się śmieli, bo im się wszystkim dobrze działo, a Wilczek dodał: — Już to żeście się obydwa z Kijasem zawzięli na to miasteczko i wkrótce go puścicie z torbami, o tym na całej Rusi wiadomo. No, a co tam we Lwowie? Jak się ma Kijas? a Tigranes, a pani Formoza?

— Wszyscy zdrowi jak jagody, tęsknią za panem starostą.

— A pani Pachna? kiedyż wesele? bo Daszkiewicz chciałby się choć raz napić twojej małmazji a potańcować u ciebie, ale się jakoś doczekać nie może.

— Jeszcze się o tym nie myśli — rzekł na to Kundrat z uśmiechem — jeszcze u pani Pachny ze wysokie progi dla kupca.

— Ba! — rzecze Wilczek — ale tymczasem płacisz podatek nałożony na celibatorów. A to podobno cztery kopy groszy co roku. Powiedz prawdę, Kundrat, jak przyjdzie płacić, diable się musisz skrobać po głowie.

Kundrat chciał coś odpowiedzieć, ale wtem łuna uderzyła na niebo i to tak nagle, jak gdyby kędyś, niedaleko od miasta, cała wieś stanęła od razu w płomieniach. Rycerze się obrócili w tę stronę, popłoch się rozniósł po całym rynku, a Daszkiewicz się rzucił ku ratuszowi i posłał zaraz halabardnika na dach ratusza, aby obaczył, kędy się pali.

Tymczasem rozmawiający zgadywali, gdzie by to było. Jednakże wkrótce halabardnik zawołał wielkim głosem z dachu: — Biłowusa zagroda się pali!

Na to Wilczek spojrzał niespokojnymi oczyma przed siebie i rzekł: — Nie zdaje mi się, aby to była Biłowusowa zagroda, to kędyś dalej. Ale jedźmy, bo późno.

I zaraz ruszył ku bramie północnej, a jego poczet ruszył za nim.

A wtedy Włostek przyskoczył na koniu, już nie do Ramułta, tylko do samego Wilczka i rzekł głosem głęboko wzruszonym: — Proszę pana starosty pozwolić mi, abym skoczył obaczyć, gdzie się to pali, ja pana starostę dogonię.

Wilczek przez oka mgnienie się zastanowił, ale niebawem rzekł: — Ty ognia nie zgasisz. Ale jedź... a wracaj prędko do Drohobyczy, gdzie będziemy nocować.

Tymczasem tłum wielki się zgromadził na rynku, a wszyscy patrzyli ciekawie ku południowi, bo już się ciemno zrobiło. Łuna im przyświecała czerwonym płomieniem, a na niebie widać było snopy iskier, które wyskakiwały w górę, a wiatr je unosił ku zachodowi. Daszkiewicz zwołał wszystkich halabardników i kazał miasta pilnować. Niektórzy ludzie wyłazili na wozy, na drzewa i dachy, ażeby pożar lepiej obaczyć. Inni, co śmielsi, chociaż nie mieli sikawek, wybiegli z miasta z hakami, nie tyle, aby ratować, lecz raczej, ażeby się cudzemu nieszczęściu nadziwić, i tłumem pędzili na miejsce pożaru.

A daleko przed nimi słychać było tętent konia, pędzącego cwałem w tę samą stronę, a ilekroć ziemia przed nim się podnosiła, tyle razy widzieli na tle łuny czerwonej czarny cień jeźdźca, który, naprzód schylony, okładał harapem boki koniowi i znowu znikał w nizinach: był to Włostek. Pędził on na złamanie karku jak szatan Ofce na ratunek; oczy jego, prócz ognia w oddali, nic nie widziały przed sobą, serce mu biło tak gwałtownie, jak gdyby mu chciało żebra rozeprzeć i pewnie dałby za to resztę swojego życia, gdyby już był na miejscu i widział, że się Ofce nic złego nie stało.

Wszelako Wilczek jechał spokojnie stępa ku Drohobyczy, obok niego Ramułt, a za nimi żołnierze cokolwiek w oddali, ażeby mogli ze sobą swobodnie pogwarzyć o Biłowusie i o jego zagrodzie. Wilczek, dopiero co taki wesoły, teraz był znowu milczący i zasępiony. Jechał tak kilka stajań, nie przemówiwszy ani słowa, aż przecie nareszcie rzekł do Ramułta.

— Jakże rozumiesz, kto tam mógł podpalić Biłowusową zagrodę?

— Męczę się nad tym jak pies, co wpadł w wodę, a pływać nie umie — odpowie mu Ramułt — ale niczego nie mogę wymyśleć. Bodajby jeno Biłowus sam nie zażegnął swojej chałupy.

Nie poszło mu po jego myśli anielskiej, więc się chwycił myśli diabelskiej.

Na to Wilczek znów umilkł; zdało się, jakoby wcale nie chciał mówić o tej sprawie, która mu była przykrą, może nawet nieznośną, ale na którą nie widział ratunku. Jednakże Ramułt innego był zdania, bo rzekł po chwili: — Nie moja rzecz dawać rady waszej miłości, ale gdyby tak na mnie, to wolałbym to załagodzić.

Lecz Wilczek, rozumiejąc zapewne, że Ramułt nie wie wszystkiego, parsknął głośno od śmiechu i zawołał: — Radźże, jeżeli umiesz. Powstrzymasz ty jabłoń, ażeby nie wydała owocu, kiedy ją lato rozgrzeje? Już kiedy Marucha nie umiała poradzić, to i ty nie potrafisz, chyba żeś lepszy czarownik niż ona.

— Na to wcale czarów nie trzeba — rzekł Ramułt. — Naszego czasu zdarzają się takie wypadki po wielkich dworach i po panieńskich klasztorach, a przecie je ludzie jakoś łagodzą.

Biłowus człek dziki, z nim nie masz rozmowy, ale kiedy by na to przyszło, to można było Ofkę albo i jego samego kędy na jakie pół roku wyprawić.

Wilczek, jeżdżący zawsze wielkim gościńcem, a nie znający wcale ubocznych przesmyków i ścieżek, pomyślał nad tym cokolwiek, lecz rzekł: — Pogadamy o tym we Lwowie.

Tak dojechali już późno w nocy do Drohobyczy i stanęli przed gospodą na rynku, a jeden z żołnierzy, zsiadłszy z konia, zaczął kołatać do bramy, aby ją otworzono.

A wtedy dał się słyszeć tętent kopyt końskich w ulicy i w małej chwili Włostek stanął przed Wilczkiem, a zeskoczywszy także z kułbaki, kłaniał mu się, ocierając pot z czoła, ale nie mogąc jeszcze ani słowa przemówić.

— Cóżeś tam widział? — zapytał Wilczek.

— Panie starosto — odpowiedział mu Włostek przerywanymi słowy — Biłowus sam spalił swoją chałupę.

— Sam spalił? a to dlaczego?

— Bo proszę jegomości, napadł na obydwie kobiety pod krzyżem i chciał je mordować, a one schroniły się do chałupy i zatarasowały drzwi, a Marucha czary rzucała na niego przez okna. Więc on strzechę podpalił, aby je stamtąd wykurzyć. A potem wylazł na swój dąb i patrzał stamtąd, jak jego budynki gorzały i śmiał się śmiechem końskim, bo rżał właśnie jak koń. Tak mi opowiadał jego parobek.

— I wykurzył kobiety? — zapytał Wilczek.

— Jużci wykurzył — rzekł Włostek. — Jeno jak się strzecha zapadła, Marucha wzięła Ofkę pod ramię i wśród dymu i iskier wyleciała z nią w powietrze.

— Ot, gadasz — rzekł na to starosta.

— Przysięgam Bogu — zawołał Włostek — żem je sam widział, jak ulatywały w powietrze.

Jak tylko się strzecha z wielkim trzaskiem zapadła i wybuchnęły z niej płomienie, dymy i iskry, właśnie jak gdyby kto fortecę prochami wysadził w powietrze, wszyscy ludzie zaraz krzyknęli: owo Marucha z Ofką lecą do góry. Ja sam widziałem jakby na dłoni, jak Marucha Ofkę trzymała pod pachy, a ich spódnice wydymały się jak kłęby, aż póki w górze nie znikły.

Wszyscy ludzie tustańscy na to patrzali i gotowi są przysiąc, choćby i na ratuszu przed burmistrzem i panami rajcami. I Biłowus to widział ze swego dębu, i jeszcze raz zarżał, że rżenie jego się rozległo po lasach, a po wszystkich ludziach mróz poszedł. A wtedy jaki taki się przeżegnał i wrócił do miasta, a jam wrócił do mego pana.

Na to Wilczek i Ramułt także się przeżegnali, a tymczasem otworzono bramę i zapalono światła w gospodzie. Więc cały poczet wjechał do gospody. Wilczek położył się spać w komorze, a jego żołnierze jeszcze długo w noc słuchali powieści Włostka w szynkowni. Nazajutrz zaś rano Wilczek wyruszył do Lwowa.

III DWAJ RYCERZE W tydzień potem albo mało co więcej Wilczek, załatwiwszy pomyślnie swoje sprawy we Lwowie, wyjechał o wschodzie słońca z całym swym pocztem z miasta przez Bramę Krakowską, którą zwano także Porta Tartarica34, i puścił się wielkim gościńcem na Gródek i Wisznię ku zachodowi; ale sam jeszcze nie wiedział, dokąd właściwie zmierza. Celem jego podróży był Kraków, gdzie jako rotmistrz, należący do królewskiego dworu, po starym zwyczaju musiał pełnić służbę przez parę miesięcy co roku; ale nie było mu pilno, bo wiedział, że króla nie było w Krakowie. Myślał zatem najprzód wstąpić do Koniecpolskich, swoich przyjaciół, a ówczesnych starostów w Przemyślu, gdzie by mu zeszło wesoło jakich parę tygodni, a potem się przebrać przez góry na zamek sobieński do Kmitów, gdzie strawił swoje lata pacholęce, gdzie go miłowano tak szczerze, a gdzie tak dawno już nie był. Tam mógłby znowu jaki czas się poweselić przy sercach poczciwych, przy tłustej kuchni i bogatej piwnicy, przy muzyce, tańcach a turniejach i tak by mu zeszedł cały ten czas, aż póki król nie powróci z Mazowsza. Więc jechał wolno, rozpatrując się po okolicy płaskiej i równej, a tak niepodobnej do tych gór, między którymi leżał zamek tustański.

Ale i ten kraj płaski wcale inaczej wyglądał pod owe czasy niż dzisiaj. Wsie były rzadkie naówczas, dwory nieliczne, a przy nich, daleko porozrzucane od siebie, kmiece zagrody.

Dziedzice i tenutariusze35 tych rozległych przestrzeni na próżno wystawiali wysokie pale przy drodze, opatrzone w tyle ramion przedziurawionych, ile zagród było we wsi do obsadzenia; dość było kołek zabić w jedno z tych ramion, ażeby otrzymać spory szmat gruntu, często z chałupą, a zawsze jeszcze wcale nie ciężkimi obarczony powinnościami. Ale rzadki to był osadnik, który zagrody zapragnął — a i ci nawet, którzy już osiedli, po jednym roku albo po kilku, zazwyczaj po pierwszym zagonie Tatarów, wynosili się w góry, gdzie mieli chudy, ale daleko spokojniejszy kawałek chleba.

Natomiast lasy okrywały nieprzejrzane okiem przestrzenie, lasy częstokroć wcale nie tknięte, nabite jak puszcze odwiecznymi dębami, jaworami i olbrzymami drzew szpilkowych, a zaludnione całymi stadami dzikiego zwierza, pomiędzy którymi często było można dosłyszeć donośny ryk żubra i trzask łamiącego przed sobą gałęzie niedźwiedzia. Pomiędzy tymi lasami szerokie rozlewały się wody, zwłaszcza w tym kraju, gdzie od Komarna aż po Krakowiec i dalej nieprzerwane a gęstymi trzcinami pozarastałe ciągnęły się stawy. Na tych stawach mieszkały nieprzeliczone roje dzikiego ptastwa, które niejednokrotnie tak przeraźliwym krzykiem napełniały powietrze, że przejeżdżający koło nich podróżni nie mogli własnej rozmowy dosłyszeć. Około stawów, często na bardzo dalekie przestrzenie, grząskie błyszczały moczary, których latem noga ludzka nie mogła przebrodzić — a w nich gnieździły się całe roje potwornych gadów i płazów, których ród dzisiaj zaginął.

Gościniec, wiodący tym krajem od Lwowa ku Przemyślowi, był wprawdzie bardzo szeroki, bo każdy jechał kędy mu było składniej, ale ręka ludzka nigdy go nie dotknęła; strumienie i rzeki w bród trzeba było przebywać, tylko w niektórych miejscach moczarnych walono kloce drzew jeden przy drugim, ażeby je jakokolwiek wymościć. Na tym gościńcu rzadko też zjawiał się jaki podróżny, chyba chłop albo szlachcic, bo kupcy ze swymi brykami radzi omijali wielkie gościńce, obawiając się spotkania z jakim podróżnym rycerzem, co zwykle się obyć nie mogło bez jakiegoś wykupu. Rzadki to był człek zbrojny naówczas, który ze spotkania się z kupcem nie skorzystał dla siebie — a broń Boże spotkać się z takim, co jechał z daleka, nie był tu znanym i tutejszych jurysdykcyj się nie obawiał, bo w takim razie kupiec się musiał pożegnać ze swoim towarem, a jego bryka próżno wracała do domu. Nawet sami rycerze mieli się na baczności w podróży, bo mogli się spotkać z drugim mocniejszym od siebie...

a chociaż takiego prawa nie było, to był jeszcze stary obyczaj, że jeśli jeden rycerz zwyciężył drugiego, to nie licząc ran, które mu zadał, zabierał mu prawem zwycięzcy cały jego dobytek.

Owóż niejeden rycerz miał tylko to, co wodził ze sobą... a któż mógł być pewnym, że się nie spotka z mocniejszym od siebie? Bardzo piękne to były te wieki rycerskie, pełne uczuć wzniosłych, bohaterskich poświęceń i cudownego uroku, ale dla kieszeni i skóry niezupełnie bezpieczne.

Jakoż i Wilczek, jeżeli się tak ciekawie rozpatrywał po kraju, to nie tylko aby podziwiać wspaniałą i dziką naturę, ale także i z ostrożności, ażeby go jaki zacny kolega znienacka nie napadł. Jednak jechał od rana, popasał w Bartatowie, przy karczmie w Gródku spoczywał jakie trzy godziny, a teraz już się zbliżał do Wiszni i dotąd nikogo nie spotkał prócz kilku kmieci na furkach i dwie czy trzy kupki wielkopolskich szlachciców, którzy na chudych szkapach przy wózkach bardzo ubogich ciągnęli w Bełskie, gdzie się chcieli osiedlić. Dopiero o jakie pół mili od Wiszni zdało mu się, że dojrzał przed sobą tłum ludzi konnych, jadących z wolna ku Lwowu.

Dzień był majowy, pogodny, powietrze choć trochę wilgotne, lecz czyste, wzrok niósł bardzo daleko, jakoż widać było wyraźnie, że był to poczet ludzi konnych i zbrojnych, za którymi ciągnęły wozy. Ale było to dziwne widowisko.

Albowiem na czele pocztu szedł wolnym krokiem koń biały, ogromny jak słoń i nadzwyczajnie wyniosły, ale nie było na nim widać rycerza. Wprawdzie około jego łba kiwały się pióra, ale tak nisko, że trudno było przypuścić, aby to były pióra u hełmu rycerza, a zdało się, jakoby raczej łeb koński w pióra był przystrojony. Coś się tam przy kułbace czerniło, ale nie można było rozeznać, czy to były nogi ludzkie, czy też czapraki. Natomiast za nimi widać było dobrze ośmiu albo dziesięciu żołnierzy w pancerzach i hełmach albo misiurkach, dalej trzy albo cztery powózki, ale także jakieś dziwaczne, bo bardzo wysokie i płótnem nakryte, a w każdej z nich tylko jeden ogromny koń uprzężony, idący w kabłąku i wielkim spiczastym chomącie. Więcej dojrzeć nie było można, bo słońce się już ku zachodowi zniżało i świeciło temu pocztowi w plecy, więc oko blasku wytrzymać nie mogło, a do tego jeszcze promienie, odbijające się od polerowanych pancerzy i hełmów, ile że poczet był w ruchu, jego widok nadzwyczajnie mąciły.

— Jaki to diabeł być może, co się tam wlecze gościńcem? — zapytał Wilczek Ramułta, który także wzrok wytężył w tę stronę — możesz rozeznać?

— Zda mi się, że baba tam siedzi na tym białym ogierze — rzekł Ramułt — inaczej byłoby widać hełm nad łbem konia, choćby też jak był wyniosły.

A Wilczek na to: — Diabli go wiedzą, słońce mi oczy zaślepia. Może i baba, ale to chyba która księżna, bo orszak nie lada. Jednak co bądź, każ no zagrać trębaczom, aby i oni wiedzieli, z kim się tu spotykają.

Na rozkaz Ramułta obydwa trębacze zagrali zaraz hasło królewskie, które grać było wolno tylko rotmistrzom, należącym do dworu króla. Jednak zaledwie trębacze hasło odegrali, w zbliżającym się poczcie odezwały się także dwie trąby i odegrały odzew królewski.

— Baba konwojona przez wojsko królewskie? — zawołał Wilczek — cóż to być może? Ramułt!

spraw no żołnierzy, bo mi to rzecz podejrzana.

Ramułt sprawił żołnierzy, miecze do ręki, obuchy spod kolan, a tymczasem obydwa poczty już się zbliżyły o kilkanaście kroków ku sobie. Tamci także błysnęli mieczami. Wilczek wytężył wzrok i wszystko tak znalazł, jak widział z daleka, tylko baby nie było, a na koniu siedział rycerz w lekkim pancerzu i hełmie z bogatymi piórami, jeno miał tułów tak krótki, że wszystkimi swymi piórami ledwie uszu końskich dosięgał. Wilczek się przeginał na prawo i na lewo, ażeby twarz jego obaczyć, ale dopiero kiedy się ich konie zrównały ze sobą, zawołał z głośnym śmiechem: — Kergolaj! niechże cię wszyscy diabli wezmą! Prędzej bym się śmierci spodziewał, niżeli ciebie widzieć na Rusi. Cóż ty tu robisz?

A tamten wołał spokojniej: — Wilczek! Wilczek! Otóż mi spotkanie! Myślałem zawadzić o ciebie, ale mi powiedziano, że do twego zamku nawet nie dojechać na koniu.

Tak więc się zaraz zbliżyli do siebie, kolano do kolana, podali sobie ręce raz, drugi i trzeci i zaczęli ze sobą gawędzić, a ich żołnierze stali opodal z respektem, jaki się od nich ich panom należał.

Rycerz, co siedział na białym koniu, miał rzeczywiście tułów tak krótki, że zdawał się prawie garbatym, bo też i nogi miał cokolwiek przydługie; może nawet był niegdyś garbatym za młodu, ale przez usilne gimnastyczne ćwiczenia ułomność ta znikła, a zostały z niej tylko piersi bardzo wypukłe, barki szerokie i silne i głowa cokolwiek wgnieciona pomiędzy ramiona.

Był to zresztą człek wcale przystojny, twarz miał białą i gładką, nos długi, ale foremny, oczy piwne, spokojne, wesołe, ale bardzo ciekawe, wąs ciemny, obfity i włosy czarne, bogate, spadające w pięknych kędziorach na szyję. Miał wtedy lat może już blisko czterdziestu, lecz widać było po nim, że pielęgnował starannie swe zdrowie i dbał o swą powierzchowność.

Nazywał się Jan Felix Batard de Kergolay, pochodził z jednej z najznakomitszych rodzin francuskich, nosił jej herb z dewizą: Ayde toy Kergolay et Dieu t’aydera36 i był właściwie z pochodzenia Francuzem, ale że się rodził z matki Polski, więc naturalnie stał się Polakiem.

Urodzenie Kergolaja (tak bowiem powszechnie nazywano go w Polsce) było cokolwiek zachmurzone rozmaitymi powieściami, które już wtenczas nie bardzo były jasne, a których dziś już wcale niepodobna rozwikłać. Żona Mikołaja Kmity, pana na Wiśniczu, Dubiecku i Sobniu, który zmarł kasztelanem lwowskim, zdaje się z domu Lanckorońska z Brzezia, powiwszy swemu mężowi czterech synów i owdowiawszy, weszła w ponowne śluby z panem de Kergolay, kawalerem francuskim, który się był zabłąkał na dwór Kazimierza Jagiellończyka i w jego wojsku wodził chorągwie. Z nim miała syna, któremu dano na imię Jean Felix, ale ponieważ, jak powiadano, przy tym ślubie nie było wody święconej, więc rodzina jego ojca odmówiła mu prawa noszenia jej miana, a dopiero król francuski Ludwik XI powrócił mu ojcowskie nazwisko, jednak z nie ubliżającym zresztą podówczas przydatkiem Bâtard37. Być może wszakże, że i woda święcona była przy ślubie, tylko zazdrośni krewni uknuli przeciwko niemu kabałę, ażeby go pozbawić majątku: albowiem Kmitowie, jego bracia przyrodni, nie zaparli się go wcale; owszem, za wolą matki dali mu wieś Niewistkę, a nawet pomagali mu pieniędzmi. Czytamy bowiem jeszcze dziś w aktach grodzkich sanockich, jako generosus Johannes Kmytha nobili Felici alias Johanni fratri suo de Niewijastka quinquaginta marcas...

debet38. Jakoż zawsze go uważali za brata i po bratersku się z nim obchodzili.

Matka, jak się to dzieje zazwyczaj z dziećmi upośledzonymi, kochała go więcej niżeli innych swych synów i wychowywała go zrazu przy sobie na Wiśniczu, gdzie się dobrze nauczył po polsku; dopiero później dla dalszych nauk wyjechała z nim do Francji, gdzie znowu swój język polski trochę skaleczył, ale mówił nim wybornie i tylko niektóre głoski wymawiał z francuska. Po śmierci matki dostał się na dwór książąt sabaudzkich, którzy podówczas utrzymywali u siebie prawie najwyborniejszą szkołę rycerską i gdzie właśnie pod owe czasy najsławniejszy rycerz francuski, le gentil seigneur de Bayard, le bon chevalier sans peur et sans reproche39, czynił pierwsze swe służby. Później się dostał na dwór króla Karola VIII, ostatniego ze starszej linii Walezych — a odznaczywszy się w wielu bitwach odwagą, męstwem i wszelkimi innymi kawalerskimi przymioty, już bardzo młodo pasowany jest na rycerza i otrzymuje złote ostrogi.

Śród tego czasu, ile razy we Francji wojny nie było, zawsze przybywał do Polski i bawił na dworze królewskim, gdzie mianowany jest raz na zawsze rotmistrzem króla, chociaż nie miał własnej chorągwi. Tam poznał się z Wilczkiem i bardzo się z nim zaprzyjaźnił. W ostatnich latach służył znów w wojsku Karola VIII. Przed dwoma laty przeszedł z nim Alpy, wszedł w grudniu do Rzymu, a przeszłego roku był pomiędzy zdobywcami całego neapolitańskiego królestwa. Wkrótce potem zjawił się nagle na dworze królewskim w Krakowie; powiadano o nim, jakoby miał misją od króla Karola VIII, aby namówił króla Olbrachta do wspólnej wojny przeciwko Turkom. Bawił wtedy także czas mały w Niewistce i na zamku sobieńskim, lecz znowu zniknął. Teraz znów się pojawił i ciągnie na Ruś: bardzo to Wilczka zdziwiło i rad by był wiedzieć co prędzej, dokąd Pan Bóg tego kawalera prowadzi i po co.

— Powiedzże, Kergolaj — rzecze do niego Wilczek zaraz po przywitaniu — skądże ty jedziesz i dokąd, bom bardzo tego ciekawy.

Kergolaj miał głos bardzo dziwny, prawie jak klarnet, chociaż tego instrumentu jeszcze wtedy nie znano, i obejmował nim wszystkie trzy oktawy, a że do tego miał oczy śmiejące, więc nigdy nie można było wiedzieć, czy mówi prawdę, czy też drwi sobie z poczciwego człowieka.

— Ja jadę daleko — odpowie mu Kergolaj. — Znudziło mi się we Włoszech, a zatęskniło do Polski; ale i w Polsce cicho jak mak siał i nie ma co robić. Byłem w zimie u króla, przyjął mnie łaskawie, ale chorągwi mi nie dał, obiecując ją dać, kiedy by wojna wybuchła. Byłem w Niewistce, ale znalazłem skrzynie puste; ledwie że kilka koni mi wychowano, które mi się przydały. Byłem u Kmity na Sobniu, tamem się trochę rozerwał, ale tam przyszły mi różne myśli do głowy, które chcę teraz wykonać.

— Skarżysz się — rzecze mu Wilczek — a bez racji, bo w rzeczy chyba tylko na to skarżyć się możesz, że ci się zanadto dobrze powodzi. Nie rozumiem, jak taki cavaliere di gran grido40, jak ty, mógł się nudzić we Włoszech, zwłaszcza żeście tam zwyciężyli. Toż to tam podwiki musiały cię nosić na rękach, chyba żeś co u której przeskrobał. Król w tobie się kocha, wiem o tym pewnie i chorągwi ci nie zaprzeczy, jak będzie wojna. Niewistka nieszpetna to wieś, zwłaszcza że podobno należy do niej kilka folwarków nad Sanem. A jeśli ci czasem grzywien41 potrzeba, to Kmita pewnie ci ich nie odmówi.

— Ba! — zaśmiał się Kergolaj — kiedy generosus Kmita zawsze marcas debet.

— A więc ty tymczasem — rzekł Wilczek żartując — wybrałeś się na Ruś, może Pan Bóg da szczęście. Ale tutaj gościńce puste...

A Kergolaj śmiał się i mówił: — Masz racją. Zdechłby tu z głodu, kto by się musiał żywić na gościńcach. Ale ja o tym nie myślę. We Francji to dawno wyszło z mody, jeno jeszcze w Niemczech rycerze łuszczą kupców po drogach. Ja zresztą nigdy nie dotknąłbym chrześcijan, tylko jeżeliby mi Żyd jaki zaplątał się między nogi, to bym mu nie darował, bo u Żyda zawsze się jakokolwiek obłowisz, a i Matka Najświętsza ci to wynagrodzi.

A na to Wilczek: — Niewiele tu Żydów w tym kraju. Jest ich kupa we Lwowie, ale ja bym ci i tam nie radził ich łuszczyć, bo najprzód Żydzi — to oko w głowie u tamtejszego starosty, on sam ich łuszczy i nie pozwala, aby mu kto lazł w jego kapustę; a potem jest tam dwa sądy, miejski i starościński, które się wiecznie swarzą pomiędzy sobą, więc jak kogo pochwycą, to jeden drze go za łeb, a drugi za nogi, aż póki go nie rozedrą.

To mówiąc Wilczek rzucił okiem na jego szyję i lewe ramię i tam swój wzrok zatrzymał na chwilę. A było na czym, bo Kergolaj miał łańcuch żelazny obwinięty około szyi, a jego koniec przykuty do naramiennika na lewym ramieniu, zaś przy tym końcu był przyczepiony kłąb wstążek niebieskich i białych, ułożony w kokardę, a końce tych wstążek powiewały w powietrzu.

— Ej! — spostrzegłszy tę kokardę, zawoła Wilczek — to te wstążki gdzieś ciebie prowadzą!

Jużeś pewnie stanął u jakiej damy na służbę i jedziesz gdzieś w świat, aby jakiegoś ślubu dopełnić.

Kergolaj uśmiechnął się na to z zadowoleniem i rzekł z dobrego serca: — Tobie powiem, jako przyjacielowi. Zastałem u Kmity jego siostrzenicę, pannę Jagienkę, co się chowała u panien klarysek na Starym Sączu, a teraz ją pani Kmicina wzięła do siebie na zamek i u niej służbę przyjąłem. Słuchaj Wilczek, znasz ty się także na kobietach, ale pozwalam tobie łeb mi rozszczypać toporem, jeżeli mi powiesz, żeś widział piękniejszą.

— Jaka to jest Jagienka? — zapytał Wilczek, szukając w swojej pamięci — przecie ja lata strawiłem na zamku sobieńskim, a nigdy o niej nic nie słyszałem.

— Nie powiadano ci o niej — zaśpiewał swoim klarynetowym tonem Kergolaj — bo znając gorącą krew Wilczków tustańskich, pewnie się obawiano, ażebyś jej zaraz nie porwał.

— Ale któż ona jest?

— Córka Michała Kmity, stryjecznego sobieńskich, który jest zabit na Węgrzech. Chowała się, jak ci powiadam, w klasztorze, a teraz ją wzięli na zamek, bo idą na nią wielkie majątki na Szląsku i w Węgrzech i chcieliby ją dać za mąż wedle jej stanu.

— O Michale Kmicie, co go zwano węgierskim i był zabit na Węgrzech, nieraz słyszałem, alem nie wiedział, że córkę zostawił. A więc tyś u niej stanął na służbę i jedziesz...

— Jadę do Ziemi Świętej, bom jej obiecał przywieźć różę z Jerycho, a i Kmicie przyrzekłem, że mu przywiozę cierń z korony Chrystusa Pana, aby już odpokutował tych chłopów, co ich pozabijał.

A na to Wilczek całkiem poważnie: — Różę w Jerycho dostaniesz, bo ten kwiat bujno się krzewi po tamtych krajach, ale o cierń z korony Chrystusa Pana to już chyba będziesz się musiał bić z tymi, co go mają, bo go nie znajdziesz na drodze.

— A co mi tam na tym, że trochę Żydów natłukę!

— Ba! — rzecze Wilczek bardzo rozumnie — kiedy bo to nie Żydy chowają te ciernie, jeno jeżeli jaki odpytasz, to chyba u chrześcijan.

— Wiec się bić będę z chrześcijany.

— Jaka to szkoda — rzekł Wilczek, zamyślając się nad tą ważną sprawą — że ja jestem przykuty i do mego starostwa, i do służby królewskiej właśnie jak pies na podwójnym łańcuchu, inaczej, zaraz bym się z tobą namówił i obrócił dyszel na Jeruzalem. Jam wprawdzie chłopów nie zabijał, ale i u mnie znajdą się grzechy, więc dobrze by było uderzyć czołem o grób Zbawiciela — a oprócz tego rad bym też i ja widzieć te święte kraje, które Chrystus Pan deptał swoimi stopami, o których tyle pięknych rzeczy mi powiadano, gdzie tylu chrześcijańskich rycerzy swoję krew przelewało — a tylko ja tam nie byłem...

Tu Wilczek głęboko się zamyślił, widać było, że jego bujna wyobraźnia zaczęła grać w jego głowie i przedstawiać mu czarujące obrazy.

Kergolaj patrzał przez chwilę na niego, a potem powiedział: — To nawróć.

— Ba! — rzecze Wilczek głosem prawie żałosnym — kiedy mi się nie składa. Jestem podwójnym urzędnikiem królewskim, rotmistrzem u jego dworu i starostą na zamku tustańskim i bez jego pozwolenia w tak daleką podróż mi się jechać nie godzi.

— To słuchaj — powie mu Kergolaj — to nawróć ze mną przynajmniej do Lwowa, bo ja i tam mam wypełnić jedną prośbę Jagienki, przy czym mógłbyś mi być bardzo pomocnym. Byłem u Koniecpolskich w Przemyślu, chcąc ich się poradzić, ale tam tak mnie poili przez cały tydzień, żem się dopiero w Medyce wytrzeźwił, gdziem wczoraj nocował. Więc i trudno mi było z nimi się rozmówić...

— Cóż to za prośba?

A wtedy Kergolaj taką mu rzecz opowiedział: — Wiesz o tym zapewne, że Michał Kmita węgierski miał siostrę, która wyszła za Murysona, szlachcica herbu Mora, co był wojskim trembowelskim, a na czas nawet podobno starostą.

Muryson miał koło Trembowli rozległe majątki w ziemi podolskiej, a do tego jedyną dzieweczkę, którą nazywano Formoza. Otóż kilka lat temu albo może i więcej Tatarzy napadli na dwór Murysona, jego samego jego żonę i wszystkich jego ludzi wymordowali, a tylko dzieweczka uciekła i zabłąkała się na stepie. Na to nadjechał pewien lwowski Ormianin, dzieweczkę znalazł, zabrał ze sobą, podchował u siebie i dotąd ją trzyma w swoim haremie. A potem i dobra jej zabrał, przepisał w ziemstwie na siebie i także je trzyma. Formoza jest siostrą cioteczną Jagienki, więc Jagienka się nad nią szczerze lituje; widziałem ją nieraz, jak nad jej losem rzewnymi zalewała się łzami, więc to mnie wzruszyło i przysiągłem jej, że tego Ormianina odszukam i wezmę w moje objęcia — a jeżeli się nie upokorzy, to go na kiełbasę posiekam, a Formozę odbiorę razem z jej majątkami.

Wilczek bardzo się kręcił w kulbace, słuchając tej powieści, a kiedy wysłuchał, pogodną twarz swoję nie dla żartu nasrożył, ale zapytał spokojnie i prawie szyderczo: — Któż to cię naszpikował takimi bajkami?

— Jak to bajkami? — zawołał Kergolaj, któremu ten wyraz wcale się nie podobał — przecie o tym wiedzą wszyscy Kmitowie, a Jagienka nawet listy odbiera od Formozy.

— To Kmitowie są głupi — rzekł Wilczek surowo — a twoja Jagienka czytać nie umie, bo w tym wszystkim nie masz krzty prawdy. Formoza Murysonówna po tatarskim zagonie została znaleziona na stepie, to prawda, ale poszła za mąż za Ormianina, bardzo zacnego człowieka, sam byłem na ślubie.

— Piękny to musiał być ślub obyczajem ormiańskim albo też bisurmańskim! — zawołał Kergolaj jadowicie — nie wiem, coś tam mógł robić na takim ślubie, gdzie chyba tylko rzezańców biorą na świadków.

— Dajże pokój! — zawołał na to Wilczek, a twarz mu się zaczerwieniła i oczy już błyskać zaczęły iskrami — daj pokój, bo ja takich rzeczy nie znoszę! Wiedz zasie o tym, że to rzecz nie rycerska czernić uczciwą kobietę... a choćbym był nawet rzezańcem, to jeszcze bym łeb temu rozpłatał, który to robi. Zresztą — krzyknął Wilczek, zapalając się coraz więcej swymi własnymi słowami — zresztą, i o tym wiedz także, że jeżeliś po to się wybrał, to nie pojedziesz do Lwowa.

— Ja nie pojadę do Lwowa? — zawołał Kergolaj, biorąc się obydwiema rękami pod boki — może ty mi zabronisz?!

— Zabronię! — wrzasnął Wilczek, pieniąc się już od złości — ja tobie zabronię! i zaraz cię tutaj na gościńcu położę!

Po czym z głębi piersi odetchnął, a zmarszczywszy czoło jak Jowisz, rzekł surowo: — Na koniu czy pieszo?

— Jak wola — rzekł Kergolaj, rzucając piorunowym wzrokiem na niego i chwytając prawą ręką za rękojeść swojego miecza.

— To pieszo — odpowiedział mu Wilczek — bo szkoda tego białego ogiera, chciałbym go też bez szwanku odziedziczyć po tobie.

I zaraz obydwa zeskoczyli z koni, jak gdyby się pod nimi paliło, a Wilczek krzyknął ku swoim ludziom: — Hej! Ramułt! odmierz no pole na bitwę pieszą, a prędko, bo słońce zachodzi, a pilno mi widzieć, jak wyglądają jelita tego francuskiego pamfila!42 Jednocześnie zaś Kergolaj wołał także do swoich ludzi, ale wołał po francusku, że trudno go było zrozumieć, można się tylko było domyśleć, że jednemu z nich, pewno swemu namiestnikowi, każe mierzyć grunt razem z Ramułtem.

A kiedy obydwa namiestnicy deptali ziemię koło gościńca, aby wynaleźć grunt gładki a twardy, zaś dwaj żołnierze wzięli konie swych panów za cugle, aby je odprowadzić na stronę, obydwa rycerze skakali jak jaszczurki do siebie, łechcąc się wzajem tą i ową grzeczności.

— Ty weźmiesz mojego białego ogiera? — wołał Kergolaj — pierwej ja tobie łeb rozpłatam, a kiedy cię kruki będą pożerać, wezmę twojego srokacza, chociaż niewart trzech groszy.

— Ty pojedziesz do Lwowa? — odpowiadał mu Wilczek — aby tam na poczciwych ludzi napadać i bezcześcić kobiety? Śmiać mi się chce z takiego zbawcy sierot szlacheckich! Otóż wiedz o tym, że Formozy dotknąć ci nie dam i jeszcze ci wezmę Jagienkę!

To mówiąc Wilczek, zapyrzony i czerwony jak indyk, z ustami drgającymi jak w febrze, z oczyma gorejącymi jak dwie świece jarzące, uderzył ręką po mieczu i już go do połowy wyciągnął: tego zaś Kergolaj już prawie nie mógł wytrzymać i jako to miał krew gorącą francuską, chociaż nieraz umiał wybornie nad nią panować, w tej chwili się uniósł, jak kot od Wilczka odskoczył, cały miecz z pochwy wyciągnął i stanął w rycerskiej paradzie. Jeszcze jedno oka mgnienie, jeszcze jedno słowo dotkliwe, jeszcze jeden ruch z której bądź strony — a już by byli uderzyli na siebie, gdzie stali, nie czekając wcale, aż póki im ich namiestnicy po rycersku gruntu nie wymierzą.

Ale w tej właśnie chwili odezwał się dzwonek gdzieś z głębi lasów na prawo. Dzwonek doniosły, przeciągły, drgający w powietrzu jak arfa anielska, dzwonek wołający pobożnych ludzi na Anioł Pański.

W tym dzwonku wieczornym, odzywającym się tonem żałosnym wśród wiejskiej ciszy i skłaniającej się do snu dzienną pracą zmęczonej natury, jest coś czarującego, jest moc jakaś nadziemska, przenikająca serce człowieka do głębi i pochylająca jego głowę w pokorę: zdaje się, jakoby z jego żałosnymi tonami Anioł Pański szedł ziemią w swojej własnej osobie i mówił do całej przyrody: Dzień Boży się skończył, idźcie w spokoju do domu. Tylko w Polsce dzwonek na Anioł Pański ma taką władzę anielską nad ludźmi: zgadzają się na to wszyscy podróżni i jeszcze żaden z nich się nie oparł temu wrażeniu.

Na odgłos dzwonka obydwa rycerze uklękli i zaczęli mówić Ave Maria według zwyczaju — a wtedy już wszyscy ich żołnierze także klęczeli i odmawiali pacierze, nawet i obydwa namiestnicy uklękli na gruncie, który do bitwy obrali, zdjęli swe hełmy i ręce do modlitwy złożyli.

A kto by był miał wzrok przeszywający lasy, trzciny rosnące na stawach i sady otaczające zagrody, ten byłby widział, że jak daleko głos dzwonka dochodził, wszędzie w tej chwili klęczał z odkrytą głową lud Boży i z pokorą w sercu za własne grzechy, a z przebaczeniem win swoim bliźnim, gorące do nieba posyłał modlitwy.

Kergolaj pierwszy, jako to Francuzi krótko się modlą, wstał z kolan i unikając wzroku swego przeciwnika, spojrzał na klęczących żołnierzy. A wtedy jego twarz się uspokoiła, chwilę jeszcze nie wiedział, co mówić, lecz kiedy Wilczek wstał także z klęczek, rzekł do niego spokojnie: — Niedobra to pora do bitwy.

A Wilczek na to: — To dajmy pokój na teraz. Bóg nie chce.

Tak jeszcze przez oka mgnienie stali w milczeniu, zaczem Francuz rzecze: — Gdzieś tu musi być jakiś kościół w tych lasach.

— Nie kościół — odpowie mu Wilczek — jeno franciszkański klasztorek, a teraz to także kmitowska siedziba.

— Tych Kmitów, gdzie nie posiejesz, to zejdą — rzecze Kergolaj — a gdzie się potkniesz, to potrącisz o Kmitę. Jeżeli i dalej tak rodzić się będą, jak dotąd, to niebawem w całej Polsce, co jaki szlachcic znaczniejszy, to będzie Kmita, a jeśli jaki inny się między nimi zabłąka, to będzie pewnie Tarnowski. Jakiż to Kmita siedzi w tych lasach?

Wilczek, ile że twardszy był od Francuza, jeszcze się całkiem nie wypogodził. Żal mu było zapewne, że mu się taka wyborna sposobność do bitwy zdarzyła z kawalerem tak zacnym i tak dobrze okrytym i właśnie dzwonek zadzwonił. Mówił więc jeszcze cokolwiek cierpko:

— Niby to wiesz wszystko, a przecie są rzeczy, o których ci trzeba powiadać. Ów Michał Kmita węgierski, którego dziewka Jagienka ten łańcuch z wstążkami ci przyczepiła do lewego ramienia, a jak widzę, i łeb przewróciła z kretesem, miał starszego brata, co się urodził z Tęczyńskiej. Jan Chryzostom mu było na imię i był to rycerz znany po wszystkim świecie swojego czasu, bijał się bowiem z wielką chwałą dla swego oręża we Francji, w Hiszpanii, we Włoszech, a nawet po rozmaitych ziemiach murzyńskich: był wtedy także w Ziemi Świętej i tak jak ty nosił na sobie wstążki jakiejś damy, u której przyjął był służbę na całe życie. Ale u damy mu się nie powiodło, bo jej nie dostał; aż kiedy już był zmęczony wojnami i ową służbą, miał Boże natchnienie, ażeby wojnie i miłości dał pokój, a raczej się służbie Bożej poświęcił.

Natenczas pancerz i miecz rzucił o ziemię, odprawił jeszcze raz pielgrzymkę do grobu Chrystusa Pana, ale tym razem już nie konno i zbrojne dla bitwy, tylko pieszo dla pokory i dla pokuty, powróciwszy zaś, wstąpił do zakonu franciszkanów w Rzymie, u nich teologii wysłuchał i przyjął święcenia kapłańskie. Zaczem tu wrócił, osiadł w tej puszczy i tutaj zbudował sobie klasztorek.

— Dawno to być musiało — rzecze Kergolaj — bom nic o nim nie słyszał. A ta puszcza, kmitowskaż to własność? co by mnie wcale nie dziwiło, bo Stanisław, jak zacznie prawić o swoich majątkach, to utrzymuje, że i na księżycu ma posiadłości.

A Wilczek na to: — Nie, ta puszcza nie należy do Kmitów. Dawnymi czasy była to królewszczyzna, aż dopiero Władysław Jagiełło, hojny pan na klasztory, nadał ją franciszkanom. Franciszkanie nie umieli z niej nic zrobić, jakoż przez lat kilkadziesiąt leżała odłogiem, a kto chciał, budował sobie w niej zagrodę, płacąc franciszkanom czynsz lada jaki. Dlatego Chryzostom ją łatwo otrzymał i tutaj się pobudował. I ten z niej coś zrobi, chociaż Panu Bogu oddany i sam żyje o chlebie i wodzie, nie zapomina przecież o dobrach doczesnych; jakoż za tą puszczą, co ją tu widzisz, a nad stawami, co za nią się ciągną, znaczne już pobudował folwarki, a osadnicy ciągną do niego jak muchy na lep, bo znajdują tu ziemię tłustą za życia i zbawienie duszy po śmierci.

— Och! nie byłby Kmitą, gdyby nie umiał pomnażać majątku — zawołał Kergolaj, śmiejąc się głośno. Zaraz zaś dodał: — Jedźmy chyba do niego, bo i tak trzeba kędyś nocować.

Na to Wilczek rozejrzał się po niebie i ziemi, a widząc, że się już dobrze zmierzchało, rzekł głosem niepewnym; — Jużci gdzieś trzeba nocować, do Wiszni jeszcze daleko, a do klasztoru ledwie jedno stajanie.

Ale lada jaki będziemy tam mieć nocleg, o chlebie i wodzie; jeśli nam dadzą tapczany, to i te będziem musieli sobie wyprosić, a ludzie nasi będą musieli koczować pod gołym niebem.

A nadto jeszcze nie wiem, czy się duchów nie boisz, bo Chryzostom mieszka z duchami.

Więc Kergolaj się zastanowił, a potem rzekł: — Prawdę mówiąc, ja duchów nie lubię. Już mi się nieraz zdarzyło spotkać z nimi i zawsze mi to wyszło na szkodę. Niedawno temu położyłem się spać w starym zamczysku GirgentiBela i tam mnie koło północy takie straszliwe duchy opadły, żem ledwie żyw uciekł w koszuli.

Trzebaż było jeszcze, żem nie znał tego zamczyska, któregom we dnie nigdy nie widział, więc uciekając śród ciemnej nocy, choć oko wykol, spadłem z muru w głęboką fosę, w której rosły same pokrzywy i głogi, i takem się tam poparzył i pokłuł, jak gdyby mnie kat wziął na tortury. Szczęściem, żem się przecież jakiegoś kamienia domacał, na którym też resztę nocy przesiedziałem do rana. A co rzecz najdziwniejsza, to, że moi ludzie spali obok mnie w sali rycerskiej i żaden z nich duchów nie widział; ale też i to prawda, że spali jak kamień, i chociaż na nich krzyczałem, jak gdyby mnie kto rzezał po gardle, żadnego z nich nie mogłem obudzić. Rozumiem tedy, że ich duchy uśpiły, aby mnie samego mogły męczyć spokojnie.

Jakież to duchy są, co z Chryzostomem mieszkają?

Ale Wilczek się śmiał i mówił: — A wiesz ty, jakie to duchy cię tak męczyły? Oto pewnie znalazłeś w piwnicach tego zamczyska jaki antałek lacrimae Christi43 i nalałeś go sobie w gardło po same dziurki, a wtedy duchy ci się pokazały. Toż widzi mi się, że i ów zamek zwie się raczej Girgenti, gdzie i ja byłem, a dopiero po tobie nazwano go Bela, kiedyś się w nim spił jak Bela44 i upadł w pokrzywy.

— Jużci prawda — odpowie Kergolaj — że się tam dobre wina znalazły w piwnicy, ale i moi ludzie pili, co szyja strzymała, a przecież żaden z nich duchów nie poczuł na sobie.

— Bo twoi ludzie spali na marmurach, a ty, jako cię znam, pewnieś wlazł w bety, więc wino w tobie się zapaliło.

— Może i tak. Ale żem duchy widział, a nawet i czuł, jako mi siadały na piersiach i za łeb mnie brały, na to zaraz przysięgnę. Chyba że w duchy nie wierzysz?

— Widziałem i ja te nieboże stworzenia, a nawet i u mnie niektóre mieszkają na zamku, ale mi nigdy nie czynią nic złego. Gadają ze mną przystojnie, czasem o co mnie proszą, a nieraz dobrą dadzą mi radę, ale kiedy im powiem, aby mnie zostawiły w spokoju, to zaraz znikają.

Kergolaj patrzał na niego z wielką uwagą, a potem rzekł: — Słysz, Wilczek, może ty masz komitywę z duchami? Toż zdaje mi się, że Pan Bóg okazał łaskę swoją nade mną, kazawszy w samą porę na Anioł Pański zadzwonić, inaczej, byłbyś mnie pewnie tu na gościńcu położył, bo mnie z tobą aniby na myśl było nie przyszło kazać ci się odprzysiąc, że twój miecz nie jest zaczarowany.

Ale tu trudno było rozpoznać, azali Francuz mówi z szczerego serca, czy też sobie dworuje, jakoż Wilczek spojrzał na niego z ukosa; ale zaraz mu odpowiedział; — Ot, co tam! ja się nigdy nie każę odprzysięgać nikomu, bo tak sobie mówię: jeżeli, ja jego zmacam mym mieczem, to choćby miał diabła przy sobie, przecie go przetnę na dwoje.

— Masz racją — rzecze mu Francuz — każdy rycerz ma swoje cięcie albo swój sztych, który chowa dla siebie i nawet go duchom nie powie. Ale cóż! jedziemy do klasztoru czy nie?

— A duchy? — zapytał Wilczek.

— Więc jakież to duchy tam mieszkają?

— Alboż ja wiem? — Tego nikt ci nie powie, bo tu nawet nie wiedzieć, azali sam Chryzostom dawno nie zginął, jak mi to powiadano, a jeno duch jego tu pokutuje. Zawsze to pewna, że go ludzie w najrozmaitszych postaciach widują. Kiedy mszę prawi, to światło bije od niego; kiedy każe z ambony, to rzuca błyskawicami, że ludzie, jakby piorunem rażeni, na ziemię padają — a kiedy kogo spowiada, to go bierze jak gdyby w rozpalone obcęgi i poty ciśnie i piecze, aż póki wszystkich grzechów zeń nie wydusi. Czasami zaś, w dnie pogodne, kiedy spoczywa, to rośnie w olbrzyma i głowę swoję wystawia ponad najwyższe drzewa i rozgląda się naokoło po kraju i patrzy, gdzie który człek grzeszy: już tu niejeden podróżny widział jego głowę sterczącą ponad lasami. Ten i ów jej nie dostrzeże od razu, ale jak jeden obaczy, to zaraz wszyscy ją widzą.

Kergolaj może tak bardzo duchów się nie bał, jak sam powiadał, chociaż pod owe czasy wszyscy duchów się bali, bo też je widywali; ale teraz pomimo woli się przysunął do Wilczka i spojrzał w górę ponad lasy.

Nie opodal koło gościńca po prawej ręce zaczynała się puszcza. Był to las gęsty prawie jak mur, u spodu nieprzebranymi chaszczami podszyty, a z tej gęstwiny wydobywały się olbrzymie drzewa, dęby, sosny, jawory i buki, także gęsto ze sobą splecione — zaś między nimi noc czarna jak węgiel. Niebo było pogodne, ale prawie bez gwiazd, natomiast zaś na północnym wschodzie przesuwały się gęste chmury, większe i mniejsze, czarne we środku, jaśniejsze po brzegach, spomiędzy których od czasu do czasu wypływał księżyc sierpem na niebo i białawe, lecz martwe światło rzucał na lasy i pola. W dali, w tej samej stronie, kędyś około Gródka, błyszczały szerokie płaty wody stojącej, a wysokimi trzcinami zasianej; w zwierciadłach tych wód księżyc chwilowo swe blade światło odbijał, które niebawem znikało — a wtedy szum się dawał słyszeć w tej stronie i przejmujący chłód stamtąd zawiewał. Zresztą cisza była w powietrzu: ale właśnie ta cisza budziła w duszy pewien niepokój.

Niewielki wzrostem Kergolaj tak się do słuszniejszego od niego Wilczka przybliżył, że się prawie oparł ramieniem o niego, a przy tym wytężonym wzrokiem wciąż patrzał na najwyższy wierzch lasów.

— Widzisz co? — rzecze Wilczek.

— Zdaje mi się — odpowie Francuz — że się jakaś głowa spomiędzy wierzchołków lasu wychyla.

— I ja coś widzę — rzekł Wilczek i obydwa jeszcze mocniej swój wzrok wytężyli.

A wtedy już wszyscy żołnierze, wyrozumiawszy łatwo, że ich panowie się pogodzili i bić się nie będą, zgromadzili się za ich plecyma i także na lasy patrzali. Nawet woźnice pozłazili z wozów i wsunąwszy się między żołnierzy, także się zagapili w tę stronę. Ten i ów, równie jak Kergolaj, dojrzał coś nad lasami, a parobek, którego Kergolaj najął w Medyce za przewodnika, opowiadał im szeptem o różnych cudach, jakie się dzieją w tej puszczy.

— Cóż widzisz teraz? — zapytał znów Wilczek.

— Okrutny łeb kudłaty wychyla się z lasu ponad wierzchołki drzew — odpowiedział mu Kergolaj tajemniczym głosem — już i brody widać cokolwiek. Patrzy prosto na nas i gębę rozdziawia.

Gdybym miał łuk przy sobie, zaraz bym go dzióbnął strzałą w sam nos, ciekawym, co by na to powiedział.

— Otóż to rzecz — powiedział Wilczek roztropnie, biorąc go lekko za rękę — nigdy z takimi widziadłami bić się nie trzeba, bo strzała idzie przez nie jak przez powietrze, a choć ich nie boli, przecie się za to mszczą na człowieku. Kiedy zaś grzecznie się z nimi obchodzisz, to i one są grzeczne, jeszcze ci czasem pomogą.

— Patrz! — rzecze Kergolaj — już całą brodę mu widać, białą jak mleko, a kłaczystą jak wełna, już pomału wyłażą ramiona...

A kiedy tak z drżeniem serca i w uroczystym milczeniu patrzą na ducha wykluwającego się z lasu, nagle zaszumiał ruch między żołnierzami za ich plecyma, wszyscy się między konie i wozy rozbiegli i słychać było głosy: Bij, łapaj, hej! na koń! w pogoń za nimi!

Kergolaj i Wilczek skoczyli zaraz na środek gościńca pomiędzy konie i fury: — A co to? — Ale w pierwszej chwili nie mogli się niczego dopytać, bo popłoch był między tym ludem, ten biegał tam i sam pieszo, inny konia dosiadał, a ci i owi biegli do wozów. Tylko Ramułt stał po lewej stronie gościńca na koniu i krzyczał wielkim głosem w pole: — Bierz! łapaj! tam, na prawo! hej! tu, między krzakami!

Po lewej stronie gościńca szerokie rozlegało się pole, tu i ówdzie zasiane niskimi kosmykami łoziny, pomiędzy którymi jednak woda błyszczała miejscami. Po tym polu przelatywały ku lasom jakieś czarne postacie, zwierzęta czy ludzie, czy duchy, trudno było rozeznać, widać tylko było, iż wszystkie uciekały do lasu. Za nimi w pogoń puściło się kilku żołnierzy na koniach, ale były to grunta moczarne, więc najprzód pod jednym, a potem pod drugim koń się związał i dał sobą o ziemię, a nareszcie trzeci i czwarty tak samo się z koniem przewrócił.

Kiedy zaś żołnierze wraz z końmi mozolnie wydobywali się z błota, owe zwierzęta czy ludzie, znając zapewne wszystkie przesmyki i ścieżki na tym moczarze, przebiegły jak cienie całe to pole i zniknęły w lasach.

— Ramułt! — zawołał Wilczek — co tam za diabeł was napadł, żeście się tak popłoszyli?

— Ot, co! — rzecze Ramułt, gniewny na swoich żołnierzy — kiedyśmy się zapatrzyli na tego ducha, co z lasu wyłazi, Cyganie się zakradli pomiędzy wozy, zdarli płótno z jednego wozu tego pana Francuza i cały wóz mu złupili. I jeszcze to szelmostwo drapnęło z łupem właśnie przez te moczary, że i nie można ich zgonić.

Więc Kergolaj, kiedy się o tym dowiedział, okrutnie się zgniewał, zaraz skoczył do swoich wozów, wołając po drodze: — Zaraz zetnę tego szelmę żołnierza, co powinien był tego wozu pilnować. Gdzie on jest?

który to wóz?

Tak przybiegli do tego wozu, który im zaraz wskazano. Był to właśnie wóz z wiktuałami: dopiero co był napełniony najprzedniejszymi winami, wyborową wędliną i rozmaitymi innymi specjałami, a teraz stał wypatroszony jak zając, z którego właśnie psom dano odprawę.

Na ten fatalny widok, który każdego owoczesnego rycerza musiał jakby kleszczami chwycić za serce, Kergolaj mało się nie wściekł ze złości i rzucił się jak tygrys ku żołnierzowi, co stał właśnie przy wozie. Kergolaj już miecz z pochwy wyciągnął, aby go ściąć własnoręcznie, co by było jego rozjątrzonemu sercu znaczną ulgę przyniosło. Ale żołnierz trzymał za kark Cyganiątko, które dopiero co spod wozu wyciągnął. Chłopczysko to było lat kilkunastu, ledwie na pół łachmanami okryte, o ciemnobrązowych rysach twarzy egipskich, trzęsło się ze strachu, jakby go tłukła zimnica, ale zdaje się, że mimo to przytomności nie straciło, bo miało oczy czarne szeroko otwarte i nimi spode łba na wszystkie strony rzucało.

— Ot, złodziej! — zawołał żołnierz, zasłaniając się nim przed swoim panem — to ten płótno zerwał z wozu, zwinął je w trąbę i jeszcze chciał z nim uciekać.

— A! szelmo! — zawołał Kergolaj — małmazji wam się zachciało i moich konfektów?45 Zetnij go zaraz.

Żołnierz przerzucił Cygana w lewą rękę, a prawą sięgnął po miecz; ale Cygan, jak tylko ten wyrok Kergolaja usłyszał, zwinął się jak wąż i żołnierza w rękę ukąsił. Żołnierz krzyknął, jak gdyby go kto był żarem posypał, i puścił — a Cygan skoczył na bok jak kot i uciekł w moczary.

Przez chwilę widać było, jak jego cień, to się przesuwał jak błyskawica, to znikał między łozami, ale nikt się za nim w pogoń nie puścił, bo już wiedziano, że koń tych moczarów nie uchwyci kopytem — a zresztą, kto mógł wiedzieć, co tam siedziało w tym Cyganie.

Więc Kergolaj, bardzo niekontet, spojrzał na Wilczka i rzekł: — Piękny kraj, ta wasza Ruś! nie ma co mówić. Z jednej strony rycerz zastępuje ci drogę i nie pozwala jechać choćby nawet do Ziemi Świętej, z drugiej olbrzymie duchy się nad tobą wieszają, co nawet takich w całej Europie nie widać, a z tyłu cię łuszczą Cyganie. A nawet i nie wiedzieć, jaki to gatunek Cyganów się chowa pomiędzy wami, co w jednym mgnieniu oka i pośród tylu żołnierzy cały wóz złupili, tyle towaru unieśli i zniknęli właśnie jak mara.

Tedy Wilczek się śmiał i mówił: — Kiedy się chcesz zabawić na Rusi, to masz o tym wiedzieć, że to nie Francja, nie Włochy, jeno wszystko inaczej. Nie dość tu na tych Cyganach i duchach, ale i człek tutejszy jest kuty a bity, i kiedy nie umiesz go zażyć, to i uszu twoich stąd nie wyniesiesz, jako to widzisz, bo jeszcześ ledwie próg Rusi przestąpił, a już ci diabli wzięli twoje małmazją z wszystkimi konfekty.

Wszakże i Kergolaj, człek lekki, a cudzych krajów bardzo ciekawy, był dobrej myśli i rzekł: — Małmazji mi żal, bo takiej drugiej nieprędko dostanę. I konfektów mi żal, bo sama Jagienka pakowała je w pudła. Ale kraj mi się podoba, bo inny jak drugie, i przecie tu człek się może trochę rozerwać. W Przemyślu tak piją, żem nawet katedralnej wieży nie widział, chociażem cały tydzień tam bawił. W Medyce mi konia ukradli, niechże im będzie na zdrowie!

Chciałem im za to wieś spalić, ale się wyprosili i przysięgli, że jak powrócę, to mi konia oddadzą.

Tu mnie złupili Cyganie, niechże i im będzie na zdrowie. Za to znalazłem jeszcze jednego Kmitę, może się to na co przyda. Bo jeżeli się jakiej sukcesji dopytam u niego, to mnie swymi duchami od niej odstraszy. Jedźmyż do niego, ale pierwej obaczmy, czy jeszcze łeb z lasu wystawia.

Więc szli obydwa na to samo miejsce, gdzie przedtem stali, ale teraz nic nie widzieli.

Szli wszakże, ażeby inne cuda obaczyć, bo szukanie rzeczy nadprzyrodzonych, chociażby z narażeniem zdrowia i życia, było nieugaszoną namiętnością wszelakich ludzi ówczesnych, a niejako rzemiosłem i powołaniem owoczesnego rycerstwa.

— Chryzostom już pewnie spać się położył — rzecze Kergolaj do Wilczka — kiedy jego głowy nie widać nad lasem. Spieszmy się, bo inaczej się nie dopukamy do niego. Ale jakże? czy wsiądziem na konie, czy pójdziem do apostoła per pedes apostolorum?46 — Jest tu dosyć wygodna drożyna — odpowie mu Wilczek — którą można jechać konno i wozem, ale że ciemno w tej puszczy jak w kominie, więc trzeba by zapalić łuczywa.

Więc zapalono łuczywa, które podówczas zawsze ze sobą wożono, dwóch żołnierzy szło pieszo przed nimi i oświecało im drogę, rycerze zaś na koniach jechali za nimi, ze swymi żołnierzami i wozami.

Tak w puszczę wjechali. Jednak niedługo jechali puszczą, albowiem niebawem pokazał im się staw po prawej ręce, który tutaj jeszcze był wąski, tylko gęsto zarośnięty szuwarem i wysokimi trzcinami, zaś po jego prawym brzegu widać było las przerzedzony. W tym lesie stały ogromne, lecz rzadkie drzewa, a za nimi rozlegały się golizny okryte chaszczami i dalsze lasy za nimi. Rycerze jechali po lewym brzegu i widzieli przed sobą staw coraz bardziej rozszerzający swe brzegi, a w dali jego wody łączyły się z widnokręgiem jak morze. Na widok zapalonego łuczywa i na odgłos prychających koni, i chrzęstu zbroi dzikie ptactwo zrywało się spomiędzy trzcin i z przeraźliwym wrzaskiem ulatywało w powietrze, a szum jego skrzydeł roznosił się nad ich głowami. Czasem kruk zerwał się z drzewa i przeleciał nad nimi, krakając przeraźliwie, jak gdyby żer wietrzył. Gdzie indziej puszczyk czy sowa, trzepocząc skrzydłami na drzewie, śmiała się śmiechem diabelskim. A kiedy księżyc wychylił się z chmur, to jego światło płynęło jak fala wzdłuż stawu, po czym tonęło w puszczy — a wtedy płomień łuczywa zdawał się jeszcze czerwieńszym i przedstawiał cały ten ostęp jakoby w blasku piekielnym.

Nieprzyjemna była to podróż, a chwilami przerażająca. Ale Kergolaj był dobrej myśli jak zawsze i mówił do swego towarzysza: — Trzeba być istnym wariatem, ażeby klasztor zakładać w takiej dzikiej pustyni. Nie wiem nawet, kogo on tutaj spowiada i komu każe, chyba że dzikim gęsiom i krukom.

Na to zaś Wilczek, który był smutny i coraz się więcej zamyślał: — A przecież bywa tu wielki tłum ludu w niedziele i święta, nawet i we dnie powszednie ojciec Chryzostom rzadko bywa bez gości, bo jedni przychodzą po radę do niego, drudzy na pokutę, a ten i ów z jaką chorobą. Masz bowiem wiedzieć, że on leczy wszystkie choroby, zamawiając je czasem modlitwą, albo też przykładając choremu rękę w miejsce bolące — a tak czy tak, chorobę zawsze wyleczy.

— Chwała Bogu, żem zdrów — odpowie mu Kergolaj — bo nie chciałbym tutaj chorować, choćby pod jego opieką.

— On leczy także i takich, co ich diabeł opętał, poznaje drugich, co są opętani, a sami o tym nie wiedzą, a jeśli kto ma taki frasunek, że już sam nie wie, co ma począć ze sobą, to i takiemu poradzi.

— Niechże by mi poradził, żebym dostał Jagienkę — rzecze Kergolaj na to — to bym się zobowiązał odmówić sto tysięcy pacierzy i jeszcze bym mu co darował na klasztor.

— Powiedz mu, może ci poradzi.

Zaczem Kergolaj się trochę zamyślił, a potem zawołał: — Słysz, Wilczek! bywają dziwne zrządzenia Boże. Może Pan Bóg w swej łasce dla mnie umyślnie tak zrządził, żem ciebie spotkał właśnie obok tego klasztoru. Może mnie ojciec Chryzostom poradzi...

— I ja także rad temu — odpowie mu jego towarzysz, po chwili zaś dodał z głębokim westchnieniem i jak by sam mówił do siebie: — Głupstwo to wielkie, bo też i każdemu kawalerowi się zdarza... ale mi przecież ciężko na sercu.

Zdaje się, że w tej chwili Ofka przyszła mu na myśl, z której się otrząsł z rycerską energią, ale której los przyszły przecież niepokoił jego sumienie.

A wtedy już przed nimi się otworzyła niewielka polana, a na niej dojrzeli kościół i klasztor.

Ale bardzo to biedne były te Bogu poświęcone domostwa. Kościółek zbudowany był z kloców nie ociosanych i lada jako ze sobą spojonych, nad nim dach z dranic, a przy nim tak samo zbudowana dzwonnica, na której jednak sterczał krzyż pozłacany. Ten krzyż błyszczał promiennie we dnie i w nocy na tle czarnych lasów i sprawiał przejmujące wrażenie; przenosząc swoimi ramiony najwyższe drzewa, był jako owa gwiazda biblijna, co prowadziła trzech króli do kolebki Chrystusa Pana. Do samego kościółka przypierał z boku tak samo ubogi, chociaż dosyć obszerny budynek, a to był klasztor. Dalej, o jakie sto kroków, było widać jeszcze jakieś zabudowania, zapewne folwark, ale może tylko sad i pasiekę, bo zagrodę tę otaczały olbrzymie płoty, z jodłowych gałęzi splecione, przez które nie można było przejrzeć do środka, zwłaszcza śród nocy.

Kiedy płomienie łuczywa uderzyły w wąskie a długie okna klasztoru, wybiegł przeciwko tym niespodziewanym podróżnym braciszek, ubrany w siermięgę krojem habitu uszytą — a poznawszy Wilczka, oddał mu pokłon głęboki, jaki się tak wielkiemu panu od ubogiego zakonnika należał. Wilczek go spytał o przełożonego, a kiedy braciszek mu odpowiedział, że ojciec Chryzostom jest jeszcze na pacierzach w kościele, obydwa rycerze zsiedli z koni i szli ku wrotom kościoła. Ale ojciec Chryzostom właśnie skończył pacierze i stał już na progu kościoła, patrząc na nich okiem badawczym, ale z uśmiechem na twarzy.

Ksiądz Chryzostom, światowym niegdyś nazwiskiem zwany Kmita węgierski, był to człowiek lat sześćdziesięciu kilku, wysoki wzrostem, niezmiernie kościsty, ale zarazem niezmiernie chudy, co widać było po jego franciszkańskim habicie, który na nim wisiał jak worek, nie mogąc znaleźć nigdzie oparcia. Głowę miał całkiem łysą, na niej dwa szramy głębokie, z których jeden prawie całe czoło przecinał, twarz bardzo chudą ze sterczącymi kościami, nos krótki, oczy czarne i duże, całkiem kmitowskie, a do tego siwą brodę, spływającą na piersi.

Trzymał się prosto i prawie sztywnie jak żołnierz; wąs przycięty równo z wierzchnią wargą przy siwej brodzie i tej sztywnej postaci dawał mu pozór pewnej surowości, ale głowa w tej chwili naprzód pochylona i uprzejmy uśmiech na twarzy, łagodziły to wrażenie i obudzały sympatią dla jego poważnej osoby.

Obydwa rycerze, a za nimi i ich wszyscy żołnierze, choć ci ostatni siedzieli jeszcze na koniach, zdjęli hełmy i pokłonili przed nim swe głowy; on zaś, przypatrzywszy się im bliżej swoim okiem szeroko otwartym, rzekł do nich łagodnie: — Wilczek, tak zbrojno w nocy? cóż cię do mnie sprowadza? czy nie wypłoszyli was z gościńca Tatarzy?

— Nie — rzecze Wilczek — samiśmy się przepłoszyli nawzajem, a pogodziwszy się, szukamy spokojnego noclegu u waszej wielebności, a na czas i błogosławieństwa na dalszą drogę.

A na to Chryzostom: — Któż jest ten grzeczny kawaler, co ci drogę zastąpił, a którego mi przyprowadzasz? Wilczek powiedział.

— Jan Felix Kergolaj — rzekł wtedy Chryzostom — przyrodni brat Kmitów sobieńskich, jak niegdy słyszałem, eques auratus47, a podobno i żołnierz waleczny i sławny.

A to rzekłszy, zaraz do Kergolaja coś z francuska przemówił.

Kergolaj stał dotąd z głową nisko schyloną, jak gdyby pod jakimś głębokim wrażeniem, dopiero dźwięk jego mowy ojczystej go ośmielił, że głowę podniósł i śmiało Chryzostomowi odpowiedział, raz, drugi i trzeci. Po czym spostrzegłszy, że Wilczek stoi jak na niemieckim kazaniu, rzekł do nich obydwóch po polsku: — Chodźcież, przyjmę was wedle mojej możności. Ja wprawdzie żyję chlebem, jarzyną i mlekiem, ale mój kanafarz48 ma piwo i mięso dla gości. Wasi ludzie mogą się położyć obozem, a wam dam celę na nocleg.

To mówiąc dał im znak, aby szli przed nim do drzwi klasztoru, ale obydwa rycerze, jako ludzie pobożni i mający się za zbrojnych kapłanów tego samego Kościoła, na żaden sposób nie chcieli iść przed nim. Więc ojciec Chryzostom po kilku wzajemnych ukłonach poszedł naprzód, a oni za nim. A w tej krótkiej chwili Kergolaj, jako to Francuzi zawsze są gadatliwi, trącił Wilczka swoim łokciem pancernym i rzekł półgłosem: — Ale to wcale nie ta głowa, którą dopiero co wyścibił był z lasu.

A Wilczek na to: — Bo on się umie przerzucać i zawsze taką postać przybiera, jakiej mu właśnie potrzeba.

Kergolaj rzucił na Wilczka wzrokiem, w którym przede wszystkim przebijała ciekawość, nie musiał jednak być bez pewnej obawy, bo mruknął pod nosem: — Nie wiem, azali to jest rzecz katolicka... Wolałbym tu nie nocować.

I z tym weszli do celi ojca Chryzostoma.

Była to izba dosyć obszerna, o dwóch wąskich oknach kształtem gotyckim, ściany jej nie były ani wybielone, ani wytynkowane, ledwie że gliną wylepione. W jednym kącie stał tapczan drewniany bez siennika, a tylko kocem nakryty, pod oknem stół prosty, na którym krucyfiks i duża książka w drewnianych kompaturkach49 na żelazne klamry zamknięta, około stołu cztery stołki, pod ścianą ława, a nad nią kilka półek i to było całe umeblowanie. Wszelako na drugiej ścianie wisiał hełm, pancerz z całym przyborem, jeden miecz długi, wężykowaty, a drugi krótki, topór, rotmistrzowska buława, a około niej kułbaka i inne rzemienie.

Kergolaj najprzód rzucił okiem na te wojenne narzędzia i przypatrywał im się ciekawie, o ile je mógł obejrzeć przy świetle dymiącego kagańca, który zastali na stole. Chryzostom spojrzał na Kergolaja i rzekł: — To mój nagrobek, który mi przypomina, czym byłem za życia.

Zaczem prosił ich siedzieć i sam siadł, i spytał Francuza, co go zawiodło w te strony. Kergolaj mu powiedział. Wtedy mnich się łaskawie uśmiechnął i rzekł: — Jedziesz do Ziemi Świętej, abyś się umył z twych grzechów, a tymczasem ludzi napadasz po drogach.

Więc Kergolaj się protestował, koloryzując rzecz, bo nie chciał winy zwalać na Wilczka.

Ale Chryzostom przerwał mu mówiąc: — Mnie nie okłamiesz. Widziałem was, jakoście miecze wyciągnęli ku sobie. Wtedy kazałem na Anioł Pański zadzwonić, aby was rozbroić.

Tu Kergolaj bardzo zdziwionym okiem rzucił na Wilczka, a tymczasem mnich mówił dalej: — Usłuchaliście dzwonka, to dobrze, ale obydwaście winni, godziłaby się za to pokuta.

Na to słowo: pokuta, Kergolaj się skręcił jak wąż na swoim siedzeniu, a chcąc rozmowę odwrócić do innego przedmiotu, zapytał: — Wasza wielebność już dawno w tym klasztorze? Kraj zdaje mi się tutaj dosyć dziki, a ta posiadłość niewiele musi przynosić intraty?

Więc Chryzostom się na to znowu uśmiechnął i rzekł: — Franciszkanie nie żyją z intraty, tylko z jałmużny. Albowiem kiedy stanowiono zakony, dostały się lasy eremitom, góry benedyktynom, doliny cystersom, pola i łąki norbertanom, św. Franciszek zaś przyszedł, kiedy już wszystko było rozdane, więc kazano mu żebrać. My zatem żyjemy z jałmużny, a nabywanie dóbr doczesnych zostawiamy duchowieństwu świeckiemu i tym zakonom, którym wolno ziemię posiadać. Ale życzymy im z serca, ażeby z czasem wszystkie ziemie posiedli, bo wtedy dopiero nastąpiłoby królestwo Boże na ziemi, którego wszyscy z takim upragnieniem oczekujemy.

Na to Kergolaj cofnął się w tył na swoim krześle, bo zapewne sobie pomyślał, że nie bardzo by pragnął żyć w tym królestwie, co też bystry mnich zaraz spostrzegł, bo rzekł: — Ja ciebie nie znam, ale cię widzę na wskroś. Ty jesteś rycerzem świeckim, nie takim, jakimi myśmy niegdyś bywali, cośmy książętom i królom, lecz przede wszystkim Kościołowi służyli. Ty służysz twojemu ciału. Ty jesteś un valereux et courtois chevalier, mais grand trompeur des dames50. Umiesz ty po niemiecku?

— Rozumiem.

Ein Kuss vom rothen Munde, Der freut aus Herzensgrunde, Dazu ein Umbevang, Von zwei schönen Armen blank51 oto jest, za czym ty gonisz po świecie. Widzę ja po tym łańcuchu, co go nosisz na szyi, i po tych wstążkach, co ci je jakaś dziewka przyczepiła do lewego ramienia. Ty gubisz duszę. Tobie potrzeba pokuty.

Kergolaj zrazu się wdzięcznie uśmiechał, bo mu te podejrzenia schlebiały, lecz widząc, że mnich się bierze nie żartem do niego, zaczął się przed nim usprawiedliwiać. Więc opowiedział mu, jako przez całe życie służy wiernie królom i Kościołowi i nigdy nie pamięta o sobie, jako zawsze klasztory, zakony i ludzie ubogie swoimi piersiami zasłania, jako dziś jedzie do Ziemi Świętej li z nabożeństwa i z gorącego pragnienia krwi pogańskiej, której jak najwięcej chciałby utoczyć dla chwały Chrystusa Pana, że chociaż wreszcie to prawda, iż przyjął służbę u panny Jagienki i obiecał jej przywieźć różę z Jerycho, ależ to przecie rzecz ludzka i pozwolona, ażeby rycerz przyjął służbę u jakiej damy zacnego rodu, a dosłużywszy się jej łaski, wszedł z nią w śluby małżeńskie.

Ale Chryzostomowi jakoś to wszystko nie przemawiało do przekonania, bo wysłuchawszy go, machnął ręką i rzekł: — Vanitas vanitatum et omnia sunt vana!52. Byłem i ja niegdyś takim głupim, żem przyjął służbę u pewnej damy. Siedem lat jej służyłem, nosząc wciąż jej kolory; biłem się po wszystkich ziemiach całego świata za jej honor i sławę — a kiedym się jej łaski nie mógł dosłużyć, na drugie siedem lat stanąłem u niej na służbę. Bardzo grzeszne było to moje życie natenczas. I musiałem być wtedy przeklęty od Boga, bo przez wszystkie te lata żaden święty mi się nie zjawił, natomiast zaś diabeł mnie nawiedzał w nocy, kopał mnie kopytami, targał za brodę i bił mnie po pyskach, jak swego sługę, a nawet raz tak się rozzuchwalił, że się zamachnął, aby mnie nawrócić na wiarę żydowską. Baba więc w dzień swoją miłością, a diabeł w nocy swoimi piekielnymi kunsztami już mnie tak umęczyli, żem nie wiedział, co począć ze sobą i tylkom się modlił mojemu Bogu, aby mi dał zginąć w najpierwszej bitwie, jaka się zdarzy. I Pan Bóg się nade mną zlitował do połowy, bo w nocy przed bitwą, kiedy męczony przez szatana otworzyłem gębę, ażeby głębiej westchnąć do Boga, spadła mi z nieba hostia pomiędzy wargi — i to pokrzepiło me siły. Z bitwy jutrzejszej wyszedłem cało — a od tego dnia postanowiłem sobie odmawiać co dzień po sto pięćdziesiąt Salve Regina53. Przez długi czas moje pacierze żadnego skutku nie odnosiły: ale jednej nocy Matka Najświętsza zjawiła się nade mną i zaprosiła mnie do siebie na obiad. Na tej uczcie zastałem cały tłum aniołów i świętych, a sama Matka Najświętsza przyszła w złocistych sukniach i tak wspaniałą promieniejącą pięknością, żem padł na kolana, jej widokiem olśniony, i nie mogłem ani słowa wymówić. A wtedy Matka Najświętsza rzekła do mnie z anielskim uśmiechem na twarzy: — Patrz na mnie i powiedz, azali nie jestem piękniejszą od tej, której ty służysz. Masz zatem wybór: jeśli się do mnie nawrócisz, to porzuć tamtę, a stań u mnie na służbę. — Ja na to wstrząsłem się od grozy i wstrętu przed samym sobą; spostrzegłem zaraz moje zaślepienie i nawet pojąć nie mogłem, jakim sposobem się stało, żem przyjął służbę u pospolitej a grzesznej kobiety, mogąc służyć Pani niebieskiej. I już mnie odtąd piekł pancerz jakoby był rozpalony i miecz mój się ostrzem ku mnie obracał i serce mi krwawił. Toż rzuciłem to wszystko w Rzymie, poszedłem do mądrych ludzi na naukę, odprawiłem pielgrzymkę do Ziemi Świętej, a otrzymawszy święcenia, nareszcie tutaj założyłem sobie klasztorek. I tutaj już mi się nigdy nie zjawia ten bezczelny infamis54, który mię przez tyle lat męczył po nocach. Tu moje ciało się upokarza cierpieniem, a dusza się czyści modlitwą. Tu, służąc ludziom, służę Bogu, bo nikt sługą Bożym nie będzie, kto ludziom nie służy. Nie wiem ja, ile moje służby ważą u Boga, ale rozumiem, że ich nie odpycha od Siebie, bo Go widuję w rozmaitych postaciach i otrzymuję od Niego rozkazy. I powiadam wam także: Zrzućcie ze siebie pancerze i hełmy, bo w nich siedzą diabelskie pokusy.

Wy jesteście najnieszczęśliwsi z ludzi, chociaż sami o tym nie wiecie. Wy jesteście sługami szatana, choć wam się zdaje, że Bogu i uciśnionym ludziom służycie. Wy coraz głębiej brniecie w trzęsawisko ziemskiego grzechu — i powiadam wam, że ten dzień niedaleki, gdzie wrota się zamkną przed wami, a wtedy nie będziecie mogli powrócić na drogę prawdy i cnoty.

Kergolaj kręcił się coraz niecierpliwiej na stołku i prawie już tak wyglądał jak mysz, która wpadła w pułapkę i rzuca niecierpliwymi oczyma dokoła, kędy by mogła się wyśliznąć z tej klatki. Ale Wilczek zdawał się być skruszony i zbudowany, bo spytał: — Chcielibyśmy z całego serca zasłużyć się Bogu, ale cóż mamy robić, mój ojcze? Kto wziął pancerz i miecz po swoim ojcu, a przy tym i urząd w swoim królestwie, ten bez obrazy Boga i swego honoru nie może go rzucić.

A na to mnich: — Toż nie powiadam wam, ażebyście zaraz dziś do zakonu wstąpili. Anibyście w to potrafili, gdybyście chcieli, bo się to czyni nie z musu, jeno z natchnienia, a natchnienie nie przyjdzie bez łaski Bożej. Ale powinniście o tym pamiętać, że łaska Boża przyjść może i przygotować się na jej przyjęcie. A do tego ja wam pomogę. Ciałom waszym pomogę umartwieniem, a duszom modlitwą. Zostańcie tutaj przez tydzień; modlitwy ja sam dla was urządzę, a o dyscypliny się postara braciszek.

Na to Kergolaj rzucił niezmiernie zdziwionymi oczyma na Wilczka, uśmiechnął się i rzekł: — Dyscypliny? — i chciał dalej coś mówić, ale tymczasem ojciec Chryzostom wpatrzył się w słup obróconymi oczyma w kąt celi, wyciągnął szyję, wytężył uszy, wstał prędko ze swego stołka i rzekł: — Pan Jezus mnie woła. Idźcie do waszej celi, posilcie się, braciszek wam reszty dopowie.

I wyszedł zaraz z pośpiechem, drzwi zostawiając otworem.

Zaczem Kergolaj spojrzał śmiejącymi się oczyma na Wilczka i rzekł: — Cóż, panie Wilczek? wpadliśmy tutaj, jak w jamę zielonymi gałęziami nakrytą: na wierzchu kościół i krzyż wyzłocony, a pod spodem pacierze i dyscypliny. Gdyby nam przynajmniej dali co jeść, bo mnie już kiszki skrzypią z głodu i pragnienia.

Ale Wilczek, człowiek niezmiernie wrażliwy, był jakby bezprzytomny, wszelako odpowiedział mu z przekonania: — Człowiek to święty. Znam jego od dawna i mam łaskę u niego jeszcze z tych czasów, kiedym był paziem na Sobniu. Widywałem go i później u księcia kardynała, gdzie jego rozum bardzo respektowano. Kto jego rady posłucha, ten źle na niej nie wyjdzie.

A na to Kergolaj: — Ja jemu nie odmawiam rozumu. Ale to mnich fanatyk — a tacy ludzie, kiedy im się oddasz w opiekę i ciało zepsują, i duszy nie zbawią. Ziemię ci wezmą, a nieba nie dadzą.

Chodźmy do naszej celi.

To rzekłszy, poszli do celi dla nich przygotowanej, która się znajdowała w drugim rogu klasztoru, skąd wychodziła druga furtka, prowadząca ku folwarkowi. Cela ta była równie dosyć obszerna, ale oświecona tylko jednym małym okienkiem zakratowanym, wyciętym u stropu, że prawie wyglądała jak więzienie. W tej chwili była oświecona kagankiem. Stało w niej dwa tapczany, kilka stołków i stół, a na stole, na misie drewnianej, kawałek wędliny, bochenek chleba, a obok niego dzban wody i dwa kubki gliniane. Kergolaj rzucił się jak wilk na chleb i wędlinę, ale na żaden sposób ugryźć ich nie potrafił: wędlina była jak drzewo, a chleb jak kamień. Francuz się nie posiadał z niecierpliwości.

— Nie chcę powiedzieć — rzekł z gniewem — co o nim rozumiem; ale czy to jest rzecz, dawać komuś takie potrawy do jedzenia? Pies by tego nie ugryzł. Bodajby ich wszyscy diabli wzięli, tych Cyganów! Teraz spać trzeba będzie o głodzie.

To mówiąc, zaczął się wielkim krokiem przechadzać po celi. Lecz nagle stanął, a wpatrzywszy się w kąt, zawołał: — A co to?

W tym kącie stało narzędzie, całkiem do pręgierza podobne. Gruby słup wbity w ziemię, a przed nim jakoby schód do klęczenia. W ten słup były wbite dwa haki i dwa kółka żelazne, przy których wisiały rzemienie opatrzone sprzączkami, na hakach zaś dwie dyscypliny. Na schodzie było widać plamy czerwone, a na skórzanych prętach dyscyplin krew skrzepłą.

Na ten widok Kergolaj się wzdrygnął i zawołał: — Wilczek! czy widzisz, co tu stoi w tym kącie?

— Cóż? — rzecze Wilczek spokojnie — pręgierz do biczowania.

Kergolaj patrzał przez chwilę na ten instrument pokuty, a potem rzekł: — Otóż to mi sypialnia! Jeśli tu kogo diabeł bije w nocy po pyskach albo mu się śnią inne widziadła, to mi wcale nie dziwno.

A wtem wszedł braciszek i stanąwszy w progu, pokłonił się nisko obydwom rycerzom.

Kergolajowi nie bardzo miłe były te odwiedziny, jakoż spytał: — Czym mam służyć waszmości?

— Przychodzę z rozkazu jego wielebności, ażeby z ichnnościami pacierze odmówić, a po pacierzach odprawić pokutę.

To mówiąc, braciszek wziął do ręki książkę, która w kształcie worka w płótno oprawna wisiała mu obok różańca u pasa, otworzył ją i zaczął szukać modlitwy.

— Słysz, panie bracie — odpowiedział mu Kergolaj przytomnie — ja z tobą modlitwy odmawiać nie mogę, bo ja się modlę po francusku, a ty nie znasz tego języka.

— Jak wola waszej miłości. Więc proszę mnie po modlitwach zawołać.

— A po co? do rozbierania ja mego sługę zawołam.

— Nie — rzecze braciszek — ja też do rozbierania nie jestem. Ale na dyscypliny.

— Na dyscypliny? — zapytał Kergolaj, mocno zdziwiony.

— Tak — rzecze braciszek — jego wielebność zezwolił w swej łasce, ażebym jegomości usłużył pięćdziesięcią dyscyplinami na gołe plecy.

Kergolaj miał zrazu wielką ochotę puknąć od śmiechu, lecz kiedy spojrzał na Wilczka i spostrzegł, że jego towarzysz siedzi wciąż zamyślony i na łokciu oparty przy stole, wstrzymał się i rzekł sztucznie: — Słysz, panie bracie, jam dzisiaj upalił mil kilkanaście na koniu i jestem niesłychanie zmęczony. Podziękuj zatem jego wielebności za łaskę, którą sobie bardzo wysoko cenię, i powiedz mu, że od jutra będę gotów na jego usługi.

— Szkoda dnia — rzecze braciszek — ale jak wola. Wtedy Kergolaj jeszcze raz rzucił okiem poza siebie, lecz widząc, że Wilczek siedzi wciąż nieruchomy, wyprowadził wychodzącego braciszka z wielkimi komplementami w kurytarz i spytał go po drodze: — A gdzie jest ojciec Chryzostom?

— Jego wielebność leży krzyżem przed wielkim ołtarzem w kościele.

— Kiedyż powróci?

— To trudno wiedzieć, ale zapewne niebawem, bo o świcie idzie znów do kościoła na jutrznię.

— To ja się z nim rozmówię, jak wróci, bo chciałbym mu osobiście podziękować za łaskę.

— Jegomość dzisiaj w to nie potrafisz — odpowiedział mu nauczające braciszek — bo kiedy jego wielebność ma święte widzenia, to do następnego dnia z nikim nie mówi.

— Tak — rzecze Kergolaj — pokażże mi w swej łasce, kędy bym mógł wyjść do moich ludzi i koni, aby obaczyć, jak się ulokowali.

Braciszek wskazał mu owe boczną furtę w rogu kurytarza, a Kergolaj mu się grzecznie pokłonił i rzekł: — A więc do jutra. Jutro zaś rano odmówię z tobą nawet łacińskie pacierze, a potem spróbujemy się z dyscyplinami.

Po wyjściu Kergolaja Wilczek siedział jeszcze w zamyśleniu przez chwilę, lecz nie mogąc go się doczekać, złożył swój pancerz na ziemi i położył się na tapczanie.

Z początku widział tylko ojca Chryzostoma w jego całej świątobliwości; sam się nie czuł godnym tak wielkiej łaski, ale myślał sobie, że ten cudotwórca, gdyby tylko chciał, mógłby go zrobić jakim potężnym wojewodą w królestwie, a wtedy mógłby się dobrze zasłużyć Panu Bogu i ludziom. Syt zasług i sławy, mógłby także na stare lata wstąpić do jakiego zakonu i stać się świętym człowiekiem. Potem przyśniła mu się Formoza i stary Kijas, jako są oblężeni przez jakiś poczet rycerski, bronią się mężnie, ale nie mogą zdzierżyć. Wilczek rzucał się we śnie, ale czuł Kergolaja, siedzącego na jego piersi, i nie mógł się zerwać z tapczanu. Nareszcie zawiesiły się nad nim dwie kobiece postacie, Ofka i Jagienka: Ofka, jak ją Marucha unosi powietrzem z gorejącej zagrody, i Jagienka, królująca na zamku sobieńskim w takich samych złocistych szatach, w jakich Chryzostomowi pokazała się Matka Najświętsza. Tak sny i widzenia w nocy i we dnie wieszają się nad rozżarzonym umysłem człowieka — a tymczasem świat rzeczywisty się toczy swym torem.

Kiedy Wilczek się zbudził nazajutrz i rzucił okiem na drugi tapczan, niepomału się zdziwił, gdy spostrzegł, ze Kergolaja na nim nie było. Ubrał się prędko i pobiegł na folwark i zastał swoich żołnierzy, ale po Kergolaju i jego ludziach już i miejsce zastygło. Francuz dyscyplin nie lubiał, a nawet nie bardzo w nie wierzył — i czmychnął w nocy z klasztoru.

Ucieczka ta dotknęła go bardzo niemile, bo mogła ojca Chryzostoma obrazić, ale go także zaniepokoiła, bo ten lekkoduch mógł jakiej jajecznicy nawarzyć we Lwowie. Chciałby był zaraz za nim pojechać: ale był zanadto skruszony napomnieniami ojca Chryzostoma, poczuł niektóre grzechy na swoim sumieniu i chciał się ich pozbyć; powiedział więc sobie: pierwsza koszula ciała — i został.

Jakoż poszedł zaraz do kościoła, spowiadał się, leżał krzyżem przez całą mszę świętą, a potem przyjął ciało i krew Pańską z taką przykładnością i skruchą, że nią wszystkich mnichów zbudował. Jakoż ojciec Chryzostom rzekł mu po mszy we cztery oczy: — Za ten grzech ciężki, co wiesz, powinien bym ci cale inną wyznaczyć pokutę, ale mam wzgląd na to, że się śpieszysz, ażeby stanąć w obronie niewinnych ludzi przed napastnikiem.

Wszelako zostań jeszcze u mnie przez dzień dzisiejszy, będziesz na nieszporach, jutro zaś o świcie odprawię dla ciebie mszę świętą — a tak może ci Pan Bóg za moim wstawieniem się grzech ten odpuści.

Zaczem Wilczek został w klasztorze, a przed wieczorem miał z ojcem Chryzostomem długą rozmowę. Wśród tej rozmowy rozumny ten mnich dawał mu rozmaite nauki.

— Do służby Bożej nie masz wokacji — powiedział mu Chryzostom między innymi — widzę to dobrze po tobie, ale ja się temu nie dziwię, boś jeszcze młody. Mając wzgląd na krew twoję, daję ci radę, ażebyś się jak najprędzej ożenił. Dziewek dobrego rodu w naszym kraju nie braknie, jest między czym wybrać i łatwo znaleźć pannę stateczną i urodziwą. Zajedź też także na zamek sobieński i obacz Jagienkę: moja to synowica, jestem jej opiekunem, a także coś znaczę u Kmitów, więc gdyby były jakie trudności, mogę ci pomóc. A o tego Francuza wcale się nie troszcz. To pędziwiater, nie masz tam krwi kmitowskiej w jego żyłach, nie masz i statku.

Jakoż mi się tak widzi, że do trzech dni łańcuch ten zrzuci ze szyi, a za inną pogoni. Bądź zdrów, bo nie wiem, czy jutro po mszy będę się mógł z tobą pożegnać.

Nazajutrz o świcie Wilczek wysłuchał mszy świętej i z lekkim sercem a dobrej myśli i prawie jak odrodzony wyruszył spiesznie do Lwowa.

IV DOM KUPIECKI Lwów liczy daleko więcej wieków istnienia, niżeli mu ich zazwyczaj przyznają jego kronikarze.

Istniał on bez wątpienia już jako miasto w owych wiekach, dziś całkiem zamierzchłych, kiedy właściwa Ruś, rozciągająca się od Sanu wzdłuż Dniestru, po brzegi morza, zwanego Gościnnym, a teraz Czarnym, liczyła się do najżyźniejszych i najbogatszych krajów całej Europy. W owych wiekach, skutkiem bądź wojen bratnich pomiędzy ruskimi książęty, bądź powstań bojarów, zrywających się od czasu do czasu do wybicia się spod władzy swych panów, przechodził on kolejno rozmaite epoki upadku i wzrostu, aż wreszcie, od chwili rozpoczynających się w wieku XIII zagonów tatarskich, wystawiony na ich ustawiczne napady trzema szlakami: czarnym, kuczmańskim i wołoskim, żyjący wtedy jak gdyby pod trzema strzałami, wymierzonymi w jego serce, popadł na dłuższe czasy w nieznane dotąd ubóstwo.

Ów mniemany jego założyciel, książę Lew, syn króla Daniela, był tylko jego odnowicielem, podniósłszy go z gruzów, w które go trzynaście lat przedtem napad tatarski był rzucił. Odnowiciel jednak i jego następcy nie potrafili mu zapewnić spokojnego istnienia i powrotu do dawnej świetności; dopiero Kazimierz Wielki, zagarnąwszy go wraz z przyległymi krajami pod swe panowanie, przyniósł mu stałą opiekę i możność spokojnego rozwoju. Obwarowano go wtenczas nowymi murami i opatrzono we wszelkie środki obrony — a miasto to stało się, jak było dawniej, jednym z najgłówniejszych i najbogatszych targów kupieckich, pośredniczących pomiędzy Wschodem a Europą Środkową. W wieku XV Lwów był miastem rządzonym nadzwyczaj porządnie i regularnie, w swojej kupieckiej skrzętności był nadzwyczajnie ruchliwym, obejmował niezmiernie bogate składy towarów, utrzymywał stosunki handlowe ze wszystkimi zagranicznymi targami, od Carogrodu do Gdańska, od Kaffy aż do Wenecji, a przeto i obfitował we wszystkie potrzebne, a nawet i zbytkowne dostatki w swych murach.

Rynek i niemal wszystkie ulice były te same, co dzisiaj, lecz samo miasto, obwiedzione murami i opatrzone basztami, było o wiele ciaśniejszym, rozlegało się bowiem w kształcie podłużnym a wąskim tylko od szkarp dzisiejszych po Pełtew. W murach ówczesnych znajdowały się tylko dwie bramy, Krakowska u północnego zachodu i Halicka na południowym wschodzie, których na czele miejskich halabardników pilnował proconsul nocturnus55. Baszty i mury były opatrzone armatą, a miejski arsenał był zawsze dobrze wyładowany wszelkiego rodzaju bronią i amunicją. Miasto miało swą ludwisarnię, swoich płatnerzy i rusznikarzy.

Ulice były wybrukowane, chodniki kamienne, kamienice po największej części murowane, z krużgankami u piąter, niektóre nawet obronne. W środku rynku stał ratusz murowany z wieżami i był otoczony z trzech stron kramami, które miasto wynajmowało na wieczne czasy swoim własnym rodzinom mieszczańskim, a które przeto ciż mieszczanie nazywali swoją własnością. Na ratuszu mieściła się lonheria miasta, wszystkie urzędy i sądy, tam się odbywały wybory rajców i ławników, tam także miasto przyjmowało znamienitszych gości i wyprawiało dla nich festyny i widowiska publiczne. W mieście, w rogu zachodnio-północnym, stał częścią z kamienia, a częścią z drzewa wybudowany tak zwany Niski Zamek, mieszczący w sobie obszerne komnaty mieszkalne i także mocno obwarowany. W tym zamku mieszkiwali królowie, kiedy zjeżdżali do Lwowa.

Poza murami miasta rozciągały się obszerne przedmieścia na gruntach miejskich, które otaczały miasto na całą milę dokoła, a na których widać było porozsiewane wsie i folwarki.

Na przedmieściach stały rozmaite kościoły i cerkwie, pomiędzy którymi wznosiła się na wzgórzu wspaniała i swymi bizantyńskimi kopułami imponująca cerkiew św. Jura. Nad tym zaś wszystkim panował z wyniosłej piaskowej góry Zamek, zwany Wysokim, silny sam w sobie i srogimi otoczony murami, a jak wieść niosła, nigdy jeszcze nie wzięty.

Na Niskim Zamku siedział kasztelan, który był zarazem starostą, lecz w tym ostatnim urzędzie wyręczał się głównie podstarostą, mianowanym także przez króla. Dawnymi czasy, kiedy potężni Odrowążowie, protoplastowie Pieniążków i panowie z Chodcza, których ród prędko wyginął, zrazu jako wojewodowie przemyscy, a potem ruscy, wodzili rej po tych krajach, kasztelani lwowscy byli im całkiem podlegli i nie mieli prawie żadnego znaczenia. W tych czasach widzimy kasztelanami potomków familij ruskich. Lecz później potrafili się usamowolnić i władzę swoje, a zarazem i swe znaczenie dokładniej określić. Jednak i wtedy reprezentowali tylko osobę króla, mieli obronę obydwóch zamków na pieczy, stawali na czele chorągwi pospolitego ruszenia, przewodniczyli przez swoich Starostów wyborom miejskim, mianowali jednego burmistrza, w niektórych wypadkach powstrzymywali wykonywanie wyroków — i na tym kończyła się ich cała powaga nad miastem.

Miasto rządziło się samo przez dwunastu rajców, którzy rozstrzygali zarazem spory cywilne, a sądziło swe sprawy kryminalne przez dwunastu ławników, i jednych, i drugich własnego wyboru. Rządowi miasta przewodniczyło trzech burmistrzów, jeden potwierdzony w imieniu króla i noszący tytuł proconsul regius56, zaś dwaj drudzy nazywali się proconsul communitatis57 i proconsul dominorum consulum58, sprawowali zaś swój urząd, zmieniając się kolejno co miesiąc. Nad ławnikami stał wójt. Urzędy rajców i ławników były dożywotne, lecz wolno było zrzec się urzędu. Rajców nazywano powszechnie panami — i byli to rzeczywiście ludzie bardzo bogaci, posiadający nieruchome własności, a wyciągający nieprzeliczone dochody ze swoich kramów, z szynkowni, miodosytni i woskobojni, ze stęp59, blichów60 i łaźni, i z rozmaitych opłat od wyroków w procesach, miewali częstokroć majątki ziemskie, folwarki, wypasy i własne statki na Dniestrze, ale też za to dbali starannie o dobro wszystkich mieszkańców i utrzymywali w mieście wzorowy porządek.

Lwów był w wiekach dawniejszych zamieszkały zapewne przez samych Rusinów, chociaż tak tutaj, jak i po innych miastach ruskich, widzimy już w bardzo dawnych czasach osiadłych Niemców, a mamy także i akta publiczne książąt ruskich, pisane w języku niemieckim. Jakoż nie masz wątpienia, że nie dopiero Kazimierz Wielki sprowadził za sobą Niemców do Lwowa, tylko równie pewną jest rzeczą, że wówczas napłynęli oni tutaj gromadniej, i odtąd kiedy miasto uczuło nad sobą potężną opiekę, zaczęli przypływać Ormianie, później Tatarzy, a wreszcie Żydzi, Serbowie, Włosi i Grecy. Z Kazimierzem Wielkim przybyli także Polacy; z początku mało ich było, za Ludwika Węgierskiego i Władysława Opolczyka liczba ich się nie pomnożyła, lecz za to gęstą ściągnęli nawalą za królową Jadwigą. Od tego też czasu, choć w samym mieście niewiele ich było, prędko zyskali przewagę, a z czasem swoją energią, wyższą oświatą i towarzyskim polorem tak wzięli górę nad wszystkimi innymi narodowościami, że język ich we wszystkich warstwach się upowszechnił — a kto chciał uchodzić za grzecznego człowieka, ten mówił, a przynajmniej usiłował mówić po polsku. Pod koniec XV wieku język ten był panującym we Lwowie, jednak obok niego utrzymywał się także język niemiecki, dawniej górujący, toż cały świat kupiecki umiał po niemiecku. Obok tych dwóch języków mówiono po rusku, co wszakże nie było już w modzie, po ormiańsku, po włosku, po tatarsku, po serbsku, a nawet po grecku, zaś w czasie jarmarków można było słyszeć na rynku kilkanaście języków obcych, do których miasto dla ułatwienia handlu utrzymywało stałych tłumaczów.

Pomimo takiej mieszaniny ras, języków i wyznań — Polacy i Niemcy wyznawali katolicką religią, Rusini i Ormianie byli prawosławni, a obok nich mieszkali jeszcze muzułmańscy Tatarzy i Żydzi — pomiędzy mieszkańcami panowała wzorowa zgoda. Sporów religijnych nie było, bo fanatycznej propagandy nie było; każdy się modlił swojemu Bogu, jak chciał, a nikt drugi się w sprawy jego sumienia nie mieszał. I sporów politycznych także nie było, bo wszyscy się czuli członkami jednej gminy, a gmina, rządząc się sama i troszcząc się tylko o swoje własne dobro moralne i materialne, zawiadywanie publicznymi sprawami pozostawiała królowi i jego pełnomocnikom. Nawet zbrodni wówczas nie było: kary wymierzane za występki przeciwko własności i publicznemu spokojowi są bardzo rzadkie, wyroków za wykroczenia przeciwko wierze wcale nie znajdujemy — krwawe sądy w sprawach sumienia zaczynają się dopiero w wieku szesnastym. Natomiast widzimy niepoliczoną ilość bractw, stowarzyszeń i innych zakładów publicznych w celu niesienia pomocy ubogim, chorym albo potrzebującym zarobku; nad stosunkami panów do sług, czeladników do majstrów, a nawet nad zapłatą należącą się robotnikowi, czuwają bardzo sumiennie i pilnie władze miejskie; urząd publiczny może sprawować ten tylko, kto ma w mieście posiadłości, od wydatków zbytkowych strzeże lex sumptuaria61, utrzymaniu stosunków rodzinnych pomaga ciężki podatek nałożony na bezżennych, nad moralnością publiczną czuwa powaga starszyzny i kierowana przez nią opinia publiczna — co wszystko wydaje miłosierdziu, ludzkości i rozumowi, jakie podówczas panowały w tym mieście, bardzo wymowne i piękne świadectwo.

W mieście wodzili rej mieszczanie osiadli, a mieli oni podówczas poważne znaczenie nie tylko w obrębie swej gminy, ale także i w kraju, albowiem posiadali niemało majątków wiejskich i byli panami całego przemysłu, handlu i pieniężnego obrotu. Bił na nich jeszcze, lubo już bledniejącymi promieniami, blask owej wielkiej i świetnej potęgi, jaką przez tyle wieków błyszczały rzeczypospolite włoskie i północne miasta hanzeatyckie62 — a chociaż dawne prawa miast polskich znacznie już wówczas podkopała wciąż wzrastająca przewaga szlachty, chociaż przywileje nieszawskie już bardzo silny cios zadały mieszczanom, ścieląc ich nisko pod stopy rycerstwa i zabraniając im nawet przystępu do wyższych dygnitarstw kościelnych: Statutów piotrkowskich, rozszerzających przywileje nieszawskie, jeszcze wtedy nie było, zaczem mieszczanie czuli się jeszcze w swoim dawnym znaczeniu i używali go z roztropnością i miarą, ale zarazem ze świadomością praw, które im przysługiwały. Znaczenie mieszczan było wtedy tak wielkie, że nawet zamożna szlachta garnęła się chętnie do Lwowa, ale szlachcic musiał przyjąć prawo miejskie i poddać się magdeburgii, ażeby mu pozwolono własność miejską zakupić.

Jednak tych samych swobód używali i Żydzi, a nawet wolno im było dobra ziemskie posiadać, jakoż żyły wówczas żydowskie rodziny Szachnów, Szmuchlów, Notków, Jordanów i Wołczków, które posiadały bardzo obszerne majątki po całej Rusi. Było ich także cokolwiek w mieście, ale przeważnie gnieździli się za murami, na gruntach należących do zamku, gdzie trzymali gospody i szynki, trudnili się rozmaitym handlem, a głównie pośrednictwem w obiegu pieniędzy, i gdzie od starostów daleko łatwiej otrzymywali rozmaite dzierżawy i przywileje niżeli od rajców miejskich. Jakkolwiek ich lichwa dawała się temu i owemu ciężko uczuwać, jak dzisiaj, a ich przekupstwo, którym wtedy walczyli, przynosiło uszczerbek interesom przedmieszczan i moralności publicznej, nie miano ich jednak jeszcze podówczas w takiej pogardzie jak później, albowiem chociaż chciwość pieniędzy była powszechna, nie było zazdrości, bo konkurencja była łatwiejszą. Ziemi było pod dostatkiem dla wszystkich, przystęp do wszelkiego rodzaju przemysłu i handlu dla każdego otwarty; kto chciał pracować i zapobiegać, ten bardzo łatwo i prędko dorabiał się znacznego majątku i nie potrzebował go zawidzieć innym. Była więc i pod tym względem bardzo szeroka wolnomyślność w pojęciach i w postępowaniu.

Wszelako pomimo tak wielkiej tolerancji we wszystkich kierunkach, nikt nie był obojętnym dla swej wiary, owszem, każda z nich cieszyła się głęboką czcią swoich wiernych a zarazem bogatym uposażeniem. Lwów był już wtenczas stolicą trzech katedr: był arcybiskup łaciński, Jędrzej Boryszewski, którego stolica, zwłaszcza od czasu mądrego i zapobiegliwego Grzegorza z Sanoka, jaśniała wielką powagą i posiadała obszerne majątki w ziemiach halickiej i lwowskiej a zarazem własną chorągiew zbrojną; był arcybiskup ormiański, Kilian, posiadający tę samą katedrę, co dzisiaj, a jego władza obejmowała całą Ruś, całe Podole i Wołoszczyznę; był wreszcie władyka ruski, podlegający metropolii kijowskiej. Były także zakony franciszkanów, dominikanów i bernardynów; Rusini mieli ośm cerkwi w samym mieście, nie licząc tych, które posiadali na przedmieściach. Katolicy zaś dwa razy tyle kościołów. Były seminaria, bursy i konfraternie63, szkoły dla organistów, diaków i rozmaitych śpiewaków, pomiędzy którymi pierwsze trzymała miejsce konfraternia rybałtów. Tak ta ludność niezmiernie mieszana, uderzająca oko najdziwaczniejszą pstrocizną strojów, a ucho babilońskim rozgwarem rozmaitych języków, była jeszcze gęsto przesiana niepomierną ilością księży świeckich i mnichów, obok których snuły się różnorodne postacie pielgrzymów w kapeluszach z szerokimi kresami i długich sukniach, obszytych zamorskimi muszlami, którzy szli albo wracali ze Ziemi Świętej, albo też z innych dalekich krajów, i napełniali miasto fantastycznymi powieściami o wielkoludach i dziwotworach, wszędzie ciekawie słuchani.

W tym mieście, tak ciasnym, lecz zarazem tak tłumnym i pełnym tak różnorodnego rozgwaru, w rogu wschodniej połaci rynku, obok cokolwiek później zbudowanego arcybiskupiego pałacu, stała kamienica o sześciu oknach wychodzących na rynek, ale ciągnąca się wzdłuż ulicy wiodącej ku cerkwi wołoskiej aż ku ulicy Ruskiej. Był to podówczas największy i najpokaźniejszy dom w mieście, o dwóch piątrach, murowany u dołu z ciosowego kamienia, wyżej z czerwonej cegły, opatrzony kamiennymi krużgankami, a nakryty wysokim dachem z dachówki, który był obwiedziony zębatym murem, prawie jak forteca, a nad którym sterczały olbrzymie kominy, prawie jak baszty obronne. Wszystkie ówczesne domy mogły mieć tylko trzy okna od frontu, bo tak chciało prawo, ale właściciele tej kamienicy dzięki swojemu bogactwu i wpływom potrafili sobie wyrobić sześć okien, za co się wszakże zobowiązali zmurować ją obronnie i w danych wypadkach przechowywać w niej skarby, jakie by im do schowania oddano. Toż był ten dom istną fortecą. Prowadziła doń od rynku brama wjezdna żelazna, wszystkie okna w przyziemiach były zakratowane i zamykały się na okienice żelazne.

Tutaj od frontu znajdował się kram otwarty, zamykany także na drzwi żelazne, W którym sprzedawano bakalie i rozmaite inne towary do codziennego użytku. Obok kramu był kantor, w którym wymieniano pieniądze i załatwiano wszelkie inne sprawy pieniężne. Dalej szły składy drogich tkanin tureckich, perskich, indyjskich, a z tyłu znajdowały się magazyny napełnione wełną, skórami, suknami, płótnem i inną tkaniną pospolitego gatunku. Wewnątrz był wąski a długi dziedziniec, tak że weń mogły zajeżdżać wozy, a wyjeżdżały tylną bramą, już nie tak bardzo forteczną.

W tych przyziemiach trwał ruch bezustanny od rana do późnego wieczora, tak że do otwartych drzwi kramu czasem trudno się było przecisnąć, zaś bramą otwartą wchodzili tylko ci ludzie, którzy na górne szli piętra. Z tego wjazdu prowadziły szerokie, paradne schody, opatrzone rzeźbionym z dębowego drzewa poręczem, na pierwsze piętro, gdzie się znajdowały bardzo obszerne i bardzo bogato przyozdobione komnaty, z których największa część była przeznaczona na przyjmowanie gości, inne na mieszkanie rodziny. Pierwsze z tych komnat były napełnione pysznymi sprzętami z rzeźbionego drzewa i ozdobione makatami porozwieszanymi po ścianach, nad kominami błyszczały w misternych ramach wspaniałe weneckie zwierciadła, u stropu pająki brązowe, rzeźbione przez znakomitych sztukmistrzów włoskich, przy ścianach stały tu i ówdzie szafy oszklone gdańskie, nasiekiwane na czarnym drzewie perłową macicą, i inne niemieckie, składane z drzewa najrozmaitszych kolorów, a wszystkie napełnione cennymi naczyniami ze srebra, porcelany i brązu. Zgoła komnaty te zadziwiały swoim bogactwem: ale bywali już tutaj królowie, biskupi, posłowie papiescy i rozmaitych innych mocarzy i także nie mogli im się nadziwić. Na drugim piętrze znajdowało się jeszcze więcej komnat, bo były mniejsze, ale wszystkie dostatnio w wszelaki sprzęt opatrzone, tak te, w których mieszkała rodzina, jak i owe, co w nich czasem mieszczono gości.

Właścicielem tej kamienicy był wówczas najbogatszy kupiec ormiański. Nazywał się Epaminondas Arzebek Chiaao, ale że nie każdy mógł łatwo jego nazwisko wymówić, więc go powszechnie nazywano Kijasem. O jego pochodzeniu różne chodziły wieści, o które on się jednak wcale nie troszczył. Jedni mówili, jakoby szedł z wyspy Chios i stąd wziął nazwisko, a ci powiadali go Grekiem z przodków ormiańskich, inni mienili go być potomkiem książąt ormiańskich, dlaczego też kładł miano Arzebek przed swoim nazwiskiem. Wszelako od starych Ormian, zresztą może cokolwiek zazdrosnych, chociaż zazwyczaj tej wady nie mają, szła także powieść, jakoby jego pradziad przyszedł tutaj piechotą z Jazłowca, z początku handlował koziną, potem bakalią, a wreszcie towarem cenniejszym, czym się dorobił majątku dla siebie i swoich potomków, którzy go wszakże wciąż pomnażali, aż wreszcie przyszli do takiego bogactwa, że im równego nie było ani tu, ani w Kamieńcu, ani w Suczawie, a na ich słowo dawano krocie w Kaffie i Carogrodzie, w Wenecji i w Gdańsku. Kijas jednak o tym wszystkim nawet i nie wspomniał, bo był to człowiek rozumny i wiedział, że kmieć, mieszczanin czy szlachcic tylko tym stać powinien pomiędzy ludźmi, co sam zaważy, a nie tym, co tam kiedyś ważyli jego przodkowie.

Kijas miał wówczas lat sześćdziesiąt z okładem, duży był wzrostem, kościsty i silny, twarz także miał dużą, całkiem ogoloną, nos mocno garbaty, ormiański, oczy duże, siwe, krzaczystymi brwiami nakryte, i siwą czuprynę, dosyć bogatą, ale zazwyczaj trochę w nieładzie. Na jego twarzy malowała się bardzo wydatnie przytomność i świadomość siebie samego, dość było spojrzeć na niego, ażeby widzieć, że temu człowiekowi nie można pleść lada czego, bo niełatwo uwierzy; ale na tej trzeźwej twarzy odbijał się także spokój właściwy wszystkim ludziom wytrawnym, dobroć serca i łagodność umysłu. Toż ten uprzejmy wyraz jego twarzy zniewalał wszystkich do tego stopnia, że kto go poznał, zaraz miał zaufanie do niego, a chociaż po raz pierwszy z nim mówił, był z nim, jak gdyby go znał od lat niepamiętnych.

Kijas był człowiekiem niezwyczajnego rozumu, który zresztą pod owe czasy, jeśli nie wyłącznie, to przynajmniej przeważnie znajdował się w stanie mieszczańskim, bo ten właśnie stan pielęgnował starannie wszelkie nauki i zawiadywał sprawami ekonomicznymi całego świata. Był on jednakże nie tylko ukształconym, ale także uczonym. Mówił pięciu językami poprawnie i płynnie, znał jeografią całej Europy na palcach, znał wszystkie targi europejskie pod względem ich znaczenia, ich towarów, kredytu i obyczajów, znał się sam na wszelkiego gatunku towarach, od żaglowego płótna do najpyszniejszych tkanin indyjskich, od żelaza i miedzi do złota i drogich kamieni, był namiętnym zbieraczem wszelkiego rodzaju osobliwości — a oprócz tego kochał się w pergaminach i książkach, których miał całą szafę, na bardzo misterny zamek zamkniętą.

W tej szafie znajdowały się rękopisma bardzo cennej wartości, pomiędzy którymi Flores legum64 kosztujące szesnaście grzywien, przepyszne kopie Wirgiliusza i Horacego, a obok nich kilka pieśni Komedii boskiej Dantego, pisane na pergaminie inkaustami rozmaitego koloru, z inicjałami przedstawiającymi te figury, których opis znajduje się w tekście, i z marginesami pokrytymi złoconym rysunkiem. Za cenę tych pergaminów można było dobrą wieś kupić; ale na tym nie dosyć. Albowiem obok tych rękopismów leżały ustawione ze znawstwem wszystkie najnowsze druki polskie, które dopiero niedawno zaczęły się zjawiać, jak Diurnale secundum usum Ecclesiae Cracoviensis65, wydane dopiero przed dwoma laty, jak Mszał wrocławski, Mszał krakowski, drukowany w Moguncji w roku 1487, i dwa Mszały norymberskie Hallera. Kijas był o te książki, a zwłaszcza o pergaminy, tak zazdrosnym, że wprawdzie każdemu je pokazywał, czytał sam i tłumaczył, ale nikomu do ręki nie dawał z obawy, aby mu ich nie zabrukał. Równą słabość miał także do drogich kamieni, które namiętnie skupywał, ale je z zyskiem sprzedawał.

Wszelako jego wielki rozum objawił się głównie w administracji jego niezmiernie rozgałęzionego handlu, a obejmującego niemal wszystkie znane towary i rozpostartego na przestrzeni połowy Europy. Tu trzeba było głowy nadzwyczaj zdrowej, aby tym wszystkim zarządzać.

Kijas miał bowiem zmonopolizowane dla siebie fabryki, jak w Tustaniu i wielu innych miasteczkach, miał własne statki na Dniestrze, na Sanie i Wiśle, miał własne kramy i składy w Przemyślu, Łańcucie, Kamieńcu i Suczawie, miał własne kantory w Gdańsku, Wenecji, w Kaffie i Carogrodzie, a do tego mnóstwo rozmaitych przedsiębiorstw w samym Lwowie i po przedmieściach — a przecie ta cała administracja była jak zegarek, nie zdarzały mu się nigdy znaczniejsze szkody ani nieprzewidziane wypadki, a majątek się ciągle pomnażał. Kijas miał także w swym zawiadowstwie bardzo znaczny majątek ziemski koło Trembowli, należący do jego synowej; sam większych posiadłości szlacheckich nie łaknął, kupił tylko przed kilku laty wieś Skniłów pod Lwowem i dał za nią sześćdziesiąt grzywien, rycerskiego konia, sobolową czapkę i parę butów ormiańskich; ale kupił ją tylko dlatego, że jego syn, mający ambicje szlacheckie i zamiłowanie w koniach, naparł się jej koniecznie.

Natomiast wszakże, idąc za śladem swych ojców, dbał o to, aby miał w mieście znaczenie — i miał je, bo był już proconsulem wiele razy, od kilku lat był już w odstawce i nosił tytuł consul antiquus66, ale mimo to tak był respektowany, jak gdyby był arcykonsulem czynnym, i żadna ważniejsza sprawa nie odbyła się w mieście bez jego rady. Pomiędzy miejską starszyzną miał zazdrosnych jak każdy, co głową przenosi innych, ale natomiast wszystkie niższe warstwy były mu całym sercem oddane, bo był uczynnym i miłosiernym: nikomu nigdy nie odmówił pomocy, często nawet sam się z pożyczką lub datkiem narzucił — a zawsze to robił po chrześcijańsku, że lewa ręka nigdy nie wiedziała o tym, co prawa wydaje. Lubił także robić basztangi osobom zamożnym (tak Ormianie nazywali podarunki), więc temu dywan dywdykowy67, drugiemu bursztynowy różaniec, trzeciemu chustkę indyjską dla jego małżonki, ale wtedy już jego głowa wiedziała, dlaczego to robi.

Epam nondas Arzebek Chiaao nosił zwykle na głowie biret niemiecki, na sobie suknię długą z czarnego sukna lub aksamitu, na nogach zaś buty żółte albo czerwone, i tak go można było widywać siedzącego we drzwiach otwartych swojego kramu na worku pieprzu, witającego uprzejmie przechodniów i rozpytującego ich o codzienne nowiny lub plotki, obiegające po mieście. Pilnował przy tym swojego kramu, który mu wprawdzie nie przynosił ani dziesiątej części jego dochodów, ale o którym sam mawiał, że to jego chleb powszedni.

Dziś wszakże o popołudniowych godzinach siedział w swej pierwszej komnacie za wielkim stołem, misternie z czarnego drzewa rzeźbionym, na którym leżała płaska szkatułka, dwie małe paczki, związane szpagatem, i rozmaite lupy w mosiądz oprawne.

Naprzeciw niego na wskos pod oknem siedział Kundrat, który właśnie z Tustania powrócił i trzymając przed sobą książkę rachunkową wąską a długą, zdawał mu sprawę z towarów odebranych w tym mieście i wyprawionych do Dniestru.

Zaś obok niego, ale cokolwiek opodal, w poręczowym krześle, turecką tkaniną wybitym, siedziała pani Formoza, jego najukochańsza synowa, słuchając obojętnie tustańskich rachunków, a rzucając ciekawym okiem na paczki leżące obok szkatułki.

Formoza była kobietą tak wspaniałą i piękną, jakie się nie codziennie spotyka nawet na dworach królewskich. Miała lat dziewiętnaście i była wzrostem tak słuszna, że przenosiła głową o kilka cali starego Kijasa, formy miała okrągłe i pulchne, a w każdym ruchu tak wiele wdzięku i wspaniałej powagi, że zdawała się być na to zrodzoną, ażeby z królewskich krużganków ścielić do swoich stóp wszystkich kruszących ze sobą kopie rycerzy. Szatynka była, włos miała ciemny, ale błyszczący złotem do światła, oko piwne, pełne świetnego blasku, ale w promieniach łagodnych, rzęsy przepyszne, a cerę białą i przezroczystą, a okraszoną świeżym jak wiosna i wcale dziewiczym rumieńcem. Ubrana była skromnie jak na te czasy, tak pełne wystawności i zbytków: na głowie miała małą, złotem haftowaną duchenkę, okrągłą i wydatną jej kibić okrywała przypadająca do jej smukłego stanu katanka i pas miała na sobie, składający się ze złotych emaliowanych sprzążek, którego jeden koniec jej spadał do kolan.

Ubiór ten nie mógł podnosić ni jej powagi, ni wdzięków: a przecież i w tym ubiorze była tak świetną, tak wspaniałą i tak imponującą, że kto ją pierwszy raz widział, musiał się nią zachwycić, a nawet ci, co ją znali od dawna, obchodzili się z nią jak z królową, której życzenia każdy usiłuje odgadnąć, a nikt im się nie śmie sprzeciwić.

Jakimże niepojętym wypadkiem taka królowa niewieściej powagi i wdzięków dostała się w rodzinę kupiecką? Wilczek już to powiedział Kergolajowi. Córeczkę zamożnej i znakomitej rodziny szlacheckiej, wymordowanej przez Tatarów, Kijas znalazł zbłąkaną na stepie i w swoim domu przytulił. Spostrzegłszy u niej już wtedy niezwyczajne zalety umysłu i serca, przywiązał się do niej i dał jej wychowanie nadzwyczajnie staranne. Formoza korzystała pilnie z tych nauk, i kiedy na pannę wyrosła, stanęła w rzędzie najuczeńszych kobiet stolicy, a może nawet wszystkich ziem ruskich. Umiała doskonale po polsku, po rusku, po łacinie, po włosku i po niemiecku, a nawet poduczyła się dosyć dobrze prowansalskiego języka, ażeby najpiękniejsze ówczesne pieśni rycerskie i miłosne mogła czytać w oryginale. Toż umiała wiele takich pieśni na pamięć, które śpiewano jeszcze na dworze Berengarów w Tuluzie, umiała także niektóre pieśni Minnesaengerów niemieckich, które przy lutni albo przy gitarze śpiewała, ale zawsze tylko dla siebie, nigdy dla gości. Jednak najulubieńszym jej zajęciem było czytanie poetów łacińskich — i bodaj czy nie czytywała także ukradkiem Owidiusza Remedia amoris, które w bardzo pięknym odpisie znajdowały się w księgozbiorze jej teścia.

Wszelako nigdy się nie popisywała ze swoją nauką, a tylko sam Kijas wiedział, jakie skarby rozumu i wiadomości się znajdowały w tej głowie kobiecej, jakoż już za to samo, nie tylko ją kochał i wielbił, ale obchodził się z nią z taką delikatnością pełną uszanowania, jak gdyby świętą miał w swoim domu.

Wszelako i zacny Kijas był takim samolubnym człowiekiem, jak inni: bez wątpienia nie z łakomstwa na jej majątek, którego sam miał dostatkiem, ale dlatego, ażeby tej ukochanej istoty nie wypuścić ze swego domu, ożenił z nią swego syna. Stało się to przed rokiem. Formoza, młodziutka wówczas dziewczyna, wychowana z daleka od rycerskiego świata, do którego należała z rodu i pokrewieństwa, znająca wprawdzie bardzo wielu ludzi, ale nikogo z bliska, przywiązana jak siostra do swego przyszłego męża, z którym od dziecka prawie się razem wychowywała, wierząca zresztą w każde słowo Kijasa jak w ewangelią i przejęta szczerą dla niego wdzięcznością za uratowanie jej życia i majątku, przyjęła to małżeństwo bez żadnego oporu i z głębokiego poczucia obowiązku była wzorową żoną i jak najlepszą synową. Ale czy mądrze to zrobił Kijas, łącząc tych dwoje ludzi ze sobą? Złośliwe języki różnie o tym mówiły — a byli i tacy, co Kijasowego syna uważali za niedorodka i wcale niebożę stworzenie; jednak pomimo to pomiędzy żoną i mężem panowała święta zgoda, najbystrzejsze oko nigdy żadnej chmurki tam nie dostrzegło i w całym domu płynęły dnie w takiej ciszy i z taką powagą, jak msza za mszą się odprawiają w kościele.

Kundrat właśnie kończył swój raport kupiecki, a zamykając książkę, dodał te słowa: — Oto są wszystkie towary, jakie odebrałem w Tustaniu. Ostatnie wozy oddałem przedwczoraj naszemu karawanbaszy68, z którymi zaraz poszedł do Dniestru. Dziś nasze szkuty69 ruszyły, o czym zapewne do jutra będziemy mieli wiadomość.

Wysłuchawszy go Kijas, milczał i myślał przez chwilę: zapewne szeregował cyfry w swej głowie, dodawał, odciągał i multyplikował, układając preliminarz czystego zysku; wszakże niebawem się z tą robotą uporał, a wtedy rzekł do Kundrata: — Dobrze. Zaciągnij wasze te rzeczy w księgi. Daszkiewiczowi poszlij dwanaście łokci sukna i chustkę turecką dla jego żony. Ramułtowi dałem dziesięć złotych węgierskich, aby miał zapas w podróży. Wilczkowi zaliczyłem cokolwiek więcej, niżeli mu się należało, o co mniejsza, wyrówna się to w jesieni; tylko że kasa baranowska się nie powiększa i jeżeli tak dalej pójdzie, to Baranowa nigdy nie wykupimy. Cóżeś tam wasze słyszał o Wilczku? bo imci pani Formoza zauważyła, że był jakiś nieswój tym razem i jakby mu coś brakowało.

To rzekłszy, spojrzał na swoje synowę, a ona odpowiedziała: — Pan Wilczek ma jakiegoś mola, który go gryzie, ale nie mogłam go wyrozumieć, co by mu było, chociaż zazwyczaj chętnie się przede mną spowiada. Na moje pytania odpowiadał ciemno i enigmatycznie, mówiąc: Mężczyźni, tak jak i kobiety, mają swoje zgryzoty, o których nie powiadają nikomu, bo wiedzą, że im nikt nie pomoże. Nie wiem jednak, jakie by to były zgryzoty.

— Cóż ci się zdaje? — zapytał Kijas.

— Mnie się zdaje — odpowiedziała Formoza — że zgryzot nie ma, jeno mu duszno na zamku tustańskim. Jemu potrzeba powietrza. Potrzeba mu wojny, w której by się rozerwał i sfatygował cokolwiek, albo mu trzeba żony, coby rozweseliła jego zamek samotny.

Na to zaś prędko odezwał się Kundrat, bo pilno mu było wywnętrzyć się z plotek, którymi się obładował w Tustaniu.

— A ja wiem — rzecze — jaki mól gryzie naszego starostę.

I tu opowiedział dokładnie i szczegółowo całą historią o Ofce, o Biłowusie i pożarze zagrody, malując im wszystkie szczegóły jakby na dłoni, jako Biłowus rżał śmiechem końskim na dębie, jako Marucha uniosła Ofkę powietrzem i jako Włostek, porwany miłością dla Ofki, pobiegł jej na ratunek, ale nic zdziałać nie mógł, bo przyjechał za późno.

Formoza słuchała tego opowiadania z żywym zajęciem, bo i najukształceńsze kobiety lubią powiastki o czarownicach i zakochanych młodzieńcach, ale rozumny Kijas całkiem inaczej się zapatrywał na takie rzeczy, jakoż rzekł po niejakim namyśle: — Na toż to waszeć jesteś doktorem obojga prawa, ażebyś takie bajki powtarzał! Nie Biłowus tam rżał, tylko jego dziki koń w stajni, i nie Maruchę z Ofką widziano ulatujące z pożaru, tylko prawdopodobnie kłęby czarnego dymu, które się prostym ludziom wydały jakoby wydęte spódnice. Toż tak rozumiem, że te obydwie kobiety ani uleciały powietrzem, ani zgorzały w chałupie, bo sam powiadasz, że nie znaleziono z nich śladu na pogorzelisku, lecz bez wątpienia uciekły ziemią, i jeszcze kiedyś się o nich dowiemy. Ale Wilczek mi się nie podoba w tym razie, bo najprzód, uwodzić niewinne dziewczęta, to rzecz może rycerska, ale nieuczciwa, porzucać je bez ratunku, to rzecz nieszlachetna, a kiedy się już tak stało, nie umieć sobie poradzić, to głupio. Miał przecież zakochanego Włostka pod ręką i mógł go z nią ożenić.

Na to zaś Kundrat: — Tak mi to także powiadał Daszkiewicz, dodając, że gdyby mu był starosta tylko słówko pisnął o tym, to byłby był wziął Ofkę do siebie, Biłowusa uchodził i Włostka ożenił, a jeśliby się w tej tkaninie była jaka dziura zjawiła, toż to nie masz takiej dziury pomiędzy ludźmi, której by nie można załatać szerokimi groszami.

— Daszkiewicz mądrze powiedział — rzekł Kijas — dobrze o tym wiedzieć, bo może on się przysłużyć Wilczkowi, jeśliby się z tego wywiązały jeszcze jakie dalsze trudności. Ale Wilczek powinien się jak najprędzej ożenić. Życzę mu tego z serca jako jego przyjaciel... a oprócz tego zależy nam na tym, ażeby na zamku tustańskim siedział człowiek porządny i cichy.

Jak widzę z rachunku waszeci, produkcja tego miasteczka wzmaga się coraz więcej, a może się jeszcze znacznie pomnożyć.

Formoza patrzała przez ten cały czas zamyślonymi oczyma przed siebie, a kiedy ją Kijas zapytał: — A cóż na to powiada nasza najmilsza synowa? — ona odpowiedziała z westchnieniem: — Smutno mi słuchać tych rzeczy. Całkiem inaczej sobie wyobrażałam naszych rycerzy, a rozumiałam, że Wilczek pomiędzy nimi najlepszy.

A wtedy rzekł Kijas, biorąc ją za rękę z uśmiechem zadowolenia: — Więc może to nie tak źle, żeś poszła za mieszczanina, z którego dopiero rycerz się robi i taki się zrobi, jakim go właśnie mieć chcemy.

— Ja jestem z mego losu całkiem zadowolona — zawołała na to wesoło Formoza, z czego jej teść był kontent i rzekł z ojcowską dobrocią: — Przysuńże się teraz do nas, bo mamy tu różne rzeczy, także tymczasem mieszczańskie, ale którymi nie zwykli gardzić rycerze, a gdzie się też może coś znajdzie dla ciebie.

To mówiąc, rozwinął jedne z tych paczek, szpagatem związanych, które leżały na stole, i wysypał z niej całą garść pereł białych i czarnych niezwyczajnej wielkości, z których jedne były w złoto lub srebro oprawne i widocznie z jakichś naramienników lub diademów wyłamane, inne zaś luźne bez żadnej oprawy. Formoza, uderzona blaskiem tych pysznych klejnotów, pochyliła się nad stołem, oglądając je z bliska i układając w osobne szeregi według wielkości; Kijas przyłożył lupę do oka i zaczął je pojedynczo ze wszystkich stron opatrywać z cierpliwą uwagą znawcy — a Kundrat także się ze swej strony nad stołem pochylił i biegając łakomymi oczyma po wszystkich perłach, uśmiechał się i oblizywał swe usta rumiane jak smakosz, przed którym woniejącą postawiono potrawę.

Wszyscy byli tymi skarbami niezmiernie zajęci, jeszcze pod wrażeniem podziwu milczeli i właśnie chcieli sobie wzajemnych myśli udzielić, ale im przeszkodzono, bo w tym oka mgnieniu otwarły się podwoje od sieni i Wilczek wszedł do komnaty. Wilczek był w suknie codzienne ubrany bez przyborów rycerskich i wchodząc, rzekł z uśmiechem na twarzy: — Owo gość cale niespodziewany.

Natenczas Kijas, niepomału zdziwiony, lecz zawsze spokojny, położył lupę na stole i rzekł ze zwyczajną sobie powagą, ale zarazem i bardzo uprzejmie: — Wszelki duch chwali Pana Boga! Licząc mile i dnie, rozumieliśmy, że wasza miłość dojeżdżasz dziś do Rzeszowa, a ty tymczasem z powrotem we Lwowie. Cóż się to stało?

Kijas, znając Wilczka od dziecka, mówił mu „ty” z przyzwyczajenia, a „wasza miłość” z grzeczności, Wilczek zaś mianował go ojcem, ale zwyczajem niemieckim, który się jeszcze utrzymał we Lwowie, także go tykał.

— Nie — rzecze Wilczek — nic się nie stało. Tylko zapomniałem tu pewną sprawę załatwić na zamku i musiałem się wrócić na chwilę.

Jednak chociaż to Wilczek powiedział swobodnie i jakby nic nigdy nie było, nikt mu nie uwierzył. Formoza była widocznie zniepokojoną, a Kundrat, mając głowę nabitą Biłowusem rżącym jak koń i czarownicami ulatującymi w powietrze, patrzał nań prawie przestraszonymi oczyma, a nawet, jako człowiek ostrożny, pomału w kąt się zasunął. Kijas zaś rzekł dobrotliwie: — Słowom rycerza zawsze wierzymy, ale tym razem tak nam się zdaje, że coś koloryzujesz.

A wtedy i teść, i synowa zaczęli go cisnąć, jednak na niego nigdy nie potrzeba było wielkiego nacisku, bo był prawdomównym i miał serce jakby na dłoni, więc też i teraz bez oporu opowiedział im prędko całą historią swego spotkania się z Kergolajem i dlaczego do Lwowa powrócił.

Zaledwie skończył, Formoza, kobieta jak widać serdeczna, przystąpiła szybkim krokiem ku niemu i zawołała z uczuciem: — Dziękujemy waszmości! Anim się spodziewała, ażeby Jagienka mogła takich plotek narobić.

A wtedy stary Kijas wstał, ścisnął go także za rękę, ale zaraz na powrót przy stole posadził, sam także usiadł i tak mówił: — Wiemy od dawna, że jesteś nam przyjacielem w dobrych, a jeszcze pewniejszym w złych losach i zawsze ci za to wdzięczni będziemy. Uważałem ja to niejednokrotnie, że w listach Jagienki, zresztą (niechaj to między nami zostanie) nie bardzo zrozumiale pisanych, które mi pani Formoza zawsze łaskawie komunikuje, znajdują się czasem wyrazy, którym można dawać rozmaite znaczenie. Ja je tak rozumiałem, że Jagienka, córka wyniosłych Kmitów i na kmitowskim zamku żyjąca, a mająca zapewne wszystkich ludzi, co nie chodzą w pancerzach i hełmach z piórami, za podłe a zarazem półdzikie zwierzęta, lituje się nad Formozą, że takiego człowieka, a nie rycerza, wybrała sobie za męża. Ale nigdy bym nie był przypuszczał, że pod tymi wyrazami kryją się takie potwarze, że ona nam przypisuje takie niecne uczynki i że się znajdzie rycerz półwariat, który się do Lwowa wyprawi, ażeby na nas pomścić się za nie.

— On się tutaj nie wyprawił umyślnie — rzekł Wilczek rektyfikując70 — on jedzie do Ziemi Świętej, a tu tylko mimochodem zamierzył zrobić w waszej kamienicy porządek, tak jak zapewne w swojej wyprawie do Jeruzalem niejeden inny dwór wymiecie po drodze.

Na to Kijas cokolwiek niecierpliwie poprawił czapkę na głowie i rzekł: — Czy kto umyślnie, czy mimochodem nas powybija i złupi, to jest rzecz dla nas obojętna, ale nieobojętna wcale, że takim rycerzom jeszcze zawsze wolno się tak samopas włóczyć po kraju. Bo tym panom pracować się nie chce, a żebrać się wstydzą, nuż jeszcze są zdania, że ludziom wojennym niewzbronno nawet w czasie pokoju używać środków wojennych. Toż sam słyszałem, jak jeden z nich, złupiwszy dwór we wsi, usprawiedliwiał się tymi słowy: „Jakże? więc chcesz, ażebym żebrał, kiedy miecz noszę u boku?” — Widujemy tu takich rycerzy dość często, a chociaż Lwów ma się kim bronić, przecież bywali tacy, co i nam się dali we znaki. A wszakże jest temu dopiero lat trzydzieści trzy, a nie więcej (sam to dobrze pamiętam, bo nawet już byłem proconsulem miasta natenczas), kiedy imć pan Szczęsny z Paniowa, którego zwano także Godziemba, niby to na wezwanie papieża Piusa II, zaczął zbrojnie włóczyć się po kraju, zaciągać ludzi pod swoje chorągwie i wkrótce nazbierał ich do dwunastu tysięcy, a tę armią swoją nazwał krucjatą. Miał niby także ciągnąć na Turka, ażeby go z Ziemi Świętej wypędzić, ale tymczasem złupiwszy niemało dworów szlacheckich i wypłukawszy wszystkie ziemie dokoła, nareszcie się tak rozzuchwalił, że pod Lwów podstąpił, wychędożył wszystkie przedmieścia, aż w końcu zaczął szturmy przypuszczać do miasta. Mogliśmy mu się obronić: ale zważywszy, co ta obrona będzie kosztować, a widząc prócz tego, że nasz kasztelan jakoś niewiele ma ochoty zetrzeć się na ostre z panem Paniowskim (jako to zwykle kruk krukowi oka nie dzióbie), postanowiliśmy się okupić. Ot! jaka to była krucjata: kto ciekawy, ten może się doczytać w książkach lonherii, ile nas kosztowała. Temu panu Szczęsnemu muszę zresztą oddać sprawiedliwość, bo potem poszedł rzeczywiście do Węgier, podjechał ze swoją krucjatą pod sztandary księcia Burgundii i Macieja Korwina, bił się walecznie przeciwko Turkom, a nawet, uderzywszy sam z pieśnią Bogurodzicy na obóz turecki, wszystkich jeńców uwolnił, za które to czyny rycerskie król Maciej później mu własną synowicę poślubił. Ojciec to był tych Paniowskich, co dzisiaj są starostami na Stryju i Zydaczowie.

Rycerz bardzo waleczny, okrutny pogromca Turków, nie ma co mówić, ale kiedy Turka nie było, to swoim dwory i miasta rabował. Po nim bywali tu inni, którym także potrzeba było haracz opłacać, chociaż ich można było wybić z miasta, czego wszelako nigdy się nie robiło.

Oto w tym właśnie wielka jest niegodność i największe bezprawie. Bo jak mi się opryszek dostanie w ręce, to go każę powiesić, a jeśli bardzo zuchwały, to nawet i poćwiertować: ale z takim paniczem, to i nie wiedzieć, co robić. Nawet i dostawszy go w garść, nielzia go ściąć, bo gotów jeszcze jaki książę lub król za nim się ująć i za jego głowę miasto wyłupić.

— I miasto wyłupić, i panom consulom łby poucinać, bo i to już bywało — poderwał prędko Kundrat, który widocznie nie był przyjacielem rycerstwa.

Na to Wilczek się roześmiał i rzeki do Kundrata: — A tobie by się to wcale nie podobało, gdyby ci kto twoje uczoną makówkę zdmuchnął z twego tłustego karku? hę?

Tymczasem zaś Kijas kontynuował dalej: — Więc to nie rzecz jest dla miasta, ci rycerze podróżujący niby to do Jeruzalem — a jak się rzekło, zajeżdża ich tutaj niemało, a każdy, jak wpadnie do Lwowa, to właśnie jak mucha w maź, tygodnie i miesiące tu siedzi, je, pije, hula, bałamuci kobiety i długi zaciąga, a kiedy nie ma czym płacić, co, z przeproszeniem, wszystkim rycerzom prawie zawsze się wydarza, to zaczyna turbować ludzi, aż się tak wszystkim uprzykrzy, że i z długów go się skwituje i jeszcze się mu da poczęstne na drogę, aby sobie z Panem Bogiem do którego innego miasta pojechał.

Ot! i teraz, już od dwóch tygodni z okładem jest tu Olizar; sześćdziesiąt ludzi przyprowadził ze sobą i po przedmieściach rozłożył, sam zaś bankietuje po mieście i pewnie tak będzie bankietował ruski miesiąc co najmniej, a nie wiem, kto za niego zapłaci.

— Widziałem go tu przeszłego tygodnia — rzekł na to Wilczek — spotkałem go na ulicy, alem się z nim nie mógł dogadać, bo jak powiada przysłowie: Sereda, piatnica, Olizar pijanica.

Cóż on tu robi?

— Na to ci także odpowie piosenka — odpowiedział Kijas z uśmiechem — musisz ją znać: A jak pidesz do Bazaru, Pokłonysia Olizaru, Jordaniwka ciła skaże, Jak Olizar diwki priaże71.

— Ale to dobry człowiek — zauważała Formoza — ten pewnie na nas nie napadnie, raczej by stanął w naszej obronie.

Kundrat zdaje mi się nie był tego zdania, bo skrzywił się na to i rzekł: — Na pijanicę nigdy się spuścić nie można, zaś oprócz tego od podwiki i diabeł by go nie oderwał.

Wilczek znowu rozśmiał się głośno i zawołał: — Niby też ty wylewasz za kołnierz, a odwracasz się od podwiki!

Na to Kundrat mocno się zarumienił, bo bardzo bał się Kijasa, ale tymczasem Kijas znowu głos zabrał i tak mówił do Wilczka: — A o twoim Kergolaju także mamy już wiadomość, bo mamy przecież jakąkolwiek policją.

I on także rozłożył się na Krakowskim Przedmieściu, a dzisiaj rano był z wielkim trzaskiem u kasztelana na zamku. Przyjmowano go tam, jak słyszę, z wielkimi honorami i tytułowano hrabią. Ja zaś tymczasem słyszałem — dodał Kijas złośliwie — jakoby go także tytułowano batardem, co przy kobietach nie godzi się tłumaczyć na polskie.

— Jużci tak — rzecze Wilczek — tylko trzeba wiedzieć, że ci batardzi, których też siła jest w cudzych krajach, jeszcze dumniejsi są z swego rodu niżeli synowie ślubni, bo powiadają, że kiedy ich rodzice przed prawem sami uznali, to każdy wie, jaka krew płynie w ich żyłach, podczas kiedy u tych innych is pater est, quem nuptiae demonstrant72, a w rzeczy, kto tam wie, jak to tam było.

— Ależ to wykręt — poderwał Kundrat — bo przecież im sakramentu brakuje, a i prawa dziedziczenia nie mają.

— Wykręt albo nie wykręt — rzekł Kijas rozumnie — zawsze z ich dumą liczyć się trzeba. Bo i ja znałem takich ludzi i to wiem o nich, że będąc braku sakramentu świadomi, są daleko drażliwsi od innych i za lada co sieką dokoła siebie. Są nawet między nimi tacy, co sobie mówią: kiedy mi jednego sakramentu brakuje, to już mi na jedno grzeszyć przeciwko innym.

Trzeba więc z nimi obchodzić się grzecznie. Ale ja tak rozumiem, że kiedy by Kergolaj chciał jakie burdy wyprawiać, to przecie mu się obronimy, a do obrony zawczasu się przygotujemy.

Ja jeszcze przed wieczorem pomówię z naszym proconsulem nocnym i każę cichaczem halabardników około naszego domu postawić, a oprócz tego i Olizara każę odszukać, bo i ja też rozumiem, że mamy w nim przyjaciela.

Do tego zaś dodał Kundrat: — A wreszcie i syn jegomości przed wieczorem przyjedzie ze swymi ludźmi, ten nam kamienicę dobrze obsadzi.

Wilczek słuchał tego wszystkiego z lekkim uśmiechem na twarzy, lecz na tę uwagę Kundrata głośno wybuchnął i rzekł: — I zaraz Francuzowi łeb utnie, nieprawda? Ty bakałarzu, jak widzę, nie masz wcale pojęcia, jaka jest siła u takiego rycerza. Ten Kergolaj nie takie mury łamał we Włoszech i własną ręką zdobywał takie fortece, że wasza kamienica przy nich ani za kurnik by nie stanęła. On, kiedy by przyszło do tego, nie mieczem, ale packą, jak muchy wybije — a kiedy by tobie dał byka w nos, to byś do św. Jura poleciał. Jużci gdyby to był jaki chłystek, co go halabardnicy pobiją, to byłbym nie powracał do Lwowa.

— To jakiś straszny rycerz być musi — rzekła na to Formoza — pewnie wielki jak sosna i ma twarz dzióbatą, a wąsy jak miotły.

— Będziecie go widzieć niebawem — odpowie jej Wilczek — bom zajechał do jego gospody i zaprosiłem go, aby przyszedł do was wieczorem.

Na to Kijas cofnął się w głąb krzesła, podparł ręką podbródek i spojrzał uważnie na Wilczka, Kundrat zaś zbladł i zaczął się koło siebie oglądać, zapewne za swoją czapką. Co widząc Wilczek, rzekł do Kijasa: — Zaprosiłem go do was, ażeby się waszemu domowi przypatrzył, zaczem, jak sądzę, wybije sobie z głowy te plotki.

A wtedy Kijas, zastanowiwszy się nad tym, odpowiedział mu prędko: — Dobrze zrobiłeś. Jużci tak lepiej. A więc, pani synowo — dodał, obracając się do Formozy — każ nam z twej łaski dobrą przygotować wieczerzę, a nie zapomnij o tym, że taki rycerz pewnie lubi małmazją.

Formoza wyszła, zaś pozostali mężczyźni prowadzili dalszą ze sobą rozmowę, a Kijas tak mówił: — Otóż to widzimy, jakie wydaje owoce to średniowieczne rycerstwo, co zasklepiwszy się w sobie samym i swoich dzisiaj już przestarzałych zasadach i obyczajach, zaczyna cuchnąć zgnilizną jako woda stojąca. A cóż dopiero powiedzieć o rycerzach bezżennych, którym ich domy wydają się pustką i którzy muszą się włóczyć po świecie, ażeby znaleźli jakąkolwiek rozrywkę. Dopóki wojna, to dobrze: biją się za swój kraj, za króla albo za wiarę, a poświęcając swe zdrowie za jakieś dobro doczesne lub wieczne, służą pewnemu celowi, ale w czasie pokoju szukają sobie rozrywki po gościńcach, po cudzych dworach, po miastach, od czego włosy trzeszczą ich bliźnich, a ich sumienie ciężkimi się obciąża grzechami. Ja tobie życzę z całego serca, mój kochany Lenardzie, ażebyś się jak najprędzej ożenił, bo i ty z czasem zbłąkasz się na bezdroża i czystą duszę twoje obrukasz. Masz urząd, to prawda, masz i własną siedzibę, ale twój urząd także cię tylko wtedy zatrudnia, kiedy kraju trzeba bronić od obcego najazdu, albo też z królem pociągnąć na wojnę... a w twojej siedzibie jaskółki się gnieżdżą pod dachem, a puszczyki na wieżach. A całkiem inaczej wyglądałby zamek tustański, gdyby w nim młoda starościna założyła swe gniazdo i gdyby koło niej zaświegotały dziecięta. Toż nie tak to trudno o wdzięczną żonę, a zwłaszcza kawalerowi takiego rodu i siedzącemu na tak wysokim urzędzie. Ot! i koło nas, gdzie spojrzysz, to dziewka jest na wydaniu. Paniowscy, o których dopiero co wspomniałem, na Stryju i na Zydaczowie mają córki dorodne, starosta samborski, Melsztyński, ma aż trzy córki, a nawet i nasz kasztelan ma dziewkę jeszcze nie zaswataną, tylko podobno cokolwiek ułomną. Trzeba więc obejrzeć się po sąsiedztwach...

Ale Wilczek mu przerwał i rzekł: — Nie dla mnie ta dobra rada, mój ojcze. Kto żony szuka, ten jej nie znajdzie. Kogo drudzy ożenią, ten jakby załogę obcego żołnierza dostał do swego domu, pod której ciężarem wzdycha potem przez całe życie. Według mnie, żona powinna przyjść sama i niespodzianie jak deszcz albo pogoda, albo, co jeszcze lepiej, jak błyskawica, co olśni człowieka i potem wciąż jasnym świeci mu światłem do grobu.

W tej chwili weszła Formoza i z widocznym upodobaniem słyszała te słowa, spokojny Kundrat ich nie rozumiał, bo błyskawic nie lubiał, a doświadczony Kijas rzekł na to: — Dobre i błyskawice, bo czyszczą powietrze, a więc i duszę człowieka mogą oczyścić, ale po błyskawicach zazwyczaj następują pioruny i grzmoty, a to niedobrze, jeżeli żona po domu piorunuje i grzmoci.

Tymczasem zaś Wilczek tak mówił dalej: — Ja tam żony szukać nie będę. Tylko jak teraz ze Lwowa wyjadę, to wstąpię na Sobień, bo najprzód muszę wyspowiadać owe pannę Jagienkę, dlaczego w tym wieku (bo powiadają, że młoda) bawi się babuszerią, a potem, tak się przynajmniej spodziewam, wybiję jej z głowy tego Francuza. Bo czy to rzecz jest dla panny takiego domu (choć prawdę mówiąc, boczna to linia kmitowska) przyjmować takiego pędziwiatra na służbę? Jużci to rycerz nie lada jaki, chętnie mu to przyznaję, a nawet rotmistrz królewski, ale mnie wszyscy diabli biorą, żem się nie mógł z nim zmierzyć, a mógłbym ten dzwonek podeptać nogami, co naszej bitwie przeszkodził.

A Kijas na to, mówiąc powolnie i ważnie: — Chwalebny jest taki ferwor rycerski, zwłaszcza w obronie niewinnych, ale jeżeli chcemy być sprawiedliwi, to musimy powiedzieć, że i Kergolaj także chciał bronić niewinnych, a nie jego to wina, że miał złe informacje. Co zaś do bitwy, to chwała Bogu, że nie przyszła do skutku. Nie kupiecka to rzecz sądzić sprawy rycerskie, ale ja miewam godziny, w których nie jestem kupcem, tylko człowiekiem, co trzeźwo rozmyśla nad tym światem i uważnie się rozpatruje w tym wszystkim, co się dzieje około niego. Otóż ja nigdy nie mogłem tego zrozumieć, jaką wy w tym znajdujecie uciechę, ażeby krew ludzką przelewać, a zwłaszcza za honor jakiejś damy, której czasem nawet wcale nie znacie, albo za wstążkę, którą ta dama darowała komuś innemu. Wiedzcież o tym, że czasy tych heroizmów dla jakiegoś kaprysu, a nie mających rozumnych celów, już są na schyłku, tak samo jak owe scholastyczne mądrości, o których nasz rozumny Grzegorz z Sanoka powiedział, że to są somnia vigilantium73 jakoby sny nocne na jawie. Ej! żal się Boże zawczesnej śmierci tego niezrównanego Grzegorza z Sanoka, którego żywot Callimachus tak pięknie opisał, którego ja znałem przez tyle lat i któremu wszystko zawdzięczam, co wiem i co umiem. On to pierwszym był u nas, co greckim i rzymskim poetom a mędrcom należytą cześć oddał, pisma ich z zapomnienia wygrzebał, mądrość ich wyrozumiał i nas nauczył ich czytać, pojmować i cenić. On całkiem inaczej się zapatrywał na te czasy, w których żyjemy, a zarazem i na te, co przyjdą niebawem. Idąc za jego śladem i ja też widzę daleko jaśniej to, co się dziś dzieje, i to, co się przygotowuje, niżeli wy wszyscy, co tylko z dnia na dzień żyjecie. Monarchowie się wyłamują spod zwierzchnictwa papieża, a narody się wybijają spod samowolnej władzy monarchów — i odtąd już nie popuszczą, aż póki człowiek swoich praw nie odzyska, i tak nie będzie na świecie, jak było w starożytności. Wynaleziono proch, który już znacznie osłabił żelazną rękę uprzywilejowanego rycerza; odkryto sposób drukowania, a przeto i rozpowszechnienia rzeczy pisanych, zaczem światło coraz szybciej przebija się przez nie przedarte od tylu wieków ciemności; nuż wreszcie Hiszpanie wydobywają z morza kraje dotychczas wcale nie znane, a tak i oddechu przybywa całej ludzkości.

Zgoła, gdzie spojrzysz, wszędzie zmrok coraz niżej opada ku ziemi, po całym horyzoncie przelatują błyski świtania, światło dnia coraz więcej bieleje, rozum ludzki się budzi, rozpędza chmury przesądów i obyczajów zakrzepłych, a wzywając wszechludzi żyjących do pracy, odtąd już nie ustanie, aż póki dla nich i tych praw nie zdobędzie, które im dadzą możność pracowania spokojnie na chleb codzienny i na pożytek ogólny. Całe wasze rycerstwo, to już dziś ciało bez ducha, to cień czasów minionych, to nie pogrzebany umarły. Jużeście się nie tylko ubogim ludziom, ale i samym królom uprzykrzyli do syta, jakoż już w wielu krajach zastąpiono was stałymi wojskami — ten czas bardzo już niedaleki, gdzie rycerz, błąkający się samopas i prowadzący wojny na własną rękę, będzie jak wilk, co się zjawił pomiędzy pasterzami pasącymi spokojnie swe trzody i którego też pasterze jak wilka kosturami zatłuką.

Wilczek go słuchał uważnie, lecz śmiał się i mówił: — Wszystko to się odnosi nie do mnie, tylko do tego Francuza, co chciał panią Formozę z waszej niewoli wybijać. Lecz jeśli do mnie, to ja ci powiem, że ja się w te tam świtania wcale nie mieszam. Jużci i ja uważałem, włócząc się przez parę lat po cudzych krajach, że się świat zmienia pomału. Rycerstwo się czasem ludowi uprzykrza, a nieraz i królom staje się niedogodnym.

Król francuski Karol VII zaczął tworzyć stałą armią, a inni idą za jego tropem. Ale jeszcze do wytępienia rycerstwa bardzo daleko. Popatrz no, co się dzieje w Niemczech: tam, co zamek, to rycerz wojujący na własną rękę, a zamków jak drzew w lesie. Nie my to jeszcze wytępimy rycerzy — a zresztą według mojego zdania, nawet wcale ich tępić nie trzeba, bo przecież na nich stoi cała obrona kraju.

Ażeby zaś przerwać tę rozmowę, która widocznie była mu nie do smaku, rzekł prędko do Formozy: — A pani Formoza co na to? czy także jest za tym, ażeby wygubić rycerzy?

— Ja — odpowiedziała Formoza — ja wcale nie jestem uprzedzoną przeciwko rycerzom. Może tam czasem trochę narobią hałasu, ale życie swe ważą dla drugich ludzi, a przy tym jest to najpiękniejsza ozdoba kraju.

To wszakże zniecierpliwiło cokolwiek starego Kijasa, jakoż powtórzył jej z pewną cierpkością dawną piosenkę niemiecką: An Rittern preisen die Frauen, Nichts anders denn hauen, Und Feste vorhalten74.

Niewinna Formoza bardzo się tym zmieszała, ale Kijas rzekł zaraz do Wilczka: — Słuchaj, panie starosto! powiedz mi prawdę; czy wierzysz ty temu, że wszyscy ludzie się rodzą z kułbaką przyrośniętą na plecach, a tylko niektórzy z munsztukiem w ręku i ostrogami u butów, aby jeździć na tamtych? hę?

Ale Wilczek był wesół i tak mówił: — Ja nie wiem wprawdzie, z czym na świat przyszedłem, bom nie miał rozeznania natenczas, ale to pomnę, że kiedym się koło siebie obejrzał, tom spostrzegł, że mam poddanych, którzy mnie bez oporu słuchają. Co tam wam mieszczanom świta po głowach przeciwko rycerstwu, to także mi nie wiadomo, bom ja człowiek królewski, mam słuchać mojego pana i na tym cały mój urząd się kończy. Ale jeżeli ci to sprawi uciechę, to ci powiem, że i naszemu królowi także coś świta w głowie przeciwko niepodległemu rycerstwu. Nauki Kallimacha nie poszły u niego w las, myśli on o tym naprawdę, jakim by obyczajem mógł przyjść do armii stojącej, którą by sam dysponował, a pozbyć się tej zbrojnej szlachty, która królewskiej trąby wojennej nie usłucha, kiedy się jej nie podoba, a natomiast sama wojnę zażegnie, kiedy ma fantazją po temu. Początek ku temu już jest zrobiony, bo dwór wojskowy królewski liczy tysiąc sześćset ludzi i milczkiem się ciągle pomnaża. Ale na tym nie koniec, bo i ku temu się czynią przygotowania, ażeby szlachtę pościągać z jej zamków i dworów i uszykować w stałe chorągwie, które by leżały po miastach, a po wsiach niechby tam sobie siedzieli tenutariusze, włodarze i chłopi. Nigdy mnie król do swojej rady nie wzywa, bom na to jeszcze za młody, ale takie tam wieści chodzą po kordegardach i dosyć się ich zawsze nasłucham, kiedy jestem na służbie w Krakowie.

— Więc niechże mu Bóg błogosławi, kiedy ma takie zamiary — rzecze na to Kijas — bo na tej drodze pozbędziemy się wreszcie tej rycerskiej opresji, pod którą nieraz tak ciężko wzdychamy.

Czy to jest rzecz zgodna z którąkolwiek wiarą, a choćby nawet z sumieniem, ażeby pomiędzy milionami spokojnych mieszkańców była garstka uzbrojona w ziemski przywilej grzeszenia bezkarnie przeciwko Bogu i ludziom? A przecie taki przywilej ma to rycerstwo.

Król dobrze zrobi, jeżeli weźmie w żołnierskie ryzy tych panów, a odda ziemię tym, którzy na niej spokojnie pracują.

— To bardzo dobrze — odpowiedział mu Wilczek — ale czy mu się to uda, to inne pytanie, a nawet wątpić o tym należy. Bo widzisz przecie, jak ta szlachta wciąż rośnie w prawa i przywileje pomimo wszystkich królów, którzy, mniej albo więcej, takie same mieli zamiary. Kazimierz Wielki jeszcze ją trzymał na wodzy, ale po jego śmierci już Ludwik Węgierski musiał jej ustępować, bo tylko przywilejami mógł się utrzymać przy polskiej koronie. Jagiełło, chociaż przyzwyczajony do samowolnej władzy na Litwie, jeszcze daleko droższe musiał jej składać okupy, a Kazimierz, syn jego, jakkolwiek także dobrze rozumiał, co jego władzę osłabia, podpisał Statuty nieszawskie i spętał swoje powagę sejmami. Czyż dziś, kiedy ta szlachta już ma swoje pisane prawa, kiedy się tak rozrodziła, a niektórzy z niej takie ogromne posiedli majątki, że są niemal bogatsi od samego króla, a nawet i własne wojska trzymają, czy dziś można przypuścić, że król ją spęta na powrót, z jej zamków i dworów pościąga i w żołnierzy obróci?

— A przecie to dzieje się w Europie — rzekł Kijas.

— Ale nie tak, jak u nas — odpowiedział mu Wilczek — bo w Europie wszystko się dzieje po europejsku, a w Polsce wszystko po polsku. Tam szlachta wyłamuje się także spod samowładzy królewskiej i różne prawa nabywa, ale razem z nimi unosi to przekonanie, że jeżeli je chce zachować, a zwłaszcza pomnożyć, to musi je ciągle ogrzewać w słońcu królewskim. A u nas przeciwnie, im więcej praw szlachta nabywa, tym więcej się oddala od tronu, tym mocniej butnieje i tym zuchwałej nad tym rozmyśla, jak by to każdy mógł się całkiem usamowolnić i sam na swym śmieciu zostać chociażby małym królikiem. U nas całkiem inaczej, mój ojcze. Trzeba by tobie choćby mały czas pobawić na dworze królewskim, a widzieć z bliska te rzeczy; dopiero wtedy mógłbyś zrozumieć, czy u nas sprawy publiczne także tym samym torem się toczą, jak w cudzych krajach, o których tak dobre masz wiadomości.

Z tych kilku słów można było zaraz rozeznać, że Wilczek żył życiem dworskim i daleko trzeźwiej i trafniej się zapatrywał na bieżące wypadki niż stary Kijas, co lubo bardzo rozumny i widzący daleko, nie miał jednak styczności z tymi, którzy wtedy rządzili krajem. Mimo to już usta otworzył, aby mu odpowiedzieć, ale wtem dał się słyszeć tętent na bruku, Wilczek wstał z krzesła, zajrzał do okna i rzekł; — To Kergolaj przyjechał.

Kundrat zerwał się prędko i zgarnął owe perły i inne klejnoty, które leżały porozkładane na stole, ażeby je schować, na co Formoza się w głos roześmiała, a tymczasem Kergolaj wszedł do komnaty.

Kergolaj ubrał się bardzo pięknie i lekko na te odwiedziny. Miał na sobie tylko koszulkę z polerowanych kółek stalowych, wyrabianą w Yorku i bardzo drogo płaconą, hełm lekki z przepysznymi piórami pod pachą, bogato oprawny, lecz krótki mieczyk u boku, a na szyi ów łańcuch żelazny z kokardą u lewego ramienia, który włożył na siebie jako miłosny sługa Jagienki.

Spodnie ubranie miał bardzo obcisłe, a do tego lekkie buty rycerskie ze złotymi ostrogami — a tak można go było wziąć dobrze na oko i widać było, że nie był wcale garbaty, tylko piersi i plecy miał nadzwyczajnie wypukłe i był cały nabity, silny i muszkularny, jak gdyby go kto wyciosał z kamienia albo wykuł z żelaza.

Zaledwie wszedł, każdy mógł dostrzec, że był to kawaler światowy, obywały po wielkich dworach, grzeczny nad podziw, wesołego temperamentu, a przy tym nie próżny tej lekkiej ironii, z jaką częstokroć wielcy panowie traktują niższych od siebie. Albowiem zaraz się zbliżył do starego Kijasa i nasypał mu tyle komplementów wielkoświatowych, że trzeba się było dziwić, jak się to wszystko mogło w jego gębie pomieścić. Stary Kijas stał przed nim ze swoim biretem w ręku i uśmiechem na twarzy i widocznie był kontent z tego powitania, toż mu także odpowiedział komplementami, bo i jemu wymowy nie brakło, ale nie mógł się wstrzymać od lekkiego przycinku, dodając te słowa: — Jak każdego sławnego rycerza stugłośna poprzedza fama, tak i przed przyjazdem waszej miłości dobiegły nas wieści o jego szlachetnych zamiarach bronienia osób niewinnych, a karania złoczyńców. Jako ludzi czasami grzesznych i nas też na tę wieść obleciała obawa i jużeśmy widzieli naszą kamienicę szturmem zdobytą, a nas samych na sztuki pociętych. Lecz widząc teraz kawalera tak wzniosłych przymiotów umysłu i serca, a przy tym tak ujmującej postaci, ochłonęliśmy i pochlebiamy sobie, iż zasłużymy u niego na lepsze o nas rozumienie.

Więc Kergolaj protestował się bardzo wymownie i zręcznie, mówiąc, że nie masz tej potęgi na świecie, która by mogła plotkom drogę zagrodzić, że zamek sobieński leży w takiej puszczy zapadłej, do której i światło dzienne z trudnością się przeciska, że już u Koniecpolskich się prawdy dowiedział, a Wilczkowi pod Wisznią już tylko półżartem te plotki powtórzył, a wreszcie śmiał się sam z siebie, że takim niedorzecznościom mógł choćby tylko na mgnienie oka uwierzyć. Ażeby zaś na tym już skończyć, obrócił się zaraz do Formozy, a będąc widocznie pod wrażeniem jej imponującej piękności, już nie komplementami, ale całymi bukietami najwonniejszych kwiatów wymowy tak ją obsypał, że ta młoda kobieta, chociaż do kadzideł przyzwyczajona, przecież musiała się zarumienić i kilkakrotnie oczy spuścić ku ziemi.

Najprzedniejsze formy grzeczności, częstokroć nawet całkiem niezrozumiałe, a wtedy właśnie najwyżej cenione, były podówczas powszechnym u całego rycerstwa zwyczajem.

Jednak Formoza odpowiedziała mu przytomnie i równie uprzejmie, lecz zaraz spytała go o Jagienkę, mówiąc z skromnością: — Bardzo dalekie wiąże nas pokrewieństwo i nigdyśmy się nie widziały, wszelako los jej bardzo mnie żywo obchodzi, a wasza miłość mocno mnie zobowiążesz, jeżeli mi opowiesz, jak wygląda i jakie prowadzi życie na zamku sobieńskim.

Więc Kergolaj zaczął jej opowiadać. A wtedy już się zmierzchać zaczęło i w izbie jadalnej, do której drzwi były na ścieżaj otwarte, zaczęto już światła zapalać, ogromny pająk brązowy, wiszący nad stołem, już nakrytym i zastawionym, i wieloramienne srebrne lichtarze, stojące na stole. Tu biły jeszcze blaski zaszłego słońca w okna, patrzące na zachód, a stamtąd płynęły fale światła od świec jarzących. Owóż w to oświecenie wpadł nagle z drzwi bocznych młodzieniec i stanął zdziwiony pomiędzy Kergolajem i Formozą z jednej a Kijasem i Wilczkiem z drugiej strony, nie wiedząc na razie, jak i do kogo ma się odezwać. Kundrat stał jeszcze wciąż w kącie za stołem, trzymając pod pachą paczki z perłami i brylantami.

Młodzieniec ten był to mały człowieczek, mniejszy od Kergolaja, szczupłej kompleksji, blondyn o bladej twarzy, z bogatą czupryną w tył zarzuconą, lecz spadającą w kędziorach, z dużymi niebieskimi oczyma, z nosem ormiańskim, lecz kształtnym, i z bardzo słodkim, chociaż może cokolwiek naiwnym wyrazem na twarzy. Pomimo lat dwudziestu trzech albo czterech nie miał jeszcze ani meszku na wąsach, ani na brodzie, a oprócz nosa całe jego pochodzenie ormiańskie odbijało się w cerze bardzo żółtawej. Wdał się zapewne w matkę, która była córką polskiego szlachcica, nazwiskiem Burza, co był pierwszym Polakiem wybranym rajcą lwowskim w roku 1472. Mimo szczupłości wzrostu trzymał się jednak dość żwawo, był ubrany z rycerska w kaftan łosiowy i miał mieczyk u boku i buty wysokie z ostrogami.

Widząc jego chwilowe zakłopotanie, Kijas zwrócił się do Kergolaja i rzekł: — Mój syn Tigranes, a mąż pani Formozy. Rycerska krew matki w nim płynie, uczy się waszego rzemiosła, może tam kiedyś po wieloletniej służbie wysłuży sobie choć srebrne ostrogi.

Kergolaj takim niepoczesnym kandydatem na rycerza, a jeszcze więcej tym się zadziwił, że to jest mąż Formozy, ale jako grzeczny kawaler podał mu rękę i rzekł serdecznie, chociaż trochę protekcjonalnie: — Witajże, przyszły rycerzu, a bądź przekonany, że nie tak to trudno dobić się ostrogów.

Na to i łaska królewska wystarczy, boć król i przed bitwą może pasować rycerzy, evaginato ense, creat milites ter percutiendo75. A jeśliby pomoc starszych rycerzy mogła ci się zdać na co, to licz na nas jak na Zawiszę.

Tymi grzecznymi słowy ujął sobie widocznie Kijasa i Formozę, którzy mu wdzięcznym dziękowali uśmiechem, a Tigranes już wcale się przykleił do niego, ściskając mu rękę po kilkakrotnie i opowiadając mu zaraz swoje historią.

Był to chłopak wymowny i śmiały, czujący wielki majątek za sobą i pragnący wyjść za stanu mieszczańskiego, a wynieść się wyżej, być może nawet, że ta żądza wejścia pomiędzy rycerstwo go całkiem opanowała. Opowiadał bowiem z pewnym zapałem, że ukończywszy niższe szkoły w Krakowie, uczył się potem rycerskiego rzemiosła w Wiedniu, był następnie pazikiem u jakiegoś niemieckiego gaugrafa, a wreszcie przejechał całą Francją, Hiszpanią i Włochy, a nawet brał udział w rozmaitych utarczkach; teraz się przygotowuje, aby wejść w służbę królewską, lecz jeszcze nie wie, czy zostanie przyjętym. Bardzo to pięknie i malowniczo opowiadał Tigranes; ale tymczasem trzeba było iść do wieczerzy.

Kergolaj zatem podał ramię Formozie, Kijas szedł z Wilczkiem, a Kundrat sam postępował za nimi, bo Tigranes szedł obok Francuza, usiłując dla niego być grzecznym i chcąc mu pokazać, że Lwów w wykwintnych formach obejścia nie pozostaje za Francją.

U Kijasa jadano kopiasto i tłusto, korzenne i pieprzno, jak wówczas było w zwyczaju, a do tego w srebrnych dzbanach było dostatkiem starej małmazji, jaką i kardynał Fryderyk pijał chyba tylko we wielkie święta i kiedy miał przedniejszych gości u siebie. Kergolaj znał się na kuchni i na piwnicy, jadł więc smacznie i kubki do dna wychylał, a kiedy nareszcie podano poważny kielich trembowelski, pod owe czasy najwięcej szanowany ze wszystkich, to tak go przelał w swe gardło, że i sam wojewoda ruski, Mikołaj Tęczyński, najsławniejszy biba swojego czasu, lepiej by nie potrafił. Rozmawiał przy tym z Formozą, śmiejąc się i żartując, ale zarazem wypytując ją zręcznie o rozmaite stosunki rodzinne, zadawał czasem Tigranesowi znienacka takie pytania, na które młodzieniec nie zaraz umiał mu odpowiedzieć; obok tego strzelał dowcipami do Kijasa i Wilczka, a jako to, gdzie drwa rąbią, tam trzaski lecą, tak nieraz i Kundratowi się coś oberwało. Kiedy zaś wodę podano do umycia wąsów i rąk, co wtedy było niezbędnym, bo jeszcze widelców nie znano, to Francuz ze wszystkimi już się tak serdecznie pobratał, jak gdyby się był rodził we Lwowie, a wychowywał w domu Kijasa.

Toż wyszedłszy razem z wszystkimi do przyległej komnaty, gdzie zapalono dwie lampy oliwne, był w doskonałym humorze, uśmiechał się, wąs kręcił, nogi daleko wyżej podnosił, a przyparłszy Wilczka do ściany, rzekł do niego półgłosem: — Słysz Wilczek, plotki bo plotki, nie ma co mówić. Ale że w każdej plotce jest trochę prawdy, o tym już i starzy Rzymianie wiedzieli. Wydać taką Formozę za takie niebożę stworzenie i zamknąć ją w tej kamienicy, to prawie to samo, jakby ją zatrzasnęli w haremie, tylko że w tym haremie, jak mi się zdaje...

Ale Wilczek mu przerwał mówiąc: — Ot, co się mieszasz w nieswoje rzeczy! Przekonałeś się, miejże dość na tym. W dodatku zaś miej sobie za szczęście, żeś poznał taką kobietę, jakich niewiele widziałeś w twym życiu.

Nie wiem ja, jak wygląda twoja Jagienka, ale ja, jeślibym już miał szukać róży w Jerycho, to wolałbym jej szukać dla Formozy niż dla Jagienki.

Na to Kergolaj cmoknął ustami i rzekł: — Ba! ale to dziwnie obronna forteca. Na pierwszy rzut oka zdaje mi się, że desinit in piscem mulier Formosa superne76. Około takich dużo traci się czasu, a potem człowiek spostrzega, że gonił za wiatrem.

— A tobie smaczniejszy chleb łatwy — zawołał Wilczek, śmiejąc się głośno.

Na to Francuz wykręcił się na pięcie i właśnie się spotkał twarz w twarz z Kundratem. Zaczem palnął go po ramieniu i rzekł poufale: — Cóż, panie Kundrat! powiedzże mi, jakim to jesteś doktorem, prawa czy teologii, medycyny czy sztuk wyzwolonych?

Kundrat, nie lubiący zetknięcia się z rycerzami, pod uderzeniem, choć bardzo lekkim, prawie się do ziemi nachylił, a wyprostowawszy się na powrót, twarz trochę na stronę przechylił, bo myślał sobie: Jak da byka w nos, to do św. Jura diable daleko. Wszelako z uprzejmym odpowiedział uśmiechem: — Jam doktor obojga prawa, do usług waszej miłości.

— Więc, panie doktorze — rzekł na to Kergolaj — jak będę miał jaki proces z tutejszymi łyczakami, to tobie się oddam w obronę.

Tymczasem Tigranes, który słuchał tej rozmowy, śmiał się w głos i mówił: — Z łyczakami najlepszy proces na kopie i miecze. Nigdy się nie boją; zawsze dadzą za wygraną i jeszcze się dobrze okupią.

Kundrat, korzystając zręcznie z tej sposobności, odpłynął w inny kąt izby, a Francuz wziął młodzieńca pod ramię i rzekł serdecznie do niego: — Mój młody bracie, wiedz o tym, że we mnie masz przyjaciela, a moja przyjaźń, tak mi się zdaje, coś warta, zwłaszcza dla kandydata rycerskiego rzemiosła, bom ja jeszcze nie stary, ale już od lat dwudziestu miecz noszę u boku, nigdym żadnemu wrogowi z drogi nie ustąpił, a jeszcze włos z głowy mi nie spadł. Owo więc jako przyjaciel powiem ci, że masz żonę, co jej siedzieć na tronie, a jeszcze i tam by wszystkie damy rycerskie zaćmiła swym blaskiem. Tyś się w czepku urodził — dodał, trącając go w bok — bodajbyś tylko nie zginął na szubienicy.

Ale Tigranes wcale na to głowy nie podniósł, owszem, rzekł z lekceważącym uśmiechem, a z otwartością po dziecięcemu naiwną: — Ot, co mi tam żona! Aniby mi na myśl nie było przyszło się żenić, gdyby mnie ojciec nie był wyswatał. U mnie kopia a miecz to najlepsze małżeństwo; gdyby tylko Pan Bóg dał wojnę jak najprędzej, abym się mógł na niej pokazać. Przeze mnie, chociażby kobiet wcale nie było na świecie!

Na to Kergolaj spojrzał mu w twarz bardzo uważnie, widać, że jakaś myśl mu przeleciała przez głowę, jakoż powiedział już tylko, ażeby zakończyć rozmowę: — Ej, znam ja was, panowie mężowie. Udajecie obojętnych, ale niechby się kto do waszej żony przybliżył, to wy go za łeb, a potem — niechże go Pan Bóg ma w swojej opiece. Wiedzże o tym, że mnie nie złapiesz, bom ja lis szczwany, a do tego... po rycersku uczciwy.

Mimo to wszakże, odwróciwszy się od niego, zaraz Formozę odszukał, która siedziała w poręczowym krześle pod ścianą, więc sobie drugie krzesło jak najbliżej do niej przysunął i zawiązał z nią długą rozmowę. Formoza miała rzeczywiście taką sławę w mieście, że jest śliska jak węgorz, najwymowniejszemu kawalerowi zawsze się zręcznie wywinie, a kiedy zręczność już nie wystarcza, jako to często się wobec owoczesnych zuchwałych natrętów zdarzało, to się na pewno obroni swoją majestatyczną powagą; ale dlatego właśnie, będąc siebie pewna na każdy wypadek, przypuszczała do siebie bardzo blisko wszech kawalerów i pozwalała im prawić sobie wszelkie możliwe androny. Tu tedy Kergolaj, lubiący jak każdy Francuz ożywioną rozmowę, znalazł dla siebie wyborne pole popisu i był niewyczerpany w komplementach i żartach. Formoza, kochająca się także w szermierce na słowa, była wymowną i wesołą jak rzadko, a chwilami tak głośno się śmiała, że stary Kijas, chociaż był także żywą zajęty rozmową z Kundratem i Wilczkiem, której Tigranes się przysłuchiwał, po kilkakrotnie rzucał na nią okiem, może raczej ciekawym, ale prawie jakoby zaniepokojonym.

Otóż wśród tej rozmowy Formoza upuściła chusteczkę na ziemię i sama się za nią schyliła, ale Kergolaj ją uprzedził i patrząc jej w oczy, rzekł chytrze: — Niech się panna nie trudzi.

Na to Formoza uśmiechnęła się z lekka i zauważyła: — Wasza miłość niedorzeczność powiedział.

Kergolaj zaś zapytał odważnie: — Albo nie?

A wtedy Formoza pąsowym spłonęła rumieńcem, chciała coś odpowiedzieć, ale nie mogła, jakoż wstała natychmiast i wyszła do drugiej komnaty.

Za nią poszli jeden za drugim Wilczek, Tigranes i Kundrat; Kijas rozumiał zrazu, że się Formozie coś stało, ale się uspokoił w ten moment, bo usłyszał, że w tej drugiej komnacie żwawo rozmawiano, a nawet głośno się śmiano.

Kergolaj zaś tymczasem, kontent ze siebie, jak gdyby go na sto koni kto wsadził, zbliżył się do Kijasa i rzekł po przyjacielsku: — Panie Epaminondas! Bóg ci zapłać za wieczerzę, a zwłaszcza też za małmazją, za którą mógłbym cię cmoknąć w sam dzióbek, bom już dawno się z taką nie spotkał. Jeno się boję, żeby mnie łeb nie rozbolał, bo to wino jak ołów.

Więc Kijas był kontent jak każdy, któremu znawca chwali piwnicę, i zaraz się z nim spoufalił mówiąc: — Ot, gadasz sobie jegomość. Jest u mnie jeszcze lepsza, co ją chowam na wielkie święta, a przecie jeszcze nikomu od niej łeb nie rozbolał. Ale gdyby tylko taka, to powiedz prawdę, przecie to weselsza u mnie gościna niżeli u księdza Chryzostoma, co podobno, jak słyszę, chciał ci na samym wstępie pięćdziesiąt dyscyplin wypalić...

— Ale Francuz niegłupi! — przerwał mu Kergolaj, śmiejąc się głośno.

— Jużci to prawda — mówił Kijas dalej — ale nie wiem, czyś waszmość mądrze to zrobił, żeś drapnął. Boć dyscypliny bolą cokolwiek, ale ksiądz byłby ci grzechy odpuścił, a jak cię widzę, tak mi się zdaje, że byłoby ci nie zawadziło ulżyć sobie cokolwiek ciężaru przed przyjazdem do Lwowa, bo tutaj, nie wiem, ale tak sobie myślę, że się znów trochę grzechów przyzbiera...

— A jegomość mnie także masz za głupiego, jak widzę — odpowiedział mu Kergolaj — a może nawet za poganina. Otóż wiedz o tym, że Kergolaj może czasem zanadto myśli o ciele, ale nigdy nie zapomina o duszy. Nie mogłem tego powiedzieć Chryzostomowi, bo czasu na to nie było, ale tobie powiem, że jadąc z Włoch do Krakowa, wstąpiłem do Inszpruku, gdzie ksiądz Tecel, dominikanin, właśnie dawał odpusty. Więc ja sobie kupiłem u niego odpust na pięć lat! A co, panie Epaminondas? Czy Kergolaj głupi? albo może mu trzeba Chryzostoma, co by mu był wsypa z jakie trzysta dyscyplin, a potem dał odpust może ledwie na miesiąc?

hę?

— A więc teraz, przez pięć lat... Panie Boże się zmiłuj nad tymi, co się spotkają z waszmością.

Kergolaj śmiał się, ale widocznie go chciał uspokoić, bo mu przerwał mówiąc: — Nie bójże się mnie, panie ojcze, bom ja wcale nie taki straszny, jak mnie tu Wilczek wymalował przed wami. Kto jeno chce, to mnie koło palca obwinie, rad bym też i was o tym przekonać.

— Siadajże tu koło mnie, a pogadajmy — rzecze mu Kijas.

Więc Kergolaj siadł w rogu stołu na wskos naprzeciw Kijasa, a stary tak mówił dalej: — Kiedy łaska waszej miłości, to chciałbym się go o mego syna poradzić. Bo oto widzisz, co jest. Według mnie, syn kupca powinien być kupcem, a zwłaszcza kiedy dziedziczy taki wielki handel po ojcu. Ale w nim gra krew jego matki: kupiectwem się brzydzi, ledwie że i mną samym już nie pogardza i koniecznie chce zostać rycerzem. Trudno się temu sprzeciwiać, bo to dziecko jedyne, a przecie szczęście człowieka w tym leży, ażeby swojej własnej woli dogodził. Co mnie to kosztuje, o to już mniejsza, bo jest z czego. Ale jako obcy temu rzemiosłu, sam nie wiem, czy będzie co z niego. Bo już całą Europę przejechał, a jakoś nigdzie się nie osiedział, nawet i nic nie przywiózł ze sobą; chyba że guzów cokolwiek, do których się wszakże nie przyznał...

— O! co guzów, to musiał się nabrać — zawołał Kergolaj, śmiejąc się głośno — bo jeszcze miękki, jak widzę. Ale to zwykła pazików i knechtów potrawa, dopóki się do bitwy nie wprawią. Cóż tedy dalej?

— Otóż chodzi mi o to — powiedział Kijas — ażebym wiedział na pewno, czy się już dobrze nauczył rycerskiego rzemiosła? a potem, czy można na to liczyć z pewnością, że się dorobi rycerstwa, a choćby tylko szlachectwa? Bo ja już Wilczka nieraz o to pytałem, ale z nim się nie mogę dogadać. Wilczek zanadto mi jest przyjacielem, aby mi prawdę powiedział.

Więc Kergolaj na to odpowiedział poważnie: — Jak siedzi na koniu i jak bronią robi, to ja ci to powiem za kilka dni, jak się z nim spróbuję.

A co do rycerstwa albo szlachectwa, to tam niewielka rzecz, pogadam o tym z kasztelanem i z wojewodą, mogę też za moim powrotem słówko pisnąć królowi, a potem przy lada sposobności mu się to wyrobi.

Ale w tej chwili ton zmienił, a przechyliwszy się przez róg stołu, zapytał nagle Kijasa: — Ale powiedz no mi, mój panie ojcze, tak między nami, jesteś ty pewnym, że on jest chłopem jak trzeba? bo na pierwszy rzut oka prawie na dziewkę wygląda.

Kijas się może tym zakłopotał cokolwiek, ale odpowiedział z uśmiechem: — Jak przyszedł na świat, obejrzałem go na wszystkie strony i o ile się na tym znam, mogę wasze miłość zapewnić, że chłopiec.

— Hm! — rzecze na to Kergolaj sztucznie — zajechałem ja niedawno na popas do kmiecia.

Zastawił on przede mną bochenek chleba i kawał mięsa i dał mi nóż. Chciałem tym nożem ukroić chleba, ale ani rusz. A przecie to był nóż jak i drugi...

A tu Kijas już oczywiście nadrobił miną, bo się roześmiał, uderzył Francuza chustką po ręce i zawołał: — A waszeć szperka, jak widzę! — Po czym wstał i dodał: — A przecież na noże są szlifierze.

Zaczem Kergolaj położył mu rękę na ramieniu i rzekł znacząco: — Słysz, panie bracie! jeśli ty masz szlifierza na takie noże, to zamknij twój handel i jedź z nim w Europę, do wielkich miast i na wielkie dwory, a ręczę ci za to, że on ci daleko więcej przyniesie niżeli wszystkie bakalie i płótna żaglowe.

A wtedy już tamci tu weszli z drugiej komnaty, a Kergolaj i Wilczek zaraz się żegnali; Kijas zaś ściskał Kergolaja za rękę, zapowiadając mu, że go niebawem na bankiet zaprosi, ażeby ten poznał towarzystwo lwowskie u niego.

V TOWARZYSTWO LWOWSKIE Nazajutrz rano Wilczek, uspokojony zupełnie co do zamiarów Francuza, wyjechał w swą drogę, zabrawszy ze sobą listy Formozy do Jagienki, które Kijas sam swojej synowej dyktował; ale Kergolaj został we Lwowie.

Lwów, zwany z niemiecka Lemburgiem, był podówczas miastem nadzwyczaj wesołym, jego mieszkańcy byli „bardzo mili, chociaż nad miarę lubieżni”, jak piszą o nich starzy kronikarze i zagraniczni podróżni; wielkie ich bogactwa pozwalały im ponosić nawet niezwyłe koszta zabaw i zbytków, kto żył, ten był wesół, bawił się i hulał, a biesiady i tańce nie ustawały nigdy, zwłaszcza też w domach ludzi zamożnych. Kergolajowi w to graj, powiedział sobie: Jeruzalem mi nie ucieknie, a róże tymczasem nie przekwitną w Jerycho — i zaraz tak się urządził, ażeby mógł dłużej zabawić w tej stolicy.

W tym celu najął tę całą gospodę, w której się był za swoim przyjazdem na noc zatrzymał.

Była to karczma bardzo obszerna, jakie jeszcze i dziś widzieć można w tych krajach. Położona tuż prawie za Bramą Krakowską, miała dwie bramy wjezdne, cztery duże izby mieszkalne, wielką szynkownię i stajnię na kilkadziesiąt koni. Żyd Nuchim był w niej gospodarzem, człek jeszcze młody, dosyć bogaty, bardzo przedsiębiorczy i chciwy, przebiegły i mądry, ale cokolwiek lękliwy. Kergolaj mu tylko jedne izbę zostawił, a trzy zabrał dla siebie i swoich żołnierzy, których miał sześciu wyglądających z rycerska, a dziewięciu w ubiorze knechtów, nie licząc tych, co byli przy wozach. Żyd zrazu był bardzo niekontent, mruczał jakieś boruchy pod nosem, a ustąpił tylko ze strachu. Lecz kiedy bliżej obejrzał pańskie statki tego rycerza i dowiedział się potem, że Kergolaj był na zamku u kasztelana i u starosty, a wreszcie u starego Kijasa, wszędzie przyjmowany z respektem, więc całkiem się uspokoił — a nawet się pysznił swym gościem i dworował sobie ze swego współwyznawcy sąsiada, do którego pan Olizar zajechał i napełnił jego gospodę, a nawet i karczmy sąsiednie takim hultajstwem, że i murzowie tatarscy, których tu widywano dość często, jeszcze o wiele dostatniejszych ludzi miewali koło siebie. Nuż kiedy Kergolaj zapowiedział Żydowi, że jego namiestnik za żywność dla wszystkich ludzi i koni będzie płacił co tydzień, a tylko to, co on sam ze swoim pazikiem albo ze swymi gośćmi zje i wypije, będzie szło na osobny rachunek, Nuchim bardzo nisko mu się ukłonił i zaczął go mieć w wielkim poszanowaniu, bo krajowi rycerze nie zachowywali takich porządków w swych pocztach, a Nuchim nieraz (Bóg tylko sam wiedział, bo i powiadać o tym nie było bezpiecznie) musiał się wcale wyrzec zapłaty, aby się tylko pozbyć tych gości z gospody.

Nuchim był tedy całkiem uspokojony, lecz w gruncie rzeczy jeszcze wcale nie wiedział, kogo właściwie gości u siebie i jakie jeszcze się stąd mogą wywiązać następstwa. Albowiem Kergolaj nie we wszystkim tak sobie poczynał, jak inni rycerze podróżni. Tak zaraz, jak tylko całkiem się rozpakował i ulokował, kazał przybić przy bramie gospody swoje tarczę herbowną, tak wielką jak dno dużej beczki, wymalowaną i wyzłoconą, a jego herold stanął u wjazdu, najprzód trzy razy głośno zatrąbił, a potem ogłosił wszem wobec i każdemu z osobna: „że jeśliby jaki rycerz polski albo niemiecki, ruski albo wołoski, albo jakiej bądź innej nacji postronnej, chciał się bić konno lub pieszo, z kopią lub mieczem, na życie lub śmierć, na więzienie albo na zdobycz, to jego pan, Kergolaj grabią, eques auratus a rotmistrz jego królewskiej mości, poleca mu swoje służby”. Taki obyczaj wyzywania wszystkich, kto by miał ochotę po temu, zrodził się był przed wiekami we Francji i kwitnął dotychczas, stamtąd się przeniósł do Niemiec, a z Niemiec upowszechnił się w Polsce. Znało go całe rycerstwo, praktykowało go na turniejach, a zuchwalsi junacy ogłaszali takie odezwy wszędzie, gdzie się na jakiś czas zatrzymali; ale nie znano go wcale na Rusi, a lwowskie pospólstwo nawet o nim nie słyszało. Toż kiedy herold Kergolaja wyzwanie obwołał, zrobiło się zbiegowisko przed gospodą, mieszczanie i Żydzi, jedni sobie to tłumaczyli tak, a drudzy inaczej, ale się wreszcie rozeszli.

Lecz między tym zbiegowiskiem znalazł się człowiek, który został na placu, patrzał wciąż z ciekawością na wywieszoną tarczę, przestępował z nogi na nogę, rzucał okiem w głąb wjazdu, czasem czapki poprawiał i mówił do siebie z ruska: — Szo to takoje? szo to za ditko?77 Człowiek ten był miernie słusznego wzrostu, ale że był chudy, więc się wydawał dość słusznym. Miał na sobie dostatni kubrak sukienny, przy kołnierzu srebrem obszyty, guzy także srebrne u niego, szerokie hajdawery, buty rycerskie ze srebrnymi ostrogami, pas skórzany również srebrem nabity, czapkę pilśniową z podniesionymi uszyma i z piórkiem, i krzywą szablę u boku. Krzywe szable, przejęte od Tatarów i Turków, wtenczas jeszcze tylko na Rusi noszono. Twarz także miał chudą i cokolwiek bladawą, wąs sumiasty i włosy gęste, płowego koloru, kłaczyste i poburzone, lecz tu i ówdzie białymi nitkami przesiane. Oczy miał duże siwe, krzaczystymi brwiami nakryte, brwi te się często ściągały i sprawiały wrażenie pochmurne, ale oczy się z brwiami sprzeczały, bo były wesołe, jakoż i po całej twarzy był rozlany wyraz łagodny. Kto by się znał na ludziach ówczesnych, ten byłby powiedział, że jest to żołnierz hulaka, a może i zawadiaka, lecz w gruncie rzeczy człek dobry i wesoły towarzysz.

W tej chwili zdało się, że go dłoń świerzbi i serce mu skacze, widzi dobrą sposobność do bitwy, a nie wie, czy bitwa się godzi, bo nie wie także, co to za rycerz i czy wyzywa na żart, czy naprawdę.

Człowiekiem tym był Ostafi Olizar Kierdejowicz. Kierdejowicze byli wówczas jedną z najznamienitszych rodzin na Rusi, używali herbu Kierdeja, przedstawiającego trzy lilie, który za zasługi rycerskie otrzymali od królów francuskich, a który im później Ludwik Andegaweński potwierdził. Posiadali wielkie majątki i bardzo wysokie urzędy. Jeden z nich, Hryćko Kierdejowicz, był kasztelanem lwowskim, później wojewodą podolskim i trembowelskim starostą. Inny Olizar Kierdejowicz był właśnie w tym czasie marszałkiem na Wołyniu i łuckim starostą. Spokrewnieni byli z książętami Holszańskimi, z Buczackimi, z Dzieduszyckimi, z Fredrami i innymi znamienitymi rodzinami po całej Rusi, później licznie się rozrodzili i z nich wyszli Hosccy, Kozińscy, Dziusowie i Czaplice.

Wtedy jedną z głównych a zarazem najdawniejszą ich siedzibą były Pomorzany z bardzo rozległymi dokoła ziemiami. Na nich siedział Porfiry Olizar, mający synów bez liku. Najstarszym z nich był Ostafi, lecz kiedy wszyscy jego bracia kędyś się osiedlili, pożenili się i pobrali stałe urzędy, on jakoś nigdzie się nie mógł osiedzieć, bo był, jak mówiono, neposiduszczy.

Stało się to poniekąd z winy jego dobrego serca, ile razy bowiem jego ojciec jaką posiadłość nabył albo oddzielił, ażeby na niej jednego ze swych synów osadzić, to on się za nią nigdy nie darł, a zawsze młodszemu bratu odstąpił, mówiąc: „Niechaj on siada, ja po nim”.

Idąc zresztą tym trybem, powinien był za swoją poczciwość doczekać się nagrody, bo jako najstarszemu należały mu się Pomorzany. Ale tymczasem, dopóki ojciec żył, hulał sobie po świecie i jak się już wyżej wspomniało, albo usługiwał książętom i królom, albo też wojny na własną rękę prowadził.

Był on zresztą do tego niejako zmuszony, bo swoją własną drużynę mieć musiał (Olizar nie mógł z mniejszym dworem jeździć po świecie), a ojciec dał mu tylko jeden folwark przy Pomorzanach, folwark wprawdzie podolski, ale przecież nie można było tyle ludzi i koni na nim wyżywić, jak tylko przez zimę, a na przednówku trzeba było w świat ruszać.

We Lwowie bardzo często przebywał ze swymi ludźmi. Jak miał z czego, to dawał im jurgielt, a jak pieniędzy nie było, to musieli się żywić własnym przemysłem, handlując rozmaitym towarem, pośrednicząc przy targach, a zresztą jak Bóg dał. Na co się czasem przedmieszczanie skarżyli, ale się im nie bronili, bo po ich stronie stały zawsze kobiety, i to do tego stopnia, że kiedy by jakiego Olizarczyka chciano ciągnąć do sądu, to pewnie by się cała płeć piękna zbuntowała, aby go odbić. Kozacy ci wszakże (bo i tak także ich nazywano) tej sympatii nie zawdzięczali tylko swej kawalerskiej krewkości, ale zapewne i swojej hojności, kiedy bowiem z wypraw wracali, to mieli zawsze kieszenie napełnione pieniędzmi i rozmaitym cennym rupieciem, które szczodrze rozsypywali pomiędzy dziewki i mołodyce, a wtedy i kupcom, i rzemieślnikom przedmiejskim także dobrze się działo. Samego zaś Olizara znano we Lwowie jak białego kruka i znano go także z jego zalotów, ze szczodrobliwości i z dobrego serca, ale zarazem także jako hulakę na węgierski kamień, i stąd to powstała pieśń o nim; A jak pidesz do Bazaru, Pokłonysia Olizaru...

Teraz więc stał Olizar przed gospodą Kergolaja, niecierpliwił się i mówił do siebie: — Szo to takoje?

A wtem przyszedł drugi żołnierz, stanął o parę kroków od niego i także zaczął ciekawie patrzeć na tarczę wywieszoną na karczmie. Ale ten całkiem inaczej wyglądał. Był to chłop duży i gruby jak słoń. Twarz miał obrzękłą, oczy ciemne, ale jakby ospałe, wąsy i brodę przystrzyżone według mody ówczesnej, a włosy ciemne, długie w kędziorach, wysmarowane jajami.

Pomady tej używano wtenczas w Polsce obficie; nie była ona bardzo wonną i miała tę niedogodność, że w tańcu lub innej zawierusze podobnej, ten i ów się czupryną do drugiego przylepił, ale była bardzo cenioną dlatego, że najbogatsze kędziory trzymała w kupie i dawała im blask szklący i przyjemny dla oka. Około takich elegantów wojskowych chodził każdy z daleka, bo nietrudno było się o ich kędziory zaczepić, a wtedy czasem z tego pozostawała nie tylko plama na sukni, ale nieraz i krwią trzeba było za to zapłacić, bo byli oni o swoje fryzury bardzo zazdrośni. Jeszcze w kilkanaście lat później Goetz von Berlichingen, sławny rycerz niemiecki, zaczepiwszy na dworze swojego margrabi haftami o takie wysmarowane kędziory pewnego polskiego rycerza, został pchnięty nożem od niego i musiał się potem z nim bić o obrazę honoru. Zresztą żołnierz ten miał na sobie piękny kaftan skórzany, hełmik błyszczący na głowie, miecz krótki u boku i widać było po nim na pierwszy rzut oka, że chociaż może nie bardzo wysokie stanowisko zajmuje pomiędzy rycerstwem, jednak dba o swą powierzchowność i swoje powagę. Człowiek ten nazywał się Frącek Ajchinger, był niemieckiego pochodzenia, ale rodem lwowianin, z młodu sługiwał przez lat kilkanaście knechtem po dworach niemieckich, gdzie się zawsze odznaczał olbrzymią siłą i spokojną odwagą, ale mimo to się nie dobił rycerstwa, teraz zaś, po śmierci swojego starszego brata, wrócił do Lwowa i mianowany jest starszym nad halabardnikami na Niskim Zamku a zarazem pierwszym heroldem zamkowym.

Obaczywszy Olizara, którego znał, pozdrowił go lekkim skinieniem głowy, Olizar zaś zbliżył się do niego, trącił go łokciem i rzekł, wskazując na tarczę Kergolaja: — Wystupcem, wydrubcem, wywedy tuńczyk po nimećki78.

Frącek go zrozumiał, chociaż po rusku nie umiał, a mówił tylko łamanym językiem po polsku, ale widać, że propozycja mu się nie podobała, bo ruszył z lekka głową na prawo i na lewo na znak odpowiedzi. Wtedy Olizar uśmiechnął się drwiąco i mruknął sobie pod nosem: — Ne dla psa kowbasa.

Niemiec i to zrozumiał, bo spojrzał na niego surowymi oczyma, ale Olizar się kłócić z nim nie chciał, jakoż zaraz zaczął go wypytywać po polsku, co to jest za rycerz i jaki to jest obyczaj, żeby tak wszystkich wyzywać w dzień biały i bez żadnego powodu. Więc Frącek się udobruchał i opowiedział mu, co wiedział o tym obyczaju, dodając zarazem, że widział Kergolaja na zamku i ma go za rycerza jak należy, z którym niedobrze by było wdawać się w bitwę. A Olizar na to: — A przecież mu warto pokazać, że i na Rusi są rycerze, co się nie boją mieczów francuskich.

A wtedy nadeszły konie Kergolaja, które przeprowadzano za miastem, konie duże i doskonałe, ludzie ubrani dostatnio, Olizar im się przypatrzył i rzekł do Frącka: — Warto by się z nim spróbować, bo byłoby co wziąć po nim.

Frącek na to pokiwał głową, a w tej chwili sam Kergolaj stanął na bramie, aby się koniom przypatrzeć. Frącek rzekł półgłosem: — To on.

Olizar przypatrzył mu się i rzekł: — Chłopek nie bardzo wielki, jakby było szczęście, to by się go przecie przemogło.

Ale znający się na tym daleko lepiej Frącek, odpowiedział mu na to: — Chłopek niewielki, ale nabity. A potem, taki rycerz o złotych ostrogach nie da się przemóc tak łatwo. Taki rycerz ma siłę w ręku, a przy tym jest jako kot: widzisz go przed sobą, uderzysz mieczem na niego, a cięcie pójdzie w powietrze, bo gdzieś go widział, tam go już nie ma, a za to z drugiej strony skoczy na ciebie i brzuch ci rozporze.

— Chyba że charakternik, bo i to bywa — zauważył Olizar niby nie dowierzając, ale przecie się milczkiem przeżegnał.

Na to nadjechał Tigranes, bardzo pięknie z rycerska ubrany, na pięknym koniu kasztanowatym, a za nim sługa, także w stroju żołnierskim i na koniu dostatnim. Frącek, pokłoniwszy się, poszedł w swoją drogę, a Olizar wysunął się naprzód i zawołał cokolwiek zdziwiony: — Tigranes! a gdzie ty jedziesz? może do tego Francuza?

— Jużci do niego — rzekł dumnie Tigranes.

— Może i chcesz się z nim spróbować? — zawołał Olizar śmiejąc się.

— Właśnie po to jadę.

— To chyba żartem.

— Zacznie się żartem, a jak się skończy, to tylko Bogu wiadomo — odpowiedział mu z junacka młodzieniec.

— A ty głupi — zawołał Olizar — jeżeli się z nim bić będziesz naprawdę. On jeno raz machnie, a już będzie po tobie. Ja tobie dawno powiadam, żebyś ty zaniechał rycerstwa. U ciebie dusza piękna, rycerska, ale ty nie masz kości na żołnierza. Tobie być popem, dzieci chrzcić, a ludziom ślub dawać; tobie kropidłem, a nie mieczem wojować. Słysz, Tigranes, ja tobie brat, toż mówię tobie jak brat — rycerzem w spokoju i ty być możesz, bo to i baba potrafi, ale kiedy byś ty chciał ich na wojnę...

Jednak Tigranesowi niezmiernie się nie podobały te braterskie przestrogi, odwracał się niespokojnie od Olizara, a kiedy spostrzegł Kergolaja w bramie, ruszył ku niemu, zostawiając mówcę samego na placu.

Olizar stał jeszcze chwilę przed karczmą w wielkim zamyśleniu, po chwili zaś zerwał się, jak gdyby powziął jakieś postanowienie; lecz zamiast iść do miasta, wrócił do swojej gospody.

Przyszedłszy tam, kazał zaraz wołać malarza, posłał go, aby obaczył tarczę Kergolaja, i kazał mu swój herb wymalować tak samo na tarczy takiejże samej wielkości. W małą godzinę tarcza była gotowa: trzy lilie andegaweńskie bardzo pięknie na niej się wydawały, nad nimi hełm ze spuszczoną przyłbicą, nad hełmem korona, a nad koroną trzy strusie pióra, zgoła herb Kierdeja w całej swojej świetności. Zaś jak tyłku tarcza była gotowa, choć jeszcze mokra, kazał ją przybić na bramie swojej gospody, a Tymko Biłowus, zastępując herolda, stanął na bramie, zatrąbił głośno trzy razy, a potem obwołał wszem wobec i każdemu z osobna to samo, co Kergolaj kazał wywoływać swemu heroldowi. Olizar, schowawszy się za skrzydło bramy, sam podpowiadał Tymkowi, jak maje kłykaty79.

Na odgłos trąb i wołanie Tymka mnóstwo ludzi się zbiegło, gapiąc się na to widowisko, ale im więcej ich było, tym więcej Olizar był zadowolony ze siebie i dumny ze swego konceptu.

Wyszedł i Żyd gospodarz, zrazu przestraszony cokolwiek tym niesłychanym rumorem, i pytał Olizara, co by to było; Olizar mu opowiedział i dodał na końcu: — Ja jego nie wyzywam, bo ja się tylko wtedy biję, kiedym zły na kogo, ale niech wie, że nam honor tak samo miły, jak jemu.

Żyd bardzo chwalił jego mądrość i umiarkowanie i rzekł: — Nu, cały świat wie, że wasza miłość pan honorowy.

Olizar palnął na to Żyda płaską dłonią po plecach i przekrzywiwszy czapkę na bakier, poszedł na obiad do miasta, mrucząc sobie pod nosem: — Jak z nim stanę na placu, to musi mi się wyprzysiąc, że nie charakternik, a jak się nie wyprzysięgnie... hm... to i tak się z nim zetnę. Ta szczo!

Tymczasem Kergolaj przyjmował Tigranesa u siebie, pokazując mu wszystkie swe statki i wojenne przybory. Poczciwy ten chłopak gorąco pragnął zostać rycerzem, tak pełen był uwielbienia dla tego szlachetnego rzemiosła, tak mu się każdy rycerz wydawał czymsiś niedoścignionym dla niego, tak wreszcie żywo, niestety! czuł niskość, a raczej, tak już naówczas mawiać zaczynano, całą podłość swojego urodzenia, że obchodził się z Kergolajem jak z świętym, patrzał na niego jak na obraz cudowny, a każde jego słowo było dla niego wyrokiem.

Nigdy w swym życiu, chociaż widział tak wiele dworów rycerskich, a nawet w nich mieszkał, nie zdołał postawić się choćby z najmniejszym zagranicznym rycerzem na równi — a teraz dano mu jest zbliżyć się do prawdziwego rycerza di gran grido o złotych ostrogach, do potomka Kergolajów, Lanckorońskich i Kmitów, do przyjaciela królów i książąt i szczycić się jego przyjaźnią i łaską. Próżne to dziecko nie posiadało się z radości.

I Kergolaj zrazu był z tego kontent; kto wie, jak sobie zamierzał to uwielbienie wyzyskać.

Jednak niebawem doznał pewnego rozczarowania. Tigranes bowiem przyjechał do niego, aby mu pokazać, co umie. Owóż zaledwie wzięli miecze do ręki, doświadczony szermierz dostrzegł natychmiast, że ów tak gorący kandydat na rycerza, zna wprawdzie sztukę szermierską, ale nie ma ani oka, ani przytomności umysłu, ani nawet dość siły fizycznej, ażeby mógł choćby nawet partaczowi dotrzymać. Po tej próbie wyszli w dziedziniec, znajdujący się z tyłu za karczmą, tam Tigranes wsiadł na koń i wziął kopię do ręki, Kergolaj kazał mu złożyć kopię w pół głowy końskiej i skruszyć ją o stertę siana, stojącą w rogu dziedzińca; ale tu nastąpiła jeszcze daleko gorsza dekonfitura: Tigranes nie umiał przykleić się do kułbaki, nie umiał się zlać w jedne całość ze swoim koniem, nie umiał nawet kopii dotrzymać w ręku, koń wzdrachnął się pod nim, a kopia poleciała gdzie się jej podobało. Kergolaj klasnął w obydwie ręce i spuścił głowę ku ziemi, a kiedy Tigranes, zsiadłszy z kułbaki, wracał z nim do gospody, rzekł grzecznie do niego: — Trzeba się jeszcze uczyć cokolwiek.

Kiedy znowu zasiedli w izbie, Tigranes miał prawie łzy w oczach, bo czuł to boleśnie, że mu się popis nie udał. Usprawiedliwiał się zatem, że noc miał niespokojną i dzisiaj nie jest w swym sosie. Opowiadał mu potem, że kupił wieś tylko dlatego, aby się tam mógł spokojnie przygotowywać do rycerskiego zawodu, że tam ma kilkadziesiąt koni i dużo żołnierzy, że tylko czeka niecierpliwie, ażeby wojna wybuchła, gdzie by się mógł pokazać. Kergolaj, widząc przed sobą człowieka słabego ciała, ale stanowczej woli, zrobił na to tylko tę uwagę: — Ale jeżeli pójdziesz na wojnę, to podjedź pod jaką starą chorągiew, której doświadczony rotmistrz przywodzi, odprawiwszy zaś pod jego bokiem jedną wojnę i drugą, z czasem się wprawisz i zahartujesz ciało, co bardzo ważną jest rzeczą.

Ale Tigranes się na to prawie oburzył: — Ja pod cudzą komendę? — zawołał — za nic w świecie! Jak będzie wojna, ja własną wysztyftuję chorągiew i sam nią będę dowodził.

— Bywają wojny, w których giną całe chorągwie — zauważył Kergolaj.

A na to Tigranes z zadziwiającą energią: — Wolę zginąć, niżeli być kupcem.

Kto inny byłby się tym może głęboko zasmucił, bo smutno jest widzieć człowieka, który by mógł być pożytecznym członkiem społeczeństwa w wielu innych zawodach, a chwyta się właśnie takiego rzemiosła, do którego nie jest stworzony. Od stworzenia świata próżność i nieznajomość siebie samego ubezwładnia daleko więcej sił pożytecznych, a nawet ofiar pochłania, niżeli się to zazwyczaj przypuszcza, i było to po wszystkie wieki smutną wadą ludzkości.

Ale Kergolaj nie lubiał się smucić, więc uderzył Tigranesa po ramieniu i rzekł: — Chwalę twój ferwor młodzieńczy, a na to wszystko powiem ci tylko, że tak w życiu, jak na wojnie, więcej wart łut szczęścia niżeli cały kamień rozumu.

Tigranes się tymi słowami tak uradował, że omal mu się nie rzucił w ramiona, ale w tej chwili dał się słyszeć odgłos trąby na placu publicznym. Kergolaj posłał zaraz swego wyrostka, aby obaczył, co jest. Po chwili wyrostek wrócił i opowiedział, dodając: że pan Ostafi Olizar Kierdejowicz, rycerz andegaweński, ogłasza, że kto by się chciał z nim bić, temu gotów usłużyć. Kergolaja wiadomość ta bardzo zaciekawiła, jakoż prędko zapytał: — Kto to jest taki? czy znasz go?

Ale Tigranes śmiał się jak dziecko i bił się rękami po obydwóch kolanach, potem zaś mu powiedział: — Ot, głupi! widział twoje tarczę na bramie, więc zaraz swoję wystawił na swojej gospodzie.

Dopiero wtedy się rzecz wyjaśniła. Ale Kergolaj rzekł poważnie: — Dobrze by mi było zostawić tutaj jaki znak po sobie, ale ja jego wyzywać nie będę, bo nie chcę, aby powiedziano, żem tu przyjechał, aby ludzi napadać.

Zaczem wsiedli na konie i pojechali za Olizarena do miasta, lecz kiedy Olizar swoim zwyczajem poszedł do Bazaru, oni pojechali do starego Kijasa. Zaś obydwie gospody zostały, warcząc z boku swymi tarczami na siebie, jak dwa psy, które przysiadły do ziemi i warczą, nim się rzucą na siebie, czasem, ażeby się pogryźć, a czasem tylko, aby się potłumić ze sobą.

Od tego dnia Kergolaj bywał prawie codziennie w domu Kijasa i tam przepędzał swoje wieczory. Formoza nadzwyczaj żywo go zajmowała. Był dla niej niezmiernie grzecznym, czasami nawet natrętnym. Oświadczył jej swoje miłość bez granic, używając do tego zaklęć na puszystych, a często nawet wcale dziwacznych, jak to było wówczas zwyczajem. Grywał jej na hiszpańskiej gitarze i śpiewał pieśni w prowansalskim języku o obowiązkach rycerzy: Al en caussar premier, Et al fugir dernier, Car tot aiso cove, A drut c’amor mante80.

Niebawem zdjął łańcuch ze szyi i odpiął kokardkę Jagienki, dając jej tym do zrozumienia, że miłość swoje na nią przeniósł. Składał jej przy tym częstokroć najdziwaczniejsze dowody swego uwielbienia, jakimi ówcześni rycerze głównie wojowali: tak jednego dnia, który razem spędzili, przysiągł jej, że na jej cześć przez cały dzień nie weźmie do ust ani kęsa strawy, ani żadnego płynu; innym razem, że będzie stał na jednej nodze przez całą godzinę, a wreszcie, że będzie czuwał przez całą noc na bruku pod jej oknami, a rano zagra jej pieśń na gitarze... i zawsze wszystkiego dotrzymał. Tak postępując, chciał ją i wszystkich przekonać o swojej idealnej dla niej miłości... i byli tacy, co temu wierzyli.

Ale były to czasy, kiedy ideały dawniejszych wieków już spełzły. Wieki wojen krzyżowych, wieki czystego zapału i uniesienia, kiedy jedna myśl wzniosła mogła poruszyć miliony, a te miliony zapłonęły duchem ofiary i poświęcenia, leżały już w grobie dziejowym, który jeszcze tylko ostatnie swe blaski rzucał na pokolenia żyjące. Zachowywały się jeszcze dawniejsze formy, ale dawnego ducha już w nich nie było. Rycerz ówczesny jeszcze się szczycił romantyczną swych przodków dewizą: „Dusza moja Bogu, życie królowi, serce kobietom, a honor mój dla mnie”, ale już jej nie przestrzegał tak bardzo surowo... i bardzo często duszę dał diabłu, życie swoje królowi bardzo drogo sprzedawał, od kobiet za swoje hołdy grzesznej wymagał zapłaty, a strzegł tylko pozorów honoru, któremu zresztą nadał także całkiem inne znaczenie. Rycerstwo europejskie było już wtedy w zupełnym upadku. We Francji i w Anglii goniło z niepowściągnioną niczym chciwością za doczesnymi dobrami i otrzymywało ziemię, pieniądze, tytuły i urzędy, czasem burząc się przeciw swym królom, lecz jeszcze częściej oddając się duszą i ciałem na ich usługi; we Włoszech wojowało bądź pod sztandarami książąt tamtejszych albo postronnych, bądź też na własną rękę, przeciwko papieżom i municypiom miast, jeszcze wtedy bardzo potężnych; Niemcy zaś przepełnione były jak mrowiem zbrojnymi pocztami szlachciców i grafów, którzy nie tylko samowolnie nakładanymi cłami, ale także i prostym rabunkiem gnębili kupców po publicznych gościńcach, oblegali miasteczka i miasta, wymuszali na nich ciężkie częstokroć okupy, a nawet napadali na siebie samych wzajemnie, przy czym zwycięzca brał swego przeciwnika w niewolę, obdzierał go zawsze z jego ruchomego majątku, a często mu i jego zamek i ziemię zabierał. Wśród takiego rozwielmożnienia się wszelkiego rodzaju bezprawiów a rozpasania obyczajów społecznych i towarzyskich i owa miłość idealna minionych wieków, o których tak piękne pieśni pozostawiali trubadurowie i minnesingery, ulotniła się z ziemi, a jej miejsce zajęły miłosne kabały, pragnienie uciech doczesnych, częstokroć nawet łamiąca gwałtem wszelkie przeszkody żądza zadowolenia, gorączki krwi albo imaginacji. W oddalonej od tego obyczajowego rozpasania się Polsce, gdzie mimo grasującej powszechnie chętki naśladowania europejskiego zachodu, przecież katechizm chrześcijańsko-rycerski pojmowano jeszcze w jego dawnym znaczeniu, miłość idealna znajdowała jeszcze dość licznych adeptów; ale nie szukać jej było pomiędzy tymi, którzy swą młodość strawili w obozach i na wielkich dworach Europy zachodniej.

Nie szukać jej także u Kergolaja. Formoza przeczuła to tym dziwnym instynktem, który strzeże wszystkie kobiety czystego serca, i nie wierzyła ani jego przysięgom, ani mającym świadczyć o jego miłości ofiarom; ale jego zaloty, pełne coraz to nowych konceptów, bawiły ją, a może i pochlebiało jej to cokolwiek, że w takim mieście, gdzie było tyle kobiet, błyszczących niezwyczajną pięknością, taki rycerz przesławny, o którym już tyle pochlebnych wieści obiegało po całym kraju, jej samej składa swe hołdy. Trudnoż ją o to obwiniać, bo któraż kobieta, choćby najniewinniejsza, nie ma troszeczkę próżności? Jednak potrzeba powiedzieć na jej zaletę, że trwało to tylko tydzień albo mało co więcej. Niebawem bowiem Kergolaj stał się zanadto natarczywym — ówcześni rycerze szli do każdego szturmu co koń wyskoczy — a oprócz tego obudziła się w niej bardzo słuszna obawa, ażeby się z tego jakie plotki nie wyrodziły. Zaczęła zatem z oględnością kobiety wychowanej wykwintnie ile możności chłodzić jego zapały. Ale Kergolaj jej nie rozumiał. Owszem, zaślepiony jak każdy zalotnik, który sobie nosa nie rozbił na samym wstępie, jeszcze zuchwałej ponawiał swoje natarczywe zapędy. Formoza już sama nie wiedziała, jak ma mu się bronić.

Zanadto dobrego serca i delikatna w swoich uczuciach, nie mogła zdobyć się na to, aby go zgromić surowo i w sposób obrażający od siebie odepchnąć, zaczęła więc nad tym rozmyślać, czy nie mogłaby mu jakiejś sztuczki wypłatać, która by mu oczy otworzyła na prawdę. Natenczas niejednokrotnie bardzo puste przychodziły jej myśli: któż nie był pustym mając lat dziewiętnaście? Pustota zresztą była jednym z głównych rysów obyczajów ówczesnych, a zwłaszcza po wielkich miastach. Młodzi i starzy, panny i wdowy, mężatki i poważne na pozór matrony, wszyscy łaknęli śmiechu, zabawy, rozrywki, a zbytki, przechodzące wszelkie granice pojęć dzisiejszych, królując w strojach, w jedzeniu i piciu, panowały także jedynowładnie w towarzyskich zwyczajach. Stary Kijas, człek tak poważny, nie gardził także figlami, Kundrat zawsze do nich był gotów, a cóż dopiero panny służebne. Wszyscy widzieli niepowściągliwe Kergolaja zaloty; nikt za nie na niego nie rzucał kamieniem, bo było to modą ówczesną, że nawet bardzo poważne mężatki miały swych kawalerów, którzy jawnie wielbili ich cnoty; ale wszyscy się nimi bawili. Jakoż bardzo być może, że wówczas uknuto spisek przeciwko niemu i tylko na dobrą sposobność czekano, która się wszakże prędko zdarzyła.

Jednego dnia, kiedy Tigranes wyjechał był na wieś, ażeby swoich żołnierzy musztrować, i miał dopiero nazajutrz powrócić, Kergolaj, obsypawszy Formozę swoimi kadzidłami tak gęsto, że ledwie jej nie udusił, zapowiedział jej, że o samej północy wlezie kominem do kamienicy, zakradnie się do jej antykamery i przed drzwiami jej sypialni zagra nową pieśń prowansalską na maleńkiej gitarze, ale tak cichuteńko, ażeby tylko ona sama mogła ją usłyszeć.

Trzeba więc, aby czuwała, jeżeli chce, aby tony tej przecudownej pieśni doszły jej uszu i rozweseliły jej serce. Formoza na to się w głos roześmiała, mówiąc: — Wasza miłość chyba jaki czarownik, jeżeli umiesz się zmieścić w kominie, bo kominami tylko czarownice latają.

— Czarownice tylko w górę lecą kominem — rzekł Kergolaj — a ja spuszczę się na dół, to potrafi ten tylko, co gotów się sam spalić na stosie na cześć swej uwielbionej.

— W kominie się waszmość nie spalisz, bo teraz lato, ale się oczernisz jak diabeł, a szkoda by było tych pięknych atłasów i aksamitów.

— Mam na to sposób. A zresztą bramą wchodzić to już nie moda... a to tym bardziej, że kamienica o północy zamknięta.

— To prawda — odpowiedziała Formoza. I zapewne w tej chwili jej jakaś myśl przeleciała przez głowę, bo dodała: — Bardzo bym chciała widzieć waszmości, jak będziesz wyłaził z komina. Ale to niepodobna. Jednak będę słuchać o północy, czy zagrasz...

Na te słowa Kergolaj tak się ucieszył, jak gdyby po długiej nocy promień światła błysnął na niego. Był pewnym swego tryumfu, już prawie nie dotykał się ziemi. Przez cały wieczór był wesół, że aż serce mu się rozpływało: starego Kijasa zapewnił, że rok nie upłynie, a Tigranes otrzyma herb i szlachectwo, Kundratowi przyrzekł solennie służyć za swata, jeśliby chciał się ożenić, nawet pannom służebnym, które siadały do stołu, obiecał takich mężów dostarczyć, o jakich im się nigdy nie śniło. Ale jak tylko się dobrze ściemniło, głowa go zabolała i wyszedł, rzuciwszy na Formozę umierające z bolesnej miłości spojrzenie.

O samej północy, kiedy światła dawno już pogaszono i wszyscy spali snem twardym, Kergolaj, znający się tak samo z odźwiernym, jak znał wszystkie kąty i drzwi w kamienicy, wylazł cichaczem na długi krużganek pierwszego piętra i dostał się nim do tyłów, gdzie były izby mieszkalne Formozy. Oglądając się poza siebie i nadsłuchując, czy się co nie ruszy, wszedł najprzód do sieni, a tam otworzył drzwi do antykamery, którą znał dobrze. Była to izba nie bardzo obszerna, a nawet w dzień dosyć pochmurna, bo tylko jedno okno ją oświecało, wychodzące na mały i ciasny dziedzińczyk. Teraz było tam ciemno choć oko wykol. Ale ciemność mu wcale nie zawadzała, bo znal tę izbę i był już pewnym, że nikt go nie widział, więc szedł śmiało ku drzwiom sypialni, które się znajdowały naprzeciw. Postawił jeden krok dobrze, ale za drugim strasznie coś zatrzeszczało pod jego nogą i noga go zabolała. Chciał przez tę nieprzewidzianą przeszkodę przeskoczyć i podniósłszy nogę wysoko, skoczył silnie naprzód, lecz wtedy już trzask się rozległ taki ogromny, jak gdyby jakie sprzęty się druzgotały.

Zarazem zaś gruntu nie mógł się domacać nogami. Co nogę wyciągnie i stąpi, to trzask się rozlega niesłychany, nogi mu się kaleczą, drą się pończochy i pludry, drzazgi się rozlatują pod jego nogami, ani sposób się domacać podłogi, nie sposób się utrzymać na nogach, pasuje się z tym diabelstwem jak opętany, nareszcie pada — i pada jakby na łoże madejowe, na jakieś piły czy noże, które go kolą, rzną, gniotą, że sobie miejsca znaleźć nie może. Kapelusz poleciał w jedne stronę, gitara w drugą, ręce pokaleczone i nogi, a tu ciemno jak w garnku i co się ruszy, to się trzask taki straszliwy rozlega, że pewnie już całą kamienicę obudził. Wstał wreszcie, głosu nie wydał ze siebie, chociaż łzy w oczach miał z bólu, nabrał jeszcze raz odwagi i jeszcze raz skoczył w kąt przeciwległy, lecz znowu padł na jakieś ostre rupiecie i znowu trzask się rozległ pod jego nogami, ziemia się pod nim zachwiała i znowu upadł na jakieś piły i noże. A wtedy już jęk bolesny się z jego piersi wydobył, już się tłuki tylko na miejscu, to sycząc, to kwiląc co chwila jak człowiek, co go wzięto na męki. Ale wtedy światło błysnęło we drzwiach od sieni i pokazał się Kundrat w chałacie i białej szlafmycy z kagańcem w ręku.

Kergolaj się zerwał i przy świetle natychmiast znalazł miejsce próżne, na którym mógł stanąć pewnymi nogami. Najprzód więc rzucił okiem na antykamerę i spostrzegł, że tam na całą podłogę nakładziono owych drewnianych pudeł i pudełek, co je składają z cieniutkich jak papier deszczułek, a których Kundrat miał zawsze wielkie zapasy, bo w nich suszone owoce i rozmaite indyjskie a perskie tkaniny na jarmarki wysyłał. A nakładziono ich tyle, że nimi drzwi do sypialni Formozy założono aż do góry, gdyby Kergolaj był się aż do drzwi dołamał, to byłby stamtąd jak z sterty siana już wcale nie wylazł. Widząc to zgrzytnął zębami i zaraz piorunującym okiem spojrzał na Kundrata; Kundrat wszelako, zaledwie się mogąc powstrzymać od śmiechu, rzekł tymczasem do niego: — A waszmość kędy Pan Bóg prowadzi? Waszmość, jak widzę, wycharatał mi wszystkie pudełka na prach...

Kundrat rozumiał zapewne, że Kergolaj będzie go prosił o sekret i przyjacielską usługę, aby go bez hałasu wyprowadził z kamienicy. Ale Kergolaj był zły, iskry mu się z oczu sypały, porwał za ów straszliwy sztylet, co to go zwano la miséricorde, a który zawsze nosił u boku, błysnął mu nim przed oczyma i zawołał: — To ty, drabie, mnie tu tych pudełek naścielił? Poczekaj...

I zamachnął się, aby go w kark nim uderzyć. Ale Kundrat tak się przestraszył, że kaganek upuścił na ziemię, dusza też poszła mu w pięty i drapnął. Kergolaj słyszał tylko jego kroki: łup, łup, łup, wzdłuż krużganku. U owoczesnych rycerzy były zawsze gniew i śmiech obok siebie. Drapnięcie Kundrata zaraz go rozweseliło. Lecz zdawało mu się, że Kundrat uciekł niedaleko, bo tylko kilkanaście kroków jego dosłyszał. Szedł więc, aby go odszukać i przynajmniej na nim pomścić swoje dekonfiturę81. Jakoż w oka mgnieniu go znalazł. Kundrat mieszkał na drugim piętrze stamtąd czatował, aby Francuza w antykamerze przycupić i naśmiać się z niego. Ażeby się dostać do schodów, trzeba było przebiec cały długi krużganek; strach ma wielkie oczy i uszy, uciekając, słyszał za sobą kroki Kergolaja, choć ten się wtedy jeszcze nie ruszył; w rogu szerokiego krużganku stała beczka żelaznymi obręczami okuta, w którą w czasie deszczu woda z dachów ściekała. Kundrat dał nura w tę beczkę i w niej przycupnął.

Było tam wody po kolana, rzecz nieprzyjemna, zwłaszcza że trzeba było w nią kucznąć; ale jeszcze lepsza to, niżeli spotkanie się z mizerikordią. Kergolaj szedł tedy krużgankiem, napotkał beczkę, zajrzał w nią i przy blasku gwiazd poznał Kundrata.

Na to śmiech zebrał go pusty i rzekł do niego: — Kąpiesz się? a masz tam wody dostatkiem?

Kundrat już dygotał na całym ciele od zimna, a teraz zęby mu szczękać zaczęły. Nuż da sztyletem w kark, człek ani ziewnie. Ale Kergolaj spostrzegł wiadro przy beczce, wiadro napełnione po same brzegi, podniósł je więc i wylał mu wszystką wodę na szlafmycę, a potem jeszcze próżne wiadro wsadził mu na łeb, uderzył pięścią dno i rzekł: — Masz i tobie pudełko!

Po czym, śmiejąc się głośno, wyszedł z kamienicy tą samą drogą, którą był przyszedł.

Nazajutrz cała kamienica o tych zajściach nocnych wiedziała, ale kto wie, czy nie więcej się śmiała z Kundrata niż z Kergolaja. Osobliwie panny służebne, które zawsze dają pierwszeństwo rycerzom przed doktorami choćby obojga praw, niemało się nachichotały przy owej beczce, w której Kundrat wziął zimną kąpiel z dołu i z góry, a jeszcze i wiadro wbito mu na ramiona, z którego się ledwie wydobył. Jednak także się nad nim litowano, bo wprawdzie zacny, ale nie bardzo waleczny Kundrat, czy to ze strachu, czy też wskutek kąpieli dostał gorączki i trzeba było po balwierza posyłać, który mu krwi upuścił i tak pomału go uspokoił.

O Kergolaju zaś bardzo różniły się zdania: jedni się śmieli, drudzy zaś mieli mu za złe, że się po nocy popod sypialnie kobiet zakrada. Dopiero Tigranes tę zawikłaną kwestię rozstrzygnął, bo z Kundrata się naśmiał, że aż się trzymał za boki, a Kergolaja całkiem usprawiedliwił, mówiąc: że tylko nieznajomość obyczajów rycerskich może go potępiać. W całej Europie jest rzeczą powszechnie przyjętą, że rycerze przyjmują służbę miłosną u dam nawet zamężnych, walczą w ich kolorach, przynoszą im rozmaite ofiary i grają pieśni przed ich oknami i drzwiami, we dnie i w nocy i kiedy im się podoba. Trzeba być barbarzyńcą, ażeby za takie hołdy się gniewać, a jest to wcale dziką zabawką, ażeby na nich jak na wilki albo niedźwiedzie pułapki zastawiać. Stukał też za to Formozę, a nawet ojcu powiedział niegrzeczność, czego dotychczas nigdy nie robił, dodając cierpko, że jest to postępowanie chyba ormiańskie, za które on przede wszystkim musi się wstydzić i nawet sam nie wie, jak je naprawi.

Od tego dnia Tigranes był w kwaśnym humorze i z każdym dniem jeszcze więcej kwaśniał, dlatego że Kergolaj się wcale nie pokazywał. Syn w złym humorze, to dla Kijasa wielka zgryzota; wszelako znalazł sposób na to, mówiąc: — Miałem zamiar dać bankiet dla imci Kergolaja, ażeby mu towarzystwo tutejsze pokazać, ale chciałem z tym zaczekać, aż mi przyjdą pewne towary, które są w drodze; jednak w tym razie nie będziemy już czekać, a damy bankiet w przyszłą niedzielę.

Więc Tigranes się wypogodził i poszedł zaraz do Kergolaja, aby go na bankiet zaprosić.

Rozmawiał z nim przy tym serdecznie i wcale po kawalersku, wyśmiewając Kundrata i dając mu z lekka do zrozumienia, że owo naścielenie pudełek to był koncept doktorski, mogący wyjść z głowy tylko takiego bakałarza, który nie zna obyczajów rycerskich, a nawet ich wcale nie lubi. Kergolaj może temu nie całkiem wierzył, ale faire bonne min82, to rzecz właśnie francuska, tym zresztą sposobem spadł mu kamień z serca, bo mu otworzył wrota do domu Kijasa, gdzie dotąd zawsze tak dobrze się bawił.

W niedzielę tedy, zaraz po nieszporach, kiedy słońce czerwcowe jeszcze dosyć wysoko świeciło na niebie, otworzyły się wszystkie Kijasowe komnaty na przyjęcie gości. Kijas miał pięć komnat obszernych na pierwszym piętrze, z których w dzień wielkich testów dwie w izby jadalne zamieniał, a trzy do zabawy i tańców przeznaczał. Wszędzie przygotowano mnóstwo świec jarzących, bo jak dziś, tak i wówczas, mnogość światła była głównym warunkiem świetności przyjęcia. W izbach jadalnych pozastawiano ogromne stoły, na których na wielkich srebrnych, glinianych i drewnianych półmiskach i misach piętrzyły się combry jelenie i sarnie, uda wołowe i baranie, pieczone indyki, gęsi i kapłony, pomiędzy nimi zaś na płytkich talerzach misterne i suto ocukrowane pieczywa (cukier był jeszcze wtedy rzadkością i tylko w bardzo zamożnych domach go miewano), pierniki toruńskie, już wtedy znane, a nade wszystko pulchne, podługowate kukiełki, cienkimi listkami złota oblepione, najwykwintniejszy przysmak piekarski owego czasu. Wszystkie te misy i półmiski opierały się o niezliczoną ilość dzbanów, srebrnych konewek i butli, napełnionych miodem, małmazją i rozmaitymi innymi winami. Po kątach, na pięknie rzeźbionych kobylicach, stały beczki z piwem, a przy nich chłopcy sklepowi, w świąteczne szaty ubrani, z kubkami w ręku. Trzy inne komnaty były przybrane w wieńce z liści dębowych i kwiatów, w których się wtedy bardzo kochano, a na podłodze porozścielano dywany tureckie i perskie, w tak pyszne kwiaty dziergane, że prawie żal było stąpać po nich butami. Ale Kijas dziś nie żałował niczego, bo najprzód chciał Kergolajowi pokazać, że kupiec lwowski nie gorszy od innych, a potem właśnie dnia wczorajszego nowy wojewoda ruski zjechał na Niski Zamek i przyrzekł mu jego festyn swoją zaszczycić obecnością — a Tigranes, dbający bardzo o łaskę możnych, uprosił sobie u ojca, ażeby kredkę na dzisiaj w kąt rzucono i nie rachowano, co ta feta będzie kosztować. Zaczem, czego nigdy dotąd nie czyniono, dziś nawet wschody i wjazd do bramy zaścielono suknem czerwonym, w dziedzińcu zaś zastawiono także obfite stoły dla sług i żołnierzy, którzy by przybyli ze swymi panami.

A wtedy już zaczęli goście się walić, jedni na koniach, drudzy w lektykach, przez wyzłoconych bośniaków niesionych, a trzeci pieszo, pojedynkiem i gromadami. Wojewoda, kasztelan i podstarosta przyjechali konno, na wielkich ogierach rycerskich, wiodąc za sobą knechtów konnych i pieszych. Wojewodą ruskim, niedawno co mianowanym, był wtedy Mikołaj Tęczyński Toporczyk, kasztelanem Stanisław z Chodcza, herbu Poraj, a podstarosta Rusin Łopatka, herbu Łopot, dziedzic na Ostałowicach.

Wojewoda był to mąż potężny budową i wzrostem, z wielkim nosem i z dużymi siwymi oczyma, ale gołowąs, a ubrany z francuska, w kaftan z dwubarwnego atłasu z buchastymi rękawami i takież krótkie hajdawery, w pończochy jedwabne i długie spiczaste trzewiki z pozłocistymi sprzączkami. Na głowie miał kapelusz z podniesioną z jednej strony kryzą i bogatymi strusimi piórami. Tak trochę z błazeńska wyglądał, wszelako płaszcz, choć nie długi, ale sobolami podbity i wyłożony, dodawał mu senatorskiej powagi. Wąsy zawiesiste, złotolite żupany i pasy, i długie delije, jak w ogólności owe poważne i piękne stroje narodowe, którymi Polska tak świetnie błyszczała pomiędzy innymi narody, zaczęto nosić dopiero w wieku następnym.

Kasztelan, ubrany w strój tej samej mody, był nie bardzo pokaźny, miernego wzrostu i chudy, o bladej twarzy i rzadkiej siwawej brodzie: widać było po nim, że już na nim usycha ten ród, niegdyś znakomity i możny, panujący na Chodczu, do którego należała część znaczna Pokucia, na Lubieniu, na Chłopach i wielu innych majątkach, a idący przez długie czasy z przemożnymi Odrowążami o lepsze, których przewagi, gwałty i wojny domowe, jeszcze natenczas, to w malowniczych, to w strasznych powieściach, obiegały wszystkie chaty na całej Rusi.

Za to Łopatka był czerstwy i zdrów, rumiany na twarzy i jędrny, nieodrodny syn owego niepożytego ruskiego szczepu, który już tyle wytrzymał niedoli, a ani na duszy, ani na ciele nie upadł — miał białą czuprynę i krótko strzyżoną brodę, kaftan aksamitny z guzami, buty rycerskie i krzywą szablę u boku. Ani półmiskiem, ani kubkiem nie gardził, od gładkiej podwiki także oka nie odwrócił, ale był bardzo szanowany przez wszystkich jako mąż sprawiedliwy, a zresztą jako potomek bardzo starożytnego rodu, który od wieków był jednym z pierwszych na Rusi, a nawet jeszcze i potem kwitnął dość długo i niejednego władykę wydał ze siebie.

Prawie jednocześnie z senatorami przybyli biskupi: Jędrzej Boryszowski, herbowny brat kasztelana, arcybiskup lwowski, w pozłocistej karocy o jednych drzwiczkach, a biskup ormiański Kilian i ruski władyka piechotą. Istniały już wówczas karety o dwóch drzwiczkach i oknach, ale arcybiskupi lwowscy jeszcze nie mogli sobie takich zbytków pozwalać. Hojnym był wprawdzie dla nich Władysław Jagiełło, ale jego synowie cokolwiek mniej, musieli więc sami, idąc za przykładem Grzegorza z Sanoka, oszczędzać grosz i dobra skupować, wszakże i to szło im oporem, bo ich chorągwie, które tak dla powagi, jak dla obrony utrzymywać musieli, prawie wszystkie oszczędności im pochłaniały.

Arcybiskup był to mąż bardzo poważny, około pięćdziesięciu lat wieku, wysoki, z długą brodą, w długim jedwabnym talarze83, z czerwoną uszatą piuską na głowie. Kilian był mały i chudy, ale bardzo wesoły, władyka zaś prawie jeszcze młody, z czarną brodą do pasa, rubaszny, ciekawy, za pan brat ze wszystkimi, wielki przyjaciel ślubów, chrzcin i styp pogrzebowych; obydwa zresztą lubili sute wieczerze, co też niedziwno, bo obydwa nie opływali w dostatkach.

Za biskupami przyciągnęły kobiety: kasztelanowa, podstarościna i rozmaite bogate mieszczki, wszystkie w lektykach, koło nich ich córki pieszo. Wszystkie starsze matrony były ubrane bardzo bogato, w roby84 z atłasów i aksamitów, ze złotogłowiów i adamaszków przetykanych srebrem, w perłowych albo w złocistych czepcach, a na tym wszystkim miały na sobie szuby, chociaż to było już w lecie, podszyte i obłożone sobolami, kunami lub innym futrem bogatym. Były przy tym obładowane złotymi kolcami, pasami, naramiennikami, klamrami i pierścieniami, że niektóra z nich wyglądała jak sklep bogatego złotnika. (Kieszonkowych zegarków jeszcze wtedy nie było). Panny ubierały się skromniej, ale także bardzo wystawnie.

Dawano im suknie jedwabne, dziergane w kwiaty jak najżywszych kolorów, obwieszano je tkaninami perskimi i indyjskimi delikatności pajęczej, pozwalano im nosić trzęsidła i naramienniki, a nóżki zaciskać w spiczaste trzewiki z tak wysokimi korkami, żeby mysz mogła przebiec pomiędzy podeszwą a korkiem, inaczej trzewik nie byłby modnym. Lektykom i pannom towarzyszyli kawalerowie, szlacheccy i mieszczańscy, bo stany jeszcze się tak bardzo nie rozdzielały od siebie, niemieccy, rusińscy, ormiańscy, polscy i tatarscy, wszyscy w krótkich aksamitnych lub atłasowych kaftanach, w spodniach krótkich buchastych, a dalej całkiem obcisłych, w kolorowych trzewikach i tokach albo biretach z piórami, z wyjątkiem Tatarów, którzy nosili kubraki sukienne, srebrne pasy czerkieskie, czapki spiczaste, najczęściej białym obszyte barankiem, i krótkie szable u boku.

Za tym zgiełkiem matron, panien i kawalerów, przypływali powoli starsi mieszczanie, ławnicy i rajcy, właściciele sklepów, fabryk i posiadłości wiejskich, wszyscy panowie kamieniczni (bo kto nie miał kamienicy w mieście, nie był uważany za mieszczanina), wszyscy z ogolonymi twarzami na modę niemiecką, ubrani zazwyczaj czarno, w krótkie suknie pod spodem i sukienny lub aksamitny krótki płaszcz z rękawami, w birety niemieckie albo florenckie i w czarne trzewiki ze srebrnymi sprzączkami.

Jeszcze się ten tłum dopiero gromadził przed kamienicą Kijasa, kiedy w przeciwległym rogu rynku, napełnionego ciekawą gawiedzią, pokazał się rycerz na białym koniu, ubrany w kaftan atłasowy na poły żółty i fioletowy, takież ubranie niższe, a dalej w spodnie obcisłe i safianowe trzewiki na wysokich czerwonych korkach, ozdobionych złotymi ostrogami. Na głowie miał kapelusz z piórami i brylantową agrafą, na sobie płaszczyk rycerski z czarnego aksamitu... a za nim jechało sześciu żołnierzy, ubranych w hełmy i stalowe koszulki. Był to Kergolaj: gawiedź go sobie pokazywała palcami, bo wszyscy go już znali z imienia, a nie każdy go widział.

Kijas, równie czarno ubrany jak wszyscy mieszczanie, stał z odkrytą głową przy bramie i gości przyjmował. Za nim stali Tigranes, w pstry strój kawalerski i Kundrat w bakałarski tabard85 przybrany. Kijas miał piękną do senatorów przemowę, dziękując za zaszczyt, jaki mu wyrządzali; wojewoda sam mu odpowiedział, wynosząc cnoty i zasługi lwowskiego mieszczaństwa.

Takie same przemowy się powtarzały przy przyjęciu biskupów i matron; za biskupów odpowiedział proboszcz katedralny, sławny kaznodzieją, za matrony dworzanin rękodajny kasztelanowej. Tymczasem już wszyscy goście się zgromadzili przed kamienicą, a między nimi widać było kilku mnichów, przełożonych rozmaitych klasztorów, niektórych księży świeckich, w bardzo pstre suknie poubieranych z pomadowanymi kędziorami i fryzowanymi brodami, a wreszcie rybałtów z rozmaitymi muzycznymi instrumentami.

Po tych przywitaniach Kijas prowadził gości, a najprzód matrony do komnat pierwszego piętra. Tam przy drzwiach otwartych oczekiwała je Formoza. Była ona wbrew modom w ciemną aksamitną suknię bez żadnych ozdób ubrana, miała tylko na głowie złotolitą duchenkę i była ściśnięta powyżej bioder przepysznym pasem, z perłowych klamer złożonym: prostota serca wyraża się zwykle w zewnętrznym ubraniu. Matrony i panny witały Formozę jako dawną znajomą, u których miała wielkie zaufanie, tylko wojewoda stanął przed nią, jak gdyby olśniony i rzekł: — Nie żałowałem nigdy, żem się ożenił, ale ujrzawszy waszmość panią... obawiam się, że będę miał noc niespokojną.

Był to komplement trochę zanadto otwarty, jakoż zarumienił Formozę; ale wojewoda się zaraz poprawił, pytając: — A gdzież szczęśliwy małżonek waszmości?

Natenczas Kijas pchnął prędko Tigranesa przed siebie i polecił go łasce wojewody. A pan Tęczyński jeszcze więcej się zdziwił i rzekł: — Panie bracie, twoja jejmość, jak widzę, mogłaby cię wziąć pod pachę i igrać tobą jak łątką.

Ale nie trzeba sądzić z pozoru. Widziałem ja ludzi jeszcze daleko podlejszej kompleksji od ciebie, a mieli duszę wspaniałą; dobrą głowę na karku. Owóż podobno tak jest u ciebie, co mi też powiadano.

Ojciec i syn byli tedy bardzo zadowoleni i prowadzili gości do dalszych komnat, co też było koniecznym, bo pierwsza komnata była już przepełniona, a jeszcze się wielkie tłumy cisnęły od wschodów. Z nimi szedł także Kergolaj, wesół jak nigdy i głowę niosąc wysoko, sypnął parę komplementów Formozie, jak gdyby nic nigdy nie było, i poszedł zaraz między biskupy i senatory, którzy jako z rotmistrzem królewskim chętnie się z nim bratali. Po chwili jednak wrócił do pierwszej komnaty i stanąwszy u okien, przypatrywał się nowym gościom przypływającym. Już się ścisk zaczął trochę przejmować, już przychodzili tylko pomniejsi, już nawet weszli rybałci: a wtedy zjawiła się jeszcze jedna dama w otoczeniu dwóch kawalerów, jedna z tych elegantek, co zawsze na ostatku przychodzą.

Była to kobieta jeszcze bardzo młoda, może dwadzieścia cztery lat wieku, dość słuszna, ale zarazem okrągła i pulchna, twarz miała białą i świeżą jak gdyby krew z mlekiem, nosek troszeczkę zadarty, usta cokolwiek pełne, świadczące o rozbudzonych uczuciach zmysłowych, a włosy ciemnoblond, bardzo bogate, dziwnie do siebie nęcące miękkością puchu i blaskiem jedwabiu. Kobieta ta na ludzi, którzy cenią w płci pięknej okrągłe formy, świeżość cery, wesołość serca i krew życiem grającą, sprawiała niezmiernie sympatyczne wrażenie; toż w czasach tych, gdzie okazałość zewnętrzna silnie uderzała na zmysły, a zmysły panowały nad duchem, rzadko kto mógł objętnie patrzeć na jej błyszczącą urodę. Była ona w towarzystwie jak wir w wodzie bieżącej: kto się zbliży do jego kręgów, ten musi z nim płynąć, a niezwykłej siły potrzeba na to, aby się odbić od niego. Jednak jej strój nie był w zgodzie z jej postacią zewnętrzną, miała bowiem wierzch sukni z czarnych jedwabiów, a spodni z białych tkanin muszlinowych, do tego zaś żadnych na sobie świecideł. Tylko czerwone trzewiczki rozjaśniały cokolwiek tę posępność ubioru.

Kawalerowie, którzy przyszli w jej świcie, byli to Olizar i Frąc Ajchinger, jej szwagier; Olizar w czarnym aksamitnym kubraku ze złotymi guzami, Frącek zaś w czerwonym kaftanie, białych pludrach niemieckich i safianowych butach rycerskich.

Dama ta uściskała zaraz serdecznie Formozę i rozpoczęła z nią żywą rozmowę, której nie można było dosłyszeć. Zdaje się tylko, iż się przed nią usprawiedliwiała, że właściwie nie powinna była przyjść — a Formoza rozgrzeszała ją mówiąc: — Przecie już dawno minęło pół roku...

Zaczem obydwie wzięły się pod ramiona i poszły pomiędzy senatory i starsze matrony.

Kergolaj rzucił na nią okiem znawcy i wąsa poprawił. Po czym pociągnął za nią do drugich komnat i tam znowu na nią spojrzał po raz drugi, a wreszcie obejrzał się za kimś znajomym, który by go oświecił, kto jest ta ładna dama.

Tigranes mu to opowiedział.

Była to wdowa Ajchingerowa, z domu Łopatyczówna, imieniem Pachna.

Łopatowie, Łopatkowie i Łopatycze była to jedna i ta sama rodzina. Jednego syna Łopaty nazwano z polska Łopatką, a drugiego z ruska Łopatyczem i tak to zostało, bo nie królowie albo kanclerze koronni, ale głos publiczny i używanie tworzyły wówczas nazwiska. Tak było w Polsce, tak i na Rusi. Łopatkowie się prędzej spolszczyli, Łopatycze Rusinami zostali, a głos publiczny wyraził to w ich nazwiskach. Łopatycz, ojciec Pachny, przyjął prawo miejskie we Lwowie i tu się osiedlił, a prowadząc skrzętny handel z Tatarami, dorobił się znacznego majątku. I on miał także piękną kamienicę przy Halickiej ulicy, chociaż tylko o trzech oknach, ale zaopatrzoną równie bogato. Pachną, jego córka jedyna, będąc młodą dziewczyną, miała swoje ambicje. Chciała wyjść za polskiego rycerza, który by z czasem został senatorem.

Jej ojciec, Rusin i demokrata, nie lubił rycerstwa, przenosił nad nie stan kupiecki, upierał się przy tym, ażeby wyszła za kupca i z wielkim uporem wbijał w nią przekonanie, że nie masz dla dziewki lepszego postanowienia jak w stanie kupieckim. Pachną się chwiała: obok wielkiej sympatii dla rycerzy nie pogardzała kupcami. Tymczasem los zrządził wcale inaczej.

Ojciec jej umarł — a wkrótce po jego śmierci zjawił się we Lwowie rycerz niemiecki, Kunę Ajchinger, człowiek mało co więcej jak trzydziestoletni, bardzo kształtnej budowy i twarzy tak pięknej, że wszystkie kobiety nie mogły mu się napatrzeć. Pachna się w nim zakochała na umor i poszła za niego.

Ci Ajchingerowie była to stara szlachta niemiecka, mieli bieżącą wiewiórkę w herbie na tarczy i taką samą wiewiórkę siedzącą nad koroną pomiędzy dwoma rogami, byli też w Niemczech sławni i poważani. Ale jeden z nich, Zybult, zabłąkał się do Lwowa, tu się ożenił z Rusinką, tu osiadł, przyjął prawo miejskie i handel założył — i to mu przyniosło pewien uszczerbek pomiędzy rycerstwem w Niemczech, a nawet i w Polsce. Bo wtedy jeszcze pomiędzy szlachcicem a rycerzem była pewna różnica. Le gentilhomme naît, le chevalier se fait86, powiedziano niegdyś we Francji i stało się to prawem dla rycerstwa wszystkich narodów.

Można było być szlachcicem, a nie być rycerzem. Wolno było szlachcicowi bawić się jakimkolwiek rzemiosłem, ale rycerz nie mógł się imać takiego zarobku bezkarnie. Jemu było wolno rozbijać kupców po drogach, ale samemu kupiectwem się bawić, to nie uchodziło. Z dwóch synów Zybulta, jeden, Kunc, człowiek rozumny, odważny i zręczny, dobił się łatwo rycerstwa w Niemczech, ale młodszemu, Frącowi, już się to nie udało, był tylko knechtem, ale rycerstwa się jeszcze nie dobił.

Kunc miał wszystkie zalety, jakie zazwyczaj zdobią rycerza, ale miał także i wady. Lubiał pić i grać w kości, a przy tym był kotem na podwiki. Z początku jeszcze jakoś dość wiernie trzymał się Pachny, ale kiedy mu żona spoważniała, a wreszcie i synka powiła, diabeł zaczął w nim palić, ledwie że rankiem wracał do domu, a za to pełno go było po gospodach, gdzie tańce się odbywały. Do tego stopnia nawet nie dbał o swój honor rycerski, że się tłukł po przedmieściach i tamtejsze dziewczęta uwodził. Owo więc przeszłej jesieni poznał był Fesię, córkę tkacza, mającego pod Wysokim Zamkiem mały folwarczek z gruntami. Fesia była najpiękniejszą ze wszystkich dziewcząt pod Zamkiem, nosiła czerwone i błękitne staniki, a w warkoczach wstążki wszystkich kolorów, które jak tęcza za nią w tańcu powiewały. Kunc uwziął się na nią jak diabeł na grzeszną duszę. Uważał wprawdzie, że z Fesią zawsze Petruś tańcował, syn kowala, chłopek niewielki, ale nabity i gładki, „biłe łyczko, czorny wuś”, jak piosnka śpiewała. Jakoż Fesia mu się stale broniła, dając mu na wszystkie propozycje odpowiedź: „mowyła Fesi, że obyjde si”. Ale taki rycerz niemiecki mało dba o czeladników kowalskich, a wytrwałością bije opór kobiety. Jakoż istotnie jednego wieczoru Fesia mu się wygadała, że przez całe lato aż do późnej jesieni sypia na brogu, co stoi pomiędzy stodołą a szopą.

Kunc jej zapowiedział, że jeszcze tego wieczora przyjdzie na pacierze. I przyszedł. Obaczywszy drabinę przypartą do brogu, wskoczył na nią z radością i wylazł na górę; lecz kiedy już był na ostatnich szczeblach i zajrzał do brogu, zamiast Fesi pokazał mu się jakiś chłop wąsaty i z całej siły żelaznymi widłami wjechał mu w ślepie. Kunc, nie mogąc wytrzymać takiego ciosu, spadł po wszystkich szczeblach drabiny aż na dół i kości sobie połamał. A kiedy padł z jękiem na ziemię, ponad szczytem drabiny pokazał się ten sam diabeł wąsaty, wyszczerzył białe zęby, rozśmiał się głośno i zawołał; — Trysta tobi mat’... otoś sia zabyw, panyczu!

— Nad nim zaś, oparta obydwiema rękami na jego ramionach, pokazała się Fesia i także się śmiała. Takie to zdradliwe bywają te piękne Rusinki.

Dobrze im było śmiać się, kiedy byli na górze, ale biedny Kunc złamał sobie krzyż pacierzowy i wcale bez jęku dał ducha Bogu. Nazajutrz rano znaleziono go nieżywego pod brogiem.

Pachną wpadła w rozpacz, a zarazem i w złość i chciała ciągnąć do sądu zabójców. I pobiegła z tym do starego Kijasa. Ale Kijas nie był tak gorąco kąpany i odpowiedział jej najprzód: — O jednego Niemca tyle hałasu? jeszcze ich tu dosyć zostało. — To Pachnę ochłodziło cokolwiek. Jednak mu powiedziała, że sądu trzeba koniecznie, bo to hańba dla niej i jej familii, która spadnie na jej syna i będzie mu szkodzić. — Hańba? — rzekł na to Kijas — jeszcze to nie tak dawno, jak biskup krakowski, Zawisza, takuteńką śmiercią zginął przy brogu, a przecie to biskupom krakowskim wcale nie zaszkodziło. — Jużci to prawda — myślała Pachna; — a tymczasem rozumny Kijas uczucia jej w całkiem inną stronę odwrócił mówiąc: — A jejmość pani powinnabyś całkiem inaczej o tym rozumieć, bo mąż taki, który ma żonę tak urodziwą, a za dziewkami łazi po brogach, jeśli kark skręcił tak gładko, to jeszcze wcale nie otrzymał tej kary, na jaką zasłużył. Daj jejmość raczej na mszę do Pana Boga, że cię od niego uwolnił, bo byłabyś się z nim na śmierć zagryzła. — Niektóre kobiety są jako organki, co same grają, potrzeba je tylko nastroić, ażeby tę pieśń zagrały, co trzeba: tak też i Pachną zaraz inaczej zrozumiała tę sprawę i napełniła się oburzeniem przeciw temu mężowi. Zaś wkrótce potem całkiem o nim zapomniała, jej z nim pożycie wydawało jej się jak sen, który znikł po przebudzeniu, tylko synek został się po nim i obowiązkowa żałoba.

Dowiedziawszy się o jego śmierci, jego brat Frąc przyjechał do Lwowa. Miał zamiar przeprowadzić tylko dział majątkowy i nazad wrócić do Niemiec; wszelako zmienił postanowienie, postarał się i z łatwością otrzymał wysoki urząd wojskowy na Niskim Zamku i został we Lwowie. Głucha wieść niosła, że się we wdzięki swojej bratowej uplatał: bardzo to było podobne, ale Olizar już przed nim stanął u niej na służbę — a z Olizarem nie każdy mógł chodzić o lepszą.

Taką to dziwną historią opowiedział Tigranes Kergolajowi, który mu za to podziękował i mówił, że jest to kobieta tym więcej zajmująca, bo godna pożałowania.

A wtem uderzono w trąby w izbach jadalnych na znak, że czas do wieczerzy.

Jeden był głodny, a drugi łaknął, więc wszyscy szli tłumnie za biskupami i senatorami. W tym tłumie Łopatka się za Olizarem obejrzał, a dojrzawszy go, zawołał: — Wyrypaj!

Olizar ścisnął go za rękę i rzekł: — Czegóż ty mnie wołasz Wyrypajem? — i dodał półgłosem — tak mnie tylko mołodyce po przedmieściach wołają.

— A może i ja mołodyca.

— Idy do ditczoj matery!88 — zawołał śmiejąc się Olizar. — Jeszcześ się nie upił, a już przystępuje do ciebie.

A wtedy Łopatka trącił go w bok i zapytał: — No, a jak tam z Pachną? kiedyż wesele?

— Jeszcze żałoba.

— Ale nim żałoba minie, miałbym ciebie za ba i bardzo, gdybyś nie dał w kark temu czerwonemu Niemcowi, bo ma plecy takie szerokie, że i Pachny spoza niego nie widać.

— Dam ja jemu w kark, że ziewnie duszą tak samo, jak Kunc. Niech jeno okazja się zdarzy.

Tu wszakże Olizar skoczył prędko ku Pachnie, aby mógł siąść przy niej u stołu. I Frącek także trochę przyśpieszył kroku, ale powolnego Niemca zwinny Francuz uprzedził i siadł przy niej po drugiej stronie. Frąc poszedł ku beczkom i napił się piwa, jako to u Niemców piwo być musi lekarstwem na wszystko; Pachna zaś była bardzo uradowana, że koło niej usiadł rycerz francuski, o którym tak wiele w mieście mówiono, i bardzo żywo z nim rozmawiała.

Olizar nie był o Francuza zazdrosnym, owszem, powziął dla niego zaraz sympatią za to, że Frąca nie dopuścił do Pachny — a zresztą, co do rozmowy, to jeszcze dla niego dosyć zostało.

Do stołów siadano wówczas, tak jak i dzisiaj, według godności i wieku. Przy głównym stole wojewoda siedział we środku, a naprzeciw niego arcybiskup lwowski, koło nich zaś po jednej stronie i drugiej dygnitarze duchowni i świeccy, alternując z poważniejszymi matronami.

Za każdym dygnitarzem stał jego paź albo wyrostek, podając mu talerze i nalewając kielichy, za matronami panny służebne, a czasem własne ich córki, Kijas, Tigranes, Formoza i Kundrat wcale nie zasiedli do stołu, tylko służyli wszystkim, pilnując zarazem, ażeby służba szła gładko i sporo. Młodzi kawalerowie także się kręcili koło stołów, rozbierając indyki i kapłony, usługując starszym i prawiąc grzeczności pannom swojego serca, a wyręczając je w służbie około ich matek.

Jedzono nie żartem, a pito, co szyja strzymała: zaś po każdym daniu rybałci uderzali w instrumenty muzyczne i grali jakąś pieśń wesołą ku rozradowaniu serc biesiadników. Po każdej pieśni puszczano w kolej kielichy i pito przezdrowia starszyzny, wojewody i arcybiskupa, kasztelana i obydwóch władyków. Tak to się powtarzało przez pierwszą połowę wieczerzy, ale w drugiej połowie sam wojewoda zaintonował starą pieśń rycerską i kazał do niej brząkać rybałtom. Chór ten nie bardzo był harmonijny, ale bardzo wesoły. Po pieśni znowu jedzono i pito. Potem śpiewano znów pieśni inne, polskie i ruskie, coraz weselsze, aż wreszcie ten i ów zaśpiewał jakąś piosneczkę rubaszną i tłustą, której dziś by nie można powtórzyć, ale której podówczas zawsze wtórował śmiech homeryczny. Śmieli się senatorowie, śmiały się stare matrony, śmiały się panny, że aż okna brzęczały. Tylko arcybiskup się raz i drugi pokręcił na stołku, aż wreszcie wstał i dał znak, że godzi się koniec położyć wieczerzy.

Wszyscy więc wstali i przeszli do drugich komnat, lecz przeto się jeszcze nie skończyła zabawa. Senatorowie duchowni i świeccy poszli do ostatniej komnaty, zabrawszy ze sobą co poważniejsze matrony, a tam zastali stoły zastawione spleśniałymi flaszami, w których się znajdowały najwyborniejsze małmazje i stare wina cypryjskie, hiszpańskie i włoskie. Towarzyszył im sam stary Kijas, a nalewając kielichy, tłumaczył im nazwę i pochodzenie każdego likworu, skąd się pokazało, że niektóre z nich miały po lat kilkadziesiąt, a innych nie można było dostać za żadną cenę. Mieli je chyba tylko Fuggerowie w Sztutgardzie albo inne, równie po książęcemu zamożne i zaopatrzone domy kupieckie w Gdańsku, w Genui albo w Wenecji.

Po zamkach rycerskich bardzo rzadko tak stare i takie drogie znajdowały się wina, bo rycerze ówcześni mieli takie niepowściągliwe pragnienie, że żadnemu trunkowi nie dali się zestarzeć; tylko roztropni a zarazem umiarkowani w swoich pragnieniach kupcy takie skarby miewali.

Kijas, nalawszy taką odwieczną małmazją kilka kielichów, podał jeden z nich wojewodzie i rzekł: — Racz wasza miłość skosztować. Nie lubię się chwalić, ale w tym razie mogę ichmościów zapewnić, że takiej drugiej małmazji w całej Polsce nie znajdzie.

Zaś drugi kielich podał arcybiskupowi. Obydwa skosztowali i spojrzeli prawie ze zdziwieniem na starego Kijasa. Wojewoda pierwszy zawołał: — Panie bracie! ledwiem skosztował, a już mi się zdaje, żem wszystkich aniołów na niebie obaczył.

A Kijas zatarł ręce i odpowiedział: — Po drugim kielichu wasza miłość samego Pana Boga obaczysz.

Arcybiskup zaś, który miał się już żegnać i wychodzić, ażeby nie patrzeć na to, co się dalej dziać będzie, skosztowawszy raz jeszcze, siadł poważnie u stołu, trzymając swój kielich w ręku i patrząc ciekawymi oczyma na starego Kijasa. Jego twarz przybrała wtedy wyraz bardzo wymowny, zdało się, jakoby mówił do siebie: — Znam tego kołtuna od lat niepamiętnych, alem nie wiedział, że ma takie nektary w swojej piwnicy.

Od nich przeszedł Kijas do matron, które w innym zebrały się kącie, i ponapełniał ich kielichy słodkim winem cypryjskim. Bardzo niebezpieczne to wino, bo się pić daje, ale rozpala krew, a potem się wspina do głowy. Nie wiedzieć dlaczego Kijas takim zdradliwym trunkiem poczęstował takie poważne kobiety. Ej, czy tylko figlarny czasami starzec nie chciał jakiej sztuczki wypłatać ich mężom. Ale być może, że zapragnął tylko, ażeby mu jego wino chwalono.

Jakoż istotnie przyjęty jest przez wszystkie te damy z oklaskiem, które też zaraz około stołu zasiadły, popijając po kropelce, lecz często i zachęcając jedna drugą dopóty, aż póki się wszystkie nie rozochociły.

Po chwili około senatorskiego stołu zaczęło się robić coraz gwarniej i głośniej. Wojewoda rozprawiał o królu, wychwalając jego rycerskie zalety i przepowiadając, że za maluczko cały świat swymi czynami zadziwi i wszystkie kraje swoją sławą napełni. Chorowity kasztelan skarżył się na upadek powagi szlacheckiej na Rusi, na zuchwalstwo kmieci i mieszczan i przyszłość w czarnych malował kolorach. Łopatka przyznawał wprawdzie, że nie wszystko idzie takim porządkiem, jak trzeba, że w uzbrojeniu obydwóch zamków są szczerby, które by trzeba jak najprędzej połatać, że drobna szlachta upada, ale jak w Krakowie zatrąbią, to jeszcze Ruś światu pokaże, co warta jest w polu — arcybiskup zaś widział wszystko złe w obojętności dla wiary, w ubóstwie księży, w niedostatku kościołów i pragnął, ażeby młody król, nim wszystkie kraje swoją sławą napełni, poszedł raczej w ślad swoich przodków, w ślad Kazimierza Wielkiego, który Polskę zmurował, w ślad Władysława Jagiełły, który dbał tak gorliwie o wiarę i tak szczodrobliwie wyposażał kościoły. Bardzo to tedy poważna była gawęda, ale w miarę wychylanych kielichów coraz głośniejsza i coraz gwarliwsza, że wreszcie kilku mówiło razem i jeden drugiego nie mógł dosłyszeć.

Małmazja rozwiązała języki mężom, ale wino cypryjskie rozweseliło serca jejmościom.

Tam było gwarniej, tu trochę ciszej, ale daleko serdeczniej. Poważnym matronom zrobiło się bardzo gorąco, zaczęły więc najprzód zrzucać ze siebie sobole i kuny, a potem ta i owa wzięła swoją sąsiadkę pod pachy i zaczęła z nią tańczyk wywodzić. Spostrzegli to mężczyźni, nuż do nich i dalejże w pląsy. Wojewoda pierwszy kazał zawołać rybałtów i puścił się owego powolnego oberka, który Niemcy tutaj przynieśli, a Rusini przyjęli.

Arcybiskup wstał i zaczął się rozpatrywać z właściwą swojemu wysokiemu urzędowi powagą, kędy cieśla drzwi zrobił. Uważny na wszystko Kijas przybiegł mu na pomoc i podawszy mu ramię, wyprowadził go wśród rozstępujących się tłumów przez sień i schody, aż do jego karety. Dziękując mu za tę atencją i namyśliwszy się dobrze nad tym, co mu ma powiedzieć, rzekł arcybiskup do niego: — Dobre masz wino, panie Epaminondas, ale zdradliwe. Uważajże, aby zgorszenia nie było, bo jutro mi spowiedników nie starczy.

— Illustrissime89 — odpowiedział mu Kijas — gospodarz dba o to, ażeby się goście zabawili u niego, a miarę musi zostawić ich własnemu sumieniu. Ale u mnie mój syn ma oko na mężczyzn, a pani Formoza swoją własną przyzwoitością daje przykład kobietom.

Tymczasem, jak tylko arcybiskup odjechał, w drugiej największej komnacie całkiem inaczej się rozhulano. Tańczono podówczas jakiegoś menueta, taniec poważny i bogaty w rozmaite figury, do którego rycerze w pełnej zbroi stawali, a damy w ciężkich robronach, w których ledwie mogły się ruszać. Tym tańcem dowodził Kergolaj, idąc w pierwszą parę z Formozą i komenderując innymi. Grali mu rybałci na cymbałach, harfach i trąbkach i wszystko odbywało się przyzwoicie. Ale kiedy lepiej podpito, taniec ten nie wystarczał ochocie, zaczęto więc skakać, każdy według swego konceptu, a nawet według temperamentu, bo wyprawiano już zbytki z kobietami. Do tego jeszcze ten hukał, a drugi śpiewał, kobiety broniły się z śmiechem i krzykiem natarczywym mężczyznom — a młodzi tworzyli osobne kółka po kątach, biorąc się pod ramiona i otaczając panienki, a zmuszając je do pląsów według swojej woli.

Cała komnata napełniła się wtedy krzykiem i piskiem, i tak chaotycznym hałasem, że już i muzyki nie można było dosłyszeć. Tigranes, który miewał napady swawolnego panicza, co gotów szyby tłuc, ażeby tylko zabawić siebie i drugich, zamiast po myśli swojego ojca mieć oko na mężczyzn, wpadał jak raca pomiędzy skaczących, śpiewał jakąś piosenkę ormiańską, której pierwszą zwrotkę ciągle powtarzał, jednego po drugim obydwiema rękami uderzał w piersi, innego za pas pociągnął, aby go przewrócić, a nawet i kobietom różne psoty wyprawiał.

Na próżno mrugała na niego, a czasem i ręką kiwała Formoza, młodzieniec tak się rozszalał jak źrebiec, co się wyrwał ze stajni w wirydarz90 i bryka, depcąc swoimi kopytami piwonie i tulipany, fiołki i róże.

Ale był tam ktoś szaleńszy od niego — a to był Olizar. Szczery ten Rusin brał wszystko na serio, co robił, czy w kości grał, czy dziewczęta uwodził, czy pił, czy tańcował. Jutro już o tym zapomniał, ale czym właśnie się zajął, to wykonywał gruntownie i z najwyższą energią.

Jemu jeszcze to wszystko było za mało, taniec zanadto powolny, a muzyka, jak gdyby kto grał na drumli. Skoczył więc do drzwi i trębaczy zawołał. Trębacze z żołnierzami i dworakami pili w dziedzińcu, zaraz więc przyszli i według komendy Olizara uderzyli w trąby, tarabany i kotły. Dopieroż wtedy zaczął się modą ówczesną taniec prawdziwie szalony: już nie chodziło o to, kto kogo przesadzi w skokach, ale kto kogo przewróci. Wśród piekielnego hałasu i strzelających wybuchów śmiechu, wśród wrzasku trąb i grzmotu bębnów i kotłów, przewracano mężczyzn i przewracano kobiety. A wszystko to wirowało pędem szalonym wokoło komnaty, jak gdyby już świat miał się skończyć, jak gdyby już ziemia zapaść się miała...

Kergolaj zrazu puścił się także w ten wir szalony. Porwał Pachnę ze sobą, objął jej kibić i pędził naprzód razem z innymi: ale mu ją odbił Olizar. Kergolaj wyskoczył z tłumu i stanął niedaleko od ściany pomiędzy oknami, ocierając pot z czoła. Olizara znowu ktoś odbił, bo bardzo się rwano o Pachnę, chcąc ją także przewrócić: ale wtedy Kundratowi także się zachciało tańcować. Namyślał się długo, ale wreszcie zebrał się na odwagę i rzucił się na przebój ku Pachnie. Już dobił się do niej, już prawie ramię wyciągnął, aby objąć jej kibić, ale wtem Olizar, oburzony zapewne tym zuchwalstwem kupczyka, podbił mu nogi. Przestraszony tym Kundrat, myśląc zapewne, że posadzka pod nim się zawaliła, a on leci gdzieś w przepaść bezdenną, chwycił się obydwiema rękami ramion Pachny, ręce mu się ześliznęły po nagich ramionach, ale się chwycił jej sukni: tymczasem suknia pod tym gwałtownym naciskiem jego pazurów puściła i to niewiele, co tam pod nią było, także się rozdarło. Olizar, chcąc bronić Pachnę, jeszcze raz podbił mu nogi — a wtedy Kundrat, lecąc na ziemię, obdarł Pachnę z jej wszystkiego odzienia jak węża ze skóry. Na swoje nieszczęście jędrna Rusinka stała twardo na nogach, zaczem wyłuszczyła się ze swoich białych muszlinów, jak Wenus Afrodytę z pian morskich, i przedstawiła się urbi et orbi91 tak prawie, jak ją matka na świat porodziła.

Przepyszne formy jej posągowej postaci i śnieżna białość jej ciała wszystkich olśniły: Kergolaj stanął czym prędzej na palcach, ażeby okiem znawcy objąć ten zajmujący obraz w całości — Olizar mlasnął ustami i już się zaczął rozpatrywać w jego szczegółach — Kundrat, zerwawszy się z ziemi, otworzył oczy i usta na ścieżaj, jak gdyby jakieś cudowne zjawisko obaczył — nawet muzykanci grać na chwilę przestali, trębacz z trąbą od ust odjętą, bębenista z pałką podniesioną do góry, a wszyscy z wytrzeszczonymi oczyma, jak gdyby ich kto w drewniane posągi zamienił.

Jednak to widowisko trwało tylko przez mgnienie oka i jak błyskawica zniknęło. Pachna w pierwszej chwili tylko instynktowo ręce wyciągnęła przed siebie, jak gdyby chciała się bronić, aby jej nikt nie dotknął: ale przytomniejsze od niej kobiety zaraz ją otoczyły i prawie na rękach wyniosły z komnaty.

W tej chwili znowu odezwały się trąby — a że największa część gości nawet wcale nie wiedziała, że się coś stało, więc tańczono dalej z takim samym hukiem i trzaskiem, jak dotąd.

Tylko Kergolaj stał wciąż na swoim miejscu, pokręcał wąsa i głęboko był zamyślony. Miłość, chociaż w swojej głównej istocie jest zawsze ta sama, jednak rozmaitymi furtkami się wkrada w serce człowieka: Kergolaj ideałów nigdy nie brał na serio, natomiast zaś umiał zawsze należycie ocenić rzecz taką, która zmysłom podpada i przedstawia wartość realną.

Okrągłe formy i świetne blaski, które dopiero co widział, silne na nim sprawiły wrażenie — i zapewne nad tym się tak głęboko zamyślił.

Kundrat także oszołomiony tym, co nabroił, również przybiegł w tę stronę i stanął blisko kotary u okna, rzucając niepewnymi oczyma wokoło siebie i widocznie nie wiedząc, czy może zostać, czy ma się skryć za kotarę, czy może najlepiej by drapnąć z komnaty.

Na jego nieszczęście Frąc, Niemiec obyczajów surowych, stanął tam także, spojrzał nań dziwnie gniewnymi oczyma i rzekł: — Chociaż jesteś mój landsmann92, powinienem ci dać po czuprynie, żeś takiej zacnej damie wstydu narobił!

Na te słowa pod Kundratem się ziemia zatrzęsła: Nuż palnie! a ten landsmann ma łapę jak niedźwiedź, człek ani ziewnie. Frąc nawet już podniósł rękę na niego.

Ale znowu na jego szczęście przybiegł Olizar w tę stronę — a że Frąca nie cierpiał, rzekł zaraz do niego: — Daj mu pokój. Raczej dałbyś mu buzi, że ci dał widzieć co takiego, czego, jak twego nosa, nie obaczysz nigdy w życiu.

A Niemiec odpowiedział mu z flegmą: — W Boskich to ręku. W tych rzeczach nie zuchwały, ale cierpliwy odnosi [zwycięstwo].

Tak Olizar nie chcący obronił Kundrata, zaczem się zwrócił do Kergolaja i rzekł wesoło: — Cóż panie Francuz? I na Rusi jest także co widzieć. Kupisz, nie kupisz, ale jeżeli kupisz, to przynajmniej się nie poskarżysz, że ci kota w worku sprzedano.

Kergolaj chciał mu coś odpowiedzieć, ale wtem Pachna ku niemu nadbiegła. Ku zadziwieniu wszystkich jej przyjaciółki ją w oka mgnieniu na powrót ubrały, i to tak prędko, że mogłaby była nawet tym zaprzeczyć, którzy wszystko widzieli. Tak stanęła przed Kergolajem i rzekła: — Prędkom się zwinęła. Nieprawda? nic nie widziano.

Przebiegły Kergolaj spojrzał na nią z uśmiechem i rzekł po francusku: — Rassurez vous damoiselle, on l’a vu93.

Pachna po francusku nie rozumiała, ale instynktem jego odpowiedź odgadła, uderzyła go więc wachlarzem po ramieniu i zawołała: — Nieprawda! — i czym prędzej zniknęła w tłumie.

Ale już więcej nie tańczyła, tylko przeszła do drugiej komnaty.

A wtedy już tłum zaczął się cokolwiek przejmować.

Olizar stał jeszcze przez chwilę przy Kergolaju i bardzo żywo mu coś opowiadał, zapewne jakieś szczegóły o Pachnie, o których Francuz nie wiedział. Jednak spostrzegł niebawem, że Frąc stoi prawie tuż przy nich i kręci się w miejscu, jak gdyby go podsłuchiwał. To go zniecierpliwiło, ale niesłusznie: bo Frąc tylko nie mógł się zdecydować, czy ma już wyjść, czy jeszcze zostać, i spoglądał na wielki ścienny zegar, który wisiał pomiędzy oknami, zegar najnowszej mody, który był przejściem od całego zegara do półzegara, a którego tarcza pokazywała dwanaście godzin dziennych i dwanaście nocnych. Kto się na takich zegarach nie znał, ten musiał się dobrze w skazówkach rozpatrzyć, ażeby wyczytać godzinę; Frąc sobie to kalkulował z gruntownością niemiecką, i dlatego się tak długo kręcił w tym miejscu. Spostrzegłszy to Olizar, trącił łokciem Kergolaja i rzekł: — Patrzaj no na tego niemieckiego bałwana, ani do tańca, ani do różańca, nawet i godziny wyczytać nie umie.

Tymczasem Frąc, wyrozumiawszy na pewno, że wskazówka stoi na dziesiątej godzinie nocnej, ukłonił się obydwom rycerzom i chciał już wychodzić. Ale pustego Olizara żart załaskotał, zawołał tedy na Niemca: — A już to spać idziesz z kurami?

A na to Frąc: — Ja idę z kurami spać, bo też z kurami wstaję.

— Kiedyż idziesz spać, a kiedy wstajesz?

— Idę spać o dziesiątej, a wstaję o piątej.

— A to śpisz jak świszcz, po piętnaście godzin na dobę.

— A jak to piętnaście? — zapytał Niemiec, zastanawiając się nad tym — ja tylko siedm rachuję.

— To chyba po niemiecku rachujesz, bo u nas dziesięć a pięć, to piętnaście.

Więc Frąc się mocno nad tym zamyślił... a kiedy Kergolaj i Olizar patrzyli ciekawymi oczyma na niego, on rzekł: — To prawda. Nie wiedziałem, że sypiam tak długo. Pójdę więc spać dopiero o jedenastej.

— A to jeszcze gorzej — zawołał Olizar — bo jedenaście a pięć, to szesnaście.

Tu Frącek cale już zgłupiał. Jak to? im później idzie spać, tym dłużej śpi, chociaż wstaje o tej samej godzinie? A przecie przeciwko Olizara addycji94 nic nie można powiedzieć.

W tej chwili Olizar pozyskał sympatją Kergolaja, który go też wziął zaraz pod ramię i poprowadził do drugiej komnaty, mówiąc: — Teraz już wiem, dlaczego Frąc jeszcze nie został rycerzem, chociaż jest niemieckim szlachcicem.

W wielkiej komnacie jeszcze cokolwiek brykano, ale już trochę spokojniej, za to w tej, gdzie senatorowie bawili się z matronami, bardzo było wesoło. Tam dygnitarze otoczyli Pachnę, która się z wielkiej komnaty między nich schroniła, i dworowali sobie z niej, że takie wspaniałe widowiska wydaje, a nikogo na nie nie zaprasza. Pachna nie mogąc się żartom obronić, uciekła między matrony, gdzie Formoza ją wzięła pod swoją opiekę.

Olizar siadł między władyką, Łopatką a wojewodą i zaczął pić, drwiąc sobie ze wszystkich Niemców, jak to jest Rusinów zwyczajem, bo Rusin nie potrafiłby żyć, gdyby nie mógł sobie drwić z innych, co mu się też zawsze przewybornie udaje. Kergolaj zaś wymknął się z tego grona i przysiadł się do Pachny, gdzie Formoza z dobrego serca, a może trochę i z interesu, ażeby go za owe naścielenie pudełek trochę ugłaskać, ścieliła mu drogę kwiatami do tej pięknej, wesołej wdowy, której czas było za mąż. Kergolaj mógł z tego korzystać, bo był trzeźwym zupełnie: doświadczony kawaler, starający się o względy kobiety, o które się także drudzy starają, zachęca drugich do picia, ale sam nigdy nie pije. Czy się starał o względy Pachny po myśli Formozy, tego się trudno było domyśleć, ale że się o nie starał z usilnością rycerza, gotowego zawsze poświęcić się dla szczęścia uwielbianej przez siebie kobiety, to pewna, bo mówił jej takie rzeczy do ucha, że Pachna raz rumieniła się jak piwonia, spuszczała oczy ku ziemi i zamykała oddech w swej piersi, to znowu głośno się śmiała, raz mówiła: tak, to znowu: nie, aż kiedy Kergolaj jej powiedział, że już jutro do Ziemi Świętej wyjeżdża, dziwnie tęsknymi oczyma spojrzała na niego, umilkła i bardzo się nad tym zamyśliła. I bardzo słusznie: bo puścić tak pięknego rycerza w podróż do Ziemi Świętej, gdzie się będzie musiał bić z wielkoludami, ze skrzydlatymi smokami i ze złymi duchami i może już nigdy nie wróci...

zawsze to rzecz godna głębszego zastanowienia.

Kundrat z wielkiej komnaty zaglądał z daleka, co się tu dzieje, rzucając skrycie pożądliwym okiem na Pachnę i może spodziewając się, że ona jeszcze i tutaj jakie ciekawe widowisko wystawi, ale zbliżyć się nie śmiał, bo chociażby był Kergolaja w łyżce wody utopił, przecie wielki respekt miał przed nim, mówiąc cicho do siebie: — Tych rycerzy, oczywiście, kiedyś diabli wezmą, daj Boże jak najprędzej, ale dopóki są, powiada Wilczek, że trzeba się z nimi obchodzić ostrożnie.

Olizar, wlawszy w biskupów i senatorów jeszcze po kilka kielichów małmazji, do reszty ich dobił. Ten i ów jeszcze huknął od czasu do czasu albo się roześmiał, sam nie wiedząc dlaczego, ale niebawem kucznął i usnął, a drugi się i za drzwi wytoczył. Pacholikowie dygnitarzy i słudzy Kijasa mieli baczność na wszystkich i wyprowadzali ich zręcznie ku schodom, będąc do takiej służby przyzwyczajeni. Łopatka i wojewoda wytrwali najdłużej, lecz w końcu i wojewoda dał ramię swojemu dworzaninowi i wyszedł. Łopatka jeszcze się trzymał, rozdziawił gębę jak wieloryb, podniósł rękę do góry, chcąc Olizarowi coś wytłumaczyć, ale już nie mógł: chwycił się stołu, ale stół mu się wypsnął, stoczył się więc pomału na ziemię i wyciągnął się na kobiercu, będąc przekonany, że już leży w swym łóżku.

Olizar sam został na placu. Rozejrzał się koło siebie, a nie widząc nikogo, machnął ręką z pogardą, po czym trzymając się stołu, odwrócił się, chcąc dojrzeć Pachnę albo choć Kergolaja, co by mu teraz było na jedno, bo kochał oboje. Ale patrzał przed siebie szklanymi oczyma i nic nie mógł obaczyć. W tym drugim kącie już ani Pachny, ani Kergolaja nie było...

I nikogo już tam nie było: tylko dwie matrony, przykrywszy się swymi szubkami, spały istotnie jak świszczę w dwóch kątach kanapy.

Olizar stał jeszcze przez chwilę przy stole, ale nareszcie i jemu ciemno zrobiło się w oczach i zachwiał się — a wtedy ktoś wziął go pod ramię i oddał go sługom, ażeby go wyprowadzili w dziedziniec.

Był to sam Kijas, który w swojej pieczołowitości o swoich gości nie ustał, aż póki wszyscy nie wyszli. A potem, kiedy już bramę kamienicy zamknięto, wyszedł na krużganek zewnętrzny i patrzał przez chwilę na to, co się działo na rynku.

Na rynku także już cisza zaległa i tylko koło Bramy Krakowskiej słychać było szum, a czasem i głosy nawołujących się ludzi. Tam na czele swoich halabardników stał sam consul nocturnus i bramy pilnował. Nie powinien on był jej otwierać w nocy, ale tego dnia musiał zrobić wyjątek, bo trudnoż było tak znamienitych rycerzy, jak Kergolaj i Olizar, nie wypuścić do ich gospod za miastem. Jakoż Olizar przeszedł, prowadzony przez Tymka Biłowusa pod ramię, który z dwoma Kozakami czekał na niego przy bramie. Ale Kergolaja nie było: już i północ minęła, a consul czekał na próżno. Zamknął więc bramę, mówiąc do siebie: że rycerz francuski, jako nie znający ulic, oczywiście gdzieś zawieruszył się w mieście.

Z północy jużi Kijas ułożył się do snu: tylko Formoza jeszcze czuwała.

Kiedy już ostatnie matrony wyprowadzono, ona poszła obaczyć, co się dzieje z jej mężem.

Tigranes, który trunków nie znosił, a chciał pić równo z innymi, rozchorował się jeszcze w czas przed północą i kazał się niespostrzeżenie zaprowadzić do siebie. Formoza stanęła w progu jego pokoju, ale znalazła go śpiącego snem dziecka, zmęczonego swawolą. Weszła więc do swojej sypialni: ale tam, zamiast iść do snu, rzuciła się w głębokie krzesło, stojące przy łóżku. Dziwnie ciężko jej było na sercu, pierś jej się podnosiła boleśnie, czasem zdawało się jak gdyby jej brakowało oddechu. Po chwili zakryła twarz obydwiema rękami i rzekła łzami zalanym głosem do siebie: — Boże mój! czyż wiecznie tak będzie? czyż nigdy mnie nie wyswobodzisz z tych więzów? — Potem łzy jej się strumieniami puściły po świeżych policzkach i długo płakała. Nareszcie rozpięła gors, zaczerpnęła głęboko powietrza i uklękła przed obrazem Matki Najświętszej do serdecznej modlitwy. I może być, że tak się modliła, aż póki pierwsze brzaski letniego słońca nie uderzyły w jej okna...

Takie to były obyczaje w tych czasach i takie romanse po miastach: ponad ten poziom wystrzeliwały czasem uczucia i myśli wyższego rzędu, ale ich trzeba szukać gdzie indziej.

VI ZAMEK NA SOBNIU Szlacheckie rody Tarnowskich i Kmitów sięgają bardzo odległej starożytności. Odrzuciwszy nawet na stronę, co o nich piszą herbarze, chociaż i w tym jakieś ziarnko prawdy może się znajdować, a trzymając się tylko wiarogodnych kronik współczesnych, widzimy ślady ich bytu i pierwszorzędnego znaczenia już w wiekach piastowskich. Mieli oni swoje siedziby w Krakowskiem, czyli w Małopolsce ówczesnej, i stamtąd wraz z Odrowążami, Zawiszami, Jordanami, Ligęzami, Gorajskimi, Lanckorońskimi, Tęczyńskimi, Barzymi, Gniewoszami i wielu innymi, przewodniczyli sprawom publicznym. W przeciwieństwie do bardzo licznej, lecz o wiele uboższej szlachty wielkopolskiej, która była przejęta duchem zachowawczości, zastoju, a nawet dążności wstecznych, oni przedstawiali zasady postępu i liberalnego rozwoju w duchu europejskim.

Oni to już za Kazimierza Wielkiego zaczęli objawiać wolnomyślniejsze poglądy na ustrój wewnętrzny polskiego państwa, a mało co później stali się twórcami owego pamiętnego zjazdu koszyckiego, na którym zbudowano pierwsze podstawy obywatelskiej wolności i który był pierwszym zarysem późniejszych sejmów. Rozwijając następnie z energią każdemu postępowemu stronnictwu właściwą swoje konstytucyjne zasady, korzystając zanadto chciwie z uległości Władysława Jagiełły i jego następców popadłszy nareszcie w nie znające rozumnej miary wyzyskiwanie swojej potęgi, wytworzyli później owe bezgraniczną na wewnątrz, a wyłączną na zewnątrz wolność i równość szlachecką, która po kilku wiekach stała się grobem Rzeczypospolitej Polskiej. Ale pod koniec XV wieku jeszcze te rody, przewodniczące postępowemu ruchowi, odznaczają się niezliczonymi zaletami i kładą niepożyte zasługi około pokrzepienia, zjednoczenia i podniesienia ducha narodu. Mają one zarazem pewne przywary umysłu i temperamentu, z których się wyradzają rozliczne występki i zbrodnie, ale szerokie sumienie ówczesne nie było tak czułym na krew przelaną i gwałty publiczne, jak dzisiaj — a zresztą ich świetne i wzniosłe czyny, dokonywane dla dobra i sławy całego narodu, zaćmiewały zupełnie owe drobniejsze występki, zaburzające spokój publiczny tylko na chwilę albo czyniące krzywdę tylko sąsiadem.

Jakoż pomimo tych przemijających wykroczeń, w domach ich gromadziło się przede wszystkim światło europejskiego Zachodu, przez nich gładziły i polerowały się obyczaje, u nich pielęgnowano cały katechizm wszelkich cnót chrześcijańskich i u nich także wyrabiały się w spsób sobie właściwy owe wzniosłe przymioty polskiego rycerza, które później stały się równie wybitną, jak znaną całemu światu, cechą całego narodu.

W ich to umysłach i sercach nareszcie dojrzał do idealnej doskonałości ów patriotyzm prawdziwie polski, którego za Bolesława Chrobrego widzimy dopiero pierwsze duchowe tchnienie, jakoby wszechmocne „Stań się”, wyrzeczone przez Twórcę. Patriotyzm ten zgubił się w czasie podziałów, jasnym wprawdzie wybuchnął płomieniem za Łokietka, trwał jeszcze za Kazimierza Wielkiego, ale zaczął się paczyć za Ludwika Węgierskiego, a dwoić za Władysława Jagiełły, nie zjednoczył swoich rozszczepionych promieni ani za Kazimierza Jagiellończyka, a tym mniej jeszcze za Jana Olbrachta, ale za Zygmunta Starego pogasił cienie, zestrzelił wszystkie światła w jedno ognisko ażeby tak płonął nad całym narodem, jak słońce przez całe trzy wieki. Zasługa stworzenia tego patriotyzmu i ogrzania nim wszystkich części zjednoczonego państwowego utworu należy się tym właśnie rodom, które całą Rzeczpospolitę aż do ostatecznych jej kresów objęły i swoim duchem polskim natchnęły — a dzieło ich było zbudowane tak silnie, że wszelkie wewnętrzne rozterki i rozdwojenia, wszelkie, a takie liczne najazdy postronne, a nawet późniejsze ich własne, rozsadzające całość i jedność zamachy, nie zdołały go zniszczyć ani nawet osłabić.

Tarnowscy, piszący się jeszcze wówczas „de Tharnow”, ale w pospolitym języku nazywani już Tarnowskimi, posiadali w samej Małopolsce bardzo znaczne majątki, należały do nich: Tarnów, Wielowieś, Rzeszów, Jarosław i Przeworsk, lecz oprócz tego zalegli już bardzo szerokie płaty ziemi na Rusi, a wszystkie te majątki obejmowały niezmiernie liczne przyległości.

Kmitowie wyszli z Wiśnicza, ale za Kazimierza Wielkiego, albo może już przedtem, zalegli bardzo znaczną część ziemi sanockiej, od Dubiecka i Rymanowa aż po same Bieszczady, i zbudowali tam sobie zamek na Sobniu. Obydwa te domy były wówczas tak rozrodzono, że ich członków wcale się nie można doliczyć: widzimy tylko z aktów grodzkich i ziemskich, że było ich daleko więcej, niżeli ich znajdujemy w herbarzach. Widzimy także z procesów zapisanych w tych aktach, że byli to ludzie fizycznie zdrowi i silni, niezwyczajnej energii i woli, wyniosłej a bujnej fantazji, gorących temperamentów i żelaznej wytrwałości w swoich dążeniach.

Mieli oni już wtedy swoje familijne tradycje, które tak wszechmocnie nimi władały, że nawet ci, których, bądź z natury, bądź skutkiem jakich przypadków w życiu, opanowała pewna ospałość, parli naprzód równym krokiem z innymi, tak jak skrzypiące koło u wozu toczy się tym samym pędem, jak inne, dopóki wóz jest w ruchu. Toteż szli oni w górę natenczas niepowstrzymanie i we wszystkich kierunkach, obsiadali najwyższe urzędy, pomnażali majątki, wzmacniali się wysokimi koligacjami — a w tym swoim wzroście, w tym ustawicznym rozwoju, w tym rozpieraniu się bez odetchnienia wyglądają tak prawie jak brzemienna kobieta, która lada dzień sklęśnie, wydawszy na świat płód dawno oczekiwany. Jakoż tak było istotnie z tymi obydwoma domami — a nawet wtedy było już po porodzie, albowiem już byli na świecie dwaj wielcy ich potomkowie: Piotr Kmita, późniejszy wojewoda krakowski i marszałek koronny, i Jan Magnus Tarnowski, hetman wielki koronny; pierwszy w złym, drugi wcale w wspaniałym kierunku i duchu, ale obydwa najwybitniejsi ludzie swojego wieku.

Na górze sobieńskiej, sterczącej wysoko nad Sanem i nad Miastem Sanokiem, czerniły się od wieków ruiny jakiegoś starego zamczyska. Kmitowie, wybrawszy to miejsce na siedlisko dla siebie, do tych skalistych ruin przylepili swe gniazdo. Stąd była to cokolwiek nieregularna budowa, jednak zmurowana wedle wzorów zamków niemieckich. Otaczały ją najprzód grube mury obronne, do których prowadziły dwa mosty zwodzone, a w których wewnątrz znajdowały się stajnie, zbrojownie i mieszkania dla zamkowej załogi. Dalej rozlegały się zewsząd bardzo obszerne dziedzińce, a dopiero w ich środku stał zamek, znów otoczony fosami i murem obronnym z mostem zwodzonym. Kiedy by mury zewnętrzne zostały wzięte, zamek sam mógł jeszcze się bronić. Wszystko to było zmurowane z cegły czerwonej, mocno wypalonej, dachy zaś były z ołowiu. W samym zamku znajdowało się kilkadziesiąt komnat, w przyziemiach, na pierwszym i drugim piętrze, porozdzielanych od siebie mniejszymi dziedzińcami, a połączonych zewnętrznymi krużgankami. Nad zamkiem wznosiła się wieża, z której widać było Sanok, Załuż, Zahutyń i mnóstwo wsi dzisiejszych, które podówczas już prawie wszystkie istniały, ku południowi zaś niedawno co założone miasteczko Lesko z kościołem, San wijący się pod nim, dalej dział Suhowacki, wyniosłą górę Łopiennik i płaskie szczyty Bieszczadów.

Był to widok otwierający przed okiem widnokręg bardzo szeroki i przysparzający piersi człowieka równie szerokiego oddechu: toż nie dziw, że ci ludzie ówcześni orle miewali myśli, jak skoro w takich orlich gniazdach siedzieli.

Na tym zamku dziedziczył podówczas Stanisław Kmita, syn Dobiesława. Dobieslaw miał czterech synów, o czym Paprocki „prze szerokość tego królestwa” nie wiedział, ale których jako fratres germani95 widzimy w akcie fundacji miasteczka Leska: Piotra, który siadł na Wiśniczu i w kilka lat potem zmarł bezdzietnie wojewodą krakowskim, Jana i Andrzeja, z których jeden się przezwał Smolickim, i Stanisława, który w tej chwili jest kasztelanem przemyskim, ale ma jeszcze zostać wojewodą bełskim, a wreszcie się przesiąść na województwo ruskie. Ci fratres germani mieli jeszcze przyrodniego brata, kawalera de Kergolaj, któremu z posagu matki dali Niewistkę. Stanisław miał wówczas lat przeszło pięćdziesiąt, nie bardzo wielki był wzrostem, ale bardzo pleczysty, czarny jak wszyscy Kmitowie, z orlim nosem, z dużymi czarnymi oczyma, z brodą jeszcze czarną, chociaż cokolwiek już przyprószoną, ale znacznie otyły i twarzy obrzękłej, co mu dawało pozór pewnej ociężałości.

Dawnymi czasy był to człek bardzo żywy i rzutki, energiczny i zapobiegliwy. Zmuszony oddać bratu Piotrowi Wiśnicz, z Dubiecka zaś i Rymanowa wyposażyć Jana i Andrzeja, uważając się przeto za bardzo ubogiego na samym Sobniu, chociaż należało do niego wsi kilkadziesiąt, brał pieniądze, skąd mógł, a wreszcie i kredyt naprężał do najwyższego stopnia, ażeby wioski skupywać. Toż widzimy go w aktach sanockich, przemyskich, przeworskich, bełskich, a nawet bieckich, ledwie nie na każdej karcie, jak dobra kupuje, mienia, zaokrągla, bierze w zastaw, długi zaciąga, wypuszcza w dzierżawę i znów wykupuje, jak gdyby go nie ugaszona paliła gorączka podbicia całej Polski i Rusi pod swe posiadanie. Tak się rzucał i zbierał przez całą swą młodość, co mu wszakże nie przeszkadzało służyć królowi w polu i w radzie, być hojnym dla sług i przyjaciół, a nawet huczne wyprawiać festyny na Sobniu.

Ale lat temu dziesięć, albo mało co mniej, zdarzyło mu się nieszczęście. Uniósłszy się gniewem przy oglądaniu folwarku zabił chłopa obuchem. Zabójstwo to tak skruszyło jego sumienie, iż postanowił odbyć piechotą pielgrzymkę do Rzymu. Lecz w drodze, pokłóciwszy się przy karczmie, zabił drugiego. A to go całkiem już z nóg obaliło. Już wtedy nie szedł wcale do Rzymu, bo już nie miał nadziei, ażeby mu ojciec święty dał rozgrzeszenie, tylko wrócił do domu i popadł w melancholią. Zdawało mu się zrazu, że jest przeklęty, że go już odtąd bić będą wszystkie nieszczęścia, że się jego majątki rozłażą, że mu się nawet dzieci chować nie będą. Zgoła całkiem upadł na duchu i był już bliskim najczarniejszej rozpaczy.

Ale na swoje szczęście miał żonę, kobietę daleko wyższego umysłu i potężniejszej woli od niego, i ta go podniosła.

Żona jego była z domu Tarnowska, Katarzyna jej było na imię, a urodziła się z Gorajskiej.

Była to kobieta już wtedy przeszło czterdzistoletnia, wyniosła wzrostem, o krótkiej twarzy, włos miała ciemny, po którym tu i ówdzie białe przesuwały się nitki, co jej bardzo wiele dodawało powagi, lecz za to miała oczy brunatne, pełne słodyczy i łagodności a zarazem bardzo świetnego blasku. Ubierała się zawsze bardzo poważnie i skromnie, w długie suknie ciemnego koloru, w czepce, tylko przez starsze matrony noszone, i w pas skórzany z torebką, w której zawsze nosiła pieniądze. Była bardzo dobrego serca, na jej surowość nikt się nie mógł poskarżyć, nawet kiedy musiała strofować, to czyniła to zawsze z uśmiechem na ustach, zaś dla ubogich i nieszczęśliwych była prawdziwym opiekuńczym aniołem. Nie spotkała nigdy żebraka na drodze, ażeby mu ze swej torebki nie dała jałmużny, opiekowała się wszystkimi poddanymi jak matka, jeździła konno po folwarkach i nawiedzała ich chaty, a od jej postaci biła taka dobroć cudowna, że od jej widoku chorzy powracali do zdrowia. Cudów nie robiła, ani ich nawet robić usiłowała, a przecież działała cudownie. Na kościoły i cerkwie była hojną po pańsku; Bóg widział, że gdyby była mogła, to byłaby na nie oddała połowę majątku, ale kasa zamkowa miała ogromne wydatki, a nie zawsze stykały się końce; jednak pomimo to do domów Bożych szły niezliczone ofiary, tu ornat, tam kobierzec przed ołtarz, tu kielich z patyną, a tam sprowadzona z Krakowa za oszczędzone pieniądze monstrancja.

Przez cały wiek młody była ewangelicznie uległą mężowi, chociaż uległość ta nieraz ciężkie jej sercu nakładała ofiary, bo mąż nie zawsze prowadził życie pobożne, a skutkiem swego temperamentu czasami dzikie miewał fantazje. Chciwym był ziemi, urzędów i wszelkiego znaczenia, a nie zawsze umiał zachowywać tę godność, która wszelkiemu znaczeniu jest niezbędnie potrzebną. Nieraz i między fraucymerem wychodziły na jaw rozmaite jego figielki, które bardzo bolesne rany zadawały jej sercu, a z których przecież tylko samemu spowiadała się Bogu. Ale po zabiciu owych dwóch chłopów wszystko się zmieniło. Kasztelan całkiem opuścił ręce, a ster wszelkich spraw familijnych objęła kasztelanowa. I wtedy dopiero okazało się, czego dotąd się nikt nie domyślał, że ta dotychczas tylko dobra, cnotliwa, pobożna kobieta miała także rozum niezwykły, wielki ład w głowie a zarazem taką energią, na jaką jej mąż nigdy nie umiał się zdobyć. Toż odtąd wszystkie sprawy domowe i familijne weszły w żelazne karby wzorowego porządku: nie kupowano już dóbr za pożyczone pieniądze, owszem, pozwracano niektóre wioski, Bóg wie jakim prawem nabyte, pozałatwiano zgodnie procesy, płacąc chętnie ówczesne „myrne” za zgodę, powyznaczano nawet fundusze i opiekunów dla jakichś synków, którzy wprawdzie nosili inne szlacheckie nazwiska, ale których matki upominały się o emolumenta96 u Kmity. Jakiemuś nie znanemu bliżej Duci Jacztono dano nawet miasteczko Lesko, zapewne ażeby się od jego pretensji wykupić. W tych trudnych sprawach zastępował kasztelanową najczęściej generosus97 Petrus Derszniak de Rokythnycza, poważny szlachcic ziemi przemyskiej a Kmitowski przyjaciel; ale najwięcej swoim przebiegłym rozumem i sprytem pomocnym był w załatwianiu takich wikłanin imć pan Smolicki.

Smolicki był to szlachcic, noszący to samo nazwisko, jakie przyjął jeden z braci Kmitowskich, z którymi go też wiązała tożsamość rodu, a posiadający maleńką wioseczkę w górach.

Mimo że był sam posesjonatem, osiadł z lat młodych na zamku sobieńskim i tam się zestarzał.

Zrazu był tylko dworskim jak inni, na wojny chodzić nie lubił, ale na polowaniach wielką odgrywał rolę, bo wiktuały i trunki woził za myśliwymi i wyborne bigosy gotował. Później na rezydenta postąpił i objął nadzór nad młodymi paziami, którym zarazem przewodniczył i służył. Aż wreszcie dzięki swojemu dowcipowi, którym umiał zabawić, rozśmieszyć, odciąć się, stanąć w obronie honoru domu, a nade wszystko w każdym trudnym terminie dać dobrą radę, zajął miejsce nadwornego trefnisia, którego nie trzymano na Sobniu, trefnisia, mentora i totumfackiego zarazem, tak że dla wszystkich stał się niezbędnym.

Był to człowiek o parę lat starszy od kasztelana, bardzo małego wzrostu, szeroki jak brama zajezdna, a gruby jak beczka, siwe włosy przystrzygał, a wąs nosił zadarty, kaftan krótki, a buty rycerskie, twarz miał zawsze śmiejącą, ale sam nigdy się nie śmiał, owszem, udawał, że strasznie się sroży, chociaż inni się śmieli. Kmita bardzo go lubił i wszystko znosił od niego, pozwalał mu nawet mówić sobie „ty” i jego bury przyjmował, żołnierze zamkowi, dworzanie i paziowie nosili go na rękach, cały fraucymer za nim przepadał, a nawet sama kasztelanowa miała go w łaskach, bo kiedy już ona sama nie mogła przekonać męża, to on go przekonał — a kiedy nad czymś już wszyscy zgłupieli i cale nie widzieli sposobu, to zawsze jakiś sposób znalazł Smolicki.

Obok uporządkowania spraw majątkowych, kasztelanowa zajęła się równie troskliwie uspokojeniem umysłu męża, który co nocy we śnie zabitych chłopów widywał, czasami nawet przysięgał na to, że ich widział na jawie, sam powiadał o sobie, że jest złym duchem rodziny i aby ją uwolnić od siebie, nosił się z myślą wstąpienia do klasztoru. Przede wszystkim zatem, bez czego się wówczas obejść nie mogło, ufundowano w kilku kościołach msze wieczne za dusze zabitych chłopów i za grzechy zabójcy. Potem kasztelan ofiarował się swemu patronowi św. Stanisławowi i zbudował mu osobną kaplicę na zamku, w której mu się modlił codziennie, aby się za nim wstawił do Pana Boga. A wreszcie, nie mogąc sam odważyć się na pielgrzymkę, bo był przekonanym, że kędyś w drodze jego samego zabiją zbójcy, najmował sobie pątników, którzy za niego chodzili do Ziemi Świętej i tam wota składali w jego imieniu.

Takich pątników wysyłał wielu, ale najpierwsze miejsce pomiędzy nimi zajmował niejednokrotnie wspomniany w aktach ówczesnych „Xandz byali”. Był to po prostu ksiądz nazwiskiem Biały, który już dwakroć chodził na jego intencją do Jeruzalem, zawsze bawił rok cały, zawsze przez kilka miesięcy potem opowiadał przecudowne historie ze swojej podróży i zawsze pocieszające przynosił nowiny.

Prócz tego kasztelanowa, aby go uspokoić o los jego synów, wyprawiła młodszego Piotra, na dwór cesarza Maksymiliana, starszego zaś, Stanisława, na dwór księcia Sabaudii, gdzie mu jego wuj Kergolaj szerokie wrota otworzył — i od obydwóch synów przychodziły co kilka miesięcy wiadomości, przynoszące wielkie zadowolenie rodzicom. Kiedy zaś na początku tych czasów pokutnych jeszcze się jeden synek urodził, to za mądrą radą księdza Chryzostoma ubrano go w habit franciszkański, tak go tymczasem chowano na zamku, lecz ślubowano go do stanu duchownego, ażeby kiedyś, jak zostanie biskupem, swoimi modłami przeważył szalę win swego ojca. Tak wreszcie pomału Kmita się uspokoił: zaczął już nawet pokazywać się na dworze królewskim i na zjazdach obywatelskich, gdzie, jak mówiono, dosyć wesoło się bawił; jednakże zawsze jeszcze widywał zabitych chłopów, a wieczorami w melancholią zapadał.

Dopiero teraz ksiądz Biały, wróciwszy zimą ze swojej drugiej pielgrzymki, przyniósł mu zupełnie uspokojenie. Ksiądz Biały bowiem, jak to sam opowiadał bardzo wymownie, spotkał w Jeruzalem samego św. Stanisława i miał z nim bardzo ważną rozmowę. Olśniony jego blaskiem niebieskim, którego oczy ludzkie nie znoszą, padł przed nim na ziemię — a św. Stanisław, poznawszy go, najprzód srodze go zgromił mówiąc: — A gdzie ty tak długo się bawił po drodze? czy myślisz, że ja nie wiem, żeś ty na Rzym szedł do Ziemi Świętej i w Rzymie cały rok przesiedziałeś, bo chciałeś sobie wyskrobać kanonią, którą ci też obiecywano? A tymczasem ten poczciwy Kmita cierpi męki piekielne za życia i umiera z tęsknoty za tobą? hę? — Zaczem św. Stanisław się udobruchał i powiedział te słowa: — Nie baw się tutaj, bo taki klecha, jak ty, niczego tu nie wymodli. Gdybyś był przynajmniej proboszczem, to może by cię choć jednym uchem słuchano. Ale jużem ja wziął w moje ręce tę sprawę. Wracaj więc zaraz na Sobień, pokłoń się Kmicie ode mnie i powiedz mu, że już się Pan Bóg trochę nad nim zmiłował, a kiedy kogut przed północą zapieje mu w oczy, niechaj wie, że już ma absolucją.

Mego czasu nie tyle chłopów nabito, a przecie nie posłano do piekła tych, co ich bili. A jak się już całkiem obaczy, to niech ci da probostwo na Lesku; chuda to fara, ale z głodu na niej nie zginiesz. — Tak mówił św. Stanisław — a trudno temu nie wierzyć, kiedy sam ksiądz Biały go widział i słyszał te słowa.

Więc tedy Kmita bardzo się tym uradował i mało że się nie rozpłakał. Przecież nareszcie znalazł skutecznego obrońcę w niebie i klątwę z niego już zdjęto, jak skoro sam św. Stanisław nazwał go poczciwym Kmitą i kazał mu się kłaniać od siebie. Trzeba było tylko jeszcze zaczekać, aż kogut zapieje. Bardzo mu się to zdawało trudnym, bo tak rozumiał, że kogut przed północą nigdy nie pieje; ale w słowa powiedziane przez świętych wątpić nie wolno, więc wierzył i czekał.

Aż też jednego dnia wrócił późno w noc z polowania, nie tyle zmęczony, ile niezmiernie zgłodniały. Na zamku wszyscy już spali, ale Smolicki zbudził klucznicę i kazał jej, aby dawała mu jeść nie czekając, cokolwiek ma pod ręką. Klucznica przyniosła kapłona i zastawiła go przed nim na stole. Kmita siadł, porwał nóż w rękę i zamierzył się na kapłona, ale jeszcze go nożem nie dotknął, kiedy pieczony kapłon zerwał się z misy, uderzył skrzydłami, dziób wyciągnął ku niemu i zapiał trzy razy...

Kmita się zerwał od stołu i jak światłością niebieską olśniony, podniósł obydwie ręce do góry; obaczywszy zaś Smolickiego, który stał z dala, zawołał ku niemu: — Smolicki! słyszałeś? bądźże mi świadkiem, że już mam absolucją.

Ale Smolicki, człek sztuczny, rzekł jak by nic nigdy nie było: — Dałbyś raczej miotełką klucznicy, że ci zastawiła koguta zamiast kapłona.

Kmita z nadmiaru radości miał noc niespokojną, zwłaszcza że we śnie przyszli do niego obydwa zabici chłopi, upadli przed nim na kolana i z płaczem a jękiem błagali o przebaczenie, że mu tak wiele sprawili zmartwienia. Kmita im wspaniałomyślnie przebaczył: mając serce tak przepełnione radością, nie mógł im tej łaski odmówić — i odtąd wszystko było już dobrze.

Młodzież zamkowa, żołnierze, pacholikowie i pazie, jako to zwykle u nich puste bywają głowy, dworowali sobie z tego pieczonego kapłona, co się przedzierzga w koguta i pieje, i targali o to Smolickiego za poły; ale Smolicki minę okrutnie nasrożył, podniósł palec do góry i powiedział im: sza! a chłopcy to zrozumieli i odtąd milczeli. Kmita tedy był już całkiem uspokojony — ale mimo to i dalej tak samo spokojne prowadził życie, jak w czasie pokuty.

Jadł i pił, kazał sobie grywać swoim lutnistom, bawił się ze swoim dworem, gości chętnie przyjmował, często polował, a czasem folwarki lustrował, ale poza granicę dóbr swoich rzadko wyjeżdżał: rząd w rodzinie i wszelkich sprawach domowych prowadziła kasztelanowa, on się przyzwyczaił do tego, a nawet był kontent, że nie ma nic do czynienia. Szerokie o tym chodzą wieści po świecie, jako w Polsce przed mężczyznami prym mają kobiety; ale my wiemy, że dzieje się to tylko w takich rodzinach, gdzie mąż nie ma głowy albo też woli po temu. Lepiej tak przecie, niżeli tak, jak się to dzieje w narodach innych, gdzie jeśli mąż podupadnie, ginie z nim razem cała rodzina.

Tego dnia po wieczerzy Kmita siedział w wielkiej komnacie za stołem, na którym stała ogromna lampa oliwna, i popijał wraz z swymi gośćmi z kubków złoconych stary miód lipcowy, który miał zwyczaj pić do poduszki. Miał na sobie krótki kożuszek barani, na jaki stać było i chłopa, jeno że srebrne guzy świeciły się przy nim, do tego pas prosty skórzany pod kożuchem, hajdawery z pakłaku i jałowicze buty rycerskie. Nie było dzisiaj nikogo z obcych, więc się nie wystroił, chociaż często i gościom się jawił w kożuchu, bo na stroje niewiele dawał i mawiał: Chociażbym był w chłopskiej siermiędze, tom zawsze Kmita.

Obok niego w drugim krześle szerokim siedział ksiądz Biały w długiej sukni pielgrzymskiej, obszytej muszlami i innymi zamorskimi świecidłami, a kiedy Kmita miał kuczmę98 przewieszoną na bakier na głowie, on był ubrany w kapelusz z okrągłym denkiem i szerokimi kresami. Był to człek pięćdziesięcioletni z długą już prawie białawą brodą, ze sterczącymi wąsami, z rumianą twarzą, na której się malowała pewna ciętość szlachecka, bo też i był szlachcicem i zwał się „de Wara”: dom to był znaczny i dość rozrodzony w tej ziemi, tylko jemu z niewiadomych powodów zamiast wiosek dziedzicznych dostał się kij pielgrzymi i duchowna pokora, której się wszakże poddał z potrzeby, chociaż się czasem z jego fantazją szlachecką kłóciła.

Za krzesłem Kmity stał jego paź służebny i ulubiony, nadzwyczaj wdzięcznej postaci młodzieniec.

Wystrzelił w górę jak modrzew o wiośnie, chociaż był jeszcze wiotki, bo też nie miał więcej jak lat ośmnaście. Włosy miał jasne w długich spadające kędziorach, śliczne oczy niebieskie, duże, otwarte, ale jakoby jeszcze nie całkiem zbudzone, twarz białą jak mleko, świeżutkim okraszoną rumieńcem, a na wąsach i brodzie dopiero jak gdyby wczoraj chuchnięty meszek, prawie jak na brzoskwini. Paziem był, ale ubrany był z pańska: miał na sobie kaftanik z granatowego atłasu i takież pluderki, oboje z bladożółtymi wypustkami, bladożółte pończochy i szklące trzewiki z pozłacanymi sprzączkami, biały jak śnieg kołnierzyk około szyi, pas pozłocisty i bogato oprawny sztylet u boku.

Pańskie też było to dziecko: szedł bowiem ze znamienitej rodziny Pretficzów, herbu Wczele, która z Czech przyszła do Polski, a chociaż skromne miała ambicje, wkrótce wysokie posiadła urzędy, ale i pracą swoją szerokie posiadłości zdobyła. Ojciec jego był podkomorzym halickim, matka z domu Tworowskich, rodzice jego mieli dosyć rozległe ziemie, ale bardzo dużo dzieci, dlatego dali go najprzód do szkół do Pragi, potem do Krakowa, a wreszcie na dwór potężnych naówczas Kmitów, za których przemożnym wpływem mógłby sobie otworzyć drogę do jakiegoś znaczenia po świecie. I miał on w samej istocie wszystko po temu: albowiem oprócz rycerskiego rzemiosła, którego się już doskonale wyuczył, grał bardzo pięknie na lutni, a głos miał tak wdzięczny i tak ujmujący za serce, że kiedy czasem sam sobie śpiewał w swojej izdebce na górnym piętrze, to wszystkie panny stały przy oknach, a nawet sama kasztelanowa go nieraz słuchała, bo zawsze śpiewał najpiękniej, kiedy śpiewał sam sobie. Toż z tego powodu zwano go powszechnie zamkowym słowikiem. Ale prócz tego jeszcze był mistrzem innych sztuk wyzwolonych: pisał na pergaminie rozmaitymi inkaustami tak pięknie, jak gdyby się był uczył pisma u benedyktynów, wyrzynał z drzewa figurki świętych, że żaden snycerz lepszych by rzeźbić nie umiał, czasami nawet sam wiersze układał pięknym językiem polskim, których jednak nigdy nie można było dostać od niego, chyba że mu je wykradziono.

Tego zacnego pazika wszyscy kochali jak brata, u Kmity był okiem w głowie, a kasztelanowa miała troskliwą baczność na niego, aby go nie zepsuto, bo była zdania razem z wszystkimi, że będzie z niego kiedyś znakomity kawaler, wielka dla rodziców pociecha i świetna ozdoba dla tego królestwa. Jakby w przeczuciu, że ludzie kochać go będą, jego rodzice z Lubomira go przechrzcili na Lubka, toteż był Lubkiem dla wszystkich. Do niedawnego czasu był wesół jak ptaszek na drzewie, na zamkowych turniejach, na polowaniach i wieczorami w kordegardzie albo i na pokojach nieustające figle i psoty wyprawiał. Smolicki wtedy nieraz zazdrosnym okiem na niego spoglądał, jak gdyby się obawiał, ażeby chleba mu nie odebrał; ale od kilku miesięcy znacznie spoważniał, mówił czasem jak ksiądz i często się bardzo zamyślał.

Kasztelanowa chwaliła go za tę zmianę temperamentu, inni się temu dziwili, ale Smolicki, który się nigdy niczemu nie dziwił, a wszystko umiał wytłumaczyć, powiadał: — Co się tu dziwić? to jest pubertas99 Niechby się panny miały na ostrożności... — A to mówiąc, palec podnosił do góry, co zawsze czynił, kiedy chciał coś dać do zrozumienia.

Po drugiej stronie stołu siedziała kasztelanowa, a przy niej Jagienka — i obydwie były zajęte wyskubywaniem złotych nici z jakiejś starej materii, słuchając przy tym uważnie powieści pielgrzyma.

Jagienka była to bardzo piękna dziewczyna, ale takiej piękności, jaką nie co dzień widuje się w Polsce. Miała bowiem włos czarny jak heban i oczy czarne jak węgle, duże, błyszczące, a ozdobione tak długimi rzęsami, że cień rzucały na jej policzki. Twarz miała wdzięczną, ślicznie zarysowaną, a cerę porcelanową, tylko zdało się, jakby ktoś kiedyś dmuchnął na nią płomieniem i białość jej z lekka osmalił. Gorąca z siebie krew Kmitów, podpalona południową krwią matki czy babki, zdawała się płynąć w jej żyłach. Była miernego wzrostu, ale smukła i wiotka, kiedy szła, zdało się, że wiatr nią kołysze, a jej maleńkie stopy nie dotykają się ziemi. Chociaż lubiła się bawić, jeździła konno na polowania z sokołem, strzelała z łuku, a w tańcu była niezmordowaną, a przecież nikt bliżej jej nie znał, bo była w sobie zamknięta i bardzo kapryśna: natrętnych zbywała czasem wyniosłą dumą, jak jaka królowa, a czasem śmiechem, nieraz zaś coś powiedziała, czego nikt nie mógł zrozumieć. Toż jeszcze ten się nie zdarzył, co by był mógł się z nią na rozum rozmówić. Ale dobra była dla wszystkich i bardzo nabożna; często samotnie i długo się modliła w kaplicy i wychodziła z zapłakanymi oczyma.

Nieznośny czasem Smolicki i o niej mówił, że jest to pubertas — i bardzo być może, że zdanie to podzielała kasztelanowa, bo szły głuche wieści, że tego lata mają się odbywać turnieje i wielkie festyny, ażeby ściągnąć kawalerów na zamek.

Oparty o krzesło kasztelanowej stał ośmioletni jej synek ostatni, w franciszkański habit ubrany, i bawiąc się paciorkami, słuchał ciekawie, co starsi mówili.

Dalej siedziały jeszcze za stołem przedniejsze panny z fraucymeru i kilku znamienitszych żołnierzy, a za nimi stali paziowie, synowie zamożnych rodzin szlacheckich, którzy w rycerskim rzemiośle terminowali na zamku.

Smolicki chodził z kąta w kąt po miękkim kobiercu i czasem się głośno odezwał, a czasem coś mruczał przed sobą.

Pielgrzymowi zaś cale się gęba nie zamykała. Co łyknie trochę, to jakąś nową opowie historią ze swoich podróży: o lasach złotych i srebrnych, przez które przechodził w drodze do Ziemi Świętej, o skrzydlatych rycerzach, których spotykał, o zbójcach murzyńskich, którzy go napadali, a których pobił różańcem, to wreszcie o podziemnych pałacach, napełnionych wszelkiego rodzaju bogactwy, w których Święci Pańscy jak w swych gospodach mieszkają, kiedy zstępują na ziemię.

— Nie godzi mi się naganiać świętym — powiada dalej — ale tak mi się widzi, że jeśli się spuszczają na ziemię, to czynią to raczej z nieprzebranej dobroci serca, a nie po sprawiedliwości, bo ludzie tego niewarci, cale ich nie słuchają. Ot, św. Stanisław nakazał niejakiemu kasztelanowi Kmicie, ażeby biednemu księdzu dał probostwo na Lesku, ale ów Kmita, nie wiem, czy waszmość go znacie, cale o tym nie myśli, właśnie, jak gdyby takiego wielkiego świętego miał sobie za hetkę albo też za pętelkę.

Ale Kmita tego nie słyszał, bo właśnie się zdrzymał i śniło mu się, że sam jest świętym i używa szczęśliwości niebieskiej, co mu się od czasu otrzymania absolucji zawsze zdarzało, ile razy po dobrej wieczerzy starym miodem ogrzał swoje wnętrzności. Więc Smolicki odpowiedział za niego mówiąc: — Raczej byś był w onych złotych a srebrnych lasach trochę liści naskubał, to nie potrzebowałbyś wcale probostwa.

Tu Kmita się ocknął, a uśmiechnąwszy się trochę złośliwie, rzekł: — Pono Smolicki ma racją.

Ale pielgrzym bardzo był z tego niekontent, a westchnąwszy głęboko, tak mówił dalej: — Ot, tak to bywa na świecie. Grzesznicy podobni są chorym: dopóki choroba ich tłucze, chwytają doktora za ręce i nogi i cale go nie chcą puścić od siebie, ale kiedy się za jego pomocą obaczą, to jeno czym prędzej zaprzęgaj furkę, aby go wywieźli.

A na to Kmita się wstrząsł i całkiem się zbudził, i rzekł; — A już mi też bez litości przycinasz! Słuchaj że, Wara, rozmówmy się z sobą, a powiedz prawdę. Jesteś ty księdzem? Masz ty święcenia? bo kiedym ci kilka razy kazał mszę prawić, toś się zawsze wykręcał.

— A jak to? jak to? — odpowiedział Wara przytomnie — przecież już byłem proboszczem, mam nawet własny kielich z patyną.

— Jeno żeś go u Żyda zastawił i za to z probostwa cię napędzono — rzekł na to Smolicki.

Więc Kmita się rozśmiał i dalej nacierał na Warę: — Ale powiedz, bo jak ty nie chcesz, to mi biskup to powie; masz ty wszystkie święcenia?

A Wara na to się zakłopotał cokolwiek i zaczął się jąkać: — Bo to tam tych święceń jest dzisiaj bez liku... Jużci wolno komu powiedzieć, że mi jakiego święcenia brakuje... Ale co to z probostwem ma do czynienia? Można mieć przecie probostwo nie będąc księdzem, do służby kościelnej trzyma się wikariusza.

Więc Kmita zawołał na to: — Lubek! ty człek piśmienny, powiedzże, jak tam stoi w kanonach: czy człowiek świecki może siąść na probostwie?

Lubek tak się był wpatrzył w Jagienkę, że nawet wcale nie słyszał, co koło niego mówiono, więc się wstrząsł, jednak się zebrał i odpowiedział dosyć przytomnie: — Nie zrozumiałem dokładnie, co pan kasztelan chce wiedzieć.

Kasztelan powtórzył pytanie, a Lubek na to: — Ludziom świeckim dają czasem prebendy, ale zawsze in spe100, że się wyświęcą na księży.

— Więc widzisz — rzekł na to Kmita –a gdzie tobie się święcić, zwłaszcza że kielich u Żyda.

A wtedy Wara się zniecierpliwił i rzekł: — Otóż ja ichmościom dowiodę, że mam wszystkie święcenia...

Ale w tej chwili zabrała glos kasztelanowa, ażeby nie dopuścić do sporu, i tak mówiła: — Nie myślże, mój kochany Wara, żeśmy zapomnieli o tobie. Ani Kmitowie, ani Tarnowscy nie byli nigdy niewdzięczni: tym właśnie za łaską Bożą utrzymują się przy jakimkolwiek znaczeniu, że zawsze dbają o swoich przyjaciół. Mój mąż byłby ci dał bardzo chętnie probostwo na Lesku, ale dopóki to książę węgierski tam siedzi, nie godzi mu się nim dysponować.

Ale damy ci jakie inne, a poradzimy się w tym ojca Chryzostoma...

Jak tylko Wara usłyszał imię Chryzostoma, przeciągnął twarz i machnął ręką, kasztelanowa to uważała, lecz wtedy odezwała się Jagienka mówiąc: — I ja się wstawię za księdzem Wara i nie będziemy o to w kłopocie, bo i my mamy jakieś probostwa do rozdania, i tutaj, i w Węgrzech. Więc będziemy o tym pamiętać...

— A jak dasz ślub pannie Jagience, to i dwa probostwa dostaniesz — dorzucił Smolicki.

Jagienka brwi na to zmarszczyła, ale mówiła dalej przytomnie: — A nim się to stanie, niech nam ksiądz Wara opowiada dalej o swoich podróżach. Takie to piękne są rzeczy. Tak bym tam chciała być w tych lasach srebrnych i złotych, zaraz bym wszystkie liście z nich oberwała...

— Cóż byś z nimi zrobiła? — zapytała z uśmiechem kasztelanowa.

— Rozdałabym je rycerzom, aby szli te złote lasy zdobywać na Turkach.

— Jużeś tam jednego posłała — rzekł na to Smolicki — zaczekajże, nim ten powróci, jeżeli gdzie nie ugrzązł po drodze.

— Podobno ugrzązł — zauważała niby z niechcenia kasztelanowa.

— To i lepiej — rzekł na to Smolicki — bo później powróci.

Kasztelanowa uśmiechnęła się na tę uwagę z zadowoleniem, a tymczasem Jagienka mówiła dalej do pielgrzyma: — A był ksiądz Wara na górze Graal? Ja bym tam chciała być i widzieć ten zamek cudowny z brylantów, topazów i ametystów i przypatrzeć się tej misie z jaspisu, z której Chrystus Pan ostatnią spożył wieczerzę, w którą Józef z Arymatei zebrał krew Chrystusową, a którą aniołowie przynieśli na ziemię, aby ją oddać rycerzom...

— Na cóż ci widzieć tę misę? — spytała kasztelanowa: — Kto spojrzy na tę misę, ten zaraz uzdrowiony zostanie — odpowiedziała nauczające Jagienka.

— Aż czegóż tobie trzeba się uzdrawiać?

Jagienka się zamyśliła, może wiedziała, ale nie chciała powiedzieć; kasztelanowa zaś powiedziała sentencjonalnie: — Zawsze chcesz czegoś, czego dostać nie można. Wiedzże o tym, dziecino, że człowiek tylko tego pożądać powinien, co może otrzymać, bo jeśli za tym ugania, czego dostać nie może, to choćby miał siły olbrzyma, rozbije się o przeszkody i zginie.

Kasztelanowa byłaby dalej mówiła w ten sens, bo lubiła udzielać innym swego rozumu, ale wtem trąby się odezwały na pierwszej bramie zamkowej i zaraz się powtórzyły na drugiej.

Był to alarm: gość albo może Tatarzy.

Na odgłos trąb wszyscy się zerwali od stołu i Kmita, który znowu był przysnął snem błogosławionych, także się ocknął i zawołał: — Hej! biegaj no który, a popatrz, kto tam nas budzi po nocy. A niech załoga wystąpi do broni, bo diabli tam wiedzą...

Wszyscy żołnierze i pazie wybiegli, a tu tymczasem zgadywano, kto by to był. Kmita mówił: — Wątpię, ażeby Tatarzy, bo nic o nich słychać nie było. Chyba że Węgrzy...

— Krewni waćpanny — rzecze Smolicki do Jagienki.

A na to Kmita: — Ale najpewniej Kergolaj. Gdzieś dostał po czubie i powraca się lizać.

— Przeszedłszy przez biczowanie, nim się dostał do drzewa Krzyża Chrystusowego — dodał Smolicki.

A wtedy Lubek wbiegł pierwszy, mówiąc: — Jegomość pan Suchywilk, starosta tustański. Przyjeżdża ze Lwowa.

— Wilczek! Wilczek! — zawołał Kmita — przecie sobie nareszcie przypomniał, że jeszcze żyjemy na świecie.

Kasztelanowa powiedziała: — Radam go widzieć — a Jagienka dodała: — Może mi powie co o Formozie — a po tych słowach Wilczek wszedł do komnaty.

Wilczek wystroił się pysznie na te odwiedziny; widocznie chodziło mu o to, ażeby się kasztelaństwu, w których służbie był niegdyś, przedstawił stosownie do swoich dzisiejszych godności.

Wdział zatem lekki srebrzysty pancerz ze swoim herbem na siebie, bramowany złotem na wszystkich zawiasach, hełm lśniący z bogatymi piórami, skórnie101 jak gdyby dopiero z igły i pyszne buty rycerskie ze srebrnymi ostrogami. Przystojny i zgrabny ten młodzian w tym stroju tak paradnie wyglądał, że i ci templariusze102, co strzegą św. Graala, nie mogą świetniej wyglądać od niego. Toż wszystkich olśnił swoją postacią — a niemało uroku i wdzięku dodawała mu jeszcze ta okoliczność, że w tak młodym wieku był już starostą i rotmistrzem królewskim.

Wszyscy też ze serdecznym uściskiem się rzucili ku niemu; Kmita, kasztelanowa, a nawet Smolicki: jak wyrósł, jak zmężniał, jaki wspaniały rycerz jest z niego! Ksiądz Wara, chociaż niemało widywał rycerzy, patrzał nań z wielkim respektem — a Jagienka ze zdziwieniem, bo znając go z imienia, nieraz wprawdzie o nim myślała, lecz słysząc, że jest starostą, a do tego rotmistrzem, wyobrażała go sobie mężem już siwiejącym, z ogromnym wąsem i głosem chropawym. Takiż to jest ten Wilczek?...

Kasztelan i kasztelanowa posadzili go więc między sobą, a zapewniwszy się, że nie jest głodny, zaczęli go wypytywać, kędy bywał przez te wszystkie lata, kogo tam poznał, co widział, kiedy był na zamku krakowskim, jak jest zapisany u króla i co o nim rozumie?

Wilczek odpowiadał, jak umiał, trwało to długo, wszyscy go ciekawie słuchali, a najciekawiej Jagienka. W klasztorze panien klarysek nigdy obcych ludzi nie widywała, na zamku sobieńskim mało kto bywał, prawie sama szlachta sanocka, ludzie poczciwi, lecz prości, „do korda, a nie do prawa”, jak mówiło późniejsze przysłowie, a jeśli się kiedy zjawił jaki kasztelan lub wojewoda, to był to człek stary i niezajmujący: teraz dopiero po pierwszy raz obaczyła prawdziwego rycerza. Tacyż to młodzi, tak piękni, tak grzeczni są ci rycerze? Słuchając go, myślała nad tym i dziwnie ją to rozmarzyło. A jakiś głos, schowany w głębi jej duszy, którego dotąd jeszcze nigdy nie słyszała, szeptał jej cicho: Takiego rycerza mieć dla siebie samej, mieszkać z nim na jego zamku, móc się do jego piersi przytulić i wiedzieć, że się nie jest samą na świecie i że się ma rycerską przy sobie obronę — czyż może być większe szczęście dla biednej sieroty?

Wilczek, chociaż targany przez wszystkich zapytaniami, na które musiał wciąż odpowiadać, także z wielkim zajęciem przypatrywał się Jagience — i nie dziw, była to bowiem dziewczyna niezwyczajnej urody i taki wzrok miała palący i tak czuć było, że pod jej cerą smagławą palą się jakieś ognie dziewicze, oświecające i ogrzewające a nieugaszone, że musiała zająć każdego, w młodym zaś a chwytliwym człowieku mogła obudzić wulkaniczne uczucia.

Nareszcie Wilczek nie mógł się wstrzymać, a obróciwszy się do niej, rzekł grzecznie: — A z panną Jagienka będziemy mieć kłótnię.

— Kłótnię? — rzekła Jagienka — nie chciałabym się kłócić z waszmością.

— Nie kłótnia to będzie — powiedział Wilczek — lecz eksplikacja103.

I tu opowiedział całą historią o Kergolaju, jako był przekonany, że Formoza jęczy u jakiegoś starszego Ormianina w niewoli i jako ją chciał wyrąbywać. Odmalowawszy zaś cały dom starego Kijasa i Formozę, królującą w tym przybytku bogactwa i wszelkich dostatków, dodał na końcu z uśmiechem: — Otóż to jaka jest ta rzekoma niewola pani Formozy.

Ale Jagienka na tym nie poprzestała, tylko wypytywała go szczegółowo, jaki jest jej mąż, jak wygląda, czym się zajmuje i jak się z żoną obchodzi. Wilczek jej opowiedział. A wtedy Jagienka go zapytała: — I waszmość także jesteś zdania, że Formoza jest zupełnie szczęśliwą?

— Tak mi się zdaje.

— A ja bym nie chciała być w jej położeniu! — zawołała Jagienka — i nie wiem, czym się tak bardzo omyliła, mówiąc panu Kergolajowi, że jest u Ormian w niewoli.

Wilczkowi po raz pierwszy na te dziwne stosunki w domu Kijasa otworzyły się oczy. Innym razem może byłby go bronił, co czynił zawsze i wobec wszystkich, ale teraz był pod takim wrażeniem, że nie mógłby był słów znaleźć na tę obronę. Bo teraz nie Formoza stanęła mu przed oczyma, ale Jagienka. I myślał sobie: co by też na to powiedział, gdyby tak Jagienkę wydano gwałtem za jakiegoś Tigranesa? Na samą myśl o tym krew mu się zburzyła — i milczał.

Inni także milczeli. A że Kmita już znowu usnął snem błogosławionych i mały franciszkanin także oczy przecierał, więc kasztelanowa wstała i rzekła do Wilczka: — Mój Wilczku kochany, wywczasujże się po podróży. Spodziewam się, że Smolicki, twój dawny protektor, wygodną ci przysposobił kwaterę.

Więc tedy wszyscy już szli na spoczynek. Wilczek pocałował kasztelanową w ręku, a ona położyła rękę na jego głowie. Serdeczny Kmita palnął go płaską dłonią po pancerzu i rzekł: — Gniewałem się na ciebie, żeś o nas zapomniał, ale kiedyś nareszcie przyjechał, to wiedzże o tym, że tu ruski miesiąc posiedzisz.

Jagienka podała mu rękę na dobranoc, ale milcząc i oczy spuściwszy ku ziemi: Wilczek, jako grzeczny kawaler, chciał coś przemówić, ale mu także słowa zamarły na ustach.

Ksiądz Biały kłaniał mu się z daleka i uśmiechnął się do niego uprzejmie, jak gdyby się chciał jego łasce polecić; Smolicki trzymał kaganiec w ręku i niecierpliwił się, aby mu jak najprędzej jego kwaterę pokazać; zgoła wszyscy byli ożywieni i zadowoleni: tylko Pretficz jakoś posmutniał i z ciężkim sercem szedł za kasztelanem do jego sypialni.

I on także przyznawał w głębi swej myśli, że Wilczek jest bardzo pięknym rycerzem, każdy ruch jego jest składny, a nawet wykwintny, ma głos dźwięczny i oko wesołe, zdaje się nawet być dobrym człowiekiem i zapewne serdecznym jest towarzyszem — a przecież przyjazd jego nie był mu wcale przyjemnym, a jakieś głuche przeczucie mówiło mu, że owe spokojne dnie szczęścia, których dotychczas używał, już dla niego minęły, a może odtąd na jasnym niebie czarne zaczną gromadzić się chmury i może jego słońce się zaćmi, i może straszne zahuczą burze.

Lubek się kochał w Jagience na umor. Kochał ją tą czystą, idealną miłością, do jakiej są zdolne tylko serca niewinne, a której różowe promienie z czasów świetności średniowiecznego rycerstwa padały jeszcze natenczas na dusze szlachetnych młodzieńców i odrywając ich wyobraźnię od warunków ziemskiego życia, dawały jej siłę tworzenia całkiem eterycznych obrazów. Obrazy te, strojące się tylko zewnętrznie w szaty ziemskich postaci, a istniejące tylko w powietrznych krainach ducha, zastępowały im często całą treść życia. Lubek się kochał w Jagience, ale o jakimkolwiek celu swojej miłości wcale nie myślał. Całe jego pragnienie ograniczało się na tym, aby ją widział, aby się mógł spokojnie w twarz jej wpatrywać, ażeby czasem zaczerpnął orzeźwiającej siły z jej oczu, ażeby wiedział, że jest szczęśliwą, ażeby się bez przeszkody domyślał, że nie jest jej wstrętnym: zresztą niczego nie pragnął.

Spowiadać się jej ze swojej miłości, dotknąć się jej ręki, przycisnąć do jej twarzy swe usta, nigdy mu nawet na myśl nie przyszło — a gdyby się to stało, to zdało mu się, że byłby umarł z radości. To idealne uczucie dla niej, którym napełnił swe serce, zupełnie mu wystarczało do szczęścia, jakoż czuł się tak szczęśliwym, że, według niego, nawet aniołowie w niebie nie mogli być szczęśliwsi od niego. Czego pragnął, to tylko ażeby mu tego szczęścia nikt nie zamącił; jeżeli zaś czasem, kiedy długo myślał samotnie, obudziło się w nim jeszcze jakie pragnienie, to chciałby był się dla niej poświęcić, chciałby był wylać dla niej krew swoję lub umrzeć dla niej.

Czy Jagienka wiedziała o tej jego miłości? Bardzo być może, bo takie uczucia nigdy się nie ukryją przed okiem kobiety. Bardzo być może, bo czasem unikała jego wzroku, a bardzo rzadko go o co prosiła. Choć sama dopiero co z dziecka wyrosła na pannę, uważała go zapewne za dziecko i wcale tego nieokreślonego lęku przed nim nie miała, który się zawsze odzywa w sercu dziewczyny właśnie wobec takiego młodzieńca, dla którego miłość powzięła.

Ale być może, że w swoim wrażliwym sercu miała wdzięczność dla niego: bo często późnym wieczorem, kiedy wszyscy spali, a Lubek przy oknie otwartym swojej górnej izdebki grywał na lutni i śpiewał piosnki półgłosem, ona otwierała swe okno na dolnym piętrze, siadała przy nim i pilnie go słuchała. Była to rzecz niewinna, lecz nieroztropna z jej strony, bo Lubek ją widział, grywał wtedy i śpiewał do późnej nocy — a kiedy spać się położył, to go aniołowie na tęczach kołysali do rana, a nazajutrz bywał tak roztargnionym i nieprzytomnym, jak jaki hulaka, co całą noc przepił i przehałasował, za co też sobie gorzkie robił wyrzuty i zawsze się potem spowiadał.

Owo więc teraz to błogie, anielskie szczęście miało być zamąconym. Lubek miał takie przeczucie i przeczucie to się sprawdziło. Przybycie Wilczka stało się hasłem do ożywienia i rozruszania zamku na Sobniu. Potrzeba było tego kasztelanowi, który po otrzymaniu absolucji zaczął już cale zasypiać w szczęśliwości doczesnej, zanim miała się dla niego otworzyć szczęśliwość wieczna; potrzeba było tego jeszcze daleko więcej kasztelanowej, albowiem gorliwie dbała o blask i znaczenie swojej rodziny, nie chciała dopuścić, ażeby jej mąż zapleśniał na kasztelanii niższego rzędu, i uważała za rzecz konieczną przypomnieć go znowu szlachcie sanockiej, która od czasu jego pokuty zaczęła już wcale zapominać o zamku sobieńskim.

Poczęły się zatem obiady, bale, festyny, turnieje i wszelkie igry ówczesne, wśród których zamek zawrzał jak w ulu, a czasem się nawet pod nimi rozpierał.

Ziemia sanocka musiała zapewne od wieków mieć jakiś czarujący urok dla ludzi, bo już pod owe czasy była dobrze osiadłą i bardzo gęsto zaludnioną. Niemal wszystkie wsie dziś istniejące, bo tylko z wyjątkiem bardzo niewielu, a i to tylko w głębokich górach, już wówczas istniały; tylko niektóre z nich nosiły wtenczas inne nazwiska, drugie zaś z powodu nie dla każdego czytelnej ówczesnej pisowni stały się trudne do zdecyfrowania. Tylko oswojony z pismem ówczesnym, a zarazem znający całą tę ziemię od wioski do wioski, może się doczytać, że tamtoczesny „Ulyechowecz” — to dzisiejsze Olchowce, „Schynycza” — to Zmiennica, „Coschthirowcze” — to Kostarowce, a „Vlicz” — to Ulucz. Bardzo wiele wiosek, noszących dziś nazwy ruskie, jak Sukowate, Serednie, Bereska, nazywały się wówczas po polsku: Sękowate, Średnie i Brzoska, co namacalnie dowodzi, że pierwej tu byli Polacy, a Rusini napłynęli dopiero później. Wszystkie te wioski były gęsto osiadłe przez szlachtę, która tylko w małej części się tu osiedziaia, drudzy wygaśli albo poprzenosili się w inne powiaty. Wówczas siedzieli tutaj Kmitowie na Sobniu i na Dubiecku, Balowie na Nowymtańcu i Średni, Chrząstowscy, znakomita wówczas rodzina, na Hoczwi, Fredrowie mieli Tyrawę Wołoską, Herburtowie Mchawę, dalej kwitnęli Jaćmierscy, Wzdowscy, Tarnawscy na wsi, od której wzięli nazwiska, Andrzejowicze na Szczawnem, Stankowie na Olchowcach, a wreszcie Pieniążkowie, Smoliccy, Konarscy, Ostrowscy, Mieroszowscy, Laskowscy, Smogorzewscy, Żmigrodzcy będący linią Stadnickich, Pakoszowscy, Czeszykowicze, Oziembłowscy, Krzesimowscy, Niedźwiedzcy, Krzywieccy, Mleczkowie, Czarnoocy, Derszniakowie, Bierzeccy i bardzo wielu innych, którzy jeszcze nie mieli nazwisk zrobionych, a pisali się tylko imieniem chrzestnym, do którego dodawali nazwisko swej posiadłości. Byli to ludzie prości, mieszkający w drewnianych dworach, zazwyczaj cokolwiek obronnych, chodzący w domu w kożuchach, drelichach i samodziałach, umiejący zaledwie czytać, a pisać z trudnością, lepiej po łacinie niżeli po polsku, pracujący skrzętnie na swojej roli i przestający na małym — ale chowający wszelkie przymioty rycerskie u siebie, dbający o honor swego imienia, występujący z błyszczącą wystawnością za domem, bogaci w cnoty, ale zarazem ambitni, a często pnący się nawet do wysokich urzędów. Jeszcze równość braterska nie dojrzała wtedy w Małopolsce do tego stopnia, jak później, ale już na wzór Wielkopolski silnie kiełkowała pomiędzy szlachtą, a liczba jej stawała już często za prawa i obyczaje. Kto ją chciał mieć po sobie, musiał jej schlebiać tak samo, jak w wieku następnym.

Kasztelanem sanockim był do niedawna Henryk Kamieniecki, herbu Pilawa, rezydujący na zamku w bliskim Kamieńcu, który się dzisiaj zwie Odrzykoniem, ale gdy zginął pod Wiśniowcem przed dwoma laty i kasztelania zawakowała, zaczęli się o nią starać Maciej Bal, herbu Gozdawa, i Jędrzej, brat Kmity. Pomiędzy Balami i Kmitami były o to spory i niestrudzone u dworu kabały, kasztelania wciąż wakowała — a tymczasem Kmita sobieński, będący kasztelanem przemyskim, niejako uzurpował ten urząd, który miał pewną wartość, bo dawał mu pierwsze znaczenie w powiecie i w razie pospolitego ruszenia mógł go postawić na czele całej siły zbrojnej tej ziemi. Zdaje się, że za przewodem kasztelanowej właśnie to miano na oku i dlatego skorzystano z pierwszej sposobności, ażeby szlachtę zgarnąć ku sobie. Toż teraz ta szlachta roiła się wcale na zamku sobieńskim, co dzień po kilkunastu sąsiadów zasiadało do stołu, wino się lało strumieniami, muzyka grała przy ucztach, a wieczorem wyprawiały się tańce, śmiechy i różne swawole do późnej nocy.

Po kilku tygodniach takiej zabawy zapowiedziano turnieje na zamku. Wilczek, jako bywały na wielkich dworach i w cudzych krajach, zajął się ich urządzeniem. Kasztelanowa była za tym, ażeby nie goniono na ostre, ażeby się raczej ograniczono do biegania za pierścieniem i ścinania głów papierowych. Pretficz wziął na siebie fabrykacją takich głów, przedstawiających Turków i Wołochów, a ksiądz Biały z zamkowymi chłopięty mu w tej robocie pomagał.

Niebawem też przyozdobiono główny dziedziniec zamkowy kilkudziesięcią głów w turbanach i kuczmach, z ogromnymi brodami i błyszczącymi oczyma, pozawieszano pierścienie, przybrano mury w choiny, kolumny w wieńce zielone, a na krużgankach porozwieszano makaty, gdzie urządzono siedzenia dla dam, mających przyznawać nagrody.

Przyszedł nareszcie dzień upragniony, zjechało się paręset szlachty znajomej i nieznajomej, niektórzy z nich byli tylko w sukniach świątecznych, uzbrojeni wystawnie, a nie do boju, lecz wielu przybyło w pancerzach od stóp do głowy, na koniach zakutych także w żelazo, a nawet ze spuszczonymi przyłbicami. Nikt nie mógł poznać, kto oni byli. Ci stanęli poza szrankami — a jak tylko otrąbiono otwarcie turnieju, ten i ów kazał wystąpić swojemu heroldowi i ogłosić przy trąbie, że jego pan, rycerz taki a taki, prosi każdego, kto łaskaw, ażeby raczył z nim skruszyć kopią. I zaraz kilku się starło ze sobą ku powszechnemu zdziwieniu dam, a przy rozgłośnych okrzykach gęsto poza szrankami zgromadzonego rozmaitego ludu.

Który zaś rycerz zwyciężył, podnosił przyłbicę i wśród odgłosu kotłów i trąb szedł na krużganek, gdzie wszystkie damy go przyjmowały z oklaskiem i przypinały mu do pancerza bukiety kwiatów i wstążek, zaczem spijano wiwat dla niego.

Wilczek patrzał zrazu spokojnie na te gonitwy, stojąc na krużganku obok Jagienki i tłumacząc jej każde uderzenie i każde cięcie, zgoła każdy ruch potykających się z sobą rycerzy. Ale po drugim i trzecim spotkaniu zaczęło mu brakować oddechu, nareszcie ziemia zaczęła go parzyć w podeszwy... tak że już nie mógł wytrzymać i zniknął milczkiem z krużganku. Jednak prawie z nim razem Lubek także nie mógł dostać na galerii i ścisnąwszy cichaczem kasztelana za nogi, prosił go ze łzą w oku i drżeniem w głosie, aby mu pozwolił wsiąść na koń i choć jedne kopią skruszyć z jakim rycerzem. A kasztelan, podcięty cokolwiek, bo ciągle spijał wiwaty, położył mu rękę na głowie i rzekł po ojcowsku: — Idź, moje dziecko, i pobaw się trochę. Weź tam i drugich ze sobą, ale nie bawcie się długo, a wymiećcie to tałałajstwo z dziedzińca, bo już czas do wieczerzy.

Lubek poleciał, jak gdyby mu kto skrzydła przyczepił. Szczęściem, że go nie spostrzegła kasztelanowa, bo pewnie by nie była dopuściła, aby taki wiotki młodzieńczyk potykał się z takimi starymi wygami, pomiędzy którymi był pewnie niejeden taki, co i niedźwiedzia byłby zdusił jak kota.

W mały czas potem wyjechał z jednej masztarni Wilczek cały zakuty w żelazo, na swoim karym ogierze, a z drugiej Pretficz także w zupełnej zbroi na wielkim masłowatym koniu, jeszcze cokolwiek smukłym jak jego pan, ale zadziwiającej piękności. Obydwa trzymali w ręku kopie na dwanaście stóp długie, a na lewym ramieniu mieli kokardy z wstążek niebieskich i białych. Były to kolory Jagienki; spostrzegli więc zaraz, że obydwa walczą za honor tej samej damy, ale nie robili sobie o to wyrzutów, bo było to wówczas uważanym za dowód bardzo gminnego smaku, jeżeli ktoś się zdradził z uczuciem zazdrości. Owszem, im więcej która z dam miała rycerzy, co w jej kolorach walczyli, tym wyżej była cenioną przez swych wielbicieli. Jednakże Lubek miał nieposkromioną, choć może nie całkiem siebie świadomą ochotę zetrzeć się z Wilczkiem, jakoż podjechał ku niemu, ukłonił mu się uprzejmie i rzekł: — Proszę waszej miłości wyrządzić mi honor i skruszyć ze mną kopią choćby raz tylko.

Ale Wilczek rozśmiał się na to i odpowiedział mu dobrodusznie: — Słysz, Pretficz! Ja nie odmawiam przysługi nikomu i sam to uważam za honor, jeżeli kto raczy ze mną się zmierzyć. Ale jam ciebie pokochał jak brata. Więc powiem to otwarcie: u mnie ręka żelazna, a tyś jeszcze wiotki młodzieńczyk. Wyrządziłbym tobie szkodę, a sam bym za to nie zasłużył na wieniec. Ale, jeśli chcesz, to dam ci przodek przede mną, wyjedź i ogłoś się pierwszy — a jeśli twój przeciwnik zwali cię z konia, to ja mu za to zapłacę.

Przykro było Lubkowi, że mu Wilczek odmówił, ale upierać się nie mógł, bo nie był jeszcze rycerzem — a zresztą Wilczek tak po bratersku do niego przemówił, że nie mógł mu takiej odmowy brać za złe.

Lubek więc ogłosił się pierwszy przez zamkowego herolda i w szranki wyjechał. Na galeriach taki był hałas, że wcale nie dosłyszano jego nazwiska. Widziano tylko, że nowy rycerz wyjeżdża, ale go nie poznano, bo miał spuszczoną przyłbicę. Po drugiej stronie odpowiedziano na jego wyzwanie i zaraz obaczono wyjeżdżającego stamtąd rycerza na niewielkim bachmacie i w lada jakim pancerzu. Wilczek, że się cokolwiek bał o Pretficza swobodnie odetchnął.

Tymczasem obydwa rycerze wypuścili pędem konie ku sobie i Pretficz tak zdmuchnął swego przeciwnika z kułbaki, jak gdyby świecę kto zgasił. Wilczek w głos się roześmiał, bo przeciwnik Lubka tak spadł z konia, jak worek z wozu, a jego koń dał drapaka ku bramie, zadarłszy ogon i obudziwszy śmiech homeryczny na wszystkich krużgankach. Dopiero wtedy poznano, że zwycięzcą był Lubek, i zaczęto wołać na niego z. krużganków; ale on tego wołania nie słyszał, tylko skoczył czym prędzej po drugą kopią. W bitwie prędko krew się rozgrzewa, a zwłaszcza w radosnym sercu zwycięzcy.

Ledwie pierwszy rycerz spadł z konia, kiedy już drugi się z tamtej strony ogłosił. Ku temu Wilczek wyjechał, ogłosiwszy się wprzódy, wypuścił konia pędem ku niemu, ale tak go zwalił z kułbaki, jak gdyby piorun w niego uderzył, nawet kopia mu nie pękła w ręku, a jego Wrony, koń dziwnie ognisty i silny jak lew, ale jeszcze niedoświadczony w boju, przeskoczył przez powalonego konia i uniósł się w kąt przeciwległy dziedzińca. Wilczka zaraz poznano, więc hałas ogromny się podniósł na wszystkich krużgankach, uderzono w trąby i kotły, podniesiono kielichy — a Smolicki, stojący za plecyma Jagienki, rzekł jako znawca: — Tam była zręczność, a tutaj jest zręczność i siła, tylko i pana, i jeźdźca młoda krew jeszcze unosi.

Jagienka go zapewne słyszała, ale tak była zajęta tą bitwą, tak oczu nie mogła oderwać od Wilczka, że go nie słuchała; nie potrzebowała ona zresztą niczyjej rady, ażeby wiedzieć, do którego rycerza rwie się jej serce.

Tymczasem Wilczek i Pretficz już stali przy szrankach z kopiami, czekając, kto się tam znowu ogłosi. Ale niedługo czekali. Zaledwie bowiem rozbity przez Wilczka rycerz zszedł z pola, zaraz z tamtej strony dwóch wyjechało, obydwa daleko lepiej uzbrojeni i umontowani niż pierwsi.

Wilczkowi się to podobało, jako rzekł do Lubka: — Pretficz! na tych dwóch razem uderzymy.

— Razem — rzekł Lubek radośnie.

Ale w tej chwili Wilczek, mając oko żołnierskie, dostrzegł, że za tymi dwoma, stoją dwaj inni, już także z kopiami w rękach, a za nimi jeszcze inni, tak że nawet nie można było ich zliczyć. A dotąd jeszcze nikt nie wiedział, jacy to ludzie, szła tylko wieść głucha po zamku, że mają to być szlachcice węgierscy, co zasłyszawszy, że na Sobniu będą się wyprawiać turnieje, przyjechali całą chorągwią, aby się tu zabawić. Ba, dobrze: ale dlaczego zbijają się w kupę między szrankami, kiedy na turnieju nie godzi się kupą uderzać, jeno trzeba się bić pojedynkiem.

Ostrożny Wilczek obejrzał się więc poza siebie i zawołał: — Ramułt, czuj duch! każ naszym ludziom wsiąść na koń, a nas z oka nie spuszczaj. Kiedy by zaś oprócz tych dwóch tylko jeszcze jeden na nas uderzył, natenczas druzgotaj szranki, a wal w to cygaństwo, choćby i jeden z nich żyw się nie ostał.

A Ramułt, jeszcze o wiele ostrożniejszy od niego, już dawno siedział na koniu, a za nim i jego sześciu żołnierzy w pełnej zbroi i z długimi mieczami u boku.

A wtedy już obydwa rycerze węgierscy zaczęli się naprzód posuwać, więc Wilczek krzyknął: — Pretficz! dzierż dobrze kopią, a miecz w same piersi!

I obydwa puścili się pędem na Węgrów.

W tym starciu jeden Węgier zwalił się z konia, lecz drugi tylko się zachwiał i zaraz się wyprostował w kulbace, jakoż w tym oka mgnieniu drzewcem skruszonej kopii dał po łbie Wilczkowi tak silnie, że grzebień hełmu mu strzaskał; toż i tamten zwalony wyskoczył jak małpa na konia i zaraz na Lubka najechał. Zaczem teraz zaczęła się bitwa; jednak nie trwała długo, bo Lubek, dobywszy miecza, za jednym pchnięciem zwalił znów swego przeciwnika z kulbaki, Wilczek zaś widząc, że ma do czynienia z jakimś dzikim rycerstwem, ciął konia swojego przeciwnika w łeb mieczem, a tak i koń, i jeździec się razem zwalili na ziemię. Ale jeszcze ci ludzie nie dolecieli do ziemi, kiedy z tamtej strony przyskoczyło dwóch drugich rycerzy swoim na pomoc, co widząc Ramułt, wyjechał pędem ze swymi żołnierzami na plac, z tamtej strony znów kilkunastu przybiegło, i zaczęto się tłumić ze sobą całkiem jak na wojnie.

A wtedy Wilczek pot poczuł, zawołał swoich, o kilkanaście kroków z nimi odskoczył, sprawił ich — i z wielkimi mieczami w ręku, jak w bitwie porządnej, w kupę tych Węgrów uderzył.

Krzyk zgrozy i trwogi się podniósł na wszystkich krużgankach i rozległ się jak grom powtarzający się po wszystkich dziedzińcach, bo już krew zaczęła się toczyć, ten i ów leżał na ziemi jak długi i konie jeźdźców pobitych zaczęły się rozlatywać pomiędzy tłumy, a tłumy zaczęły uciekać. Tu i ówdzie wołano z krużganków: — Stój! na miłość Boga! idźcie rozbrajać!

— Kasztelanowa, blada i przestraszona, składała ręce przed Smolickim i księdzem Wara, aby biegli w dziedziniec i bitwę wstrzymali; Jagienka przyciskała obydwie ręce do serca i szeroko rozwartymi oczyma patrzała na bijących się, śledząc każdy ruch pióropusza, który jej tak dobrze był znanym; inne kobiety mdlały, a dzieci płakały: tylko Kmita przegiął się lekko przez balustradę, uśmiechał się i wołał na dół: — Wal, Wilczek, a powyrzucaj tych drabów z dziedzińca!

Toż Wilczek odpowiedział sumiennie życzeniu Kmity. Jak bowiem z Ramułtem i Lubkiem zakasał rękawy do tej roboty, tak i wytłukł Węgrów na miazgę, pozwalał ich z koni, pobił, potrzaskał i wyparował za bramę. Ten i ów, co się wymknął z tej siekaniny, a bramy nie mógł namacać, w krąg dziedzińca uciekał, a żołnierze za nim gonili — i to rozweseliło widzów tak, że mimo rozlanej krwi i trupów leżących na placu śmiano się w głos na wszystkich krużgankach.

Kiedy się policzono po bitwie, okazało się, że dwóch szlachciców zabito na śmierć, jednemu łeb rozwalono, że jeszcze ledwie co dychał, drugiemu wypruto jelita, trzem innym poprzetrącano ręce i nogi — a co się Wilczkowi ludzie nabrali guzów, o tym wcale już nie mówiono.

Ale była to wyśmienita i wcale rycerska zabawa. Zabitych kazano zaraz pogrzebać, rannych oddano w opiekę balwierzom, potłuczeni kazali się wysmarować olejem — i na tym koniec. A że pomiędzy tymi rzekomymi Węgrami znaleźli się także i polscy junacy, to powiedziano sobie: Dobrze im tak, po co tam leźli. Wilczek i Lubek, wyszedłszy cało z tej bitwy, choć pierwszy z nich miał oko czarno podbite, a drugi tak był potłuczony, że ledwie się mógł utrzymać na nogach, zostali na krużganku przyjęci przy odgłosie kotłów i trąb, i powszechnych okrzykach. Wszyscy się do nich cisnęli. Kasztelan pierwszy rzucił się Wilczkowi na szyję i pocałowawszy go w jeden policzek i w drugi, zawołał z zapałem: — Słysz, Wilczek! tak się tobą dziś cieszę, jak gdyby mi kto wieś w pszennej glebie darował — a gdybym miał córkę, to bym ci ją sam zaniósł do łoża.

Lubka zaś ścisnął za głowę i kazał mu nalać starego wina, ażeby swe siły pokrzepił.

Zaczem wszyscy obecni rwali Wilczka, każdy w swą stronę, każdy go ściskał i każdy mu jakiś komplement powiedział; tylko Jagienka stała oparta plecyma o balustradę, z bijącym sercem i spuszczonymi oczyma: ona by była wymowniej od wszystkich wypowiedziała swe uwielbienie dla niego, ale w tej chwili głosu w gardle nie miała.

A wtedy wszyscy szli do wieczerzy, bo już się zmierzchać zaczęło, a niejednemu wnętrzności skrzypiały. Tego dnia było ze trzysta osób na zamku, nakryto więc stoły w kilku komnatach.

Kasztelan gospodarował w pierwszej, kasztelanowa w drugiej, a już tam dalej komenderował Smolicki. W dziedzińcach zaś pozapalano beczki smolne, powywieszano kagańce z łuczywem, powytaczano beczki z miodem i piwem i pieczono przy stosach ogromnych uda wołowe, podświnki, barany i skopy. Do tego bito w bębny i kotły, odzywały się trąby i rogi, a w górnych komnatach grano na lutniach, cymbałach i arfach. Zgoła gwar, brzęk, szczęk i hałas jak w przedsionku do piekła, bo bez tego nie byłoby zabawy.

Kasztelan, siadając do stołu, Wilczka obok Jagienki posadził i rzekł: — Co mam najpiękniejszego w domu, to sadzam przy tobie, jako dank za to, żeś walczył w jej kolorach.

Wilczek był mocno uradowany. Jagience zaś zrazu całkiem zaćmiło się w oczach, bo jej się zdało, że już się niebo przed nią otwiera i pełnią się jej najgorętsze życzenia, z którymi kryła się dotąd przed całym światem — i kryła się nawet przed sobą: bo Wilczka ceniła tak wysoko, a siebie tak nisko, bo była przekonana, że choćby wszystko było po temu, to nigdy na to nie zezwoli kasztelanowa, bo wreszcie miała jakieś ciemne przeczucie, chociaż sama nie wiedziała dlaczego, że nie masz dla niej szczęścia na ziemi.

Matka jej nie wiadomo kiedy umarła, ojciec zginął na jakiejś wojnie za młodu, po swoich rodzicach nie miała żadnych pamiątek, żadnych wspomnień dziecinnych, żadnej duchowej spuścizny; zaś panny klaryski uczyły ją tylko modlić się, modlić i modlić, umartwiać ciało, nie myśleć o żadnej ziemskiej rozkoszy, a całe doczesne życie tylko temu poświęcić, ażeby pozyskać zbawienie wieczne. Jej wrodzone uczucia, jej myśli, które sobie sama wyrobiła i w jakąś całość usnuła, jej żywa wyobraźnia, jej czułość na wrażenia zewnętrzne, a wreszcie jej temperament, przekonały nawet same panny klaryski, że nie jest stworzoną do sukni klasztornej.

Odebrano ją stamtąd i przywieziono na zamek kmitowski: tu odetchnęła całkiem innym powietrzem, tu obaczyła ten świat, potępiony przez zakonnice, a przecie taki żywy, taki wesoły, tak piękny, tu zrozumiała, że nie dla tamtego, ale dla tego świata Pan Bóg ją stworzył, tutaj uczuła, że na tym świecie mogłaby znaleźć to szczęście, o jakim tylko za przewodem swego instynktu, tylko z głuchych, dalekich wieści, tylko z urywanych wzmianek, słyszanych przypadkiem, marzyła niegdyś w klasztorze. Tu mogły się ziścić wszystkie jej ideały i nie widziała swoim rozumem, jakie przeszkody mogłyby ich ziszczeniu stanąć na drodze. A gdyby nawet jakie stanęły, to zdało jej się, że ma dosyć energii, aby je wszystkie przełamać. A jednak zazwyczaj bardzo nieufnym okiem patrzała w swą przyszłość, a często nawet czarnym się poddawała przeczuciom. Lecz dziś... sam Kmita ją koło Wilczka posadził; dziś całe niebo otworzyło się przed nią i słyszała już weselne pienia aniołów.

Wilczek był w niej tak rozkochany, że żył tylko dźwiękiem jej głosu i cały świat widział tylko w jej oczach. On nawet dotychczas nie wiedział, że taka miłość istnieje na świecie. Jakiekolwiek dotąd porobił doświadczenia na drodze miłości, a raczej może na jej bezdrożach, ta miłość go z nich otrzęsła i oczyściła — i wobec Jagienki był jakby nowo narodzonym człowiekiem.

O swojej miłości dla niej mówił jej już nieraz dotychczas, sposobności mu do tego nie brakło, a z każdej korzystał; Jagienka mu dotąd nigdy nie dawała nadziei, bo sama jej w sobie obudzić nie mogła, jednak zawsze go wysłuchała, a nigdy go nie odtrąciła od siebie.

Teraz dla nich obojga wybiła godzina na tym nieczytelnym dotychczas zegarze: Wilczek ścisnął jej rękę, a ona go także ścisnęła, ale tak silnie, tak gorączkowo, tak konwulsyjnie, że w tym uściśleniu wyraziły się jej wszystkie uczucia, cała ich siła płomienia, żelazna wola, wytrwałość skały, opór w razie potrzeby, gotowość do wszelkich ofiar, poświęceń i cierpień, na całe życie, na zawsze, do grobu... Tak rozumieją się dusze sobie pokrewne — a takie zrozumienie jest daleko wymowniejsze niżeli najczulsze dźwięki żywego słowa. Wilczek przez długą chwilę nie wypuścił jej ręki z swojej gorące dłoni — a kiedy z obawy, aby ich nie spostrzeżono, zabrał się do jedzenia, to był wesół jak dziecko, świadomy i pewien siebie jak nigdy, bo był przekonany, że jest stworzony do szczęścia i że to szczęście pozyska.

Tymczasem przy stole jedzono łakomie, a pito ochotnie. Kmita miał oko na wszystkich i nie szczędził „prynuki”104. Po każdym daniu kazał grać pieśni wesołe, a po każdej przygrywce podnosił puchar, wychylał duszkiem i puszczał go wkoło. Pod koniec wieczerzy kazał sobie wieniec włożyć na głowę — a odtąd i puchary gęściej krążyły, i zaczęto muzyce wtórować chóralnym śpiewem przy stole. A kiedy nareszcie znak dano, że koniec wieczerzy, to nie każdy mógł wstać o własnych siłach, niektórego komornika lub chorążego musieli popod ramiona podnosić paziowie, drugi zaś kazał się zaprowadzić do szopy na siano, ażeby się mógł przespać cokolwiek. Lecz było wielu, którzy by byli mogli pić jeszcze drugie tyle, a ci się dobrze trzymali na nogach. Do tych ostatnich należał Kmita, tylko był wesół nad miarę, śmiał się wciąż śmiechem szalonym i ciskał żartami na wszystkie strony. Jednak przezorny i dbały o to, ażeby nie uchybił swojej powadze, nie ufając zupełnie swym nogom, kazał się zaprowadzić paziowi do drugich komnat, a dopiero tam, usadowiwszy się wygodnie w poręczowym krześle, był siebie pewnym. Za nim przewaliły się tłumy gości do tychże komnat, gdzie miały teraz rozpocząć się tańce.

W największej komnacie, gdzie Kmita się usadowił, zaczęła grać muzyka przy trąbach i rozmaitych brzękadłach, a starsi poszli najprzód w tan z matronami, za nimi młodzi korowodem bez końca. Każdy skakał, jak umiał, ten i ów huknął, drugi zaśpiewał, ale się nie przewracano, bo w tych domach rycerskich surowsze chowano obyczaje niż w miastach, a zresztą tutaj nie byłaby na to nigdy pozwoliła kasztelanowa.

Kiedy zaczęto tańcować, Kmita huknął ze swego krzesła po raz i drugi i klasnął w dłonie, ale później się uspokoił, przechylił głowę na plecy krzesła i przysnął swoim zwyczajem. We śnie był w niebie i rozmawiał w wielkiej ciszy z świętymi. Tak spał z godzinę: ale kiedy jakaś para dała sobą o ziemię tuż przy nim, a rycerz upadający swoją stalową koszulką okrutnego narobił hałasu, Kmita się zbudził i rozwarł oczy szeroko przed siebie. Z początku mu się zdało, że kiedy spał, to musi być w łóżku, więc nie mógł zrozumieć, dlaczego ci ludzie tańcują około niego; ale po chwili całkiem otrzeźwiał i był wesół i kontent, że jego goście tak wesoło się bawią.

Wilczek tańcował jeden taniec i drugi z Jagienką i wciąż z nią rozmawiał, lecz przy tym ciągle rzucał okiem na Kmitę, jak gdyby czatował na tę chwilę, kiedy się zbudzi. Skoro zaś Kmita się zbudził, zaraz sobie krzesło przysunął do niego, siadł przy nim i zaczął z nim rozmawiać.

Ale niecierpliwy młodzieniec nie lubił preludiów, jakoż zaraz po pierwszych słowach rzekł do niego: — Panie kasztelanie, pilno mi jegomości powiedzieć, że mi się Jagienką podoba lepiej niż wszystkie inne, a nie chciałbym nigdy piękniejszej za żonę.

— To żeń się — odpowiedział mu Kmita — dziewce czas za mąż, a powiem tobie w sekrecie, że i moja żona rada by ją postanowić, bo zawsze to wielka odpowiedzialność trzymać taką ognistą dziewczynę w domu.

Więc Wilczek był bardzo uradowany, położył mu rękę na kolanie i spytał: — A będzie pan kasztelan mnie protegować?

— Ja? — rzecze Kmita — nawet sam ciebie zaswatam. Daj rękę.

Zaczem Wilczek dał jemu rękę i zaraz wstał, bo mu się zdało, że mu się ziemia spod nóg usuwa, a coś go unosi w powietrze. Ale i Kmita wstał także raźnie i zaraz kiwnął na Jagienkę, a kiedy przyszła, wziął ją za rękę, przetańcował z nią wkoło komnaty, a potem stanął z nią przed muzyką i zaśpiewał starą weselną piosenkę: Co skocznego graj muzyka, Póki się drą złote łyka, Mam ja jeszcze wsi niemało, Nie chcę, by dziś co zostało.

Widząc Kmitę z wieńcem na głowie tańcującego z Jagienką i słysząc go śpiewającego taką piosenkę weselną, ci i owi przestali tańcować, inni zaczęli tam i sam biegać, mówiąc: Dlaboga, co się to dzieje? pono się tu kroi na jakieś wesele. A byli wreszcie i tacy, którzy się już kłaniali Wilczkowi, a zajeżdżając z daleka, próbowali życzyć mu szczęścia. Zasapany kasztelan siadł na powrót w swym krześle, a patrząc w komnatę, gdzie tłumy gości zaczęły się grupować a szeptać ze sobą, bardzo był rad, ze im taką łamigłówkę zadał do rozwiązania.

Ale kasztelanowa, której bacznemu oku nie uszedł żaden ruch w żadnej komnacie, zaraz spostrzegła i zrozumiała, co się stało, jakoż siadła przy mężu i zapytała go z uśmiechem na ustach: — A jegomość komu chcesz wioski rozdawać?

A Kmita się głośno na to roześmiał i zawołał: — Ja?! ja nikomu nie dam ani jednego klina, raczej chyba drugiemu jego wieś wezmę.

— A cóżeś to śpiewał?

— Bom chciał Wilczkowi drogę do Jagienki uścielić. Przecież i ty nie będziesz mieć nic przeciw temu.

Więc kasztelanowa zastanowiła się nad tym i rzekła poważnie: — I ja to uważam, że Wilczek się ma ku Jagience. Ale nie zdaje mi się, żeby to był stosowny mąż dla niej...

— Dlaczegoż to, moja królowo?

— Jej trzeba męża, który by ją żelazną ręką prowadził. A Wilczek zdaje mi się człek lekki.

Nie mówię ani za, ani przeciw, lecz jestem zdania, że trzeba to czasowi zostawić, aż póki go bliżej nie poznamy. Rozumiesz jegomość?

— Więc jak chcesz, moja królowo — odpowiedział jej Kmita, a kasztelanowa odeszła.

Goście się jeszcze jakiś czas bawili tańcem, muzyką i śpiewami, ale jak północ wybiła, wszyscy się zaczęli rozchodzić.

A wtedy Smolicki się zbliżył do Wilczka i palec podniósłszy do góry, rzekł tajemniczo: — Festina lente105.

— Dlaczegoż to? — zapytał Wilczek.

— Bo kasztelanowa nie jest po twojej stronie.

— Cóż ona ma do mnie?

— Może nie do ciebie, ale ona królewskich rotmistrzów nie lubi.

— Śmiej się z tego, Smolicki — rzekł Wilczek, kładąc mu rękę na ramieniu — mam kasztelana, a w razie potrzeby będą miał i króla za sobą. Jeżeliby przyszło do wojny, chciałbym też wiedzieć, jakim sposobem dama pobije króla.

A na to Smolicki z uśmiechem: — To jest dama kozerna106, a wobec takiej damy i król czasem jest młódką.

Na to Wilczek znowu się głośno roześmiał i rzekł: — Nie znasz ty króla, a przeto nie wiesz, jak każdy człowiek jest mały przed majestatem.

Jednak Smolicki w tym razie jakoś nie bardzo w to wierzył, bo rzekł ważnie: — Słysz, Wilczek! A wiesz ty, co to jest rozum? Rozum, to jest dysymulacja107.

Z tymi słowami tłum gości ich wymiótł do sieni, zaczem i oni poszli spać razem z innymi.

Wilczek, zmęczony bitwą i tańcem, a upojony swoją miłością, spał jak zabity noc całą — a nazajutrz ani pomyślał o tym, co mu dnia wczorajszego powiedział Smolicki. Dopiero jak kasztelanową obaczył, przypomniały mu się wczorajsze słowa tego trefnisia i mędrca zarazem i uważał pilnie, jak się względem niego zachowa ta dama kozerna. Jednak kasztelanowa, dama kozerna, ale zarazem; światowa, była dla niego tak samo uprzejmą dzisiaj, jak wczoraj, jak przed tygodniem i przed miesiącem. Wilczek zatem drwił sobie w duszy ze Smolickiego.

Mimo to jednak, jako to każdy zakochany, a jeszcze swej rzeczy niepewny, jest zwykle niezmiernie lękliwy, powiedział o tym słówko Jagience. I znalazł u niej jakoby potwierdzenie tego ostrzeżenia, jakie mu dał Smolicki, bo Jagienka mu powiedziała: — Ja się jej boję.

— Dlaczegoż się jej boisz? czy dała ci co do zrozumienia?

— Nie, nic zgoła — odpowiedziała Jagienka — ona jest dla mnie zawsze jak matka i życzy mi jak najlepiej. Ale ja jej się boję...

— To jest respekt, należny matce — rzekł na to Wilczek i więcej już o tym nie myślał.

Tymczasem festyny wciąż trwały na zamku. Szlachta się ciągle zjeżdżała, co dwa lub trzy dni wyprawiano turnieje, a co dzień biesiady i tańce. Wilczek brał czynny udział w tych wszystkich zabawach, z Jagienką często na osobności rozmawiał, co dzień był pewniejszym, że mu jest całą duszą oddana, porozumiał się z nią zupełnie, wziął od niej słowo i już nad tym rozmyślał, kiedy by miał kasztełaństwu paść do nóg i jak by to zrobić. I był już prawie zdecydowany prosić o rękę panny bez swata, kiedy tego samego dnia Kmita, podpiwszy sobie jak zwykle, wziął go pod ramię, zaprowadził do kąta i rzekł mu na ucho: — Słysz, Wilczek, jeżeli mnie nie zdradzisz, to ci co powiem. Jeżeli chcesz dostać Jagienkę, to wiedz o tym, że baby jej ciebie nie życzą, wszystkie są przeciw tobie. Bądź zatem ostrożnym i nie puszczaj się samopas w drogę. Weź sobie jakiego statecznego senatora na swata, któremu by nie mogli odmówić. Może by ci Mikołaj Kamieniecki usłużył, tego tu bardzo nawidzą i respektują...

Gdyby Wilczek był tylko swoją gorącą krwią pożądał Jagienki, to byłby się zapewne uniósł niecierpliwością, dobrą radą pogardził i jej los od razu postawił na kartę; ale on ją kochał wznioślejszą miłością, miał szczerą cześć dla niej i pragnął jej szczęścia — a przeto przyjął radę kasztelana z wdzięcznością i jeszcze tego dnia z jednym tylko żołnierzem do Kamieńca wyjechał.

Wszelako być może, że jakiś zły duch już wtenczas mu tego szczęścia zawidził, a nie mogąc sam stanąć mu w drodze, babę posłał za siebie.

Albowiem tego samego dnia po południu zjechała pani Gniewoszowa na zamek. Przyjechała z wielkim dworem jak druga królowa, sama na koniu ogromnym rycerskim, nakrytym siatką, spadającą prawie do ziemi, a ubrana w kapelusz z piórami i w suknię długą sukienną, spuszczającą się koniowi do kolan. Przy niej szły dwa ogromne charty kudłate, a obok niej jechał dworzanin na dereszowatym bachmacie, z kołczanem i łukiem na plecach. Za nią jechało sześciu żołnierzy na koniach wyniosłych i pięknych, w barwie czarnej i żółtej, i w półpancerzach na piersiach, na hełmach mieli pióra czarne i żółte, a na pancerzach szmelcowany herb Rawicz. Były to barwy herbowe, bo Rawicz przedstawia pannę na czarnym niedźwiedziu w polu żółtym. Za żołnierzami uzbrojonymi w łuki, toporki i miecze, jechały dwa wozy do połowy od tyłu woskowanym płótnem nakryte, a na ich przedzie ponad woźnicą siedziały panny służebne, pilnując naładowanej na wozach pościeli i strojów swej pani. Za wozami postępowało jeszcze dwóch łuczników na małych koniach węgierskich, którzy tworzyli straż tylną. Tak podróżowały naówczas damy rodzin rycerskich — i tak pani Gniewoszowa wjechała przed wielką kolumnadę zamkową.

Jak tylko ją ogłosili trębacze, kasztelan, kasztelanowa i wszyscy goście wybiegli na dół na jej spotkanie i witali ją okrzykami radości, ale zarazem z wielkim respektem. Sam kasztelan z Pretficzem przystąpili do jej konia i zsadzili ją na swych rękach z kułbaki.

Pani Gniewoszowa była to kobieta olbrzymich rozmiarów, o całe pół głowy słuszniejsza od mężczyzn dobrego wzrostu, istny kolos kobiecy; była chuda, ale bardzo koścista i mało co pochylona. Miała już wtedy lat blisko sześćdziesiąt, włos siwy bogaty, a oczy zielone, twarz cokolwiek chropawą i głos gruby, surowy, prawie męski. Toż w całej jej postaci przebijała się męska stanowczość, a we wszystkim, co powiedziała, rozum dojrzały, świadomy siebie, a często zadziwiającej przenikliwości.

Z domu była Magierówna. Magierowie, także herbu Rawicz, był to aż do owego czasu ród bardzo możny i znakomity, ale jego główna linia właśnie się na niej kończyła. Dojrzałą panną wyszła za Stanisława Gniewosza z Oleksowa, potomka bardzo starożytnego i niegdyś świetnego rodu, człowieka rycerskiego, cnót wyśmienitych, który jednakże nie mógł się dobić wysokich zaszczytów i był tylko podkomorzym sądeckim. Później został starostą czorsztyńskim, ale to ona mu wniosła to starostwo, bo jak to i dziś jeszcze można czytać w metrykach koronnych, gdzie Casimirus Rex anno 1485 felici Mogiero de Pnievo centum marcas in oppido Czorsztyn inscribit108, rozrzutny król nie mógł spłacić tych grzywien i za jej przewodem dał jej mężowi to starostwo. Z tym mężem, od lat ośmiu spoczywającym w Bogu, miała trzech synów; Daniela, który siadł na Magierowie, majątku matki, Gabriela, ożenionego z Tarłówną, a osadzonego na Sarnowie, i Cherubina, co mając ledwie lat dwadzieścia, został starostą na Czorsztynie po ojcu, tak samo, jak Wilczek wziął starostwo tustańskie, a teraz także tak samo, jak Wilczek, był rotmistrzem królewskim. Ten Cherubin był jej najulubieńszym, na niego chciała zlać wszystkie splendory Magierów i Gniewoszów i zrobić z niego poważny i świetny filar ojczyzny. I powszechnie tak rozumiano, że jej się to uda, bo była to kobieta rozumna, wymowna i energiczna, gdzie ją kto nie posiał, tam wzeszła, u króla, u kardynała, u wszystkich biskupów i senatorów była jak w własnym domu, umiała każdego przekonać, a w razie potrzeby i przeprzeć, toteż zawsze wszystko przeparła, co zamierzyła. Nieoceniona, kiedy komu sprzyjała, niezmiernie zaś niebezpieczna, kiedy wypowiedziała wojnę, była przez wszystkich nadzwyczajnie respektowaną. Miała też zresztą wszystko po temu, ażeby ludzi przywiązywać do siebie: jadła i piła z mężczyznami zarówno, a głowę miała tak mocną, że nigdy jej sobie nie zawróciła, znała się na koniach, na broni, na łowach, na gospodarstwie, tak że każdy mógł się od niej czegoś nauczyć, mówiła po łacinie jak ksiądz, znała na palcach wszystkie kanony, statuty i prawa, wiedziała o wszystkim, co się działo na całym świecie i w kraju, znała nawet wszystkie ploteczki i zawsze pierwsza się dowiedziała o każdym sekrecie: zgoła kobieta jak trzeba, ażeby utrzymać przewagę płci słabej nad silną, za co też wszystkie niewiasty i panny ją nadzwyczajnie wysoko ceniły.

Rozgospodarowawszy się na zamku sobieńskim, przez pierwszych dni kilka była bardzo wstrzemięźliwą i zagadkową, a nadzwyczajnie grzeczną dla wszystkich. Szukała z każdym rozmowy na osobności, z kasztelanem, z kasztelanową, z Smolickim i z księdzem Wara, z Jagienką, z Pretficzem i ze wszystkimi celniejszymi dworzany; nie jedne godzinkę strawiła pomiędzy służebnymi pannami, była w kuchni i w stajni, żartowała łaskawie z żołnierzami i z trębaczami, tu dała jakiś prezencik, tam kilka szerokich groszy, temu nawet talara, a owemu przyrzekła protekcją. Była oczywiście na rekonesansie, ale nikt na to nie zwracał uwagi, bo tak się zawsze zachowywała; tylko jeden Smolicki mruknął sobie pod nosem: — Starościna nabija jakąś armatę i pewno wystrzeli, ano nie wiedzieć do kogo. Trzeba się mieć na baczności a dysymulować. Głupi Wilczek, że właśnie teraz wyjechał...

Aż jednego dnia rankiem, kiedy jeszcze gości nie było, poszła odwiedzić kasztelanową w jej osobnym apartamencie, siadła wygodnie w krześle poręczowym — a pochwaliwszy jej wszystko, co na zamku widziała, spytała ją poufale: — Cóż, moja Kasiu kochana, cóż myślicie z Jagienką? Podobno czas pannie za mąż.

Kasztelanowa, znając starościnę prawie od swoich lat niemowlęcych i mając do niej zaufanie, odpowiedziała jej otwarcie: — I mnie się zdaje, że czas. Ale dotąd nic jeszcze. Czekamy.

Na to zaś Gniewoszowa: — Imci pan Kergolaj pojechał dla niej do Jerycho po różę, przypiąwszy sobie jej wstążki do ramienia, ale podobno po drodze ugrzązł przy jakiejś mieszczance we Lwowie, a nie wiedzieć, kiedy w dalszą drogę go puszczą z tego popasu...

Kasztelanowa na to machnęła ręką, z czego widać było,. że niewiele ma sympatii dla brata swojego męża, a starościna mówiła dalej: — Tu zdaje mi się temu małemu Pretficzowi białkiem oczy zachodzą, kiedy na nią ukradkiem spoziera, więc trzeba by na to mieć oko...

Ale kasztelanowa odpowiedziała: — Taki ośmnastoletni paź zakochany nigdy nie jest niebezpieczny. Owszem, gdybym potrzebowała Jagienkę pilnować, to właśnie jego bym postawiła na straży.

— Ty go znasz lepiej. No, ale podobno i Wilczek drepce koło niej. Cóż myślicie o Wilczku?

Na to kasztelanowa, mimo całego zaufania, odpowiedziała ostrożnie: — Jeszcze się nie oświadczył, jak się oświadczy, to pogadamy.

Ale Gniewoszowa, nie tak bardzo dyplomatyczna, wyjechała jak gdyby z rozpalonym żelazem, mówiąc podstępnie: — Może by lepiej oświadczenia nie czekać, bo zawsze to przykro odmawiać. Może by raczej wprzód się zainformować, bo mnie słuchy dochodzą, że Wilczek jest zaręczony z córeczką jakiegoś putnego bojara...

Na to kasztelanowa się uśmiechnęła i rada, że może przecież raz zrzucić ten ciężar z serca, odpowiedziała znacząco: — Jeżeli się chcesz bliższych szczegółów dowiedzieć o tym zaręczeniu, to jest tu między jego żołnierzami niejaki Włostek, rywal pana starosty...

— Jużem z nim rozmawiała — przerwała jej Gniewoszowa.

— Więc tedy wiesz...

— Wiem. No, tak, więc nie ma co myśleć o Wilczku. Gdzie indziej wprawdzie przymrużają oczy na takie rzeczy...

— Ale nie u nas — odpowiedziała dumnie kasztelanowa.

— Więc trzeba było mu oczy otworzyć zawczasu — zauważyła starościna — nie godziło się tobie brać na siebie tej roli, ale mogłaś to zrobić przez męża...

— Och! mój mąż! — zawołała ironicznie kasztelanowa — u niego to raczej zaleta niż wada.

Wiesz przecie, że i on sam... Ale co tam o tym powiadać!

Tu starościna z głębi piersi westchnęła i rzekła: — Masz racją. Wszyscy oni jednacy. Miałam i ja z moim perepałek niemało. A przecież taka kobieta, jak ja, mogłaby wystarczyć jednemu chłopu...

Tu trwało przez kilka minut milczenie, jak zwykle po zgodnej wzajemnych uczuć wymianie, po czym starościna zabrała głos i tak mówiła: — Otóż powiem ci, moja kochana kasztelanowo, po sumiennym zastanowieniu, ale nie przesądzając wcale twojego rozumnego zdania, że memu Cherubinowi także już czas, i tak mi się zdaje, że byłaby to przystojna para z waszą Jagienką. Cherubin ma teraz lat dwadzieścia i osiem, zdrów jak orzech, powiadają ludzie, że nawet bardzo przystojny, chłopiec złotego serca, nieposzlakowanej zacności, bardzo roztropny, a do tego ma wolę żelazną i wcale stworzony na to, ażeby dobrze poprowadzić choćby i najkapryśniejszą kobietę. Takiego męża właśnie potrzeba Jagience; bo ja ją znałam jeszcze u panien klarysek: bardzo poczciwe to dziecko, ale w tej pięknej główce gra bujna fantazja. Co się zaś tyczy pozycji mojego syna, to znasz jego ród, spowinowacony nawet z Kmitami, pasowany jest na rycerza przez cesarza Maksymiliana, jest starostą czorsztyńskim, w wielkich łaskach u króla i między nami mówiąc, obiecaną już ma kasztelanią. Majątku jest dosyć, ja mu go jeszcze przysporzę, Jagienką ma go także niemało, więc jedno z drugim złączywszy, byłoby chleba i znaczenia dostatkiem, a z czasem stanęliby łatwo na wysokim świeczniku.

Więc kasztelanowa się nad tym zastanowiła i rzekła uprzejmie: — O twoim synu bardzo wiele dobrego słyszałam... — Jednak dodała z uśmiechem: — Ale on jest także rotmistrzem królewskim i powiadają mi go bardzo przywiązanym do króla: a król jegomość, przyznam ci się otwarcie, zaczyna mnie niecierpliwić.

Tu Gniewoszowa spojrzała na nią świdrowatymi oczyma i zatrzymała oddech w piersi na chwilę; widać było z wyrazu jej twarzy, że chciałaby była jej myśli odgadnąć, a nie powiedzieć czegoś, co by było jej całą grę skrzyżowało. Po chwili zaś powiedziała ostrożnie: — Mój syn służy królowi wiernie, bo jest człowiekiem rycerskiego honoru. Gdzież ma młodzieniec służbę zaczynać, jeśli nie na dworze swojego króla? A co tam do tych rozmaitych projektów królewskich, to przyznasz sama, że nie młodzieńców to sprawa w nie wchodzić...

Tu wszakże kasztelanowa zabrała głos i mówiła z pewną niecierpliwością: — Nie mówię o twoim synu i chętnie ci to przyznaję, że młody człowiek dobrze robi, przyjmując służbę na dworze królewskim, a skoro ją przyjął, powinien służyć mu wiernie.

Ale ten król, ten król... co to tam się roi w tej głowie? Czy on rozumie, że my tego nie wiemy?

czy mu się zdaje, że my nie znamy tych rad, jakie mu ten przeklęty Włoch kładzie do uszu? a może nawet w swym lekkim duchu wcale jest przekonany, że te rady wykona? A my, jak drzewa w lesie, jak chłopi, jak woły, damy się z pni naszych obalać, w kajdany kować i do królewskiego jarzma zaprzęgać? — Znamy my bardzo dobrze te rady Kallimachowe, znamy na palcach ten włoski polityczny katechizm, którym ci zbawcy ojczyzny chcą zastąpić naszych dziesięcioro przykazań. Z całej możniejszej szlachty porobić królewskich rotmistrzów (jeszcze to łaska pańska, jeżeli nie knechtów), całą szlachtę zamienić w żołnierzy, wyłamać się spod władzy papieża, biskupów przestroić w urzędników królewskich, mieszczan porównać ze szlachtą, chłopów dopuścić do funkcji koronnych, do ław poselskich, do krzeseł senatorskich i stolców biskupich — a w razie potrzeby postawić jeszcze armią najętą z Niemców i Czechów, aby stanęła na straży tego nowego państwa z armatą i mieczem: oto jest, co się tam dzisiaj smaży na zamku krakowskim! A my, Kmitowie, Zawiszowie, Tarnowscy, Melsztyńscy i całe setki, i całe tysiące innych, my, którzyśmy tę Polskę stworzyli za Bolesława Chro120 brego, którzyśmy ją obronili od chłopskiej przewagi za Bolesława Śmiałego, którzyśmy ją, rozdartą na szmaty, krwią naszą znowu w całość skleili za Łokietka, którzyśmy ją ciałami naszymi zasłonili od andegaweńskiej niewoli za króla Ludwika, którzyśmy wreszcie wiekowymi ofiarami krwi i majątków wywalczyli wszystkie te wolności i prawa, na których dziś stoi: my teraz mamy karki nasze dać w jarzmo wielkich kniaziów litewskich? Och! ja nieszczęśliwa!

ja nie mam męża!...

Tu kasztelanowa ręce złożyła przed sobą i głowę opuściła na piersi, starościna zaś rzekła, wchodząc w jej uczucia i myśli: — Twój mąż się trochę przezostał...

A kasztelanowa tak dalej mówiła: — Mój mąż, jak wiesz, miał nieszczęścia, które go na jakiś czas do ziemi przygniotły. Teraz rozgrzeszenie otrzymał, mógłby się podnieść: ale cóż jego głos może zaważyć w kasztelanii przemyskiej? Gdybyż przynajmniej był wojewodą, co mu się od dawna należy! Ale o tym podobno już nie ma co myśleć. Potrzeba będzie zaczekać, aż synowie podrosną i znowu splendor naszego domu podniosą. On, bardzo się o to obawiam, zapewne umrze na kasztelanii drążkowej109. Niechżeby przynajmniej na niej zachował konsyderacją110 swojego stanu. Ale i o to mam pewne obawy, bo dochodzą mnie słuchy, że nie jest w łaskach u króla. Czy nie zdarzyło ci się słyszeć coś o tym?

Tu Gniewoszowa, uchwyciwszy zręcznie tę nitkę, która jej właśnie była potrzebna, a którą kasztelanowa jej sama podała, zabrała głos i tak mówiła: — Muszę ci najprzód powiedzieć, moja Kasiu kochana, że i ja znam te królewskie projekty, o których od niejakiego czasu ludzie tak wiele gadają. Znam przecież samego Kallimacha i bardzo często o tym z nim rozmawiałam. Nie takie to straszne są te zamiary, jak niektórzy ludzie je przedstawiają. Są tam rzeczy rozumne, są i fantazje. Ale, moim zdaniem, nie masz się tym co tak bardzo kłopotać. Wszystkie możniejsze domy zdjął strach wielkooki, mają się na baczności, opór ich będzie gwałtowny, król zmięknie... Ważniejszą jest sprawa twojego męża. Kochany mój Kmita sam się zaniedbał, przez cały dziesiątek lat prawie nigdzie go nie widziano. Żeby tam koło korony były ku niemu jakieś niechęci, nigdy o tym nic nie słyszałam, a byłabym przecie spostrzegła. Tylko, jak z oczu, tak z myśli, i w tym cała szkoda. Ale jakoś my to naprawimy. Przypomnę ja go kardynałowi i królowi wyłożę, że nie jest to rzecz, ażeby osiwiały już Kmita pleśniał na kasztelanii przemyskiej. Ja króla obaczę niebawem, bo zapewne w przyszłym miesiącu do Krakowa pojadę, a skoro z nim się rozmówię, zaraz gońca do ciebie wyprawię.

Więc kasztelanowa ścisnęła starościnę za rękę, lecz rzekła dumnie: — Ani ja, ani nikt z naszych... o nic go prosić nie będziemy, bośmy mu tego nie darowali, że o nas zapomniał. Ale jeżeli mu trzecia osoba tę niesprawiedliwość przypomni, to nam wyrządzi przysługę, za którą będziemy wdzięczni.

Więc tedy starościna, bardzo z tego obrotu sprawy zadowolona, zaczęła znów mówić o swoim synu i o Jagience z wielką oględnością, aby się kasztelanowej nie zdawało, ani że sobie chce kupić jej łaskę, ani też że Jagienka to tak bardzo świetna partia dla jej Cherubina.

Mimo to jednak, a raczej właśnie dlatego trafiła jej do serca i do przekonania, tak że kasztelanowa na koniec powiedziała jej bardzo uprzejmie: — To niechże twój syn kiedyś do nas przyjedzie, może być pewnym jak najlepszego przyjęcia.

Gniewoszowej tylko tego było potrzeba, reszta, według jej przekonania, musiała się wywinąć jak z płatka.

VII KRÓL WE LWOWIE Są ludzie mający taki sam rozum, takie same zalety i takie wady, a nawet postępujący zupełnie tak samo, jak wszyscy inni — a przecież postępki ich całkiem odmienne pociągają za sobą skutki niżeli u innych. Jakaż jest tego przyczyna? Nie zawsze, lecz bardzo często, przyczyna ta leży w ich własnym sumieniu. Albowiem człowiek w swym życiu codziennym daleko więcej się rządzi nierozmyślającym instynktem, niżeli rozważającym rozumem — a trafność instynktu zależy głównie od mniejszej albo większej czystości i swobody sumienia. Sumienie, obciążone jakimś grzechem niepokojącym, traci jasną świadomość siebie, mąci się i zamącą zarazem ten instynkt, który jak świeca w ciemności nasze kroki prowadzi. Instynkt natenczas, pozbawiony jednostajnego, stałego światła przed sobą, zapomina się chwilami i czasem przeoczą rzeczy najzupełniej widoczne, czasem zaś otwiera widoki, gdy ich nie masz w rzeczywistości. Obrazowe pojęcie takiego spaczonego instynktu u Greków nazywało się fatum; my znamy dokładniej jego właściwą istotę, ale rzecz pozostaje ta sama. Wilczek, jak wiemy, miał nieczyste sumienie, a stąd i instynkt zamglony. Pod fatalnym wpływem tej mgły, zaciemniającej nawet jego rozsądek, zaniedbał załatwić zgodnie nieszczęsną sprawę uwiedzionej przez siebie dziewczyny, uniesiony niesłusznym gniewem wcale niepotrzebnie działając wcale bezmyślnie, wziął jeszcze Włostka w podróż ze sobą. W tym Włostku oczywiście duch mściciel założył sobie siedzibę, już ciężką karą go dotknął na zamku sobieńskim i bardzo być może, że go tak samo prześladować będzie przez całe życie. Daj mu Boże, ażeby się otrząsł z tej zmory, ażeby przywrócił równowagę w swoim sumieniu i wszedł na tę drogę, z której człowiek zdrowym wiedziony instynktem w żadnym wypadku nie zbacza.

Wilczek nie zastał Kamienieckiego w Kamieńcu, bo właśnie dniem przedtem do Krakowa wyjechał, dokąd go król umyślnym gońcem powołał. Wilczek nie lubiał zasypiać sprawy, nie leżało to w jego energicznej naturze; zaczem, niewiele myśląc, pośpieszył się za nim na zamek królewski. Zdało się to bardzo rozumnym, bo miał łaskę u króla i mógł się spodziewać, że w razie potrzeby, zwłaszcza jeżeli mu tak Kamieniecki poradzi, będzie mógł nawet królowi swoje miłosną sprawę przedłożyć i pozyskać jego protekcją. W swojej bujnej fantazji widział już nawet króla, jak kanclerzowi każe pisać list do Kmitów, wstawiając się za nim o rękę Jagienki.

Albo te wszystkie rachuby całkiem go omyliły. Albowiem król był właśnie wtenczas ważnymi publicznymi sprawami tak mocno zajęty, jak jeszcze dotąd nigdy w swym życiu. Zdało się nawet, jakoby pod poważnym ciężarem tych zajęć zmienił zupełnie swoje uczucia, swój temperament i swój dotychczasowy sposób obchodzenia się z ludźmi: dotychczas zawsze wesoły, lubiący się bawić, bardzo często swawolny, niekiedy nawet rozpustny, niezmiennie zaś łatwy w obejściu i przystępny dla wszystkich, teraz stał się poważnym, zamyślonym, pochmurnym, surowym w obejściu, a często nawet i opryskliwym. Skąd taka zmiana? Różne były o tym domysły, ale przyczynę jej znali tylko najbliżsi.

W górnych komnatach zamkowych siedział ukryty zgrzybiały starzec, dogorywający fizycznie, ale zachowujący jeszcze w swoich szerokich barkach i czarnych, niezwykłym ogniem błyszczących oczach zupełnie siebie świadomą energią i wolę. Już tylko duch prawie zamknięty w wychudłym ludzkim szkielecie, ale duch twórczy, ożywczy i działający — i z tej to górnej tego konającego starca siedziby spływała na króla ta siła duchowa, która żywotnymi myślami rozjaśniła mu głowę, jego chwiejną dotychczas wolę w organiczne uzbroiła zasady, a jego młodą krew zapaliła do czynów.

Tym duchem w ludzkim kościotrupie żyjącym był Włoch Buonacorsi, nazywający się Kallimachem, mędrzec znany i wysoko ceniony we Włoszech i w Grecji, od kilku lat Polak z swej własnej woli, jedyny ówczesny mąż stanu znający Polskę w jej najskrytszych wnętrznościach, widzący jasno wszystkie jej zalety i wady, zgadujący swym bystrym rozumem, jakimi środkami można z niej stworzyć najpotężniejsze państwo północy, a pragnący dziś tym goręcej tego wielkiego dzieła dokonać, ile że czuł, że upada na siłach, że jego energia omdlewa, że za rok, za dwa lata, już nie potrafi takiego wpływu wywierać na króla, jakim jeszcze dziś rozporządza.

Toż teraz właśnie jak najsilniejszy wywierał nacisk na niego, zachęcał, prosił, naglił i groził, ażeby król wszelkimi siłami pomnażał, wzmacniał i organizował dworskie stronnictwo, ażeby coraz więcej uzbrajał dworskich chorągwi, ażeby pułki zaciężne stawiał na nogi, zwoływał sejm i przystępował do czynu. Toż z tych górnych komnat zamkowych przez kancelarie i antykamery królewskie, przez ulice Krakowa, przez zamki rycerskie, aż do ubogich dworków szlacheckich, coraz żywsze rozchodziły się wieści, że król wielkie w swej głowie rozważa zamiary, że niebawem już może nastąpią głębokie polityczne przewroty, że może nawet wojny wybuchną, które rozszerzą granice królestwa, blask jego sławy nowymi promieniami oświecą i dadzą mu niebywałą dotychczas moc i potęgę. Jednak potęga ta miała być zbudowaną na gruzach dotychczasowych praw i wolności — i dlatego nie króla, ale tego wyschłego starca, możni tego królestwa, używający wyłącznie dla siebie tych praw i wolności, nienawidzili jak wcielonego szatana, jak ducha niszczyciela, jak smoka z Apokalipsy.

I nieraz wtedy, późnym wieczorem, pod murami zamku, można było widzieć zatrzymujących się ludzi zbrojnych, w bogate szaty przybranych, jak wskazywali palcem na pewne okno pod szczytem dachów zamkowych, gdzie późno w noc jasna gorzała lampa i mówili do siebie: — Tam smaży sobie mózg nad naszą zgubą ten Włoch przeklęty! Dopóki ta lampa nie zgaśnie, dopóty szczęścia w Polsce nie będzie.

Król przyjął Wilczka uprzejmie, ale nie tak łaskawie, jak zwykle. Owszem, zburczał go za to, że tak późno przyjeżdża, dawszy pierwszeństwo włóczędze po zamkach kmitowskich przed służbą. Być może nawet, że królowi najwięcej to się nie podobało, że Wilczek tak długo się bawił na zamku sobieńskim, król bowiem ze wszystkich Kmitów tylko jednego Piotra nawidził, który był wtedy marszałkiem w. koronnym, a niebawem miał zostać wojewodą krakowskim, Stanisława zaś już za to samo miał w wielkiej niechęci, że prawie nigdy się nie pokazywał u dworu. Jakoż rzekł przy tym szorstko: — Lepiej byłbyś zrobił, gdybyś był ten czas przesiedział u twego króla niżeli u tego tam sanockiego królika, co mi się śmiać chce z jego królestwa! Odtąd tu pozostaniesz na służbie.

Dziwnie gorzko Wilczkowi zrobiło się w ustach, a ciężko na sercu, widział, że sam wpadł w pułapkę, z której niełatwo mu się będzie wydobyć; ale nie godziło mu się tego nawet dać poznać po sobie, bo służba wolność traci, a z tym młodym królem nie można było żartować, zwłaszcza kiedy był zachmurzony. Skłonił mu się zatem pokornie mówiąc: — Sługa waszej królewskiej mości — i wyszedł.

Nazajutrz rano poszedł odszukać Kamienieckiego. Znalazł go bardzo przyjaźnie usposobionym dla siebie, ale w jakimś wielkim roztargnieniu.

Mikołaj Kamieniecki, mąż jeszcze młody, wyniosły wzrostem, ciemny blondyn, z długą w pas brodą i dziwnie pogodnymi niebieskimi oczyma, najświetniejszy i najzuchwalszy rycerz swojego czasu, lecz przy tym równie głośno wsławiony z dobroci serca i kawalerskiej grzeczności, był wtedy dopiero kasztelanem sandomierskim; ale cały świat wiedział i on sam miał to uczucie, że jeszcze bardzo daleką ma drogę przed sobą. Jakoż niebawem potem został wojewodą lubelskim, później sandomierskim i krakowskim, a wreszcie pierwszym w Polsce hetmanem w. koronnym. Był w wielkich łaskach u króla, król sam go do siebie powołał, powinien był zatem być wcale uszczęśliwionym — a przecie obok uśmiechu niesmak było widać na jego twarzy i jakby jakieś wielkie zakłopotanie. Przyjął Wilczka wprawdzie serdecznie jak towarzysza i brata, ale zamiast mu zaraz odpowiedzieć na jego prośbę, zaczął raczej jemu się zwierzać mówiąc: — Nie wiem zaprawdę, czy to dobra pora na swaty. Tutaj przygotowują się takie rzeczy, że nawet trudno je krótkimi słowy określić. Zapewne wiesz o nich, więc nie mam ci co powiadać.

Ale to powiem, że się bardzo obawiam, ażeby się z tego nie wywiązały wielkie zaburzenia w ojczyźnie. Włoch, człowiek mądry, tego nie zaprzeczam; w tym, co radzi królowi, jest bardzo wiele projektów rozumnych, które by przyniosły pożytek naszemu królestwu, które nawet może mutatis mutandis111 dałyby się przeprowadzić. Ale Włoch nie zna kraju, a król gorący, obydwa nie liczą się z tą potęgą, w jaką nasza szlachta do dziś dnia urosła. Wywołają opór, to pewna, a nie wiem i bardzo wątpię, ażeby potrafili go złamać. Toż i ja pragnę z całego serca, ażeby król miał potężną armią stojącą, którą by można mieć zawsze pod ręką, a nie żebrać dopiero o łaskę pospolitego ruszenia, kiedy nieprzyjaciel już wkroczył w granice królestwa.

I ja też uważam, że nasza szlachta ma już dosyć wolności, których też nieraz używa na uszczerbek władzy królewskiej, że czasem nawet trudno królowi rządzić tym państwem, a zawsze musi sztucznych używać sposobów, ażeby utrzymał swoje powagę wobec królestw ościennych. A nareszcie i tych nie chwalę, co chcą krępować i do ziemi przygniatać miasta, bo miasta swoją skrzętnością i swymi bogactwy wiele się przyczyniają do znaczenia i wzrostu królestwa, jako to widzimy w krajach postronnych, a kraj bez miast, to chyba step dziki, prawie jak Tatarszczyzna. Nie Kallimach te wszystkie rzeczy wymyślił, któremu też nie wiem dlaczego głupi ludzie je przypisują, jeno Ostroróg, dzisiejszy wielkopolski starosta, z którym też nie raz i nie dwa o tym mówiłem i od którego wiele się nauczyłem. Wszystko to prawda, do tego dążyć potrzeba. Ale chcieć na szlachcie dzisiejszej te zmiany, te ustępstwa, te ofiary wygwałcić, to jest istne szaleństwo; taką myśl powziąć może tylko pan tak gorąco kąpany, jak nasz król jegomość, a do tego doradzać może tylko taki człek obcy, co Polskę zna tylko po szerści, a nie wie nawet, jaka skóra jest na niej. Ja mam jeszcze nadzieję, że ta gorączka tak sobie odejdzie, jak przyszła, lecz nie daj Boże! aby się wzięli do eksperymentów; bo ani im się śni, jaką straszną burzę by wywołali, po której może by w całej Polsce ani kamień na kamieniu nie został... a może by i na grób dla samego króla piędzi ziemi nie stało. Bo i to jużeśmy tu widywali... a nie każdemu dano, jak Łokietkowi, po takich burzach do ojczyzny powrócić.

Robię ja z mojej strony, co mogę, ażeby królowi otworzyć oczy, narażam się nawet na wszystkie niełaski; ale tymczasem tak jestem zafrasowany, że sobie miejsca znaleźć nie mogę... A co tam do owych swatów, o które mnie prosisz, toż ja nie odmawiam. Owszem, dziękuję za zaufanie, twój wybór pochwalam, bo dziewka to składna i dobra, wielkiego rodu i piękne idą na nią majątki: ale teraz nie mogę, bo się ziemia pali pode mną. Toć proszę cię, jakeś mi przyjacielem, pocierp jeszcze mało niewiele; jak się ta zawierucha uspokoi cokolwiek, pojedziemy razem na Sobień... a tak rozumiem, że komu by odmówili, to mnie nie odmówią.

Był to cios bardzo ciężki dla Wilczka. Sam się ruszyć nie może, bo król go trzyma, ale i jego swat się ruszyć nie może, bo i jego król trzyma. W pierwszej chwili Wilczkowi zaćmiło się w głowie; jako był bardzo wrażliwy, a do tego niezmiernie bujnej fantazji, już mu się zdało, że wszystko przepadło. Jagienkę tymczasem porwie kto inny, a on już nigdy jej nie obaczy. Oddech mu zaparł się w piersiach i już mu się łzy cisnęły do oczu. Jakże chętnie byłby się wyspowiadał przed Kamienieckim, z jaką rozkoszą a ulgą dla siebie byłby wylał przed nim wszystkie swoje uczucia, które mu rozpierały wezbrane serce i wszystkie myśli mąciły w głowie, jakże by rad był mu się rzucił w ramiona i zawołał: Miej litość nade mną! Ale jego umyśl rycerski nie pozwolił mu przyznać się do takiej miękkości serca, choćby nawet przed przyjacielem. Przemógł się zatem, łez do oczu nie puścił, stłumił nawet westchnienie w piersi, a przybrawszy twarz męską, ścisnął go tylko za rękę i rzekł: — Jak być nie może, to trudno. Przyrzekłeś mi, że jak tylko będziesz mógł się uwolnić, to pojedziesz ze mną na Sobień, i na tym mi dosyć.

Po czym, płacąc grzecznością za grzeczność, odpowiedział mu na jego troski o sprawę publiczną i tak mówił: — Dobrze robisz, że niecierpliwość naszego pana łagodzisz. Ale wy wszyscy króla nie znacie.

Widziałem ja go już nieraz, jak takie czarne chmury gromadził nad swoją głową, okrutnie w nich wtedy grzmiało i błyskawice latały: a zawsze potem puścił się z nich kapuśniaczek. A moim zdaniem, szkoda to wielka, że nie trwa w swych przedsięwzięciach. O wolnościach szlacheckich nie mówię, bo materie status112 nie należą do mego rzemiosła. Widzi to zresztą, kto nie chce, że już zaczynają chodzić po głowach i jeśli sobie tych wolności jeszcze trochę przysporzą, to i niebawem to królestwo rozsadzą, że tyle będzie małych państewek, ile starostów i wojewodów, a król będzie nad nimi tak samo panował, jak papież z Rzymu panuje nad monarchami. Niechżeby przynajmniej nie zawidzili siły zbrojnej królowi, bo jeśli tak nadal zostanie, jak jest, że do obrony granic i do utrzymania swojej powagi na równi z innymi królami będzie miał tylko pospolite ruszenie, to i granice pękną niezadługo i jemu królestwa nie stanie. A wtedy nie wiem, jak ci wojewodowie swoich zamków i starostw obronią, że o całości królestwa już cale nie wspomnę. Jam żołnierz i regalista i tego pragnę przede wszystkim, ażeby król miał swój dwór wojskowy w takiej potędze, jak inni królowie, i tak rozumiem, żeście mu w tym nie powinni przeszkadzać.

Więc Kamieniecki jeszcze raz się protestował, że także pragnie, ażeby król miał siłę zbrojną równą innym monarchom, zaczem się w dobrej przyjaźni rozeszli.

Jednakże Wilczek wyszedł znacznie uspokojony, bo sobie przypomniał, jako mu Kamieniecki powiedział, że jeśli on w swaty pojedzie, to jemu Jagienki nie odmówią. Zgadzało się to zupełnie z tym, o czym go Kmita zapewnił. Puszczając dalej swe myśli tym torem, powiedział sobie, że Kamieniecki zapewne za kilka dni się z królem rozmówi, po czym będzie mógł prosto na Sobień pojechać. Więc wszystko dobrze.

Ale tymczasem król kazał nazajutrz zatrąbić w podróż do Lwowa i już we trzy dni miał jechać.

Król wybrał się z małym dworem, bo miał bawić niedługo, ale Kamieniecki otrzymał rozkaz, aby mu towarzyszył. Wilczek też zaraz swego żołnierza pędem na Sobień wyprawił, ażeby Ramułt z całym jego taborem jechał bez zwłoki do Lwowa, do Jagienki zaś list sekretny napisał, w którym jej jeszcze raz przysiągł, że jej nie opuści aż do śmierci, błagał o miłość wzajemną i o cierpliwość, a zarazem doniósł pocieszającą wiadomość, że Kamieniecki z wielką chęcią podjął się swatów i prosto ze Lwowa na Sobień pojedzie.

We Lwowie król stanął na Niskim Zamku jak zwykle. Obok mieszkań dla kasztelana i podstarosty znajdowały się tam bardzo obszerne komnaty królewskie, zajmujące połowę ogromnego pierwszego piętra, w skrzydłach zaś było aż nadto pomieszczenia dla królewskiego dworu, dla kuchni, dla żołnierzy i koni. Małemu dworowi marszałkował Cherubin Gniewosz, starosta czorsztyński, pierwszy rotmistrz królewski, człowiek wielkiego ładu w głowie, a ręki żelaznej, którą dworzany w twardym wodził munsztunku, więc wszystko tam szło takim porządkiem właśnie jakby w zegarze.

Gniewosz był to człowiek olbrzymi wzrostem, jeszcze o wiele słuszniejszy od swojej matki, zbudowany potężnie, o plecach szerokich i piersi wypukłej, a taką miał siłę w rękach i w nogach, że podjechawszy na koniu pod bramę i chwyciwszy się rękami łuku nad bramą, podnosił ściśniętymi kolanami konia do góry jak kota. Jednak mimo tej kolosalnej budowy był składny i zgrabny, twarz miał rysów męskich i pięknych, nos cokolwiek wydatny, lecz kształtny, oczy szafirowe swojego rodu bardzo świetnego blasku, ale zarazem łagodne, do tego włosy ciemne, krótko przystrzyżone, i wąs zakręcony do góry, śmiało, lecz skromnie.

Miał zwyczaj głowę nosić wysoko i stąd mogła się zdawać na pierwszy rzut oka, że wielka duma w nim mieszka, wszelako to tylko jego uczucie godności i rycerskiego honoru się w tym wyrażało, bo zresztą był znany na całym dworze jako człowiek wprawdzie twardy w wykonywaniu swych obowiązków, ale bardzo czułego serca i dobry dla wszystkich. Swoją herkulesową siłą mógłby był wszystkim zaciężyć, mogąc każdego utłuc na miazgę — a przecież nikt nigdy nie słyszał, ażeby komu najmniejszą krzywdę wyrządził. Na wojnach, w których sługiwał, dwakroć przeciwko Węgrom i dwakroć przeciw Tatarom, nieraz po kolana w ludzkiej krwi brodził, gołą ręką ściągał żołnierzy z koni i trzaskał jednymi drugich jak lekką bronią, wiele już wieści chodziło pomiędzy ludźmi o jego wojennych przewagach: ale w spokoju nigdy muchy nie zabił i zawsze prawie dziecinny uśmiech grał na jego twarzy. Król go kochał jak brata i ślepe do niego miał zaufanie; Wilczek, Kergolaj i wszyscy inni rotmistrze w serdecznej z nim żyli przyjaźni. Pod laską takiego marszałka dwór królewski, choć mały, wielkiej używał powagi.

Niespodziewany przyjazd króla bez wiadomego powodu obudził ciekawość publiczną we Lwowie. Ten i ów zakradł się do zamku, drugi potrafił się wśliznąć do królewskiej antykamery, każdy rad by się czegoś dowiedzieć; ale wszystkim odpowiadano uprzejmie, że król jegomość, mając kilka tygodni wolnego czasu przed sobą, przyjechał na Ruś, ażeby panom tutejszym pokazać swoje oblicze a zarazem i mieszczan lwowskich zapewnić o swojej łasce królewskiej.

Taką same wieść zaniósł Wilczek do starego Kijasa, która też zaraz się po całym mieście rozbiegła i wszystkich wielką napełniła radością.

Jednym z pierwszych, co przybiegli do antykamery, był Kergolaj. Obaczywszy Gniewosza, siedzącego z rozłożonymi nogami przy stole, przybliżył się prędkim krokiem do niego, wołając z francuska: — Niewosz! Niewosz! jakiż to wiatr was tu tak nagle przypędził?

Więc Gniewosz wziął niewielkiego Francuza w ręce jak lalkę, posadził go na kolanach, pocałował go w twarz, a popatrzywszy mu w oczy, zapytał nawzajem: — A ty, cavaliere di gran grido, cóż tu ciebie przykuło do bruku? Słyszeliśmy, żeś pojechał do Jeruzalem po różę dla jakiejś Kmitównej cyganki, ale potem doszły nas wieści, żeś tutaj ugrzązł u jakiejś podwiki i że ci tutaj coś „pachnie”.

A Kergolaj roześmiał się na to i zeskoczywszy z kolan, zawołał: — Słysz, Niewosz! Tu takie kobiety, że mnie to wcale dziwić nie będzie, jeżeli i tobie która zapachnie. Ale to potem. Powiedzże mi, po coście tu przyjechali, bo przecie przede mną nie będziecie robić sekretów.

Więc Gniewosz odpowiedział mu na to na poły poważnie, a na poły z uśmiechem: — Może król ci to powie. Mnie się zdaje, żeśmy się nudzili w Krakowie, bo do sejmu jeszcze daleko. Ale Kamieniecki, który tu jest, tak rozumie, że król chce tutejszych panów pogłaskać pod brodę, aby mu co postąpili na pomnożenie jego wojskowego dworu, a może, aby się na rzecz siły zbrojnej jakich tam swobód wyrzekli. Za jednym zaś zamachem może i poklepie po ramieniu mieszczan tutejszych, ażeby miasto w razie wojny było jego ludziom powolne.

— No, to my jemu do tego pomożem — rzekł prędko Kergolaj. — A wojna będzie? Bo powiem ci prawdę, że wolałbym wojnę niżeli tę tam pielgrzymkę do Jeruzalem...

— Do pielgrzymki po różę dla innej — rzekł Gniewosz, śmiejąc się głośno — jakoś jechać nie wypada, na wojnę zaś jechać się musi; a może dobrze by było wypocząć trochę po tych zapachach.

Kergolaj się protestował półżartem — a wtem dał się słyszeć dzwonek z komnat królewskich.

Gniewosz się zerwał i pobiegł do króla. Bawił tam wszakże nie dłużej, jak jedno Ave, po czym otworzył drzwi antykamery i zawołał z progu: — Mości panie Kergolaj, król prosi.

Kergolaj poszedł do króla — a tymczasem weszli do antykamery Wilczek, Łopatka, Olizar, arcybiskup lwowski, sędzia i podkomorzy, i wielu innych, którzy na wieść o podróży króla do Lwowa już pozbiegali się ze wsi.

Odtąd falowały już ciągle po Niskim Zamku tłumy możniejszej szlachty z bliższych i dalszych okolic, bo chociaż i ci, i owi byli w opozycji, a nawet burzyli się przeciw królowi, to działo się to tylko natenczas, kiedy byli w kupie pomiędzy sobą, gdzie ten i ów burzy, a żaden nie chce za drugimi pozostać, aby nie stracił popularności; pojedynkiem zaś każdy rad się ogrzać cokolwiek przy gronostajach królewskich i oświecić blaskiem korony. A szlachty tej było już wtenczas jak mrowia na Rusi. Na ich czele błyszczeli najprzód: książęta Holszańscy przez Sonkę, żonę Władysława Jagiełły, krewni królewscy, książęta Hurkonowie na Łysiatyczach i Hurku, Koszerscy Litwini na Stroniatynie, Buczaccy na Buczaczu, Jazłowcu i Monasterzyskach, Chodorowscy na Chodorostawie, Kuropatnikach, Bortnikach i Dźwinogrodzie, Tarłowie ze Szczekarzewic na Podhajcach, Dzieduszyccy na Dzieduszycach i Pustomytach, Fredrowie na Pleszewicach i Niżniowie, Herburtowie na Fulsztynie i Chyrowie, Kierdejowicze na Przemyślanach, Pomorzanach, Tenetnikach i Oreninie, Sienieńscy na Olesku, Mużyłowie na Śniatynie i Kołomyi, dalej panowie na Humniskach i Zubowie, na Czartoryi i Dawidowie, na Podkamieniu i Zelechowie, Piotr z Branie i Jan z Niesłuchowa, których nazwiska się jeszcze nie ustaliły, a wreszcie Sępowie, Kajowie, Wyprotkowie, Cebrowscy, Hoszowscy, Czerkawscy, Czołhańscy, Różniatowscy, Swaryczewscy, Danko i Mynka z Balic, a Fedko i Stecko z Młyniszcza.

Gniewosz także do tej ruskiej szlachty należał, bo jego przodkowie siedzieli niegdyś na Wiszni, gdzie byli sędziami, i jeszcze dotąd chowano po wielu domach ich intromisje113 w języku ruskim z nadpisem, jako „My, Pan Hniwosz, Starosta ruskoj Zemlii to i owo obwieszczamy.

Szlachta więc uderzała jak w dym do Gniewosza, jako do swego, prosząc go o introdukcją znaczniejszych uprzejmie przyjmował, a i tym jeszcze nieraz dał uczuć, że z majestatem gadają.

Nic w tym dziwnego, bo wszyscy monarchowie poznają zazwyczaj ludzi z ich stron najsłabszych, z próżności, chciwości i uległości, gotowej nieraz zaprzeć się nawet godności człowieczej, a przeto niewiele mają dla nich szacunku i poważania. Prócz tego Jan Olbracht już bardzo zmiennych losów doświadczał w swym życiu, bywał bardzo wysoko na górze i bardzo nisko na dole, świetne odnosił zwycięstwa i walne bitwy fatalnie przegrywał, był przecież nawet niedawno u Węgrów w niewoli; miał przy tym niektóre wady temperamentu, a wielkie niedostatki w swych obyczajach, o których głośno w całej Polsce mówiono: więc nie każdego przypuszczał do swojej poufałości i zawsze się miał na baczeniu, ażeby mu kto nie ubliżył. Najukochańczy zresztą synek swej matki, chociaż ta matka była jedną z najrozumniejszych kobiet swojego czasu, przecież cokolwiek zepsuty, zarazem zaś dumny jako potomek świetnego wówczas i potężnego Jagiellońskiego rodu, bywał często dziwnie kapryśny, a zawsze tak nieodgadniony, że nigdy nie można było wiedzieć, czy kogo pogłaska, czy ukłuje, czy w górę podniesie, czy przygniecie do ziemi.

Dotąd jeszcze bezżenny, miał lat trzydzieści pięć, słusznego był wzrostu, zbudowany kościste, lecz kształtnie, twarz miał całkiem ogoloną i mocno smagławą, oczy czarne, otwarte, pod którymi widocznie niezwykłe ognie gorzały, kości nad policzkami cokolwiek wydatne, nos chrząstkowaty, wargi mięsiste, które wziął w austriackim po matce dziedzictwie, a do tego bogaty włos kruczy, spadający w kędziorach na plecy. Ubierał się najczęściej czarno, lecz krótko, według mody ówczesnej, na ubiór ten zarzucał równie krótką suknię aksamitną z rękawami, zawsze miecz nosił u boku, zamiast zaś kapelusza z piórami nosił kołpaczek litewski, którego nie zdejmował ani gdy gości przyjmował, ani gdy sam był w gościnie. Na pierwszy rzut oka było w nim widać pana wyższego nad swe otoczenie: miał bowiem bardzo szerokie maniery, mówił głośno, siadał twardo, rozpierał się szeroko, i takim był zawsze i wszędzie.

Rozmowa z nim nie była łatwa, był bowiem swojego czasu bardzo pilnym uczniem Długosza i Kallimacha, a głowę miał doskonałą, bardzo wiele nauk gruntownie posiadał, nadzwyczajnie był biegłym w obcych językach, wymowę zaś miał niezrównaną. Gdyby był chciał, mógłby był każdego przekonać, lecz czasem nie chciał, a nikt nie mógł wiedzieć dlaczego; często zaś, może nawet zanadto często, kiedy właśnie się chciał zabawić, szły w kąt u niego najważniejsze sprawy publiczne.

Najwyżsi dygnitarze duchowni i świeccy chodzili na palcach około niego, bo z wyjątkiem starego Ostroroga wszystkich nie lubił, rady ich lekceważył i często się na którego ofuknął; młodsi mieli łatwiejszy przystęp do niego, poufalił się z nimi i często ich czynił uczestnikami swoich rozrywek: lecz byli i tacy, którzy długo po antykamerach deptać musieli, nim na maleńką chwilę pokazał im swoje oblicze.

Do takich, którzy jak zbawienia pragnęli, ażeby się mogli przedstawić królowi, należał przed wszystkimi innymi Tigranes. Zaraz pierwszego dnia zabrał przez Wilczka znajomość z Gniewoszem i z Kamienieckim i modlił się do nich jak do ołtarzy, ażeby się przez nich dostał do króla. Kamieniecki i Gniewosz, dla jego niewinnego umysłu i prawie dziecięcej dobroci serca, bardzo go polubili, a serdecznie się bawili tą sprzecznością, jaką w nim widzieli, gdzie w ciele tak wątłym taka gorąca dusza rycerska mieszkała. Ogromny Gniewosz sadzał go jak łątkę na wyciągniętej dłoni i mówił żartując do niego: — Chyba jak pasztet będą nieść na stół królewski, to cię wsadzę we środek, zaczem na stole wyskoczysz z pasztetu i tak się pokłonisz królowi.

Tigranes płakał z żalu, że go natura tak upośledziła, i wszystkich rozczulał. Ale ich zaraz rozśmieszał, bo stawał twardo na swoich maleńkich nóżkach i wołał: — Więc cóż? więc mi nawet nie wolno zginąć za króla? Cóżkolwiek bądź, teraz kiedy wojny nie było, trudno było nawet jaki pretekst wymyśleć, pod którym by go można było przemycić do królewskiej komnaty.

Wszakże widząc tę trudność, a nie mogąc zapewne wytrzymać żalów swojego syna, sam stary Kijas się wmieszał w tę sprawę, a wtedy się sztuka udała.

Już od dnia królewskiego przyjazdu czynni consulowie miasta pukali do antykamery, pytając, kiedy by się mogli królowi pokłonić. Ale Gniewosz im grzecznie powiedział, że król najprzód panów przyjmuje, a jak czas będzie, to i na nich zatrąbią. Owo więc Kijas poszedł pomiędzy consulów i przede wszystkim ich przekonał, że takiemu miastu, jak Lwów, nie godzi się iść do króla z gołymi rękami, bo też to nigdy jeszcze nie bywało. Była opozycja przeciwko temu z tej racji, że król nie wjeżdżał solennie do miasta, ano milczkiem przyjechał, więc i prezentów nie trzeba. Ale Kijas zbił opozycją swoją wymową i postanowiono prezenty: dla króla łańcuch złoty i srebrną misę z nalewką, dla Gniewosza piękną skórę lamparcią i perski kobierzec, dla Kamienieckiego skórę tygrysią i dywan turecki, a że był żonaty, więc jeszcze kamień pieprzu do tego; innym dary pomniejsze, przy czym Wilczkowi i Kergolajowi także się coś oberwało. A wtedy Kijas deputacją wyznaczył i stanąwszy sam na jej czele, zaraz nazajutrz otrzymał audiencją u króla. Do deputacji zaś Tigranesa i Kundrata przyczepił, czym obydwa byli bardzo uradowani.

Król przyjął deputacją na czele swojego małego dworu bardzo uprzejmie i zaraz na samym wstępie rzekł do nich z dobrego serca: — Nie miejcie mi za złe, żem was dotąd nie przyjął, ale na teraz jeszcze się nie mogę od panów szlachty opędzić. Jednak przeto nie byłbym o was zapomniał, zwłaszcza że wasze miasto jest perlą w mojej koronie, perłą o tyle droższą, że bisurmaństwo prawie wciąż do niej szturmuje, a ona przecież się broni.

Więc tedy mieszczanom pod tymi łaskawymi słowami zaraz serce urosło — a wtedy Kijas, w przepyszne atłasy i aksamity ubrany, ze złotym łańcuchem na szyi, a trzymając swój aksamitny biret w prawicy, miał do niego łacińską przemowę. Mówił jak Cicero; król go słuchał z wielką uwagą i widać było po jego twarzy, że się nie spodziewał znaleźć takiego mówcę pomiędzy mieszczany. Zaczem po przemowie Kijasa zabrał sam głos w tym samym języku i mówił jak Demostenes, czym wprawdzie w kąt zapędził Kijasa, ale wszystkich niezmiernie ucieszył, bo niezwyczajna to łaska monarchy, zamiast im odpowiedzieć ni to ni owo przez swego marszałka, własnymi usty uraczyć ich taką świetną przemową. A król także był wesół, że zaimponował mieszczanom, bardzo na nich był łaskaw, rozmawiał z Kijasem po łacinie i rzucił słów kilka po grecku, na co mu Kijas także odpowiedział po grecku, po czym przemawiał do wszystkich przedniejszych mieszczan z osobna, mówiąc do nich wedle ich nacji po polsku, po rusku, po włosku i po niemiecku. Spostrzegł nawet Kundrata, który się sam naprzód wysuwał, ale obejrzawszy go, uśmiechnął się i zapytał: — A który to jest, co mu się baki tak świecą?

Powiedziano mu, że to jest imci pan Kundrat, notariusz lonherii. A król na to bardzo łaskawie: — Lonheria dobrze cię karmi, jak widzę. Pilnujże, aby było co w kasie, jak moi żołnierze przyjdą bronić was od Tatarów, bo ty podobno niewiele Tatarstwa nasieczesz.

Tigranes biedaczek nie miał tego czoła, co Kundrat, stał w tłumie i nie pchał się naprzód; król go wcale nie spostrzegł, co go niezmiernie zmartwiło, nawet już łzy mu się zaczęły cisnąć do oczu. Ale jak usłyszał słowa królewskie powiedziane do Kundrata, zaraz się rozweselił i ledwie że nie puknął od śmiechu. Toż i we dworze królewskim, kędyś pomiędzy Wilczkiem a Kergolajem, szmer wesoły się rozległ, zaczem król w łasce swojej mieszczan pożegnał, powiedziawszy jeszcze do Kijasa te słowa: — Spodziewam się, że nim wyjadę, jeszcze się z wami obaczę, a jeśli macie jakie dolegliwości, to ty, panie Kijas, czy jak tam ciebie wołają, możesz mi je przedłożyć.

Mieszczanie tedy wyszli uszczęśliwieni i jeszcze w antykamerze przed królewskimi dworzany dobroć tego pana chwalili, mówiąc: — Wszyscy królowie polscy byli na nas bardzo łaskawi, jak świadczą przywileje, które nam po kolei nadali, ale ten nam najlepiej przypadł do serca i radzi byśmy mu to jako wywdzięczyć.

Ale Kijas ich jak najprędzej wyprawił, zostawszy zaś sam z dworem królewskim, rozpoczął z Gniewoszem i Kamienieckim bardzo zacną rozmowę. Na kogo król łaskaw, temu i jego słudzy nie krzywi, więc Gniewosz bardzo był grzeczny dla niego, a Kamieniecki jeszcze daleko więcej; bo niech tam kto mówi, co chce, podarunki zawsze otwierają serce człowieka, skóra tygrysia i dywan turecki, to także nie do pogardzenia, ale kamień pieprzu, to dla całegozamku w Kamieńcu nieopłacona pociecha. Wszelako mądry Kijas wiedział dobrze, dlaczego to robił, bo pogadawszy i tak, i owak, przymówił im się nareszcie, azaliby nie byli łaskawi, przyjść choćby dziś jeszcze na wieczerzę do niego i wypić z nim po kubku małmazji. Dlaczego nie? Obiecali chętnie i przyszli.

Kijas więc przyjmował ich wieczorem u siebie: lecz razem z nimi zaprosił tylko Kergolaja i Wilczka, ażeby byli pomiędzy sobą. Tigranes był mocno uradowany i całował Formozę po rękach, aby była bardzo grzeczną dla tych senatorów, którzy są jedyni, co by mu mogli drogę uścielić do króla. Formoza nie była próżną, aleć i jej by to wstrętnym nie było, aby jej mąż, któremu tyle innych rzeczy brakowało, został przynajmniej szlachcicem: zaczem ubrała się pięknie, przyjmowała gości w pierwszej komnacie u progu i była dzisiaj uprzejmą jak nigdy, a wymowniejszą niż kiedykolwiek.

Ale tym razem stała się ta rzecz dziwna, że tylko zrazu była wymowną; potem zaś, spojrzawszy na Gniewosza po raz i drugi, jakoś jej wymowa przestała służyć, przerywała sama sobie i oczy spuszczała ku ziemi, jak gdyby szukała wyrazów, a znaleźć nie mogła.

Gniewosz zaś, jak ją obaczył, pokręcił wąsa, a kiedy ją lepiej obejrzał, to oczy mu zaszły taką słodyczą, jak gdyby mu się z czułości serce rozlało. Ale on, jako człowiek bardzo światowy, zamiast stracić wymowę, jeszcze się tym więcej ożywił, miodowe słowa same mu z ust płynęły i mówił za wszystkich. Był to człowiek spokojnego temperamentu, ostrzelany z wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwy, wyszlifowany na wielkich dworach i w towarzystwach najwykwintniejszych, pewien przy tym uczucia własnej godności i powagi wewnętrznej, a tacy ludzie nigdy przytomności nie tracą i zawsze umieją panować nad sobą.

Ale Kergolaj, choć mniej poważny, jednak jeszcze więcej wyszlifowany od niego, zaraz spostrzegł kto komu wpadł w oko, zatarł więc ręce złośliwie i rzekł w duchu do siebie: — Ten pomści się za mnie, a ja mu do tego pomogę.

Gniewosz siadł do stołu obok Formozy i przez całą wieczerzę jej służył, opowiadając jej niektóre wypadki z swojego życia i wypytując ją zręcznie o jej rodzinę. A wtedy i Formozie, jak pierwsze wrażenie minęło, rozwiązały się usta. Sama nie wiedziała, dlaczego to robi, wszakże opowiadała mu wszystko, o co ją pytał, z taką szczerością i otwartością, jakiej dotychczas, czując potrzebę niedowierzania ludziom, którzy by może nad nią się litowali, a czego ona nigdy by była nie zniosła, sama nie czuła się zdolną. Ale też po raz pierwszy w swym życiu obaczyła człowieka, do którego w jej sercu ufność się obudziła; po raz pierwszy uczuła, że ten człowiek, to mąż taki, który ją potrafi zrozumieć, któremu można każdą tajemnicę powierzyć, przed którym można by nawet i z grzechów się wyspowiadać: wysłucha, zrozumie, ukoi, utuli, pocieszy — a pewnie nie zdradzi. Kto kiedy odgadł, dlaczego pomiędzy ludźmi tworzy się strumień harmonii, zaufania, wzajemnej wiary i silniejszej nad wszystkie rozumowania sympatii? Tworzy się i jest. Taki strumień się teraz przed nią otworzył, porwał ją z sobą, a ona popłynęła nim pełnymi żaglami.

Przy wieczerzy jedzono i pito jak zwykle, a każdy się bawił według swego humoru. Gniewosz z Formozą, Wilczek i Kergolaj dworowali sobie z Kundrata, a pusty Tigranes im z całego serca wtórował, Kijas zaś służył Kamienieckiemu, bo tak rozumiał, że przez niego potrafi sobie najpewniej zaskarbić łaskę królewską dla syna. Ale Kamieniecki, człek zacny a prosty, wyprowadził go z błędu, zapewniając go, że ze swojej strony zrobi z pewnością, co może, wszakże jego protekcja niczym jest w porównaniu z Gniewoszem, który z królem je, pije i mieszka, i może mu to sto razy powtórzyć, co drugi, choćby najwyższy dygnitarz, ledwie raz się ośmieli wybąknąć. Więc kiedy wstawali od stołu, Kijas milczkiem zbliżył się do Formozy i rzekł jej do ucha: — Instynkt kobiety zawsze więcej wart niżeli wyrachowanie najrozumniejszego człowieka.

Waszmość bardzo mądrze zrobiłaś, żeś wzięła Gniewosza w takie serdeczne objęcia.

Na to Formoza się mocno zarumieniła, bo nie zrozumiała od razu, co jej teść chciał powiedzieć; tymczasem zaś Kijas, przeprowadzając gości do drugiej komnaty, tak rzecz urządził, że sam zasiadł w kącie z Gniewoszem. A mówiąc rozumnie i zręcznie, w niedługiej chwili wyłożył mu do zrozumienia, o co mu właściwie chodziło.

Gniewosz, siedząc wygodnie z wyciągniętymi przed sobą nogami i kręcąc wąs, odpowiedział mu z dobrego serca, ale nie całkiem ku jego zadowoleniu: — Ba, jużci ja bym nie był od tego. Ale to z naszym panem niełatwa sprawa. Biskup łucki już trzy dni czeka, a jeszcze się nie mógł dostać do niego. A tu dla syna jegomości niełatwo nawet jaki pretekst wymyśleć.

Jednakże Kijas rzekł na to z świadomą siebie pewnością: — Mój syn chce tylko jego królewskiej mości oświadczyć, iż gotów jest w razie wojny własną wysztyftować chorągiew.

Ale Gniewosz rozśmiał się na to, mówiąc: — Na taką chorągiewkę mieszczańską ty króla nie złapiesz! Nie tacy ludzie i nie takie chorągwie mu obiecują z tej strony i z owej, a przecie się z nim nie mogą dogadać...

Tu Kijas uczuł głęboko całą swą małość mieszczańską i bardzo się tym zasmucił. Ale tymczasem Gniewosz wąs kręcił i myślał, a wreszcie rzekł jak by z niechcenia: — Prędzej by mi się może udało króla namówić, aby sam przyszedł do was w gościnę...

A wtedy Kijas, właśnie jak gdyby promień słońca jego rozum oświecił, przysunął się do Gniewosza i zaczął jemu wykładać, jacy to potentaci już jego dom nawiedzali i jak by mu za to był wdzięcznym, gdyby jego zaproszenie przedłożył królowi. Gniewosz wstał i powiedział mu grzecznie: — Zaproszenie wasze przedłożę królowi, jak się zdarzy po temu sposobność... a jak się uda, to was zawiadomię zawczasu, jak go macie przyjmować.

Zaczem goście się jeszcze mały czas bawili kielichem i przystojną rozmową, a potem, gwarząc wesoło, porozchodzili się na swoje kwatery.

Ale i w domu Kijasa zostawili po sobie wesołość i radość, i szczęście. Albowiem stary niepomału się tym rozweselił, że mu się przecież udało utorować synowi drogę do laski królewskiej, która już teraz, czy tak, czy owak, ale go nie mogła omylić, bo miał takich dwóch potentatów, jak Kamieniecki i Gniewosz po swojej stronie. Tigranes się wcale nie posiadał z radości, albowiem jak wszyscy, u których imaginacja góruje nad wolą i rzeczywistością, był tego pewnym, że jak tylko będzie się mógł z królem rozmówić, zaraz zostanie rycerzem. Nawet Kundrat byt kontent, bo chociaż król raczył sobie zeń zażartować, ale to król: a ileż to jest mieszczan, nawet stokroć znaczniejszych od niego, o których król wcale nie wie, że żyją.

Formozę zaś przepełniało takie uczucie szczęścia, jakiego dotąd nigdy nie znała: sama nie wiedziała dlaczego, ale tak jej było swobodnie, tak lekko, tak powiewnie na sercu i duszy, jak gdyby ziemia jej spod nóg ustąpiła i żywa uleciała do nieba. W tym szczęściu wszyscy się stali tak gadatliwi, że byliby do północy gwarzyli ze sobą, bo każdy miał coś do powiedzenia; ale Formoza nie czuła wcale potrzeby udzielania się drugim. W tej chwili wolała być sama ze sobą.

Jakoż niebawem usunęła się i poszła do swojej sypialni. I dzisiaj także miała serce tak przepełnione nawałą uczuć nieodgadnionych, jak niegdyś po owym dzikim festynie: ale dziś nie klękała przed obrazem Matki Najświętszej. Dziś nawet zapomniała o swoich zwykłych pacierzach i jak najprędzej utonęła w swojej puchowej pościeli. Niebawem też słodki sen skleił jej powieki, a we śnie urocze mgły różowe i białe zaczęły wieszać się nad nią, a w tych mgłach jakiś anioł się nad jej łożem kołysał. Tyle jest w niebie aniołów, a wszyscy tak do siebie podobni, że trudno jednych od drugich rozeznać: ale ten, bodaj czy to nie był Cherubin, najogromniejszy ze wszystkich, z bardzo pięknymi wąsami i szafirowymi oczyma.

Król, któremu światek bardzo smakował, a który hałaśliwymi festynami był już przesycony, natomiast zaś bardzo lubił nocne a tajne wycieczki, jak tylko mu Gniewosz powiedział, jaka tam kuchnia i jaka piwnica jest u Kijasa, a jaka synowica do tego, że już świat kończy się na niej, zaraz przyjął zaproszenie mówiąc: — To idźmy dzisiaj na wieczerzę do niego. Ale powiedz mu, aby nie było nikogo, tylko ty, Kamieniecki, Wilczek, Kergolaj i Łopatka. Łopatkę trzeba wziąć z sobą, abyśmy mieli tutejszą jurysdykcją przy sobie, jak będziemy w nocy powracać. Jeśliby zaś zaprosił jakie grzeczne kobiety, to nie zawadzi, będzie też trochę weselej.

Gniewosz więc chciał zaraz wysyłać gońca do Kijasa, ale Kergolaj sam się nastręczył i pobiegł sam, ażeby dał zarazem Kijasowi instrukcją, jak ma króla do stołu posadzić, jakie przed nim zastawiać potrawy i jakich win mu nalewać. Wypełniwszy to poselstwo ze znawstwem dworaka, natchnął go zarazem tą myślą, że mieszczanek zapraszać nie trzeba, bo to nudne są babska, które też króla nie rozweselą, ale Pachnę trzeba zaprosić, bo to kobietka wesoła i pewnie króla zabawi. Kijas, który nie miał bardzo wielkiego respektu dla Pachny, spojrzał na to zamyślonymi oczyma na Kergolaja i pomyślał sobie w duchu: Dlaczego on mi każe Pachnę zapraszać? Jeżeli jest jeszcze zawsze w niej rozmiłowany, to oczywiście rad by jej nieba przychylić: a jeżeli się nią już przesycił, to może chce ją puścić w kurs między królewskie dworzany... Ale co mi tam na tym! — On byłby i samego diabła zaprosił, ażeby tylko królowi dogodzić. Więc wszystko wykonał według instrukcji Francuza i już wcześnie przed wieczorem był gotów.

Jeszcze słońce nie zaszło, kazał już wszystkie sklepy pozamykać, kupczyków swoich porozpędzał na cztery wiatry, aby się nie gapili, sześciu rybałtów, śpiewaków i lutnistów schował w dziedzińcu, aby ich miał na zawołanie, jeśli król sobie grać każe, Tigranes dał swoich giermków do usługi, aby dom przecie wyglądał z rycerska — a jak tylko się zmierzchać zaczęło, ojciec i syn, a Kundrat za nimi, stanęli w bramie, oczekując z bijącym sercem przybycia króla.

Czekali długo. Aż kiedy całkiem się zmierzchło, z przeciwległego na wskos rogu rynku, spoza ratusza, błysnęło światło. Zamkowi halabardnicy z Frącem Ajchingierem na czele nieśli zapalone pochodnie, a za nimi postępowała grupa czarno ubranych panów. Król idzie. Obaczywszy zapalone pochodnie, Kijas jeszcze więcej się uradował w swym sercu, bo tak przecież całe miasto się dowie, że król był u niego.

Kiedy król się zbliżył do bramy, Kijas zaczął znowu go witać łacińską przemową, ale król jemu przerwał mówiąc: — Daj tam pokój łacinie. Przychodzimy do ciebie, abyśmy się zabawili po polsku, jeśliś więc łaskaw, to prowadź nas do twojej siedziby.

Więc Kijas skłonił się panu, a wziąwszy od sługi woniejący kaganiec do ręki, sam szedł naprzód po schodach, przyświecając swym gościom.

Przy drzwiach pierwszej komnaty, zapełnionej subtelną wonią najwykwintniejszych kadzideł tureckich, stały Formoza i Pachna w przepysznych strojach z bogatych tkanin indyjskich i perskich i pochyliwszy głowy, witały króla milczącym ukłonem, nie mając odwagi popatrzyć w oczy majestatowi monarchy. Śmielsza cokolwiek Pachna, zerknęła spod oka, aby obaczyć, jak też ten król wygląda, ale ogromny Gniewosz pierwej uderzył ją w oczy; Formoza byłaby rada spotkać się z szafirowymi oczyma Gniewosza, ale jej serce biło tak mocno, że ziemi nie czuła pod sobą. Król bardzo był łaskaw, a patrząc na Formozę, rzekł do Kijasa, zapomniawszy zapewne, że to jego synowica: — Winszuję waści córki tak pięknej, nie wątpię też wcale, że znajdziesz dla niej męża równie wspaniałej postaci.

Po czym spoczął wzrokiem na Pachnie i spytał, kto jest ta dama. Powiedziano mu, że to jest Pachna, Rusinka, wdowa po rycerzu niemieckim, jeszcze dotąd w żałobie.

Więc król się wdzięcznie do niej uśmiechnął i rzekł: — Jeżeli wszystkie lwowianki są takiej urody, to podobno mi trzeba będzie omijać to miasto, jak kiedy pociągnę na Turka, boby mi tu wszyscy żołnierze ugrzęźli.

Pachną na to dziwnie uroczym spłonęła rumieńcem, na który król patrzał z zadowoleniem, ale zaraz zapytał: — A mąż jejmości pani zapewne bohaterską śmiercią zginął na wojnie?

Tu Pachną już wcale ognistym spłonęła pąsem, Formoza zmieszana okrutnie, odwróciła się trochę na stronę, Tigranes, Kergolaj, Wilczek chwycili się za brzuchy, aby nie puknąć od śmiechu, król spostrzegł, że w jakąś łaskotliwą stronę uderzył, Pachna błagalnym wzrokiem rzuciła na starego Kijasa, ale na szczęście Kijas ją zrozumiał i odpowiedział przytomnie: — Nie bardzo bohaterską... ale zasłużoną rzetelnie... dał ducha Bogu po chrześcijańsku.

Król się zaraz domyślił, że coś tam musi być niezupełnie w porządku, ale zaraz wszystko naprawił mówiąc: — Niechże sobie spoczywa w Bogu, my go wskrzeszać nie będziem.

W tej chwili Gniewosz trącił Kijasa w łokieć i szepnął mu do ucha: — Król głodny.

Więc Kijas zaraz się ukłonił królowi i idąc naprzód, prowadził gości do komnaty jadalnej.

Król skłonił się lekko kobietom, chcąc je puścić przed sobą. Rezolutna Pachna mimo wszystkiego gotowa już była iść naprzód, a nawet podać ramię królowi, ale lepiej obeznana z obyczajami dworskimi Formoza, ścisnęła ją za rękę, ukłoniła się nisko monarsze i puściła go naprzód, co też król przyjął wdzięcznie i poszedł do komnaty jadalnej. Tam wedle instrukcji Kergolaja zostawiono jedne połać stołu dla króla samego, ale król prosił, ażeby damy siadły koło niego, co się też stało, tak że Pachna siadła po jego prawej, a Formoza po lewej. Królewscy rycerze siedli po obydwóch stronach bocznych, Kamieniecki z Wilczkiem po jednej, Gniewosz z Kergolajem po drugiej, tak że Gniewosz siedział przez róg obok Formozy. Łopatka siadł naprzeciwko króla, Kijas, Tigranes i Kundrat służyli gościom.

Co najlepszego miał Kijas w swej kuchni i w swojej piwnicy, to swemu panu zastawił.

Król jadł rzetelnie, a pił sumiennie — i bardzo chwalił mięsiwa, a zwłaszcza małmazją. Kamieniecki, który już wczoraj zabrał z nią dobrą znajomość, podniósł szklany kielich nią napełniony do światła i rzekł do króla: — U nas w Polsce w niektórych dworach o dobre wino nietrudno, ale takiej małmazji. Bogiem a prawdą, to i u Kmitów nie znajdzie.

A król na to: — Już też ty, Kamieniecki, cały świat widzisz tylko przez Kmitów! Gdyby ci do nich dodać jeszcze Tarnowskich, to już by ci może niczego nie brakło. Jużci Tarnowskim a Kmitom niewielka sztuka mieć stare wina, jak skoro od dwóchset lat albo i lepiej wszystkie starostwa nam zabierają, ba, już im i starostw nie dosyć, bo i po całej Rusi już tak się rozsiedli, że im i boków nie dojrzeć. A łatwo to temu zrozumieć, kto wie, że jak królowi przyjdzie im nadać kawałek ziemi w tych krajach, to mu nie dadzą go mierzyć na łany, oni tej miary nie znają; jeno co człek na dobrym koniu od świtu do nocy objedzie, to ich najmniejsza miara. A konie mają rącze jak charty i wstają przed wschodem słońca, a wracają po zmroku. Z tych tedy starostw a nadań można sobie niemało antałków wina nakupić. Toteż u Kmitów dawnymi czasy dobre wina bywały. Ale teraz nie wiem, czy długo ich stanie, a zwłaszcza na Sobniu. Bo pan Stanisław, odkąd zabił dwóch chłopów, pił ze zgryzoty i niepomału tych tam win starych nadpoczął, a odkąd pieczony kapłon zapiał mu absolucją z tych grzechów, pije w dwójnasób na cześć swego rozgrzeszyciela. Jeszcze od niejakiego czasu i turnieje wyprawia, aby szlachtę hołubić do siebie...

Kiedy to mówił król, Formoza się widocznie niecierpliwiła na swoim krześle, teraz zaś mu przerwała, mówiąc z godnością: — Kmitowie to moi krewni.

Kamieniecki i Gniewosz, a nawet i Wilczek, mogliby byli jej rzucić się do nóg za tę odwagę, tak wspaniale wymówiła te słowa i sama była taka wspaniałą; jakoż i król spojrzał na nią z uwagą, troszkę się zachmurzył, ale spytał ją grzecznie: — Krewni? jakaż to jest parentela?

Formoza mu to opowiedziała. Król przyjął wdzięcznie to wyjaśnienie i chciał coś na pochwałę Murysonów powiedzieć; ale właśnie w tej chwili Kergolaj, chcąc rozmowę od sztorcowatych przedmiotów odwrócić, a na gładszą drogę wprowadzić, rzekł głośno: — Taka małmazja może się jeszcze gdzie znajdzie, ale imć Epaminondas ma inną, którą tylko sam Wulkan pijał, kiedy do Afrodyty szedł w konkur, a nie wiem, dlaczego jej skąpi żołnierzom.

Król spojrzał z uśmiechem na Kergolaja i pogroził mu palcem, Pachna rzuciła nań z lekka tryumfujące spojrzenie, Gniewosz, który wciąż bardzo żywo rozmawiał z Formozą, popatrzył na nią, jak gdyby chciał spytać: Czy nie do nas to piją? — ale tymczasem Kijas stanął z flaszą przy królu, a nalewając mu kielich, protestował się mówiąc: — Wierny poddany nawet i krwi nie skąpi swojemu panu, jeno to jest małmazja, którą się pije przy wetach.

— A więc skosztujmy — rzekł król i pijąc małymi haustami, cały kielich wypróżnił, zaczem skinął ręką ku gospodarzowi i dodał, jak gdyby na złość Formozie: — Winszuję ci takiej piwnicy. Jeno Kmitów do niej nie wpuszczaj, bo niebawem twoje beczki by ci tak zadzwoniły, że i u św. Jura tak pięknie nie dzwonią.

Tu Gniewosz ścisnął Formozę za rękę, jak gdyby ją chciał za króla przeprosić, ona go zrozumiała i spojrzała wdzięcznymi oczyma na niego — a wtedy już pić zaczęto, co szyja strzymała.

Tigranes wziął flaszę małmazji do ręki i pilnie dolewał królowi. Zarazem mały gwar się zaczął robić przy stole, król się coraz więcej od Formozy odsuwał, a przysuwał do Pachny, już ją kilka razy tak silnie ścisnął za rękę, że musiała zęby zacisnąć, aby nie krzyknąć, ale nie krzyknęła, królowi oczy zaczęły się świecić jak węgle, rozparł się szeroko, przysunął się do Pachny tak blisko, że się ich krzesła stykały, i tak patrząc przed siebie, chwilami nie wiedział już, co ma powiedzieć. Zdawało się, że byłby wolał najlepiej, gdyby to tałałajstwo precz sobie poszło od stołu. Nareszcie widząc, iż Tigranes wciąż jego kielicha pilnuje, zapytał Wilczka dość głośno: — Któryż to jest ten jakiś wyporek, co mi tak ciągle dolewa?

Na te słowa Pachna cofnęła się w krzesło i chustkę do ust przycisnęła, Wilczek przechylił się przez róg stołu i odpowiadał królowi: ale i inni te nierozmyślne słowa słyszeli i Formoza je także słyszała. Usłyszał je także i Gniewosz i zaraz wstał, dając przez to znak biesiadnikom, ażeby także wstawali. Zaczem podał sam rękę Formozie i przeprowadził ją do drugich komnat, a inni także za nimi ruszyli.

Widać, że Gniewosz miał wielkie znaczenie u króla i wiedział, co robi, bo król wprawdzie nie wstał, ale się za to nie rozgniewał, że inni wstali, owszem, trzymając Pachnę za rękę, jeszcze kilka chwil z Wilczkiem rozmawiał. A rozmówiwszy się skinął na Tigranesa, aby przystąpił do niego. Spojrzawszy zaś na niego, choć nie wiadomo, czy przez małmazją dobrze go widział, rzekł do niego łaskawie: — Powiada mi Wilczek, że chociaż jesteś synem kupieckim, chciałbyś służyć wojskowo, a nawet masz swoich żołnierzy.

A na to Tigranes odpowiedział mu bardzo wymownie i pięknie: — Najjaśniejszy panie! Ja jestem synem kupieckim, ale moi ojcowie bawili się dawniej także rzemiosłem rycerskim i z bronią w ręku przyszli do Polski, a tylko dlatego, że w kraju, wtenczas obcym dla siebie, nie mogli być między rycerzy przyjęci, musieli się zająć rolnictwem, przemysłem i handlem. Wszyscy pragną jak najgoręcej, ażeby mogli do swego dawnego stanu powrócić i służyć swojemu nowemu królestwu krwią swoją i zdrowiem. Zaszczytu tego nie każdemu dostąpić, bo i do herbu dziś przystęp niełatwy, i zawód rycerski wielkich wymaga nakładów. Ja tego rzemiosła uczyłem się przez lat kilka po cudzych krajach i dworach, a z łaski mojego ojca majątku mi także nie braknie: czego mi brak, to łaski mego najjaśniejszego króla i pana, ażeby mi pozwolił własną wysztyftować chorągiew i stanąć u niego na służbę, choćby i w rzędzie ostatnim.

Więc król go wdzięcznie wysłuchał i rzekł najprzód doWilczka: — Mizerny chłopak na pozór, ale mu wymowy nie braknie i poczciwe ma sentymenty.

A potem powiedział Tigranesowi: — Dziękujęć za dobre chęci, a to tym bardziej, ile żem nie czuł w tobie żołnierza. Aleć to i Łokietek nie był większym od ciebie, a przecie daj nam Boże każdemu oddać temu królestwu takie przysługi. Więc przygotuj sobie, co trzeba, a jak zaczną gadać o wojnie, co pono niebawem nastąpi, to zgłoś się do nas, pomieścimy cię wedle naszej możności.

Tigranes padł do nóg królowi jak długi i zalał się łzami wdzięczności, toż i Kijas uścisnął pańskie kolana, król im się obronił; zaczem Kijas objął swojego syna w ramiona i spłakał się nad nim. Ale zaraz go zaprowadził do najbliższej komnaty, gdzie Kamieniecki, Wilczek i Kergolaj wzięli go między siebie, winszując mu łaski królewskiej i nauczając go, jak ma teraz sobie poczynać.

Król został sam z Pachną przy stole. Nikt na nich nie zwracał uwagi, takie podobno hasło dał Gniewosz; tylko Kundrat, chociaż się bawił z innymi w przyległej komnacie, co chwila rzucał ukradkiem swój wzrok ciekawy do izby jadalnej, spodziewając się może, że ujrzy tam jakie niezwykłe widowisko, a może i gryząc wargi z niecierpliwości.

Gniewosz, chcąc uwolnić Formozę od słuchania niemiłych jej rozmów, a które teraz, jako znał króla, mogły się stać i śliskie cokolwiek, zaszedł z nią aż do trzeciej komnaty. Formoza dała mu się chętnie prowadzić, bo serce jej było przepełnione wdzięcznością dla niego, którą rada by była jak najprędzej mu wypowiedzieć. Jakoż jak tylko znaleźli się w trzeciej komnacie, sama go ścisnęła za rękę i rzekła głosem dźwięcznym i całkiem swobodnym: — Dziękuję waszej miłości z całego serca, żeś mnie od tej niemiłej kompanii uwolnił. Jaki mój mąż jest, taki jest, zawsze to mój mąż, a kto ludzkie ma serce, ten nie powinien go poniewierać w mej obecności. Ile razy kto o tym zapomni, zawsze sama staję w jego obronie, ale tym razem ubliżył jemu ktoś taki, który ma przywilej poniewierania ludzi bezkarnie. Wasza miłość pierwszy spostrzegłeś, że chociaż krew zakipiała we mnie, byłam bezbronną i z szlachetnością rycerską zlitowałeś się nade mną: winnam mu wdzięczność i rada to wyznaję, że będę mu ją winna przez całe życie.

Przemowa ta sprawiła na Gniewosza przejmujące wrażenie: jeżeli dotąd widok pięknej Formozy tylko zaprószył mu serce, to teraz w tym sercu obudziło się uwielbienie dla wspaniałego i wcale rycerskiego umysłu tej wyniosłej kobiety, która z takim zrzeczeniem się siebie dopełnia swojego obowiązku względem swojego męża. Pod tym wrażeniem Gniewosz już nie wypuścił jej ręki z swojej gorącej dłoni i rzekł z zapałem: — W tej najszczęśliwszej chwili mojego życia jestem najnieszczęśliwszym z ludzi! Bo kiedy bym rad życie moje waszmość pani poświęcić, nie wiem, azali będę przyjętym...

Na to Formoza wysunęła swą rękę z jego dłoni i powiedziała głosem drżącym od żalu: — Na tym świecie są dusze sobie pokrewne, które muszą spotkać się ze sobą. Ale kiedy los jest im zawistnym, spotykają się z sobą za późno. Jestem sakramentem związaną z innym i przysięgi mojej złamać nie mogę.

— Jeśliby była wola po temu — zawołał Gniewosz — to sakrament nie będzie przeszkodą. Są przecie rozwody...

Formoza nigdy nie myślała o rozwodzie, nie miała do tego żadnego powodu. Teraz ta myśl oświeciła jej umysł jak błyskawica i całym jej wnętrzem zatrzęsła. Umiała jednak zapanować nad sobą i rzekła spokojnie: — Nie wiem, czy w tym wypadku, gdzie mnie nikt do zamęścia nie zmuszał i gdzie nie mam żadnej winy do zarzucenia mojemu mężowi, rozwód byłby możebny.

Tu Gniewoszowi błysnęła myśl, którą zrazu odrzucił, potem walczył ze sobą przez oka mgnienie, aż wreszcie zwyciężył się, zdobył się na odwagę i rzekł: — Jeżeli prawdą jest, co ludzie mówią, to rozwód jest pewny.

Na te słowa Formozie krew uderzyła do twarzy, że się stała prawie pąsową, ziemia się pod nią zachwiała; ale i jej nie brakło odwagi, więc chociaż oczy spuściła ku ziemi, odpowiedziała: — Prawda.

Natenczas Giewosz nie umiał już zapanować nad sobą, porwał jej rękę i zawołał głosem pełnym radości: — Więc jesteś moją!

A porwany najwyższym szałem, tym szałem wszechmocnym, co jak orkan na morzu porywa okręt olbrzymi i jak łupinę orzecha unosi ze sobą, porwał krucyfiks, który stał na małej szafce pod ścianą, i podniósłszy go w górę, zawołał: — Przysięgam tobie na ten krzyż Pański i na mój honor rycerski, że poty na żadną kobietę nie spojrzę, dopóki kapłan tego Chrystusa Pana nie połączy nas ze sobą na wieki! Resztę zaś mnie pozostaw: będę umiał uszanować twoje zacne uczucia i wszystko sam zrobię.

Więc Formoza ścisnęła go z całej siły za rękę i rzekła: — Moje gorące modły towarzyszyć ci będą, niechaj ci Pan Bóg pomaga.

Tak się odprawił ten ślub cywilny ówczesny — jakże niepodobny do ślubów cywilnych dzisiejszych!

— pomiędzy szlachetnym młodzieńcem i szlachetną kobietą; zaczem uszczęśliwieni oboje i pełni wiary w swą przyszłość szczęśliwą, przeszli do pierwszej komnaty, gdzie Tigranes opowiadał swoim słuchaczom, jak uzbroi i jak ubierze swoję chorągiew, i jak będzie nią gromił Wołochów, Tatarów i Turków.

Jak obaczył Formozę, przypomniał sobie nareszcie, że ma żonę, którą by jego szczęście mogło obchodzić, przyskoczył więc do niej i zaczął jej opowiadać, jaką miał mowę do króla i co mu król odpowiedział.

Jednak Formoza tym razem słuchała go z miernym zajęciem, cieszyła się jego szczęściem, ale z umiarkowaniem.

Gniewosz zaś zajrzał przez próg do izby jadalnej. Tam waleczna Pachna już całkiem króla zdobyła, poddał jej się widocznie na łaskę i niełaskę; jedną ręką obejmował jej ramiona, a drugą trzymał jej rękę w swej dłoni, a spieczonymi gorączką ustami szeptał jej jakieś tajemnice do ucha. Tak szeptał jej jeszcze przez chwilę, po czym usłyszawszy zapewne kroki Gniewosza, obejrzał się, wstał, spróbował nogami, czy ziemia kupy się trzyma, i zawołał: — Gniewosz! czas pono do domu.

Zaczem wszyscy żegnali się z gospodarzami, dziękując im za gościnę, i wyszli. Formoza wcale nie żegnała się z królem, natomiast Pachna wyszła razem z wszystkimi, licząc zapewne na to, że który z mężczyzn ją odprowadzi. Kiedy stanęli przed kamienicą, obaczyli kwoczkę na niebie, jako już stała z północy, ale na ziemi niewiele widzieli, bo noc była ciemna. Przy bramie stał Frącek Ajchingier z halabardnikami, ale pochodni jeszcze nie zapalił, bo go nie uprzedzono. Gniewosz dał mu znak ręką, aby stał cicho, sam zaś się oglądał za królem. Ale obaczył Kamienieckiego, Kergolaja i Wilczka koło siebie; Łopatka był także, ale nalany małmazją nad miarę, trzymał dzielnie kamienicę Kijasa w obydwóch rękach, aby mu się nie wypsnęła, bo pewnie by gruchnęła na ziemię, i co by król na to powiedział? ale króla nie było.

Natenczas Gniewosz wytężył wzrok naokoło i dostrzegł o kilkanaście kroków dwa cienie, jeden kobiecy, a drugi męski, jak przytuliwszy się do siebie, oddalały się szybkim krokiem ku Halickiej ulicy. I sztuczny Kergolaj dojrzał je także, a spojrzawszy mieniącymi się oczyma na Gniewosza, klasnął w ręce i zawołał: — Wierz tu kobiecie!

Ale Gniewoszowi nie było do śmiechu, bo przecież na nim spoczywało bezpieczeństwo osoby królewskiej. Spojrzał więc na Łopatkę, jako na miejscowego starostę, lecz obaczywszy go w takich miłosnych z kamienicą Kijasa objęciach, machnął ręką i rzucił okiem na Ajchingiera.

Zaczem go wziął za guzik od jego czerwonego kaftana i rzekł: — Umiesz ty milczeć?

— Podług rozkazu — rzekł Frącek.

— Idźże więc, kędy król poszedł, i tam stań, ale tak, aby nikt cię nie widział, zaś twoich halabardników porozstawiaj o kilkanaście kroków jeden od drugiego od tego domu, gdzie król jest, aż do samego zamku. I tak stać będziesz, aż póki król do zamku nie wróci.

Taki mu Gniewosz dał rozkaz; rozkaz nielitościwy dla wielbiciela Pachny, jeśli miał serce.

O tym wszakże trudno się było od niego dowiedzieć, bo był zawsze milczący i w sobie zamknięty.

Cóżkolwiek bądź, rozkaz z sumiennością niemiecką wykonał. Gniewosz zaś poszedł na zamek, ale nie kładł się do snu, tylko siadł na kamieniu przy bramie zamkowej i tak dosiedział do rana.

Jeszcze dopiero mało co świtać zaczęło, kiedy król przyszedł. Był lekki i kontent, i wesół jak rzadko, wziął Gniewosza za rękę i zaprowadził go do swojej sypialni. Tam zaś rzekł śmiejąc się do niego: — To cały diablik ta wasza Pachna. Niechże ich piorun trzaśnie tych lwowskich Rusinów, jakie mają kobiety. Niewiem, jakim się to stało sposobem, żem dotąd o tym nie wiedział; byłbym ich częściej nawiedzał.

Gniewosz milczał.

— A ty? — mówił król dalej — bo i tyś tam nie próżnował w tej ormiańskiej fortecy. Kobieta to jak wieża z słoniowej kości i patrzy z góry na człeka, jak wieża. Ale co się komu podoba.

Nie dziwię ci się zresztą, żeś sobie w niej upodobał, bo wcale wspaniała, a pono i w korcu maku by takich drugich dwoje nie dobrał. Cóżeś tam zrobił?

— Najjaśniejszy panie! — rzekł Gniewosz poważnie — jeśli mam prawdę powiedzieć, to jestem z nią po słowie.

— Po słowie? — zawołał król, śmiejąc się głośno — jak to? a przecież sameś mi powiedział, że to kobieta zamężna, chyba żeś skłamał.

— Jużci zamężna — rzekł Gniewosz — ale mam w Bogu nadzieję, że ją rozwiodę. Są kanoniczne powody, a przede wszystkim rachuję na łaskę mojego króla i pana.

— Siadaj no — powie mu król, któremu wcale spać się nie chciało, a sprawa ta bardzo go zaciekawiła — siadaj no, a powiadaj, jak to tam jest.

Gniewosz nie chciał go wtajemniczać we wszystko, a przeto starał się tylko przekonać go, że jeżeli on zechce, to władze kościelne mu nie odmówią rozwodu. Król kochający go szczerze, słuchał go bardzo uważnie i pilnie nad tym rozmyślał, po czym jako człowiek uczony i znający na palcach historią swojego kraju, zawołał najprzód: — Co tam władze kościelne! My tu jesteśmy na Rusi, a tutaj wszystkie prawa inaczej się praktykują. Ona jest katoliczka, a mąż jej jest prawosławny, pewnie nie w katolickim kościele ślub brali, więc już to samo wystarczy — a nawet i biskupa do tego nie trzeba. Jeśli mnie pamięć nie myli, to temu lat właśnie czterdzieści Odrowąż, wojewoda ruski natenczas, rozwiązał z własnej swej mocy ślub taki pomiędzy Protaszem z Chodorostawu a Fedką Rusinką, podobno nawet z domu Łopatyczówną jak Pachna. Gdzie jest Łopatka? wołaj go tutaj, on nam to dokładniej opowie.

Tu Gniewosz musiał chcąc nie chcąc powiedzieć królowi, że Łopatka się właśnie z kamienicą Kijasa ożenił i pewnie się jeszcze dotąd nie rozwiódł, więc król się śmiał do rozpuku, a potem zawołał: — Ot, co tam! bądź dobrej myśli, już ja to biorę na siebie. A zresztą, kiedy by już cale inaczej nie można, to ci żonę kupimy. To naród kupiecki, handluje wszystkim, nawet towarem kosmatym. Więc my jej męża zrobimy szlachcicem, a choćby nawet rycerzem, a on ci za to żonę odstąpi.

Więc Gniewosz niezmiernie się rozradował, otworzył swe serce przed królem i opowiadał mu wszystkie swe tajemnice.

A wtedy całkiem już rozedniało i słońce już wzeszło — a razem ze słońcem wszedł giermek i oddał list Gniewoszowi, mówiąc, że z tym listem goniec od jego matki w nocy przyjechał, powiada, że rzecz bardzo pilna, i chciał się sam do komnat dobijać. Gniewosz list prędko przeczytał i jakoś mu się twarz przeciągnęła. Król spytał, co stoi w liście.

— Moja matka jest na zamku sobieńskim — rzekł Gniewosz — i prosi, ażebym, nie czekając, zaraz do niej przyjeżdżał, dla jakichś pilnych spraw familijnych. Jestem pewnym, że nie masz tam nic tak pilnego, jeno że stąd bliżej na Sobień niż do Czorsztyna, więc chciałaby z tej okazji skorzystać i zobaczyć się ze mną.

— To jedź — rzecze król łaskawie — zawsze lepiej, że ty tam pojedziesz, niżeli żeby ona tu przyjechała. Usłyszałbyś niejedno kazanie, a jeszcze i mnie by się przy tym co oberwało.

Jedź, mam przecie Wilczka, który ciebie zastąpi. Słuchajże, Gniewosz, ja tutaj co najmniej z jakie dwa tygodnie zabawię, ten tedy czas możesz sobie na Sobniu przesiedzieć, ale potem już wracaj, albo tu, albo też do Krakowa, gdzie właśnie będę. Kiedyż wyjeżdżasz?

— Zaraz — rzekł Gniewosz — ażebym jutro stanął na Sobniu.

Więc król położył rękę na jego ramieniu i rzekł: — Jedżże zdrów, a wracaj nam prędko.

Gniewosz pokłonił się królowi i wyszedł do antykamery, ażeby dworzanom królewskim i paziom wydać instrukcją, a zarazem zdać służbę Wilczkowi. Zastał tam wszystkich, a z nimi Wilczka i Kergolaja, którzy codziennie rano musieli się stawić w antykamerze, ażeby się dowiedzieć, jakie są na ten dzień królewskie rozkazy. Gniewosz opowiedział im, że wyjeżdża, i zdał swój urząd Wilczkowi. Wilczek na to westchnął głęboko i rzekł: — Wolałbym ja jechać na Sobień za ciebie! Myślałem już, że się wyrwę i co najpóźniej razem z Kamienieckim odjadę, a ono, jak widzę, całą wieczność mi tu przyjdzie przesiedzieć.

Wszelako prawie jednocześnie z Wilczkiem zawołał Kergolaj: — Ty jedziesz na Sobień? Słysz, Niewosz, nie poróbże tam jakich plotek na mnie przed panną Jagienką. Bom ja po różę dla niej pojechał, a tymczasem się tutaj zabawiam. Powiedzże jej co rozumnego, powiedz jej, że mi król kazał zaczekać na siebie we Lwowie...

Na to Wilczek spojrzał z pogardą na Francuza i rzekł szyderczo: — Już tam Jagienka usycha za twoją różą!

Jednak Gniewosz nie zważał wcale na słowa Francuza, a odpowiedział Wilczkowi: — I ja bym się chętnie z tobą pomieniał. Ale to nie długo się będziesz męczyć tą służbą. Za dwa tygodnie powrócę i zdejmę z ciebie ten ciężar...

To rzekłszy, pożegnał się z nimi, a kazawszy swoim żołnierzom nagotować się w lot do podróży, pobiegł do kamienicy Kijasa, aby się i tam jeszcze pożegnać. Formoza przyjęła tę smutną wiadomość z żalem, ale ze zwykłym sobie spokojem. Gniewosz znalazł sposobność szepnąć jej kilka słów pocieszających do ucha, z których powzięła, że jego wczorajsza przysięga nie wypłynęła z dymów małmazji, lecz z głębi serca, a jego umysł rycerski jej służył za świadka i będzie służyć za stróża. Formoza o tym nie wątpiła ani na chwilę, ale usłyszeć te same słowa nazajutrz w dzień biały było dla niej nieocenioną pociechą. Żegnać się, zawsze to smutno: ale dwa tygodnie, to dla cierpliwych mgnienie oka. Pożegnali się zatem prawie wesoło — i Gniewosz jeszcze przed południem odjechał.

Wilczek został się na służbie przy królu jak pies na obroży. Każdy inny na jego miejscu, a zwłaszcza tak młody, byłby się czuł uszczęśliwionym, otrzymawszy urząd marszałka przy królu a zarazem zwierzchnictwo nad jego paziami, pomiędzy którymi znajdowali się Melsztyńscy, Koniecpolscy, Zbarascy, Herburtowie, Górkowie i inni synowie najświetniejszych rodzin królestwa: ale jemu ściskało się serce z tęsknoty i jak śmiertelna rana go to bolało, że tak wyjechał z zamku na Sobniu prawie bez pożegnania, na dzień lub dwa dni, a wpadł w taką długą niewolę, która nawet nie wiedzieć, kiedy się skończy. Wprawdzie Jagienka kazała go przez Ramułta bardzo uprzejmie pozdrowić i o ile to mogła, dać mu do zrozumienia, że tęskni za nim i wie bardzo dobrze, co to jest rozkaz królewski; Wilczek kazał sobie przez Ramułta jej słowa po dwa i trzy razy na dzień powtarzać, bo zawsze w nich wielką znajdował pociechę; ale gdzież jest pociecha na tę miłosną tęsknicę, która dopiero wtedy znika, kiedy się ukochaną osobę żywymi oczyma obaczy? Wilczek był chmurny, milczący, szorstki w obejściu, a nawet cierpki dla swoich podwładnych. Zanadto dumny, ażeby się komu zwierzył ze swoich boleści, cierpiał z godnością, nie pozwalając nikomu ani się nawet domyślać, jaki nielitościwy robak serce mu gryzie. Przezwyciężał się mężnie wobec obcych, ale kiedy był sam, to czasem taka brała go niecierpliwość, że byłby był wszystko wytrzaskał, co miał koło siebie, byłby był gotów samego króla znieważyć, nieraz nawet wśród nocy bezsennych przychodziła mu myśl wcale szalona, wszystko porzucić, uciec z Niskiego Zamku i polecieć na Sobień.

Rano te rozpaczliwe uczucia znowu go porzucały i znowu swe bole w sobie zamykał, pełniąc swą służbę z chmurą na czole, ale jak gdyby nic nigdy nie było.

Kamieniecki, który wiedział o wszystkim, mógłby był go pocieszyć; ale Kamieniecki był znacznie starszy od niego, żonaty i ojciec dzieciom, nie miał dla takich bólów i tęsknot dosyć żywego współczucia, natomiast zaś był pełen osobistych ambicji i pełen troski o sprawy publiczne, po całych dniach zatem był zajęty politycznymi dyskursami ze szlachtą nawiedzającą króla, a nawet po całych nocach śnił tylko o politycznych i wojskowych projektach. Kamieniecki zresztą jeszcze mu kilka razy powtórzył, że jak tylko się od służby uwolni, pojedzie w swaty na Sobień. Kamieniecki człek słowny, więc było w tym właśnie tyle pociechy, ile Wilczek mógł słusznie od niego wymagać.

Tymczasem w mieście zaczął się coraz żywiej objawiać ruch bardzo przyjazny dla króla.

O jego nocnych wycieczkach nikt nic nie wiedział — gdyby nawet były jakie plotki o tym chodziły, to nie byłyby mu żadnej ujmy przyniosły: ówcześni mieszkańcy miast bardzo liberalnie zapatrywali się na obyczaje. Natomiast zaś wszyscy byli zdania, że król jest bardzo rozumny, uprzejmy, uczynny, dobry dla wszystkich — i bodajby Bóg zawsze karał Polskę takimi królami. Do rozniesienia takich sentymentów dla króla najwięcej przyczynił się Kijas, który się uniósł uczuciem wdzięczności dla niego za jego łaskawość dla Tigranesa, ciągle przedniejszych mieszczan odwiedzał i przyjmował u siebie, wszędzie wychwalał wspaniałość i dobroć królewską i ustawicznie podnosił myśl, że należałoby uczcić tego dobrego pana jakimś świetnym festynem, ażeby się przecie przekonał, jakich wiernych poddanych ma w mieście Lemburgu — a co się im także bez wątpienia nagrodzi, bo to pan szlachetny i hojny i zawsze oddaje dobre za nadobne. Jakoż już w parę dni po wieczerzy Kijasa myśl ta się powszechnie przyjęła i chodziło już tylko o to, jak by ten festyn urządzić.

Tu wszakże Francuz, któremu nigdy konceptów nie brakło, przyszedł mieszczanom z pomocą.

Zdaje się, że Kergolaj miał także w tym jakiś interes, ażeby króla jak najlepiej zabawić.

Nie miał on już zamiaru powracać ani do Włoch, ani do Francji, pragnął w Polsce pozostać, ale tu jeszcze odpowiedniej pozycji nie znalazł. Był wprawdzie królewskim rotmistrzem, ale bez chorągwi, a takie rotmistrzostwo in partibus114 nie mogło mu odpowiadać. O dwie rzeczy mógł się pokusić: albo o pełną chorągiew przy boku królewskim, albo o kasztelanią, z którą razem otrzymałby, przynajmniej w razie wojny, dowództwo nad pospolitym ruszeniem całego powiatu. Ale i jedno, i drugie zależało od łaski królewskiej, którą potrzeba było sobie zaskarbić.

W tym celu przemyślny Francuz już królowi Pachnę odstąpił, a może tylko na czas jego lwowskiego pobytu pożyczył, ale to jeszcze niewielka usługa, trzeba oddawać mu inne. Zaczem, jak tylko się dowiedział, że miasto chce festyn wyprawić dla króla, poddał Kijasowi myśl przedstawienia na ratuszu misterium i ofiarował sam tekstu dostarczyć i urządzić całą scenerią. Myśl ta została przyjęta przez całą miejską starszyznę z jednogłośnym oklaskiem: król lubi igrzyska, mówiono, będzie nam wdzięczen za taką grzeczną rozrywkę, a przy tym też i miasto się przystojnie zabawi. I już się chciano z tą myślą udawać do księży dominikanów...

Ale Kergolaj przeciw temu zaprotestował mówiąc: — Niechże Bóg broni! Dominikanie mają same stare misterie, co już się naszym pradziadom znudziły, chyba że chcecie, ażeby król na nich poziewał. Ja mam najnowsze misterie francuskie, które tej zimy, kiedym chorował w Krakowie, przetłumaczyłem na język polski, a które chciałem grać na zamku królewskim, jeno że mi tego królewicz Fryderyk zakazał. On sam byłby pozwolił, bo się zna na tym, ale jego kanonicy go na mnie naszczuli, mówiąc, że człowiek świecki nie ma misteriami się parać, bo to jest przywilejem osób duchownych. Otóż ja z tych misteriów co najpiękniejsze wybiorę i całe przedstawienie sam wam urządzę.

Więc mieszczanie z Kijasem na czele, wysłuchawszy go i wyrozumiawszy gruntownie, kiwali jeden za drugim głowami i z wielkim respektem mu dziękowali za łaskę, prosząc go przy tym, aby nie szczędził wydatków, byle tylko miasto się pokazało przed królem.

Kergolaj tedy zaraz się wziął do roboty i przez noc bardzo piękne ułożył misterium, w które objął trochę rzeczy dawniejszych, ale dodał także i nowszych, jakie dla ożywienia takich przedstawień scenicznych niedawno pomyślano we Francji. Misterium to zaczynało się starym zwyczajem od tego, że Bóg Ojciec siedzi na tronie, kiedy Chrystusa Pana krzyżują za sceną i bardzo budujący prowadzi dialog z aniołami. Potem występują na scenę cztery główne cnoty chrześcijańskie i trzy cnoty teologiczne, z drugiej zaś strony występuje siedm innych postaci, które przedstawiają siedm grzechów głównych; pomiędzy tymi dwoma zastępami wywiązują się dialogi, w które Kergolaj włożył bardzo wiele rzeczy dowcipnych, ażeby się król nimi zabawił; potem wprawdzie między cnotami a grzechami wszczyna się bitwa, w której chwilami ten i ów grzech jest niby górą i o mało że cnoty nie pobił, z czego się wyradzają sceny nadzwyczajnie komiczne, ale na koniec cnoty tłuką wszystkie grzechy na miazgę, spędzają je z teatrum i otrębują zwycięstwo.

Kergolaj czytał główniejsze sceny Kijasowi, Kijas, niektóre zanadto pieprzne wyrażenia grzechów osłodził, ale całość pochwalił i pod przewództwem Kundrata oddał mu wszystkie swoje magazyny i wszystkich swoich kupczyków do dyspozycji, ażeby mu zwłaszcza aniołów nie brakło, których młodzież sklepowa mogła doskonale udawać. Kergolaj zatem dał Kundratowi jak najdokładniejsze instrukcje, poruczył mu zbudowanie sceny przed ratuszem, sporządzenie ubiorów i dekoracji, a nawet i co do wyboru osób, mających przedstawiać rozmaite figury, całkiem się spuścił na niego. Tak postępując, dał mu dowód swojego zaufania i zachęcił go do roboty: ale nie wiedzieć, czy dobrze to zrobił, że Kundratowi taką ważną rolę w tym przedsiębiorstwie wyznaczył i czy nie przyniesie to jakiej ujmy samej reprezentacji.

Cóżkolwiek bądź, w tydzień potem albo mało co więcej, kiedy już wszystkie ubiory były uszyte, dekoracje wymalowane i wszystkie inne przybory gotowe, a aktorowie dobrze swe role umieli i już się miano zabierać do budowania teatru, Kijas na czele przedniejszych mieszczan udał się w deputacji do króla, aby go na to misterium zaprosić. Król już był o tym uprzedzony sekretnie, więc przyjął deputacją bardzo uprzejmie, przyrzekł, że na misterium przyjedzie, a nawet zapowiedział jej, że tego dnia po południu da wielki obiad na Niskim Zamku i zaprosił nań zaraz miejską starszyznę. Radość więc była wielka pomiędzy mieszczany i w całym mieście oczekiwano z niecierpliwością dnia tego, który się miał na wieczne czasy upamiętnić w annałach miasta.

Nareszcie nadeszła owa tak niecierpliwie oczekiwana niedziela. Już zaraz z południa niezliczone tłumy ludności napełniły cały rynek tak gęsto, że ledwie się można było przez nie przecisnąć. Wszyscy podziwiali misterną strukturę sceny, która przed główną bramą ratusza była zbudowana z desek na wysokości prawie pół sążnia nad brukiem; scena była wysoko płótnem żaglowym nakryta, po bokach zaś zasłoniona czerwonymi firankami, gdzie były schody, przez które aktorowie mieli wstępować na scenę. Po jednej i drugiej stronie sceny, która była otoczona drewnianymi balustradami, powbijano w ziemię drewniane słupy, większe i mniejsze, na większych powiewały chorągwie z herbami króla, miasta Lwowa i Ziem Ruskich, na mniejszych były przymocowane kosze żelazne, napełnione łuczywem. Po obydwóch rogach sceny stały beczki ze smołą, które miano zapalić podczas reprezentacji. W głębi sceny stał tron wyzłocony, otoczony ze wszystkich stron białymi chmurami, zrobionymi bardzo zmyślnie z cieniutko rozczesanej bawełny. Takież chmury, poprzyczepiane do płóciennego dachu, spuszczały się z góry na tron, za którego plecyma było jeszcze jedno wyjście przez schody w bramę i w dziedzińce ratusza. Zgoła było to wszystko tak piękne i tak zrobione misternie, że publiczność nie mogła się dosyć nadziwić i bardzo żywo o tym gwarzyła na rynku.

Ale jeszcze się ten nie urodził, co by wszystkim dogodził: były więc i krytyki. Ten ganił to, drugi owo, a byli i tacy, co same myśl naganiali, mówiąc: że świeckim ludziom misteriów grać się nie godzi, że to jest przeciwko dawnym obyczajom, a nawet przeciw kanonom. Takiego zdania jest arcybiskup, bo chociaż go zaproszono, przecie odmówił. Jakiś ksiądz albo pielgrzym, znajdujący się między gminem, powiadał, że arcybiskup nawet rybałtom zakazał mieszać się do tego misterium, ale ktoś drugi, lepiej rzeczy świadomy, zaprzeczył temu, utrzymując na pewno, że właśnie rybałci grać będą trzy cnoty teologiczne i niektórych aniołów.

Inni opowiadali, że księża dominikanie zanieśli prośbę do króla, ażeby tego misterium zakazał. a ich teolog jemu jak na dłoni wyłożył, że przedstawienie świętych tajemnic przez ludzi świeckich jest świętokradztwem, a nawet infrakcją115 w przywileje duchowne; ale król pono im powiedział: „że on także jakieś ma przywileje, w które dominikanie swojego nosa wtykać nie mają”. Zaczem kiedy i franciszkanie przyszli z tym samym do niego, już ich wcale przed siebie nie puścił. W innych grupach widziano mnichów, jako coś wykładali ludowi, i uważano, że po takim wykładzie lud się rozchodził; ale i Kundrat szył także jak raca pomiędzy ludem, a gdzie on się pokazał, tam lud się znowu gromadził i wracał na rynek.

Rzecz oczywista, że Kundrat, jako reżyser, musiał dbać o to, żeby publiczność jak najliczniej gromadziła się na to widowisko, które tyle pracy go kosztowało.

Dzień ten zdawał się wszystkim niezmiernie długi, ale przecież na koniec się zmierzchać zaczęło. O zmroku pozapalano kagańce, łuczywa i beczki ze smołą i oświecono cały rynek jak we dnie. Ten sposób oświetlania teatru kopcił cokolwiek, ale wcale nie psuł efektu, owszem, przeciwnie czarne chmury dymu, otaczające scenę z zewnątrz doskonale harmoniowały z białymi chmurami porozwieszanymi na scenie, zwłaszcza że rzecz dzieje się w niebie znajdującym się w chmurach. Na widok światła otworzyły się okna wszystkich kamienic otaczających rynek i napełniły widzami, toż i cały rynek napełnił się ludem, który gęsto jak zbożem na łanie otoczył scenę i trzy fronty ratusza. Uliczne hultajstwo powyłaziło na słupy, na balustrady i na dach samegoż teatru, ażeby z bliska przypatrzeć się widowisku. Na żądanie niecierpliwej publiki musiano nawet przed rozpoczęciem widowiska porozsuwać boczne firanki, ażeby otworzyć widok sceny na wszystkie strony.

Niebawem przybył król konno, z całym swym dworem, i stanął naprzeciw sceny. Z konia mógł lepiej widzieć całe teatrum — stawiania ławek piętrzących się jedna na drugą lub zgoła trybun dzisiejszych jeszcze wtedy nie znano. Po lewej strome króla stali na koniach kasztelan i Łopatka, po prawej Kamieniecki i Wilczek, dalej kilkunastu szlachty, zaproszonej przez króla, a wreszcie żołnierze królewscy, dworzanie i młodzi paziowie, bardzo ciekawi tej tragedii francuskiej napisanej przez Kergolaja, którego dla jego dowcipu mieli w wielkim respekcie.

Przyjechał także Olizar, ale jako nie należący do królewskiego dworu, a przeto muszący mieć swój dwór własny, przybył na czele dwunastu kozaków, w bardzo piękne mundury poubieranych.

Lud, widowiska ciekawy, chciał mu bronić przystępu, ale Olizar zrobił sobie rum koniem, a jego kozacy bardzo wygodne uczynili mu miejsce, wymiatając lud nahajkami, które jako broń narodową zawsze mieli za pasem. Dla consulów miasta i innych mieszczan przedniejszych poustawiano stołki przy balustradach oddzielających scenę od publiczności, pomiędzy nimi mieściły się, jak mogły, ich zacne matrony i córki — a zresztą ten i ów także przyniósł stołek dla swojej żony, niektórzy nawet poprzynosili stoły i powysadzali na nie swoje żony i dzieci. Frącek Ajchingier i consul nocturnus, lubiący porządek, bardzo kiwali głowami na tę swawolę, ale się odzywać nie mogli, bo król zakazał wszystkim drabom, tak zamkowym, jak też i miejskim (tak niegrzecznie nazywano wówczas policją) przeszkadzać widzom, bo chciał, aby dnia tego lud się bawił swobodnie.

Lud też przez wdzięczność powitał króla przeciągłym okrzykiem i ruchem bałwanowatym, jako fale na morzu, bo każdy chciał go zobaczyć; ale zaledwie się te bałwany uspokoiły, odezwał się dzwon za sceną wewnątrz ratusza — i zaczęło się widowisko.

Tu zaraz na samym wstępie stał się cud cale dziwny, którego nikt sobie nie umiał wytłumaczyć, bo kiedy publiczność na odgłos dzwonu odwróciła oczy od króla na scenę, to tam na owym próżnym dotychczas tronie między bawełnianymi chmurami już siedział Bóg Ojciec — a nikt nie wiedział, jak się tam dostał. A że Boga Ojca, boć rolę tak ważną trudno miał komu innemu powierzyć, grał sam Kergolaj, o czym już wszyscy wiedzieli, więc obok szmeru zdziwienia odezwały się także różne uwagi pomiędzy ludem. Jedni mówili: — Diabeł nie Francuz — drudzy zaś dodawali: — Pewno że charakternik, jak wszyscy Francuzi. — Trzeci zaś, mniej ukształceni, pytali: — Jestli to sam Bóg Ojciec czy jaki święty? — na co odpowiadali uczeńsi: — Może być Bóg Ojciec albo też Jupiter tonans116, bo trzyma piorun w swych ręku.

Tymczasem Kergolaj był wcale imponująco ubrany: miał długą białą brodę z bawełny i złotą koronę na głowie, suknię białą, fałdzistą z szerokimi rękawy i cały pęk błyskawic przy sobie, bardzo misternie wyciętych z pozłocistego papieru. Oparty wygodnie o tył czerwono wyścielonego tronu, tymczasem spał sobie.

Jednak niebawem schodami z obydwóch stron zaczęli wchodzić na scenę aniołowie rozmaitego wieku i wzrostu. Były pomiędzy nimi wyrostki, inni mniejsi, a wreszcie i małe chłopięta, wszyscy biało ubrani, ci ze skrzydłami, a drudzy bez skrzydeł, jeden niósł lutnię, drugi harfę, a trzeci trąbę mosiężną. Pomiędzy widzami szeptano sobie, że są to poprzebierani rybałci, którzy grać będą hejnał przed Bogiem Ojcem. Jakoż istotnie teraz odezwała się muzyka, ale za tronem, muzyka bardzo cichutka, jak gdyby tylko wiatr przebiegał po harfach, ale tym głębsze czyniąca wrażenie: publiczność przycichła, jak mak siał, a nastrój jej podniósł się bardzo wysoko.

A wtedy wyszedł wielki anioł na scenę z długimi skrzydłami u ramion i długim wężykowatym mieczem w prawicy, pokłonił się nisko przed Bogiem Ojcem i rzekł — Boże Ojcze! Żydzi twojego syna krzyżują!

Na to Bóg Ojciec się zbudził, ale oczy tylko przez połowę otworzył, tymi na wpół przymrużonymi oczyma spojrzał chmurnie na anioła i zawołał: — Czego mnie budzisz, gałganie! Idź sobie do diabła i daj mi spokój.

Anioł zeszedł ze sceny. Król się głośno roześmiał, a za nim jego wszyscy dworzanie; ale pomiędzy publicznością zaczęto szemrać i sarkać. Dwóch mieszczan, przy samej balustradzie stojących, zaczęło się nawet spierać ze sobą, a jeden z nich, w dużym birecie niemieckim, rzekł głośno: — Nie godzi się przecie, ażeby jakiś Francuz, co nawet Bóg wie, kto on tam jest, tak poniewierał aniołów Pańskich.

Ale drugi odpowiedział mu na to: — Jaki z waści symplicjusz!117 Przecie to nie Francuz mówi, jeno Bóg Ojciec, a przecie panu wolno wytuzać swojego sługę, kiedy co zbroi.

Więc pierwszy zrozumiał i rzekł: — A! to Bóg Ojciec obruszył się na anioła, więc tedy nie ma co mówić.

Mimo tej eksplikacji szemranie wciąż trwało, czym jednak Bóg Ojciec nie dał się wcale zbić z tropu i grał dalej wybornie swą rolę. Jakoż kiedy anioł zeszedł ze sceny, on się znów oparł o tył swojego tronu, zamrużył oczy i zasnął, a we śnie tak mówił: — Już mi tu św. Piotr tyle nawpuszczał tych aniołów, że przez nich ani się nawet wyspać nie mogę. Zmyję ja jemu za to łysinę, jak go obaczę; jeno że się kryje przede mną, pewno znów co przeskrobał. Albo może Żydów nawraca, jako to jego jest pasja. Diabli mnie tam po Żydach wychrzczonych, jeszcze ani jeden z nich się tutaj nie dostał...

Kergolaj bardzo pięknie odegrał ten ustęp, bo zrazu mówił głośniej, potem zaś jako człowiek usypiający głos zniżał, a ostatnie słowa już tylko wyszeptał, że ledwie je można było dosłyszeć. Znawcy też bardzo admirowali tę grę wyborną i kiwali głowami; ale pomiędzy publicznością, na nieszczęście aktorów, znawców bardzo niewiele, więc znowu szmer poszedł po niej i głośne sarkanie. Mieszczanin w birecie znów się oburzył i zaczął wołać: — A co to? mówić o św. Piotrze z takim lekceważeniem! myć jemu łysinę? a jakie to prawo ma Francuz do tego?

Na próżno jego sąsiad znowu go zrobił uważnym na to, że to nie Francuz mówi, tylko Bóg Ojciec, mieszczanin wszakże trwał ciągle przy swoim i mruczał dalej: — A potem, dlaczego Żydom przygarną? my z nimi żyjemy w zgodzie: bodajby wszyscy się nawrócili...

Taki rozgowor odzywał się także po innych miejscach, z czego już było widocznym, że to misterium publiczności się nie podoba, a bardzo wielu nawet oburza. Nuż wtedy krzyknął ktoś z tłumu ogromnym głosem: — Ej! panie Francuz! trzymaj ty lepiej twój język na smyczy, a nie powiadaj bluźnierstwa!

bo my ci tu prędko zaswędzimy pod nosem, a jeszcze i tobie się co dostanie, choć Boga Ojca udajesz!

Nie można było dociec kto to tak wołał, choć wszyscy za nim się obejrzeli; niektórzy tylko się domyślali po głosie, że miał to być kaznodzieja księży dominikanów. Kergolaj jednak mało dbał o dominikanów i grał dalej bez przerwy.

A wtedy ów anioł z wężykowatym mieczem znów wszedł na scenę, teraz się jeszcze niżej Bogu Ojcu pokłonił, ale zaraz się wyprostował i wielkim głosem zawołał: — Boże Ojcze! twojego syna już Żydzi ukrzyżowali!

Natenczas Bóg Ojciec zerwał się z tronu jak oparzony i krzyknął: — Jak to? mego syna już ukrzyżowano? Niechże mnie wszyscy diabli wezmą... a jam nic o tym nie wiedział!

Kergolaj miał zapewne dalej coś deklamować, ale już nie dokończył. W tej chwili bowiemhałas taki się wzniósł między publiką, jak gdyby pod nią samo piekło zawrzało. Ów mieszczanin w birecie (powiadano potem, jakoby to miał być szwagier Kundrata) pierwszy na stołek wyskoczył, a zaperzywszy się jak indyk i grożąc pięścią Kergolajowi, ogromnym głosem zawrzeszczał: — To herezja! a co to! nie potrzebujemy tu takich misteriów! to contra fidem!...118 Ale już dalej trudno i jego było dosłyszeć, bo w tej chwili lud cały od tej strony ratusza przewalił się jak fala ku scenie, pod jego naciskiem balustrada pękła z trzaskiem jak szkło, poprzewracano kobiety i dzieci, wśród ogromnego hałasu wylatującego z tysiącznych gardzieli dał się słyszeć krzyk, jęk, pisk pokaleczonych ludzi — a jednocześnie kilkudziesięciu hultajów wpadło na scenę i rzuciło się z pięściami i maczugami na tron Boga Ojca. Pod ciężarem tej masy zaczęły deski trzeszczeć na scenie — a tymczasem ktoś rzucił zapalone łuczywo na chmury, bawełniane chmury się zapaliły, płomienie rzuciły się na dach płócienny, który także się zajął, a tak śród tego pożaru hultaje ci przewrócili tron z Kergolajem i wszystko to przewaliło się w bramę ratusza. A wtedy nikt już nie wiedział, co się tam działo: słychać tylko było hałas i trzask ogromny i razy pałek, które tam tak gęsto jak grad na kogoś leciały. Bóg Ojciec już tam pewnie leżał na ziemi, lecz może być, że i aniołom Pańskim się trochę tych pałek dostało.

Król patrzał na tę ubijatykę i śmiał się, że aż się trzymał za boki, a jego dworacy także się śmieli. Ale był tam ktoś między widzami, któremu szemrania i wykrzykiwania publiki już z samego początku się nie podobały, bo przeszkadzały mu patrzeć i słuchać spokojnie tak pięknego misterium, zaś jak tylko obaczył Kergolaja w niebezpieczeństwie, zaraz mu przyszedł z sukursem. Tym zacnym człowiekiem był Olizar. Olizar, czy to w poczuciu, że sam był rycerzem francuskim, czyli też szczerą dla Kergolaja uniesiony przyjaźnią, jak tylko usłyszał trzask balustrady i obaczył publikę walącą się na scenę, zaraz zeskoczył z konia i dziesięciu swoim kozakom zsiąść kazał i na ich czele, z nahajkami w prawicy, rzucił się na przebój ku scenie. Waląc na prawo i na lewo i nie zważając wcale kogo wytnie nahajką, consul nie consul, a choćby nawet i pielgrzym z muszlami, porozbijał to tałałajstwo, zrobił rum sobie i wdarł się z kozakami na scenę. Wtedy to właśnie scena się zawaliła i chmury się zapaliły, kozacy padali na ziemię, a tu się iskry im sypią na głowy, tron już się zwalił wraz z Kergolajem w bramę ratusza, pałki się sypią na Boga Ojca i na aniołów, ale Olizar przecie się przebił, całą masę hultajstwa zamiótł przed sobą i zniknął w bramie za sceną. Przez palące się rusztowania i dachy nie można było dojrzeć, co się tam dalej stało w bramie i w dziedzińcu ratusza.

Król widząc, że bójka trwa ciągle za sceną, zawołał na Wilczka: — Wilczek! weź no trochę żołnierzy i paziów i uspokój te nieporządki.

Zaczem Wilczek konno się rzucił w płomienie, za nim żołnierze i pazie wymietli resztę publiki, a niebawem i sami zniknęli w szerokiej bramie ratusza.

Po czym król ruszył się także i odjechał markotny na Niski Zamek, rozmawiając po drodze z Kamienieckim i z kasztelanem.

Wypadek ten wprawdzie wielu zabawił, a wszystkich rozerwał, ale przecie nieprzyjemne zostawił po sobie wrażenie. Cóżkolwiek bądź, zawsze to nie było zaszczytnym dla miasta, taką burdę wyprawić w obliczu króla. Zaczem przede wszystkim władze, starościńska i miejska, zakazały wszelkich z tego powodu procesów i zaniechały wszelkich dochodzeń, kto temu był winien, ażeby o tym nie gadano i nic nie pisano. Tak uduszono tę sprawę i nigdzie po niej żaden ślad nie został. Jakoż i dzisiaj nikt by o niej nie wiedział, gdyby nie to, że w aktach sądowych miejskich znalazł się pozew z późniejszej cokolwiek daty, w którym czytamy w języku łacińskim: „jako Żyd Nuchim pozywa Jana Feliksa de Kergolay, ex stirpe Kmytharum, który przy reprezentacji misteriów został poturbowany i leczył się z guzów w jego gospodzie, o zapłacenie dziewięciu złotych węgierskich”. Jednak pomimo przygłuszenia tej sprawy dalszy pobyt we Lwowie już króla nie cieszył, jakoż w parę dni potem zabrał się z całym dworem i do Krakowa powrócił.

Ale kto tymi wypadkami był najwięcej zdziwiony, to Kijas. Mądry ten człowiek, który zawsze wszystkiego chciał rozumem dochodzić, nie mógł żadnym sposobem dociec, dlaczego się ta spokojna a tak dobroduszna publiczność lwowska tym razem tak nagle zburzyła.

— Ktoś te ekscesy nastroił i ktoś je wywołał — mówił on sam do siebie — bo przecież umysły nie mogły się zburzyć takim misterium, które, jak sam to widziałem, prawie dosłownie jest przetłumaczone z francuskiego konceptu, a które we Francji ciągle reprezentują i zawsze ku wielkiemu zadowoleniu króla, panów tamtejszych i wszystkich spektatorów...

Kijas spodziewał się, że mu Kergolaj to wytłumaczy, ale Kergolaj, na teraz przynajmniej, nie miał wcale ochoty wdawać się w konwersacje.

Albowiem kiedy Olizar, rozbiwszy publikę, dotarł do niego, to zastał go leżącego w bardzo opłakanym stanie na ziemi. Broda, mocnymi sznurkami przywiązana do uszów, jeszcze się wprawdzie trzymała, ale była osmalona do niepoznania, korona zdarta z głowy, a na głowie guzów bez liku, ta piękna suknia fałdzista na strzępie na nim podarta, a pioruny nawet i diabli wiedzą, gdzie się podziały. Olizar kazał swoim kozakom zebrać go z ziemi, ale kipiał na jego widok ze złości — i słusznie, bo czy to słychana rzecz, ażeby taka miejska hołota śmiała tak fatalnie sturbować takiego walecznego rycerza. Olizar nigdy niczego nie dowodził rozumem, ale miał ów przedziwny instynkt kozacki, który często prawdę wykrywa daleko prędze; niż rozum; więc i on także, tak jak i Kijas, miał to uczucie, że te ekscesy ktoś musiał sztucznie nastroić.

A1e kto taki?

Kiedy omdlałego Kergolaja zbierano z ziemi, Kundrat był przy tym i sam kozakom pomagał.

Tak, bardzo chytrze sobie postąpił, bo tym sposobem od siebie podejrzenie odsuwał, jakoby on to nastroił.

A przy takiej chytrości trzeba umieć zupełnie nad sobą panować, a Kundrat tego nie umiał.

Pochyliwszy się nad Kergolajem i pomagając go podnieść, kiedy Kergolaj jęknął, on, nie mogąc powstrzymać swojej z tego uciechy, rozśmiał się szyderczo. Na jego nieszczęście Olizar ten śmiech dosłyszał i wyraz jego twarzy obaczył — a wtedy zaraz żelazną ręką chwycił go za łeb i krzyknął: — To ty, psiawiro, nawaryw toho barszczu!

A jako prędki był z niego kawaler, razem z tym wykrzyknikiem ściągnął go nahajką po jego różowych policzkach. Kundrat z bólu aż przysiadł do ziemi, ale przytomności nie stracił, wypsnął mu się z ręki i zaczął w kąt dziedzińca uciekać. A wtedy Olizar za nim i jak długo starczyło dziedzińca, prażył go swoją nahajką; ile mu ich wsypał, nie można się było dokładnie dowiedzieć, jedni mówili, że tylko pięćdziesiąt, ale drudzy utrzymywali, że się cała kopa zmieściła.

Kergolajowi, który choć stał już na nogach, jeszcze nie był całkiem przytomny, chciano nalać w nos okowity, co jest najskuteczniejszym środkiem na omdlenie; ale on, jak tylko obaczył, z jaką energią i sumiennością Olizar Kundratowi plecy garbuje, zaraz otrzeźwiał, a nawet się rozśmiał.

I bardzo słusznie, bo tym sposobem, chociaż cnota cierpiała niewinnie, jednak występek został ukarany.

Kundrat to może cokolwiek za drogo okupił, bo kopa nahajek, choćby nawet niespełna, zawsze to cena wysoka; ale za tę cenę uwolnił się od podejrzenia, jakoby to on wywołał te ekscesy. Albowiem potem nikt o tym nie wiedział, a nawet i Olizar się nie przyznawał do tego, że to on go pobił w dziedzińcu, powiadano tylko, że razem z Kergolajem został pobity — a kiedy pobity, to oczywiście niewinny.

Kergolaja przyniesiono na płaszczach do jego gospody i położono na łóżku, poczciwy Kijas przysłał mu pierzyn a zarazem i butel prawdziwej greckiej oliwy, aby się nią wysmarował: Olizar zaś już wcale go nie odstąpił i po bratersku pilnował, póki się nie wyliże. Choroba jego trwała z jakie dwa tygodnie albo więcej, ale nareszcie rycerska natura zwyciężyła te guzy, które zresztą byłyby daleko mniej bolały, gdyby był je otrzymał w turnieju od równego sobie rycerza, niżeli w tym razie, gdzie podły gmin się poważył podnieść rękę na niego. Ale i na to się znalazło lekarstwo, nim bowiem jeszcze zupełnie wyzdrowiał, przyniesiono mu list z kancelarii królewskiej, w którym król mu wyraża swą kondolencją i zaprasza go, ażeby zaraz do Krakowa przyjechał, jak tylko stanie na nogach. Miał jeszcze jedną troskę niemałą, bo wydał wszystkie pieniądze, którymi miał odbyć swą podróż do Jeruzalem, a jeszcze i długów narobił w gospodzie i w mieście, ale na to mu znowu Kijas poradził, pożyczając mu dostateczną sumę pieniędzy na owe pięćdziesiąt grzywien, które mu Kmita był winien.

Tak więc jednego dnia mógł spokojnie i z czystym sumieniem kazać zatrąbić na odwrót ze Lwowa. Już jego namiestnik rozpłacił się z Żydem, już jego żołnierze siedzieli na koniach, już jego biały ogier stał osiodłany przed bramą, już nawet pożegnał się z Olizarem, ściskając mu rękę powyżej kostki, przysięgając mu przyjaźń dozgonną i polecając mu Pachnę jego czułej opiece — a Nuchim stał jeszcze przy nim, patrzał mu w oczy i przestępował ciągle z nogi na nogę, jak gdyby mu chciał coś powiedzieć, a nie śmiał.

— Czegóż ty tak patrzysz na mnie spode łba? — rzekł Kergolaj do niego, niecierpliwiąc się także, że go podsłuchuje — możeś niekontent, że wyjeżdżam spokojnie, a nie zostawiam ci parę guzów na pamiątkę po sobie?

Na to Żyd, uśmiechnąwszy się, powiedział grzecznie: — Jeszcze mi się coś za osobisty rachunek od jegomości należy.

— Patrz! byłbym zapomniał w tym roztargnieniu — zawołał Kergolaj do Olizara, a potem do Żyda — ileż ci się należy?

— Dziewięć czerwonych złotych — powiedział Nuchim.

— Zaraz ci to zapłacę! — zawołał Kergolaj, a to mówiąc, chwycił za rękojeść swojego miecza, aby go z pochwy wyciągnąć.

Żyd zbladł jak ściana, a chwyciwszy Kergolaja za rękę, zawołał ze strachem: — A co jegomość chce robić? gwałt! to niekoniecznie zaraz płacić, to można i innym razem, to ja mogę poczekać...

— Ale ja twego czekania nie potrzebuję! ja ci zaraz zapłacę! — krzyknął Kergolaj i znowu chwycił za miecz.

Ale teraz już Nuchim porwał go obydwiema rękami za rękę i trzęsąc się cały, a udając, że niby się śmieje, zaczął niezrozumiale bełkotać: — Gwałt! na co to? Jegomość mnie nie zrozumiał. Ja tylko tak żartem powiedział, że kto inny byłby jegomości narachował... Ale ja, chowaj Boże! Mnie już namiestnik zapłacił... Ja kontent, że jegomość u mnie nocował... Niech Pan Bóg szczęśliwie prowadzi.

— Jak nie chcesz, to ja cię gwałcić nie będę — rzekł Kergolaj — miejże mnie w dobrej pamięci.

Nuchim jeszcze go podprowadził, a zginając się przed nim we dwoje, rzekł jeszcze w bramie cokolwiek złośliwie: — Niech Pan Bóg da wielkie szczęście po drodze.

Kergolaj zatem wsiadł na koń i Olizar już miał wsiadać, ale przecie nie mógł wytrzymać, ażeby sobie z Żyda nie zadrwił, przyskoczył więc do niego, trącił go w bok i zapytał: — A ty głupi Żydzie, czego ty nie brał zapłaty?

— Nu — rzecze Żyd dumnie, widząc już Kergolaja na koniu — dziękuję za taką zapłatę, milsza mi moja szyja niżeli dziewięć dukatów.

— Ale ty głupi, Żydzie! przecie on nosi dukaty w pochwie od miecza! — zawołał Olizar i śmiejąc się z Żyda, wsiadł na koń i z Kergolajem odjechał.

Żyd zbladł znowu jak ściana, ale tym razem z żalu i targał sobie pejsy ze złości, a potem Kergolajowi proces wytoczył.

Olizar odprowadził Kergolaja aż do św. Jura i gwarzył z nim wesoło przez drogę, chwaląc Lwów, jako jest zabawny i wyrażając nadzieję, że Kergolaj znowu niebawem tutaj zawita.

Ale Kergolaj jakoś był chmurny, nie przeczył mu przez grzeczność, ale przecież mruknął przez zęby: — „Lwów nie każdemu zdrów”, a jam tu o mało duszą nie beknął... — Jednak to mu przypomniało przysługę, jaką mu oddał Olizar, zaczem jeszcze raz mu dziękował i pożegnali się bardzo serdecznie.

Po odjeździe Olizara Kergolaj puścił swoich żołnierzy naprzód, a sam jechał z tyłu, zwiesiwszy głowę i bardzo jakoś zamyślony. Jednak wyjechawszy na wzgórze za św. Jurem, skąd całe miasto widać jakby na dłoni, ocknął się, obrócił się z koniem ku miastu, podniósł ku niemu pięść zaciśnioną i zawołał: — Bodajże cię piorun trząsł, panie Lemburg! dałeś mi się dobrze we znaki. Daj Boże ci to odpłacić!

Dobrze, że Lwów nic o tym nie wiedział, bo byłby się pewnie okrutnie przestraszył.

VIII ŚREDNIOWIECZNA TRAGEDIA Na zamku kmitowskim od czasu wyjazdu Wilczka już niedługo trwały festyny. Wilczek był jedynym rycerzem pomiędzy gośćmi, co się znał na swoim rzemiośle i był duszą turniejów, wszyscy inni byli to sami szlachcice wiejscy, bardzo waleczni w bitwach, gdzie chodziło o życie, ale mało obeznani z obyczajami i zabawami wykwintniejszego rycerstwa, w których szło o popisanie się zręcznością i siłą i gdzie się zwykle kończyło tylko na guzach. Zaś bez rycerskich zapasów nie było wówczas prawdziwie rycerskiej zabawy. Prócz tego kasztelanowa rozumiała, że dosyć już nakarmiono i napojono panów sąsiadów, ażeby zadość uczynić potrzebom popularności — a sam kasztelan nigdy nie przywiązywał zbyt wiele wagi do wykarmiania sobie stronników, bo był przekonanym, że jeśli się zjawi na sejmiku w Sanoku i krzyknie: — Górą ziemia sanocka, a Kmita na czele! — to szlachta kołek w kołek podjedzie pod jego chorągiew i ani jednego nie braknie. Kiedy więc ostatni goście się porozjeżdżali do domów, już nowych nie zapraszano. Ale pani Gniewoszowa się jeszcze została.

Gniewoszowa prowadziła swą sprawę nadzwyczaj rozumnie i zręcznie. Kasztelanowę pozyskała zupełnie dla siebie, co jej się udało tym łatwiej, ile że wyrozumiała jak najdokładniej jej żale, jej smutki i obawy i potrafiła wpoić w nią wiarę, że ona jedna ma na to wszystko pewne i niezawodne lekarstwa. Z Kmitą miała sprawę jeszcze daleko łatwiejszą, bo on, prócz pomnażania i utrzymania swoich majątków, na wszystkie inne interesa, choćby nawet swej własnej rodziny, niewiele zwracał uwagi. Wilczka miłował szczerze i rad by go był ożenił z Jagienką, uważał go bowiem za zacnego człowieka, mającego wszystko po temu, aby pójść bardzo wysoko, a przeto mogącego przynieść i szczęście, i zaszczyt Kmitównie; prócz tego byłoby go to zabawiło, gdyby był figla wypłatał żonie, dlatego też dał radę Wilczkowi, aby wziął sobie Kamienieckiego za swata; ale zresztą... świat na tym nie stał u niego. W gruncie zaś jego przekonań wydanie panny za mąż babska to sprawa, jeżeli się Wilczkowi nie uda, a Jego żona postanowi inaczej, to niech sobie tak będzie. Gniewoszowa go pod tym względem doskonale wyrozumiała i była z niego zupełnie zadowoloną.

Z Jagienką postępowała także rozumnie, ale zarazem bardzo oględnie, bo w swoich rozmowach z gadatliwymi pannami fraucymeru łatwo się dowiedziała, że Wilczek jej się podobał, ale tego nie mogła z nich wyrozumieć, do jakiego stopnia dojrzały jej sympatie dla niego — a była tego przekonania, że z miłosnymi uczuciami młodych panienek, chociaż według niej były to tylko kaprysy, trzeba się obchodzić bardzo ostrożnie. Miała wprawdzie nieomylny środek oburzenia jej przeciw Wilczkowi: potrzebowała rzucić jej tylko słóweczko o jego stosunkach z córką tego tam jakiegoś putnego bojara i byłaby zaraz wywołała rewolucją w jej głowie. Ale na to była ona zanadto głęboką znawczynią ludzkiego serca. Wiedziała dobrze, że tym Jagienkę na Wilczka oburzy, ale ją i na siebie oburzy, zwłaszcza jeżeli się już w nim zakochała: bo kochająca kobieta rozgniewa się na swego ulubionego, jeśli się dowie o nim coś złego, ale zazwyczaj mu prędko przebaczy, temu wszelako nigdy nie przebaczy, który jej to złe o nim powiedział, albowiem czy tylko ją upokorzył przed sobą, czy wcale rozwiał jej ukochane złudzenia, zawsze zostanie wstrętnym jej sercu.

Gniewoszowa zatem bardzo rozumnie wzgardziła tym środkiem, a natomiast tylko jak mogła najzręczniej wybadywała Jagienkę o jej sentymenty dla Wilczka. Ale tutaj jej zręczność ją całkiem zawiodła. Albowiem Jagienka wychowywała się w klasztorze i wychowywano ją do klasztoru, do którego wcale nie była stworzoną. Zakonnnice, chcąc jej temperament i jej charakter do reguł zakonnych przerobić, strofowały ją zawsze bardzo surowo za górny polot jej myśli, za jej światowe uczucia, nawet za jej otwartość i szczerość — a tak już zawczasu nauczyła się ukrywać swe myśli przed ludźmi i przed nikim swych uczuć nie zdradzać.

Gniewoszowa więc nie odkryła w niej ani śladu jej miłości dla Wilczka — a zrozumiawszy tym trybem, że Jagienka nie pomyślała jeszcze wcale o żadnym młodzieńcu, powzięła przekonanie u siebie, że cel swój osiągnie bez żadnej trudności.

Co by się było stało, gdyby Jagienka, wychowana inaczej, była powzięła zaufanie do Gniewoszowej i wyspowiadała się przed nią otwarcie, że Wilczek już się stał gorącym pragnieniem jej serca, ideałem jej myśli, jej Bogiem? Być może, że wtedy ta rozumna i wszystko przewidująca kobieta byłaby tę sprawę puściła w odwlokę, a tymczasem byłyby się zmieniły okoliczności i zaszły inne wypadki.

Ale to stać się nie mogło — i nie był to także fatalizm tylko konieczność, wypływająca z nieubłaganą logiką z natury rzeczy.

Gniewoszowa zwróciła także baczną uwagę na Smolickiego, bo nie mogła nie spostrzec, że człowiek ten, chociaż jakąś nieokreśloną rolę odgrywał na zamku, bo był niby to krewnym, niby gospodarzem a zarazem niby trefnisiem, miał możność wywierania pewnego wpływu na wszystkich. Jakoż istotnie wpływ jego był rzeczywistym, a nawet polegał na dwóch bardzo silnych podstawach: najprzód na tym, że ten opasły, a czasem pozornie niby zaspały szlachcic odgadywał niezmiernie trafnie każde położenie i zawsze o wszystkim swoje własne miał zdanie, co mu dawało pewną wyższość nad innymi; a po wtóre, że sobie wyrobił przywilej wypowiadania swoich zdań bez ogródki i często bardzo ciętych do tego używał wyrazów. Tacy ludzie bywają niebezpieczni, bo nieraz jednym słowem zmieniają usposobienie umysłów.

Starościna czorsztyńska to wszystko wiedziała, a nawet zauważała, że kasztelanowa miała szczególniejsze względy dla niego, w codziennych sprawach często go się radziła, a te narady tak się wciąż powtarzały, iż się zdawało, jakoby pomiędzy nimi trwała ciągła wymiana myśli.

Ale zarazem i to było widocznym, że Smolicki był nadzwyczajnie przywiązanym do domu Kmitów, a kasztelanowę tak kochał, jak własną córkę. Z tej też ostatniej okoliczności Gniewoszowa wywnioskowała sobie, że Smolicki może tam ma jakie dawne sympatie dla Wilczka, z którymi się zresztą nie taił, ale dlatego że Jagienkę wydadzą za tego lub owego rycerza, przecie rewolucji nie zrobi. I tu zapewne trafnie osądziła rzecz i człowieka.

Z księdzem Białym wcale się nie liczyła. Rozmówiwszy się z nim kilka razy, chociaż zaraz spostrzegła w nim awanturnika, lubiącego kabały, przyszła do przekonania, że w razie potrzeby będzie mogła go kupić za kilkanaście złotych węgierskich. Ale go nie kupiła — a to było może błędem z jej strony.

Tak rozum ludzki, choćby najbystrzejszy i najrozleglejszy, nigdy nie może liczyć na swą nieomylność. W świecie teorii jest zawsze w stanie tworzyć prawdy i osadzać je na granitowych podstawach, których żadna potęga nie wzruszy; ale w życiu praktycznym, w wykonaniu teorii, jego rachuby bardzo często go mylą — a ilekroć znajdzie się wobec zagadki skomplikowanej, na której rozwiązanie inni ludzie przeciwne mogą wywierać wpływy, jeden jedyny z tych ludzi, zamknąwszy przed nim swój umysł i serce, bardzo często wystarcza, ażeby go w błąd wprowadzić i pokrzyżować jego przewidywania. Wszelako ten świat jest tak urządzony, że ludzie i takim niedostatecznym rozumem osięgają swoje zamiary — a osięgają je nawet wbrew przeciwnym okolicznościom, jeżeli tylko odpowiednią swemu zadaniu rozwiną energią.

Cóżkolwiek bądź, Gniewoszowa, uścieliwszy drogę swoim zamiarom wedle swego rozumu, pchnęła bez zwłoki gońca do syna, ażeby zaraz przyjeżdżał na Sobień.

Gniewosz po otrzymanym wezwaniu przyjechał we dwa dni — i przyjechał tak samo pod wieczór, jak niegdyś Wilczek. I tak samo, jak Wilczek, sprawił na wszystkich bardzo przychylne dla siebie wrażenie. Gniewosz, jak go już znamy, nie mógł nawet na pierwszym wstępie nie obudzić dla siebie sympatii, albowiem jego postać zewnętrzna imponowała swoją męską pięknością, każdym swym ruchem znamionował uczucie swojej godności, był nadzwyczajnie grzecznym dla wszystkich, a przy tym w każdym jego słowie przebijała się dobroć serca i skromność. Ta dobroć serca była w nim czymś nadspodziewanym, bo nie licowała z jego kolosalną budową, znamionującą na pierwszy rzut oka olbrzymią siłę fizyczną; ale właśnie ta sprzeczność, jaka leżała pomiędzy jego tytaniczną postacią a dziecięcą słodyczą temperamentu, podnosiła jeszcze obudzoną dla niego sympatią tym uczuciem szacunku, jakie mamy zazwyczaj dla tych, którzy widocznie mogliby nam dać uczuć swoje przewagę, a nie chcą. Tak w małą godzinkę Gniewosz zniewolił wszystkich dla siebie — a idąc do wieczerzy, miał to uczucie, że między tymi ludźmi, których dopiero co poznał, jest jakby w swej własnej rodzinie. Jego matka nie spuściła żadnego szczegółu z oka i była z tego bardzo zadowolona.

Ale na tym świecie tylko miłość może być bezwzględną, bezwarunkową i płynąć jednolitym strumieniem bez żadnych w swym wnętrzu odcieni. Wszelkie inne uczucia ludzkie są zawsze względne, mieniące się w sobie i zmienne. Do sympatii dla siebie można ludzi na samym wstępie zniewolić, lecz przeto się jej jeszcze nie pozyskało na zawsze, bo trwałą sympatią można sobie tylko wysłużyć. Przeciwko wyniewolonej sympatii bardzo prędko podnosi się opozycja, bo każdy człowiek ma to w swojej naturze, że nie lubi być zniewalanym, choćby nawet do czegoś takiego, co sam uznaje za słuszne. Poddaje się łatwo pierwszemu wrażeniu, ale jak tylko uczuł, że mu się dał opanować znienacka, zaraz przeciwko niemu się burzy.

Tak było także z Gniewoszem. Wszyscy ulegli pierwszemu wrażeniu, ale jak tylko zeń ochłonęli, każdy zaczął szukać, co by mu mógł zarzucić. Pierwszy w ton taki niestrojony uderzył Kmita. Pan małopolski, mający od wieków ducha opozycyjnego we krwi, zaczął się z lekceważeniem wyrażać o królu, co Gniewoszowi nie mogło być miłym, a jak się przy gęstych kielichach rozgadał, to i królewskim dworakom niejedną łatkę przyczepił. Smolicki, czy to chcąc kasztelanowi wtórować, czyli też przeczuwając w Gniewoszu współzawodnika Wilczka, przyciął kilka razy dosyć dotkliwie tym kawalerom, co to są w łaskach u króla i niby to pomagają mu rządzić, ale jeszcze daleko lepiej mu służą w jego miłostkach.

— Rządzą, bo rządzą — powiadał Smolicki — ale o tych rządach podobno daleko więcej wiedzą mieszczki krakowskie niżeli całe królestwo. Mało niewiele, a dowiemy się nagle, że się król z jaką Gretą na lewą rękę ożenił, a potem już chyba i jego kawalerowie, ażeby nie pozostać za panem, także się z niemieckimi mieszczkami pożenią.

Ośmielony takimi przycinkami, nawet skromny zazwyczaj ksiądz Wara przepił także po kilka razy do tej szlacheckiej młodzieży, co zamiast siedzieć na wsi i sprawować obywatelskie urzędy, wiesza się przy królu i uczy się spełniać jego rozkazy.

— Bodajby im tylko kiedyś — mówił ksiądz Wara — nie przyszło na własnych ojców i braci uderzać i brać ich w łyka, aby ich zamieniać w poddanych króla.

Jagienka, obok której posadzono Gniewosza, dotychczas tylko bardzo ciekawie mu się przypatrywała. Już jak tylko go obaczyła, jej żartka wyobraźnia zaczęła grać i przedstawiać jej nie widziane dotąd obrazy. Zdawało jej się, że widzi żywego przed sobą jednego z tych bajecznych rycerzy, co piją z rogu kąpiącego się w morzu, co mają głos taki, jak Stentor Homera, którym pięćdziesięciu wołających mężów przekrzyczą, co w gniewie ogromne skały rozdzierają na dwoje, co w bitwie porywają w żelazo okute konie w swe ręce i nimi swych nieprzyjaciół druzgocą, co ranni słyszą głos sławy, wołający ich z nieba, i umierają w zachwycie, z niebiańskim uśmiechem na ustach. Gniewosz zdawał jej się być jednym z takich rycerzy, więc patrzała nań z ciekawością, ale zarazem i z grozą. Gniewosz trzymający się zawsze tej starej rycerskiej zasady, "że rycerz powinien głośno bić, a cicho mówić”, odpowiadał tak słodkim głosem na jej pytania i towarzyszył swym słowom tak m pogodnym uśmiechem, jak gdyby ją ze słonecznego rogu obsypywał kwiatami. Bardzo ją to bawiło jako rzecz ciekawa i nowa, ale przecież słuchała go z niepokojem, ile razy spojrzała mu w oczy, zawsze zadrżała jak gdyby ze strachu, a ile razy on ręką ruszył, nagle się odsuwała od niego, bo ją opanowywało takie uczucie, że jeżeli się tylko jej sukni dotknie, to ją stłucze jak miskę glinianą. Bardzo ją zajmował ten człowiek, byłaby go chętnie wypytywała o różne sprawy rycerskie i pilnie słuchała, ale byłaby chciała, żeby gdzieś siedział daleko i żeby na nią nie patrzał...

Starościna czorsztyńska to uważała i wyprowadziła stąd wniosek, podobno nie całkiem trafny, że Jagienka nie ma wstrętu do jej syna. To było bardzo dobrze. Ale nie uszły także jej uwagi owe rozmaite uszczypliwości Kmity, Smolickiego i księdza Wary — a to ją zniecierpliwiło.

Wprawdzie kasztelanowa była nadzwyczajnie uprzejmą dla jej syna, sama wyznaczyła mu miejsce obok Jagienki i wśród rozmowy nie szczędziła grzeczności, co w tym położeniu miało pewne znaczenie; ale kasztelanowa słuchała także bez wstrętu owych przycinków do króla i jego dworaków, a to znów było niedobrze. Gniewoszowa tedy powiedziała sobie: Tu nie masz czasu do stracenia, bo za parę dni mogą się zacząć kabały... I wstała pierwsza od stołu, aby przerwać te konwersacje.

Po wieczerzy mało już rozmawiano i niebawem zaczęto rozchodzić się na spoczynek.

Wszyscy szli jednym wielkim korytarzem, z którego do wszystkich skrzydeł rozchodziły się drogi. Gniewosz podprowadził matkę do jej apartamentu, a kiedy jej powiedział: — Dobranoc — ona mu rzekła półgłosem: — Jeżeli nie jesteś bardzo sfatygowany, to przyjdź jeszcze do mnie na pogadankę; mam wiele rzeczy, o których bym się chciała z tobą rozmówić.

W tej samej chwili Smolnicki, podprowadzając Jagienkę wraz z fraucymerem, rzeki do niej na osobności: — Waćpanna nie masz szczęścia do tych królewskich rycerzy. O tamtym powiedziano, że lekki, a ten mi się zdaje trochę za ciężki.

A na to Jagienka: — Pan Smolicki zawsze jest krotochwilny. Przecież pan Gniewosz nie przyjechał do mnie w konkury.

A Smolicki jej odpowiedział z naciskiem: — On zapewne o tym nie myślał, ale po to go tu powołano. Trzeba zawczasu przygotować się na to, aby ten szturm mężnie wytrzymać.

Na te słowa Jagienka zbladła jak chusta i serce jej mocno bić zaczęło, a myśli jej tak się zaćmiły, że sama nie wiedziała, którędy i jak się dostała do swojej sypialni. Znalazłszy się sama, była przez chwilę prawie bez przytomności. Wiedziała bowiem dobrze, jak absolutną i jak zazwyczaj bezwzględną jest władza rodziców i opiekunów nad dziećmi. Jak postanowią, tak się stać musi, dziecko przeciwko ich wyrokowi protestować nie może i nawet mu się nań skarżyć nie wolno... Na tę same myśl zimny dreszcz przejął wszystkie jej członki i odjął jej władzę myślenia. Nieokreślony lęk, który ją opanował, bezdenna przepaść, która przed nią się otworzyła, widok uciekającego raju szczęścia, który sobie z Wilczkiem marzyła, i wiecznej śmierci duchowej, która ją czekała z Gniewoszem, zamąciła jej zmysły do tego stopnia, że ziemia jej zniknęła sprzed oczu i nie wiedziała, gdzie jest i co się z nią dzieje.

Kiedy znowu oprzytomniała i myśleć zaczęła, to znienawidziła Gniewosza, jak piekielnego wysłańca, a całą duszą i na wiek wieków przylgnęła do Wilczka, jak do zbawczego anioła.

Myśląc potem spokojniej, zapytywała się siebie: Może to być, ażeby ten zacny kasztelan, najlepszy człowiek pod słońcem, co mnie tak kocha serdecznie, jak własną córkę... może to być, aby kasztelanowa, taka poczciwa, taka szlachetna, taka dobra dla wszystkich... może to być, aby ci ludzie gwałtem mnie oderwali od tego, który mi szczęście przynosi, a któremu nic nie mają do zarzucenia, i przykuwali mnie gwałtem do tego, który mi jest obcy jak ta turma zamkowa, którego się boję jak zwierza, dla którego mam tylko wstręt i pogardę... A po namyśle, któremu przyświecała bujna jej wyobraźnia i jeszcze z klasztoru wyniesiona skłonność do czarnego zapatrywania się na świat i ludzi, odpowiadała sobie z boleścią: Że to być może... że tak jest pewnie... Smolicki powiedział, on wszystko wie. Wszyscy się na mnie sprzysięgli...

Po takim rozmyślaniu zapadła w ciężką i bolesną zadumę, a jej wszystkie uczucia snuły się około tej myśli czarnej i rozpaczliwej: że jest sama jedna, opuszczona, porzucona przez wszystkich, i na całym zamku nie masz jednej duszy ludzkiej, która by miała dla niej choć jedno tchnienie litości.

W tej chwili, wśród ciszy grobowej pomiędzy zamkowymi murami, doszły jej uszu tony lutni grającej. Te dźwięczne tony, spływające gdzieś z góry, sprawiły na niej zachwycające wrażenie. Wstała i przystąpiła do okna. To Pretficz siedział na górnym piętrze w otwartym oknie swojej izdebki i grał na lutni dźwięczne piosenki. Jagience, kiedy go obaczyła, zdało się, jak gdyby od niego bił promień światła do jej ciemnicy. Przecież jest jedna poczciwa dusza, która ma dla niej współczucie! Uczucie wdzięczności tak ją opanowało w tej chwili, że porwała bukiecik róż, który miała pod ręką i rzuciła mu go w jego otwarte okno. Pretficz go pochwycił w powietrzu i coś jej powiedział: ale słów jego nie można było zrozumieć, słychać tylko było, że mówił przez łzy... Jagienka się cofnęła w głąb izby.

Po chwili milczenia Pretficz zaczął grać znowu i grał jeszcze długo. Ta cicha i wdzięczna muzyka uspokoiła ją i nareszcie uśpiła. Po tych silnych wzruszeniach spała snem twardym, dopiero nad ranem zaczęły się jej jakieś sny pokazywać. A wtedy, jak niedawno Formozie, i jej także śnił się Cherubin, ale ten był straszny jak syn Erebu, cały w czarne zakuty żelazo siedział na wspinającym się koniu skrzydlatym i przeszywał kopią pierś leżącego na ziemi białego rycerza — a rycerz ten zwyciężony miał anielską twarz Wilczka.

Starościnie dano pokoje gościnne obok tej małej kaplicy, którą niedawno zbudowano na cześć św. Stanisława. Sama o nie prosiła, miała bowiem zwyczaj także na zamku czorsztyńskim odprawiać swoje modlitwy w kaplicy. Kaplica tutejsza była bardzo maleńka, raczej dosyć szeroka, lecz płytka alkowa, w której na wysokości trzech schodów zbudowano ołtarz z obrazem patrona Kmity, przed którym we dnie i w nocy palił się zawieszony u stropu kaganiec i gdzie się tylko sam ksiądz mógł pomieścić z ministrantami. Podczas nabożeństwa otwierano na ścieżaj szerokie drzwi, które wychodziły do dużej, wysokiej i rzeźbionymi z drzewa figurami poważnie przystrojonej komnaty, a w tej komnacie gromadzili się pobożni dla wysłuchania mszy świętej. Za tą komnatą znajdowały się dwa gościnne pokoje, w których zazwyczaj mieszczono biskupów i innych dygnitarzy kościelnych, odwiedzających zamek sobieński, teraz dano je Gniewoszowej.

Wróciwszy do swoich pokojów, starościna, jak miała zwyczaj, zaraz się do modlitwy przebrała. Zrzuciła więc najprzód, co miała na sobie ze złota i drogich kamieni, bo nie godziło się wówczas z takimi świecidłami pokazywać się Bogu, potem wdziała na siebie suknię ciemną, z grubego sukna krojem zakonnym uszytą, na głowę włożyła czarny czepiec ze spuszczonymi uszyma, jakie w fioletowym kolorze nosili wówczas biskupi, zawiesiła na piersiach duży krzyż ze słoniowej kości, który był poświęcany w Rzymie, a dłużej niżeli od wieku chował się w jej rodzinie, do ręki wzięła różaniec, który jej przyniósł pielgrzym pobożny ze Ziemi Świętej, potarłszy go wprzódy o grób Chrystusa Pana — a tak przystrojona i uzbrojona, uklękła przed ołtarzem otwartej kaplicy do swoich modłów wieczornych.

Modliła się długo i szczerze, prosząc zapewne Boga, ażeby pobłogosławił jej zacnym zamiarom, które właśnie zabierała się spełnić w celu podniesienia i uświetnienia rodziny Gniewoszów, rodziny nie jej własnej, bo w nią weszła z domu Magierów, ale której tradycją, ducha i wszystkie uczucia wzięła w siebie zupełnie i obyczajem chrześcijańskiego świata zrosła się z nią, jak z swoją własną.

Gniewosz, wszedłszy do tej komnaty, będącej w tej chwili jakoby nawą kościoła, i obaczywszy matkę zatopioną w modlitwach, przybliżył się na palcach do kaplicy, a ukląkłszy w jej progu, zaczął także się modlić. Albowiem Gniewosz był także nabożnym: ale sposobem ówczesnych rycerzy, którzy mieli się za żołnierzy, obowiązanych bronić powagi korony, której blask opromieniał ich pancerze i hełmy, i całości królestwa, które ich chlebem karmiło, lecz zarazem czuli się zbrojnymi kapłanami tej świętej wiary, która im otwierała królestwo niebieskie, a za którą zawsze byli gotowi przelać krew swoję. Pod owe czasy te dwa urzędy były nierozdzielne w rozumieniu chrześcijańsko-katolickich narodów: biskupi w złociste ubierali się zbroje, pasowali szlachecką młódź na rycerzy i prowadzili wojny w obronie Kościoła i swoich episkopatów — a świeccy rycerze zostawali niejednokrotnie proboszczami, prałatami i biskupami, chociaż kapłańskich święceń nie mieli. Obyczaje te przejęliśmy w części od Europy zachodniej, w części zaś od Krzyżaków, o którycheśmy się od lat tak wielu wciąż ocierali; ale Gniewosz miał je głębiej wpojone niż inni, bo przez lat kilka uczył się wojennego rzemiosła u królów i książąt niemieckich i tam pasowan był na rycerza. Religijne pojęcia tych kapłanów-rycerzy nie były bardzo głębokie. Wiara ich była wprawdzie na pozór bardzo gorąca, ale nie całkiem ślepa: modlili się przed bitwą, nosili amulety, czynili śluby, ofiarowali się swoim patronom, ale przede wszystkim wierzyli w pięść swoje, byli przekonani, że tylko temu Pan Bóg pomaga, kto sam sobie pomaga, a Kergolaja dewiza: Ayde toi et Dieu t’aydera była ich wszystkich dewizą. Ale wiara ich, utopiona w religijnych obrządkach, była niezmiernie przesądną: obok swej pięści wierzyli w działanie sił nadprzyrodzonych, w istnienie duchów, cudów i czarów, lada gra wyobraźni wywierała na nich rewolucyjne wrażenie — a te żelazne postacie, nie tylko przed rozumnym rozkazaniem, ale przed jakimkolwiek kaprysem ojca lub matki, przed groźbą fanatycznego księdza z ambony, przed lada zaklęciem na karę Boską lub duszy zbawienie, uginały się jak lalki woskowe i dawały się prowadzić jak dzieci.

Kiedy starościna skończyła swoje pacierze i wstała z klęczek, to miała twarz wypogodzoną i głowę podniosła do góry, jak gdyby modlitwa ulżyła jej sercu i rozjaśniła jej umysł — a kiedy i syn jej skończył swój pacierz wieczorny, siadła w głębokim krześle obok kaplicy, posadziła go naprzeciw siebie i zawiązała z nim długą rozmowę.

— Jakże ci się powodzi od czasu, jakem cię nie widziała? — spytała go z wielką powagą.

— Mnie się powodzi jak zwykle — odpowiedział jej Gniewosz — czasem muszę pracować za innych, bo król na mnie łaskaw, ale nie skarżę się na to, boć to mój obowiązek.

— Na pracę nigdy się skarżyć nie trzeba, idzie tylko o to, ażeby znachodziła nagrodę. Jakież tam masz teraz widoki?

— Na teraz żadnych. Sądzę, że jeśliby jaka mniejsza kasztelania zawakowała, to król by mi jej nie odmówił, ale dotychczas nie masz wakansu.

— Przecież wakuje kasztelania sanocka.

— Och! o tej nie ma co myśleć — rzekł Gniewosz — wodzą się o nią za łby Balowie z Kmitami, chociaż ja tak rozumiem, że i z nich żaden jej nie dostanie.

— Dlaczegoż tak rozumiesz?

— Bo król oprócz Piotra wszystkich Kmitów nie lubi, a Balowi jej nie da, bo Kmitowie nie cierpią Balów, więc znowu król nie chciałby Kmitów do żywego urazić.

— Więc może by właśnie teraz o nią uderzyć?

— Myślałem o tym aż do lwowskiej podróży. Ale teraz się rozmyśliłem, bo mi się zdaje, że król wziął we Lwowie kogoś na oko i temu ją przypnie.

— Któż to jest taki?

— Kergolaj.

Tu Gniewoszowa się przez oka mgnienie zastanowiła, widać było, że ta nowina była dla niej niespodziewana, ale nie dała tego poznać po sobie, owszem, powiedziała przeciwnie: — Chociaż Kergolaj nie jest całym Polakiem i bardzo wielu jest lepszych od niego, jednak by mnie to wcale nie zadziwiło, bo ma koligacje. Kmitowie i Lanckorońscy, a do tego ci wszyscy, co z nimi są spokrewnieni, to jest potęga, z którą i królowie liczyć się muszą, choć czasem nie chcą. I myśmy mieli koligacje i jeszcze nam coś z nich zostało, ale wszystko to zaprzepaścił pan Gniewosz z Dalewic...

Gniewosz milczał, a jego matka tak dalej mówiła: — Przez tyle wieków przodkowie nasi krwią swoją i zdrowiem zarabiali na sławę, a ich potomkowie ją pomnażali, on wszystkich zaćmił — i odtąd cała nasza wiekowa sława się zapomniała, a my żyjemy jego niesławą. Sto lat od tego czasu minęło, twoi ojcowie oddzielili się od: jego szczepu, zmienili herb, zaczęli pisać się z Olexowa, ale i to się na nic nie zdało.

W tych wszystkich powiastkach o jego oszczerstwach przeciw królowej Jadwidze nie masz ani jednego słowa prawdy, owe hańbiące sądy i wyroki na niego były haniebnym jego wrogów wymysłem, nigdy go nikt nie oskarżał, nikt go nigdy nie sądził, został przecież jeszcze potem starostą ruskim i podkomorzym krakowskim, a i na grunwaldzkiej sam swojej własnej hetmanił chorągwi... Ale cóż z tego, kiedy ludzie, jak skoro jaką plotkę ukochają, to nie tylko prawdy nie widzą, ale nawet widzieć jej nie chcą. Co więcej, ktokolwiek chce z nimi żyć w zgodzie, musi im tę plotkę powtarzać, bo prawdą jeszcze by ich oburzył na siebie. Ot, jeszcze niedawnym czasem ksiądz Długosz, chociaż człek taki rozumny i mógł się prawdy od ludzi współczesnych dowiedzieć, także tę plotkę, jak słyszę, w swoje kroniki włożył, a nawet jeszcze ją przyozdobił. Niech mu Bóg nie pamięta: nam wielką krzywdę wyrządził, a nie wiem zaprawdę, komu tym dogodził...

Na to zaś rzecze Gniewosz, chcąc to cierpkie uczucie swej matki ile możności osłodzić: — Jużci i mnie ta plotka o naszym stryjecznym pradziadzie daje się czasem uczuwać i gdybym nie miał ręki tak silnej, że z nią nie każdy chciałby się mierzyć, to może już nie raz byłoby mi przyszło bronić jego dobrej sławy żelazem. Ale ja tam tymi plotkami nie bardzo się gryzę, bo tak rozumiem, że dobre są koligacje, ale przecież najwięcej waży własna zasługa.

Toż ja na protekcje, jakie by z koligacjami na mnie spłynęły, wcale się nie oglądam, jeno służę mojemu panu uczciwie i wiernie i tak się spodziewam, że mi to swego czasu policzonym zostanie. Nie równam się z Kergolajem, ani go sobie biorę za przykład, bo to tam inny umysł jest u tego człowieka, ale to muszę powiedzieć, że i on nie przez protekcje zakradł się w łaskę królewską, jeno tym, że knuje tam po Włoszech i Francji jakieś polityczne kabały dla króla, a może mu jeszcze i inne oddaje przysługi...

Jednak to zapatrywanie się zapewne nie całkiem odpowiadało starościnie w tej chwili, bo na to tak mu odpowiedziała: — Mój drogi, nikt mocniej ode mnie na tym nie stoi, ażeby człowiek swoich zaszczytów dorabiał się własną zasługą. A przecież dlatego, ażebyś mógł służyć skutecznie, pilnowałam ciebie z taką troskliwością, a nawet i z surowością w naukach w Krakowie, dlatego także, kiedyś już podrósł, wyprawiłam cię z takim sumptem, może nawet nad moje siły, a może także z małą krzywdą dla twoich braci, na dwory książąt i królów niemieckich, gdzieś się też służby rycerskiej tak dobrze wyuczył, że ją znasz lepiej od wszystkich innych. Niełatwo to było otrzymać dla ciebie zaszczytną funkcją u dworu, ale moim usilnym staraniem i to się udało. Wielką to było dla mnie pociechą, żeś umiał naszemu dzisiejszemu królowi przypaść do serca, a dumną byłam z tego i jestem, żeś się walecznością u jego boku odznaczył nad innych, żeś go w potrzebie własną piersią zasłaniał, żeś nawet z nim dobrowolnie poszedł w niewolę, chociaż, jak wielu innych, mogłeś się od niej ochronić... Tak, jeszcze raz to powtarzam, dumną jestem z tych twoich uczynków i wdzięczną ci jestem, żeś moje trudy i poświęcenia tak sowicie nagrodził.

Tu Gniewoszowi, człowiekowi czułego serca, łzy zakręciły się w oczach, zerwał się z krzesła, ukląkł przed matką, a całując obydwie jej ręce, zawołał wzruszony: — Nie syn, moja matko, ale Bóg tylko potrafi waszej miłości te wszystkie trudy nagrodzić.

Nieraz to rozważałem u siebie, dlaczego mi się cokolwiek więcej macierzyńskiej miłości dostało niż moim braciom — i było to zawsze i będzie potężną dla mnie ostrogą, ażeby tę miłość wdzięcznie odsłużyć. Czy dojdę kiedyś do tego, w Boskich to ręku. Mnie wszakże pewnie ani woli, ani wytrwania nie braknie — a jeśli o co się najgoręcej modlę do Pana Boga, to o to, ażebym mógł każdym moim postępkiem rozradować serce mojej najukochańszej matki.

Gniewosz to mówił głosem głęboko wzruszonym, ale na starościnie nie widać było prawie żadnego wzruszenia: wyglądała ona jak mistrz grający na lutni, z której wydobywa płacz, jęki i tony radosne, pod jego palcami drżą wszystkie struny po jego woli, ale on sam jest zimny i tylko patrzy, aby mu która struna nie wydała rozdźwięku. Starościna ścisnęła swojego syna za głowę i rzekła: — Dziękuję ci za tę miłość synowską, o której wszakże nie miałam nigdy powątpiewania, ale usiądź sobie na powrót i mówmy dalej spokojnie. Ty masz wszystkie zalety, jakich można wymagać po szlachetnym młodzieńcu, ale jeszcze ci brak doświadczenia. Ty lekceważysz koligacje, protekcje i wpływy rodzinne — a przeto nie znasz tej Polski, której jesteś obywatelem.

Ty nie znasz nawet i króla, chociaż go codziennie widujesz i szczycisz się jego ufnością.

O tym królu i o tym królestwie najwierutniejsze bajki chodzą po kraju i wszyscy je powtarzają: bo wszyscy się ślizgają po wierzchu, a nikt się nie stara dno zmacać, bo też i nie każdemu do niego się dostać. Grzegorzów z Sanoka, Kallimachów i Ostrorogów niewielu jest między nami — a jeśli są, to ich głosy się nie rozchodzą po kraju, bo ledwie się z ich ust wydobędą, wrzaskliwa szlachta je zaraz przekrzyczy. O królu najrozmaitsze i najsprzeczniejsze obiegają powieści. Powiadają o nim, że panów chce podbić pod swoje władzę, że szlachtę chce obrócić w żołnierzy, że dąży do absolutum dominium119. Azaliż był jaki król na tym świecie, który by nie pragnął w swym sercu wzmocnienia i rozszerzenia swej władzy? Ale nie o to idzie, tylko o to, co rzeczywiście zrobić chce i co zrobić może. A nad tym się nikt nie zastanawia rozumnie; ale ja ci to powiem. Król wie bardzo dobrze, czego tej naszej Polsce potrzeba, ażeby się wewnątrz wzmocniła i stanęła na równi w drugimi królestwy, i także wie dobrze, czego jemu potrzeba, ażeby tą Polską mógł rządzić bez wstrętów, a ku pożytkowi korony i kraju. Nikt temu panu, kto go zna bliżej, nie odmówi doskonałego rozumienia celów, do których dążyć powinien; ale do osiągnięcia tych celów stoją mu dwie przeszkody na drodze.

Jedna w tym leży, że zanadto lubi swawolę, zaczem idzie, że bardzo często od takiej roboty, którą sam mądrze rozpoczął, która może się udać, tylko by nad nią trzeba posiedzieć, oderwie go jakaś pustota, o której nawet nie godzi się mówić. Pustota by mu nie uciekła, ale robota uciekła, a potem niepodobna już do niej powrócić. Czy nie tak?

— Czasem i to się wydarza — powiedział Gniewosz, a starościna mówiła dalej: — Nie czasem, lecz bardzo często. Druga zaś przeszkoda jest w tym, o czym Kallimachowie i Ostrorogowie nie wiedzą, że każdemu królowi najprzód na tym zależy, ażeby się przy swojej koronie utrzymał i aby ją swoim przekazał następcom, co też jest jego obowiązkiem względem jego ojczyzny, bo nie masz państwa bez króla, jakeśmy to już w czasach przedłokietkowych widzieli — a dopiero potem ma o to się starać, ażeby królestwo swoje wzmocnić i naprawić. Owóż ta naprawa nie taka to rzecz łatwa, jak się królewskim doradcom wydaje, bo aby rząd wzmocnić, potrzeba by szlachtę wziąć w kluby — a ta szlachta już tak się rozrosła i przyszła do takiej potęgi, że aby ją zmniejszyć, potrzeba ją łamać, a jakby się łamać zaczęło, to kto wie, co by tam pękło, czy prawa szlachty, czy prawa korony. Łatwo to Kallimachowi mieć do tego odwagę, bo on nie ma nic do stracenia: co by to jemu szkodziło, gdyby król zaburzenie wywołał, gdyby musiał uciekać z kraju i gdyby tymczasem obcy rozdrapali królestwo, cośmy już także widzieli? Ale król takiej odwagi mieć nie może i mieć nie powinien. I ja tobie powiadam, że głupi są ci, co się boją królewskich zamachów na prawa szlacheckie: on zawsze będzie miał rozmaite rozumne zamiary i zawsze będzie się zapędzał, aby je wykonać, ale nigdy ich nie wykona, bo szlachta z prawdziwym strachem albo z udanym zawsze przeciwko tym zamiarom postawi się jeżem, a król zawsze się cofnie, bo nie zechce wystawić na szwank swojej korony. Jest w tym mądrość, jest głupstwo, jest obojga po trosze, jak zwykle we wszystkim, z czego rozum ludzki się składa.

Tu starościna odetchnęła cokolwiek, a potem taki zwrot nadała swej mowie: — Król nie rozumie panów, stojących na czele szlachty, a panowie nie rozumieją króla — i w tym leży klucz do tej zagadki, nad którą sobie nieraz głowy łamiemy. Jeżeli bowiem panowie naprawdę obawiają się królewskich zamachów, to jest to strach urojony, bo przecież mają swoje miecze przeciw tym zamachom i wiedzą dobrze, że król, mający tylko półtora tysiąca ludzi swojego zbrojnego dworu, musi koniecznie się liczyć z ich mieczami. Jeżeli zaś król się obawia, ażeby mu panowie nie przewrócili tronu i nie rzucili Polski w nowe podziały, to także się boi upiora, którego sam tylko widuje: bo dzisiejsi panowie nie tacy próżni, ażeby ten tron przewracali, z którego spływają na nich starostwa, urzędy i wszelkie zaszczyty, a którego promienie są jedynym światłem, w którym ich maleństwo wyrasta w oczach ludzkich do jakiejś wielkości. Najmożniejsi panowie zmaleliby w karły, gdyby przestali być filarami tego tronu, na którym pomazaniec Boży siedzi w swym majestacie, a nawet prędko by swoje majątki potracili, gdyby nie stanowili wspólnymi interesami spojonego ze sobą stanu i gdyby ten stan nie miał w królu pewnej obrony. Tak obydwie strony boją się stracha, którego sobie same zmyśliły: jakoż tak rozumiem, że z obojej strony ten strach jest udany. Ale jeżeli która z tych stron ma słuszne powody do pewnych obaw, a przeto do ostrożności w postępowaniu, to król, a nie panowie. Bo panowie ze szlachtą stanowią tłum wielki — a tłumy to mają do siebie, że trudno im o rozwagę, zaczem często dają się porywać namiętnościom i zaślepieniu. Dlatego król, który wie o tym, zawsze będzie się liczył z panami i zawsze będzie ulegał ich wpływom.

Cóż tedy stąd dla ciebie wynika? Oto, że dobrze mieć króla za sobą, ale że nie należy na tym przestawać, bo pańska łaska na pstrym koniu jeździ, dziś jest, jutro jej nie ma, a często nawet i wiedzieć nie można, dlaczego nas opuściła. Król ma swoje humory, ktoś mu jakąś plotkę powiedział, ktoś inny oddał mu milszą przysługę: wczoraj mu Gniewosz przyrósł do serca, a dzisiaj zakochał się w Kergolaju. Obok łaski królewskiej trzeba mieć koligacje, bo przez nie ma się protekcje i wpływy; kiedy łaska pańska się odwróciła, to one i tylko one mogą ją nazad przywrócić... Przywrócić, a w razie potrzeby nawet do niej zniewolić. Koligacje, to ważna rzecz wszędzie, a w naszej Polsce niezbędna, bo u nas są one potęgą, która o losie każdego człowieka stanowi, a której nawet sam król się oprzeć nie może. Kmitowie i Tarnowscy najpierwsze dziś miejsca zajmują w tym naszym królestwie, są spokrewnieni ze wszystkimi najmożniejszymi rodami, kto ich ma, ma wszystkich za sobą. Ja bym to uważała za największe szczęście dla ciebie, gdybyś się z nimi spokrewnił. Powiedzże mi, jak ci się podobała Jagienka?

Gniewosz zrazu wcale się nie domyślał, do czego ta przemowa jego matki zmierzała. I teraz jeszcze jej nie całkiem zrozumiał, wszelako te ostatnie słowa bardzo go niemile piknęły.

Jednak odpowiedział ze zwykłym sobie spokojem: — Jagienka bardzo wdzięczna dziewczyna. Zdarzą się tacy, którym się może nawet bardzo podoba, ale mnie wcale nie przypadła do serca.

— Co tam serce! — zawołała na to przytomnie starościna — nawiększe głupstwo ten robi, kto w sprawie postanowienia radzi się serca. Widziałam ja już takich małżeństw niemało: gorące szczęście na razie zawsze tam potem w gorących łzach utonęło. Po jednej słonecznej wiośnie na wszystkie późniejsze pory roku dżdżyste mgły się pokładły i w takich mgłach potem całe życie minęło. Szczęście to jeszcze, jeżeli serdeczna miłość nie zamienia się w serdeczną nienawiść, bo wtedy i występków, a czasem i zbrodni nie brakło. Mogłabym ci całe setki takich zaliczyć przykładów. Kiedy tymczasem wszystkie małżeństwa zawarte z rozwagą, wszystkie, jakie znam, a znam ich daleko więcej, trwają w niezamąconym szczęściu. Szczęście to zresztą łatwo daje się wytłumaczyć: albowiem takie małżeństwa zawierają się zwykle z wyboru rodziców, temu wyborowi przyświeca jako gwiazda przewodnia szczera i żadnymi ubocznymi względami niezamącona miłość dla ich dziecka, wola ich wypływa zatem z Bożego natchnienia i dlatego też takim małżeństwom towarzyszy błogosławieństwo Boże...

Gniewosz miał temperament nadzwyczajnie spokojny. Najwięcej niespodziewane zdarzenia przyjmował zazwyczaj tak zimno, że ani jedna żyłka mu nie drgnęła na twarzy, owszem, im więcej nieprzewidziane go spotkało nieszczęście (bo i to już mu się nieraz zdarzało), z tym zimniejszą krwią patrzał mu w oczy, a zawsze z uśmiechem na ustach. Prócz w bitwie, gdzie krew unosi człowieka i gdzie żaden rycerz jej w sobie nie chłodzi, bo ona go niesie do sławy, raz tylko go serce uniosło, a to przed trzema dniami, kiedy porwany miłosnym szałem przysiągł wierność Formozie. Ale teraz tak mu się duszno zrobiło, że musiał rozpiąć swój kaftan pod szyją, a zarazem tak mu się w głowie zaćmiło, że nawet swojej matki nie widział przed sobą. Wszakże ile możności nie dał poznać tego wzruszenia po sobie; tymczasem zaś starościna przychyliła się cokolwiek ku niemu i z nieprzebraną dobrocią w sercu a żywą radością w głosie tak dalej mówiła: — Kiedy ty służysz twemu królowi we dnie i w nocy i nawet nie masz czasu pomyśleć o sobie, ja upatrzyłam żonę dla ciebie, a Pan Bóg tak mi pobłogosławił, że gdybym była przedeptała całe królestwo, to nie byłabym znalazła nic wspanialszego. A nie myśl, żebym sobie postępowała lekko w tym ważnym terminie, bom bardzo skrzętnie wszystkie informacje zebrała i nie zapomniałam o niczym. Wiedzże o tym najpierwej, że matka Jagienki szła z rodu Hunyadów, w którego żyłach królewska krew płynie i że tam w całym królestwie węgierskim mało jest domów książęcych, którym przez matkę nie byłaby krewną. Z ojca zaś jest Kmitówna, a przeto jej parenteli w Polsce nikt nie przewyższy. Majątków ma trzy: jeden w Węgrzech, drugi pod Bieczem, a trzeci na Szląsku, podobno wszystkie trzy średniej wartości, ale majątek da się łatwo pomnożyć i zaokrąglić. Natomiast zaś ma przedziwne zalety umysłu i serca. Widywałam ją, kiedy jeszcze była u panien klarysek, poczciwe i śliczne było to dziecko, panny chciały ją do klasztoru sposobić, nie udała im się ta sztuka, bo umysł zanadto górny i dumny był w tej dziewczynie, co też inaczej nie mogło być, jak skoro z ojca i z matki urodzoną jest do książęcych splendorów, a nie do klasztornej pokory. Ale panny dały mi o niej jak najlepsze świadectwo. Tutaj mam ją od kilku tygodni wciąż przed oczyma, wybadywałam ją jak inkwizytor o wszystkie jej sentymenty i wszystkie opinie, a wiesz, że znam się na ludziach: otóż ci powiem, że jest zacna do gruntu, nigdy żadna myśl nieszlachetna nie postała w jej głowie, nigdy żadne niechrześcijańskie uczucie się nie odezwie w jej sercu, umysł ma wzniosły i wie, że nieostatnie miejsce jej się należy pomiędzy ludźmi, ale tego nam właśnie potrzeba. Wstań zatem — skończyła starościna z lekko tryumfującym uśmiechem — i nie mnie, ale tu przed ołtarzem podziękuj Bogu, że takie szczęście zesłał na ciebie.

Ale Gniewosz nie ruszył się z miejsca. Może jeszcze nie zmierzył przepaści, nad którą jego matka go postawiła, bo jeszcze nie wiedział, jak daleko posunęła tę sprawę, ale trafnym wiedziony instynktem, zajął od razu stanowisko obronne.

— Dziękuję z całego serca waszej miłości — odpowiedział jej z wdzięcznym uśmiechem — żeście się tak szczerze moim losem zajęli. Nie masz wątpienia, że Jagienka przyniesie swemu mężowi znaczny majątek, wysokie koligacje i wpływy. Ale gdybyśmy się z naszej strony już na to zdecydowali, to jeszcze nie wiemy, jak tam te rzeczy stoją z jej strony. Pannie podobno konkurentów nie braknie. Powiadano mi o tym różne historie we Lwowie. Kergolaj stanął jawnie u niej na służbę i pewnie go nie odprawiono, bo inaczej, jako jest człowiek rycerski, sam by o tym nie gadał. A oprócz niego jest jeszcze i Wilczek, o którym mi Kamieniecki wspominał...

Starościna, jako kobieta rozumna, umiała podleźć, gdzie nie mogła przeskoczyć, ale jak co postanowiła, to trwała z męskim uporem przy swoim postanowieniu, a gdzie czuła władzę przy sobie, tam nie zniosła oporu. Jakoż przerwała synowi i zawołała z niecierpliwością: — Kergolaj! Wilczek! a co waść gadasz? Przecieżem ci już powiedziała, żem się pierwej zainformowała jak najdokładniej, nimem powzięła decyzją. Nie po tom ci tu kazała przyjeżdżać, ażebyś sobie nos rozbił o jaką przeszkodę. Kergolaj, to tam żarty niewczesne, a nawet i nieuczciwe. Przecież to człowiek czterdziestoletni, a do tego jeszcze jest stryjem Jagience.

Zresztą wiedzą to już i tutaj, że w drodze po różę do Jerycho uszczknął jakąś piwonię we Lwowie... Wilczek tu był, to prawda, przysiadał się często do panny, różne tu supozycje obudził; ale Wilczek, może ty o tym nie wiesz, tu jednak wróble o tym świstają, jest zaręczony z córką jakiegoś putnego bojara, a jeślim jego gadatliwego sługę dobrze wyrozumiała, to nawet więcej niż zaręczony... Mimo to byłam przecież przezorną jak matka, która niezamącone szczęście pragnie sporządzić swojemu dziecku i bardzo pilnie wybadałam Jagienkę o Wilczka.

I mogę ci na to przysiąc, że Wilczek tak jest jej obojętnym, jak Smolicki albo ksiądz Wara.

Przeciwnie zaś uważałam, że na ciebie z upodobaniem patrzała i jestem pewną, że za dzień albo dwa dni będziecie z sobą, jak gdybyście się znali od dziecka.

Ta energiczna przemowa sprawiła ckliwe na Gniewoszu wrażenie, bo widział, że matka się upiera przy swoim, jednak bronił się dalej jak mógł, mówiąc spokojnie: — Jam tego wcale po Jagience nie spostrzegł. Owszem, zdawało mi się, żem się jej ani kęs nie podobał. Ale choćby tam może, z czasem... to mi i to jakoś nie bardzo się zdaje, aby mnie kasztelaństwo tak zaraz przyjęli, zwłaszcza że panna jeszcze bardzo młodziutka i nie potrzebuje się śpieszyć. Gniewoszowie tam wprawdzie nie ustępują Tarnowskim i Kmitom w starożytności, ale im do nich dosyć daleko w świetności i wszelakim znaczeniu. A ja tam znowu tak bardzo wiele nie rozumiem o sobie. Rotmistrz królewski i starosta czorsztyński, takich dygnitarzy jest w Polsce jak mrowia, a Kmitowie wcale nie potrzebują schylać się do nich po zięcia...

Ale starościna mu znów niecierpliwie przerwała, mówiąc z ironią: — A już mi znowu usiłujesz dowodzić, żem głupia. Przecież dopiero co powiedziałam ci dość zrozumiale, żem cię nie po to tu zawezwała, ażebyś się na przeszkodach potykał.

Wszystko to już jest ułożone. Kasztelan się w takie sprawy nie miesza, jeno je zdaje na żonę, a z kasztelanową mówiłam o tym nie raz, ale dziesięć razy, i co dzień o tym mówimy. Jesteś przyjęty, choćby i jutro się deklarować.

Dopiero te ostatnie słowa uderzyły jakby piorunem w flegmatyczny temperament Gniewosza.

Na te słowa jasno mu się zrobiło w głowie i wszystka krew mu uderzyła do twarzy. Jak to? dopiero przed trzema dniami przysiągł Formozie miłość i wierność do grobu — a tu już jutro ma się deklarować o inną? Jego miłość dla Formozy może w tej chwili umilkła, ale za to tym raźniej stanęła mu przed oczyma przysięga na krzyż Pański i na honor rycerski. On miałby złamać taką przysięgę? Nigdy, za żadną cenę. Jakoż gdyby kto inny mu był myśl taką podsunął, to już by go był pochwycił w swoje żelazne ręce i rozdarł na ćwierci, a ćwierci porozrzucał na cztery wiatry.

Ale tę myśl poddawała mu matka. Matki rozdzierać nie można, co więcej, matki słuchać potrzeba, bo tak nakazuje dziecięcioro Bożych przykazań, a te przykazania są ewangelią dla każdego rycerza. Matki nawet obrażać nie można, bo temu sprzeciwia się już nie tylko Boże przykazanie, ale nawet wrodzone uczucie ludzkie. Ale czy matka wie o tym, jaką myśl mu poddaje? Oczywiście nie wie. Więc trzeba jej to powiedzieć.

Gniewosz wstał i przeszedł się dwa albo trzy razy wzdłuż komnaty, ażeby się namyślić, jakimi słowy ma przed nią się wyspowiadać z tej tajemnicy swojego serca — a tymczasem starościna, spojrzawszy z niemałym zdziwieniem po raz i drugi na niego, spuściła głowę na piersi, złożyła ręce przed sobą i mówiła jakby do siebie: — Jakżeż niewdzięczna jest rola rodziców na świecie! Jam tyle trudów, często wcale nieznośnych, tyle prac, nieraz z upokorzeniem mojej godności, tyle wysileń niejednokrotnie nadludzkich, nałożyła na swoje barki kobiece, ażeby ci drogę uścielić do szczęścia; ja teraz, także z trudem niezwykłym, otrzymałam dla ciebie panienkę, której związki rodzinne postawią cię od razu pomiędzy najpierwszymi panami królestwa — a ty to przyjmujesz tak zimno i obojętnie, jak gdyby wszystkie wojewodzianki się darły o ciebie. Cóż to jest? — spytała budząc się i patrząc ciekawie na niego — czyś tam tak zbutniał na dworze królewskim, a tylko skromnego udajesz? czy może inni cię kędy indziej swatają? Przecież przed matką nie będziesz chował tajemnic.

Zaczem Gniewosz siadł na powrót naprzeciw matki, przegiął się ku niej, a nabrawszy odwagi, rzekł głosem pełnym szczerości: — Moja matko kochana, do czegom się miał przyznać dopiero po czasie, to już teraz muszę powiedzieć. Nie może to być, abym się żenił z Jagienką, bom właśnie teraz poznał inną dziewicę we Lwowie i tę chciałbym pojąć za żonę.

— Inną? — zapytała starościna, odsuwając się w głąb krzesła od niego — któż to jest taki?

— Jest to panna Murysonówna, herbu Mora, daleko wspanialsza od Jagienki, a idą też na nią daleko znaczniejsze majątki.

— Nie słyszałam nigdy o Murysonach — rzekła na to cierpko Gniewoszowa — musi to być jakaś szlachta z wielkopolskich chodaczków, co się zbogacili na Rusi. Nigdy też na to nie pozwolę, abyś się umorysał Murysonami.

— Ale to bardzo słuszna jest szlachta — powiedział jej Gniewosz — ojciec panny Formozy był trembowelskim starostą, a matka jej była właśnie Kmitówna.

— Kmitówna? — zawołała starościna zgryźliwie — musiała to być jakaś Kmitówna z bardzo szarego końca, kiedy poszła za Murysona! — Po czym dodała sucho, ale jeszcze nie bardzo stanowczo: — Ja na takie małżeństwo mojego pozwolenia ci nie dam. Podobała ci się, więc o niej zapomnisz — a z tą się ożenisz.

Tu Gniewosz rozumiał, że zamach ten teraz jednym słowem odeprze, bo zaczerpnąwszy oddechu, powiedział głosem pogodnym i dźwięcznym: — Jużci bym ja rad pójść za wolą mojej kochanej matki, ale nie mogę, bo z tamtą jestem po słowie.

— Jak to? — zawołała starościna, przechylając się ku niemu i patrząc mu w oczy — po słowie?

po deklaracji? i po zaręczynach? i to wszystko bez opowiedzenia się matce? Ach! takiego despektu przecieżem się nie spodziewała po tobie!

Na te słowa, nie będąc na nie przygotowany, Gniewosz się zmieszał i odpowiedział głosem niepewnym: — Dałem słowo od siebie i wziąłem od niej, zaręczyn jeszcze nie było...

— Więc cóż? — zawołała starościna z niecierpliwością i z gniewem — bo ze mną trzeba gadać na rozum. Panna chce iść za ciebie, ale panu Murysonowi pan Gniewosz za mały? he? i nie chce zezwolić? Albo są jakie inne przeszkody?

Na to pytanie Gniewosz uczuł, że jego broń, którą się spodziewał zwyciężyć, zaczyna się kruszyć, jakoż już prawie jąkając się odpowiedział: — Jest jedna przeszkoda, bo panna jest tymczasem zamężna...

— Zamężna! — zawołała starościna z niecierpliwym zdziwieniem — cóż to ma znaczyć? Coś mi tu bredzisz. Panna... zamężna tymczasem... niechże to kto zrozumie. Cóż to jest? Wytłumacz się jasno.

Tu Gniewosz już dobrze zrozumiał, że tymi argumentami nie obroni swej sprawy przeciwko trzeźwemu rozumowi swej matki, mówił jednak jak mógł: — Moja matko kochana, sprawa to bardzo prosta i jasna. Panna Murysonówna, po zamordowaniu jej rodziców przez Tatarów, dostała się sierotą w dom zacny ormiański, ale tam ze zbytecznej troskliwości o jej los przyszły wydano ją przeciw jej woli za ormiańskiego młodzieńca, z którym ona żyć nie chce, a nawet nie może. Ta kobieta mi bardzo przypadła do serca, zmówiłem się z nią...

Ale w tej chwili starościna zerwała się jak oparzona z krzesła, chwyciła się obydwiema rękami za głowę, potem obydwie ręce podniosła do góry, a chodząc wielkimi krokami po komnacie, wołała do siebie: — Ach! ach! ach! otóż to jest historia! Murysony! Ormiany! Panna, kobieta, mężatka! Tam szuka się żony!

Po czym przystąpiła do syna, który wstał także, i z wielką niecierpliwością, a głosem bliskim rozpaczy tak do niego mówiła: — Ależ ty, panie bracie, jak widzę, na czysto zwariował! Ciebie Pan Bóg, ciebie już nawet i rozum odstąpił! Gniewosz, pan z panów, najstarożytniejszy szlachcic w królestwie, pasowany na rycerza przez niemieckiego cesarza, rotmistrz królewski i jeden z najpierwszych starostów...

ty włazisz w domy ormiańskie, ty się do mężatki zakradasz, ty się z nią zmawiasz — i to tam ślub ma być z tego? Komuż ty takie brednie wyplatasz?... Jeżeliś już upadł tak nisko, że się nie wahasz kumać z kupiecką hołotą, jeżeliś twe obyczaje tak oplugawił, że się nie wzdrygasz uwodzić kobiety zamężne, jeżeliś tak zgłupiał, że przy wszeteczeństwach roją ci się śluby małżeńskie po głowie, toż przynajmniej mnie nie miej za taką głupią, ażebym takim powieściom wierzyła!

Zaczem znów ręce łamiąc i mocno sapiąc od gniewu i oburzenia, zaczęła chodzić wielkimi krokami po izbie.

Natenczas Gniewosz już zwiądł zupełnie. Był wprawdzie tego świadomy, że miał czyste sumienie, lecz widział zarazem jasno, że tego kroku, jaki zrobił we Lwowie, nie zdoła obronić przed matką. Jej rozum, zgodny z duchem obyczajów ówczesnych, jej silna wola, jej temperament gwałtowny, wzmocnione i podniesione macierzyńską powagą, która pod owe czasy była władzą istotną, wzięły nad nim górę jak najzupełniej. Gniewosz czuł, że siła oporu całkiem go opuściła. Bronił się jeszcze, aby się przynajmniej usprawiedliwił, i zaczął mówić: — Ale, moja matko kochana, takich tam ciężkich grzechów nie masz na moim sumieniu.

Murysonowie to naprawdę ród starożytny i zacny. Córka ich błyszczy najwspanialszymi cnotami i w całym mieście w wielkim jest poważaniu. Ten dom ormiański zasypałby swymi bogactwy niejednego wojewodę lub kasztelana: przecież sam król był tam z nami w gościnie.

Panna jest wprawdzie zamężna, ale przeciwko swej woli — a na to są przecież rozwody. Sam król mi obiecał...

— Głupiś! — zawołała na to starościna, nie umiejąc już wcale opanować swojego oburzenia — rozwody! głupiś jak but, kiedy takie rzeczy powiadasz. A przecież my jesteśmy członkami katolickiego Kościoła — a w naszym Kościele nie masz rozwodów! Trzeba być poganinem, ażeby o tyra nie wiedzieć. Król! właśnie też król może coś Kościołowi rozkazać! Jak podłą gadzinę rozdeptałby papież takiego króla, co by mu się chciał wtykać w jego sprawy kościelne.

Głupstwo i głupstwo jedno na drugim, że człowiek własnym uszom nie wierzy. Albo i to?

mężatka, a panna — czy słyszał kto kiedy co podobnego?!

— Ależ, moja matko — wybąknął znów Gniewosz — ja tylko to mówię, co wszyscy wiedzą we Lwowie, i co ona sama mi potwierdziła. Jest od roku zamężną, ale...

— Ale co? — krzyknęła na to starościna, przyskakując do niego i prawie już pieniąc się od gniewu — od roku z młodzieńcem zamężna i panna? A toś ty już zgłupiał, jak chłop, co mu kołtuny mózg ze łba wyssały! Ona sama ci się do tego przyznała? A toż to musi być baba bezczelna, co jeszcze samego diabła by w pole wywiodła!... I takie rzeczy się tam dzieją w tym Lwowie, co go też słusznie zwą drugą Gomorą! I sam król swoich młodzików w takie spelunki prowadzi! Nie, mój kochany, dosyć już tego. Wiem ja już dobrze, kogo tu widzę przed sobą. Dziękuję Bogu, że mnie natchnął tą myślą, ażebym zawczasu pomyślała o tobie.

Zmówiłam ci pannę, chciałam cię teraz tylko zaswatać, a ślub odłożyć do zapust, ażeby się też odprawił z odpowiednią naszemu imieniu godnością. Ale kiedy tak, kiedy ty z mężatkami miłosne stroisz kabały i takiemu plugastwu rozwodami przyświecasz, i króla w to mieszasz, i diabli tam wiedzą co jeszcze: to tu ani jednego dnia czekać nie można, bo tu już piekło wisi nad tobą. Patrz! — zawołała starościna i wskazała mu ręką ołtarz w otwartej kaplicy — tu klęknij i módl się, aby ci Pan Bóg przepuścił twe bezeceństwa. Jest tu ksiądz jakiś na zamku, podobno niecały, ale lepszy taki niż żaden. Jutro o świcie przed nim się wyspowiadasz, jutro cię deklaruję i jutro ślub! Jutro! zrozumiałeś mnie? Ani jednej doby nie dam ci stać nad tą piekielną przepaścią, nad której brzegiem cię chyba sam diabeł postawił!

To rzekłszy, odwróciła się i chciała prędkim krokiem wyjść do swojej sypialni. Gniewosz właśnie dopiero w tej chwili całą przepaść zmierzył oczyma, nad którą postawiła go matka: a przecież przysiągł Formozie! Wstrząsł się więc i zawołał: — Ależ jam przysiągł tamtej!

— Przysiągłeś? — zawołała starościna, zatrzymując się w biegu i odwracając się z podniesioną prawą ręką ku niemu — przysięga! a komu to przysiągłeś? kobiecie, która ma męża. A cóż to jej przysięgałeś? że ją uwiedziesz, jej, która ciebie uwiodła! Jeżeli to nie jest zbrodnia, toż to wierutne błazeństwo! Za złamanie takiej przysięgi jeszcze ci Pan Bóg wszystkie inne grzechy odpuści. Złamanie tej przysięgi ja biorę na moje sumienie i ja za nie odpowiem przed Bogiem. Jutro ślub! bez oporu i bez apelacji.

Z tymi słowami zniknęła we drzwiach i drzwi zatrzasnęła za sobą.

Gniewosz został sam w tej komnacie, pustej i głuchej, i wyglądającej teraz już wcale jak kościół zamknięty. Matka kazała mu się modlić, kaplica stała otworem, ołtarz zwykł nęcić do siebie ludzi pobożnych, zwłaszcza w chwilach takich, kiedy ich jakie nieszczęście uciska; ale on nie czuł się wcale usposobionym do modłów, bo chociaż był niemniej nabożnym od innych, był przede wszystkim człowiekiem czynu. Był przy tym i fatalistą cokolwiek, jak wszyscy ludzie owego czasu. W każdym przeciwieństwie i w każdym nieszczęściu miał zwyczaj wyczerpać najprzód wszystkie środki ratunku, a dopiero potem spuszczał się na wolę Bożą. I zawsze jakoś mu się to udawało — i wychodził szczęśliwie ze wszystkich trudności. Ale teraz w sposób wcale niezwykły mu się serce ścisnęło, bo na razie nie widział żadnego środka ratunku.

Sprzeciwić się tak stanowczej woli swej matki, o tym nie mógł ani pomyśleć: znał on dobrze jej zapamiętałość, dopiero co widział ją własnymi oczyma, w razie oporu matka by go przeklęła — a na to nie mógł się w żaden sposób narazić. Rozpatrzywszy się głębiej w swym położeniu, musiał nawet przyznać, że matka ze swego punktu widzenia ma słuszność, bo jużci popełnił on krok lekkomyślny, który nawet dość głupio wygląda, a którego przeto ani bronić nie można: zapłonąć miłością dla kobiety zamężnej, a jeszcze do tego przysiąc jej wierność.

Uwaga ta zaciążyła mocno na jego nieskazitelnym sumieniu i może przygłuszyła do pewnego stopnia jego uczucie miłości; ale przysięgę wykonał na krzyż Pański i honor rycerski i tak samo nie mógł jej złamać, jak się narazić na przekleństwo swej matki.

Pod nieznośnym ciężarem tej matni, z której wyjścia nie widział, siadł w krześle, zaczął wąs kręcić i uśmiechać się swoim zwyczajem, chociaż tym razem bardzo boleśnie, i rozmyślał nad środkami ratunku. Pierwsza myśl, która mu przyszła, była czysto ludzka: wybiec w dziedziniec, kazać konie kułbaczyć i uciec ze zamku. Rzecz się odwlecze i prawdopodobnie uciecze. Ale była to myśl nie rycerska, rycerz nie ucieka, więc ją odrzucił. Potem mu przyszła myśl inna, równie ludzka, ale wypływająca z wpojonych weń uczuć religijnych: upokorzyć się przed matką, wytłumaczyć jej swe położenie krytyczne, prosić o przebaczenie, błagać o łaskę. Ale temu sprzeciwiło się także uczucie godności rycerza, trzymające przodek przed wszystkimi innymi. Rycerz nie upokarza się przed nikim, chyba przed pomazańcem Bożym — a i to jeszcze. Zresztą na nic by to się nie zdało, matka by go nawet nie wysłuchała. Myślał więc dalej — a tak pomału mu świtać zaczęło w skołatanym umyśle. Przysięgi dotrzymać musi: ale czy nie mógłby jej dotrzymać, choćby się nawet ożenił? Dlaczegoż nie? Tigranesem wprawdzie nie jest, ale każdy nim być może, gdy zechce. Są rzeczy, do których mężczyznę żadna moc ludzka zniewolić nie zdoła. Więc tak; ożeni się, jeżeli go matka zmusi do tego, ale przysięgi nie złamie.

Rozumowanie to było może scholastyczne cokolwiek: ale scholastyka panowała jeszcze na dworach i w całej dyplomacji ówczesnej i całe rycerstwo sobie nią pomagało w potrzebie.

Właśnie podczas pobytu Gniewosza w Niemczech jeden z tamtejszych rycerzy, zadłużywszy się u Żyda w gospodzie i nie mając go czym zapłacić, aby nie umarł z głodu ze swymi ludźmi, musiał dać słowo rycerskie Żydowi, że nie przestąpi progu gospody, póki go nie zaspokoi; progu nie przestąpił, ale kazał przejście wykopać pod progiem, przez które jego ludzie go przeciągnęli, a sami, nie będąc słowem związani, gwałtem się za nim wydarli z gospody — i dowcip ten został po całych Niemczech przyjęty z jednogłośnym oklaskiem, a filut ten pozostał nadal wzorem słownego rycerza, jak nim był dotąd. On nie chce przecież oszukać Formozy, owszem, przysięgi święcie dotrzyma, a nawet w trudniejszych okolicznościach. Prócz tego jeszcze położenie ich obojga całkiem się zrówna: ona zamężna i jemu wierna, on żonaty i jej wierny — a zresztą, niech tam Bóg radzi o swojej czeladzi. Ale i o to nie należy rozpaczać.

Dotąd ażeby się mógł ożenić z Formozą, potrzeba było rozwodu, odtąd potrzeba będzie dwóch rozwodów; jeżeli król jeden rozwód wyrobi; to i dwa także wyrobi, kanoniczna przeszkoda będzie w obydwóch wypadkach ta sama. Więc co tam! — powiedział sobie Gniewosz — postępujmy zawsze uczciwie, a resztę zostawmy losowi... I z tym poszedł spać — i spał jak kamień do rana.

Starościna przespała tę noc także bardzo spokojnie. Była ona przekonana, że zmuszając syna do tego małżeństwa, dopełniła obowiązku troskliwej i przewidującej matki jak najsumienniej.

Co więcej, była nawet wysoce z siebie zadowoloną, bo nikt by był jej nie odebrał tego uczucia, że spełniła czyn heroiczny a zarazem bardzo pobożny, bo ochroniła potomka świetnego rodu i chrześcijańskiego rycerza od zaprzepaszczenia swej duszy i sponiewierania swego imienia w niskich warstwach kupieckich. Nazajutrz rano z umysłem pogodnym, jaki się zawsze miewa po osiągnięciu zamierzonego celu, z uśmiechem na twarzy i z głową podniesioną do góry, poszła odwiedzić kasztelanowę.

Kasztelanowa już ją oczekiwała, zdaje się nawet, że z pewną niecierpliwością, bo nim jej jeszcze krzesło podała, zapytała ją żywo: — Cóż tedy? miałaś podobno już wczoraj wieczorem długą z twym synem rozmowę, jakiż rezultat?

— Rezultat nie mógł być inny — odpowiedziała jej starościna, siadając spokojnie na krześle — jak tylko ten, któregom oczekiwała. Mój syn jest uszczęśliwiony nad wszelki wyraz... Ale muszę tobie powiedzieć, że i ja jestem tym małżeństwem daleko więcej uradowaną, niżelim się spodziewała, a raduję się dla mnie i dla ciebie. Bo jużci to sama przyznasz, że Jagienka była w wielkim niebezpieczeństwie. Z takim Wilczkiem, co jest taki rozpustny, a do tego jeszcze ma tę tam jakąś bojarównę na karku, nie mogłaby być nigdy szczęśliwą — i byłaby z nim zapewne dożyła wielkich zgryzot i fatalności. Ty byś się zapewne była sprzeciwiała temu małżeństwu, ale mów tam sobie, co chcesz! gdyby się Kamieniecki, gdyby się król w to wmieszał... my kobiety jesteśmy słabe stworzenia, opieramy się jakiś czas, ale w końcu zawsze ustępujemy. Jagienkę tedy ochroniliśmy od wielkiego nieszczęścia, a ciebie od wielkich nieprzyjemności. Ale wyobraź sobie, że i mój syn także był w pewnym niebezpieczeństwie.

Już go tam teraz we Lwowie o mało co nie uwikłano w jakieś kabały z tą tam Murysonówną, co to ją gwałtem wydano w jakiś dom ormiański. Ma to podobno być bardzo piękna kobieta, ale... pożal się Boże!

— Pożal się Boże! — odpowiedziała kasztelanowa z litościwym westchnieniem.

— Tak tym wszystkim niebezpieczeństwom łeb utniemy od razu — rzekła Gniewoszowa z zadowoleniem i zaraz spytała: — Więc może by teraz zawołać Jagienkę?

— Zawołajmy ją — rzekła kasztelanowa i zaraz po nią posłała.

Jednak w tej chwili wymalował się pewien niepokój na jej twarzy. Wstała, spojrzała przez okno w dziedziniec, jak gdyby tam kogoś dojrzeć pragnęła, po czym zwróciła się do starościny i powiedziała jej głosem cokolwiek zmienionym: — Ale wiesz, moja droga, muszę cię z góry uprzedzić, że ja wszystko zrobię, co mogę, aby Jagienkę przekonać, aby ją zresztą namówić. Ale gdyby się opierała, gdyby ją zmuszać potrzeba, to przyznam ci się...

— Zmuszać! zmuszać! — zawołała starościna — któż o tym mówi? Przecież jej nikt za kark brać nie będzie, aby ją gwałtem prowadzić do ślubu. Wola rodziców i opiekunów jest tylko prawem, nie trzeba jej nazywać niewolą — a prawu każdy poddać się musi, inaczej by się świat wywrócił do góry nogami. My przecież wszyscy żyjemy pod pewnymi prawami, a chociaż niektóre z nich nam się zdają uciążliwymi, przecież się im poddajemy. Dzieciom dyktują prawa rodzice — a kiedy dzieci same zostają rodzicami, to znowu one dyktują prawa swym dzieciom. Takim porządkiem rzeczy stoją i utrzymują się rodziny w tym znaczeniu i w tym duchu, w jakim istniały od wieków — a na rodzinach stoi całe królestwo i zresztą cały ród ludzki. Czy mogłyby się po wiek wieków utrzymywać rodziny w swojej własnej istocie, gdyby dzieciom wolno było się żenić i iść za mąż według ich chwilowych kaprysów? Nigdy, przenigdy. Gdyby małżeństwa się kojarzyły według miłosnych zachcianek, gdyby następujące po sobie rodziny tworzyły się z obcych sobie żywiołów, niedobranych ze sobą według rodzinnych tradycyj, tylko według wybryków krwi lub fantazji, to już syn nie byłby podobny do ojca, a wnuk już by wcale nie wiedział, jakiemu Bogu modlił się jego dziadek. Ale że u nas jest chwała Bogu inaczej, że u nas rodzice wybierają zięciów dla swoich córek, a żony dla swoich synów, że tylko rodem, znaczeniem, wiarą, tradycją i sposobem myślenia pokrewne łączą się z sobą żywioły, więc też mamy rodziny, które niezmienne trwają od niepamięci, a trzymając się z sobą jak sieć nieprzedarta, niosą na swoich barkach to nasze królestwo, już je przez bardzo wiele burz i powodzi w całości przeniosły i tak je na sobie w całości doniosą aż po dzień ostateczny. Wobec takiego celu, cóż tam znaczy jakiś kwaśny humorek, co opanuje panienkę w dzień deklaracji, a choćby nawet i jakaś łezka, którą uroni w dzień ślubu? A zresztą, pomnijmy na siebie samych. Ja mego męża pierwszy raz obaczyłam, kiedy z wielkim dworem do Magierowa przyjechał, aby mnie poprowadzić przed ołtarz. A ty, zaliż sama wybrałaś sobie twojego męża? A przecież pomimo drobnych, przemijających zgryzotek, bez których nigdy się nie obchodzi w małżeństwach, nie możemy się skarżyć, bo dobrze nam było na świecie. Toż jeszcze za naszą przyczyną Kmitowie znacznie podrośli, a Gniewoszowie przynajmniej nie podupadli — a ja ci powiadam, że obydwa te rody jeszcze pójdą bardzo wysoko, jeżeli postępować będziemy z naszymi dziećmi tak samo, jak niegdyś z nami postępowali nasi ojcowie.

— Wszystko to dobrze — rzekła na to kasztelanowa, pochwalając zupełnie zapatrywania się swej przyjaciółki — ja ci tylko chciałam powiedzieć, że Jagienki zmuszać nie mogę, nie mam nawet do tego prawa, bo my nie jesteśmy jej opiekunami...

Na te słowa Gniewoszowa spojrzała niezmiernie zdziwionymi oczyma na kasztelanowę.

Widać było po jej przeciągniętej twarzy i ustach wpółotwartych, że o tym szczególe nie wiedziała: ale w tej chwili weszła Jagienka.

Jagienka miała twarz bladą jak ściana, na jej cerze przebijał się odcień zielony, widocznie całą noc strawiła bezsenną, w strasznej grozie, w najstraszliwszej walce przeciwko przemocy, na którą żadnego nie znalazła ratunku. Jeszcze teraz drżały w niej wszystkie wnętrzności, była podobną temu nieszczęśliwemu, któremu mają ogłaszać wyrok na śmierć: ale widać było po niej zarazem, że wszystkie swe siły zebrała, że była sobie najzupełniej przytomną i powzięła bohaterskie postanowienie, cios ten wytrzymać z odwagą. Tak weszła, nie z głową podniesioną do góry, nie z dumą w swojej postawie, owszem, pokornie schylona, i tak stanęła przed ciotką.

Kasztelanowa, która już przedtem przeczuła, że Jagienka nie przyjmie z dobrą chęcią deklaracji Gniewosza, jednym rzutem oka odgadła jej obecny stan duszy i dlatego z bardzo łagodnym wyrazem na twarzy i wielką słodyczą w głosie prosiła ją, aby usiadła, zapowiadając jej, że chce z nią o bardzo ważnych rzeczach pomówić.

Ale Jagienka nie siadła, mówiąc sucho: — Wysłucham stojąc, jakem powinna, rozkazu mojej ciotki.

Kasztelanowa zaprotestowała przeciwko tym słowom natychmiast, mówiąc z dobrocią serca: — Ale, moja droga Jagienko, tu nie masz żadnego rozkazu. Chcę tylko, co też moim jest obowiązkiem, powiedzieć ci, co mi właśnie oświadczyła pani starościna.

Tu zabrawszy głos, wyłożyła jej z wielką łagodnością, jako przeznaczeniem każdej dziewczyny jest wyjść za mąż, a im wcześniej, tym lepiej, jako ród Gniewoszów należy do najświetniejszych w królestwie, a Cherubin, chociaż tak młody, pasowan jest na rycerza przez niemieckiego cesarza, zajmuje wysoki urząd w Polsce, cieszy się łaską królewską i niezawodnie wielką ma przyszłość przed sobą, jako nareszcie jest człowiekiem wspaniałego umysłu i tak dobrego serca, jakiego na próżno by szukać pomiędzy dzisiejszym rycerstwem, o czym też wczoraj w rozmowie z nim zapewne sama się przekonała. Kasztelanowa byłaby swoje przemowę zapewne zakończyła w tym samym łagodnym tonie, ale Gniewoszowa patrzała na nią wzrokiem tak surowym i tak imponującym, że się przed nim ugięła i powiedziała z rodzicielską powagą i stanowczością: — Naradziwszy się tedy z moim mężem, ile że cię jak własne dziecko kochamy i prawdziwego szczęścia dla ciebie pragniemy, postanowiliśmy przyjąć pana Gniewosza i dać tobie za męża.

W tej chwili obydwie matrony wpatrzyły się w nią jak w posąg wydający wyrocznie, zaparły oddech w piersiach i czekały jej odpowiedzi.

Jagienka, ścierpnięta z bólu, a przekonana, że opór jej na nic się nie zda i tylko sceny wywoła, w których ją ból całkiem rozbierze i nie dozwoli jej utrzymać się w swojej godności, odpowiedziała sucho jak pierwej, ale z przerażającą cierpkością w głosie: — Jak skoro już takie postanowienie zapadło, to mnie nie pozostaje nic, jak tylko przed nim się skłonić.

Na to Gniewoszowa wstała raźniej niż zwykle z siedzenia i otwierając ku niej ramiona, rzekła z wzruszeniem: — Przyjmujesz więc, moja najdroższa...

Ale Jagienka cofnęła się od niej i odpowiedziała głosem ciętym: — Przyjmuję, bo tak chcą ci, którzy mną dysponują, ale nie z mojej woli.

Zaczem zaraz ukłoniła się ciotce i starościnie, zginając się przed nimi prawie we dwoje, i wyszła z komnaty.

Wyszedłszy w korytarz i idąc do swego mieszkania, miała krew skrzepłą w żyłach i wszystkie myśli zmącone: jednak była jeszcze o tyle sobie przytomną, że rzekła do siebie z zaciśniętymi zębami: — Jeśli mi gwałt zadają, to niechże choć wiedzą, że to jest gwałt i że się dzieje przeciw mej woli! — Lecz powiedziawszy te słowa, straciła całkiem przytomność, była jak człowiek znajdujący się w ciemnicy i nic nie widząc przed sobą, doszła prawie jak po omacku do drzwi swego apartamentu.

Wszakże przy samych drzwiach ktoś ją chwycił za rękę. Spojrzała nań, był to Smolicki.

— Cóż tam? — zapytał Smolicki, patrząc na nią z współczuciem — czy już dzisiaj deklarowano?

— Wydają mnie gwałtem za Gniewosza! — zawołała Jagienka. I w tej chwili serce jej skrzepłe, dotychczas silną wolą na uwięzi trzymane, rozpłynęło się w żalu: rzuciła się Smolickiemu w ramiona i głośnym płaczem wybuchła.

Szydzący nieraz cierpko ze wszystkich, Smolicki miał przecież serce i przycisnął ją do swej szerokiej piersi: ale miał także przytomność umysłu, która go nigdy nie opuszczała. Badać zaś niezmiernie ostrożnym z obawy, aby nie stracił łaski swych panów, otworzył drzwi, wepchnął ją do jej apartamentu i sam wszedł za nią.

— Nieszczęście! nieszczęście! — rzekł do niej półgłosem, zamknąwszy drzwi za sobą — kasztelan duda, cale już zapomniał o Wilczku. A potem, co to, kiedy się przy czym uprą kobiety!

Ale nie trzeba jeszcze rozpaczać. Przecie to nie kasztelaństwo są twoimi opiekunami, tylko twój stryj ojciec Chryzostom. Bez niego nie mogą stanowić o tobie...

Na te słowa Jagienkę jakby błyskawica olśniła. Chwyciła Smolickiego konwulsyjnie za rękę i zawołała: — Ojciec Chryzostom! to prawda, ani mi to na myśl nie przyszło, bo też się nie znam na prawach. Ojciec Chryzostom taki dobry, on mnie tak kocha, on nie da mnie zgwałcić. Ale cóż zrobić?

— Trzeba w lot posłać po niego — rzecze Smolicki.

— Kogóż ja poszlę — zawołała rozpaczliwie Jagienka. — Prócz ciebie na całym zamku nie mam żywej duszy, która by miała litość nade mną...

— Ksiądz Wara pojedzie.

— Pojedzie!? — krzyknęła Jagienka z radością — to bądźże łaskaw, przyszlijże mi go natychmiast.

— Zaraz go przyszlę — rzekł Smolicki, a biorąc za klamkę, dodał te słowa: — Ale słuchaj, waćpanna, trzeba mieć rozum we wszystkim. Niech Wara nie jedzie wprost od waćpanny do o. Chryzostoma, bo mogłoby się to potem wydać, a za to tutaj by się pogniewano na nas oboje. Wilczek jest we Lwowie, niechaj więc jedzie do Wilczka, a Wilczek niechaj sam skoczy do Wiszni. Niedaleka to droga, na jednym dniu nic nie zależy; przecież tu jeszcze się ziemia nie pali pod nami, a kiedy zechcesz, to małej odwłoki ci nie odmówią.

Smolicki z tym wyszedł. Jagienka była jakby na węglach, łamała ręce z niecierpliwości, łzy jej się toczyły po licach: czy Wara przyjdzie, czy zechce się podjąć tego poselstwa? czy nie będzie się obawiał kasztelanowej? — Jednak za jakie kilka pacierzy Wara przyszedł.

— Mój drogi Wara — zawołała do niego Jagienka, kładąc mu obydwie ręce na ramionach — Smolicki już ci powiedział... Pojedziesz?

— Dlaczegoż nie? — odpowiedział jej Wara — ja pannę Jagienkę tak kocham, że i do piekła bym dla niej pojechał. Byłaś przecie tak dla mnie łaskawa, żeś mi obiecała probostwo...

— Nie obawiaszże się kasztelanowej?

— Ja o ten cały zamek dbam tyle, co o źdźbło słomy, które leży na drodze. Pięknie mnie nagrodzili! Kiedy kasztelan jęczał pod grzechem śmiertelnym zabójstwa...

Ale Jagienka mu przerwała, mówiąc: — To jedżże. Ale jedź prędko. Jedź prosto do pana Wilczka i powiedz mu... przecie już wiesz, już ci powiedział Smolicki.

— Wiem wszystko — rzekł Wara — i dobrze się sprawię. Nie nowina mi jeszcze daleko trudniejsze sprawiać poselstwa. Jutro w nocy, a najdalej pojutrze będę we Lwowie. Tylko ja biedny...

— Ach — zawołała Jagienka — jestem dziedziczką trzech kluczów, a nie mam ani grosza przy sobie! Ale tu masz...

To mówiąc pobiegła prędko do szkatułki, co stała na stole, wyjęła z niej złoty łańcuch i dając mu go, zawołała: — Masz! Ktoś ci tam na to pożyczy pieniędzy. Jedżże już jak najprędzej...

Ale Wara stał jeszcze, spojrzał na nią, a potem rzekł: — Wiem ja, że pannie Jagience to nie bardzo wypada. Ale przecie, gdybym miał jaki listek do pana Wilczka...

— Nie wypada? — zawołała Jagienka — co mnie nie wypada! Tu śmierć wisi nade mną! Ja umrę, jeżeli mnie za Gniewosza wydadzą! Ja gwałtu nie zniosę i pierwej się w łóżku własną ręką zadławię! Ja przed żadnym środkiem ratunku się nie ulęknę... Zaraz ci list napiszę.

To rzekłszy, siadła natychmiast do stołu, porwała papier i pióro i wzięła się do pisania. Ale pisanie nie było wówczas rzeczą tak łatwą, jak dzisiaj. Zaczęła jeden list i podarła, podarła drugi i trzeci. Zaczem obróciła się z krzesła do Wary i rzekła: — Jakoś mi nie idzie. Może ty za mnie napiszesz. Ja ci powiem, co trzeba w liście położyć, a potem podpiszę.

Ale te słowa niezmiernie zakłopotały Warę. On nie miał także wprawy do pisania, tylko wiele czytywał, zwłaszcza gdy nie miał weselszej rozrywki. Zaczął się jąkać mówiąc, że przecież lepiej by było, gdyby listek był własnoręczny...

Więc Jagienka, decydując się prędko, odpowiedziała mu: — Nie masz tu czasu na długie pisanie, ale dam ci mój podpis.

Po czym na małej kartce papieru napisała te słowa: W smyennych lossach nyesmyenna Yagienka.

— Masz! — zawołała, oddając mu kartkę — to ci wystarczy. Reszty sam mu dopowiesz. Jedżże więc. A jedź prędko, na dzień i noc. I powiedz Wilczkowi, niech zaraz po odebraniu tej kartki jedzie do Wiszni. Niech prosi króla o pozwolenie, a jeśli król nie pozwoli, to niech jedzie bez pozwolenia, choćby miał stracić łaskę królewską. Choćby i urząd miał stracić! Co tam! mamy dóbr dosyć, będziemy żyć szczęśliwie bez urzędów królewskich. Jedżże, jedź zaraz...

— Za godzinę będę już siedział na koniu — rzekł Wara i ucałowawszy ręce Jagienki, wyszedł z komnaty.

Po jego wyjściu Jagienka, chociaż jeszcze głęboko wzruszona, przecież się uspokoiła cokolwiek.

Do ciemnej kaźni więźnia skazanego na śmierć promyczek światła uderzył przez kraty — i świeci.

Po wyjściu Jagienki z komnaty kasztelanowej obydwie matrony spojrzały po sobie, lecz żadna z nich nie wiedziała, co by miała powiedzieć. Starościna przybrała taki wyraz twarzy, jak gdyby kasztelanowa coś przeciw niej zawiniła i powinna się przed nią usprawiedliwić.

Kasztelanowa to zrozumiała i rzekła: — Moja droga, cóżem ja temu winna? To jest dziewczyna dumna z natury i opozycją ma we krwi. Zakonnice nie potrafiły sobie z nią dać rady, pokora, której ją nauczyły, jest u niej tylko zewnętrzna, a wewnątrz, kto tam wie, jakie ma myśli. Ja to wiem z dawna, że się czuje Kmitówną i chciałaby sama dysponować swym losem. Czy i o ile myśli o Wilczku, to trudno wiedzieć; według mnie już to samo, że ktoś inny dla niej wybiera męża...

Tu wszakże przerwała jej Gniewoszowa, mówiąc sucho: — To mniejsza. Każdej z nas się takie myśli roiły za młodu. Ale dlaczegożeś mi nie powiedziała zawczasu, że nie przy was jest nad nią opieka? Któż to jest jej "opiekadlnikiem”?

— Jej stryj, ojciec Chryzostom.

Tu Gniewoszowa podniosła głowę do góry, oczy otworzyła szeroko i usta do połowy rozwarła: widać było, że ta wiadomość była dla niej całkiem niespodziewaną. Jednak po chwili namysłu ocuciła się i spytała: — Tenże to jest Jan Chryzostom Kmita, co jako rycerz długo się błąkał po świecie, a potem wstąpił do franciszkanów?

— Ten sam — rzekła kasztelanowa — a teraz siedzi w swoim własnym eremie120 koło Wiszni.

— To ja go znam — odpowiedziała jej Gniewoszowa żywo i prawie z wyrazem zadowolenia na twarzy. — Znałam go dobrze za młodu. Był to rycerz przedziwnej piękności, ale duch niespokojny i zapamiętały wielbiciel kobiet. Kochał się w Salomei Rytwiańskiej, nie dano mu jej, bo ojca obraził, a kiedy potem poszła za Lanckorońskiego, został jej wiernym i dziwy za nią wyprawiał. Chodził podobno dwa razy do Ziemi Świętej, zawsze na jej intecją. Aż wreszcie przyjął święcenia kapłańskie i przywdział habit zakonny. Nie wiedziałam o tym, że koło Wiszni erem założył...

— To człowiek święty — rzekła kasztelanowa — ten pewnie się nie pomyli...

— Za młodu zdawał mi się być sowizdrzałem — mówiła dalej starościna — ale wielkiego ducha i bardzo dobrego serca. I mnie się tam swego czasu niejeden komplement dostał od niego.

Być jednak może i bardzo chętnie w to wierzę, że za pomocą pokuty łaski Bożej dostąpił.

Więc cóż teraz zrobić? Kiedy on jest "opiekadlnikiem” Jagienki, to bez niego się obejść nie można. Czy sądzisz, że przyjechałby tutaj, gdybyśmy go zaprosiły? czy trzeba jechać do niego?

Na to zaś rzekła kasztelanowa z uczuciem zadowolenia: — Właśnie go oczekuję. Bo muszę ci się przyznać nareszcie, że jakem się tylko dowiedziała, żeś posłała po twego syna, zaraz pchnęłam zaufanego cichaczem do niego, napisawszy mu, co jest, i prosząc go, ażeby bez zwłoki przyjeżdżał. Ja moich praw bronię, jak mogę, ale w cudze prawa się nigdy nie wdzieram. A potem, nie miałabym przez całe życie spokojnego sumienia, gdybym Jagienkę do małżeństwa namówiła i gdyby później... przepraszam cię, że ci to powiadam otwarcie... i gdyby później w tym małżeństwie nie była szczęśliwą. Przeciwko Wilczkowi byłam i jestem, bo jakem się dowiedziała o tej tam bojarównie, nabrałam przekonania, że jej nie godzien. Ale jej męża narzucać, którego nie znam, to znów co innego.

Niech o tym stanowi ten, przy którym jest prawo...

Starościna mogłaby była za tę wiadomość rzucić się kasztelanowej w ramiona, bo czuła to dobrze, że każda zwłoka mogła się dla niej stać niebezpieczna: Cherubin nie chce i Jagienka widocznie nie chce, jedno słowo wymienione pomiędzy nimi mogłoby ich do wspólnej rewolucji pobudzić, zwłoka dni kilku mogła zatem jej plantę121 przewrócić i zniszczyć. Ostatnie słowa kasztelanowej, wyrażające brak zaufania do jej syna, wprawdzie ją ochłodziły cokolwiek, ale zawsze była jej głęboko wdzięczną za zawezwanie o. Chryzostoma na Sobień, jakoż odpowiedziała jej na to z zapałem: — Zawsze jesteś rozumna a sumienna i zacna nad podziw! Więc tedy tak dobrze, więc będziemy czekać na o. Chryzostoma. Ale powiedzże mi z twej łaski o nim coś więcej, bo chciałabym wiedzieć, jak mam z nim mówić...

Stąd wywiązała się pomiędzy obydwiema matronami bardzo długa rozmowa, która trwała aż do samego obiadu.

Od czasu jak istniał zamek sobieński, jeszcze na nim takiego ponurego obiadu nie było.

Izba jadalna zamieniła się jakby w klasztorny reflektarz, ba, nawet gorzej, bo nie tylko że nikt prawie nic nie jadł, nie tylko że żadna nie mogła się zawiązać rozmowa, ale nad stołem biesiadnym wisiała chmura gradowa, która przyciskała powietrze i ukrócała oddech jedzącym.

Wszyscy to czuli, że chmura ta pęknie może dziś jeszcze, ale co z niej wyleci, czy deszcz ulewny, czy gradobicie, czy pioruny i błyskawice, nie wiedzieli nawet ci, którzy sami ją sprowadzili nad głowy mieszkańców zamku. Gniewosz, najspokojniejszy i najwięcej dworski ze wszystkich, na próżno się silił opowiadaniem różnych historyj rycerskich zgromadzenie cokolwiek ożywić, nikt go nie słuchał. Jagienka, przejęta uczuciem dumy, a może nawet pogardy dla swych gwałcicieli, udawała pogodę myśli, ale ponieważ musiała unikać spotkania się ze wzrokiem kasztelanowej, starościny i jej syna, więc widać było po niej aż nadto, że siedzi jakby na szpilkach. Starościna była milcząca i zamyślona: widocznie się uzbrajała w argumenty i wszelką inną broń oratorską, którą by mogła skaptować dla siebie opiekuna Jagienki.

Kmita wiedział zapewne, co się przygotowuje, i było mu dość obojętnym, ale był chmurny, że mu te babskie historie psują apetyt. Nawet Smolicki, zawsze taki wymowny, nie umiał ani jednego słowa wydobyć ze siebie. Do tego jeszcze cały fraucymer był jak zwarzony: wszystkie kobiety i panny wiedziały dobrze, że się toczy kabała, ażeby wydać Jagienkę za niemiłego jej kawalera, i wszystkie serdecznie się litowały nad tą nieszczęśliwą. Tylko jeden niewinny Pretficz, przyciskając od czasu do czasu do serca ów mały bukiecik kwiatów, który wczoraj od Jagienki otrzymał, a teraz miał pod kaftanem, stal z twarzą wesołą i uszczęśliwioną za krzesłem kasztelana, pilnował służby daleko żwawiej niż zwykle i rzucał od chwili do chwili ukradkiem radosny wzrok na Jagienkę, która jeżeli była dziś roztargnioną, to oczywiście dlatego, że o nim myślała.

Wszakże pod koniec tego mniszego obiadu dały się słyczeć trąby na bramach zamku, zapowiadające przyjazd nowych gości. Odgłos tych trąb wstrząsł Jagienkę radośnie: odezwało się w niej przeczucie, że to Wilczek przyjechał. Przeczucie ją omyliło, niebawem bowiem wszedł bronny i zapowiedział z otwartych drzwi, że ksiądz Chryzostom właśnie zsiada z kułbaki w dziedzińcu. Natenczas jej radość nie ustąpiła, ale jej się w oczach ściemniło: zdało jej świętych widywał, o czym nikt nie śmiał wątpić, Chryzostoma przez chmury z Wiszni na Sobień zczarował. Pod tym wrażeniem pierwsza zerwała się z krzesła, co zresztą było jej obowiązkiem, i ku drzwiom pobiegła — a kiedy o. Chryzostom pokazał się w przyległej komnacie, pobiegła pędem ku niemu i rzuciła mu się do kolan, jak wtenczas dzieci zazwyczaj swoich rodziców i opiekunów witały. O. Chryzostom podniósł ją z ziemi, po ojcowsku przycisnął do piersi i przyprowadził za rękę do izby jadalnej.

A wtenczas już wszyscy wstali od stołu oprócz kasztelana, który uważał siebie jako głowę nad całym narodem Kmitów, a podobno ich wszystkich nie bardzo nawidził, owszem, nacisnął jeszcze kuczmę na głowie, poprawił się w krześle i czekał, póki Chryzostom do niego nie przyjdzie, Tymczasem Chryzostom witał się najprzód z kasztelanową, potem poznał starościnę i przypomniał jej wspólne czasy młodości, a dalej się wcale do Kmity nie śpieszył, tylko spojrzał wdzięcznie na Gniewosza, którego starościna zaraz mu przedstawiła i rzekł uprzejmie: — Bardzo grzecznego jejmość wychowałaś nam kawalera, wszystkich nas głową przenosi, nie wątpię o tym, że i w służbie około tego królestwa nas wszystkich wyprzedza.

Dopiero potem do Kmity przystąpił, ścisnął pana brata za rękę, a zaproszony przezeń, zaraz obok niego usiadł do stołu. Z drugiej strony, tuż przy nim, siadł Gniewosz — a ks. Chryzostom, wymieniwszy kilka słów z kasztelanem, jedząc przy tym i pijąc pod miarę, zaczął zaraz wypytywać Gniewosza o jego służbę za granicą i w kraju i o jego dzisiejsze stanowisko u dworu. Starego rycerza, chociaż już to rzemiosło porzucił, niezmiernie zajmowały myśli i czyny jego dzisiejszych następców, a przy tym zapewne chciał wyrozumieć, który jest ten, co mu go zalecają na męża dla Jagienki. Jakoż Gniewosz musiał dobre sprawić na nim wrażenie, bo kiedy wstano od stołu, rzekł do starościny: — Trudno tego nie przyznać, że nasze rycerstwo robi progresy. Syn jejmości bardzo słuszny kawaler. Nie taki to pędziwiater, jakimi, panie Boże nam odpuść, myśmy byli za młodu. Zna on swoje rzemiosło ledwie nie lepiej, niż myśmy je znali, ale ma przy tym rozumienie swych obowiązków i obywatelskie uczucia, których myśmy w tym Etopniu nie mieli, dlatego też szukaliśmy Bóg nie wie czego po cudzych krajach, zamiast po prostu służyć własnej ojczyźnie.

Więc starościna była tym bardzo uradowana, dziękowała Chryzostomowi za jego opinią o jej synu i rozmawiając z nim dalej, prowadziła go wolnym krokiem do drugiej komnaty.

Ale Jagienka te słowa także słyszała, a na nią sprawiły one niemal przerażające wrażenie.

Już się Gniewosz jej stryjowi podobał, to bardzo złe omen. Do tego jeszcze starościna go wzięła zaraz w swoje obroty i pewnie go już nie wypuści, dopóki go nie przerobi dla siebie.

Jagienka weszła także do drugiej komnaty i kręciła się tam przez chwilę; lecz widząc, że obydwie matrony posadziły Chryzostoma pomiędzy sobą i bardzo ożywioną z nim rozpoczęły rozmowę, zniecierpliwiona i gniewna, z ściśnionym sercem i prawie ze łzami w oczach, nie patrząc już na nikogo, poszła do swego apartamentu.

Gniewosz także nie spuścił oka z tego wszystkiego, co się działo przed jego oczyma. Nie miał on już żadnej nadziei wyłamania się spod wyroku, jaki jego matka rzuciła na niego.

Poddał mu się bez stanowczego oporu, bo został przychwycony znienacka i jako wzorowy syn nie mógł postąpić inaczej; lecz przeto nie pozostał bezczynnym. Od rana starał się wszelkimi środkami dowiedzieć, jakie są tutaj na zamku stosunki rodzinne, i szukał pilnie sposobów, za pomocą których mógłby ten ślub ukartowany podkopać i pomału przewrócić albo przynajnwej odwlec. Rozmawiał zaraz rano ostrożnie z kasztelanem, ale znalazł go tylko niechętnym dla siebie, a zresztą niczego nie mógł się od niego dowiedzieć. Mówił z starszymi żołnierzami i z pannami z fraucymeru, ale żołnierze nic nie wiedzieli, a panny dawały mu odpowiedzi wymijające. Mówił nareszcie ze Smolickim. Ale miał z nim bardzo trudną rozmowę, bo Smolicki, nie wiedząc nic o tym, w jakim on znajduje się położeniu, domyślając się wcale przeciwnie, że on sam pragnie poślubić Jagienkę, a licząc przy tym także cokolwiek na to, że Chryzostom tę kabałę potarga, zamiast go o wszystkim oświecić, był tylko pełen przycinków dla niego i dawał mu złośliwie do zrozumienia, że podobno nic z tego nie będzie.

Gniewosz, na nieszczęście, jako przed obcym człowiekiem, nie mógł się przed nim rozpiąć zupełnie; ale jednak z tych jego przycinków dowiedział się, że Chryzostom jest opiekunem Jagienki i tylko on sam nią dysponuje, a z niektórych jego półsłówek wyciągnął wniosek, że Jagienka mu wcale nie jest przychylną, a może nawet myśli o Wilczku. Złożywszy sobie te wiadomości, powziął zamiar rozpocząć jakieś działanie: gdyby tylko miał choć dwa lub trzy dni przed sobą!

Gdyby był w swojej rozmowie przy obiedzie przedstawił się Chryzostcmowi choćby tylko jako człek lekki a wierny achates122 króla we wszystkich jego swawolnych rozrywkach, to byłby tą sztuczką niezawodnie zwłokę uzyskaj bo Chryzostom byłby się nad tym zastanowił i co najmniej zapragnął przez kilka dni mu się bliżej przypatrzyć — a wtedy mógłby się był otwarcie przyznać do przysięgi ślubowanej Formozie, mógłby był nawet przed nim się wyspowiadać i wyznać mu to na spowiedzi. Ale takich chytrości nie był on zdolen, nie zgadzało się to z jego umysłem szlachetnym i zawsze czystym sumieniem.

Jednak kiedy starościna i kasztelanowa zaprowadziły Chryzostoma do przyległej komnaty i tam z nim zasiadły do długiej rozmowy, oczywiście, ażeby wziąć słowo od niego, zdjął go lęk przed zbliżającą się stanowczą chwilą i powziął myśl heroiczną: postanowił się zbliżyć do Jagienki i przyznać się, że jej nie kocha i że go do tego małżeństwa zmuszają. Ale ludzie najznamienitszej odwagi wojskowej nie zawsze mają odwagę moralną, postanowienie uderzenia na nieprzyjacielskie szeregi jak iskra się w nich zapala i jak błyskawica w czyn się zamienia, ale nieraz długo się nad tym zastanawiają, nim zrobią jakie wyznanie kobiecie.

Tak się stało i Gniewoszowi: kiedy się zdecydował i ruszył z miejsca, aby do Jagienki przemówić, Jagienki już w tych komnatach nie było. Iść zaś z tym do jej apartamentu, to by już był krok otwarcie buntowniczy przeciwko matce, na to nie mógł się zdobyć. Wszelako wyszedł i zaczął się błąkać po wszystkich komnatach i korytarzach, azali gdzie Jagienki nie spotka — ale jej nigdzie nie spotkał.

Tymczasem obydwie matrony już uchodziły o. Chryzostoma. Kasztelanowa, jako kobieta wprawdze silnego charakteru, ale bardzo delikatnego sumienia, niewiele się do tej rozmowy mieszała; ale tego nawet nie było potrzeba, bo Gniewoszowa nie miała zwyczaju liczyć na cudzą pomoc, gdzie o to chodziło, ażeby komuś rzecz jakąś zręcznie i jasno wyłożyć. Toż ks.

Chryzostom ją doskonale zrozumiał, a zastanowiwszy się nad tym wszystkim w swoim rozumie, obrócił się do kasztelanowej i rzekł z łagodnym uśmiechem na twarzy: — Więc tedy ofertę tę można by przyjąć. Ale przecież pozostaje mi jeszcze jedna kwestia do wyjaśnienia. Był tutaj u was Wilczek w takich samych zamiarach, wiem o tym pewnie, bom go sam tutaj posłał w tej myśli. Cóż on tu zrobił?

— Wilczek? — rzekła kasztelanowa, ważąc starannie swe słowa — Wilczek tu bawił przez cały miesiąc albo i dłużej. Jagience się trochę przymilał. Ale potem nagle wyjechał na parę dni — i dotąd nie dał żadnej wiadomości o sobie. Zdaje się zatem, że jeśli o Jagience myślał, to się rozmyślił...

— Ale ja bym to chciał wiedzieć na pewno — rzekł o. Chryzostom — bom go sam tutaj posłał, a więc to dotyka mojego sumienia.

Tu wszakże zabrała głos starościna i tak zaczęła: — Mój ojcze kochany, nie mamy my tej łaski Bożej, jaka na ciebie spłynęła, dlatego we wszystkim poddajemy się twojej woli, ale ile sił naszych strzeżemy także czystości naszego sumienia. Jam się tu zaraz dowiedziała, że imć pan Wilczek smalił cholewki do panny, i dlatego starałam się o nim zainformować, bo mój syn zdaje mi się być dobrym, ale mogą być lepsi od niego — a nigdy bym sobie tego nie darowała, gdybym się komukolwiek stała prze122 achates (gr.) — zwolennik, wierny towarzysz szkodą do osiągnięcia lepszego losu. Otóż na podstawie tych informacyj mogę ci z czystym sumieniem powiedzieć, że Wilczek Jagienki niegodzien i nawet cale o nim nie powinno być mowy.

A tu opowiedziała całą historią o bojarównie, przedstawiając Wilczka jako człowieka, którego dusza się piekłu należy.

Wiadomość ta nie sprawiła na Chryzostomie tak głębokiego wrażnia, jakiego Gniewoszowa się spodziewała: być może, że o tym wiedział, boć przecie Wilczek się przed nim spowiadał.

Cóżkolwiek bądź, zdaje się, że udzielenie mu tej wiadomości nie pozostało bez skutku, bo na to tak odpowiedział: — Ja na tego rodzaju wybryki muszę się zapatrywać inaczej. Młodzież, co ich się dopuszcza, odpowie za nie swego czasu przed Bogiem, ale my ludzie i my kapłani nie powinniśmy ich za nie zaraz ze społeczeństwa wyklinać, bo tym sposobem zamknęlibyśmy im drogę do poprawy. Przed chwilą byłbym ten jego postępek położył na inną wagę, ale kiedy wy o nim wiecie, to znowu rzecz inna. Porównawszy go z imć Cherubinem, oczywiście, że trzeba się przechylić na stronę syna jejmości. Tak każe rozum: ale pozwólcie mi, abym się Panu Bogu pomodlił — a dopiero potem ogłoszę wam moje postanowienie.

Zaczem wstał zaraz i szedł do wielkiej kaplicy na modły.

Obydwie matrony rozmawiały jeszcze przez chwilę ze sobą, ale starościna nie mogła oprzeć się ciekawości, która ją piekła. Jakoż rzekła do kasztelanowej: — Pójdę chyba i ja się pomodlić, trzeba mi łaski Boskiej, abym wiedziała, jak mam postępować w każdym wypadku.

A to rzekłszy, zaraz odeszła; ale nie poszła do tej małej kapliczki, która się znajdowała przy jej mieszkaniu. i w której się zawsze modliła, tylko do owej wielkiej kaplicy, która była prawie jak kościół, a do której poszedł Chryzostom. Tam siadła w ostatniej ławce przy samym konfesjonale i uklęknąwszy, zaczęła się modlić. Kiedy weszła, o. Chryzostom klęczał na najniższym schodzie przed ołtarzem i modlił się ze złożonymi rękami. Potem wstał i położył się krzyżem na posadzce — i tak leżał z jakie dziesięć pacierzy. Gniewoszowej się zdało, jakoby przez ten czas głośno z sobą rozmawiał albo może z kim innym, którego widział lub przywoływał do siebie; ale zapewne jej się to tylko zdawało, a on tylko głośno odmawiał pacierze.

Nareszcie wstał, przeżegnał się, skłonił się przede ołtarzem ku ziemi, a obróciwszy się, szedł krokiem prawie żołnierskim i z głową podniesioną do góry ku drzwiom kaplicy.

Na jego widok Gniewoszowę wziął taki lęk przed nim, że chciała się ukryć; być może, że jego surowa a zarazem wspaniała w tej chwili postać przejęła ją zgrozą, być może także, że wśród modlitwy zachwiało się jej własne sumienie: ale przed jego orlim wzrokiem nigdy się nic nie ukryło. Spostrzegł ją zaraz, skinął ku niej głową, a wyprowadziwszy ją za próg kaplicy, rzekł do niej z pogodnym uśmiechem na twarzy: — Podziękujże Bogu. Miałem takie natchnienie, że trzeba dać Jagienkę twemu synowi.

Na to starościna pochyliła się nad nim, pocałowała go w ramię i rzekła: — Niechże się dzieje Jego wola. Ale zwracam twoje uwagę na to, że ze strony Jagienki może być opozycja.

Na to o. Chryzostom wyprostował się i rzekł głosem stanowczym a zarazem wyniosłym: — Przeciwko mnie opozycji nie będzie. Kiedy ja idę z rozkazem Pana, to idę jak burza, żadna potęga ludzka mi się sprzeciwić nie może, kamienie się w proch rozsypują pod moimi stopami, a dęby stuletnie gną się przede mną jak trzciny.

W tej chwili o. Chryzostom tak wyrósł w jej oczach, że zdawał się głową dosięgać pułapu.

Gdyby jej kto był teraz powiedział, że z swojej puszczy czasem głowę wystawia ponad wierzchołki lasu, to byłaby uwierzyła na ślepo. Ale zarazem napełnił ją wiarą i zaufaniem do siebie. Zaczem powiedziała mu jeszcze: — Więc kiedyś już tak łaskaw na twoje sługę, mój ojcze, to jeszcze cię o coś poproszę. Oto ażeby ślub odbył się jutro. Bo widzisz, mój syn jest na służbie przy osobie królewskiej, wy169 rwał się tutaj za pozwoleniem swojego pana i lada chwila może być odwołany. Gdybyż go odwołano, to wiesz, co to jest służba i jak król czasem jest nieużyty... Kto tam wie, co by się mogło wywiązać z takiej zwłoki.

Ojciec Chryzostom się nad tym przez chwilę namyślił, a potem rzekł: — Najwłaściwiej by było, gdyby im dał ślub biskup przemyski. Ale biskupa tam teraz nie ma, katedrę tę trzyma tymczasem arcybiskup lwowski... a do Lwowa daleko. Ale ja także nie mam czasu tu wysiadywać. Więc masz jejmość racją, więc jutro ślub.

To rzekłszy, odszedł prędkim krokiem, jak gdyby istotnie mu się bardzo śpieszyło. Starościna, uradowana nadspodziewana, pobiegła czym prędzej do kasztelanowej, aby się z nią tą radosną nowiną podzielić. O Jagience tam ani mowy nie było. Dziecko, skutkiem przeciwnego naturze urządzenia rodziny, datującego się jeszcze z czasów pogańskich, skutkiem niewłaściwego zastosowania do niej ustaw chrześcijańskiej religii, która ile możności tolerowała obyczaje znalezione pomiędzy nawróconymi ludami, skutkiem nareszcie tradycji, która się z tych dwóch pierwiastków wyrobiła i z wiekami stężała, dziecko było naówczas rzeczą martwą w rękach rodziców i opiekunów, którzy też nim rozporządzali całkiem według swej woli.

Synowie i córki, dopiero gdy utworzyli własną rodzinę, wyzwalali się spod tego żelaznego prawa — a i wtedy jeszcze wola ojcowska dawała się często uczuwać żonatemu synowi, tylko córki podlegały już odtąd wyłącznie woli swych mężów.

Jagienka strawiła te parę godzin w wrzącej, ale zarazem głęboko bolesnej niecierpliwości.

Tam stanowiono o przyszłości całego jej życia — a ona nawet odezwać się nie mogła. Hardy jej umysł burzył się przeciw tej barbarzyńskiej niewoli: postanawiała sobie chwilami podnieść bunt jawny, powiedzieć wszystko, niechaj się dzieje, co chce, rzucić się wreszcie na ziemię i dać się wlec jak zarżnięte bydlę do ślubu. Może się jej stryj nad nią zlituje, może i Gniewosz takiej żony nie zechce. Ale dusza jej upadała po każdym takim postanowieniu. Jej czarne zapatrywanie się zabijało jej wolę. Stryj nie zlituje się nad nią, bo jest zakonnikiem i wobec zasady obediencji123 wszystko zniknie u niego; Gniewosza nic wzruszyć nie zdoła, bo idzie mu o majątek i koligacją; ona sama nareszcie nie będzie miała siły po temu — jest sama jedna, nie ma nikogo po swojej stronie i nikt się za nią nie ujmie. Tak chwiejącą się między ożywczą pochucią buntu a odbierającą jej resztę sił rezygnacją zastał ją o. Chryzostom.

Obaczywszy go wchodzącego Jagienka się wstrząsła, objęło ją jakieś nieświadome uczucie, nad którym ból tylko górował świadomie, i rzuciła mu się do kolan, a dwa strumienie łez potoczyły się po jej twarzy. Chryzostom, nie wiedząc wcale, co się w niej dzieje, a rozumiejąc, że jest to zwykłe wszystkim dziewczętom wzruszenie w chwili tak ważnej, podniósł ją z sercem ojcowskim z ziemi, objął lewym ramieniem, pocałował w czoło, pogłaskał po twarzy i rzekł: — Uspokój się, moje dziecko, ja z dobrą przychodzę nowiną. Nie dam ja ciebie pierwszemu lepszemu, boś też ze wszystkich względów warta doskonałego męża. Wiem całkiem dokładnie, kto jest imć pan Gniewosz, jaki jest jego ród i jakie ma łaski u króla, prócz tego wybadałem go jak na spowiedzi, ma umysł wyniosły, a serce wyborne: jego tobie przynoszę i jestem pewny, że będziesz za nim szczęśliwą.

Na te słowa, potwierdzające jej czarne przeczucia, Jagience ciemno zrobiło się przed oczyma, wszystkie siły ją opuściły, tylko tyle przytomności jej jeszcze zostało, że się po sukni Chryzostoma zsunęła, upadła mu do nóg i zawołała łzami zalanym głosem: — Mój ojcze!

Tu Chryzostom przypomniał sobie, o czym go starościna ostrzegła, podniósł ją z kolan, posadził przy sobie i zapytał głosem łagodnym, ale oczywiście z myślą podstępną: — Powiedzże mi otwarcie, moje dzieciątko, Gniewosz nie bardzo ci się podoba, może byś wolała którego innego?

To niespodziewane pytanie ocuciło Jagienkę i dodało jej cokolwiek odwagi, przechyliła się na piersi swojego stryja i rzekła półgłosem: — Wolałabym Wilczka.

Więc Chryzostom posadził ją znów z dobrocią koło siebie i rzekł: — Dobrze, żeś mi to powiedziała. Słuchajże, moja dziecino, a wiedz najprzód o tym, że ja sam pierwszy pomyślałem o Wilczku dla ciebie. Ale tak samo sumienne wziąłem o nim informacje, jak o Gniewoszu, i muszę ci powiedzieć, że Wilczek ciebie niegodzien. Wilczek ma występek na swoim sumieniu, występek taki, który by ci zatruł całe twoje życie...

Przy tych słowach Jagienka, cała łzami zalana, cofnęła się od niego i podniosła rękę do góry, jak gdyby chciała stanowczo temu zaprzeczyć, ale Chryzostom, wyborny znawca serc ludzkich, widząc już dobrze, że Jagienka jest Wilczkiem zajęta, że każda zwłoka jest niebezpieczną, że powinien działać raźnie i użyć w ten moment całej swojej powagi, wstał i dodał głosem stanowczym i uroczystym: — Każdy inny, tylko nie Wilczek. Na Wilczka nigdy ci nie pozwolę. A żebyś o nim zapomniała tym prędzej, wybrałem dla ciebie Gniewosza. Jutro sam was pobłogosławię. Przygotuj się więc do tego aktu — a wiedz o tym, że za maluczko tak samo padniesz mi do nóg za to, żem tobą tak rozporządził.

I z tymi strasznymi słowami wyszedł prędkim krokiem z pokoju.

Jagienka była tym ostatecznym wyrokiem jak odurzona. Jednak w pierwszej chwili ból i lęk przed Gniewoszem ustąpiły z jej serca, a natomiast zdjęło ją oburzenie, że ktoś śmie taką potwarz rzucać na Wilczka. Załamała ręce przed sobą, oczy podniosła ku niebu i zawołała do siebie: — Wilczek! występek!... O Boże! takich ohydnych środków używają ci ludzie, ażeby swemu gwałtowi drogę do mnie uścielić!...

Potem to oburzenie ją opuściło. Natomiast zaś cała groza jej położenia przed nią się ujawniła.

Stało się. Nie było już dla niej żadnego ratunku. Zniknęły ostatnie promienie nadziei. To śmierć. Czarna otchłań napełniła jej izbę — a na progu kat stoi...

Niebawem potem kasztelanowa i starościna weszły do jej pokoju.

Obaczywszy te dwie matrony, Jagienka zupełną odzyskała przytomność. Uczucie dumy ją ożywiło i powróciło jej władzę nad sobą. Jeśli mam zginąć — mówiła sobie w głębi swej duszy — to niechże zginę z godnością niewinnej ofiary i z pogardą dla tych, którzy mnie gubią. I zacięła się tak, jak dziś rano. Nie wypuściła ani jednej łzy z oka, ani jednego z piersi westchnienia — a wszystkich grzeczności, perswazyj i powinszowań słuchała w milczeniu, a nawet z udaną obojętnością. Kasztelanowa i starościna, przekonane najgłębiej, że humory rozpierzchną się po weselu, były z niej dosyć zadowolone i tak ją poprowadziły do wieczerzy.

Przy wieczerzy obydwie matrony, a nawet sam Kmita usiłowali rozbudzić wesołość. Jagienka temu wcale nie przeszkadzała. Chociaż nie rozgłoszono jeszcze, że deklaracja już się odbyła, a ślub ma się jutro odprawić, posadzono ją przy Gniewoszu; ona była bardzo grzeczną dla niego, a nawet kiedy on się zamyślił, po kilka razy sama z nim rozpoczynała rozmowę.

Ale wesołość się nie da narzucić. O. Chryzostom, widząc tę niestrojność humorów, zabrał głos i opowiadał o swoich podróżach do Ziemi Świętej — a tak uwolnił wszystkich od wymuszonych uśmiechów. W czas przed północą wszyscy udali się na spoczynek.

Nazajutrz rano odbył się ślub w zamkowej kaplicy — a po południu wesele.

Na tym naszym świecie, odkąd ludzie na nim poukładali się w społeczeństwa, gdzie nad uczuciem i wolą człowieka muszą koniecznie górować prawa i obyczaje, bo inaczej by społeczeństwa nie było, częstokroć w najważniejszych pomiędzy ludźmi układach zupełnie inną jest właściwa treść aktu, a inne pozory. Bywają pogrzeby, które dla ich uczestników są prawdziwym weselem — i bywają wesela, które dla łączących się ślubem dozgonnym są prawdziwym pogrzebem. To pamiętne w dziejach sobieńskiego zamku wesele, z którego poezja gminna stworzyła powieść ludową, a którą tradycja aż do naszych czasów doniosła, grzebało także szczęście tych dwojga ludzi, jeżeli nie na zawsze, to pewnie na długo. Czuli to oni oboje i szli przed ołtarz jak na rusztowanie: Jagienka blada jak śmierć, pochylona cokolwiek naprzód, jak gdyby się uginała pod przenoszącym jej siły ciężarem niedoli, patrząca przed siebie i unikająca wzroku swych gnębicieli — Gniewosz z uśmiechem na twarzy i niby całkiem siebie świadomy, lecz widać było po nim, że krew w nim zastygła i idzie naprzód nie własną siłą, ale moralną przemocą wleczony, której się oprzeć nie może.

Na to wesele zbębniono cokolwiek szlachty z bliższych okolic — i wyprawiono sowitą biesiadę z muzyką i tańcami. Jagienka wytężyła wszystkie swe siły i trzymała się, jak mogła, ażeby nikt nie dostrzegł, co się w niej dzieje; tańcowała nawet zarówno z wszystkimi, choć jej się serce krajało. Gniewosz także tańcował i pił ze szlachtą ochotnie, odpowiadając wesoło i głośno na jej szumne wiwaty.

Już sama załoga zamkowa stanowiła tłum bardzo liczny — pomnożona okolicznymi gośćmi przepełniła wszystkie komnaty; nie żałowano trunków, hałaśliwej muzyki i wszelkiej ochoty: wszczęły się więc hałas, tarłaś i wrzawa, tak że trudno było siebie samego dosłyszeć. Jagience dobrze było w tej wrzawie; mówiła sobie: Gdyby to wesele trwało tak wciąż, choćby do grobu...

Ale obyczaje ówczesne chciały, ażeby wśród trwającego wesela odbyły się pokładziny.

Zaczem o samej północy pozapalano wieloramienne lichtarze, po jednej stronie stanęły matrony i drużki, po drugiej starostowie i drużbowie, we środku zaś państwo młodzi — i tak ten tłum różnobarwny przy świecach jarzących doprowadził ich do łożnicy.

Była to chwila najstraszniejszej grozy i najwyższej boleści dla Jagienki. Natenczas krew całkiem się ścięła w jej żyłach, czuła obiegające po całym ciele jak gdyby lodowate strumienie, zimna dreszcz ją objęła od stóp do głowy, trzymała się już tylko bezwiednie na nogach, w głowie czuła próżnię, jak gdyby w niej już żadnej myśli nie było. A przecież jeszcze się tam jakieś myśli błąkały, ostatnie wysiłki jej woli. Bo mówiła sobie: Rzucę się przed nim na kolana i będę go błagać, jest przecie szlachetnym rycerzem, może się nade mną zlituje — a jeśli nie, to niech mnie rozedrze; tak lepiej.

Na tymczasowe mieszkanie dla państwa młodych Gniewoszowa odstąpiła swojego apartamentu.

Przeprowadzono ich więc przez tę wielką komnatę, w której była kaplica, potem jeszcze przez jedne izbę, przepełnioną sprzętami, i zatrzymano się u progu sypialni, w której środku, nagłowieni o jedne ścianę oparte, stało szerokie łoże pod baldachimem z otwartymi ze wszystkich stron firankami. Tam jeszcze jakiś starosta miał dosyć długą przemowę, oddając Gniewoszowi pannę młodą, potem starościna i kasztelanowa uścisnęły Jagienkę, a wreszcie wprowadzono ich oboje do sypialni i drzwi za nimi zamknięto. Teraz ma się jej los zdecydować: życie lub śmierć.

Jagienka stanęła przy nogach łoża, oczy spuściwszy ku ziemi i ręce opuściwszy ściśnięte przed sobą, gotowa jednak podnieść je w swojej obronie.

Gniewosz stał przed nią, ale wcale tak nie wyglądał, jak gdyby ją chciał atakować.

Owszem, przeciwnie, sam niezmiernie zakłopotany, milczał przez chwilę. A kiedy uczuł, że to milczenie już jest za długie, rzekł do niej grzecznie: — Waćpanna zdajesz się być wzruszoną i mocno zmęczoną, może byś chciała w samotności odpocząć.

Te słowa ożywiły Jagienkę, złożyła przed nim ręce i zawołała z pokorą: — Jeżeli mam tylko cokolwiek łaski u mego męża i pana, to proszę o to.

Natenczas Gniewosz rad bardzo, że mu się ta wymówka udała, ukłonił jej się i wyszedł — a w zbytku radości zapomniał nawet drzwi przymknąć za sobą.

Jagienka odetchnęła z głębi piersi i rzekła do siebie: Być może, że jeszcze nie dzisiaj!

Ale niebawem dostrzegła, że drzwi nie zamknięte, więc znowu ją przejął lęk niewymowny: Nie zamknął drzwi, zapewne powróci. Siadła więc w głowach łóżka, schowała się za firankę i oddech w piersi zaparła, mówiąc sobie: On pewno siedzi w pierwszej izbie i czeka, jak usłyszy, że nie śpię, to gotów wrócić. — Tak w niewysłowionej trwodze czuwała dobrą godzinę.

Tymczasem zaczęło ją morzyć zmęczenie, powieki ciężyły jej ołowiem na oczach, wysilała się, aby sen od siebie odpędzić, lecz czuła zarazem, że ciało jej mdleje. Zebrała więc znowu wszystkie swe siły i przystąpiwszy na palcach do drzwi otwartych, nie miała odwagi do pierwszej izby zaglądnąć, ale drzwi lekko zamknęła i zasunęła zasuwkę. Czuwała jeszcze przez chwilę, ale nic w pierwszej izbie się nie ruszyło; Gniewosz nie wrócił. Po czym, nie rozbierając się, jak żołnierz na czatach, chociaż w nieustających dreszczach i trwode, siadła na krześle przy łóżku, oparła głowę o poduszki i zasnęła.

Bóg tylko wiedział, jakie piekielne przez tę noc przeszła męczarnie. Jeszcze w tym śnie dorywczym najstraszliwsze mary pastwiły się nad nią, którym chciała się bronić, ale siły po temu nie miała. Tak męczyła się z sobą i z tymi marami, aż póki światło w oknach nie zabielało.

Ze świtem uspokoiła się cokolwiek, bo jej się zdało, że teraz już Gniewosz nie przyjdzie.

Dopiero promienie słońca, uderzając w jej szyby, obudziły ją z tego snu, który ją zmorzył, ale nie mógł pokrzepić.

Gniewosz przemrzał noc całą w tym samym krześle obok kaplicy, w którym usłyszał wyrok swej matki, skazujący go z macierzyńskiej miłości na małżeńską niewolę na całe życie.

Nazajutrz rano panny służebne niepomału były zdziwione, że zastały Jagienkę nierozebraną i w wczorajszej sukni weselnej — i różnie o tym pomiędzy sobą gadały; ale ubrały ją milcząc wedle jej woli. Po czym Gniewosz przyszedł także przebrany i poprowadził ją pod ramię do komnat, gdzie na nich czekano z obiadem.

Oboje byli na teraz zadowoleni ze siebie, chociaż tego po nich widać nie było. Jagienka miała cerę jakby zwarzoną, powypiekane rumieńce na twarzy i oczy podbite niebieskimi łukami; Gniewosz zaś miał twarz obrzękłą i był cały jak z krzyża zdjęty: dowcipni ludzie, mrugając na siebie, robili sobie o tym rozmaite uwagi — ci mądrzy ludzie, co rozumieją, że nic przed nimi się nie ukryje, rzadko kiedy co wiedzą, zawsze sądzą z pozorów, lecz mimo. to tworzą opinią.

Jednak cały ten dzień przeszedł na przystojnej zabawie, wszystko się rozwijało na pozór jak najpomyślniej i obiecywało ziszczenie wszystkich nadziei: jakoż istotnie dotychczas zdarzył się tylko jeden niespodziewany wypadek.

Oto dnia wczorajszego, właśnie w tej samej chwili kiedy ogłoszono całemu dworowi, że pan Gniewosz żeni się z panną Jagienka i że wszyscy dworzanie mają w wielkiej gali wystąpić do asystencji przy ślubie, młody Pretficz został porażony jakąś niesamowitą niemocą: padł jakby piorunem zabity bez zmysłów na ziemię i długo nie można go było docucić.

Wszyscy już rozumieli, że umarł. Jednak nareszcie go docucono, balwierz zamkowy upuścił mu krwi, położył do łóżka i dał mu pić jakieś zioła — ale nie ręczył za to, że go wyleczy, bo go objęła mózgowa gorączka, która teraz mu zmysły odjęła. Biedny Lubek, z bukietem Jagienki na sercu, oczywiście bujał po niebie; na wieść o jej ślubie spadł nagle w piekło i tam się teraz borykał ze złymi duchami. Tak trzeba było domyślać się z tego, co teraz w gorączce bredził.

Tak się domyślał Smolicki — i dlatego wczoraj wieść o jego ciężkiej chorobie udusił, a nawet samemu kasztelanowi tylko powiedział, że Lubek lekko zaniemógł: dopiero dziś się to jakoś rozniosło, wszyscy go żałowali, ale więcej się tym nie zajmowano. Tylko starościna, której bacznemu oku żaden szczegół nie uszedł, powiedziała kasztelanowej na stronie: — Widzisz, moja kochana niebogo, jakie niebezpieczeństwa tu was otaczały. Ten chłopiec oczywiście się rozchorował z miłości. Tam Wilczek, tu Pretficz... a jeszcze do tego i Kergolaj, który nie ku pomnożeniu jej dobrej sławy hałasuje po świecie. Przyznasz mi sama, żeśmy w sam czas tym kabałom głowę ucięli.

Kasztelanowa ścisnęła jej rękę w milczeniu — i więcej o tym już nie mówiono.

Odtąd Gniewoszowie jeszcze trzy dni bawili na zamku. Wszystkie te dnie były zupełnie do siebie podobne. Co wieczór Gniewosz odprowadzał swoje żonę do sypialni, powiedział jej kilka słów obojętnych, oddał dobranoc i wychodził, ażeby całą noc przespać w krześle obok kaplicy.

Jagienka nie umiała sobie wytłumaczyć tego postępowania i przypisywała je jego delikatnym uczuciom rycerskim, które mu nakazywały mieć wzgląd na jej zdrowie, na które ciągle się sama skarżyła. Nie oddawała się wszakże żadnym złudzeniom, albowiem w swoim ciężko zbolałym sercu miała to przekonanie, że chwila gwałtu, a zatem i chwila śmierci, na którą była stanowczo przygotowaną, tylko się z dnia na dzień odwleka, lecz przyjdzie niechybnie.

Ale zawsze ta zwłoka przynosiła jej pewną ulgę, która skołatany jej umysł cokolwiek krzepiła.

Prócz tego, skutkiem wypływającym z natury ludzkiego serca, za względy doznane dotąd od męża, odezwało się w niej uczucie wdzięczności i szacunku dla niego — a po tym uczuciu, zakradł się do jej serca promyczek nadziei, że w chwili stanowczej, rzuciwszy mu się do nóg, a choćby nawet przyznając się do swojej miłości dla Wilczka, może potrafi sobie wybłagać litość u niego. Tak wśród najczarniejszej rozpaczy, gdzie rozum ludzki nie może dojrzeć żadnego środka ratunku, serce człowieka, pragnące życia, dopatrzy jeszcze jakiś blask szary, w którym jego wyobraźnia wymaluje nęcącą postać nadziei...

Dla Gniewosza te noce przespane w twardym, skórzanym krześle były równie nieznośne.

Już nie czuł kości w sobie — a tylko jego młodość i nadzwyczajna siła fizyczna trzymały go jakokolwiek na nogach. Jakże się uradował, kiedy mu matka nareszcie zapowiedziała, że intercyza jest już spisana i że jutro mogą wyjechać. Podróż go uwolniła od tych nieznośnych męczarni.

Podróż tę urządził on według swego rozumu. Matka i żona jechały w landarze, za nimi wozy z fraucymerem i pakunkami, a on z żołnierzami na koniu, czasem na przedzie, a czasem za kobietami. Noclegi porozkładał po gospodach, gdzie nigdy dostatkiem miejsca nie było, ledwie jedna izba jakokolwiek wygodna, którą zawsze dawał matce i żonie; sam zaś sypiał gdzie bądź, byle nie w jednej izbie z Jagienka — a o to mu głównie chodziło. Podróż ta trwała cały tydzień, bo drogi ówczesne były bardzo nie sposobne dla ciężkiej landary, a często nawet dopiero ich trzeba było szukać, objeżdżając pagóry i puszcze; aż dopiero ósmego dnia wieczorem pokazał się im na zachodnim tle nieba wspaniały zamek czorsztyński.

Zamek na Czorsztynie, jeden z najstarszych w Polsce, jeszcze rzymskie czasy pamiętał i wtedy nazywał się Carrodunum. Położony na samej granicy Węgier, nad brzegiem Dunajca, na wyniosłych czerwonych skałach, był wielokrotnie przebudowywany i powiększany: przez Bolesława Wstydliwego, który się tutaj chronił przed najazdem Mongołów, przez św. Kingę, księżnę ziemi sądeckiej, przez Kazimierza Wielkiego, przez Władysława Jagiełłę, a wreszcie przez Zawiszę Czarnego, który, będąc starostą spiskim, tu rezydował. Teraz była to wprawdzie nieregularna, ale ogromna budowa, z trzema zębatymi wieżami, sterczącymi tylko cokolwiek wyżej nad dachy miedziane, a z czwartą o wiele wyższą od wschodu, opatrzoną kilkoma krużgankami i dachem spiczastym. Ściana wschodnia była też ze wszystkich najszerszą i najokazalszą i widać było w niej cały szereg ogromnych okien gotyckich. Czarne lasy otaczały z trzech stron to zamczysko, tylko od południa w rozległej dolinie błyszczał niebieską wstęgą szeroki Dunajec, odgradzający Polskę od Węgier.

Noc już zapadła, niebo było zasiane mdlejącymi gwiazdami, których słabe światło wcale nie zmniejszało ciemności; tylko zachodni kres widnokręgu jeszcze szarzał cokolwiek i pozwalał ludzkiemu oku dojrzeć poważną i surową postać zamczyska, rysującą się ostro na tle puszczy lesistej. Jednak w tej chwili wszystkie okna zamku były rzęsisto oświetlone i rzucały wstęgi żółtawego światła na czerwone skały i gęste drzewa liściaste, skupione grupami u stóp murów zamkowych.

Widok tej zatopionej w nieprzebytych lasach rycerskiej siedziby, w której wnętrzu płomienne ognie gorzały, sprawił na zbolałą ogromem swojego nieszczęścia Jagienkę przerażające wrażenie; cała jej przyszłość straszliwa stanęła jej przed oczyma, westchnęła z głębi ściśnionej piersi i rzekła do siebie: Jeśli to nie jest mój grób, to będzie to moje wieczne więzienie...

Tymczasem Gniewosz, jak tylko stanął na zamku, prawie do niepoznania się zmienił. Był on tu panem samowładnym i panem nie lada, bo do jego starostwa należało wsi kilkanaście i ogromne przestrzenie, a prócz tego, na zamku stała załoga z kilkudziesięciu zbrojnych ludzi zlożona, nad którymi miał komendę namiestnik, człowiek poważny, szlachcic herbowny i mający swe własne dobra w sąsiedztwie. Namiestnik ten rządził w jego imieniu całym starostwem i zamkiem i nikt nie mógł się mieszać do jego rządów, bo on był za nie odpowiedzialny przed królem. Jego matka miała tu tylko mieszkanie, wszelki respekt i wszelkie wygody, ale żadnej władzy nad nikim, bo przecie obrona granic, rządy i sądy nad całym tak znacznym kraikiem, nie mogą być rzeczą kobiety. Kiedy więc tutaj całkiem inny duch w niego wstąpił, jego matka dziwnie przed nim zmalała. Pod wpływem tego uczucia nie mógł sam tego zrozumieć, jak nisko upadł na duchu na zamku sobieńskim. Rozmyślał nad tym i znalazł, że niepotrzebnie się ugiął tak prędko: głupstwo zrobił, że przyznał się matce do niedorzecznej na pozór przysięgi danej Formozie, przez co odkrył jej słabą stronę swoich zamiarów i wykonanie przymusu ułatwił, ale zawsze mógł jeszcze się uprzeć i odwlec wesele. Dlaczego tego nie zrobił, sam dzisiaj nie wiedział. Podchwycono go w słabej chwili i w takim miejscu, gdzie nie czuł ziemi pod swymi stopami. Ale stało się: trzeba się teraz obejrzeć, jak by się z tej matni wydobyć, a na teraz ulżyć sobie istnienie.

Jakoż przede wszystkim tak urządził mieszkanie dla siebie i dla Jagienki, aby nikt nie mógł wiedzieć, co się dzieje pomiędzy nimi. Potem zaś zajął się musztrą żołnierzy, rewizją zbrojowni, rynsztunków, rachunków i objeżdżaniem folwarków tak skrzętnie, że zwykle dopiero późno w nocy powracał, kiedy wszyscy już spali.

Zarazem zajął się napisaniem listu do Formozy. Bardzo to trudne było zadanie: najprzód z powodu niesforności pióra, które bardzo było nieposłusznym ówczesnym rycerzom, a po wtóre dlatego, że sam zwątpiwszy o tym, czy musiał się poddać swej matce, czy mógł się oprzeć, nie mógł znaleźć argumentacji, którą by swój postępek mógł usprawiedliwić. Ale jego otwarty charakter mu pomógł: powiedział jej całą prawdę, jak to nieszczęście się stało, ponowił jej swoje przysięgę, Ją od wszystkich przyrzeczeń uwolnił, resztę oddał na wolę Bożą — i wyprawił z tym listem zaufanego człowieka do Lwowa.

Tak minął mu jaki tydzień w Czorsztynie — a po tygodniu przybiegł goniec z Krakowa z listami, ażeby natychmiast przyjeżdżał do króla.

Natenczas Gniewosz, uradowany niezmiernie, że choć na jakiś czas może się wyrwać z tej matni, jeszcze tego samego dnia do Krakowa wyjechał — a jeśli był kto na zamku, który z szczerego serca mu życzył szczęśliwej podróży, choć sam zostawał w więzieniu, to była nim pewnie Jagienka.

IX ŚREDNIOWIECZNA IMAGINACJA Wara, pobożny pielgrzym po zamkach i dworach, będący w łaskach u św. Stanisława, znający jak własną kieszeń Rzym, Palestynę i górę św. Graala, w istocie rzeczy nigdy nosa nie wytknął poza granice Polski, a żył z przesyconej zabobonami łatwowierności szlachty.

Mundus vult decipi124, to było jego zasadą a zarazem środkiem do życia. Pełen żywej imaginacji i nieprzebranej w pomysłach, umiejący kłamać z zuchwalstwem swojemu wiekowi właściwym, a do tego odgrywać z wielką zręcznością każdą rolę, jaka mu właśnie była potrzebna, przywłaszczywszy sobie charakter sługi Bożego w tych czasach, gdzie Kościół jeszcze nie mógł się otrząść z niezliczonej ilości pasożytów najrozmaitszego rodzaju, mógł był sobie istotnie wykłamać jakie intratne probostwo: ale, na swoje nieszczęście, fatalną miał konduitę.

Wyrwawszy się z zamku na Sobniu, gdzie mu widoki na jakąś tłustą prebendę już całkiem się zachmurzyły, i schwyciwszy na drogę łańcuch złoty wielkiej wartości, najpierw ten łańcuch zastawił u Żydów w Sanoku i pił sobie przez całą noc w tym wesołym miasteczku. Kiedy nazajutrz rano doszła go głucha wieść, jakoby już dziś miało się na zamku odbyć wesele, chociaż tej wieści nie wierzył, zerwał się i czym prędzej w dalszą podróż pośpieszył. Ale mimo to jechał rzemiennym dyszlem126. Albowiem tutaj, zajechawszy do szlachcica na popas, zagadał się z nim przy dzbanie, wieczorem przyjechali sąsiedzi, ani podobna było im się wymówić, przepił więc z nimi dzień jeden i drugi; tam znowu wpadł między bogatych kmieci, którzy właśnie wyprawiali wesele i przenosiny i zabawił się z nimi cokolwiek — a kiedy wyrwał się spomiędzy kmieci, to znowu mu szlachta zajechała drogę przy samej gospodzie.

Spieszył się bardzo: ale cóż, kiedy go wszędzie na rękach noszono, a jak wziął opowiadać, to mu i konia w stajni zamknięto i nie wypuszczono, aż póki nie skończył opowiadania. Tak przemarudził cały tydzień i ani się spostrzegł, że zamiast jechać prosto na Przemyśl, zajechał aż gdzieś koło Komarna i dopiero stamtąd się puścił wielkim gościńcem do Lwowa. Przyjechał nareszcie: ale gdy zsiadł z kułbaki przy bramie Niskiego Zamku, dowiedział się ku swemu zdziwieniu, że Wilczek właśnie przed dwoma dniami odjechał z królem do Krakowa.

Na tę wiadomość naprawdę mu się cokolwiek ckliwo zrobiło, bo spostrzegł, że przecież to nie jest rzecz, wziąwszy poselstwo w sprawie tak nagłej, tak wiele dni przemarudzić w podróży.

I Jagienka gotowa się na niego pogniewać, i chociaż pójdzie za Wilczka, nie dać mu w swoich dobrach probostwa, i Wilczek gotów go sfukać — aż takim rycerzem nie dobrze żartować, bo czasem, jak się rozfuka, to zaraz i kości połamie. Trzeba się będzie z tej zwłoki jakoś zręcznie wykłamać. Jednak teraz już wziął rzecz na serio, sprzedał Kmitowskiego konia we Lwowie razem z kułbaką — a najmując sobie furki od miasta do miasta i nakładając nocą w podróży, czwartego dnia w nocy stanął w Krakowie. Przespawszy się w bursie rybałtów, gdzie jako między wesołą gawiedzią jest po bratersku przyjęty, nazajutrz rano poszedł na zamek i kazał się zamkowym rycerzom zameldować u Wilczka.

Wilczek od czasu swego wyjazdu ze Lwowa popadł w bardzo pochmurne usposobienie umysłu. Już podczas jego pobytu w tym mieście, zwłaszcza od chwili wyjazdu Gniewosza na Sobień, kiedy już widział, że nie tak łatwo się wyrwie od króla, gorąca niecierpliwość żarła mu serce, a czasem nawet w chwilach samotnych w czarną zamieniała się rozpacz. Zaciął się, jego uczucie rycerskiej godności, podsycane słuszną obawą, ażeby obojętni na cudze cierpienia dworacy, zamiast mu ulżyć współczuciem, nie naigrawali się z jego miłości, nie pozwalało mu przyznać się komukolwiek do tych piekielnych boleści, które mu duszę targały. Nie przyznał się do nich nawet przyjaciołom tak szczerym, jakich miał w domu Kijasa. Zaciął się więc, zamknął się w sobie i stał się nieprzystępnym dla wszystkich.

Tak nawet zachował się względem Kamienieckiego, bo nie mógł mu tego przebaczyć, że mu nie przychodzi z pomocą, chociaż wie dobrze, jak by mu ulżył, gdyby tylko od czasu do czasu mu się usprawiedliwił, że jeszcze wyjechać nie może. Kiedy król kazał zatrąbić na odwrót we Lwowie, przemógł swoje zaciętość i dał Kamienieckiemu do zrozumienia, że teraz król by mu zapewne pozwolił skoczyć na Sobień; przyśpieszywszy cokolwiek podróży, mógłby deklaracją odprawić na Sobniu i prawie razem z królem zdążyć na zamek krakowski, boć niedaleka droga. Ale Kamieniecki wyściskał go i wycałował i zapewnił słowem rycerskim, że tego zrobić nie może: król waży teraz w swej głowie bardzo doniosłe projekty na sejm niedaleki, więc jego obowiązek obywatelski nie pozwala mu go ani na chwilę odstąpić.

Tej jego sprawie małżeńskiej nie grozi przecież żadne, a zwłaszcza tak nagłe niebezpieczeństwo; jak tylko będzie można najprędzej, obydwa razem na Sobień pojadą... Taka była odpowiedź Kamienieckiego.

— Niechże was jasne pioruny zatrzasną z waszą przyjaźnią! — pomyślał sobie Wilczek w swojej piekącej niecierpliwości, ścisnął swą boleść pomiędzy żebrami jak w kleszczach żelaznych, zamilkł jak mnich, czoło pokrył pochmurnymi zmarszczkami, dumę swą jeszcze wyżej napiętrzył i rzekł do siebie: Pierwej samemu diabłu się oddam w opiekę, niżeli którego z was o pomoc poproszę!

W takim usposobieniu zastał go Wara.

Jak tylko Wilczek tego Kmitowskiego dworaka obaczył, zerwał się z krzesła, przystąpił żwawo ku niemu i zawołał: — Wara! Wara w Krakowie! jakiż zły duch ciebie tutaj przynosi? skądże ty jedziesz? ze Sobnia?

— Dobry duch mnie przynosi — odpowiedział Wara z uśmiechem — przyjeżdżam w sekretnym poselstwie od panny Jagienki do pana starosty.

— Więc cóż? z czymże cię przysyła Jagienka? czy tam się co stało?

— Nic, wszystko dobrze — powie mu Wara — panna Jagienka sercem miłuje pana starostę i bardzo tęskni za waszą miłością, ale się boi, aby jej nie zaswatano z kim innym.

— Z kimże to? — zawołał Wilczek, bledniejąc jak ściana — przecie tam nie było nikogo.

— Nie było dotąd, ale teraz jest tam pan Gniewosz i jego matka jest także, prawdę mówiąc z piekła rodem... matrona i oboje myszkują około panny.

— Gniewosz! — zawołał Wilczek, zamyślając się na oka mgnienie — Gniewosz? nie może to być. Nigdy by Gniewosz nie zajeżdżał do panny, którą ja zmówiłem dla siebie.

Na to zaś rzecze Wara: — Ale być może, że pan Gniewosz nic o tym nie wie...

— Nie wie? — rzekł Wilczek jakby do siebie — jużci nie wie, bom mu nic nie powiedział.

Więc gadajże prędko, co się tam dzieje?

Tu opowiedział mu Wara ze szczegółami, jako Gniewoszowa tego samego dnia zajechała na Sobień, kiedy on do Kamieńca wyjechał, jak tam cały miesiąc przesiedziała widocznie w tym celu, ażeby swemu synowi drogę do Jagienki uścielić, jak potem swojego syna na Sobień wezwała — i owóż rzecz.

Wilczek go słuchał z taką ciekawością, że prawie jego słowa połykał, tu wszakże porwał go drżącą ręką za rękaw i spytał: — Więc cóż się stało? nic jeszcze?

— Już się coś stało — rzekł Wara — i właśnie dlatego za jegomością tak gonię na dzień i noc.

Zdaje się, ba, i rzecz pewna, że kasztelaństwo stanęli po stronie Gniewosza, bo właśnie pani kasztelanowa zaprosiła pannę Jagienkę do swojej komnaty i zapowiedziała jej, że postanowili ją dać Gniewoszowi.

— Już postanowili? — zawołał Wilczek ustami drżącymi od gniewu i oburzenia — więc z tym do mnie przyjeżdżasz? z tym cię Jagienka do mnie przysłała? Czegóż więc ona chce ode mnie? Niechże ją Bóg błogosławi, oto moja odpowiedź.

— Panie starosto! — powie mu na to Wara ze spokojnym uśmiechem — nie potrzeba rozpaczać.

Gdyby tak było, to Wara by tu nie przyjeżdżał. Można jeszcze temu zapobiec...

— Cóż ty mi gadasz! — zawołał Wilczek, porwany w tej chwili zupełnie uczuciem rozpaczy — kiedy kasztelaństwo stanęli po stronie Gniewosza, to wszystko przepadło. Nigdy u nas dziewka nie oprze się woli swych opiekunów. A potem, co tam! Widzę ja dobrze, jak się to stało. Gniewoszowa, co by wszystkie krakowskie przekupki potrafiła przegadać, ich wszystkich opanowała. Kasztelanowa sobie do mnie coś upatrzyła, wiem o tym, dlategom też do Kamieńca pojechał: zawzięła się na mnie, nawinął się Gniewosz, więc jemu dać Jagienkę; komukolwiek, byle nie mnie. Kasztelan, duda jak zawsze, najniższy sługa jejmości, jejmość tak postanowiła, więc i on za tym. Jak Zawisza podpisze, to i Pakosz takoż. A Jagienka... Panie Boże jej odpuść. Prędko się zapomniało, co się sto razy przysięgło!

Te ostatnie słowa powiedział Wilczek głosem zalanym łzami, widać było, że obok uczucia rozpaczy, głęboki żal go porywa: ale Wara mu nie dał dokończyć, mówiąc prędko: — Nie tak, panie starosto. Co Wara mówi, to prawda. Można jeszcze temu zapobiec, bo kasztelaństwo nie mają nad panną Jagienka opieki. Jej opiekunem jest stryj, O. Chryzostom — i właśnie z tym mnie panna do jegomości przysłała. A tu jest znaczek, napisany jej własną ręką, abyś mi jegomość uwierzył.

To mówiąc, podał mu kartkę Jagienki.

Wilczek, wyrwawszy mu kartkę z ręki i przeczytawszy na niej te słowa: „W zmiennych losach niezmienna Jagienka” jak gdyby nagłym światłem olśniony, całkiem się zmienił. Jego twarz się rozpromieniła, oczy błysnęły blaskiem nadziei, w całą jego postać nowe wpłynęło życie; tak spojrzał w twarz Warze i rzekł: — Więc cóż ci Jagienka powiedziała? powiedz mi jeszcze raz, chciałbym wiedzieć każde jej słowo.

Zaczem Wara opowiedział mu szczegółowo, ażeby widział to wszystko jak na dłoni, jako Jagienka na tę zapowiedź kasztelanowej rozpłynęła się we łzach, jako już zrozpaczyła o wszystkim, jako ją Smolicki nauczył, że to wszystko nie ma żadnego znaczenia, bo tylko sam o. Chryzostom dysponuje jej losem, jako jej zaraz poradził wysłać zaufanego człowieka do Lwowa, jako Smolicki jego na tego posła nastręczył, jako Jagienka sama mu to poselstwo zleciła, jako mu powiedziała wyraźnie, że to jej śmierć, jeśliby ją za Gniewosza zmusili — a wreszcie jako mu nakazała pędzić na dzień i noc i Wilczka ubłagać, ażeby bez odetchnienia jechał do o. Chryzostoma i za jego pomocą ją wyratował.

Wilczek słuchał go z rozczuleniem, pożerając chciwie jego wszystkie wyrazy, ale widocznie już sobie układał w głowie, co i jak ma przedsięwziąć, bo wysłuchawszy go, zawołał: — Jużci mnie o to błagać nie trzeba! Mnie nie żyć bez niej. Ja cały świat przewrócę do góry nogami, abym ją dostał — a jeśliby mi się sprzeciwiali Kmitowie, to im zamek najadę i w proch go zetrę, że kamień na kamieniu tam nie zostanie! Jeszcze ja zbiorę taką chorągiew, jak trzeba — a choćbym miał diabłu duszę zapisać, to podruzgocę tę budę Kmitowską na miazgę, a jego ciurów jak podłe psy podepcę! Dla Jagienki żadna mi cena nie będzie za droga... Ale Chryzostom mnie przecie nie zdradzi. Byłem się tylko stąd wyrwał! Bywajże zdrów. Panie Boże ci zapłać za tę usługę — a jeżeli czego będziesz potrzebować ode mnie, to licz na mnie jak na Zawiszę.

To rzekłszy, szedł zaraz do króla.

Chociaż to było jeszcze bardzo rano, król siedział już z Kamienieckim w swym gabinecie i ważną był z nim zajęty rozmową.

Kamieniecki prawdę powiedział Wilczkowi, że nie może opuścić króla ani na chwilę, ale niecałą, bo cała prawda w sprawach publicznych objawia się dopiero w czynach. We wszelkich o nich dyskusjach wychodzi na jaw tylko jej cząstka, ta cząstka, jaką każdy z dyskutujących objawić musi w swym interesie, bo dobro publiczne każdy zawsze pojmuje ze swego własnego punktu widzenia, a rzeczpospolita — bardzo rzadkie są od tego wyjątki — była po wszystkie czasy i we wszystkich narodach tym polem, na którym człowiek goni za podniesieniem siebie samego, zaś tylko to uważa za korzyść publiczną, co zadowalnia zarazem jego własne ambicje. Ci wielcy ludzie duszy anielskiej, co wszystkie swe interesa i całą swą miłość własną, nic zgoła nie wymagając dla siebie, złożyli na ołtarzu ojczyzny, są bardzo rzadko posiani w dziejach wszystkich ludzkich pokoleń...

Co król istotnie zamierzał w głębi swojego skrytego umysłu, co było prawdą z tego, co mówił, a co mówił dlatego, ażeby osłonić swoje zamiary, co przedsiębrał w celu rzeczywistego przeprowadzenia, a które jego postępki służyły mu tylko do odwrócenia uwagi publicznej od jego rzeczywistych zamysłów, to było jego wyłączną tajemnicą, z którą się nie wydawał przed nikim: albowiem prawdą jest, co sam powiedział o sobie: „że gdyby jego koszula wiedziała o jego zamiarach, to by ją zrzucił ze siebie i spalił”. Ze wszystkich królów, którzy rządzili Polską, on był najskrytszym, a mimo przystępności dla wszystkich i bardzo łatwego obejścia najwięcej w sobie zamkniętym. Żaden z jego braci, ani król węgierski i czeski, z którym niedawno zbrojnie się spierał, ani Aleksander, który mu zawadzał na Litwie, ani Fryderyk kardynał, któremu dla jego bystrego rozumu nie ufał, ani Zygmunt, którego kochał, ani nawet Kallimach, któremu się zdało, że jest jego jedynym inspiratorem, żaden z nich nigdy jego tajemnych myśli nie wiedział; toż tym mniej mogli go przejrzeć jego dworzanie, z którymi wprawdzie w swoich swawolnych rozrywkach jak najpoufalej się bratał, ale których zawsze tylko jako swoje narzędzia uważał i tak się z nimi obchodził.

Kamieniecki się silił na próżno, aby odgadnąć jego zamiary względem przyszłego sejmu.

Chociaż codziennie po kilka godzin z nim trawił i nieraz mu się zdawało, że go przejrzał do gruntu, przecież na koniec musiał sobie powiedzieć, że w gruncie rzeczy nic nie wie. To tylko miał za rzecz pewną, że król usiłuje tak przez niego, jak i przez wielu innych, kaptować średnią i drobną szlachtę dla siebie, ażeby przez nią opanować sejmiki, a w nich znaleźć przewagę przeciwko możnowładcom, których wprawdzie nie podejrzywał o to, ażeby kiedykolwiek go chcieli korony pozbawić, ale którzy, wzrastając ciągle w majątki i samoistne znaczenie, coraz więcej mu się narzucali na protektorów i kontrolerów jego politycznych zamiarów i coraz nieznośniej mu we wszystkim ciążyli. Z jego dążnością przywiązania tłumów szlacheckich do siebie łączyła się myśl utworzenia armii stojącej ze szlachty, myśl w głowie absolutnego i niedostatecznie kraj znającego Kallimacha może całkiem dojrzała, ale w jego subtelnym a ostrożnym rozumie jeszcze bardzo chwiejna co do sposobu przeprowadzenia. Jednak ta myśl zajmowała Kamienieckiego daleko więcej niż wszystkie inne: albowiem będąc żołnierzem może najznamienitszym w tym czasie a zarazem nadzwyczaj popularnym u szlachty, miał dosyć ugruntowaną nadzieję, że jakąkolwiek król armią postawi na nogi, jemu powinna się dostać nad nią buława. Ta więc nadzieja go trzymała przy królu i nad jej ziszczeniem głównie pracował.

Toż i teraz o tym z królem rozmawiał, wykładając mu swoje zapatrywania w ten sposób, że należy przed wszystkim królewski dwór pomnażać i wzmacniać, częścią ochotnikami ze szlachty, a częścią żołnierzem zaciężnym; tak z wolna utworzy się armia — a im więcej ta armia będzie wzrastać i im do większego będzie przychodzić znaczenia, tym więcej młodzież szlachecka będzie się do niej garnąć, a tym mniej będą znaczyć pańskie załogi po zamkach i zwoływane przez nich pospolite ruszenia. Takim sposobem przyszli do armii cesarz niemiecki i król francuski, i książę sabaudzki, a wreszcie i papież, droga to zatem ubita i na nią wejść trzeba.

Król temu rozumowaniu nie przeczył, ale miał zdanie odmienne, które tymi słowami wyraził: — Droga to wprawdzie ubita, lecz długa. U nas nie można się opierać na takich robotach, które pożywne owoce przynoszą dopiero po czasie, bo u nas co rok, co dwa lata, to Tatarzy, to Turcy, to Wołosi, to Moskwa włamuje się w nasze granice, toż my nie mamy czasu do sztyftowania armii, która by dopiero w lat kilka mogła coś znaczyć.

— Jedno drugiemu nie powinno by wadzić — rzekł Kamieniecki — armie się składa w pokoju, ale także i w wojnie, mając zaś tę myśl dobrze na oku, można by nawet z wojny z większą armią powrócić, niżeli się na nią wyprowadziło, boć to po wojnie niemało zostaje rozbitków, które tym łatwiej wcisnąć w szeregi.

A król na to, idąc wciąż swoim torem: — U nas też inni są ludzie i inne stosunki. Skarb teraz wprawdzie nie bardzo ubogi, chociaż nam wykup Zatora niemało pożarł pieniędzy i jeszcze co roku pożera. Jeszcze by się trochę grosza znalazło na wystawienie kilku dworskich chorągwi, aleć to ziarnko piasku wobec tych tłumów rycerstwa, którym hetmanią kasztelani i wojewodowie. Te tłumy wziąć w rękę, w tym sztuka...

— Jużci to byłoby pewnie najlepiej — rzecze mu Kamieniecki — aleć prawdę mówiąc, to te tłumy są w ręku waszej królewskiej mości, jeno by trzeba nad nimi postawić hetmana...

Na te słowa król spojrzał na niego, a Kamieniecki zaraz się spostrzegł, że się za daleko zapędził.

Albowiem urzędu w. hetmana jeszcze wtedy nie było, a chociaż myśl utworzenia wielkiej buławy już nieraz podnoszono, popierając ją niektórymi dziejowymi wspomnieniami z epok dawniejszych, opór przeciw niej, zwłaszcza pomiędzy wojewodami, był tak stanowczy, że ani myśleć nie można było o jej przeprowadzeniu. Hetman w. koronny zjawił się dopiero we dwanaście lat potem, przeparty wielką powagą Zygmunta Starego, a został nim tenże sam Kamieniecki; ale wtedy, kto nie chciał wszystkich senatorów oburzyć przeciwko sobie, nie mógł nawet wymówić tego nazwiska. Kamieniecki się zaraz poprawił i dodał prędko: — Albo jakiegoś takiego urzędnika, który by z ramienia króla przynajmniej w czasie pokoju miał nadzór nad chorągwiami...

Ale król na to machnął ręką i rzekł: — Na nic by się to nie zdało. Inaczej trzeba się brać do tej sprawy. Słysz, Kamieniecki, ja tobie powiem, czegom jeszcze nie powiedział nikomu. Jużci ja i z wojewodami niemało mam wstrętu, bo mi się na te urzędy wciskają ludzie, którzy nie tak są przywiązani do tronu, jak być powinni. Urzędy te są u nas jeszcze prawie dziedziczne. Czyj ojciec a dziad albo pradziad był wojewodą, to i on sobie rości prawo do województwa. A jak to się wychowują ci młodzi panicze? Najprzód już w domu przy niańce nabiją mu głowę tym, że urodził się senatorem, potem go z wielkim sumptem wyprawiają na dwory postronne i każą go tam czcić jak udzielne książątko, więc kiedy wróci do Polski, ani mu gadaj, że powinien się służbą a pracą dorabiać zaszczytów, jeno zaraz dawaj mu krzesło przy samym królu. Ot, masz tam zaraz w twoim sąsiedztwie imci pana Kmitę, co ma dwóch synów dorosłych, cóż z nimi zrobił? oto jednego wysłał na dwór cesarza, a drugiego do księcia Sabaudii — a swemu królowi jeszcze żaden z nich nawet się nie pokłonił. Skręcę ja z czasem łeb tym obyczajom — i tak tobie powiadam, że do wszystkich urzędów tylko tych będę przypuszczał, którzy tu u mnie, na moim dworze, odbędą terminowanie. Wszelako i o tych wojewodów, jacy tam są, jeszcze mnie głowa nie boli. Obronię się im, bo ich nie wielu, mam zresztą na nich starostwa. Ale na kasz180 telanów pilne muszę mieć oko, bo oni wodzą chorągwie powiatów i mają szlachę w swych ręku, a jest ich dużo w tej Polsce. Przede wszystkim więc trzeba kasztelanie pewnymi ludźmi obsadzać — a za ich przewodem daleko prędzej armia królewska się złoży, choćby nawet wbrew wojewodom. Kallimach mówi, że armia królewska stać powinna po wielkich miastach, ale to nic do rzeczy dla Polski; jak będzie jedna chorągiew królewska w każdym powiecie, to lepiej. Reszty tam sobie dopełnij twoim własnym rozumem...

Więc Kamieniecki się nad tym zamyślił, a potem rzekł: — Miłościwy królu! myśl to wyborna. Gdzie kasztelania vacat127, tam ją można wedle woli obsadzić. Ale co zrobić z takim, co na swojej kasztelanii siedzi, a ani do tańca, ani do różańca?

— Jak właśnie Kmita — rzecze mu król — ale ja tobie powiem. Takiemu kasztelanowi, jak się wojna zakurzy, doda się rotmistrza — a po wojnie już my w tym będziemy, ażeby rotmistrz pozostał przy swojej buławie. Tak z wolna możemy doprowadzić do tego, że kasztelani tylko przy tytule pozostaną, a chorągwiami w powiatach będą rządzić nasi rotmistrze: lepsza to rada niżeli Kallimachowa, do której wykonania prawie gwałtu potrzeba...

A w tej chwili wszedł Wilczek i z mocno bijącym sercem stanął o kilka kroków przed królem.

Wilczek, chociaż do jego posępnego humoru już się w ostatnich czasach przyzwyczajono, dziś jeszcze daleko pochmurniej wyglądał niż dotąd. Na jego wybladłej twarzy przebijał się ból bardzo głęboki, ale zarazem powaga i rezygnacja: widać było po nim na pierwszy rzut oka, że cierpi, ale zarazem, że w ważnej przychodzi sprawie i że jest zdecydowany na wszystko. Nastrój ten stąd pochodził, iż mu się zdało, co zresztą każdemu dworakowi zawsze się zdaje, że jest królowi niezbędnym i że go król niełatwo puści od siebie. Karmieniecki, obaczywszy taki surowy wyraz na jego twarzy, a mając go przy tym do pewnego stopnia na swoim sumieniu, przestraszył się go, obawiając się jakiejś sceny niemiłej, a może nawet gwałtownej: ale król zwrócił się ku Wilczkowi łaskawie i spytał go bardzo uprzejmie: — Cóż nam przynosisz, mój Wilczek?

— Miłościwy królu — rzekł Wilczek głosem przerywanym, w którym odbijał się cały jego nastrój bolesny — przychodzę z pokorną prośbą, którą bym rad waszej królewskiej mości przedłożyć. Od stu lat przeszło służą Wilczkowie swym panom a przodkom waszej królewskiej mości pilnie i wiernie i żaden z nich jeszcze nigdy swym obowiązkom nie chybił. I ja też, ile mam siły, służę memu miłościwemu panu od mojej rannej młodości bez odetchnienia.

Stawałem w ogniu razem, a nieraz i przed innymi, nie żałowałem krwi mojej, nie żałowałem niewoli, za honor mojego króla — i nigdy nie prosiłem o wypoczynek. Ale teraz ciężkie przyszły na mnie terminy. Sprawa to nagła, może na jednym dniu stoi, a może na jednej godzinie.

Potrzeba mi za nią pobiec koniecznie a bez odwłoki. Proszę zatem waszej królewskiej mości a mego miłościwego pana, aby mi łaskawie pozwolił jeszcze dzisiaj wyjechać. Za parę tygodni powrócę albo też waszej królewskiej mości doniosą, żem nie żyw.

A na to król mu odpowiedział z ojcowską dobrocią: — Jeśli tylko o to ci chodzi, toż się nie frasuj — a wiedz o tym, że choćbym się już cale nie mógł obejść bez ciebie, to jeszcze bym ci nie odmówił. Jednak tak nie jest, albowiem jest tu Kergolaj, a potem zaraz każę zawołać Gniewosza. Ale powiedzże nam, jakie to ciężkie terminy przyszły na ciebie? może będziemy mogli ci pomóc, co byśmy też z wielką chęcią zrobili.

Na te łaskawe słowa, a zwłaszcza też na wiadomość, że król Gniewosza odwoła, Wilczek z głębi piersi odetchnął i tak odpowiedział: — Miłościwy królu! nie omieszkam ja upaść do nóg waszej królewskiej mości, jak będę potrzebował łaski mojego króla i pana. Ale na teraz tylko jeden człowiek może mi pomóc, a to ksiądz Kmita, co siedzi na swoim eremie około Wiszni, albowiem o jego synowicę tu chodzi, którą chowają na Sobniu. On sam mnie wysłał z wiosną do Kmitów, abym ją sobie obej127 vacat (łac.) — jest nie zajęta, wolna rzał. Pojechałem — a dzieweczka mnie chwyciła za serce, właśnie jak gdyby rozpalonymi kleszczami. Chciałem zaraz się zdeklarować, ale przyjaciele mi powiedzieli, że pani Kmicina będzie wstręty mi czynić, zaczem za ich dobrą radą skoczyłem za swatem, którego mi naraili.

Za tym swatem zapędziłem się aż do Krakowa — i musiałem już zostać na służbie przy moim panu. Tymczasem dzisiaj dzieweczka przysłała mi gońca z nowiną, że tam do niej forytują Gniewosza na gwałt, żebym więc zaraz jechał do księdza Kmity, który jest jej opiekunem i sam jeden może na to poradzić. Muszę więc popędzić do niego, choćbym miał skrzydła sobie przyprawić...

Tu król się obrócił do Kamienieckiego i rzekł: — Przyznam ci się, że nie rozumiem Gniewosza. Dopiero co przysiągł tej tam Ormiance we Lwowie wierność i czystość do grobu — a jeszcze kur nie zapiał trzy razy, już poszedł w konkur do innej. Nie wiem też, jakimi kunsztami go tam uchodziły te kury czubate na Sobniu...

Zaczem rzekł znowu bardzo łaskawie do Wilczka: — Jedźże więc, kiedy tak chcesz, zabaw się tam wedle potrzeby, ale wracaj nam w czas, bobyśmy radzi mieć ciebie przy naszej osobie na sejmie.

Więc Wilczek ze łzami wdzięczności w oczach rzucił się do nóg królowi, Kamienieckiemu ledwie że głową kiwnął z daleka i wybiegł prędko z komnaty.

A kiedy już był za drzwiami, król się znowu obrócił da Kamienieckiego i rzekł: — Gniewosz już się z tą dziewką ożenił. Jego matka przysłała mi z tą nowiną gońca z drogi na zamek czorsztyński, ekskuzując się, że dla nagłości nie mogła mnie prosić o błogosławieństwo przed ślubem. Wilczkowi już żaden ksiądz nie pomoże. Ale wolę, ażeby wyparskał się na świeżym powietrzu, niżeli żeby mi tu kwilił pod nosem.

Kamieniecki zbladł trochę na tę wiadomość, ale król na to nie zważał, tylko prowadził z nim dalej dyskurs o rzeczach publicznych.

W godzinę potem Wilczek wyjechał z Krakowa tylko z jednym żołnierzem i z jednym koniem podwodnym — a wziął ze sobą lekkie bachmaty i ubrał się lekko, aby mógł dobrze pośpieszać.

Jakoż śpieszył się bardzo, gdzieniegdzie tylko przystanął na parę godzin, raczej we dnie dla wielkich upałów niżeli w nocy, a nie żałował ani siebie, ani swych koni. W gruncie rzeczy był dobrej myśli; bo o. Chryzostom oczywiście nie może go zdradzić, sam go przecież niejako zaswatał i opiekuńczą ma władzę, gdyby zaś Kmitowie z jakich tam familijnych powodów lub kabał robili trudności, to przecież król mu swą pomoc obiecał. A jednak wrzący niepokój go męczył przez całą drogę. Chwilami czuł jakąś boleść nieokreśloną, która mu serce targała i głębokie z zbolałej piersi wydobywała westchnienia; tęskno mu było, że od tak dawna nie widział Jagienki, a nawet nie wie, co się z nią dzieje? Czy jeszcze ją kiedyś obaczy?

czy wolno mu będzie ją przycisnąć do serca? — To znowu czarne myśli się nad nim wieszały i zdawało mu się, że Chryzostom go zdradził, Kmitowie bardzo dumny to naród, patrzą wysoko, on dla nich za mały, jeśli się uprą przeciwko niemu, to może i sam Chryzostom ich nie przemoże, oprą się nawet samemu królowi. Jedyną pociechę w tym jeszcze znajdował, że Jagienka go kocha i pewnie go nie porzuci. Jeśli ona się oprze, to przecież jej gwałtu zadawać nie będą. Ale czy zdoła się oprzeć? czy będzie miała do tego odwagę? czy wytrwa w oporze?

czy nie da się ugiąć? czy nie upadnie na siłach? — Tak się chwiejąc w swoich przewidywaniach, dręczony na przemian to chwiejącą się przed nim nadzieją, to nieodstępną obawą, z gorączką w głowie, ze spieczonymi ustami, z ognistym krwiogorzem w piersi, trzeciego dnia o samym zachodzie słońca wjechał w tę puszczę, w której stał Chryzostoma franciszkański klasztorek.

Były to dnie bardzo gorące sierpniowe. Niebo było pogodne bez chmurki, od kilkunastu dni ani jedna kropla deszczu nie padła, ziemia była spalona na popiół, trawy pożółkły, liście na drzewach pozwijały się w trąbki, powietrze było rozpalone jak w piecu, a złoty pył się po nim unosił, który, jak gęsta a sucha mgła, widok nieba zasłaniał. Duszno było na ziemi, jak gdyby była szklaną banią nakryta, i ani z puszczy, ani od stawu najlżejszy chłód nie zawiewał.

Na stawie, który wąskim klinem się wbijał pomiędzy klasztor stojący po lewej a przerzedzoną puszczę po prawej, woda pożółkła, nad nią sterczały po brzegach powysychane szuwary i trzciny, po jej powierzchni powyzdychane ryby pływały, a od niej zawiewał przejmujący odór zgnilizny i śmierci. W dali, gdzie staw rozszerzony łączył się z widnokręgiem, otwierała się próżnia bez dna i bez końca, jakoby przejście z tej ziemi w nieskończoną otchłań nicości.

Wilczek spojrzał w tę otchłań i westchnął: może by teraz najchętniej wjechał w tę nicość bezdenną i zostawił za sobą na wieki tę ziemię, gdzie wśród tak gwarnego ludzkiego mrowiska nie miał ani jednego człowieka, który by mu był bratem, co by uczuł ból jego i podał mu rękę pomocną...

Chryzostom siedział na przyzbie przy drzwiach klasztoru i patrzał zamyślonymi oczyma w żółte a nieruchome w swojej zgniliźnie zwierciadło stawu. Miał twarz spokojną i uśmiechnioną: może na wód powierzchni widział dusze tych zmarłych, którym odpuścił grzechy w godzinie śmierci i przeprowadził je w wybielonej postaci w krainę wiecznego szczęścia i spokoju — a może tylko się lubował w tej ciszy, jako w obrazie swojej własnej przyszłości za grobem, do której starcy, zmęczeni ciężarem życia, nieraz tak tęsknie wzdychają. Jednak kiedy obaczył Wilczka, wjeżdżającego w obejście klasztoru, wzdrygnął się i twarz niemile przeciągnął; wstał i powitał go grzecznym skinieniem ręki, ale widać było po nim, że tego niespodziewanego gościa nierad widzi u siebie.

— Wilczek! — zawołał ku niemu — nie spodziewałem się widzieć ciebie w tych czasach.

Skądże to Pan Bóg prowadzi?

Tymczasem Wilczek zeskoczył z konia, pocałował go w ramię, a jako był niecierpliwy, wpadł zaraz in medias res128, mówiąc: — Jadę z Krakowa. Jadę na dzień i noc, bo mnie wieść doszła, że tam na zamku sobieńskim knują się przeciw mnie i przeciw Jagience jakieś kabały.

Z tych kilku słów Chryzostom zaraz zrozumiał, że Wilczek jeszcze nic nie wie o ślubie Jagienki z Gniewoszem, zebrał więc w ten moment całą swoje przytomność umysłu, a widząc zarazem, że Wilczek jest rozgorączkowany, postanowił obejść się z nim po ludzku i po chrześcijańsku i nie podać mu od razu całego kielicha goryczy. Rzekł więc do niego łagodnie: — Siadaj no sobie przy mnie, a spocznij. O jakichże to kabałach słyszałeś?

— Zajechała tam Gniewoszowa i swego syna do siebie zwołała, a teraz tam chodzi około tego, aby kasztelaństwo dla siebie pozyskać i syna zaswatać z Jagienką.

— Powiedzże mi, ale spokojnie — zapytał go Chryzostom — a cóż ty zrobiłeś na zamku sobieńskim?

— Com zrobił? — rzekł Wilczek spokojnie — zrobiłem to, coś mi wasza wielebność z swego własnego natchnienia rozkazał. Pojechałem na Sobień, upodobałem sobie Jagienkę i ona mnie także, zmówiliśmy się; ale że mi dopowiedziano, że kasztelanowa mi wstręty robi, a że Kamieniecki ma tam wpływ wielki, więc skoczyłem do Kamienieckiego, nie zastałem go, pojechałem za nim do Krakowa — a tam mnie król zatrzymał do dziś dnia.

— Któż to tobie dał taką radę, ażebyś jechał do Kamienieckiego.

— Sam Kmita — rzekł Wilczek z naciskiem.

— Sam Kmita — powtórzył Chryzostom, mówiąc powoli i ważąc każde słowo — toż Stanisław o tym nie wiedział, że nie Kamieniecki, tylko ja jestem „opiekadlnikiem” Jagienki?

— Może on wiedział — rzekł Wilczek — toż i nie wiem, dlaczego mi taką dał radę. Ale jam nie wiedział, boś mi wasza wielebność tego nie powiedział. Żałuję teraz, żem zamiast na Kamieniec, tu nie przyjechał...

Tu Chryzostom zastanowił się chwilkę, a potem rzekł z wolna: — Nie żałuj. Nie my sami, ale Bóg rządzi naszymi losami. Gdyby wola Boża była po twojej stronie, to byłby cię tak natchnął, ażebyś tutaj przyjechał...

— Nie przyjechałem, żałuję — rzekł Wilczek — niemałom się też za to nacierpiał. Żałuję i przepraszam, jeżelim wasze wielebność tym obraził. Ale naprawiam złe i teraz przyjeżdżam.

A na to Chryzostom: — Każde złe da się przebaczyć, ale nie każde naprawić.

— Jakże to, mój ojcze? — zawołał Wilczek niecierpliwie — przecież nie będziesz mnie za to karał, żem czegoś nie wiedział.

— Ja nikogo nie karzę, mój miły, ale Bóg karze.

Na to Wilczek spojrzał z bolesnym uśmiechem na niego i rzekł z lekkim wyrzutem: — Wy wszędzie zastawiacie się Bogiem, jak gdybyście zawsze wiedzieli, czego On chce, a czego nie chce. Za cóż by Pan Bóg mnie karał?

— Wiesz ty to lepiej ode mnie.

— Nic nie wiem.

— Nic nie wiesz? — zapytał Chryzostom — a któż to uwiódł niewinną dzieweczkę bojara?

Tu Wilczkowi twarz mocno się zmieniła, jednak powiedział przytomnie: — To za to mnie Pan Bóg ma karać? A przecieżem się z tego spowiadał i waszmość sameś mi grzech ten odpuścił.

— Jam odpuścił, ale Bóg nie odpuścił.

— A już mi znowu wyjeżdżasz z Bogiem! — zawołał Wilczek z niecierpliwością i chciał dalej coś mówić, ale zgorszony takim wyrzutem Chryzostom, przerwał mu i powiedział stanowczo: — Myśl ty sobie o tym, co chcesz, i grzesz dalej myślą i czynem. A tymczasem tak będzie, jak jest. Ja tobie Jagienki dać nie mogę i nie dam.

Tu Wilczek zbladł i wargi mu zaczęły dygotać, ale jeszcze się opanował i spytał głosem drżącym, ale spokojnym: — Nie dasz? i to już jest wasze postanowienie niezmienne?

— Niezmienne — rzekł sucho Chryzostom.

Usłyszawszy ten wyrok zabójczy, Wilczek zerwał się z przyzby, stanął z zaciśniętą pięścią przed księdzem i zawołał głosem pełnym wrzącego bólu, ale zarazem i złości: — Nie dasz? i dlatego mi nie dasz, żem uwiódł córkę bojara? A skąd to waszmość wiesz o tym grzechu mojej młodości? Z mojej spowiedzi. To księdzu wolno używać sekretu konfesjonału, ażeby ludziom szczęście zagradzać?

Ciężki to był zarzut, ale Chryzostom nie czuł nim się wcale dotkniętym. Albowiem z tym sekretem konfesjonału postąpił sobie sumiennie: nie użył go wcale przeciw Wilczkowi, dopóki rozumiał, że o nim wie tylko ze spowiedzi — a dopiero wtenczas wziął go w rachubę, kiedy się dowiedział, że o nim skądinąd wiedziano na Sobniu. Odpowiedział mu więc spokojnie: — Nie bluźnij przeciwko mojemu kapłańskiemu sumieniu. Jam przeciw tobie nie użył żadnego sekretu. Opiekun Jagienki głuche uszy ma na to, o czym jako ksiądz dowiaduje się przy spowiedzi. Zresztą idź, rozejrzyj się po świecie, popytaj ludzi, a dowiesz się prędko, że taki to sekret, o którym wróble świstają po całej Polsce.

Ale Wilczek tych słów ostatnich nie słyszał. Miał przed oczyma tylko postępek kapłana, który mu się zdawał ohydnym. Siadł twardo na przyzbie, załamał zaciśnione pięście przed swoją twarzą i zawołał: — Taki to Kościół mamy nad sobą! takich duchownych! Spowiadajże się tutaj przed księdzem — a on ci w obliczu całego świata twój grzech rzuci pod nogi, ażeby na ciebie sprowadzić nieszczęście! Ej! pono lepszy rozum mają ci, co złego ducha biorą na pomoc, niżeli wasze ołtarze i konfesjonały...

Tu wszakże Chrystom się zniecierpliwił, wstał i powiedział z wielkim naciskiem: — Pleciesz jak opętany — a może on cię naprawdę opętał! Jakimże sumieniem możesz ty mi zarzucać, żem użył sekretu konfesjonału przeciwko tobie, kiedym ja ciebie już po spowiedzi na Sobień wyprawił? Ciebie już rozum opuszcza. Na ciebie zstępują złe duchy i diabelskie myśli tobie poddają. Wstań, oto kościół otwarty, idziemy właśnie na wieczorne modlitwy, chodź, połóż się krzyżem, po modlitwie ulży ci się na sercu i w głowie wyjaśni. Miłość ziemska walcząca z przeszkodami na zabój, to upór cielesny, to bunt podniesiony przez zmysły — a zmysły ludzkie to arsenał diabelski, napełniony wszelką bronią przeciwko duszy człowieka.

Chodź ze mną, w modlitwie znajdziesz klucz, którym zamkniesz drzwi tego arsenału, wzbronisz złym duchom przystępu, a sam z niej wyjdziesz pokrzepiony na duszy — i własnymi oczyma obaczysz diabła wijącego się w prochu ze złości, a uśmiechy strzegących ciebie aniołów w niebiosach.

A wtedy słońce już zaszło. Na wieżyczce kościelnej odezwał się dzwonek i mnichy zaczęli wychodzić z klasztoru, idąc jeden za drugim do kościoła. Chryzostom rzekł raz jeszcze do niego: Chodź! — lecz widząc, że on wcale nie patrzy na niego, poszedł także do kościoła.

Wilczek sam został na przyzbie. On ostatnich słów Chryzostoma nawet wcale nie słyszał.

W jego uszach brzmiała jeszcze nielitościwego opiekuna rekuza. W głowie mu się pusto zrobiło, żadna myśl w niej nie wstawała, widział bezdeń przed sobą pełną nicości, może nawet nie wiedział, gdzie jest: tylko tętna mocno mu biły, usta paliła gorączka i czuł jakby kurcz w rękach, pragnących pomścić się na kimś tej krzywdy. Wszystka krew się w nim burzyła przeciwko temu srogiemu losowi, chciałby był go złamać przemocą, jaką bądź bronią, choćby nawet diabelską, byle zwyciężył, byle posiadł Jagienkę: ale nie wiedział, co począć.

W tej chwili przystąpił do niego braciszek, mówiąc, że ks. Chryzostom prosi go, aby szedł do kościoła. Wilczek spojrzał na niego szklanymi oczyma, lecz zaraz błyskawice się zapaliły w tych oczach i rzekł głosem pełnym szyderstwa i gniewu: — Przed wami się będę spowiadać! abyście mnie znowu zdradzili ? Idź sobie.

Braciszek odszedł. Po chwili przyszedł drugi z tym samym wezwaniem; ale na tego już ani spojrzał, tylko wstał, odsunął go ręką od siebie i odszedł, aby się od dalszych posłów uwolnić.

Nie wiedząc sam, dokąd ma iść, szedł tą samą drogą, którą przyjechał, po lewym brzegu wody. Tak doszedł z wolna aż do końca stawu, ale chociaż żywego ducha nie było na drodze, przecież droga zdawała mu się zanadto ludną: zapewne jego wyobraźnia zapełniała ją podróżnymi — a on chciałby być sam, sam jeden, gdziekolwiek bądź, choćby pod ziemią. W tym miejscu spostrzegł ścieżkę ubitą, wiodącą w puszczę po prawym brzegu stawu, poszedł więc nią pomiędzy drzewa.

Idąc dalej tą ścieżką, doszedł niebawem do miejsca, na którym znowu się zbliżył do klasztoru, tylko był przedzielony od niego klinem stawu. Tu stanął, oparł się o drzewo i wśród zapadającej nocy patrzał bezwiednie na klasztor, na ten grób jego wszystkich nadziei.

Patrzał także na kościół, z którego drzwi szeroko otwartych teraz jasne światło uderzało żółtym strumieniem w dziedziniec. Razem ze światłem wypływały z tych drzwi przeciągłe tony organów. Była to wstępna muzyka do nowej pieśni nabożnej. Jakoż niebawem zabrzmiał chór mnichów stentorowymi głosami i dały się słyszeć wyraźnie te słowa: Te, lucis ante terminum, rerum Creator ...129 Wilczek słuchał uważnie; tak bowiem zaczynał się hymn, który w owych czasach śpiewano, aby Bóg wiernych ochronił od nocnych duchów i wizyj, hymn wszystkim rycerzom dobrze znany. Po chwili jeszcze daleko głośniej dała się słyszeć strofa następna: Procul recedant somnia et noctium phantasmata, Hostemque nostrum comprime, ne polluantur corpora...130 Ten chór poważny z towarzyszeniem organów, wypływający śród ciemnej nocy z oświeconych drzwi kościoła, jakby z odwiecznej krynicy światła, sprawiał przejmujące wrażenie.

Pobożni ludzie zasyłali tam z szczerej miłości bliźniego hymn serdeczny do Boga, ażeby złe myśli, złe duchy i wszelkie pokusy odegnał od grzesznego człowieka. Zachwiany w wierze mógł się w tej chwili nawrócić. Ale Wilczek przestał już wierzyć. Doświadczywszy takiego straszliwego pogromu właśnie od sługi Kościoła, przekonany przy tym najgłębiej, że ten sługa Boży ukuł z sekretu spowiedzi zabójczą broń przeciw niemu, zbuntował się przeciw Kościołowi i zburzył przeciwko samemu Bogu.

Na ten hymn śmiech go porwał, zaczem zawołał szyderczo: — Hostemque nostrum!... Mocniejszy on od was. Gdybym go tylko gdzie znalazł!...

Ledwie wymówił te słowa, kiedy coś zaszeleściło o kilka kroków od niego.

Spojrzał na ścieżkę: Marucha tam stała — i patrzała jak gdyby zdziwionymi oczyma na niego.

Byłali to istotnie Marucha? czy tylko skutkiem bezwiednego rodzenia się myśli, skutkiem przypomnienia mu Ofki przez Chryzostoma, która zniknęła z Marucha, a teraz go pozbawiała Jagienki, skutkiem nareszcie głęboko rozdrażnionego sumienia, ta czarownica wymalowała się teraz tak żywo w jego pamięci? Sam tego nie wiedział. Bardzo ciemno już było, trzeba było wzrok mocno natężyć, ażeby przy szarym odblasku zamarłych świateł zachodnich przedmioty rozeznać. Ale jeżeli to była Marucha, to się strasznie zmieniła. Była bowiem prawie w łachmanach, całą twarz miała zmarszczkami pokrytą, jej oczy zielone już tylko jak próchna świeciły, przy tym plecy jej się wydęły, zgarbiła się, jak gdyby jej od kilku miesięcy lat dwadzieścia przybyło. Musiała przez ten czas bardzo wiele wycierpieć.

Wilczek wiedział wprawdzie, że Marucha ma kędyś w tych stronach swój futor, podobno nawet na gruntach klasztornych, ale przecież go jej zjawienie się w tej puszczy śród nocy, niepomału zdziwiło, a zarazem wstrętnie dotknęło. Wolałby był jej nie widzieć, więc milczał.

Ale ona nie ustąpiła, a przypatrzywszy mu się raz jeszcze, rzekła do niego: — Jegomość tutaj? pewnie nocuje w klasztorze.

— W klasztorze — rzekł Wilczek — a ty skąd wracasz tak późno?

— Wracam z Wiszni, gdziem trochę szmatek nakupiła dla dziecka.

Na wspomnienie dziecka Wilczkowi wargi się przekrzywiły, chciał to czym prędzej zagadać i spytał: — Ale tak idziesz sama po ciemku?

— Nie sama — rzekła Marucha — mam towarzysza, co się czasem w naszej chałupie przytula.

A dalej będą mi przyświecać moje światełka...

Tu Wilczek spojrzał koło niej i zdało mu się, że jakiś cień dojrzał. Wytężał wzrok i spostrzegł człowieka średniego wzrostu w zgrzebnym kubraku i skórzanym hełmiku na głowie, miał twarz bez zarostu, nos spiczasty, oczy rybie i włos ryży, krótko strzyżony przy samej głowie. Ale lepiej dojrzeć go nie mógł, bo kiedy mu się chciał bliżej przypatrzeć, ten cień czy człowiek jakby się rozpłynął w ciemnościach. Zaczem powie jej Wilczek: — Dobrze robisz, że nie sama idziesz tą puszczą. Niesamowito tutaj wygląda, właśnie jak gdyby diabłów siedziba, jeno żem jeszcze z nich żadnego nie spotkał.

— Jest ich tu dosyć — odpowiedziała mu Marucha — czasem tak się tu tłumią, a takie kozły wywracają po ścieżce, że trudno się przez nich przecisnąć.

A na to Wilczek: — Widziałem złe duchy po zamkach i innych starych murzyskach, nawet i u mnie niektóre mieszkają, ale nie wiem, co by tutaj robiły w takiej odludnej pustyni.

— Jest ich tu dosyć — powtórzyła raz jeszcze Marucha — jak wszędzie koło klasztorów.

Wiedz bowiem jegomość o tym, że gdzie ksiądz mieszka, co diabłów wypędza z ciał ludzkich, tam oni się najwięcej gromadzą. Wypędzić go z człowieka, do tego księża moc mają, ale mieszkania mu zabronić nie mogą, choćby nawet u progu samego klasztoru. Tutaj też oni najlepszy targ mają, bo kto na swoje biedę nie znalazł pomocy u księdza, to do nich się udaje o pomoc. Czasem i sami księża nieszczęsnych do nich odsyłają, odpędzając ich od konfesjonału albo i wyklinając z ambony...

Wilczek ją słuchał z wielkim zajęciem, jej słowa zaczęły rozbudzać jego wyobraźnię, która już nieraz duchy widywała, lecz chcąc się czegoś więcej od niej dowiedzieć, rzekł niby nieufnie: — Małe to jakieś diablęta muszą tędy się chować; on sam, co ma moc człowiekowi statecznie usłużyć, nigdy by w takim dzikim ostępie nie siedział.

A na to Marucha: — I on tutaj bywa: przecież o. Chryzostom sam nieraz powiada, że go widuje i jest odeń kuszonym.

Jeno że niełatwo go poznać, bo coraz to inną postać na siebie przybiera. To dziad, to żołnierz — a czasem i kutę131 zarzuci na siebie...

— Żołnierz — rzekł Wilczek do siebie i rzucił okiem koło Maruchy, ale nic nie obaczył.

Tymczasem Marucha mówiła dalej: — A jegomość zabawi jakiś czas w tym klasztorze? stąd do nas niedaleko. Za tą puszczą moczary, a za moczarami zaraz nasza chałupa. Ofka już ozdrowiała — a i chłopczysko zdrów, jakby go kto wykuł z żelaza. Widać zaraz dziecko rycerskie. Mógłby też jegomość i do nas zaglądnąć.

Wilczek znowu się skrzywił i spytał prędko: — Macież żyć z czego?

— Dopóki mój stary żyje, nie umrzemy z głodu. A potem, to już jak łaska klasztoru. Jeno tak mi się widzi, że ja mego starego pono nie przeżyję — a na Ofkę się tam oglądać nie będą.

Jegomość by powinien o tym pamiętać...

Na te słowa Wilczek się trochę zamyślił. Najlepsze miał chęci, Marucha oczywiście ma racją, po jej śmierci mnichy bez wątpienia wyrzucą Ofkę z futoru, on będzie o niej pamiętać.

Chciał to starej powiedzieć: ale kiedy spojrzał w to miejsce, gdzie stała, już jej tam nie było.

Słuchał potem jeszcze przez chwilę i zdawało mu się, jakoby słyszał dwa głosy rozmawiające ze sobą, zatrzymujące się w miejscu, a potem znowu oddalające się ku moczarom.

Raz nawet obiły się o jego uszy te słowa: — Starosta, pan z panów, ma na swym zamku załogę...

Ale potem znów to przycichło. A po chwili sam już nie wiedział, czy kogo widział, czyli z kim innym, czy z samym sobą rozmawiał. W głowie mu się coraz gorzej paliło, skronie go piekły jak ogniem, nic nie widział przed sobą, cały zamknął się w sobie — a tam rozpacz i niecierpliwość targały mu wszystkie wnętrzności.

— Gniewoszowa mi wojnę wydała... Gniewoszowi się uśmiechają trzy klucze i koligacja z Kmitami... Kmitowie się przeciw mnie obrócili... Kamieniecki mnie opuścił! Chryzostom mnie zdradził! Tylko Jagienka mi wierna. Jagienka! Jagienka! Życie moje dam za to, abym ją mógł choć raz do piersi przycisnąć — a potem niech się cały świat na mnie zawali! — Ale co począć?

Natenczas już noc zupełna pokryła ziemię czarnym jak węgiel całunem. Nieba wcale widać nie było, albowiem między niebem a ziemią porozkładały się grubymi warstwami gęste mgły kurzu. Przez te mgły tu i owdzie przebijały się gwiazdy, ale tylko jak iskry mlecznego koloru, świadcząc o tym, że są, ale nie posyłając żadnego blasku na ziemię. Na ziemi parno było jak w łaźni. Wysuszone dziennymi upałami powietrze rozdymało płuca, nie orzeźwiając piersi, a wypędzając krople potu na czoło. Od rozpalonej ziemi biło gorąco, jak gdyby się ognie pod nią paliły. Nad zgniłą powierzchnią wody unosiły się rzadkie szarawe mgły i zdawały się płynąć w dal — a w dali, gdzie staw zlewał się z widnokręgiem, od czasu do czasu powietrze się zapalało pożarem i zaraz gasło jak błyskawica, rozszerzając jeszcze czarniejszą noc po całej ziemi. W puszczy olbrzymie drzewa, obrośnięte dzikim chmielem i powojami, stały nieruchomie jak przedstworzenne skały opodal od siebie, opierając swoje gałęzie o młodsze drzewiny i tonąc głęboko w nieprzebrodzonych chaszczach leszczyny i głogów. Tu leży spróchniały tułów jakiegoś wiekowego starca tej puszczy, cały gęstymi mchami zarosły, na próżno czekając pogrzebu; tam świerk wyniosły, przeżywszy półtora wieku, zwalił się z nóg, lecz nie doleciał do ziemi, tylko padł na dąb rozłożysty, a dąb go objął w swoje ramiona i będzie tego trupa w nich trzymać, aż póki sam z nim nie runie. Ucichły śpiewy w kościele, pogasły światła w klasztorze, sen zamknął powieki wszelkiemu stworzeniu, co żywię. Cisza zaległa powietrze i całą puszczę, że ani jeden listek się nie ruszy na drzewie. Cisza w całej naturze; tylko w piersi człowieka wyją nieokiełzane orkany, namiętności i żądze kłębią się z sobą jak rozhukane bałwany na morzu i miotają jego sumieniem jak maleńkim okrętem z potrzaskanymi masztami i podartymi żaglami; raz go widać na wierzchu spienionej fali, to znowu spada jak strzała w przepaść sycząc; ale czy jest tam jeszcze sternik na jego pokładzie?

czy okręt się dobije do brzegu? czy zginie w bezdennej głębi cyklonów? nikt nie wie. Wilczek stał nieruchomy i chciał myśleć nad sobą. Ale gdzie człowiekiem gwałtowne miotają uczucia, kiedy wściekające się namiętności go porywają ze sobą, tam wszelkie myślenie ustaje. Wilczek nie był sobie przytomnym, tylko żądze się w nim odzywały, unosząc cały jego umysł za sobą. Chwilami tak gwałtowna wstrząsała nim niecierpliwość, że chciałby był skały rozdzierać na dwoje i tłuc je na miazgę. To znów żałował, że nie ma swoich żołnierzy ze sobą: byłby był napadł na klasztor i spalił, a upiekł w jego płomieniach tego mnicha-rycerza, który jak mur niewziętej fortecy zagrodził mu drogę do szczęścia. Lecz potem opanowywała go zupełna bezwładność woli i mówił do siebie: Najnędzniejsze stworzenie na świecie, to człowiek.

Stoi na własnych nogach, dopóki może się bronić, ale kiedy go przemoc obali, a nie chce się poddać, jak najsłabsze zwierzątko musi szukać pomocy u obcych. A i tak jeszcze zginie, bo człowiek zwierzątko przytuli do siebie, ale swemu bliźniemu nigdy nie pomoże...

Tak mówiąc, czuł, że jakaś bezwiedna siła go ciągnie w tę stronę, kędy zniknęła Marucha.

Miał wstręt od tej baby — a przecież go za nią ciągnęło. Już raz mu pomogła na jego zgubę, niechby go zgubiła na wieki, byle i teraz pomogła. Popchany tą żądzą, szedł dalej za ścieżką — i uszedł z jakie pięćdziesiąt kroków. Tam puszcza już się zaczęła przerzedzać, stare drzewa już stały z dala od siebie, krzaczyska jeszcze się lęgły gęstwiną, lecz przez nie już było widać szarzejące moczary.

Tu Wilczek stanął nagle niezmiernie zdziwiony, bo cale niespodziewany widok się przed nim otworzył. Za puszczą, po całym moczarze biegały jasne płomyki, jedne nisko nad ziemią, drugie w miarę wysokości człowieka, niektóre goniły za sobą i ulatywały w powietrze, inne uderzały o puszczę i gasły. Wilczek, zrodzony w górach, nigdy takiego widowiska nie widział.

Oczy mu się otworzyły szeroko, patrzał ciekawie i widział, że to są duchy z płomiennymi twarzami, igrające ze sobą po powierzchni moczaru. Widział jak najwyraźniej ich szaty szarawe, ich ręce, ich nogi, ich twarze, czasem dziecięce, a czasem szkaradne jak maszkary.

Nareszcie jeden większy płomyk rozpędził się prosto ku niemu, uderzył o kierz i zgasł, zostawiwszy czarną ciemnicę po sobie. Wilczek wpatrzył się w ten kierz — i ujrzał między liściami twarz ludzką, tę samą twarz z rybimi oczyma, którą dopiero co widział obok Maruchy.

Tylko teraz hełmu nad nią nie było, a na jego miejscu jeżyła się ryża czupryna. Była to twarz przejmująca brzydotą, ale teraz uśmiechała się ku niemu wyszczerzonymi zębami, kłaniając mu uniżenie.

Wilczek tak był chciwy znalezienia jakiejś nadludzkiej pomocy, że się wcale nie przestraszył, tylko przeciwnie, rad, że mu się zjawia, rzekł do siebie: To on! Zaczem zapytał z niecierpliwością: — Kto tu jest?

— Biedny diabeł — odpowiedziała mu ta twarz z niemiecka — Marucha przysyła mnie do jegomości...

Wilczek pomyślał w duchu: Mówi po niemiecku, to on. Wszystkie diabły przychodzą z Niemiec do Polski. To on. — Zaczem wpatrzył się w niego i widział wyraźnie, jako mu się uszy przedłużyły powyżej głowy, rogi się pokazały na głowie, a oczy wielkie jak dwa talary kręciły się między powiekami jak koła we młynie. Widok ten zaparł mu oddech w piersi na chwilę, ale zebrał w ten moment wszystkie swe siły, ochłódł zupełnie i rzekł: — Któż jesteś? jak się nazywasz?

— Ludzie mnie wołają Kostruban.

— Kostruban! — zawołał Wilczek, rozśmiawszy się zimno — gdzież twoje kumpany?

— Nie ma wojny, moje kumpany się także rozeszli po świecie.

— Ale Węglik i Smółka? co zawsze się kupy trzymacie.

— Ja sam umieram z głodu, głupi bym był, gdybym jeszcze drugich wodził ze sobą.

— Ciężkie czasy i na was przyszły, jak widzę! — zawołał Wilczek — Księża wam chleb odebrali, a jeszcze i święconą wodą was kropią i napędzają w lasy i puszcze. Czegóż ty chcesz ode mnie?

— Szukam służby. Jestem żołnierzem z regimentów niemieckich, co je porozpuszczano.

Umiem dobrze narabiać wszelaką bronią, czy człowieka, czy konia, czy wóz z wojłokami, obsłużę jak trzeba, a w bitwie mało kto mi wyrówna, bom też już dosyć się nawojował, a jeszczem nigdy nie był raniony...

Na to Wilczek w głos się roześmiał, mówiąc: — Już by też chyba świat się przewrócił do góry nogami, gdyby diabła kto ranił. Bywają charakternicy, co nie są diabłami, a przecież ich żadną bronią zmacać nie można. Więc szukasz służby?

— Marucha mnie powiedziała, że jegomość mnie przyjmie. Ja jegomości do wszystkiego się nadam, a służę wiernie...

— Ba! — rzecze Wilczek — ale u mnie będzie służba ciężka dla ciebie, bo wszystkie ziemskie potęgi się na mnie sprzysięgły. Kiedyś tu przyszedł, to wiesz, czego mnie trzeba. Namyślże się więc dobrze, a powiedz prawdę: dostaniesz ją dla mnie czy nie? Mów prędko, dostaniesz?

Tu diabeł jakoś się skręcił i myślał przez oka mgnienie, lecz odpowiedział przytomnie: — Ja dla jegomości wszystkiego dostanę. Ja wszystkim moim panom zawsze przynosiłem szczęście, wszystkim się przy mnie zawsze wiodło po myśli...

Na te słowa Wilczkowi się serce podniosło; więc rzekł radośnie: — Dostaniesz? Jak zechcesz, to pewnie dostaniesz. Więc cóż chcesz za to?

To zapytanie jakoś diabła skonfudowało, skręcił się znowu i odpowiedział: — Co łaska. Ja się z moimi panami nigdy nie targowałem, a zawsze mnie nagrodzili przystojnie.

— Co łaska! — zawołał Wilczek — toś głupio powiedział. A nie myśl, abyś mnie złapał na głupstwo. Ty za nią chcesz wziąć duszę moje. A najlepiej byś ją wziął, choćby i zaraz, a nie dał Jagienki. Ale ze mną w to nie potrafisz. Duszę weźmiesz, ale musimy pakt zawrzeć, o to, kiedy ją weźmiesz?

Diabeł milczał.

Wilczkowi milczenie to było wcale na rękę, bo sam chciał się nad tym namyśleć. A myśląc, przypomniał sobie owe starożytne powieści, które o dawnych panach tustańskiego zamku krążyły pomiędzy okolicznym ludem, a według których we wszystkich ważnych wypadkach tamtejszych główną rolę odgrywała muzyka. Wspomnienie to podsunęło mu myśl, której szukał w swej głowie, zerwał się więc i rzekł raźnie: — Wiesz co, niechaj tak będzie, jak za moich poprzedników bywało. Jak muzyka zagra na moim zamku, to wtedy wolno ci jest wziąć duszę moję. Rozumiesz? Ale słuchaj mnie dobrze, abyś nie zapomniał: Jeżeli nie dostanę Jagienki, to duszy mojej nigdy nie weźmiesz. A jeżeli muzyka nie zagra do mojej śmierci, to jej także nie weźmiesz. Taki mój pakt. Czy zgoda?

A diabeł na to: — Ja z jegomościa na wszystko się zgadzam.

— Więc zgoda — zawołał Wilczek — więc odtąd jesteś u mnie na służbie i możesz się wziąć choćby dzisiaj do roboty.

Diabeł wyszczerzył zęby ku niemu, pokłonił mu się i zniknął.

W tej chwili jakiś łopot rozgłośny dał się słyszeć na wierzchołku drzewa, pod którym stał Wilczek, zdało się, jak gdyby tam puchacz uderzył skrzydłami i zleciał na niższe gałęzie: ale Wilczek widział własnymi oczyma, że to diabeł się w puchacza zamienił i ponad staw poleciał w tę stronę, gdzie leżał zamek sobieński. Zaczem rozśmiał się śmiechem serdecznym i zawołał: — Las nie las, wieś nie wieś! Biesie nieś, a bywaj w czas!

Po tym pakcie zawartym Wilczkowi daleko lżej się zrobiło na sercu. Uśmiechnął się sam do siebie i myślał głośno. Teraz już pewnie Jagienkę dostanie: przecież diabeł mocniejszy niżeli cały ród Gniewoszów razem ze wszystkimi Kmitami. A oprócz tego i z diabłem zawarł pakt taki, że choćby całe piekło stanęło po jego strome, to duszy jego nie dostanie. Bo jużciż to w jego własnej jest mocy: na jego zamku muzyka nigdy nie zagra.

Tak myśląc, wrócił powolnym krokiem w to miejsce, gdzie z początkiem nocy dostrzegł był Maruchę. Tam stanął i myślał dalej. Myślał o Jagience. Chociaż cieleśnie był bardzo zmęczony, usta miał spieczone gorączką, a oczy mu się pomimo woli co chwila do snu sklecały, był rzeźwy na duchu i teraz jakieś więcej ludzkie się w nim odzywały uczucia. Nad nimi wszystkimi wszakże górowała tęsknota za Jagienką. Dlaczegoż tak chciało nieszczęście, że z Sobnia wyjechał właśnie w tej chwili, kiedy matka Gniewosza miała tam przyjechać? Dlaczego mu przyszła myśl nieszczęśliwa gonić za Kamienieckim do Krakowa? Dlaczego jest w służbie królewskiej i nie mógł się od tej służby oderwać? Biedna, nieszczęśliwa Jagienką, przez jakie ona tam teraz musi przechodzić serca i duszy męczarnie? Kto wie, jak się to skończy.

Ale niechaj się dzieje, co chce, gdyby ją przynajmniej mógł widzieć! Gdyby ją mógł ujrzeć choćby tylko na chwilę, choćby tylko jej obraz, chociażby tylko jak senne widzenie... On chce ją widzieć koniecznie — i musi ją widzieć, choćby miał zaraz pojechać na Sobień.

Tak wysilając gorączkowymi myślami swą wolę, patrzał bezwiednymi oczyma na klasztor przez staw, ale nic przed sobą nie widział. Jeszcze noc czarna okrywała ziemię: jednak od wschodu niebo już szarzeć zaczęło. Tam gdzieś daleko za wschodem słońce toczyło się z grzmotem po niebieskim sklepieniu i jeszcze daleką drogę miało przed sobą do ziemi, ale parte naprzód jego rydwanem zimne pokłady powietrza już dolatywały ku ziemskim przestrzeniom.

Od wschodu chłód zaczął zawiewać. Nad stawem zaczęły się kurzyć białawe mgły, które najprzód się rozlegały nad wodą, a potem w wielkich okrągłych kłębach unosiły się w górę i odpływały ku szerszym przestrzeniom stawu.

Te mgły, przybierające w ciągłym ruchu rozmaite postacie, uwięziły całą uwagę Wilczka przy sobie: wpatrzył się w nie i zdawało mu się, że ludzkie twarze się na nich rysują i kłębi się w nich tłum ludzi. Wytężył wzrok tak silnie, że wszystkie władze jego zbolałej duszy się w nim skupiły — a wtedy ujrzał wyraźnie Jagienkę, jako z tych mgieł wypływała ku niemu...

Miała długą białą suknię na sobie, białe kwiatki we włosach, za jej plecyma powiewały długie warkocze, anielski wyraz na twarzy, promiennymi oczyma patrzała na niego i ręce wyciągała ku niemu, jak gdyby chciała ten brzeg stawu przepłynąć i rzucić się mu w ramiona.

Za nią o kilka kroków stał Gniewosz, cały w szarą żelazną zbroję zakuty, w hełmie z długim końskim ogonem i z piórami na głowie, z podniesioną przyłbicą, twarz miał spokojną i uśmiechnioną jak zwykle, stał nieruchomy na mgłach, ale prawą rękę podniósł ku Jagience, jak gdyby ją żegnał i rad był, że od niego odpływa. Za nimi w głębi rysowały się jeszcze jakieś twarze, jakoby Kmity śmiejącego się tryumfalnie, Gniewoszowej i kasztelanowej załamujących ręce, ale ich postacie rozpływały się w mgłach. Z głębi tych mgieł odzywały się tony cichej muzyki, które porywały za serce, właśnie jak gdyby Pretficz tam grał na lutni swoje pieśni anielskie...

Wilczek się wpatrzał w ten obraz zachwyconymi oczyma, usta na wpół otworzył i stał tak nieruchomy przez oka mgnienie, jak gdyby własnym oczom nie wierzył. A przecie widział — i widział istotnie, bo nie tylko na ziemskim świecie, ale i w świecie ducha pokazują się fata morgana.

Objąwszy wreszcie całą postać Jagienki szeroko rozwartymi oczyma, wyciągnął ku niej ramiona, chcąc ją pochwycić w swoje objęcia — a wtedy muzyka odezwała się głośniej, promień jasnego światła się przebił przez mgły — i obraz mu zniknął sprzed oczu.

Wilczek spojrzał przed siebie i ujrzał to samo światło, wypływające szerokim strumieniem z otwartych drzwi kościoła w dziedziniec, które widział wieczorem. Zarazem usłyszał poważne tony organów i stentorowy chór mnichów, śpiewający pieśń: Stabat Mater dolorosa Juxta crucem lacrimosa, Dum pendebat Filius...132 O. Chryzostom, mający szczególniejsze nabożeństwo do Matki Najświętszej, zawsze tą pieśnią swoje poranne modły zaczynał.

Chłód ranny coraz mocniej zawiewał od wschodu. Wilczek zaczął się cokolwiek otrzeźwiać i myśleć nad tym, co czuł i widział tej nocy, ale jego umysł wzburzony przynosił mu tylko bałamutne wspomnienia. Był w tej chwili, jak człowiek, który się upił do bezprzytomności, a wytrzeźwiwszy się, niektóre rzeczy sobie przypomina, a innych wcale sobie przypomnieć nie może.

Tymczasem w kościele ciągle śpiewano, przeplatając strofy chóralne akordami organów.

Zaczem patrząc na kościół, przypomniał sobie, że jest w gościnie u tego nielitościwego mnicha, który świadomie i własnowolnie zniszczył szczęście jego całego życia na zawsze. Przecież u niego nie może zostać w gościnie. Powinien nawet wyjechać jak najprędzej, bo czuje to, że gdyby go spotkał, to mógłby go zabić jak każdego innego człowieka — a takiego zabójstwa nie dopuszczało jego uczucie poszanowania dla Kościoła, które mu od dziecka wpojono.

Zabójca św. Stanisława, chociaż królewską odziany purpurą, miał tak jednogłośnie przeklętą sławę w narodzie, że nikt jej nie mógł zapragnąć. Rzucił więc jeszcze raz okiem wzdłuż wody, azali Jagienka znów mu się nie pokaże, a nie mogąc nic dojrzeć, obszedł szybkim krokiem klin stawu i szedł do pasieki, gdzie jego żołnierz z końmi nocował. Przechodząc obok kościoła, usłyszał ostatnią zwrotkę powyższej pieśni, którą właśnie śpiewano: Quando corpus morietur, Fac, ut animae donetur Paradisi gloria...133 Pierwsza msza dopiero się miała zaczynać, zaczem miał jeszcze czas wyjechać tak, aby go nikt nie zatrzymał.

Stanąwszy u wrót pasieki, spostrzegł, że jego konie właśnie pojono u studni, a jego żołnierz, jakieś poczciwe chłopczysko, podbiegł ku niemu i powitał go bardzo radośnie.

— Chwałaż Bogu, że jegomość przecie przychodzi! Ja przez całą noc ażem dygotał od strachu za jegomościa, bo mi powiedzieli w kuchni, że jegomość poszedł w puszczę... a tu niesamowito koło tego klasztoru, tutaj więcej złych duchów niżeli ludzi, a niektórego z nich nawet i od człowieka rozpoznać nie można. Przecież że się jegomości nic złego nie stało.

— Co by mi się tam stało! — rzekł Wilczek — kułbacz w lot konie, bo zaraz jedziemy.

— Konie już nakarmione i pokułbaczone — odpowie chłopak — jeno popręgi przeciągnąć a pokiełznać. Właśnie je poją.

— Przecież zwinąłeś się dziś prędzej niż zwykle.

— Bo proszę jegomości, jakiś żołnierz się do nas przyplątał. Przyszedł jeszcze na czas przed świtem i powiedział mi, że jegomość go przyjął na służbę, i zaraz się wziął do roboty.

Wszystkie trzy konie sam w lot obrobił, a zgrzebło i szczotka tak mu w rękach latały, jak gdyby się pod nim paliło, zaraz też konie nakarmił, a teraz je poi. Trudno się z nim zrozumieć, bo mówi z niemiecka, ale że zna służbę stajenną, to i nie ma co gadać.

— Gdzież jest ten żołnierz?

— Owo wraca z końmi od studni.

Na to Wilczek postąpił o kilkanaście kroków ku wrotom stajennym i stanął jak wryty. Albowiem właśnie wchodził w te wrota wraz z końmi ten sam niby to żołnierz, którego tej nocy widział w puszczy i z którym miał długą rozmowę. Ten sam nos spiczasty, te same rybie oczy, ta sama ryża czupryna. Tak samo nawet zęby wyszczerzył ku niemu, kłaniając mu się do ziemi. Wilczkowi się jakoś dziwnie zrobiło, prawie tak samo, jak gdyby miał sen jakiś w nocy, a teraz ten sen mu się sprawdził na jawie.

— To ja, proszę jegomości — rzecze mu żołnierz — Kostruban, co mnie Marucha przysłała.

Wilczek patrzał jeszcze na niego przez oka mgnienie, sam nie wiedząc, co myśleć, ale nie chcąc dać tego poznać po sobie, rzekł prędko: — Wiem. Siadaj na podwodnego konia i jedź ze mną.

Zaraz więc wszyscy trzej wsiedli na konie i wyjechali milczkiem z klasztoru. Przez puszczę puścili konie kłusem i niebawem stanęli na gościńcu, prawie w tym samym miejscu, gdzie o wiośnie Wilczek spotkał się z Kergolajem. Tu Wilczek się zatrzymał, namyślając się nad tym, dokąd ma jechać. Do Krakowa jeszcze mu niepilno, król mu dał pozwolenie na parę tygodni; dobrze by spocząć trochę we Lwowie, może by nieźle z mądrym Kijasem o swoich zgryzotach pogadać: zwrócił więc w lewo i pojechał do Lwowa.

Niedaleka to droga: ale Wilczek, zmęczony fizycznie do tego stopnia, że nie czuł swych kości, stargany na duszy boleścią, a prawie całkiem rozbity rozpaczą, dwa razy w tej drodze popasał, Kostruban na każdym popasie okazał się niezmiernie usłużnym i zapobiegliwym: wszędzie rum robił dla swego statku, powyrzucał chłopskie konie ze stajni, a swoje jak najlepiej umieścił, wszędzie osobną izbę znalazł dla swego pana, naznosił mu poduszek i betów, aby mógł przysnąć cokolwiek, postarał się o jedzenie i napój, pilnował, aby nikt go nie budził, zgoła jak gdyby myśli jego zgadywał, a pielęgnował go jak matka swoje najukochańsze niemowlę. Widząc to Wilczek, powiedział sobie; Diabeł nie diabeł, ale człowiek usłużny i sprytny, widać, że u wielkich panów sługiwał. — I był rad z tego nabytku — i tak nad wieczorem zajechał przed kamienicę Kijasa.

U Kijasa płynęło codzienne życie spokojnie i tym samym trybem, jak zawsze. Toż i teraz siedział on w pierwszej komnacie za stołem i na zakończenie dnia przed samym wieczorem słuchał raportów Kundrata o towarach wyprawionych i sprzedanych, o zakupionych i sprowadzonych i o wpływach pieniędzy do kasy. Formoza siedziała opodal od niego i przysłuchiwała się pilnie rozmowie w tej myśli rozumnej i zacnej, ażeby kiedyś, po najdłuższym życiu teścia, mogła zastąpić swojego męża, który nie cierpiał kupiectwa. Kto by się jej pilnie przypatrzył, byłby dostrzegł, że twarz jej cokolwiek przybladła i jakaś chmurka osiadła na jej czole, ale nie było tego widać w jej rozmowie, bo głos jej był dźwięczny i jasny, a właściwy jej spokój nie opuszczał jej ani na chwilę. Tigranes całe dnie na wsi przepędzał, zajęty sztyftowaniem swojej chorągwi.

— Więc tak — rzecze Kijas, oddając Kundratowi książkę wąską a długą z notatkami bieżących rachunków — dobrze to wasze prowadzisz, jak zawsze. Gdyby cię czasem bzik nie napadał, to mógłbyś sam taki handel prowadzić. Ale te bziki mieszania się w nieswoje rzeczy osłabiają moje zaufanie w rozum waszeci. Gdzie kto nahajkę podniesie, to ty musisz mu zaraz swoich pleców nadstawić. Kergolaj sprawił ci kąpiel, że ci aż bańki trzeba było przystawiać, ażeby cię z niej wylizać. Teraz znów cała beczułka oliwy wyszła, aby cię wysmarować z batów Olizarowych. A to i boli, i nie przysparza respektu, zwłaszcza dla notariusza lonherii. A grosza nie dałbym za to, że mimo to wszystko jeszcze skóra cię swędzi.

— Skóra mnie wcale nie swędzi — odpowiedział mu Kundrat — a nawet prawdę mówiąc, to się na Olizara nie gniewam i jużem się z nim przeprosił. To swój, dzisiaj on mnie da po łbie, jutro ja jemu.

— Tylko że to jutro jakoś nigdy nie przychodzi — przerwał mu Kijas — bo co chwila się dowiaduję, że ci ktoś skórę wyłoił, ale jeszczem nigdy nie słyszał, żebyś ty kogo wyczubił.

— Przyjdzie to, przyjdzie — powie mu Kundrat — a pierwszy, co weźmie ode mnie trzepanie, to będzie ten Francuz przeklęty, co tutaj wszędzie tyle narobił zgorszenia. Człowiek to jak kot, co zawsze pada na nogi, alem ja sobie go nakarbował jak trzeba i pewnie go złapię, a wtedy dam mu za swoje...

— Goń wiatra w polu! — zawołał Kijas — gdzie ty go złapiesz? A jeszcze tak mi się zdaje, że jak go złapiesz, to dopiero wtedy przed nim uciekniesz. Nie nam to mieszczanom próbować się z rycerzami na miecze, a choćby też na batogi, mocniejsi oni są od nas w tym rzemiośle.

Jeśli ich kiedy pobić możemy, to chyba rozumem a sztuką. Zresztą nietrudno mi się domyśleć, za coś się tak zagniewał na niego, zaczem mogę ci dać dobrą radę. Dlaczegoż się już nie deklarujesz? Kobieta majętna i piękna, cokolwiek lekka, ale dobre ma serce, dostawszy rozumnego męża, może dobrą być żoną...

Na to Kundratowi zaświeciły się oczy i zarumieniły policzki, liznął się językiem po swoich ustach wiśniowych i rzekł: — Doskonałe to piwko, ale jeszcze nie wyszumiało. Jak z czasem wyszumi...

Ale Kijas mu przerwał, mówiąc: — Jak jeszcze jaki czas tak poszumi, to ledwie drożdże dla ciebie zostaną. Ty głupi. Raczej ci się dziś deklarować niżeli jutro.

Więc Kundrat westchnął i rzekł: — Jeszcze tam trochę pstro w głowie, jeszcze by mnie nie przyjęła. Trzeba z tym mieć cierpliwość.

Kto najcierpliwszy, ten ją dostanie. A potem, nie mieszczańska to rzecz, jak się obaczy kobietę zaraz się żenić, ot, właśnie jak pan Gniewosz teraz zrobił na Sobniu. Jeno rycerze tak hazardownie grają o los całego życia, prawie tak samo, jak na wojnie. Co to tam może być z takiego małżeństwa!

Na te słowa Formoza się zarumieniła i oczy spuściła ku ziemi, a Kijas powiedział: — Trudno to wiedzieć w małżeństwie, kto lepiej robi, czy ten, co się śpieszy, czy ten, co się namyśla. Zawsze to gra w ciuciubabkę. Wilczek się namyślał, a tymczasem Gniewosz zdmuchnął mu pannę — a który z nich lepiej na tym wyjdzie, to dopiero przyszłość pokaże.

— Tymczasem obydwa źle na tym wyszli –– rzekła na to Formoza; zaczem zaczęto rozmawiać o kabałach, jakie się miały odegrać na zamku sobieńskim, a o których już cokolwiek wiedziano na Niskim Zamku we Lwowie.

Wśród tej rozmowy wszedł Wilczek.

Formoza pierwsza się zerwała ku niemu — i kiedy Kijas witał go spokojnymi słowy jak zwykle, ona mu rękę ścisnęła, mówiąc żywo: — Cieszymy się bardzo, żeś waszmość do nas przyjechał. Smuciliśmy się jeszcze jego zmartwieniem. Chcieliśmy pisać, aleśmy nie wiedzieli, dokąd listy posyłać.

Wilczkowi się bardzo błogo zrobiło na sercu, że ma jeszcze na tym świecie przyjaciół, ale zarazem go to zdziwiło, że już tutaj o nim coś wiedzą, jakoż uśmiechnąwszy się spytał: — Moim zmartwieniem? cóż wy o tym wiedzieć możecie?

— Jużci wiemy wszystko, bo tu był pokojowiec pana Gniewosza na Niskim Zamku, był też i u nas i opowiedział nam bardzo dokładnie o tym weselu.

— O jakim weselu? — zawołał Wilczek niecierpliwie, a strach niewymowny wymalował się na jego twarzy i usta drżeć mu zaczęły.

— O weselu Gniewosza z Jagienką — rzekł Kijas — podobno nie bardzo się tam weselono...

— Gniewosza z Jagienką! — zawołał Wilczek głosem mocno zmienionym, chociaż widocznie usiłował się opanować — Gniewosz już się ożenił? Któż to wam taką bajkę powiedział?

— Jak to? — rzekł Kijas — to waszmość jeszcze nic o tym nie wiesz? to nie jest bajka. Powiadam przecież waszmości, że nam jego własny pokojowiec, który tam był, a którego on tu przysłał z Czorsztyna, wszystkie szczegóły opowiedział, jakoż wiedzą już o tym wszyscy na Niskim Zamku. Już temu dwa tygodnie albo i więcej, jak Gniewosz wziął ślub z Jagienką na Sobniu, o. Chryzostom sam mu go dawał, po czym państwo młodzi wyjechali natychmiast na zamek czorsztyński, gdzie też dotychczas się bawią.

Na te słowa Wilczek skostniał cały jak posąg drewniany, piekielna boleść mu całą twarz straszliwie wykrzywiła, oczy się w słup obróciły, a z ust ścierpniętych wyrwały mu się tylko te słowa: — Sam Chryzostom ślub jemu dawał...

Kiedy w klasztorze dowiedział się tylko o tym, że mu Chryzostom Jagienki dać nie chce, co jeszcze mogło się zmienić, to boleść targała duszę jego na wszystkie strony, a umysł wzburzony przeciwnościami szukał ratunku choćby w siłach nadprzyrodzonych; teraz kiedy weń cios stanowczy uderzył, ciało jego całkiem zakrzepło, wszystkie władze umysłu stanęły i umilkł.

Miał tylko tyle instynktownej przytomności, że odszedł machinalnie od stołu, ażeby ci ludzie nie patrzali na niego, chwiejącym się krokiem poszedł w przeciwległy kąt tej wielkiej komnaty i tam stanął przy oknie, oparłszy czoło o szyby.

Formoza z głębokim wzruszeniem patrzała na niego, bo sercem swoim wszystko odgadła.

Jakoż zaraz poszła za nim, stanęła obok niego, wzięła go za rękę i rzekła do niego półgłosem: — Uspokój się waszmość. Powróć do siebie. Na nic się nie zdało tracić przytomność w zmartwieniu. Inni ludzie mają także zmartwienia, a przecie nie poddają się rozpaczy.

Wilczek patrzał na nią przez chwilę oczyma bez blasku, jak gdyby jej zrazu nie poznał, a potem rzekł na pozór spokojnie: — To nie jest zmartwienie, to śmierć, na którą nie masz ratunku.

W tej chwili przyszli mieszczanie do Kijasa w gościnę, a zarazem dano znać do wieczerzy.

Formoza rzekła do Wilczka: — Jak długo człowiek żyje, nie powinien mówić o śmierci. Wielkie to dla waszmości nieszczęście, ale nie masz takiego nieszczęścia, którego by Bóg nie odwrócił, jak zechce...

— Ale kiedy się już stało — rzekł sucho Wilczek.

— Coś się stało, a coś się nie stało — odpowiedziała mu Formoza — chodź waszmość do wieczerzy. Zachowaj się tak, ażebyś nie dał poznać po sobie, co cierpisz. Nie wszyscy ludzie godni są wiedzieć, co się dzieje w skrytościach naszego serca. A po wieczerzy może ci co powiem, co cię pocieszy...

Przy wieczerzy Wilczek siadł obok Formozy i usiłował panować nad sobą. Udawał, że je i pije, i rozmawiał z nią o Krakowie i królu. Kijas z pomocą Kundrata układał jakieś sprawy handlowe z mieszczany, a tak nikt na niego nie zwracał uwagi. Po wieczerzy zaś, kiedy Kijas dopiero naprawdę zajął się mieszczanami, Formoza zaciągnęła Wilczka do tej samej odległej komnaty, gdzie kilka tygodni temu odebrała ślub od Gniewosza, posadziła go w wygodnym krześle koło siebie i rzekła: — Wielka to ulga naszemu sercu, jeżeli z naszych frasunków możemy się wyspowiadać komuś takiemu, co nas przyjaźnie wysłucha i naszym smutkiem miłośnie się z nami podzieli.

Waszmość nie masz żywej istoty na całej ziemi, która by ci lepiej życzyła ode mnie. Powiedzże mi, jak to tam było na Sobniu i jak się to stało, żeś właśnie wtedy wyjechał, kiedy postanowiono Gniewosza gwałtem ożenić z Jagienką?

— Gwałtem! — zawołał Wilczek — jużci Jagienkę zgwałcono, tak się przynajmniej spodziewam, bo jej nie mogę posądzić o zdradę, a zresztą przysłała mi karteczkę przed ślubem; ale któż mógł zgwałcić Gniewosza?

— Może go przecie zgwałcono — odrzekła Formoza — mam i ja także o tym karteczkę. Powiedzże mi waszmość najpierwej, jak Jagienką wygląda, bo podczas twojej ostatniej bytności we Lwowie tak byłeś zamknięty przede mną, że nawet i tegoś mi nie powiedział.

To pytanie rozwiązało usta Wilczkowi, jakoż zaczął jej najprzód opisywać Jagienkę, a zabrawszy raz głos i rozegrzawszy się swoją własną wymową, opowiedział jej wszystkie wypadki ze szczegółami, aż do swego przybycia do eremu Chryzostoma i otrzymanej od niego rekuzy, Wśród tego opowiadania Wilczek się niejednokrotnie unosił, to zapałem, to gniewem, to znowu żalem i oburzeniem, a jego głos obejmował kolejno bardzo szerokie oktawy, czasem szepcąc żal cichy i kwiląc przez łzy, to znowu się wznosząc jak organ kościelny i grzmiąc potężnie jak tarcza miedziana, uderzana mieczem rycerskim.

Formoza słuchała go z pochłaniającą każde jego słowo uwagą, kilkakrotnie łzy jej się puściły strumieniem po wzruszonych policzkach, aż wreszcie się w głos rozpłakała, przyciskając chustkę do oczu i szlochając jak dziecko.

Wilczek tak samo był przywiązany do Formozy, jak ona do niego: znali się przecież od lat dziecięcych ze sobą, wyrośli oboje w bardzo bliskich stosunkach rodzinnych, ich myśli opierały się na tych samych zasadach, ich uczucia najczęściej do tego samego nastrajały się tonu, z biegiem lat i wypadków niejednokrotnie już sobie robili zwierzenia, nawet mówili sobie ty, kiedy nikt obcy nie słuchał ich rozmowy. Te łzy zatem Wilczka wzruszyły, ale zarazem niepomału zdziwiły, więc wziął ją za rękę i rzekł z uczuciem wdzięczności: — Dlaczegoż ty płaczesz nade mną? twoje łzy tobie sprawiają ból, a mnie nic nie pomogą.

A wtedy Formoza nie mogła się już opanować i rzekła z pełnego serca: — Ja płaczę nad sobą.

Po czym otarła łzy, chustkę odjęła od twarzy i dodała spokojnie: — Płaczę nad sobą, chociaż wiem dobrze, że i mnie łzy nie pomogą.

Wilczek patrzał na nią przez chwilę i myślał, jak gdyby sobie przypomniał jakieś ubiegłe wypadki, a zarazem chciał ich potwierdzenie wyczytać z jej twarzy, a potem tak mówił: — Kiedym tu był z królem we Lwowie, zdawało mi się po kilka razy, że ci się Gniewosz podobał. Podobno nawet i Kamieniecki raz mi coś o tym nadmienił. Ale byłem wtedy tak roztargniony, a samym sobą zajęty, żem na to wcale nie zwracał uwagi. Nie wiedziałem zresztą, a nawet byłbym na sam domysł w to nie uwierzył, że ci tak bardzo przypadł do serca.

Nad to zaś wszystko, masz męża... a tak mi się te rzeczy przedstawiały całkiem inaczej.

— Przecież nie z uszczerbkiem mojego honoru? — zawołała Formoza, prostując się w krześle.

— To pewnie nie — rzekł Wilczek z uspokajającym uśmiechem — przecież cię znam i wiem, jak mężnie stoisz na straży swej godności. Dlatego też właśnie miałem to twoje upodobanie za niewinną i przelotną rozrywkę, bo jeśliby to miała być miłość, to nie byłbym zrozumiał i dziś nie rozumiem, jakie by mogła mieć widoki na przyszłość.

Uwaga ta zakłopotała cokolwiek Formozę, jednak po chwili odpowiedziała mu głosem przytomnym: — Bywają położenia w tym życiu, które wobec rozumu zdają się niedorzeczne, a przecież się rozwiązują po myśli, jeżeli je wiara prowadzi, bo wiara jest mocniejszą od wszystkich rozumów i stwarza takie środki działania, jakich żaden rozum nie znajdzie. Ja wierzę — a jeśli mnie moja wiara nie zbawi, to zginę za nią, ale jej nie porzucę. Gniewosz mi przysiągł wierność do grobu. Nie zaniedba pewnie niczego, co by mu mogło dopomóc do spełnienia przysięgi: resztę trzeba zostawić Bogu...

Stanowczość, z jaką Formoza powiedziała te słowa, wpoiły w Wilczka taką cześć dla niej, że przez chwilę się nie śmiał odezwać, dopiero po niejakim namyśle rzekł z oględnością: — Niechaj cię to nie boli, co powiem, ale przecież muszę powiedzieć, że Gniewosz ci przysiągł, ale już w kilka dni potem ślub wziął z Jagienką. Powiadasz, że go zgwałcono, zapewne tak było, ale ja niewielki mam respekt przed taką wiernością, co tak łatwo zgwałcić się dała.

— Ależ wierność się zgwałcić nie dała! — zawołała z żywością Formoza — tylko go do ślubu zgwałcono. Mam list od niego, list obejmujący kilka arkuszy, tam wszystko jest opisane ze szczegółami. Matka go zgwałciła w kaplicy — a właśnie ta przysięga, którą tutaj wykonał, a do której nierozważnie się przyznał, dostarczyła jej najsilniejszej broni, którą mu wreszcie cios stanowczy zadała. Stało się. Byłabym pewnie wolała, gdyby się był oparł na razie, sprawę odroczył, a potem do króla się udał o pomoc; ale rozważywszy dobrze, jak się to stało, nie mogę go o to obwiniać, że się matce nie oparł, która by go pewnie była zaraz przeklęła.

Wilczek zamyślił się nad tym, układając sobie zapewne wszystkie szczegóły w głowie, lecz nagle otwartą dłonią uderzył się w czoło i zawołał: — To prawda. Król wie o tym. Teraz sobie dopiero przypominam, jako powiedział w mojej obecności do Kamienieckiego, że Gniewosz tobie wykonał przysięgę. Król więc wie o tym...

— Wie, bo mu to Gniewosz zaraz nazajutrz powiedział, i król mu obiecał, że mu dla mnie rozwód wyrobi.

To słowo: rozwód — otworzyło Wilczkowi cały horyzont widoków, którego dotąd nie mógł nawet przeczuwać. Myślał więc nad tym mozolnie, kręcąc się niespokojnie na krześle i spoglądając od czasu do czasu na Formozę. Ale po chwili zapadł na powrót w ciężką zadumę i rzekł: — Ślubował ci wierność i czystość, to prawda, ale niełatwo to uwierzyć, że tego ślubu dotrzyma.

Jagienką taka piękna, że takiej drugiej nie masz na całym świecie. Zamieszkał z nią pod jednym dachem, ma prawo, ma krew gorącą jak drugi...

— Nie tylko ślubował, lecz przysiągł na rany Chrystusa Pana — przerwała mu głosem stanowczym Formoza — a kiedy przysiągł, to dotrzyma. Wątpić się o tym nie godzi.

To rzekłszy, wstała i zrobiła kilka kroków ku ścianie komnaty, jakoby jej duszno było od słów Wilczka, który nie wierzył. Jakoż i teraz rzekł jeszcze: — Być to może, ale ja w to nie wierzę...

Na te słowa Formoza porwała ze szafy ten sam krucyfiks w rękę, na który Gniewosz jej niegdyś przysięgał, a podniósłszy go w górę, zawołała z zapałem: — Czy chcesz, ażebym ci przysięgła za niego?

Formoza była wspaniałą w tej chwili: można było przed nią uklęknąć, jak przed posągiem wiary w zacność człowieka: Wilczek się upokorzył przed tym widokiem, umysł mu się rozjaśnił cokolwiek, serce się ożywiło, wiary w sobie obudzić nie mógł, ale zapragnął, aby ją kto inny w nim zbudził.

— Chodź — rzekł do Formozy głosem zbolałym, ale spokojnym — siadaj tu przy mnie i mówmy dalej. Twój głos jest jak balsam, co bole uśmierza.

Kiedy zaś siadła przy nim, ujął jej rękę w swoje ręce i mówił dalej: — Twoja ręka tak ciepła, taka żywa krew w niej obiega, tak czuć w niej zdrowie twojego serca, tak bije od niej wiara i nadzieja: jam skrzepły jak rzeka zmarznięta, a lodowata krew płynie w mych żyłach. Chciałbym wierzyć, kiedy ty wierzysz, ale nic nie widzę przed sobą, czego by się mój rozum mógł chwycić: cóż teraz mam począć? dajże mi radę.

— Nic — rzekła Formoza — nic, czekać cierpliwie, aż póki Bóg się nie zlituje nad nami.

— Czekać — odpowiedział jej Wilczek — otóż to właśnie nie moja robota. Mnie niecierpliwość piersi rozpiera, a rozpacz mną miota na wszystkie strony. Prędzej bym gołą ręką na Czorsztyn uderzył, niżelibym miał czekać bezczynnie. Wczoraj, nocując w eremie, całą noc brodziłem po puszczy, gdzie same wiedźmy a duchy mieszkają. Widziałem ich też niemało, a zwłaszcza tych, co mają twarze płomienne. I on sam mi się pokazał i rozmawiałem z nim właśnie tak samo, jak z tobą rozmawiam. Powiedziałem mu, że mu oddam duszę moje, jeżeli to zrobi, żebym dostał Jagienkę. Obiecał mi i zaraz stanął u mnie na służbę. Ale jeżeli to był on w samej rzeczy — dodał Wilczek z bolesnym uśmiechem — to musi to być jakiś diabeł piekielnie głupi, kiedy się podjął mnie z taką dziewką ożenić, która już poszła za mąż...

Formoza go słuchała bez zdziwienia, było to bowiem wówczas rzeczą bardzo zwyczajną słyszeć ludzi opowiadających, jako widzieli duchów i miewali z nimi rozmowy. Ona sama jednak tylko w połowie w duchy wierzyła, jakoż odpowiedziała mu na to: — Pleciesz coś sobie, właśnie jak gdybyś leżał w gorączce. Diabeł nie chodzi po ziemi, a gdyby chodził, to chyba na to, ażeby ludzi kusił do złego, ale nie na to, ażeby ich żenił pomiędzy sobą. Jużci człowiek nie wie wszystkiego, co się dzieje około niego, a czego nie widzi, ale mnie się tak zdaje, że te wszystkie duchy, co je ludzie widują, strach płodzi, bo też i wielkie ma oczy. I tyś tam pewnie żadnego ducha nie widział, jeno tak ci się zdawało. Ale jeżeliś ty tam w tej puszczy tak gadał, jak tutaj mówisz, choćby do siebie samego, toś ciężkim grzechem obładował sumienie, bo i myślą człek grzeszy.

— Zgrzeszyłem myślą — rzekł Wilczek, zatopiony w swoich nocnych wspomnieniach.

— Zgrzeszyłeś myślą — powtórzyła Formoza — i powinieneś się z tego spowiadać a uczynić pokutę. Inaczej trudno się masz spodziewać, że Pan Bóg pobłogosławi twoim zamiarom.

— A potem — mówił Wilczek, wciąż zatopiony w swoich nocnych wspomnieniach — kiedy złe duchy się rozpierzchnęły, pokazała mi się Jagienka. Przypłynęła do mnie na mgłach i wyciągnęła ku mnie obydwie ręce, jak to nieraz czyniła, kiedy mnie samego spotykała na Sobniu.

Za nią stał Gniewosz, cały w zbroi żelaznej, jak gdyby miał iść na wojnę, i odtrącał ją ręką od siebie, jak gdyby jej się chciał pozbyć. I inni także tam byli, jedni się śmiali, a drudzy ręce załamywali jakby w rozpaczy, jak gdyby już tylko ulatującą duszę Jagienki widzieli...

— Gniewosz tam był? — zawołała Formoza, przysuwając się bliżej do niego, bo w to widzenie uwierzyła — odtrącał ją ręką od siebie? sam to widziałeś?

— Tak widziałem, jak ciebie tu widzę.

— Bo tak jest — rzekła głosem stanowczym Formoza — oni się z sobą rozejdą. Bądź dobrej myśli. Jeszcze nam może przyjdzie przez ciężkie przechodzić terminy, ale je przebrodzimy i wypłyniemy na sucho.

— Ty może wypłyniesz — rzekł Wilczek — ale ja?...

— Jakiś ty dziwny — powiedziała mu na to Formoza — jeżeli ja wypłynę, toż i ty musisz wypłynąć.

Jeżeli Jagienka się od Gniewosza uwolni, to się uwolni dla ciebie.

Ale Wilczek był wciąż w rozpaczliwym usposobieniu i rzekł smutno: — Czasem się mąż uwalnia od żony przez rozwód, a czasem przez śmierć...

Na te słowa Formoza się niecierpliwie rzuciła na krześle, ale wtem wbiegł do komnaty Tigranes i na tym się ich rozmowa urwała.

Wilczek bawił jeszcze przez cały tydzień we Lwowie — a potem, wedle rozkazu, wrócił na służbę do króla.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO TOM II X SPRAWY PUBLICZNE

Ród Pretficzów, chociaż już od stu lat z górą znany po całej Polsce, nie liczył się ani do sławnych, ani do znamienitych, bo jeszcze do owego czasu niczym się nie wywyższył nad inne. Trzymając się swojej rodzinnej tradycji, dotychczas nawet wcale wywyższenia nie szukał.

Była to szlachta rycerskiego zawodu jak wszyscy, ale skromnych ambicji: wiek młody przesłużyć pod chorągwiami, w dojrzałych latach ożenić się zacnie i oddać się całym sercem służbie obywatelskiej, kochać serdecznie a pielęgnować starannie swoje własną rodzinę, nie żałować nakładu na wychowanie swych dzieci, dbać po ojcowsku o dobro swoich sług i poddanych, ubogiego przytulić, głodnego nakarmić, łaknącego napoić, nie uszczuplony majątek zostawić swoim następcom, a resztę poruczyć Bogu — oto były zasady, którymi ten zacny ród się rządził po wszystkie czasy.

Pretficzowie otrzymali jeszcze za Władysława Jagiełły obszerne ziemie na Podolu, próbowali tam mieszkać, ale nie mogąc swym sumptem utrzymywać dostatecznej załogi, która by ich broniła przed częstymi napadami Tatarów, wynieśli się stamtąd i poruczyli wyzyskiwanie tych stepów swoim gubernatorom. Natomiast zaś zakupili od ruskich bojarów szeroki płat ziemi nad Świcą, założyli na nim wieś Sokołów i tu zamieszkali. Była to ziemia bardzo bogata we wszystkie dary Boże: przepysznych lasów więcej niż trzeba, wody obfitujące w ryby wszelkiego rodzaju, gruntów ornych niewiele, bo i osad niewiele, lecz za to łąk tłustych, ciągnących się po obydwóch brzegach Świcy aż ku Żórawnu, nieprzejrzane przestrzenie. Było tam z czego utrzymać choćby i najliczniejszą rodzinę i było z czego jeszcze i drugich zapomóc.

Na tym majątku, zwłaszcza przy wpływach ze stepów podolskich, poczciwi ci ludzie żyli zawsze w dostatkach, ale dopiero dzisiejszy dziedzic, Mikołaj Pretficz, poznał się na jego wartości i wziął się umiejętnie i skrzętnie do pracy. Miał on już teraz lat blisko sześćdziesiąt, ale był czerstwy i zdrów jak dąb okryty gęstą zielenią, a nie mający ani jednego suchego konaru na sobie. Nie bardzo wielki był wzrostem, ale zbudowany barczyste i już cokolwiek zażywny, miał krótką ciemną czuprynę i brodę przystrzyżoną spiczasto, a w nich ledwie gdzieniegdzie włos siwy, twarz rumianą i wyrazistą z nosem pokaźnym, a oczy jasne, otwarte, pełne tego spokojnego rozumu, który się może czasem kogo poradzi, lecz w gruncie rzeczy sam polega na sobie. Z młodu, przez lat prawie dwadzieścia, mieczem służył ojczyźnie, że zaś był wyćwiczony w obcych językach, towarzyszył niejednokrotnie posłom królewskim do Pragi, do Wiednia i Rzymu. Będąc żołnierzem, był jednym z najzaufańszych kazimierzowskich rycerzy, a w poselstwach, choć nieuczony, niejedną zawiłą kwestią rozwiązał swoim gospodarskim rozumem.

Przed laty dwudziestu ożenił się — a widząc, że go Bóg błogosławi licznym potomstwem, wziął się do pracy, aby też trochę majątku przysporzyć dzieciom. A było tam tych dzieciaków jak bobu. Najstarszy Lubek dosługiwał się właśnie godności rycerskiej na zamku kmitowskim.

Dwóch młodszych uczyło się w Pradze, trzeci zaprawiał się do nauk w Krakowie, potem szły trzy dzieweczki, które chowały się w domu — a Bernard, ten sławny Bernard, który za króla Zygmunta siedemdziesiąt zwycięskich bitew stoczył z Tatary, który się za tym hultajstwem zapędził aż do Krymu i tam mu zalał polskiego sadła za skórę, a o którym na wieczne czasy zostało przysłowie: „Za czasów pana Pretfica, spała od Tatar granica”, ten polski rycerz bez trwogi i zmazy jeździł jeszcze natenczas na drewnianym koniku.

Żona Mikołaja była z domu Tworowska, z tych samych Tworowskich herbu Leliwa, którzy mało co później wzięli w posagu całą fortunę Buczackich, a nawet przejęli ich nazwisko, ale wtedy jeszcze tak samo, jak Pretficzowie, nie wydobyli się ponad poziom tłumów szlacheckich.

Była to kobieta już blisko czterdziestu lat wieku, ale jeszcze tak piękna i świeża, jak gdyby poszła za mąż dopiero przed rokiem. Słuszna blondynka, pociągłej twarzy, z niebieskimi oczyma dziwnej słodyczy, wyniosłego czoła i wcale majestatycznej postaci, byłaby mogła wszelakie hołdy zdobywać dla siebie po zamkach sąsiedzkich; ale skromnego serca jak sługa sług pańskich, pełna czci i miłości dla męża, najtroskliwsza matka dla swoich dzieci, klucznica wszelkich domowych dostatków, szczodra dla wszystkich, a prawie skąpa dla siebie, rzadko kiedy opuszczała swą ulubioną zagrodę, tak że ją tylko z jej cichej a dobrej sławy znano po kraju.

On w dreliszkowym kubraku i butach myśliwskich, ona w płóciennej sukni domowej roboty, od świtu do nocy byli tylko gospodarstwem a dziećmi zajęci, przyjmowali otwartymi ramiony gościa u siebie, ale niechętnie wychylali się z domu. Były tam w skrzyniach bogate szaty od atłasów i aksamitów, były błyszczące a drogie klejnoty, były landary w wozowni, było i koni, i służby dostatkiem, było więc z czym się pokazać przed ludźmi, a nawet niektórych przesadzić: ale takie paradne wizyty się rzadko kiedy zdarzały. On tylko sam, będąc pierwszym podkomorzym halickim i używając dla swej zacności wielkiej powagi w powiecie, musiał częściej wyjeżdżać, to na sądy graniczne lub polubowne, to wreszcie na sejmiki i sejmy, których też nigdy nie zaniedbywał.

Pretficz podniósł dochody swego majątku do nie znanej dotychczas wysokości. Jakie tam były nieprzeliczone stada koni u niego, jakie bydła rogate, jakie tysiące owiec wełnistych, jakie pasieki i stawy, temu się ludzie nie mogli nadziwić, bo też i najmożniejszy z panów nie miał tego u siebie.

Gospodarstwo rolne było bardzo trudne natenczas w tych krajach, bo wielki był brak robotników.

Kmieci, sołtysów i kniaziów było jeszcze dużo, ale tych nie można było dotychczas zmuszać do pracy — a chłop nie trzymał się roli, bo ziemi było dostatkiem wszędzie, a zwłaszcza w górach, gdzie wprawdzie chleb chudy, ale większe bezpieczeństwo od tatarskich zagonów. Osadnicy przypływali dość licznie z Mazowsza i z Wielkopolski, ale ich sobie odmawiano nawzajem, najsurowsze prawa przeciw nim na nic się nie zdały, bo wykonanie ich było trudne, toż tylko prawem niemieckim można ich było przyciągnąć, a dobrym obchodzeniem się z nimi utrzymać. Pretficz, człowiek rozumny a przy tym łagodny, byt mistrzem w tej sztuce: osadnicy, co osiedli w jego majątku, nigdy nie opuszczali swych zagród, bo im łatwe nakładał warunki, dbał o nich jak ojciec w złej i dobrej doli, umiał ich przywiązywać do dworu, a przez kmieci, z którymi żył w dobrej zgodzie jak gdyby z młodszymi braćmi, sprawował nadzór nad nimi i. wywierał wpływ na nich, tak że dwór, kmiecie i chłopi stanowili u niego jakoby jednę rodzinę. Postępując tym trybem, pomnożył do tego stopnia swe grunta orne, że kiedy ten i ów z jego sąsiadów ledwie tyle zbóż zbierał, ile sam zjadł ze swoją czeladzią, u niego nieprzebrodzone łany falowały pszenicą i żytem i prawie wszystkie okoliczne miasteczka się jego chlebem żywiły. Tak też pomału się zabudował: jego stajnie, obory, stodoły, szpichlerze a pomieszkania dla sług, rezydentów i gości, wyglądały prawie jak miasto — tylko stare dworzysko, tak jak go jego ojcowie pobudowali i wciąż powiększali, pozostawił nietknięte.

Była to ogromna, prawie jak jaki zamek rozłożysta budowa, z trzema gankami u frontu, z przyzbami dokoła i piąterkiem w jednym, a z wieżą w drugim rogu, ale cała drewniana, a tu i owdzie nawet tylko dranicami i słomą pokryta. Nad wieżą był dach baniasty z krzyżem u szczytu, jakby na cerkwi, bo tam się znajdowała domowa kaplica. Wszystkie gospodarskie budynki stały z tyłu za dworem, po prawej stronie ciągnęły się sady jak lasy, a w nich pasieki i woskobojnie, przynoszące niemało złotych węgierskich owego czasu; po lewej wielki wirydarz z grzędami wysadzonymi bukszpanem, na których rozrastały się malwy, wysmukłe ślazy, winogrady, słoneczniki i inne zioła lekarskie, zaś w środku obszernego dziedzińca błyszczała okrągła sadzawka, obsadzona dokoła tak gęsto różami, że przez nie ani wąż nie mógłby się przecisnąć. Tylko naprzeciw środkowego ganku dworzyska róże przecięto i rzucono mostek na małą wysepkę, która się znajdowała na środku sadzawki, a na której rosły cztery ogromne brzozy płaczące, kąpiąc swoje zielone warkocze w kryształowym zwierciedle sadzawki.

Pomiędzy brzozami stały ławy rzeźbione z drzewa, na których gospodarstwo czasem odpoczywali po zachodzie skwarnego słońca, oddychając balsamicznym zapachem róż, który im ochłodzone wodą wietrzyki przynosiły od brzegów, i sytną wonią dojrzewających owoców, która zawiewała od sadów. Całe to zacne a piękne obejście razem ze wszystkimi ogrodami i budynkami było otoczone wysokim wałem, wzniesionym z ziemi a najeżonym palisadami i częstokołem, spoza którego można było się bronić, we środku wału stała wysoka brama drewniana z pomieszkaniami dla stróżów, zaś po obydwóch stronach pobudowano strażnice — a tak w tym ziemskim raju poczciwych ludzi, pomimo rozgwaru pracy na bliskich polach i łąkach, panowała niezamącona cisza, ta cisza ziemska, lecz jakby przeniesiona z pól elizejskich, podnosząca umysł i radująca serce, a do prawdziwego szczęścia tak niezbędna.

I był to rzeczywiście raj ludzki. Po tym starym dworzysku, po oficynach, kuchniach, oborach i stajniach, roiło się jakie kilkadziesiąt ludzi albo i więcej: nauczyciele i piastunki do dzieci, rezydenci i rezydentki, sieroty przytulone do dworu, włodarze, ciwuny1, parobki i sługi zbrojne, wszystko to było w ruchu od świtu do nocy, ale każdy pełnił swą służbę sumiennie i bez hałasu, bo każdy ją pełnił z czci i miłości dla pana i pani. Winęło się też tam wszystko jak z płatka, a wiodło nad podziw: rok w rok nowy folwark budowano w wykarczowanych lasach, rok w rok pomnażały się stada, rok w rok spuszczano nową baryłkę szerokich groszy do zamkniętej na drzwi żelazne piwnicy, ni ojca, ni matkę nie turbowały żadne troski lub niepokoje, dzieci chowały się pięknie i zdrowo, nigdy ani jedna łza tam nie padła, chyba nad cudzą niedolą, zgoła słońce tam wciąż świeciło, a życie płynęło jak dzień pogodny i jasny, nigdy nie zasępiony chmurami. Dopiero teraz na tym pogodnym niebie pokazała się chmurka i nabawiła rodziców nie znanego dotychczas zmartwienia...

Oto właśnie przed kilku dniami przyjechał Lubek ze Sobnia: przyjechał blady, wycieńczony na siłach i niby to tylko na rekonwalescencją po przebytej ciężkiej chorobie, ale nieomylne rodzicielskie przeczucie zaraz odgadło, że pod tą chorobą fizyczną jeszcze coś innego się kryje. Wypytywano go z oględnością, azali skutkiem jakiegoś lekkomyślnego kroku nie popadł w niełaskę u Kmitów, azali się z kim nie pokłócił lub pobił, ale kiedy Lubek tym wszystkim przypuszczeniom zaprzeczył, uwierzono mu, bo znano jego nieskazitelną poczciwość i miłość serdeczną a pełną ufności do swoich rodziców. Przywiózł on zresztą list od obojga kasztelaństwa do państwa Pretficzów, list pełen pochwał dla niego, a zapewniający niedwuznacznymi wyrazy, że jego zwątlone zdrowie potrzebuje dłuższego spoczynku w zaciszu i na łonie własnej rodziny. Matka, namówiwszy się z mężem, podjęła się sekret ten z serca swojego syna pomału wydobyć.

Dotychczas się jej to wcale nie udawało: Lubek był całkiem w sobie zamknięty i ani jednym słowem stanu swej duszy nie zdradził — a kiedy potrącono o jaki przedmiot, który mu przypomniał Jagienkę, i uczuł, że mu serce wzbierać zaczyna, to zawsze rozmowę zręcznie odwrócił i sam zabrawszy głos, potrafił własną wymową odzywający się ból swego serca zagłuszyć.

Dopiero teraz zdarzyła się sposobniejsza chwila po temu.

Przed samym zachodem słońca stary Pretficz zasiadł w narożnym ganku z dwoma kmieciami i kapelanem domowym i rozmawiał z nimi o sprawie niezmiernie ważnej, bo o zbudowaniu rzymskokatolickiego kościoła, którego dotąd jeszcze w Sokołowie nie było. Ci obydwa kmiecie, pożeniwszy się z Polkami, dzięki wpływowi swych żon już przeszli na katolicyzm; w dobrach Pretficza było już katolików wielu, bo między nowymi osadnikami byli Mazury i Wielkopolanie; nie chodziło mu wcale o fundusze, bo tak koszta budowy, jak i dotacje kościoła postanowił opędzić z własnej szkatuły: ale wiele zależało mu na tym, ażeby ta erekcja została przeprowadzoną wspólną pracą i wspólnym zachodem, bo tylko tym sposobem mogła się utworzyć katolicka gmina, która wiedziona tym przekonaniem, że kościół jest jej wspólną, a nie tylko pańską własnością, mogła była swą własną siłą się dalej rozszerzać. Każdy szlachcic, osiadający w tych ziemiach i dalej, był nie tylko kolonizatorem, krzewicielem cywilizacji zachodniej i rycerskim obrońcą ziemi, ale czuł się zarazem apostołem i misjonarzem rzymskokatolickiego Kościoła — a byli pomiędzy nimi i tacy, którzy tę ostatnią misją uważali za najwyższą i najważniejszą, bo spełniając ją gorliwie i skutecznie, nie tylko przymnażali swojej ojczyźnie wiernych obywateli, łączących się z nią obok wspólności interesów także wspólnością wiary, ale przyczyniali się zarazem do zbawienia duszy tych ludności, nad którymi los im powierzył opiekę. Do takich gorliwych apostołów należał Pretficz i spełniał to posłannictwo rozumnie, skrzętnie i z prawdziwie apostolskim zaparciem się siebie — a kiedy był rozmową o takich sprawach zajęty, nikt by go od niej nie potrafił oderwać.

Po dziedzińcu około sadzawki igrały dzieci z piastunkami i nauczycielkami, a dozór nad nimi miała zakonnica Ormianka, która także przeszedłszy na wiarę rzymskokatolicką, opuściła swój klasztor we Lwowie i w Sokołowie przyjęła urząd ochmistrzyni. Pomiędzy dziećmi i sierotkami, które się razem z nimi chowały, hasał na kiju sześcioletni naówczas Bernard i szablą drewnianą ścinał łby łodygom i krzakom: rycerska krew, szukająca ochłody w zniszczeniu i mordach, już wtedy w nim grała, bawiło to wszystkich i dlatego na wszystko mu pozwalano.

Matka zaś siedziała z Lubkiem na wysepce pomiędzy płaczącymi brzozami i rozmawiała z nim o zamku sobieńskim. Słońce już się zaczęło chować poza góry i lasy, pomiędzy którymi o jakie pięć mil odległości na przestrzał stał zagrzebany w ich cieniu zamek tustański, nie zamącona cisza panowała w powietrzu, od ogrodów i sadów zawiewał ten silny zapach dojrzałych jarzyn i usychających liści, który smętne w naszej duszy wywołuje uczucia, a umysł usypia i do smutnych marzeń nastraja. Omdlewają natenczas wszystkie rośliny i krzewy, życie ulatuje z nich z wolna, krzepną i umierają, aż wreszcie nielitościwa zima je chwyci w swoje śmiertelne objęcia i w kościotrupy zamieni — a co wiedzieć, który z tych tworów Bożych na wiosnę nowym zazieleni się życiem, a który w wiecznym pozostanie pogrzebie?

Człowiek, związany z roślinną naturą niezliczonymi węzłami, to czuje, taki sam los jego czeka nie dziś, to jutro, rozmarza się tym widokiem swojej przyszłości, dusza jego zanurza się w smutku, a serce radziej się wtedy niż kiedykolwiek dzieli swym smutkiem z innymi.

Lubek opowiedział już matce wszystko, co wiedział o Kmicie, zbawionym za życia i nie łaknącym już żadnych nowych zaszczytów, o kasztelanowej, bardzo zacnej matronie, ale niezmiernie górnych ambicyj, o Smolickim, o wszystkich zamkowych żołnierzach, o księdzu Białym, o całym fraucymerze, ale jeszcze dotąd ani słowem nie wspomniał o Jagience. Dopiero teraz matka sobie ją przypomniała i o nią spytała. Lubek zrazu odpowiadał krótkimi słowy, ale naglony zapytaniami, rozegrzał się i wymalował jej obraz taki uroczy i taki zachwycający, że matka sama uczuła się dla niej ujętą i prawie wzruszoną. A kiedy mówił, głos jego drżał jak struny harfy eolskiej, kiedy grają hymn wzniosły na cześć wspaniałej, radością żywego życia przepełnionej natury, a pod nim jęczy cichymi dźwiękami boleść ludzkiego ducha, uwięzionego w mękach pracy i trudu w tej nieodgadnionej i nieczułej dla niego naturze.

To drżenie w jego głosie odgadła matka swoim miłosnym sercem i kiedy jej syn swoje opowiadanie skończył spytała go, patrząc w twarz jego zarumienioną zapałem: — I tę Jagienkę wydano teraz za pana Gniewosza?

Na te niespodziane dla niego słowa Lubek chciał zaczerpnąć powietrza, lecz nie mógł, natomiast zaś z dotkniętego tym bolesnym wspomnieniem serca dwa gorące strumienie łez wytrysnęły mu z oczu i potoczyły się jak górskie potoki po jeszcze mocniej zarumienionych policzkach.

Poczuwszy zaś łzy, nie mógł się już opanować i rzucił się przed matką na ziemię, kryjąc swoję twarz na jej kolanach. Tak klęcząc, płakał jeszcze, ale płaczem cichym, tłumionym połykanymi łzami i był jak dziecko, które się już wypłakało i żal swój objawia tylko kwileniem.

A teraz matka już wszystko wiedziała.

Wzruszona do głębi boleścią swego ukochanego chłopięcia, ale zawsze spokojna, położyła rękę na jego głowie i rzekła z szczerym współczuciem: — Uspokój się, Lubku. Nie masz w tym żadnego występku, takie nieszczęścia chodzą po ludziach. Wstań, pomówimy o tym spokojnie.

Natenczas Lubek wstał, siadł na powrót na ławie, a ośmielony tym, że matka mu za tę miłość nie robi wyrzutów, zawołał ze łzami w głosie: — Jeszcze w wilią swojego ślubu, właśnie jak gdyby z swej trumny, rzuciła mi bukiecik róż, który dotychczas noszę na piersiach.

Te słowa zwróciły szczególniejszą uwagę rozumnej matki na siebie, jakoż powiedziała mu bez wyrzutu, a raczej z macierzyńską dobrocią: — Bardzo to niedobrze zrobiła Jagienka, że ci bukiecik rzuciła, bo przecież już wtedy wiedziała, że idzie za Gniewosza, a nawet gdyby nie to, to nie mogła nie wiedzieć, żeś ty jeszcze za młody na męża.

Usłyszawszy tak ciężki zarzut przeciw Jagience, która w jego oczach była aniołem nieskazitelnej czystości duszy i serca, Lubek zapłonął szlachetnym ogniem i wymową płynącą jak rzeka wspaniałym korytem, stanął w jej obronie. Zaczem opowiedział matce, że on nigdy Jagience nie dał powodu do przypuszczenia, jakoby ją kochał w jakichkolwiek zamiarach, bo jej swojej miłości nigdy ani jednym słowem nie zdradził; że ona także miłowała go tylko jak brata bez żadnej myśli o jakimkolwiek wspólnym szczęściu na ziemi: ale że ją gwałtem do zamęścia zmuszono, że na całym zamku nikt nie miał dla niej litości, że nikt nawet nie rozumiał jej krwawego zmartwienia, że tylko on jeden miał dla niej współczucie, czego ona była pewną, i tylko przez wdzięczność za to współczucie rzuciła mu ten bukiecik. Ażeby wreszcie matkę o jej zupełnej niewinności przekonać, dodał z naciskiem, że Jagienka mu ani słowem nie wspomniała o gwałcie, jaki jej zadają jej opiekunowie, on się o nim od dworzan dowiedział, bukiecik jemu przez nią rzucony był tylko jak gdyby słowem: Bóg zapłać! za jego szczere modlitwy, które zawsze zasyłał do Boga, aby się tylko jej własne życzenia spełniły.

I znowu w tym opowiadaniu dźwięczny głos jego brzmiał jak harfa eolska, aż póki się nie zniżył do cichego tonu boleści bez skargi... i nie zakończył tymi słowami: — Popełniłem grzech ciężki i nieodpuszczony. bo dusza moja zabłąkała się na bezdroża, ale gotów jestem pokutować przez całe życie, byleby tylko ona była szczęśliwą...

Te słowa, świadczące o duszy rozdartej młodzieńca, a zawieszonej nad brzegiem rozpaczy, znowu wzruszyły matkę do głębi, wzięła go za rękę i usiłowała pocieszyć, mówiąc, iż zdarza się to nieraz młodzieży, że sobie upatrzy nie tego lub nie tę, którą Bóg jej przeznaczył, że wprawdzie takie obłędy serca zdarzają się tylko wtedy, kiedy się zapomniało o Bogu, którego woli nie należy nigdy wyprzedzać, a zawsze tylko od Niego wyczekiwać natchnienia, że jednak takie obłędy są tylko zapomnieniem, są niekiedy nieszczęściem, lecz nie są wcale grzechem, a zwłaszcza nieodpuszczonym. Bóg w swojej nieprzebranej miłości daleko cięższe grzechy przebacza, a nie zamyka nikomu drogi do poprawy. Poprawa czasem jest bardzo trudną, bo serce ludzkie ma trwalszą pamięć niż rozum, a nieraz nawet toczy walki z rozumem: ale dobra wola, poznanie błędu i skrucha są pewnymi środkami do poprawy, a czas im zawsze skutecznie pomaga.

— Walka rozumu z sercem zbłąkanym — kończyła ta rozumna i pełna miłości matka nieszczęśliwego młodzieńca — jeżeli ma być skuteczną, cierpliwości wymaga. Nie pochwaliłabym takiego, który by chciał gwałtem wydzierać ze swego serca rozbudzone w nim żywe uczucie miłości, bo serce także ma swoje wolę, choć nieświadomą, i często jej broni rozpaczliwymi środkami; ale rozum, który wie zawsze o sobie, właśnie jest na to, ażeby serce powoli przekonać i uspokoić — a życie czynne, zajęcie się innymi, a ważniejszymi obowiązkami, których na nas cięży tak wiele, zadowolenie ciasnego sumienia dopełnianiem tych obowiązków, przynosi ulgę skołatanemu sercu i pozwala mu z czasem swoje ciężką żałobę utulić. Jeżeli zapominamy z czasem krwawymi łzami na razie opłakiwanych umarłych, chociaż nam byli najdrożsi, i poprzestajemy na cichym żalu za nimi, dlaczegoż byśmy nie mieli tak samo żałować żywych, którzy dla nas umarli? Ale ty nawet nie potrzebujesz zapominać Jagienki, do czego przeciw twej woli nikt cię zmuszać nie będzie. Jeżeli jej los cię obchodzi, to będziesz mógł zawsze cieszyć się jej szczęściem, a smucić jej smutkiem, ale dlatego jeszcze nie potrzebujesz nad jej niedolą rozpaczać... Ale Lubek rzekł na to głosem rozdzierająco bolesnym: — Jeżeli ją Bóg jakim cudem nie wyzwoli z tego więzienia, w które ją Kmitowie tak nielitościwie wrzucili, to i dla mnie nie masz szczęścia w tym życiu!

Matka patrzała na niego przez chwilę, milcząc. Rozumiała ona dobrze tę miłość idealną, która wówczas tak często zawracała głowy młodym rycerzom, a o której, zwłaszcza pomiędzy tymi, co młodość swą przepędzili na wielkich dworach Europy zachodniej, tak piękne i tak urocze krążyły powieści; któraż zacna kobieta zresztą jeszcze i dziś w taką miłość nie wierzy? Dlatego nie powiedziała nic takiego, co by mogło to święte uczucie jej syna obrazić.

Lecz była przekonaną, że taka miłość, jak każdy ideał nie mogący zamienić się w rzeczywistość, nie może być szkodliwą i prędzej później się w świecie duchowym ulotni — a z tego powodu nie usiłowała już dalej go przekonywać, natomiast zaś tylko go jeszcze spytała: — Powiedzże mi, mój Lubku, kiedy się tak szczerze przede mną spowiadasz, dlaczegożeś ty wyjechał ze Sobnia? Czy też Kmitowie się nie spostrzegli, żeś się rozmiłował w Jagience, i czy nie oni sami w sposób grzeczny wypowiedzieli ci służbę?

— Nie — zawołał Lubek z nieukrytą goryczą w głosie — nie! ja sam im się wyprosiłem od dalszej służby, bom nie mógł patrzeć na tych ludzi, którzy się stali katami Jagienki! Gdybym był musiał tylko jeszcze jeden tydzień tam mieszkać, to byłbym umarł ze wstrętu, tak mi tam wszyscy obrzydli. Nie powiedziałem tego ojcu, bom nie mógł. I ten grzech mam także na sumieniu. Ale mu powiem... muszę mu to powiedzieć, bo choćby mnie zabił, ja do Kmitów więcej nie wrócę.

— Chodź — rzekła na to matka, biorąc go za rękę i wstając z ławy — chodźmy, już czas do wieczerzy. Pomówimy o tym jeszcze obszerniej i obaczymy, jak na to radzić.

To rzekłszy, poszli oboje do dworu, gdzie w izbie jadalnej wszyscy domownicy byli już zgromadzeni. Siadało tam co dzień ze trzydzieści osób do stołu, bo u Pretficzów nie było tej etykiety, jak po zamkach rycerskich, gdzie po dwa i trzy stoły bywało dla różnych kategoryj załogi zamkowej, tam dzieci i nauczyciele, żołnierze i rezydenci, wszyscy razem jadali. Stary Pretficz był przy wieczerzy swoimi kmieciami zajęty, lecz kiedy kmieci odprawił, a Lubek zaczął igrać z Bernardem, którego kochał serdecznie, matka zasiadła z nim w kącie drugiej komnaty i opowiedziała mu wszystko, co się dowiedziała od Łubka. Pretficz wysłuchał jej z wielką uwagą, a nawet o niektóre szczegóły wypytywał dwukrotnie, ale nie zajął się tą sprawą tak żywo, jak ona się spodziewała, bo w końcu odpowiedział jej tylko w tych słowach: — Te służby po pańskich zamkach są u nas konieczne, bo tylko tam młodzież się poleruje i tylko stamtąd otwiera sobie drogę do dalszej promocji, ale ma to także swą niedogodność, bo nadzór nad młodzieżą nie wszędzie jest dosyć surowy i niektórzy z nich się bałamucą. Ale to potem mija...

Matka nie miała odwagi więcej na niego naciskać, aby go przekonać, że trzeba coś na to radzić. Pretficz widocznie innego był zdania, albo też o innych środkach zaradczych pomyślał, bo przeciw jej spodziewaniu ani tego wieczora, ani w dniach następnych ani słowa o tym z Lubkiem nie mówił. Zdaje się, że nie naganiając wcale takich poufałości pomiędzy synem a matką, nie uważał je przecież jako odpowiedne godności i powadze ojcowskiej.

Widząc to matka, trochę się tym niecierpliwiła: kobiety zawsze zajmują się daleko żywiej takimi sprawami; ale jej niecierpliwość nie trwała długo. Albowiem już w kilka dni potem zaczęto zwoływać sejmiki, a zarazem rozesłano wici królewskie na sejm do Piotrkowa: Pretficz wyjechał do Halicza, a stamtąd do Piotrkowa i wziął Łubka ze sobą.

Już od ostatnich dni sierpnia poszedł ogromny krzyk po całej Polsce: Na sejm! Na sejm!

Pierwsze hasła do tego okrzyku odezwały się w Małopolsce, gdzie jeszcze od czasu Ludwika Węgierskiego najzapaleńsi obrońcy szlacheckiej wolności gęsto przy sobie osiedli. Stamtąd rozległy się najprzód po Wielkopolsce, zrywając na nogi nieprzeliczone mrowiska drobniejszej szlachty aż do Wiślicy i Gopła — od brzegów Nidy przewaliły się przez całe Mazowsze i odbiły się o nieprzebyte puszcze litewskie, wywołując stugłośne echa pomiędzy drżącymi o swoje udzielność Gedyminowymi wnukami — drugim zaś szlakiem zalały całą Ruś, najeżoną już wtedy polskimi dworami i zamkami, a pędząc jak wicher wzdłuż Karpat, gubiły się w nie znających granicy stepach podolskich, gdzie duch rozpierającej się Polski nie znał także granicy, bo już natenczas przez swoich biskupów położył jedne rękę na ziemiach wołoskich, a drugą dotknął się Kaffy, kąpiącej się w wodach Czarnego Morza.

Na sejm! na sejm! wołano jednogłośnie po wszystkich zamkach i większych dworzyskach, po małych dworkach i szlacheckich zaściankach: na sejm mają jechać wszyscy viritim2, na najlepszych koniach, z najlepszą bronią i z gotowością położyć zdrowie i życie za wolność i całość ojczyzny. Od zamku do zamku, od dworu do dworu, biegali jak race zadyszani achatesowie3 możnych i sejmikowi krzykacze, rozwożąc pieniądze, odzież i broń, budząc ospałych, zachęcając młodzieńców, zagrzewając starców, ściągając chorych z łoża boleści, ledwie że nie wskrzeszając umarłych, ażeby wszyscy stawali pod chorągwiami, jak gdyby wszystkie potencje świata się na nią sprzysięgły, jak gdyby już samo piekło rozwarło nad nią swą paszczę...

Skądże ten strach wielkooki, skąd ten zapał taki płomienny, skąd taka jednomyślność zapału?

— Oto z tej samej Małopolski wydano hasła pewne i nieodmienne, jakby król już zupełnie uległ diabelskim radom Kallimachowym, jako już postanowił, z wolą albo i przeciw woli, cały naród zakuć w poddaństwo, narzucić jemu absolutum dominium, sam odtąd wszystkie prawa dyktować, władzę wykonawczą wziąć w własną rękę, szlachtę schłopić albo ją w zbrojnych drabów zamienić — a sam zostać cesarzem jedynowładnym, jak ma być w Turczech, jak jest w Tatarszczyżnie. Na dowód, że to jest prawda nieomylna, rozwożono w niezliczonych odpisach cały rejestr Rad Kallimachowych, po łacinie spisany, w którym można było wyczytać jeszcze daleko więcej żelaznych kajdan na szlachtę, a o którego autentyczności nikt nie mógł wątpić, bo w każdym egzemplarzu był ten sam tekst co do joty. Te Rady we wszystkich dworach i dworkach, na wszystkich zgromadzeniach, we wszystkich winiarniach, ze stołów i beczek czytano, jedne artykuły z jednogłośnym oburzeniem witano, drugie kazano sobie tłumaczyć, nad innymi sporne się wywiązywały dyskusje, ale summa summarum w zdradzieckie zamiary króla na razie wszędzie uwierzono — i dlatego po całej Polsce tak jednomyślny rozległ się okrzyk: Na sejm! na sejm!

Jak to zwykle bywa po takim gorącym zapale, ogień ten nie wszędzie dopalił się do końca, a ten i ów przecie na sejm nie pojechał: jeden się namyślił i wolał pozostać w domu dla dopilnowania reszty żniw i zimowych zasiewów, drugi się z workiem obliczył i nie znalazł w nim dosyć szerokich groszy na koszta tak dalekiej podróży, a trzeci po gruntownej rozwadze zrozumiał, że z tego sejmu mogłaby się wywiązać wojna domowa, więc wolał się w te roboty nie mieszać. Prócz tego szyli także po kraju poplecznicy królewscy, którzy zapewniali każdego, kto ich chciał słuchać, że te Rady Kallimachowe są fabrykatem nieprzyjaciół królewskich, że w tym wszystkim nie masz ani jednego słowa prawdy, że to są wymysły panów niesfornych a chciwych rozwielmożnienią własnej potęgi, którzy by chcieli zaćmić do reszty majestat polskiej korony i sami rządzić królestwem na szkodę wszystkich praw i wolności szlacheckich.

Agitacje te także ochłodziły gorący ferwor niejednego szlachcica i wpoiły weń przekonanie, że lepiej zaczekać w domu, aż póki nie nadejdą pierwsze wiadomości ze sejmu.

Lecz mimo to tłumy niezmiernie liczne i okazałe pociągnęły ze wszystkich prowincyj na sejm — a najstarsi ludzie nie pamiętali tak rozgwarnego, tak srodze groźnego a zarazem tak tłumnego zjazdu szlachty polskiej i ruskiej w Piotrkowie.

Piotrków, leżący na szerokiej płaszczyźnie, wtedy już z dala przedstawiał się bardzo wspaniale nadciągającym pocztom szlacheckim.

Z odległości o dwie i trzy mile uderzał w oczy ogromny zamek królewski, otoczony czterema wyniosłymi basztami, spomiędzy których ostrą iglicą wystrzeliwała ku niebu gotyckim kształtem zbudowana wieża środkowa; na szczycie wieży błyszczał orzeł biały, kąpiący swe srebrne pióra w promieniach słońca. Niejedno w Polsce wyschło od tego czasu, dzisiaj już nawet zaczyna wysychać ciepła krew w naszych żyłach, toż i wspaniała niegdyś rzeka Strawa teraz już ledwie wąską, błotnistą wstęgą się sączy pod ruinami w gruz zapadłego zamczyska, lecz wtedy płynęła ona szerokim korytem i szumiącymi falami podmywała zębate mury tej królewskiej siedziby, która takimi samymi murami była ze wszystkich stron otoczoną. Popod murami ciągnęły się z trzech stron głębokie fosy, a dobrze obronny most zwodzony prowadził pod bramę środkową.

Kiedy i kto ten imponujący swoją wiekową powagą zamek zbudował, to utonęło tak samo w niepamięci dawno już pogrzebanych pokoleń, jak ów jeszcze daleko starszy zamek książęcy, który tu niegdyś stał na Bugaju i w ziemię się zapadł, a którego resztki sążnistych murów widać jeszcze do dziś dnia na dnie tutejszego stawiska. Teraźniejszy zamek piotrkowski, opatrzony nowymi basztami przez Kazimierza Wielkiego, liczył już wtedy niemało takich wspomnień dziejowych, które wielkimi głoskami się zapisały w pamięci narodu. Tu bowiem po bohaterskiej śmierci Warneńczyka niecierpliwa szlachta wielkopolska okrzyknęła jednogłośnie królem Bolesława Mazowieckiego, a Kazimierz Jagiellończyk tylko dzięki energicznym zabiegom swej matki Sonki potrafił mu wydrzeć ojcowską koronę; tutaj ten król wszystkie sejmy odprawiał i tutaj, przemożony przez zuchwałego kardynała Oleśnickiego, zaprzysiągł szlachcie zachowanie jej praw i wolności, uświęcając tą przysięgą później w prawo kardynalne narodu zamienione Pocta coraventa4; tutaj przed laty czterdziestu odbył się ów wielki synod, na którym po długich naradach postanowiono walną wyprawę przeciwko zdradzieckim Krzyżakom; tutaj tenże sam król na wielkim sejmie przed laty dwudziestu siedmiu wysłuchał prośby Czechów i dał im swojego najstarszego syna na króla; tu, na tymże samym sejmie, wielki mistrz krzyżacki wykonał królowi przysięgę poddaństwa, którą w rok później jego następca ponowił; tu wreszcie teraźniejszy król Jan Olbracht tak samo, jak jego ojciec, przeciwko mazowieckiemu książęciu i również tylko dzięki rozumnej energii swej matki Elżbiety włożył na swoje głowę polską koronę. Te wielkie wspomnienia wywierały niewysłowiony urok na ściągającą się szlachtę: toż nie dziw, że i teraz wszyscy się spodziewali jakiegoś wielkiego dziejowego wypadku, a mocą rozbudzonych reminiscencyj tym łatwiej wierzyli potwornym wieściom o zamierzonych, zamachach królewskich.

Miasto Piotrków składało się wówczas z trzech dzielnic: z śródmieścia, z jurydyki5 i z Wielkiej Wsi, a należały doń także wioski, stanowiące piotrkowskie starostwo. Śródmieście, otaczające zamek, było zbudowane ówczesnym zwyczajem bardzo ciasno. Kilkopiątrowe domy, opatrzone mnóstwem krużganków i w znacznej części wjezdnymi bramami, stały gęsto przy sobie, zaglądając sobie w okna nawzajem. Ulice główne: Grodzka, Sieradzka, Rwańska, Warszawska, były zawsze pochmurne, duszne, gdzieniegdzie nawet ciemne śród dnia, tylko na rynku, otoczonym podsieniami dokoła, było cokolwiek więcej powietrza i światła, ale i ten jeszcze był prawie w połowie zawalony ratuszem, którego boki podpierały kramy kupieckie.

Dopiero na przedmieściach: Krakowskim, Bykowskim, Rokszyckim, nie brakowało przestrzeni, tam też się porozsiadały obszerniejsze gospody, mogące znaczniejsze poczty pomieścić.

Ale teraz nie wystarczały gościom nawet przedmieścia.

Przede wszystkim bowiem sami ci wichrowaci panowie, co przy każdej okazji lubili burzyć po kraju jakby po swoich własnych folwarkach, zwalili się z tak ludnymi taborami wozów i koni jucznych i zbrojnymi hufcami, że i w Warszawie nie byliby znaleźli dostatkiem dachów dla siebie.

Pomiędzy tymi trzymali prym dwaj bracia Rytwiańscy, którzy już wtenczas zaczęli się zwać Zborowskimi, Mikołaj i Jędrzej, jeden dopiero starosta odolanowski, a drugi kasztelan wieluński, sami jeszcze bez zasług, ale niezmiernie zuchwali i butni, bo też i bardzo obszerne posiadali majątki, bardzo głośną mieli już przeszłość i bardzo licznie się rozradzali. Jeden z niedawnych ich przodków miał dwudziestu synów, z których ośmiu zginęło w wojnach krzyżackich, a dwunastu zostało kasztelanami. Rytwiańscy występowali wszędzie kopno i namłotno, toż i dzisiaj przyprowadzili ze sobą do pięciuset zbrojnego ludu — a Mikołaj, ożeniony niedawno z Litwinką, córką Aleksandra Jurgiewicza, księcia olszańskiego, kasztelana wileńskiego, co go zwano Centaurus, wziąwszy tam obszerne ziemie za żoną, przywiódł ze sobą całą sotnię okrutnie kudłatych Litwinów, w baranich kołpakach a wilczych kożuchach, z krzyżackimi mieczami u boku a kołczanami na plecach, którzy też siedzieli na koniach tak dzikich, że rżeniem swoim wypłaszali lud z wiosek, przez które ciągnęli. To przyprowadzenie Litwinów nawet przeciwnicy królewscy brali mu za złe, bo Litwa, mająca wtedy własnego książęcia, nie miała się mieszać do polskich sejmów; ale widać, że Rytwiańscy chcieli koniecznie groźnie wystąpić, bo i drugi brat, Jędrzej, naprowadził ze sobą ludzi zaciężnych, a takich niesfornych, że się stali postrachem dla Żydów i Ormian, co porozkładali swe kramy po przedmieściach i nieraz musieli uciekać przed nimi do gwardii marszałkowskiej, co porządku pilnowała w całym starostwie piotrkowskim.

Z Rytwiańskimi przybyli: Odrowąż, pan równie potężny, Zebrzydowscy i Sieniawscy, wszyscy w asystencji zbrojnego ludu i wszyscy niespokojnego ducha a dziwnie ognistych, i temperamentów. Toż przeciwnicy królewscy głównie na Rytwiańskich liczyli, że staną na czele opozycji i będą twardo przy prawach a wolnościach obstawać, bo im potęgi nie brakło, a opozycją mieli w krwi swojej z dziada, z pradziada. Był to przecież ich stryj rodzony, ów rozgłośny Jan z Rytwian,co przed laty trzydziestu siedmiu w tym samymi Piotrkowie tak ogniście się oponował przeciwko wojnie, że jego mowa, miana wtedy do króla, obiegła całą Polskę w odpisach. Król mu dał wielką laskę koronną, zaczem też umilkł i na wojnę pozwolił: ale ta mowa zrobiła Rytwiańskim wielką sławę pomiędzy burzliwą szlachtą, której też wciąż używali. Jakoż i dziś między nimi najhałaśliwiej trzaskano na króla i na Kallimacha, wszyscy sejmikowi szczekacze się przy nich wieszali, niektórzy z nich odgrażali się kandydatami do korony, których wymawiali nazwiska, a drudzy nawet prelegowali, że królestwo polskie to jest Res publica, która się wcale może obejść bez króla, jako to w Grecji i w Rzymie bywało.

Wielcy Polacy przybyli tłumnie, a mali świetnie, jako to już mieli w dawnym zwyczaju.

Jan Amor i Jan Szram Tarnowscy, jeden kasztelan krakowski, drugi zaś wojewoda sendomirski, a z nimi Spytek Jarosławski, wojewoda krakowski, ich krewny, przybyli każdy na czele swojej nadwornej chorągwi, złożonej z paniąt i urodziwej młodzieży szlacheckiej, w błyszczących pancerzach i hełmach z piórami, na wymuskanych koniach, karacenami6 okrytych, wszystko to takie bogate a składne, a uderzające karnością i ładem, że ani we Francji, ani we Włoszech przystojniejszych hufców nie było — a nad tymi hufcami powiewały ich rodowe sztandary z herbem Leliwa, bo tam natenczas nikt pod chorągwiami województw nie stawał, jeno się wszyscy familiami trzymali.

Wraz z nimi, hetmaniąc także takim pocztom przystojnym, przyciągnęli Tęczyńscy pod znakiem Topora, Kościelecki Ogończyk, Mikołaj z Ostrowa Rawicz, Jędrzej z Kutna Ogończyk, Jakub z Golenina herbu Biała, Jędrzej z Lubienia Doliwa, jako wojewodowie ruski, inowrocławski, lubelski, rawski, mazowiecki i brzeski-kujawski, lecz wszyscy dzierżący się społem z małopolskimi panami.

Nie gorzej od wojewodów wystąpili co przedniejsi kasztelanowie, jako Piotr i Mikołaj z Kurozwęk herbu Poraj, jeden sendomirski, a drugi lubelski, Jędrzej Tęczyński — wojnicki, Wacław Nieborowski, Prawdzie — bełski, Jan Grot ze Słupce i Konar — sądecki, Zawisza z Konradzie — płocki, Jan z Potulic, Grzymała — rogoziński, Ludwik Mortęski — chełmiński i wielu innych, bo też prócz Kmity żadnego z nich nie brakowało — a było ich wtedy, większych i mniejszych, blisko czterdziestu. Tam wiał duch bardzo wyniosły i szły hasła z ust do ust: obstawać przy wszystkich prawach, swobodach i przywilejach, ani na włos nie ustąpić, owszem, jeszcze nowych wymagać przeciwko miastom, kmieciom, chłopom i Żydom, żądać odprawienia Kallimacha, nie dowierzać w niczym królowi, domagać się gwarancji i zaprzysiężenia praw starych i nowych. Była tam więc opozycja stanowcza i zasadnicza, ale spokojna, szanująca majestat królewski i pełna miłości dla całej wielkiej ojczyzny, której nienaruszalność granic, potęgę państwową i wierność dla rzymskokatolickiego Kościoła uważano jako pierwsze przykazanie obywatelskie.

Zaś Wielkopolska stawiła się wcale inaczej, bo tam było daleko ludniej niżeli we wszystkich innych prowincjach, a drobnej szlachty prawie jak mrowia. Stamtąd sami Ostrorogowie, Czarnkowscy i Szamotulscy przyprowadzili jaki tysiąc albo i więcej szaraków, samych Nałęczów jako swych własnych braci herbownych, bo też i oni byli Nałęcze; toż Wieniawici i Grzymalici, nuż wreszcie Poraje, Korabici i inni zwalili się mało co mniejszymi kupami. A już tam pomiędzy nimi były i zbroje, i stroje tak rozmaite i takie pstrokate, jakby ich kto po wszystkich krajach świata był zbierał, że Małopolanie, a zwłaszcza Rusini nie mogli im się wcale napatrzeć. Bo to ten w kurcie z pakłaku, a ów z karmazynu, ten w siwej, a tamten w czerwonej opończy, trzeci zaś zgoła w stalowej koszulce; ten wsadził na głowę hełm z grzywą albo z piórami, ów znowu kapelusz kolisty z kryzą zadartą i z piórem, a trzeci ubrał się w biret mieszczański, ten z mieczem, ów z samopałem, a inny z halabardą i z tarczą albo też z okrutnym rapierem — a wszystko z niemiecka, bo też i z Niemiec brali swe mody. Z wyjątkiem familiantów trochę chudobnie wyglądała ta szlachta, bo też tam u nich ziemi i chleba nie było do zbytku, czasem ich i po kilku na jednym łanie siedziało. Ale animusz pomiędzy nimi był wcale inny — inny od wieków — a teraz podobno Ostrorogowie ich takim duchem natchnęli, ażeby wiernie trwali przy królu, bo król jest w wielkiej opresji od panów, rad by rozszerzyć dawne swobody i przywileje dla szlachty, ale niechby to było dla wszystkich zarówno, właśnie jako napisał Ostroróg: Unus regni rex est, unum juss fiat, unum pondus et una mensura — jeden ma być król, jedno prawo, jedna waga i jedna miara dla wszystkich — a nie tylko dla panów, siedzących po zamkach obronnych, a mających już z swej własnej potęgi daleko więcej swobód niż trzeba. Toteż tam gardłowano nie tylko za utrzymaniem, ale owszem, za wzmocnieniem władzy królewskiej, a przeciwko Małopolanom, których podejrzywano, że chcą skrępować króla, a opanować Koronę, ażeby sami rządzili, ażeby nigdy żadnej wojny nie było, ażeby nie płacili podatków, a mogli po swojej woli rozdrapywać starostwa.

Obok tych tłumów: wielkopolskich, wyznających opinie demokratyczne, ale raczej konserwatywne, a stanowczo monarchiczne, i małopolskich, przejętych duchem liberalnym, postępowym, cywilizacyjnym i konstytucyjnym, równie monarchicznym, ale z dążnością dania przewagi arystokracji, zwaliła się także dość licznie szlachta z sejmików, pomiędzy którymi znajdowali się także mieszczanie, biorący jeszcze wtedy udział w sejmikach, wszyscy ludzie osiadli i zamożni, poważni i roztropni ojcowie rodzin, właściwe jądro społeczeństwa już w owych czasach, ale bez wybitnych politycznych opinij, właśnie jak łan dojrzałej pszenicy, który w tę stronę skłania swoje dorodne kłosy, w którą wiatr nimi powionie. Ani tak tłumni, jak Wielkopolanie, ani tak świetni, jak małopolscy panowie, było ich jednak także około sześciuset albo i więcej, a z swoją służbą stanowili siłę wcale nieszpetną.

Za nimi przyciągnęli panowie ruscy: książęta Zbarascy i Holszańscy, Buczaccy i Tworowscy, Paniowscy i Herburtowie Odnowscy, Fredrowie, Cebrowscy, Szumlańscy, Czołhańscy, Swaryczowscy, Kierdejowicze, Dymitr książę Puciatycz wojewoda kijowski, Paweł Koło z Dalejowa wojewoda podolski i wielu innych, na czele bogato przybranych, ale nie bardzo licznych pocztów, w sobolich i kunich kołpakach z agrafami z drogich kamieni, w błyszczących pasach, w lamowanych żupanach, w deliach i burkach czerwono podbitych i z krzywymi szablami, błyszczącymi od srebra i złota. Najbogatsze tam u nich siądzenia7 na koniach, kropierze8 na nich od dywdyków i haftów, a i same konie tu owdzie z farbowanymi grzywami i ogonami, zgoła widać po nich, że z Turczyzną graniczą i do tamtejszych obyczajów nawykli.

Ci wszyscy są po staremu królewscy, jako byli po wszystkie czasy, bo też tylko z łaski królów mieli takie szerokie ziemie na Rusi i tylko w imieniu krółów mogli bronić skutecznie tych ziem i tych krajów.

Z nimi także przyjechał Olizar na czele czterdziestu doborowych kozaków, ażeby też choć raz sejm polski obaczyć, do niego przyczepił się w kilka koni Tigranes z workiem pełnym czerwonych złotych węgierskich na wyżywienie Olizarowych koni i ludzi i obydwa z całym swym pocztem zajechali prosto na zamek, ofiarując się na służbę około osoby królewskiej, gdzie od Gniewosza, mającego komendę na zamku, są otwartymi ramiony przyjęci i zameldowani samemu królowi jako wolontariusze regaliści, gotowi głowy położyć za zdrowie królewskie.

Każdy z tych pocztów, przyciągnąwszy do Piotrkowa, próbował ulokować się w mieście, ale żaden z nich ani jednej izby dla siebie nie znalazł. Przed wszystkimi innymi bowiem polokowali się tam biskupi, którzy wszyscy (a było ich wtedy właśnie dwunastu), przyjechali z liczną asystencją, jaka książętom Kościoła przystoi, niektórzy zaś nawet ze zbrojnymi hufcami, jako Jan IV Lubrański, biskup potocki, który prócz swego dworu stu pancerników przywiódł ze sobą; Uriel Górka, poznański, pan równie wojenny, z konwojem dwóchset żołnierzy; a wreszcie metropolita ruski, Józef Sołtan, co przedtem był marszałkiem litewskim, a teraz swoimi bojarami i rozmaitym kozactwem dwie pierzeje9 rynku zawalił. Do tego jeszcze urzędnicy koronni i inni przedniejsi senatorowie, co sami mieszkali na zamku, ludzi swoich pokwaterowali w mieście — a tak tam i szpilki nie było gdzie wetknąć, nie chcąc nią ukłuć albo osobę duchowną, albo też regalistę.

Mikołaj z Rytwian ze swoim bratem wdarł się pierwszy do miasta i chciał tam mieszkać koniecznie, choćby miał, jako sam z konia krzyczał wielkim głosem na rynku, wszystkich kantorów10 i altarystów11 powyrzucać z ich betów. Ale Jan II Pudełko, biskup naówczas lucki, nienawidzący panów, nastających na biedny lud wiejski, z którego sam wyszedł, słysząc go z krużganku swojej gospody pieniącego się na kułbace ze złości, powiedział jemu na rozum: — Jeżeli waść chcesz, ażebyśmy ci tu twoich kudłatych Perkunasów na bigos polski usiekli, to jeno uderz, a ani jedna noga ich stąd nie wyjdzie; ale ja tobie radzę, abyś poszedł spać na przedmieście, gdzie jeszcze aż nadto przystojna jest ubikacja dla panów starostów.

Tak nie było co robić. Wszyscy panowie musieli lokować się po przedmieściach, a jeszcze i tam nie dla wszystkich starczyło miejsca, jakoż niektórzy z nich, zwłaszcza ci, co mieli dwory liczniejsze, musieli się mieścić po bliższych wioskach za miastem, panowie Tarnowscy u norbertanów w Witrowie, Tęczyńscy na Bugaju, a Rusini w Bykowie. Drobniejsza szlachta mieściła się po chałupach i dworkach przedmiejskich, Wielkopolanie zaś stanęli obozem na polu. Ruch tam był wielki, hałas, tartas, wrzawa i ustawiczny szczęk broni, w nocy zaś czaty i obozowe ogniska, prawie tak samo jak wśród wojny. Przejeżdżający człowiek postronny nigdy by się nie domyślił, że to jest zjazd posłów na narodowy parlament, a kiedy by mu to powiedziano, to zaraz by spostrzegł, że tak sejmuje tylko naród wojenny.

Król mieszkał na zamku i miał tylko cztery chorągwie swojego dworu ze sobą, nad którymi mieli komendę Kamieniecki, Gniewosz, Wilczek i młody Ostroróg. Kamieniecki hetmanił wszystkim, Gniewosz porucznikował straży około zamku i osoby królewskiej. Oprócz tego Leszczyński, marszałek nadworny koronny, miał paręset ludzi gwardii, którą nazywano marszałkowskimi drabami, a którzy, więcej dla obrony kramów przed napaścią hultajstwa niżeli dla przeszkodzenia burdom żołnierskim, wodzili ronty po mieście, bo też i żadnej burdy nie byli w stanie ukoić; uzbrojona od stóp do głowy szlachta, gdyby się na niech do broni porwała, byłaby ich wydeptała butami.

Jan Ostroróg, kasztelan poznański a zarazem jenerał wielkopolski, byłby daleko lepiej usłużył utrzymaniu porządku, bo przyprowadził bardzo słuszną chorągiew pancerną ze sobą, a do tego miał wszystkich wielkopolskich szaraków po swojej woli; ale król się żadnych burd politycznych nie obawiał, a kiedy mu donoszono, jako tam ta i owa szlachta trzaska pałaszami przeciwko niemu, jakie perory miewają niektórzy po kościołach i rynkach i jako się odgrażają przeciwko wzmocnieniu władzy królewskiej, to się jeszcze śmiał z tych pogróżek i mawiał: — Szlachta nasza jednej nocy by nie przespała spokojnie, gdyby nie miała przeciw czemuś się burzyć; jak nie ma strachu, to sobie go zmyśli, ale my tam tych strachów się nie boimy. — Być może, że inaczej rozumiał rzeczy w swym wnętrzu i wobec swych konfidentów, ale tak zawsze mówił, kiedy go liczna otaczała kompania.

Sejmy ówczesne, jakkolwiek już wtedy istniały prawnie, nie odbywały się jeszcze tym porządkiem, jak później. Obydwie izby nie miały jeszcze stałej organizacji, ani ubezpieczonej ustawami, ani uświęconej zwyczajem; porządek obradowania także jeszcze nie był dokładnie określony i ustalony. Istnienie izby poselskiej polegało wówczas tylko na prawie przyznanym powiatom, że każdy z nich może dwóch posłów wybierać i posyłać na sejm, ale jakie prawa przysłużały tym posłom, tak samo jak i powiatowym sejmikom, to jeszcze bardzo dowolnej ulegało interpretacji. W powiatowych sejmikach brali udział jeszcze aż do owego czasu mieszczanie, mogli być obierani posłami, jeżeli posiadali dobra ziemskie, i przyjeżdżać na sejmy, nawet choćby tylko jako deputaci miast — i jeżeli tych swoich praw dotąd nie uświęcili zwyczajem, a teraz stracili, to w rzeczywistości było to w wielkiej części winą ich własnego niedbalstwa. Posłowie ziemscy nie mieli także ani własnej izby na zamku, ani swego marszałka, zbierali się zazwyczaj po kościołach, gdzie ołtarz zakrywano płachtami, a ambona służyła im za mównicę. Perorował kto chciał i perorował tak długo, jak długo go słuchano, czasem mówcę zagłuszano tumultem — a kiedy posłom zanadto duszno się zrobiło w kościele, to się wysypywali na rynek i tam kontynuowali swoje obrady. O jakimkolwiek wetowaniu12 w izbie poselskiej jeszcze wtedy mowy nie było.

Senat zgromadzał się na posiedzenia na zamku królewskim. Była tam wtedy ogromna sala jak kościół, do której prowadziły szerokie wspaniałe schody, a na której ścianie naprzeciw głównych drzwi był wymalowany obraz Chrystusa Pana na krzyżu w kolosalnych rozmiarach.

Te malowidła były jeszcze z początkiem niniejszego wieku widoczne. Pod tą ścianą wznosiło się obszerne podwyższenie, zaścielone suknem czerwonym, na które wchodziło się po trzech schodach, a w którego głębi pod baldachimem stał wyzłocony stolec królewski, otoczony niższymi cokolwiek krzesłami dla królewiczów i dygnitarzy nadwornych, składających ministerium królewskie. U góry ścian ciągnęły się galerie, które jednak zapełniała tylko młodzież będąca w służbie królewskiej, a do których nie przypuszczano arbitrów13, bo posiedzenia nie były publiczne. Na brzegu estrady stało za stołem krzesło, na którym zasiadał marszałek wielki koronny, przewodniczący obradom. Na krzesłach, ustawionych w półkolu, zasiadali w pierwszych rzędach dygnitarze kościelni i świeccy według zwyczajnego porządku, a za nimi siedzieli kasztelanowie mniejsi. Wszystkich senatorów, mających wtedy prawo do zasiadania w senacie, było stu z górą, ale jeżeli się między nich wmieszał jaki starosta i głos zabierał, to mu nikt tego nie bronił. Czasem przybywały deputacje od posłów ziemskich do senatu, przyjmowano je zawsze bez wstrętu, a wtedy posłowie perorowali rozem z senatorami.

Król bywał zwykle obecny obradom senatorów, którzy też nigdy nie przemawiali do izby, tylko do niego, chyba że który z mówców w oratorskim ferworze apelował do zgromadzenia.

Król swoją obecnością mitygował zbyteczny zapał mówców, ale sam nigdy nie przemawiał; w razie potrzeby mówił za niego kanclerz lub podkanclerzy, marszałek nadworny albo podskarbi, czasem zaś który z dygnitarzy duchownych lub świeckich, uproszony do tego przez niego. Wnioski motywowano w izbie, ale nie wetowano nad nimi, tylko wysyłano deputacją do króla, zazwyczaj z trzech senatorów złożoną, którą król przyjmował w komnacie osobnej i tam je z nimi sam dyskutował. Zrobiony wniosek, często dopiero po długich targach, czasem nawet dni kilka trwających, ostatecznie przez króla przyjęty, kazano po łacinie spisywać podkanclerzemu, który go potem czytał głośno w senacie, a senat wtedy już bez dyskusji jednogłośnie przyjmował. Ta jednogłośność, będąca wtedy naturalnym wynikiem sposobu obradowania, stała się później podstawą i źródłem do nieszczęsnego warunku jednomyślności i liberum veto.

Wnioski, przez króla i senat przyjęte i ostatecznie zredagowane w formie artykułów statutu, ogłaszano posłom zgromadzonym w kościele albo na rynku, którzy je zwykle przyjmowali przez aklamacją. Jednak niejednokrotnie, tak król jak i senat, nim się na jaki wniosek zgodzili, chcieli wiedzieć, co o nim rozumieją posłowie ziemscy — a takie porozumienia odbywały się przez pośredników, nie urzędowych, których nie było, tylko takich, którzy swoją powagą i popularnością do takiej służby najlepiej się nadawali.

Takim pośrednikiem pomiędzy królem i senatem z jednej a ziemskimi posłami z drugiej strony na tym sejmie byt stary Pretficz. Rozumny, roztropny, łagodny z temperamentu, obdarzony z natury sercem pełnym miłości dla wszystkich, a do tego nadzwyczajnie wymowny, pozyskal on zaufanie króla tym łatwiej, ile że z Ostrorogiem dawną związany przyjaźnią, przez niego został mu zalecony. Senatorowie zaś wszyscy od młodości go znali i mieli szczery szacunek dla niego, bo też wszyscy wiedzieli, że w obywatelskiej zacności jeszcze go nikt nie przesadził, a nawet mało który mu zdołał dorównać. Pretficz zatem, pewien zaufania senatu i króla, a umiejący działać z tą spokojną energią, która nic nie zepsuje zbytecznym pośpiechem, ale nic nie zaniedba, już przed zaczęciem obrad sejmowych wziął górę nad szlachtą i tak ją umiał do siebie przywiązać, że zajął nad nią stanowisko jakoby jej marszałka. Od czasu zaś, kiedy się rozpoczęły obrady, przewodniczył jej posiedzeniom, a zarazem po dwa i trzy razy na dzień bywał na zamku, tam przysłuchiwał się obradom senatu i przypuszczony jest do boku króla w tych nawet chwilach, kiedy król z deputatami senatu miewał sekretne, a często nawet bardzo ożywione dyskusje. Z zamku biegł zwykle pomiędzy posłów ziemskich, w razie potrzeby zwoływał ich zgromadzenie, komunikował im wiadomości o tym, co się dzieje w senacie, i usposabiał ich umysły do przyjęcia postanowień zapadłych pomiędzy senatem a królem.

Pierwszą sprawą wziętą pod rozwagę była ugoda zawarta z księciem mazowieckim Konradem, który, choć lennik królewski i pozbawiony już wtedy przemożnej protekcji kardynała Oleśnickiego, zawziętego nieprzyjaciela Jagiellonów, knuł ciągle kabały z Moskwą i stał się niebezpiecznym dla Polski, a to jeszcze tym więcej dlatego, ile że Oleśnicki zostawił po sobie, mianowicie pomiędzy małopolskimi panami, niemało adeptów swojej warcholskiej polityki, którzy w danym razie mogli podać rękę mazowieckiemu przeciwko prawowitemu królowi.

Ugoda ta, wiążąca na wieczne czasy Konrada, z tym większym została przyjęta aplauzem, ile że przyłączała zaraz do korony księstwo płockie z ziemiami: warszawską, zakroczymską, wyszogrodzką, łomżyńską, ciechanowską i nowogrodzką. Ale odtąd, kiedy wzięto pod obrady prawa i przywileje szlacheckie, zaczęły się burze w senacie.

Najgwaltowniej występowali przeciwko królowi bracia Rytwiańscy, a zwłaszcza Mikołaj, który chociaż był dopiero starostą, gwałtem się wdarł do senatu, z deputacjami się wciskał do komnaty królewskiej, i tu, i tam tak niepomiarkowane miewał perory, że czasem nawet sami przeciwnicy królewscy mu przerywali albo go rwali za poły, aby go mitygować. Taka ognista, a zwłaszcza opozycyjna wymowa jest zaraźliwą, bo właśnie jak ogień słomy chwyta się swoich słuchaczy, toż i Mikołaj wywoływał niejednokrotnie w senacie grzmiące aplauzy i często się zdało, że całą izbę porwie ze sobą i cały zamek wraz ze stolcem królewskim przewróci.

Sekundowali mu brat jego Jędrzej, któremu zapewne na kasztelanii drążkowej było za ciasno, Zebrzydowscy, Kościeleccy, Odrowążowie — a zrazu małopolscy panowie cale mu się nie sprzeciwiali. Bardzo wspaniałym widowiskiem byłaby była taka ognista obrona narodowych praw i wolności, gdyby była windykowała14 te prawa dla całego narodu — a nie dla jednej tylko warstwy społecznej, która już od całego wieku miała wyłącznych przywilejów dostatkiem.

Jednak król wobec tej burzy postępował sobie nad wszelki podziw rozumnie, albowiem nie tylko nie mitygował mówców, ale, owszem, sam stawał w obronie wolności słowa, dodając tylko czasem może cokolwiek złośliwie: "że ponieważ ci, co najpierwsi stają do obrony swych praw, także najpierwsi stają do przelewu krwi swojej za ojczyznę, więc im się to słusznie należy, ażeby się mogli wygadać”. A jak się już wygadali i kiedy przystąpiono do dyskusji artykułów, tak tych, które z dawnych statutów miały być potwierdzone, jak i tych, które do starych dodać zamierzano, król jeszcze więcej wszystkich zadziwił swą uległością, bo mało któremu wnioskowi się stanowczo sprzeciwił, tylko tu i ówdzie coś zmienił, a zresztą wszystkie postulata przyjął i zatwierdził.

Tak zatwierdził na nowo wszystkie trzydzieści trzy artykuły Statutu nieszawskiego z roku 1454, a nadto zobowiązał się trzymać się wszystkich ustaw, przez jego poprzedników wydanych, na nowo zaś przyrzekł: nikogo nie więzić nisi jurę victum15 i nie zabierać mu mienia — każdemu szlachcicowi, biorącemu udział w pospolitym ruszeniu, zapłacić pięć grzywien — nie nadawać żadnemu ze swoich starostów, z wyjątkiem krakowskiego, godności wojewody lub kasztelana — rozdawać dygnitarstwa tylko szlachcie rodowej — nie wydzierżawiać grodów i ziem, w których znajdują się starostwa — nie wymagać więcej podatków jak po dwa grosze z łanu — nie przesądzać wyroków sądowych — określić dokładnie władze starostów grodowych — zaprowadzić w każdej ziemi księgi wyroków i aktów sądowych — a wreszcie, nie wzywać szlachty do pospolitego ruszenia bez poprzedniego zwołania sejmu, co się niejako równało zrzeczeniu się prawa wypowiadania wojny.

Tymi artykułami król pozbawiał się już prawie całkiem władzy prawodawczej, lecz następnymi rozszerzał jeszcze bardzo znacznie przywileje szlachty, albowiem: uwalniał ją od wszelkich opłat celnych, nadawał jej wyłączne prawo propinacji i rozszerzał wolność żeglugi aż do Gdańska, zapewnił wyższe godności kościelne tylko posesjonatom, wykluczając od nich plebejuszów, zakazał stanowczo kmieciom przenosić się z miejsca na miejsce, pozwolił im tylko jednego syna do szkół posyłać, zakazał dobra ziemskie mieszczanom kupować, a nakazał jeszcze i te wyprzedać, które odziedziczyli po przodkach, przy czym się w końcu i Żydom dobre poczęstne dostało, bo postanowiono krótko a węzłowato, ażeby nadane im swobody odebrane zostały, jako sprzeciwiające się prawu Bożemu.

Nadanie narodowi takich szerokich praw i wolności, o jakich wówczas w żadnym państwie europejskim nikt nawet nie śmiał pomyśleć, jakich zresztą i dzisiaj jeszcze nie wszystkie posiadają narody, wywołało nie widziany dotychczas entuzjazm dla króla. Już zaraz po przyjęciu pierwszych artykułów panowie Rytwiańscy i Zebrzydowscy bardzo przycichli, a potem nawet sami zaczęli się przymilać królowi. Przywódcy Małopolanów: Tarnowscy, Jarosławscy, Tęczyńscy, Zawiszowie, Kamienieccy, Kurozwęccy i inni, ludzie rozumni, troszczący się żywo o pomnożenie swobód szlacheckich, lecz miłujący przede wszystkim ojczyznę, widząc tę szczodrobliwość królewską, przestali wcale naciskać na niego, owszem, jeszcze mitygowali tych, którzy, zacietrzewieni przeciw królowi, nie znali miary w swoich żądaniach. Zaś Wielkopolanie, końcem końców taka sama szlacha, jak wszyscy inni, także się nie skarżyli na pomnożenie swobód szlacheckich; kiedy im zaś ogłoszono, że król pospolitakom będzie płacił po pięć grzywien, że to byli ludzie po największej części ubodzy, tak głośnymi wiwatami tę wiadomość przyjęli, że się całe miasto od nich zatrzęsło, a w końcu jeszcze tak tłumną deputacją wyprawili z podziękowaniem do króla, iż na zamku myślano, że jakaś burza pomiędzy nimi się rozszalała.

Wśród tego ogólnego zadowolenia nie brakło wprawdzie i malkontentów. Biskup Pudełko, syn kmiecy, perorował ogniście przeciwko wszystkim artykułom, ścieśniającym tak nielitościwie dotychczasowe swobody wiejskiego ludu i mieszczan — a kiedy te artykuły mimo to zostały postanowione, zasmucił się mocno jak chmura gradowa, przepowiadał wielkie nieszczęścia, a nawet upadek tego królestwa, i w takim nieukojonym gniewie, nie pożegnawszy się z nikim, do Łucka odjechał. Ostroróg znowu zasępił się tym artykułem, który zakazywał komulacji urzędów ze starostwami, bo będąc kasztelanem poznańskim a zarazem wielkopolskim jenerałem, czyli starostą, musiał złożyć swe jeneraistwo. Gniewosz także trochę wargi przygryzał, bo spodziewał się na pewno teraz jaką kasztelanię otrzymać, a dzięki temuż samemu artykułowi, będąc czorsztyńskim starostą, musiał tę nadzieję porzucić. Byli i inni, co na kasztelanią liczyli, których wakowało około dziesięciu, ale się zawiedli, bo król na teraz ani jednej nie rozdał.

Ale tych drobnych chmurek ani dostrzec nie było można i wśród tych jasnych promieni, w których wspaniałym blasku ten sejm został zamkniętym. Niewysłowiona radość z szczodrobliwości królewskiej była powszechną — a wśród niej zamanifestowały się jak może jeszcze nigdy dotychczas przywiązanie do króla, jednomyślność w pojmowaniu obowiązków obywatelskich i patriotyczna gotowość poświęcenia się dla całości i szczęścia ojczyzny.

Myśl polityczna, która przewodniczyła temu sejmowi, była według dzisiejszych pojęć w swojej zasadniczej istocie ciasną i jednostronną, w dalszym swym rozwinięciu stalą się omylną i błędną, a w ostatecznych swych rezultatach musiała się z konieczności stać zgubną, ale była ona dzieckiem swojego czasu — i jako taka, jako powrót do dawnych tradycyj słowiańskich rządzenia narodu przez jego starszyznę, jako określająca granice władzy królewskiej, jako zapewniająca narodowi pewne nienaruszalne prawa i swobody, była zorzą nowej epoki bytu dla wszystkich narodów, a przedświtem wspaniałej i świetnej potęgi dla Polski. Jakoż istotnie, zygmuntowskie słońce jeszcze wtedy nie wzeszło, ale jego promienie już jasne brzaski rzucały na Polskę — a po tych senatorach wyniosłych i dumnych, zakutych w błyszczące pancerze a okrytych w skóry lamparcie i rysie, kipiących gorącą krwią, lecz umiejących swe namiętności miarkować rozumem, gotowych swą piersią żelazną uderzyć o tron królewski, ale gotowych także roztrzaskać ją o nieprzyjaciół ojczyzny, widać już było, że ich synowie o całą głowę ich przerosną, a oparłszy granice Polski o dwa morza odległe, zbudują w jej środku tron ze szczerego złota, przed którym będą bić czołem podbite książęta, który będzie otoczon czcią i miłością całego narodu i który nawzajem w ten naród taką miłość ojczyzny zaszczepi.

że w nim trwać będzie po wszystkie wieki.

Taką przyszłość pełną zaszczytów i stawy przepowiadano już wtedy powszechnie temu królestwu. Ale dlaczego król, uczeń tak zawziętego na przywileje szlacheckie Kallimacha, wyznawca wszystkie stany niwelujących zasad, prelegowanych przez Ostroroga, pragnący sam zresztą wojsk stałych w celu wzmocnienia władzy królewskiej, dlaczego ten król tak nagle i niespodzianie takie szerokie nadal tej szlachcie swobody, tego nikt wytłumaczyć nie umiał, a wszyscy dociekali na próżno. Pretficz lubiący wszystko wiedzieć dokładnie, niemało sobie głowy nad tym nasuszyt, wypytywał się wszystkich, macał i Ostroroga po kilka razy, ale niczego się nie dowiedział. Wszelako był także z Gniewoszem w poufałości i tego wziął także na konfesaty16;Gniewosz mu się długo opierał, ale jednego wieczora, kiedy z nim rozmawiał bez świadków, zmiękł przecie, a wziąwszy go za rękę, zapytał: — A nie powiesz nikomu?

— Wiem przecie, co są sekreta status17 .

— Więc tobie powiem — rzekł Gniewosz — ale na słowo rycerskie. Niebawem będziemy mieć wielką wojnę, król na tę wojnę chce mieć cały naród po sobie.

Więc Pretficz na to pokiwał głową i odpowiedział: — Zawszem cenił wysoko rozum naszego pana, lecz teraz widzę, że jego rozum jest także przewidującym, a to jest niezwyczajna zaleta. Dziękujęż ci za tę wiadomość, trzebaż będzie zawczasu o pomieszczeniu mojego chłopca pomyśleć.

— Jeżeli chcesz — rzecze mu Gniewosz, rad zawsze każdemu usłużyć — to może nam się uda pomieścić go na dworze królewskim. Słaby to jeszcze chłopczyna, a w mojej chorągwi bardzo ciężkie pancerze, inaczej wziąłbym go zaraz do siebie. Ale mogę pomówić z królem, aby go wziął do siebie na pazia.

Pretficz mu serdecznie podziękował za tę gotowość do przyjacielskiej usługi, mówiąc: — Całe życie będę ci wdzięcznym za twoje pomoc braterską i jeśli Bóg zdarzy sposobność, to sowicie odpłacę. Ale tymczasem proszę cię o czas do namysłu i do wyrozumienia mego chłopięcia, bo nie chciałbym mu takiej funkcji narzucać, do której nie miałby sentymentu.

Tymczasem Lubek wcale o tym nie myślał, ażeby się na jakiejkolwiek funkcji publicznej pomieścić. Wszystko, co tchnęło polityką, było mu wstrętnym. Wrzaskliwe zgromadzenia zawsze czymsiś zacietrzewionej szlachty obudzały w nim obrzydzenie, jakoż nigdy na nie nie chodził, chociaż ojciec go ciągnął ze sobą, chcąc go wdrożyć zawczasu w sprawy publiczne.

Posiedzeniom senatu przypatrywał się często z galerii, ale tylko dlatego, że go malownicze figury senatorów zajmowały, które też sobie rysował ukradkiem. Natomiast wszakże, poznawszy się z Tigranesem, związał się z nim bardzo czułą przyjaźnią.

Gołębie te serca, szlachetne, czyste, bez zmazy i grzechu, a pełne miłości dla ludzi, dla zwierząt i dla wszystkiego, co żywie — chociaż pomiędzy nimi wielka zachodziła różnica, bo jeden koniecznie chciał zostać rycerzem, a nie miał po temu usposobienia, a drugi mógł był nim zostać, lecz nie chciał — tak ściśle się spoiły ze sobą, jak gdyby ich przyjaźń już nigdy się nie miała rozerwać. Tigranes był także uczony i w sztukach wyzwolonych ćwiczony i biegły, chociaż do nich nie przywiązywał żadnej wartości; umiał wiele języków i pisał nadzwyczaj pięknie: więc za namową Łubka wcisnęli się do kancelarii królewskiej i tam ex propria diligentia18 przepisywali tworzące się na tym sejmie statuty. Tigranes spisywał na pergaminie pięknymi gotyckimi literami każdy artykuł, a Lubek malował farbami inicjały i ozdabiał marginesy rozmaitymi floresami i figurami, w których łatwo można było poznać portrety wybitniejszych senatorów duchownych i świeckich. Sporządziwszy pod koniec sejmu kompletny nowych statutów egzemplarz, ofiarowali go osobiście królowi, za co są przypuszczeni razem z senatorami do królewskiej wieczerzy i bardzo chwaleni, zwłaszcza przez tych senatorów, którzy sami pisać umieli — a chociaż ich posadzono przy szarym końcu, kędy już tylko próżne dochodziły półmiski (tak mało respektu miano podówczas dla sztuk wyzwolonych!), Tigranes się nie posiadał z radości i byłby Łubka za ten koncept ozłocił, gdyby Lubek przywiązywał był jakąkolwiek wartość do złota.

Jednak pomimo tej czułej przyjaźni, kiedy ojciec Łubkowi powiedział, że zamierza go dać na służbę królowi, to Lubek, zastanowiwszy się nad tym mało niewiele, cale temu się nie sprzeciwił, przyszła mu bowiem zaraz ta myśl sekretna, że mieszkając w Krakowie, przecież będzie mógł łatwiej i częściej coś o Jagience usłyszeć. Kiedy się zaś Tigranesa poradził, to Tigranes, pomimo swych uczuć idealnych, miał we krwi tyle zmysłu kupieckiego, iż zaraz dostrzegł, że mu to wcale nie zaszkodzi, jeżeli będzie miał tak szczerego przyjaciela na takiej wysokiej funkcji u dworu i tak blisko przy osobie królewskiej. Owszem, nawet niebawem zaczęła w nim grać jego bujna fantazja, przedstawiając mu dobitnie i jasno, jak teraz już niezawodnie przez Łubka uzyska szlachectwo, a może i będzie na rycerza pasowan. Miał ci on wprawdzie obietnice od Gniewosza, od Kamienieckiego i od samego wojewody, o których już i samego króla zawiadomiono: ale co to? to sami wielcy panowie, obiecują wszystko, a nic nie dotrzymują, traktują człowieka jak chłopca, jeszcze i za plecyma się śmieją — a potem, co to tamci dygnitarze królewscy? Król nimi tak samo pomiata, jak zamkowymi drabami, a żaden z nich nie jest z nim w konfidencji. Paź królewski, co stoi przy królu i w dzień, i w nocy, co zna jego sekrety, co każdej chwili może do niego przemówić, to jest figura — a potem, Lubek to człowiek, pewnie będzie pierwszym paziem, a wkrótce zostanie i sekretarzem królewskim.

Rzecz tedy jasna, że on to najprędzej wyrobi. Tak sobie myślał Tigranes i podniósł głowę okrutnie do góry: będąc dla Lubka, przyszłego pazia, z ogromną deferencją19, uczuł prawie pogardę dla wszystkich innych, nawet na samego Kergolaja patrzył już z piętra, na Kergolaja, co mu chciał dawać nauki w rzemiośle rycerskim! a Olizara już miał ledwie za Boże stworzenie.

Król przyjął starego Pretficza nadzwyczaj uprzejmie, był nawet zdziwiony, że Pretficz za takie cenne zasługi tak lichej żąda nagrody. Na dworze królewskim było do pięćdziesięciu młodzieży, a między nimi synowie rodzin wcale niewiele znaczących, bo pierwszorzędne rodziny ex puncto20 moralności królewskiej nie bardzo się do niego wpraszały ze swymi synami.

Lubek więc jest stante pede21 przyjęty, z tym rozkazem wydanym podkomorzemu w obecności ojca, że ma być pomiędzy czterech pierwszych paziów wliczony, którzy pilnują komory królewskiej.

Tigranes dowiedziawszy się o tym, Lubka serdecznie wycałował, a ścisnąwszy go żartem za kolano, dodał z zapałem: — Głowę moję dam za to, że za rok sam podkomorzym zostaniesz, oddaję się zatem łasce jegomości — a wiesz, o co chodzi.

Równie naiwny Lubek przyjął tę prośbę tylko półżartem i przyrzekł mu całkiem na serio swoje wysoką protekcją.

Sejm trwał do końca października, kiedy się już pluty jesienne zaczęły. Szlachta, przepełniona uczuciami wdzięcznóści i uwielbienia dla króla, rozjechała się wesoło gwarząc do domów.

Król wrócił do Krakowa dopiero w pierwszych dniach listopada.

Pierwszym ważnym przypadkiem, jaki się zdarzył po jego powrocie, była śmierć Kallimacha.

Wyschły ten starzec nie wstawał już z łoża od kilku miesięcy, nie zmieniając się wcale.

Nikt nie wiedział, na jaką chorobę zaniemógł, jakoż rozumiano powszechnie, że może tak leżeć będzie jeszcze lat kilka, czuwając ze swego poddasza jak zły duch nad zgubą duszy królewskiej. Jednak za powrotem króla zrobiło mu się gorzej, zaczem oddał „swojego pogańskiego ducha”, jak powiadano, „swoim bogom łacińskim czy greckim”. Szła wieść, ale bardzo niepewna, że ostatniego dnia zwołał króla do siebie i obrzucił go swymi pogańskimi przekleństwy. Pewniejsza to, że dowiedziawszy się, jak król na sejmie jego wszystkie rady nogami podeptał i przywileje szlachty jeszcze tak znacznie rozszerzył, umarł z żalu: z żalu nad losem Polski, którą szczerze ukochał, a której przyszłość, wraz z Ostrorogiem, widział tylko w porównaniu wszystkich stanów przed prawem, w wzmocnieniu władzy królewskiej i postawieniu armii stojącej. Cóżkolwiek bądź, król mu wspaniały pogrzeb wyprawił na zamku, na który wszakże bardzo mało zgromadziło się ludu, a szlachty, nie należącej do dworu, wcale nie było.

Lecz za to po pogrzebie, wieczorami o zmroku, znowu niektórzy szlachcice stawali w ulicy pod zamkiem i spoglądali ciekawie w owo okno pod dachem, gdzie dawniej po całych nocach paliła się lampa. Teraz ta lampa na wieczne czasy zagasła. Szlachta patrzała, azali jego duch jeszcze tam się nie błąka i czy nie zaświeci zagasłej lampy; lecz widząc, że okno nieprzedartą zakryte ciemnością, mówiła do siebie: — Zagasła! zły duch się rozpłynął w ciemnościach: Polska się go pozbyła nareszcie, teraz może odetchnąć spokojnie.

Taki zazwyczaj los spotyka tych wielkich mężów, którzy zbawienne myśli przynoszą narodom — za wczesne. Niekiedy narody odgrzebują te myśli, a znalazłszy w nich nici przewodnie do swego zbawienia, oddają cześć zasłużoną ich twórcom; ale daleko częściej zostawiają ich w zapomnieniu, utrzymując w pamięci tylko ich zniesławione nagrobki, które pod przewodem obłędu wystawiły im złość i nienawiść. Tak stało się także i w Polsce: mvśli zbawienne ziawiły się nad nią tylko jak lampa, która przez jakiś czas gdzieś na poddaszu płonęła i wywoławszy tylko nienawiść i wzgardę, na wieczne czasy zagasła...

Ostroróg umarł także w parę lat potem, przekonawszy się, że jego zbawienne rady nie zajęły nikogo oprócz drukarzy — a Frycz Modrzewski, chociaż dopiero w pół wieku potem, wystąpił z daleko umiarkowańszymi radami, został za nie za kacerza ogłoszony w Rzymie, a w Polsce pozbawiony urzędów i wszelkich godności, musiał spędzić o żebranym chlebie ostatnie lata swojego życia.

Król, obdarzony obok niezwykłego rozumu bardzo lekkim temperamentem, prędko się pocieszył po stracie tak znacznej części swej władzy — i zaczął się zajmować rozmaitymi myślami, mającymi na celu poddanie siły zbrojnej ile możności jego bezpośredniemu wpływowi.

Jedną z jego myśli tej kategorii było, jak się z tym już przed Kamienieckim wygadał, obsadzenie kasztelanii ludźmi zupełnie mu oddanymi. O tej myśli króla dowiedział się sprytny we wszelkich kabałach Kergolaj już dawniej, a że gorąco pragnął jaką kasztelanią uchwycić, w każdym zaś razie otrzymać przynajmniej jaką przyzwoitą komendę na wypadek wojny, którą także w krótkim czasie przeczuwał, więc się zbliżył do króla i jako jego poufny był mu w tej pracy pomocnym.

Król lubił Kergolaja dla jego humoru, a więcej jeszcze dla jego usłużności, przechodzącej w razie potrzeby nawet granice zazwyczaj bardzo drażliwego rycerskiego honoru, i byłby mu chętnie dał choćby najlepszą z kasztelami mniejszych, ale stała temu na trakcie ustawa, dozwalająca każdemu tylko w tym powiecie być kasztelanem, w którym miał posiadłości. Owóż Kergolaj miał posiadłości tylko w ziemi sanockiej — a tam już od dawna czyhali na kasztelanią Balowie, ludzie przemożni i popularni, którzy by byli całą szlachtę sanocką zburzyli, gdyby im król był narzucił człowieka na pół obcego, a do tego jeszcze krewnego Kmitów, którzy i tak już z wysokich krużganków Sobnia — zanadto z góry patrzali na tę ziemię, ceniącą od wieków nade wszystko równość szlachecką. Po długich wszakże kabałach, przy pomocy Gniewosza, Wilczka i Kamienieckiego, którzy wszyscy nie lubili Kmitów, Kergolaj potrafił przekonać króla, że Stanisław Kmita, zupełnie już zaśniedziawszy na Sobniu, a zresztą nawet wcale już niesposobny do wojny, bardzo będzie szczęśliwy, jeżeli król mu doda zastępcę w jego osobie, który mu jego kasztelamii nie zabierze, a tylko w razie wojny weźmie za niego komendę nad pospolitym ruszeniem ziemi przemyskiej.

Król, lubo przekonany zupełnie, a nawet bardzo uradowany tym projektem, który by mógł stworzyć precedens wcale po jego myśli, wziął tę sprawę jeszcze ad deliberandum22 i wyjechał w pierwszych dniach stycznia do Lublina, aby odebrać przysięgę na nową ugodę od księcia mazowieckiego Konrada; ale jak tylko powrócił, kazał podkanclerzemu wygotować list odpowiedni do Kmity i cum honore23 dworzaninem królewskim go wyprawić na Sobień.

Kergolaj, ostrożny jak kot, sam wziął udział w redakcji tej ekspedycji, bo zdało mu się, że wypadało Kmitę jak najdosadniej okadzić, nie tyle dla niego, jak dla ambitnej a często trochę drażliwej kasztelanowej: ale nareszcie wygotowano tę skrypturę, spisano ją bardzo pięknie na regatowym papierze, przypieczętowano najpiękniejszą pieczęcią i z własnoręcznym podpisem królewskim, przez bardzo grzecznego dworzanina, wyprawiono na Sobień.

Na Sobniu płynęły dnie w niezamąconej ciszy i wielkiej powadze.

Pozbyto się niespokojnej Jagienki, która była troską dla wszystkich, uwolniono się od księdza Wary, który się tak nieznośnie naprzykrzał o leskie probostwo, nie żałowano także i Łubka, którego melancholia byłaby wszystkich nudziła — i spędzano dnie na zwykłych domowych zajęciach, a wieczory na przystojnej całego dworu rozmowie.

Kasztelanowa była bardzo zadowolona z tej ciszy, bo przy niej zmniejszały się wydatki, a pomnażały oszczędności dla synów; Kmita zaś nigdy nie skarżył się na to, jeżeli mógł jeść i pić bez przeszkody, a trawić spokojnie, w niezamąconym uczuciu swojej wysokiej godności.

Jakoż bardzo rzadko się z domu wyruszał, czasami tylko wyjeżdżał na łowy, wymijając starannie chłopów po drodze, ażeby którego nie zabił, i opowiadając potem przez cały wieczór, jak się walecznie borykał z dzikiem albo niedźwiedziem, czego nawet Smolicki słuchał ciekawie, bo chociaż go na krok nie odstąpił na łowach, przecież tego borykania nie widział.

Kasztelanowa zrazu nie bardzo była z tego zadowolona, że jej mąż na sejm nie pojechał, ale zastanowiwszy się nad tym spokojniej, uznała, że czasem dobrze jest zabłyszczeć nieobecnością.

Po sejmie rozmawiano wiele o królu, dziwiono się razem z innymi, że ten pan, okrzyczany po całej Polsce za zawziętego nieprzyjaciela szlachty, jeszcze tak znacznie pomnożył jej przywileje, ale także razem z innymi nie umiano odgadnąć powodów, które go do tego skłoniły.

Kasztelanowa nie dowierzała tym wieściom, które prawiły, że kroi proprio motu24 zmienił swe przekonania, a przechylała się raczej ku przypuszczeniom, które także dość żywo oblegały po kraju, że król się ugiął przed imponujcą postawą małopolskich magnatów. Smolicki ją utwierdził w tych podejrzeniach, mówiąc: — Schował na teraz pazury, próżno dociekać, dlaczego; ale że je znowu wyciągnie, to pewna, byle tylko nas nie podrapał.

Kmita zaś traktował tę sprawę jak zawsze z wysoka, określając swe zdanie w ten sens: — Czy tam Paweł, czy Gaweł siedzi na tronie, ni mnie to ziębi, ni grzeje, ja zawsze Kmita.

Smolickiego ta obojętność czasem niecierpliwiła, a wtedy mawiał: — Ty Kmita, bo nie możesz być ani Pelką, ani Niemirą, ale w tym nie masz żadnej zasługi.

Są już Kmitowie, co siedzą na jednym zagonie — i twoim synom się mało co więcej dostanie, jeżeli nie postarasz się o to, abyś się naprzód posunął.

Bardzo przychylnie słuchała takich rozumnych uwag kasztelanowa i potwierdzała je zawsze skinieniem głowy. Wszelako, rozpatrując postanowienia królewskie na sejmie piotrkowskim, zauważano z zadowolenem, że król tam nie rozdał ani jednego urzędu, a były teraz i województwa w wakansie. Mówiono o tym często, a zawsze z żywym zajęciem, bo już czas był dla Kmity, przesiąść się z kasztelanii na województwo, choćby pomniejsze. Z tego punktu widzenia kasztelanowa żałowała, że jej mąż nie był w Piotrkowie, a wtedy powiadała, że powinien był tam z wielkim dworem pojechać, aby się przecie królowi i światu pokazać, bo wcale mądre to jest przysłowie: „Jak z oczu, tak z myśli”. Król teraz pewnie będzie konferować25 wiele urzędów, ten i ów kasztelanem zostanie, niejeden kasztelan pomknie na województwo, a drugi wojewoda przesiądzie się na województwo większe, o nas tam i mowy nie będzie, bo któż o takim pamięta, co sam zapomina o sobie? — Ale kasztelan powiadał na to: — Kmita nie potrzebuje się włóczyć po sejmach, ażeby o nim wiedziano, że żyje. Widzę ja z mojej wieży zamek królewski, toż i król z swego zamku widzi zamek sobieński. Jak tam zaczną posuwać senatorów na szachownicy, to nie przeskoczą przez Sobień — a goniec królewski, co go poszlą do mnie z nominacją na wojewodę, nie będzie potrzebował się pytać o drogę do rezydencji kmitowskiej.

Ten goniec królewski uwięznąl w uszach całemu dworowi: nie oczekiwano go jeszcze, bo jeszcze nic nie było słychać o nowych nominacjach, lecz wszyscy byli pewni, że jak tylko król zacznie wakujące urzędy rozdawać, goniec królewski się nieomylnie otrąbi na Sobniu.

Wśród takich rozmów i oczekiwań jednego zimowego wieczora trębacze uderzyli larum niezwykłe, a niebawem wpadł bronny do komnaty, w której cały dwór był zgromadzony, z oznajmieniem, że goniec królewski z ekspedycją przyjechał.

Na tę wiadomość wszyscy się z krzeseł porwali, nawet i Kmita się ruszył i zdjął kuczmę z głowy — a kiedy wszedł szlachcic przystojny w barwie królewskiej z ogromnym listem w ręku, przyjęto go nadzwyczaj uprzejmie, obsypano komplementami, wypytywano o zdrowie króla, o Gniewosza, o Wilczka i oddano go zaraz Smolickiemu w opiekę, aby mu w małej sali jadalnej sowitą usłużył wieczerzą.

Z czytaniem listu się nie śpieszono: bo najprzód, nie było żadnego wątpienia, że to jest województwo, zachodziło tylko pytanie, czy bełskie, z którego Tarnowski się może na które wyższe posunął, czy też zgoła podolskie, na którym Jędrzej Fredro właśnie co umarł — a potem, czytanie listów, zwłaszcza łacińskich, była to praca naówczas, która nie każdemu łatwo się udawała. Kasztelanowa wszakże była ciekawa, więc rzekła do męża: — Czytajże już nareszcie, bo przecie to nie jest rzecz obojętna, które to województwo?

Kmita otworzył list i zaczął czytać, ale jakoś mu nie szło. List, okrutnie długi, zajmował całe trzy strony, a do tego jeszcze pisany pismem gotyckim. Kmita przebiegł oczyma pierwszą stronę, potem drugą i trzecią, ale nic nie wyczytał, zaczem go położył przed sobą, spojrzał na żonę i rzekł: — W tej kancelarii królewskiej piszą teraz jak kury, same ogonki, krzyżyki a kreski, diabli ich tam wiedzą, co popisali; jeno mi to dziwno, że taki list długi, chyba że w nim położyli jakieś instrukcje.

— Ale któreż jest województwo? — spytała niecierpliwie kasztelanowa.

— Diabełże ich wie — rzekł Kmita — ja tu nic o województwie nie widzę.

Mu to kasztelanowa zbladła — a jako to zawsze była bardzo przytomna, rzekła najprzód do dworu: — Idźcie waszmość spać, jużeśmy się dość nagadali.

A kiedy wyszli, powiedziała do męża: — Czytajże teraz głośno od deski do deski. Ja niewiele po łacinie rozumiem, ale coś przecie połapię, a reszty się domyśle. To nie jest nominacja, to już wiem pewnie. To jakaś instrukcja albo pozew, albo ja wiem? Czytaj!

Kmita się mocno wpatrzył w pierwsze litery, wyczytał: Generoso Domino, potem swoje nazwisko i tytuły, ale dalej ani rusz. Natomiast zaś rzekł: — Chyba posłać do Sanoka po pisarza albo po księdza.

— Jeszcze tego potrzeba — zawołała kasztelanowa — aby to roztrąbili po całym świecie.

Smolicki przeczyta.

Zwołano więc Smolickiego, a tak wszystko troje przy dwóch lampach zasiedli i zaczęli czytać słowo za słowem. Napocili się jak w łaźni, nasprzeczali się niemało o znaczenie słów i frazesów, ale nareszcie przecie wyczytali i zrozumieli.

List ten był napisany z nadzwyczajną zręcznością. Dyplomacja ówczesna nie stała wcale niżej od tegoczesnej w sztuce pisania, owszem, czytając akta dyplomatyczne z tej epoki, nieraz nie możemy się dosyć nadziwić subtelności myśli, ścisłości rozumowania i umiejętności wyrażania najpozytywniejszych twierdzeń w formie niezmiernie delikatnej, a zawsze uwzględniającej stanowisko, wrażliwość i czułość osoby, do której akt jest wystosowany, często nawet łagodzącej już z góry przewidywane wrażenie. Tak i ten list był przepełniony pochwałami dla zasług Kmity; rozkaz oddania faktycznej komendy Kergolajowi był wprawdzie kategoryczny, ale za to cała trzecia strona zawierała same zapewnienia, że to zastępstwo nie ma przynosić uszczerbku jego wysokiemu stanowisku, owszem, przeciwnie, jak każde zastosowanie się do woli królewskiej, może liczyć na nieomylną wdzięczność swojego czasu.

Toż ten list cale niejednakowe sprawił wrażenie na swoich trzech czytelnikach. Zmyślny Smolicki rozumiał, że można by skorzystać z tej okoliczności, iż Kergolaj jest w takich łaskach u króla, odstąpić mu jaką wioskę w ziemi przemyskiej i niechby go król zaraz tam zrobił kasztelanem, a za to od króla jakie województwo wykręcić: ale będąc bardzo ostrożnym, nie wyrywał się z tym, tylko milczał. Kmita jakoś trochę posmutniał, ale nie bardzo. A kasztelanowa była oburzoną do najwyższego stopnia.

— Och! Kergolaj! Kergolaj! — zawołała z zaciśniętymi pięściami przed sobą — zawszem nienawidziła tego znachora, niechże mi się jeszcze raz tutaj pokaże, to mu bramę zatrzasnę przed nosem!

Po czym stanęła przed mężem, wyprostowała się przed nim, głowę podniosła do góry i zapytała: — Cóż więc jegomość myślisz zrobić z tym wiechciem królewskim?

Kmita pokręcił głową, namyślił się dobrze, a potem rzekł: — Jużci to rzecz nieprzyjemna przyjmować zastępcę, kiedy się nie jest kaleką. Zdarzaly się takie wypadki i dawniej, ale zawsze w dobrym porozumieniu: a tu mi narzucają zastępcę. Ale i to znowu zważyć należy, że to mój brat...

— Ale co myślisz zrobić z tą ekspedycją? — zawołała kasztelanowa już w bardzo wielkiej niecierpliwości.

— Trzeba się będzie nad tym namyśleć — rzekł Kmita.

Na to kasztelanowa już nie mogła powstrzymać swojego podwójnego oburzenia, bo mąż ją jeszcze więcej oburzał, porwała list ze stołu, rozdarła go do połowy, potem zmięła jak chustkę od nosa i rzuciła pod komin, mówiąc w szlachetnym gniewie do męża: — Ot, co się robi z takimi ekspedycjami!

Ten list, do połowy rozdarty i zmięty, przechował się przez wszystkie wieki następne w archiwach Kmitowskich.

Kmita może nie bal się żony, ale nie lubił widzieć jej w gniewie, zaczem zaczął ją łagodzić, mówiąc: — Ale, moja Kasieńko, dlaczegoż zaraz się gniewać? Takie zastępstwa w czasie wojny zdarzają się niemal codziennie, a na polu bitwy nawet zdarzać się muszą, boć i kasztelanowie bywają ranni, a nawet padają czasem na placu. Moim zdaniem — a ja się przecież znam cokolwiek na wojnie — przy każdym dowódcy powinien być naprzód mianowany zastępca, bo jak go nie masz, a dowódca zginie, to zaraz cała chorągiew idzie w rozsypkę. Prawdę zaś mówiąc, to wolę ja mieć Kergolaja przy boku niż kogo innego, bo mów tam sobie o nim, co chcesz, żołnierz to doświadczony jak mało...

— Przy boku! — zawołała kasztelanowa — ale to nie przy boku, tylko nad tobą! Przecież czytałeś instrukcją. On będzie hetmanił — a ty czym przy nim będziesz? namiestnikiem, oboźnym, strażnikiem, chorążym czy ciurą? Ciurą! ty, kasztelanie, pod komendą francuskiego znachora! A jak cię raz zdegradują na ciurę, to wiedz o tym, że już niczym więcej nie zostaniesz w tym życiu; jeżeli zaś masz tylko szczyptę ambicji, to powinieneś nawet z tej kasztelami ustąpić. Cóż tedy myślisz zrobić z tym pismem jego królewskiej mości?

Kmita milczał, uśmiechając się z lekka, ale nie wiedzieć, co sobie myślał. Zachodziła tu, jak się zdaje, bardzo głęboka różnica zdań pomiędzy mężem i żoną: podczas kiedy on miał się za jednego z najpierwszych magnatów królestwa, chociażby nawet nie miał żadnego urzędu, ona, ceniąc zapewne równie wysoko ród Kmitów, jego samego miała po prostu za niedołęgę.

Ale mimo sprzeczności zdań, oboje mieli słuszność, albowiem opinia o tego rodzaju kwestiach zależy zawsze od punktu widzenia. U niego już sam ród do znaczenia wystarczał; u niej także ród znaczył, ale pod warunkiem, ażeby i człowiek coś znaczył — i to ostatnie przekonanie było właśnie głównym artykułem wiary owoczesnych wielkich rodów, które się tak wysoko wyniosły. Ta różnica przekonań wyraziła się też niebawem w dalszym rozwoju tych obydwóch rodzin: Kmitowie tylko raz jeszcze błysnęli, a i to tylko blaskiem mniej niż wątpliwej wartości, i zgaśli, Tarnowscy zaś wkrótce świetną okryli się sławą i przeszli w wieki następne.

Milczenie Kmity oburzyło kasztelanową, spłonęła gniewem i zawołała: — Gdybym synów nie miała, tobym cię zostawiła w tym barszczu królewskim! Dla twoich synów cię zeń wydobędę: ale biada tym rodom, których potęgę i sławę muszą ratować kobiety!

Na te słowa Kmicie krew uderzyła do twarzy, zerwał się i zapewne chciał stanąć w obronie swego honoru: ale kasztelanowa obróciła się plecyma do niego, dała znak Smolickiemu, aby szedł za nią, i wyszła z komnaty. Znalazłszy się zaś z Smolickiem w kurytarzu, dała mu rozkaz, ażeby kazał natychmiast porostawiać konie aż do Krakowa i przygotować wszystko co potrzeba do tej podróży.

Król prowadził tryb życia pełen pańskich fantazyj. Jadał ówczesnym zwyczajem o godzinie dziesiątej rano i do tego obiadu, prócz osób należących do jego dworu, rzadko kogo zapraszał.

Po obiedzie zajmował się publicznymi sprawami i przyjmował suplikantów wszelkiego rodzaju, ale nie co dzień, często bowiem zaraz po obiedzie konno wyjeżdżał i wracał dopiero o zmroku, zmęczywszy konie i ludzi na umor, ale tym ich pocieszał, że takie ćwiczenia ciała są dla zdrowia koniecznie potrzebne. W dnie słotne zamykał się na cały dzień w swym gabinecie i nikogo nie przypuszczał do siebie; powiadano, że wtedy po całych dniach księgi wertował. Czasem zaś zamiast książkami bawił się szermierstwem, każąc młodzieży szermować przy sobie albo też i sam z nią szermując — a że był bardzo sprawny w robieniu wszelką bronią, więc zwykle młodzików potężnymi pookładał guzami; lecz że to były guzy królewskie, więc nie bardzo bolały, zwłaszcza że często jeszcze król na nie jaki plaster przyłożył, co się często zdarzało, bo był hojnym aż prawie do rozrzutności, jak wszyscy Jagiellonowie.

Wieczerzę dawano o zmroku, a wtedy król zwykle więcej osób zapraszał do swego stołu.

Czasami zasiadali do niej także mieszczanie, z którymi bardzo chętnie po niemiecku rozmawiał.

Język ten był zresztą bardzo upowszechniony na dworze królewskim, boć żyła jeszcze i mieszkała na zamku matka jego, Elżbieta Rakuszanka, otoczona zawsze Niemcami, która zawsze prowadziła dwór całkiem osobny i z wyjątkiem wielkich festynów, nie zasiadała nigdy do stołów biesiadnych swojego syna. Prócz tego, od szwagrów królewskich, króla bawarskiego, elektora brandenburskiego, Bogusława pomorskiego i Jerzego, księcia saskiego, nazwanego później Brodatym, przyjeżdżali często kawalerowie niemieccy, którzy długo bawili w gościnie na zamku. Do wieczerzy przychodził także czasem królewicz Fryderyk, kardynał i biskup krakowski, i przyprowadzał ze sobą kilku ze swojej młodzieży, pomiędzy którą już był natenczas Jan Tarnowski, późniejszy hetman wielki koronny, i Stańczyk, jeszcze także młody naówczas, lecz już z młodu obdarzony rozweselającym wszystkich humorem.

Po wieczerzy grano w szachy, w kości i karty, a w tej rozrywce przygrywali zazwyczaj gędźbiarze, których król utrzymywał całą kapelę, a których mu dostarczała krakowska bursa rybałtów. Po wieczerzy król często znikał, zostawiając gości na opiece swego podkomorzego.

Gdzie wtedy bywał, nikt o tym nie wiedział ani śmiał kogokolwiek wypytywać: wiedziano tylko, że król zwykle bardzo późno na zamek powraca, czasem nawet dzwon katedralny zawołał wikariuszów na jutrznię, a jego jeszcze nie było. Lecz kiedykolwiek wrócił, choćby najpóźniej, zawsze z porannym brzaskiem był już ubrany i siedział w komnacie poprzedzającej jego izbę sypialną, posilając się winną polewką.

Wtedy nie przyjmował nikogo: za drzwiami tej komnaty siedział paź dyżurny i czekał, póki król go nie zawoła i nie każe zaprosić do siebie tego albo owego z panów dworskich albo postronnych, którzy w dalszej antykamerze czekają. Albowiem przed tą antykamerą niewielką, w której zawsze tylko jeden paź siedział, była inna, bardzo obszerna, ledwie nie jak nawa skromnego kościoła, w której się gromadziła służba królewska. Tam mieli swe locum standi26 rotmistrze i inni urzędnicy królewscy, gdzie podkomorzy ich w izbie przyległej także częstował winną polewką. Tam zwykle już o świtaniu gromadzili się ci i owi panowie, którzy właśnie bawili w Krakowie, a zarazem szlachta, dygnitarze kościelni, zakonnicy, przejeżdżający rycerze i rozmaici inni podróżni, którzy tego dnia chcieli mieć audiencją u króla.

Tego poranku w tej pierwszej antykamerze było bardzo ludno i gwarno, bo wielu już przeczuwało, że się zanosi na wojnę, zaczem ten i ów chciał pewniejszych wiadomości zasięgnąć, drugi zaś to lub owo sobie u króla uprosić. Podkanclerzy, marszałek, podkomorzy, Kamieniecki, Gniewosz, Kergolaj, Wilczek, Myszkowski, stali w grupach z gośćmi, rozmawiając z nimi żywo o rzeczach publicznych: kiedy drzwi się otworzyły pomału, ale na ścieżaj, i weszła poważnym krokiem kasztelanowa przemyska.

Pani Kmitowa miała na głowie czepiec ze spuszczonymi uszyma, przetykany złotem, około szyi białą kryzę miernej szerokości, na piersi krzyż drogimi kamieniami sadzony na złotym łańcuchu, około bioder pas z klamer złotych szmelcowanych, bardzo misternej roboty, z jednym końcem wiszącym poniżej kolan, na sobie suknię długą z ciężkiej jedwabnej materii, ciemnego i jednostajnego koloru, a na tym wszystkim przepyszną szubę sobolową, ciemnokarmazynowym atłasem nakrytą. Ubiór, choć nie błyszczący pstrokato wedle mody ówczesnej, przy jej wzroście i zwykłej powadze, dodawał jej tak wiele okazałości, iż zdało się w niej widzieć postać królewską.

W tej antykamerze rzadko zjawiały się damy, a zwłaszcza o tak rannej godzinie, wszyscy więc na nią zwrócili oczy i umilkli, zaś Kamieniecki i Gniewosz, poznawszy ją zaraz, przybiegli do niej, prezentując jej swoje ukłony i ofiarując swoje usługi. Wilczek także ją poznał, ale cofnął się w kąt i zachmurzył się jeszcze bardziej niż zwykle. Kergolaj zaś był jej zjawieniem się niezmiernie zdziwiony, patrzał na nią ciekawie, ale stanął tak, aby go nie spostrzegła.

Kamieniecki dowiedziawszy się od niej, że się chce widzieć z królem, wiedząc dobrze, że król jeszcze nikogo nie zawołał do siebie, a zatem, że jeszcze nie pora iść do niego, a nawet jeszcze nie pora prosić o audiencją, zawiadomił ją o tym z kawalerską grzecznością, zapewniając ją, że król za lada chwilę zacznie przyjmować, a wtedy sam podkomorzy albo nawet marszałek ją zamelduje. Ale ona podnosła prawą rękę jak gdyby na znak zaprzeczenia i rzekła z uśmiechem: — Spodziewam się, że król jegomość raczy mnie przyjąć przed innymi suplikantami.

A to rzekłszy, poszła tym samym poważnym krokiem do następnej komnaty i tam zatrzymała się przed samym Lubkiem.

Lubek spostrzegłszy ją, zarumienił się powyżej uszu i prawie się przestraszył, chociaż sam nie wiedział dlaczego, tymczasem ona rzekła do niego: — Cieszę się, że cię widzę na takiej funkcji zaszczytnej. Czy król jest już ubrany?

— Ubrany — odpowiedział Lubek — bo już ze trzy pacierze, jak mu zaniesiono polewkę, ale jeszcze nie przyjmuje, bo też i nie zawołał nikogo do siebie.

— Mnie przyjmie — rzekła kasztelanowa, sama sobie drzwi otworzyła i weszła do królewskiej komnaty.

Lubek miał dla niej tyle respektu, że jej nie przeszkodził, co było bardzo nieroztropnie na pazia będącego na służbie i mającego ścisłe instrukcje.

Król w małym kołpaczku na głowie, w krótkim aksamitnym płaszczyku z rękawami i z mieczykiem u boku, siedział przy stole plecyma obrócony do drzwi i nad czymś rozmyślał.

Usłyszawszy kogoś wchodzącego bez rozkazu, obrócił się gniewnie do drzwi, a już wcale brwi zmarszczył, kiedy obaczył kasztelanową. Rzadko ją wprawdzie widywał, ale ją poznał, a zapewne nie bardzo chętnie ją teraz widział u siebie, bo nie ruszając się z krzesła, rzekł do niej: — Jejmość pani kasztelanowa przemyska. Nie opowiedziano mi, że waszmość pani jesteś w Krakowie. Cóż to jejmość do mnie sprowadza tak całkiem niespodziewanie?

— Miłościwy panie — odpowiedziała mu kasztelanowa — niespodziewanie spadł nam na głowę upokarzający nas dekret waszej królewskiej mości, toż równie niespodziewanie musiałam stanąć u stopni tronu, ażeby wnieść protest przeciwko tej krzywdzie, którą, być może, że bez wiedzy waszej królewskiej mości nam wyrządzono.

— Jaki dekret? jaka krzywda? — zawołał król, wstając raźnie i patrząc prosto w twarz kasztelanowej — ja nigdy nikogo nie krzywdzę.

— Dlatego też powiedziałam, że mogło się to stać mimo wiedzy waszej królewskiej mości.

— Mimo mojej wiedzy nikt tutaj żadnych nie wydaje dekretów — rzekł król, niemile tą uwagą dotknięty — jaki to dekret?

Na to odpowiedziała mu kasztelanowa spokojnie: — Onegdaj przyjechał na Sobień goniec z kancelarii królewskiej i przywiózł memu mężowi papier z podpisem waszej królewskiej mości, który zawiera jego destytucją27 z kasztelanii przemyskiej.

— Destytucją! — zawołał król jakoby bardzo zdziwiony — a toście źle ten papier czytali. Nie jest to destytucją, tylko substytucja28, a i to tylko w dowództwie nad pospolitym ruszeniem.

Ani godności, ani urzędu imci pana Kmity to nie dotyka, mąż waszmość pani, jak był kasztelanem, tak i nadal nim będzie.

— Miłościwy królu — rzekła kasztelanowa na to sucho, ale stanowczo — w takich warunkach mój mąż kasztelanem nie będzie. Raczej mu być niczym, raczej mu być tylko Kmitą, to jeszcze będzie znaczyć coś więcej, aniżeli będąc ciurą pod rotmistrzowską buławą imci pana batarda de Kergolay!

Na to jakiś nieokreślony uśmiech przeleciał po twarzy króla, zaczem Jan Olbracht wziął głos, lecz mówił niecierpliwie i górnie: — Waszmość przypisujecie sobie zdanie o rzeczach, których nie rozumiecie. Moje postanowienia nie wypływają ani z królewskich kaprysów, ani ze względów ubocznych na osoby albo rodziny. U mnie moc i potęga tego królestwa idzie przed wszystkim. Dlatego u mnie Kergolaj tyle wart, co imci pan Kmita albo którykolwiek inny pan małopolski, jakie bądź nosi nazwisko, a każdy waży tylko podług zasługi, jaką oddaje temu królestwu. Mąż waszmość pani zasiedział się na wsi, zapleśniał, ociężał, przywykł do wczasów. Jeżeli wojna wybuchnie, to mnie będzie potrzeba nie panów, co tylko błyszczeć mogą swoim imieniem i dworem, ale żołnierzy, co dobrze sprawiają chorągwie i sami łba swego nadstawią za tę ojczyznę, w której wam tak dobrze się dzieje. Dlatego też tym kasztelanom, co zapleśnieli, substytucję rotmistrzów, którzy im zostawią wszystkie honory, a za nich chorągwie ich sprawią i zdrowie swoje wystawią. Figurować będziecie mogli, ile wam się podoba, nikt wam w tym nie przeszkodzi, ale wasze poczty bić się będą, jak trzeba. Jeżeli zaś mężowi waszmość pani dodałem Kergolaja do boku, to właśnie dlatego, że to jego powinowaty i że z nim łatwiej się zgodzi niż z którym innym. Już trzem kasztelanom dodałem rotmistrzów i wszyscy się na to bez szemrania zgodzili, toż i imci pan Kmita może na to się zgodzić, a mnie zostawić w spokoju.

— Miłościwy panie — rzekła kasztelanowa znowu równie stanowczo — mój mąż nie pójdzie pod komendę imci pana de Kergolay.

— Więc to tam macie coś z sobą na pieńku — rzekł król niecierpliwie — więc dobrze, więc dam mu kogo innego.

— Miłościwy królu — powiedziała kasztelanowa tym samym tonem — mój mąż żadnego substytuta nie przyjmie, choćby nim był sam Kamieniecki. Dość już dla niego, że wojewoda go będzie gniótł z góry; żaden pan sprawiedliwy po nim wymagać nie będzie, aby go jeszcze narzucony mu rotmistrz gniótł z dołu. Miałby tak między dwoma komendantami zawisnąć w powietrzu, miałby się z kasztelanii drążkowej przesiąść na kasztelanią tylko imienną i imię Kmitów wydać na pośmiewisko całego świata, to raczej by podziękował swojemu panu za służbę i pocieszył się tym, że może jeszcze pozostać panem w swoim własnym królestwie.

Zdaje się, że te słowa przepełniły króla pewną goryczą, bo mówił jak gdyby z żalem: — Nie wiem już zaprawdę, jaki ten król być powinien, aby wam potrafił dogodzić! Natkalem was prawami i przywilejami w Piotrkowie, jakicheście się sami nie spodziewali. Już odtąd chłop będzie u was w niewoli, już mieszczaninowi nie wolno dóbr szlacheckich kupować, już tylko szlachta ma się rozsiadać na wszystkich duchownych i świeckich urzędach, jużeście wszystko zabrali, już jesteście wyłącznymi panami tego królestwa: i na tym wam jeszcze nie dosyć! Czegóż wam się jeszcze zachciewa? Wiem ja to dobrze, nie potrzebujecie mi tego powiadać. Jeszcze za mało hojni byli na was Jagiellonowie, jeszczeście ich nie ze wszystkiej władzy wyzuli, trzebaż ich wyzuć do reszty. „Tylko król ma być wybieralny, a urzędy i starostwa dziedziczne”, tego wam jeszcze potrzeba i o to wam chodzi. Niechże wam Bóg dopomaga!

Może jeszcze i to dostaniecie, nie ode mnie, ale od którego z moich następców — a wtedy już rozniesiecie to królestwo pomiędzy siebie, ba, wtedy już wam i królów nie będzie potrzeba.

Będziecie sami królować na waszych zamkach: tu Tarnowski, tu Kmita, i tak każdy u siebie.

Ano nie wiem, skąd wtedy ten blask brać będziecie, który na was spływa z Jagiellońskiej korony, i nie wiem, kto będzie bronił waszej królewskiej chudoby!

Bardzo cierpkie były to słowa, mogły każdego skruszyć i zniewolić do pokory należnej koronie: ale kasztelanowę, o ile się zdaje, bardzo głęboko dotknęło wspomnienie o blasku, spadającym z Jagiellońskiej korony na jej rodzinę, albowiem jeszcze wyżej głowę podniosła i mówiła głosem pełnym pewności siebie i prawie królewskiej powagi: — Miłościwy panie, coś wasza królewska mość uczynił dla szlachty w Piotrkowie, to, jak słyszałam, znalazło powszechne uznanie, które też bez wątpienia przy danej sposobności wyrazi się w czynach. Jednak nie mnie kobiecie te sprawy rozbierać a sądzić, których zawiadywanie od wieków poruczone jest senatorom. Jakoż, jeżelim śmiała zapukać do drzwi królewskiej komnaty, to tylko jako żona i matka, której mężowi a synom wyrządzono krzywdę w kancelarii królewskiej, jako właśnie się dowiaduję, z rozkazu samego króla. Na taką krzywdę zasłużyliśmy sobie tak mało, jak na te drugie zarzuty, jakobyśmy Jagiellonów chcieli wyzuć z ich władzy, a między siebie rozdrapać królestwo. Jeszcze mój mąż dotychczas nie wziął ani jednego starostwa, nawet nigdy o żadne nie prosił, a jeśli panuje na obszerniejszych majątkach niż inni, to je dostał nie od Jagiellonów, tylko po swoich ojcach, zaczem je własną za28 biegliwością a pracą rozszerzył. Kasztelania drążkowa, na której mąż mój od kilkunastu lat siedzi i mimo swych siwych włosów o awans nie błaga, także nie bardzo się kąpie w tym blasku Jagiellońskiej korony, który z lasów litewskich na Polskę zaświecił. Mój królu a panie, nie przyszłam tu po to, ażeby cenzurować rządy korony, ale kiedy mnie krzywda się dzieje, a zamiast sprawiedliwości jeszcze spada na mnie królewska cenzura, to mam sobie za obowiązek powiedzieć, że Kmitowie a Tarnowscy dawniejsi są w tym polskim królestwie niżeli Jagiellonowie, blasku od nikogo pożyczać nie potrzebują, zasługiwali się zawsze według sił swoich ojczyźnie i mają miłość swych bliźnich — a jeżeliby podobało się Bogu na tron ich powołać, to ludzie pewnie takich wstrętów im nie uczynią, ażeby ich trzeba aż gwardią królewską rozganiać...

Był to bardzo cierpki przytyk do obioru Jana Olbrachta, gdzie gwardia królewska rozpędziła istotnie mazowieckie zastępy. Zaczem król stracił cierpliwość, przerwał jej i zawołał żałośnie: — Dobrze już, dobrze. Znam ja te pieśni, co mi się nieraz przelewają uszyma. Więc czegóż waszmość pani chcesz? Co ma król zrobić, ażeby sobie zasłużył na łaskę Tarnowskich i Kmitów?

— Nic, najjaśniejszy panie — odpowiedziała mu kasztelanowa — Stanisław Kmita błaga tylko swojego króla, aby go zostawił w spokoju... i aby mu pozwolił dopełniać osobiście tych obowiązków, jakie na niego wkłada jego kasztelania drążkowa.

— Więc dobrze — rzekł król — więc każę ten dekret odwołać.

— Będę czekać w Krakowie, póki mi kancelaria tego odwołania nie przyszle.

— Dziś, zaraz — powiedział król — niech Pan Bóg prowadzi.

Kasztelanowa ukłoniła się nisko królowi i wyszła, zostawiwszy drzwi nie zamknięte za sobą.

Król patrzał za nią, pełen gniewu i oburzenia — a kiedy spostrzegł, że weszła już do tej wielkiej antykamery, gdzie czekający dygnitarze znowu ją otoczyli, wyskoczył przez drzwi otwarte i trzęsąc się cały od złości, rzucił się na młodego Pretficza.

— Tak to drzwi moich pilnujesz? masz! — krzyknął król i udcrzyl go z lekka po twarzy — ruszaj precz i zawołaj mi tutaj podkomorzego.

Biedny Lubek struchlał, uczuwszy rękę królewską na sobie, a jego twarz, nie z bólu, ale ze wstydu, oblała się ciemnokarmazynowym rumieńcem. Pobiegł zawołać podkomorzego, ale kiedy wszedł w tłum dworaków, zalał się łzami i ledwie potrafił wylkać mozolnie, z czym go król posłał.

Młodsi i starsi zaraz go otoczyli, tuląc go w żalu i nauczając, że taki policzek od króla żadnej ujmy nie czyni. Królewska ręka według zwyczajów dworskich nie obraża honoru sług jego: nawet nie masz ani jednego pazia, coby od króla choć raz po gębie nie dostał. Ale mimo że wszyscy usiłowali go uspokoić, mimo że najwyżsi dygnitarze okazywali mu jawnie swoję życzliwość, mimo że nawet sam król kilka razy do niego łaskawie przemówił, on się nie mógł pocieszyć. Już tylko parę tygodni bawił na dworze królewskim, po czym podziękował za służbę i wyjechał, nie powiedziawszy wszakże nikomu, dokąd wyjeżdża.

XI OBÓZ POD LWOWEM Na zamku królewskim w Krakowie jeszcze nigdy takiej ciszy i takiej powagi a zarazem tak skrzętnej pracy nie było, jak w drugiej połowie zimy roku 1497.

Król wszystkie zabawy i wszystkie rozrywki porzucił, rzadko kiedy wyjeżdżał, sam po kilka godzin codziennie w kancelarii przepędzał, a zresztą najrozmaitszych ludzi w swoim gabinecie przyjmował. Podkanclerzy zwyczajną liczbę swoich pisarzy i gońców podwoił, tyle tam teraz ekspedycyj musiano spisywać i w różne strony królestwa, a często i za granicę wysyłać.

Ludzie, których król u siebie przyjmował i zwykle sam na sam z nimi rozmawiał, byli to senatorowie z odległych okolic, rotmistrze i starostowie, rezydujący na zamkach granicznych, posłowie litewscy, krzyżaccy, węgierscy i czescy, czasem zaś nawet indywidua całkiem nieznane, o których tylko tyle wiedziano, że przyjeżdżali z ziemi wołoskiej, tatarskiej albo też z turecczyzny, a których przeto miano za tajnych ajentów królewskich lub szpiegów. Kamieniecki przez cały ten czas nie ruszył się krokiem z Krakowa, codziennie miewał z królem narady, czasem bywał obecny rozmowom króla z królewiczem Zygmuntem i kardynałem Fryderykiem, kilkakrotnie w jakichś poselstwach od króla wyjeżdżał, ale nigdy się nikt od niego nie mógł dowiedzieć, ani z czym jeździł, ani do kogo. Wszyscy przoczuwali, że jakieś niezwykłe przygotowują się rzeczy, domyślono się prawie powszechnie, że jakaś wielka wojna sekretnie się ściele, ale nikt nawet nie śmiał o niej wspominać z obawy przed królem, który widocznie nie chciał, aby o tym mówiono, a w tym czasie był niezmiernie surowy dla wszystkich i w swych nagłych wyrokach zawsze nieubłagany.

Pomnażano także młodzież służbową na zamku, kompletowano chorągwie rycerskie, składające wojskowy dwór króla, i przyjmowano każdego, który jakokolwiek z rycerska się prezentował.

Wszystka ta młodzież przechodziła przez ręce Gniewosza, który ją oglądał i egzaminował, jednych przyjmował, drugich odsyłał, a wszystkich przyjętych wieczorami w wielkiej zamkowej kordegardzie zgromadzał i tam im z rozkazu króla katechizm rycerski wykładał.

Bardzo ciekawe już dla samego oka były te zgromadzenia, albowiem można tam było widzieć najrozmaitsze rynsztunki i zbroje, wedle tych rozmaitych krajów, w którym każdy z nich odbywał nauki albo też terminował: tutaj więc hełmy z piórami, z grzebieniem zjeżonym szerścią stojącą, z blaszanymi skrzydłami albo też uszyma, pancerze całkowite lub półpancerze, polerowane, szmelcowane, wykładane srebrem lub złotem, z herbami, obrazkami świętych albo innymi insygniami, jedne z wielkich płatów złożone, drugie z wąskich pierścieni albo też w kształcie koszulek, ten z krótkim mieczem, ów z długim, a inny z młotem do rozbijania hełmów i pancerzy, wielu zaś w sukniach świeckich, barwnych nad podziw, krojem węgierskim, czeskim, niemieckim albo francuskim. Ale jeszcze ciekawsze były prelekcje Gniewosza, który obok ogromnego komina, na którym się cale kłody jasnym paliły płomieniem, w wysokim poręczowym krześle zasiadał i wykładał im wszystkie artykuły rycerskiego kodeksu jeden po drugim.

Artykułów tych było blisko trzydzieści, a celniejsze z nich brzmiały w ten sens: Każdy rycerz ma bać się Boga, bić się zawsze i wszędzie za wiarę i raczej męczeńską śmierć ponieść, niżeli wyrzec się chrześcijańskiej religii. Ma służyć wiernie swojemu królowi i bić się za niego i za ojczyznę ze wszystkich sił swoich. Ma bronić słabszych we wszystkich ich prawach, a mianowicie wdów, dziewic i sierót, jednak ani przeciwko swemu, ani przeciwko ich własnemu królowi. Nie ma nikogo obrażać w złości ani jego dobra pożądać, owszem, najeżdżać na takich, którzy to czynią. Nie ma nigdy nic przedsiębrać z pożądliwości albo dla marnej nagrody, tylko zawsze dla pomnożenia czci swojej i swego honoru. Ma zawsze bez szemrania wypełniać rozkazy swych przełożonych. Ma mieć zawsze w poszanowaniu urząd, godność i cześć swych towarzyszy i zawsze ich bronić. Nie ma nigdy samowtór albo zgoła samotrzeć na jednego uderzać i nigdy nie używać w pojedynku ani podstępu, ani też żadnej chytrości. W bitwie ma tylko jednego miecza używać, chyba gdyby był nagabany przez kilku. W turnieju nigdy ostrza nie używać. Wzięty w niewolę w turnieju, ma święcie dotrzymać wszystkich warunków, pod którymi go jego zwycięzca wypuści na wolność. Wiary ma dotrzymywać zawsze i wszędzie i strzec, aby jej jego bracia także dotrzymywali. Rycerze mają się między sobą czcić i szanować, i zawsze sobie pomagać. Jeżeli rycerz jakie wotum29 uczyni, które ma bronią spełnić, nie powinien się nigdy rozbrajać, chyba że do snu się kładzie. Jeżeli w celu spełnienia swojego wotum musi się przebijać przez niebezpieczne wąwozy, gdzie by się mógł spotkać z mocniejszymi rycerzami, z dzikimi bestiami, z diabłami, strzygami lub upiorami (co tak często się zdarza), to nie wolno mu dlatego takiego wąwozu omijać pod utratą czci i honoru. Rycerz nie ma nigdy przyjmować żołdu ani żadnej nagrody od postronnego króla albo książęcia. Ciągnąc na czele chorągwi, nie powinien dopuszczać, ażeby jego żołnierze jakiekolwiek krzywdy czynili mieszkańcom. Jeżeli mu powierzone jest bezpieczeństwo kobiety lub panny, ma raczej zginąć, niżeli dopuścić, aby ją obrażono. Jeżeli mu się zdarzy zdobyć w niewolę kobietę lub pannę, nie powinien naruszać jej czci, chyba żeby się sama na to zgodziła. Komukolwiek równemu sobie nie powinien nigdy uczciwej bitwy odmawiać. Wróciwszy z wojny albo wyprawy, ma zgodnie z prawdą opowiedzieć królowi swe czyny; który by kłamał, ma być wytrącony spomiędzy rycerstwa. Rycerz ma być zawsze wierny, pokorny i grzeczny, głośno bić, a cicho mówić i zawsze dotrzymać słowa, choćby chodziło o życie, albowiem na tym jego wysoka godność polega i niezrównana cześć, jakiej używa.

Takie były przedniejsze artykuły rycerskiego kodeksu; lecz był jeszcze inny, niejako ujemny, a wyrażający, czego się rycerz kajać30 powinien, a ten wykładał Gniewosz młodzieży starym wierszem niemieckim w ten sens: Welch Ritter bei einer Messe steht Und nicht zum Opfer geht, Und Schüsseln spült und spielt mit Schälken, Und beginnt die Küh’zu melken, Und geflickte Schuh'antheit, Und einen Armen verschmeit, Und seine Kleider schickt, dass man się wendt, Der hat seine Ritterschaft geschändt31.

Od tego czasu wieki minęły — a ten wierszowany kodeks rycerski pozostaje jeszcze do dziś dnia katechizmem szlacheckim. Ale Gniewosz to wówczas bardzo pięknie wykładał, tak pięknie, że na jego prelekcje do kordegardy chodzili nie tylko nowozaciężni młodzi żołnierze, ale cisnęła się także wszystka szlachta, która choćby tylko w przejeździe się znajdowała w Krakowie. Nawet sam Kamieniecki często się zjawiał, zabierał głos i Gniewoszowi pomagał.

Niejednokrotnie i inni mówili, opowiadając świetne czyny rycerskie, jakich sami byli świadkami, bo znajdowało się między tą młodzieżą niemało takich, co już przez kilka lat żołdy czynili w Niemczech, Sabaudii, w Hiszpanii i Francji. Wilczek także prawie codziennie na te rozgowory przychodził, ale był smutny i milczący, w sobie zamknięty i zachmurzony.

Nie znalazł on dotąd żadnej pociechy na swoje nieprzatrawione boleści. Nie miał dotychczas jeszcze żadnej wiadomości od Jagienki ani nawet nie usiłował od niej jaką wiadomość otrzymać, bo jego honor rycerski nie pozwalał mu szukać jakiejkolwiek relacji z żoną swojego towarzysza i przyjaciela. Wiedząc o tym na pewno, że Gniewosz został do tego małżeństwa przeciwko swej woli zmuszonym i domyślając się, że i on chciałby się od tych ślubów uwolnić, usiłował pokilkakrotnie zbliżyć się do niego, zniewolić go do konfidencji i razem z nim jakie środki obmyśleć, za pomocą których można by rozwiązanie tych ślubów sprowadzić.

Ale Gniewosz, stojący pilnie na straży swego honoru, nie dopuścił mu nigdy ani jednego słowa aluzji do swojej żony — a kiedy Wilczek raz zdobył się na odwagę i wprost go o Jagienkę zapytał, to Gniewosz odpowiedział mu bardzo uprzejmie, lecz sucho: — Pisuje do mnie co miesiąc, a z jej listów widzę, że jest zdrowa i dobrze jej się powodzi.

Po czym zaraz rozmowę odwrócił do innego przedmiotu. Wilczek był w gruncie rzeczy z tego zadowolony, że Gniewosz ani sam jechać na Czorsztyn, ani też żony do Krakowa sprowadzać nie myśli. Potwierdzało to przypuszczenia Formozy, na które chciała mu przysiąc.

Pocieszał go także cokolwiek jego sługa Kostruban, który się nadzwyczajnie do niego przywiązał, służył mu wiernie jak pies, jego myśli zgadywał i jego zupełne zaufanie pozyskał.

Kostruban wiedział już o wszystkim i co dzień go zapewniał, że rzeczy te dziś na jutro wezmą obrót niespodziewany i on Jagienkę dostanie. Wilczek mu nie wierzył, ale go słuchał, bo któż nie słucha wróżby miłej swojemu sercu? Czasem zaś z nim cierpko żartował, mówiąc: — Jeśliś jest diabeł prawdziwy, to przecie mi powiesz, jakim sposobem ją dla mnie dostaniesz.

Kostruban nie umiał mu jeszcze tego powiedzieć, ale przecie od czasu do czasu przynosił mu wiadomości, które go zajmowały. Tak raz mu doniósł, jako Gniewosz się zwierzył przed swoim pacholikiem, że się stara u kardynała, ażeby jego ślub mógł być unieważniony. Innym zaś razem zapewnił go, jako król Gniewoszowi obiecał, że do papieża napisze, aby ten ślub skasował. Były to rzeczy prawdopodobne i dlatego czasem wypogadzały cierpki humor niepocieszonego młodzieńca, ale zawsze tylko na chwilę. Rozebrawszy tę sprawę rozumem, który mu mówił, że w katolickim Kościele nie masz rozwodów, a oprócz tego będąc przekonanym, że król o takich sprawach tylko tak długo myśli, jak długo właśnie o nich jest mowa, znów w czarną rozpacz zapadał. A wtedy mówił do siebie: — Gdyby tylko wojna wybuchła!

tam znajdę dla siebie niezawodny ratunek. — Dlatego od czasu, jak zaczęto szeptać o wojnie, ożywił się trochę, mówił o niej z zapałem i nieraz się zdradził przed swymi towarzyszami z tą myślą: że kto zdrów wróci z tej wojny, temu niech Pan Bóg da szczęście, ale on pewno nie wróci...

Aż jednego dnia, jeszcze przed końcem lutego, król go kazał zawołać do siebie i dał mu rozkaz, ażeby zaraz wyjeżdżał do Tustania. Kasztelania halicka wakowała natenczas. Król dał mu zatem już wygotowany dokument do wojewody ruskiego, mocą którego mianuje go zastępcą kasztelana i nakazuje wojewodzie, ażeby go zainstalował, jemu zaś wydał instrukcją, ażeby z pospolitaków, których będzie mógł zebrać w sekrecie, wysztyftował zawczasu porządną chorągiew, zaczem jak swego czasu zatrąbią na koń, obejmie komendę nad pospolitym ruszeniem powiatu.

Na tę wiadomość Wilczkowi uderzyło serce z radości tak gwałtownie, że mu się twarz roześmiała i ścisnął króla za kolana. To śmierć pewna i śmierć chwalebna na czele rycerstwa tak znamienitego powiatu! Wilczek uczuł się uniesionym szczęściem anioła: dla niego śmierć była dzisiaj zwiastunem zbawienia.

Król, widząc tę radość, położył mu łaskawie rękę na ramieniu i rzekł: — Słysz, Wilczek! jam zawsze był ciebie pewnym, tak jak Gniewosza, żeś gotów za mnie skoczyć choćby w ogień. Ale wiedz o tym, że ja teraz liczę na ciebie, że mi tam zawczasu taką złożysz chorągiew, którą dobrze w garść weźmiesz panów pospolitaków.

— Najjaśniejszy królu! — zawołał Wilczek z zapałem — za miesiąc a sześć tygodni taką wystawię chorągiew, że nią ścisnę szlachciców jak w kleszcze żelazne. Chorągwi Gniewosza ja nisko nie cenię, ale za to waszej królewskiej mości odpowiem, że gdzie ja z moją chorągwią uderzę, tam dla Gniewosza i źdźbło nie zostanie.

— Słuchajże mnie, mój Wilczek — dodał król kontent z jego zapału — a jak przez Lwów będziesz przejeżdżał, to pomóż tam trochę Kergolajowi, ażeby także tam jakąkolwiek złożył chorągiew. Bo tutaj mi się z nim nic nie udało — a szkoda człowieka. Kmita go na zastępcę nie przyjął, a może rycerstwo także nie rade by iść pod buławę cudzoziemskiego rycerza. Zaczem go wyprawiłem do Lwowa, aby tam z tych wielkopolskich chodaczków, co w jesieni chmurami pociągnęli w Bełskie, tam się nie mogli osiedlić, a teraz siedzą na bruku we Lwowie, także złożył chorągiew. Dałem mu trochę pieniędzy, resztę kazałem mu wypłacić we Lwowie, spodziewam się, że da sobie radę, ale jeżeliby się trącał o jakie trudności, to ty mu pomożesz.

Wilczek przyrzekł święcie królowi, że Kergolajowi wedle sił swoich pomoże — i jeszcze tego dnia wyjechał z całym swym pocztem z Krakowa.

Brodząc z wielkim mozołem przez nieprzebrane śniegi, jakimi Polska w tej porze roku była zazwyczaj nakryta, ósmego dnia dobił się wreszcie do Lwowa — i przede wszystkim Kergolaja odpytał. Kergolaj najął sobie poza murami miasta zaraz pod Niskim Zamkiem obszerną gospodę, rozłożył się w niej bardzo wygodnie wedle swego zwyczaju i werbował ludzi dla swojej chorągwi. Jego werbunek, choć jawny, nie sprawił w mieście żadnego wrażenia i nie stał się powodem do żadnych plotek o bliskiej wojnie. W owych czasach, kto chciał, werbował sobie ludzi po miastach i nikt mu tego nie bronił. A sztyftowanie konnej chorągwi nie było łatwym zadaniem z powodu wielkiego ubóstwa tej drobnej szlachty, pomiędzy którą jedynie można było znaleźć ludzi do konnej służby już jakokolwiek wprawionych. Kergolaj, przyjmując skutkiem swego temperamentu nawet przeciwieństwa zawistnych losów z humorem, opowiadał Wilczkowi i ten swój zawód wesoło, mówiąc: — Król chyba mnie się chciał pozbyć z Krakowa, dając mi patent i trochę pieniędzy na sztyftowanie konnej chorągwi we Lwowie. Jużci tu tej małej szlachty jest dosyć, wszystkie przedmieścia są nią przepełnione, ale tym ludziom nie tylko koni i broni brakuje... Tu całkiem innych sum na to potrzeba, ażeby nimi nakryć chorągiew. Wyobraź sobie, jest tu trzech braci Bernatowiczów, chłopy jak drągi i wcale przystojni żołnierze, ale w takiej są biedzie, że wszyscy trzej tylko jedne pludry mają i jak jeden z nich wychodzi na miasto, to drudzy dwaj muszą siedzieć za piecem. Słysz, Wilczek! — wołał Francuz swoim klarynetowym głosem, uderzając go z lekka ręką po drucianej koszulce — trzech braci o jednych pludrach, przecie coś takiego można znaleźć tylko we Lwowie.

Być może, że w tej przypowieści Kergolaja było cokolwiek przesady, ale pomiędzy tą drobną szlachtą wielkopolską, która się wtedy całymi bandami na Ruś ściągała, panowała częstokroć istotnie niewysłowiona nędza. Obok błyszczącego aksamitami i złotem bogactwa i iskrzącej się wszelkimi zbytkami wystawności, jaką Polska pomiędzy wszystkimi europejskimi krajami w pierwszym rzędzie się odznaczała, głód i łachmany... Takie skrajne ostateczności, tuż obok siebie leżące, a nawet pomieszane ze sobą, były zresztą najwięcej uderzającym rysem wieków ówczesnych.

Wilczek wzruszył się w swym dobrym sercu tą nędzą szlachty, a zarazem go i krytyczne położenie Kergolaja dotknęło, bo nie tylko sam tę zasadę wyznawał, że rycerz rycerzowi zawsze i wszędzie pomagać powinien, ale wiedział zarazem, chociaż to było dla republiki sekretem, że Kergolaj tę chorągiew ma sztyftować nie dla siebie, tylko dla króla. Spytał go więc bardzo zafrasowany: — Jużci ja ciebie w tym dziegciu tak nie zostawię, ale pytam się ciebie, co począć? bo przecie wiesz, że trzeba sekret zachować, a przeto i pozór, jako ty tę chorągiew zbierasz dla siebie.

A Kergolaj na to: — Trzeba się nad tym namyślić. Mam trochę pieniędzy od króla, mam asygnacją do Łopatki.

Łopatce musiałem kłamać jak z książki, jako robię wyprawę do Ziemi Świętej po drzewo krzyża Chrystusowego dla kardynała i dlatego król mi pomaga, aby się nie domyślił, że to werbunek dla króla i że się na wojnę zanosi. Łopatka mi te grzywny wypłaci. Ale to wszystko ani na ćwierć chorągwi nie starczy, jak skoro na trzech szlachciców tylko jeden ma pludry.

Król o tym zapewne nie wiedział, a rozumiał, że ta szlachta jest uzbrojona i siedzi na koniach.

Apelować teraz do króla, to droga daleka i długa; w złym razie mogłaby nawet z tego wyniknąć dla mnie brzydka dekonfitura, żem się na coś zamachnął, czegom nie dokazał. Już mi się tu raz noga powinęła w tym przeklętym Lemburgu, za zdrowie królewskie jakoś to uszło i przycichło: wszelako teraz nie chciałbym wcale, ażeby mnie pięć nacyj tutejszych pięcioma językami jednogłośnie wyśmiało. Ale słuchaj mnie, jest na to sposób, jeżeli ty mi pomożesz.

Oto ten wasz ormiański wyporek, co go tak wszyscy kochacie, zebrał sobie sto ludzi i ma ich, doskonale ubranych i uzbrojonych — a nie potrzebuję tobie powiadać, że on i stu kotom nie godzien hetmanić. Od kilku dni przybrał sobie wprawdzie młodego Pretficza za porucznika, który drapnął z Krakowa, a wstydząc się powracać do ojca, pokumał się z Tigranesem i pojechał pod jego chorągiew. Pretficz jest dobrze wyćwiczony w rycerskim rzemiośle i spoi mu jakokolwiek jego zbieraninę, ale to także młode chłopczysko, co nawet jeszcze nigdy w ogniu nie było. Otóż ja tak rozumiem, że gdyby Tigranes oddał tę chorągiewkę pod moje komendę, to ja bym miał z czego ją wzmocnić i okryć dostatnio, tak żeby król miał z niej pociechę.

Ale Wilczek się na to uśmiechnął i rzekł: — A ty zawsze modą francuską wyciągasz rękę po chleb gotowy. Najprzód chciałeś zabrać Kmicie pospolitaków przemyskich, a teraz znowu chciałbyś Tigranesowi wziąć jego własną chorągiew. Ale jak tamto ci się nie udało, tak i to ci się nie uda. Wiesz przecie, że Tigranes na to sztyftuje chorągiew, aby nią sobie na szlachectwo albo też i na pasowanie zasłużył, a ty go chcesz wziąć pod twoje buławę; to właśnie, jak gdybyś mu chciał głowę zdjąć z karku. Nie tędy droga, mój bracie.

— Więc cóż zrobić?

— Trzeba by się nad tym naradzić z Łopatką, przecie jest tutaj królewskim starostą.

Ale Kergolajowi jakoś nie smakowała ta rada, bo rzekł: — Ja bardzo kocham Łopatkę, bo chłop z niego serdeczny i przywiązany do króla. Ale wiesz, co powiada wasze przysłowie: „Noga w szczudle, a mysz w pudle, koza w sadzie, Rusin w radzie, cztery rzeczy nie do rzeczy”. Zresztą nie bardzo bym się zwierzał Łopatce, bo on piwo i wino jeszcze jakokolwiek przemoże, ale małmazja mocniejsza od niego, więc jak małmazji w czuprynę naleje, to gotów z samej serdeczności i grzech śmiertelny wypaplać.

— Masz racją — rzekł Wilczek, zastanowiwszy się nad tym i dodał żartem — a potem nie wiem, czy Łopatka ciebie kocha tak bardzo, jak ty jego, przynajmniej ja w jego miejscu wcale bym cię nie kochał za to, coś z Pachną nabroił.

— Ja to teraz naprawię — odpowiedział mu Kergolaj, patrząc na niego swoimi mieniącymi się oczyma.

Ale Wilczek się na to roześmiał i rzekł: — Piękna to będzie naprawa. Może by lepiej, żebyś już wcale nie naprawiał... Bo ty tam grasz w szubieniczkę — a wiesz, jak się to kończy: tu się pisze, tu się maże, ale nareszcie przecie napiszą i powieszą.

— Jeszcze ja to potrafię — rzekł Kergolaj — że za mnie kogo innego powieszą. Jeśli zaś mnie tutaj przyjdzie zawisnąć, to chyba już na Formozie.

Na to Wilczek spojrzał na niego ciekawymi oczyma, po czym je spuścił ku ziemi i mały czas milczał. Kiedy zaś Kergolaj rozumiał, że on tak rozmyśla nad jego chorągwią, on podniósł oczy ku niemu i rzekł: — Najrozumniejszy człowiek we wszelkich sprawach przecie w miłości jest głupi.

Kergolaj na to w głos się roześmiał i zawołał: — Rozumiałem, że mi dasz radę na moje chorągiewne kłopoty, a ty mi dajesz radę w miłości.

Tak mi się widzi, że ci jeszcze Jagienka wciąż chodzi po głowie. Otóż ja tobie dam inną radę, abyś ją dobrze spamiętał. Każdy rozumny człowiek musi się kochać koniecznie, bo inaczej niewart jest, aby żył na tym świecie. Każdemu wolno robić największe głupstwa z miłości, a to tym bardziej, ile że im większe głupstwa się robi, tym więcej się ma satysfakcji. Ale przy najgorętszej miłości każdy ma o tym pamiętać, że za jedną kobietą siedzi druga, a za tą trzecia i czwarta, a za najpiękniejszą jeszcze piękniejsza. Zaczem weź to sobie na rozum i jedź do Jerycho po różę dla Jagienki, ale jak w drodze spotkasz Formozę, to zostań w Lemburgu; jak Formoza ci nastawi pudełek, to weź Pachnę, a jak Formoza przestanie ci nastawiać pudełka, to wróć znów do Formozy...

Wilczka mocno raziły te słowa Francuza. Byłby go chętnie jego własnemu losowi zostawił i więcej o nim nie myślał, ale chodziło o sprawę królewską. Zaczem wstał i zaczął się przechodzić wzdłuż izby. Kergolaja wcale nie słuchał, jeno myślał o środkach pomocy. Jakoż po chwili stanął przed nim i rzekł: — Słysz, Kergolaj, chciałbym ja innej drogi spróbować. Staremu Kijasowi można przecie się zwierzyć, bo pewnie nie zdradzi. Jemu wiele na tym zależy, ażeby mógł zaskarbić dla swego syna łaskę królewską, miasto się także rade przypodoba królowi; miasto bogate, jak Kijas zechce, to ci pomoc uzyska od miasta. Chyba ja o tym pomówię z Kijasem.

Kergolaj chętnie na to się zgodził.

Zaczem Wilczek poszedł zaraz do Kijasa — i jest, jak zawsze, bardzo wdzięcznie w tym domu przyjęty.

Z Formozą niewiele mieli sobie do powiedzenia. Formoza z żywą radością a zarazem z pewnym tryumfem dowiedziała się od Wilczka, że Gniewosz nie ruszył się krokiem z Krakowa i tylko raz na miesiąc pisuje do żony; zresztą czekała, wierząc w przysięgę Gniewosza jak w ewangelią, a zarazem ufając ślepo swemu przeczuciu, że się jakiś cud stanie, który ją z nim połączy: wiara zbawia każdego, a przeto i dla niej była zbawieniem. Wilczek oczekiwał także zbawienia, ale tylko przez śmierć, której pragnął na polu bitwy za ojczyznę i króla i którą już widział przed sobą; ale się z tym przed Formozą nie zwierzał. Natomiast miał drugą rozmowę z Kijasem.

Kijas obliczył zaraz swoim przenikliwym rozumem, jakie z pomocy, danej Kergolajowi, wypłyną dla niego i dla miasta korzyści: król dowie się o tym i zakarbuje to jako zasługę jemu a zarazem i miastu; tym środkiem będzie mógł łatwiej otrzymać dla Tigranesa szlachectwo; prócz tego jeszcze w tej Kergolaja komendzie, której choć do pewnego stopnia nada się charakter chorągwi miejskiej, Tigranes w czasie wojny znajdzie oparcie i obronę, o co Kijas zawczasu się z Kergolajem umówi. Obok tych pięknych widoków były niejakie trudności.

Oto rajcom nie można się zwierzyć z sekretem, trzeba tę sprawę z konsulami załatwić, skąd idzie, że można użyć tylko tych pieniędzy, które są w kasie podręcznej; w arsenale jest broni dostatkiem, ale zbroi niewiele, trzeba zatem zaprząc do roboty płatnerzy, a to może się stać powodem do plotek; skór w składach miejskich jest dosyć, ale sukno jest tylko czarne, a nie wiedzieć, czy Kergolaj na ten kolor się zgodzi. Ale Kijas na to wszystko poradzi — a zresztą, od czegóż Kundrat, notariusz lonherii, człek taki przemyślny i sprawny?

Cóżkolwiek bądź, Kijas wziął to na siebie, że Kergolajowi wszystkiego dostarczy, czego mu do wystawienia przystojnej chorągwi zabraknie — a tak się stało, że Kundrat (jak to los bywa czasem złośliwy!) musiał znów zaprząc się do roboty, aby nienawistnemu dla siebie Francuzowi, którego by był raczej w łyżce wody utopił, jeszcze do znaczenia i sławy pomagać.

Wilczek, zadowolony ze siebie, że królowi ponad swój obowiązek wyrządził przysługę, wyjechał czym prędzej na Tustań.

Król o tym czasie skoczył był do Parczewa, gdzie miał zjazd i naradę z bratem swym Aleksandrem, wielkim księciem litewskim, jakie posiłki Litwa mu na tę wojnę ma przysposobić — a skoro tylko do Krakowa powrócił, zaraz rozbiegły się wieści, jako Turcy zaczynają się zrywać jak ptacy ze ziemi i ciągną już lotem powolnym, lecz tłumnym, ku Podolowi i Rusi, ażeby całą Polskę zalać swymi wojskami i wszystkie jej kraje wypalić i złupić, a z jej dworów i miast zostawić tylko kupy popiołów...

Zima była twarda w tym roku, więcej mroźna niż śnieżna, ale za to wiosna bardzo pochopna i ciepła. Już w marcu stajały śniegi po polach otwartych, a nawet po lasach, wezbrane strumienie i rzeki szparkimi bałwany toczyły swe wody do morza, a wiatry prawie gorące, pędzone jakby umyślnie z południa na Polskę, osuszały nadzwyczaj prędko gościńce i drogi.

W kwietniu już słońce zaczęło dobrze dogrzewać i łąki zielonymi trawami zaścielać, zakwitły sady, rozweseliły się lasy, dzikie ptastwo, przylatujące zza morza, padało czarnymi chmurami z rozgłośnym wrzaskiem na moczary i stawy, bocian powrócił i zasiadł znowu swe gniazdo na wierzchu strzechy u kmiecia.

Z gorącym wiatrem, wiejącym z południa, i z dzikim ptastwem, przylatującym od wschodu, tym szerzej i głośniej rozbiegały się wieści o Turkach ciągnących na Polskę. Szlachcic, co nos wystawił poza wrota swojego dworku, czuł piżmo w powietrzu, którym cuchnęły namioty tureckie — a kiedy ucho przyłożył do ziemi, to słyszał tętent kopyt i rżenie ich koni. Byli ludzie, co widzieli we śnie, ale jakby na jawie, nieprzejrzane zastępy tureckie, z krzywymi szablami w prawicy, kapiące od drogich kamieni i złota, na białych koniach z czerwonymi grzywami, jako z rozwiniętymi sztandary barwy zielonej leciały powietrzem i właśnie jak owe stada dzikiego ptastwa z przerażającym wrzaskiem spadały na polskie krainy: gdzie padły, tam wszyscy ludzie umierali jak od pomoru, a cała ziemia się obracała w wielkie pogorzelisko.

Były także i znaki, których Opatrzność nigdy nie szczędzi swym wiernym, aby ich ostrzec przed wielkim nieszczęściem. Na południowym niebie, co dzień po zachodzie słońca, było widać wyraźnie dwa skrzyżowane ze sobą u dołu tureckie sztandary, a między nimi u góry półksiężyc, obrócony swymi ostrymi rogami ku Polsce. Szlachcica, co z dwunastą koni pod namiotem stał w polu, piorun zastrzelił i wszystkie konie za jednym wystrzałem. W Małopolsce powiła baba umarłe dziecko, co je wąż zagryzł w jej łonie, jeszcze i po porodzie siedział mu na plecach i gryzł je: wróżono z tego wielką zawziętość Turków, że pastwić się będą jeszcze nad umarłymi. Na Rusi urodziło się cielę z dwiema głowami i obydwoma pyskami okrutnie ryczało: tak, powiadano, my ryczeć będziemy pod uciskiem tureckim. We Lwowie zjawił się chłop brodaty a blady jak śmierć, który pod białą płóciennicą pokazywał krwawą ranę Chrystusową na piersiach, miał też rany na rękach i nogach, jakoby na świadectwo, od kogo jest posłań, i przepowiadał ciężkie pokuty dla Polski...

Wobec tych znaków głębokie niepokoje i drżenia wnętrzności objęły całe królestwo: jedni obwarowywali na nowo swe dwory i gotowali się do obrony, drudzy zagrzebywali w ziemi klejnoty i uzbierane pieniądze, a wszyscy się oglądali, kędy by mieli przechować swoje żony i dzieci. Zgoła, mało niewiele, a cała Polska byłaby wyglądała jak zmartwychwstali umarli, co się na dolinie Jozafata zgromadzą i czuć będą przed sobą po znakach na niebie i ziemi zbliżający się do nich dzień sądny.

Ale król czuwał. Jak tylko te straszne wieści się po całej Polsce rozeszły, już w kwietniu rozesłał bardzo szybkimi gońcami wici do wszystkich województw, ziem i powiatów, przedstawiając gorące niebezpieczeństwo i rozkazując pospolite ruszenie, a prosząc jak najusilniej, ażeby, kto żyw i broń może udźwignąć, wsiadał na koń i śpieszył zastawić swymi piersiami zagrożoną od Turków ojczyznę. Już czas — dodawali do tego ustnie urzędnicy królewscy — już czas pomścić na tych poganach nielitościwą śmierć króla Władysława i naszych ojców męczeństwo, którzy wszyscy polegli pod Warną. A lepszego czasu nigdy nie będzie, bo zwycięstwo jest pewne: albowiem bracia królewscy, Aleksander, wielki książę litewski, Władysław, król węgierski a czeski, nuż wreszcie Krzyżacy, związani są sojuszami i armie swe przyślą, nawet i cesarz Maksymilian obiecał posiłki, a Wenetowie wybierają się już na Turków z mnogimi okręty i niechybnie na nich uderzą od tyłu. Jeżeli więc Polacy chcą aby im drudzy nie odebrali sławy tego zwycięstwa, jeżeli pragną (co bardzo ważne jest zwłaszcza dla ubogich żołnierzy), ażeby im żołdacy węgierscy a czescy nie wzięli łupów tureckich sprzed nosa, to niechże się śpieszą, ażeby pierwsi a przed wszystkimi innymi ruszyli w pole.

Obawa przed najazdem tureckim, a zwłaszcza te wrzące proklamacje królewskie odniosły skutek, przechodzący wszelkie nadzieje. Jeszcze nigdy, jak Polska Polską, szlachta wielka i mała nie okazała się tak posłuszną swemu królowi, jeszcze nigdy tak jednomyślnie, bo prawie od kołka do kołka, nie stanęła w tak krótkim czasie do broni, jeszcze nigdy królestwo polskie nie wystawiło tak świetnej a zarazem tak licznej armii do boju.

Już bowiem w maju ośmdziesiąt tysięcy rycerstwa i trzydzieści tysięcy ciurów stanęło w pełnej zbroi pod Lwowem — a tak olbrzymiej potęgi wojskowej nie mieli wówczas ani król francuski, ani sam cesarz niemiecki. Pyszne te wojska, przenoszące liczbą swych głów prawie trzy razy całą ludność stolicy Rusi, rozłożyły się obozem pod miastem, ku podziwieniu wszystkich mieszkańców, nawet tych, co we Włoszech, we Francji i w Niemczech najznamienitsze armie widzieli. Świetność tego obozu podniosła jeszcze o wiele ta okoliczność, iż niebywałym dotąd zwyczajem niektórzy panowie i znamienitsi rycerze poprzywozili swe żony ze sobą, które z wrodzonej sobie próżności tym się zajęły, ażeby jak najpiękniej przystrojono namioty, ażeby piwnice i kuchnie były dobrze zaopatrzone i aby na wszelkich innych nie brakowało rozrywkach.

Kto życie swe waży za spokój i szczęście swych braci i może już jutro położy swą głowę za wolność i całość ojczyzny, temu się godzi i pieczeń wonniejsza, i lepszy dzban wina, i wszelka inna uciecha; tak zawsze bywało na świecie i nikt tych obyczajów żołnierskich nie zmieni; ale tam już na pierwszy rzut oka trzeba się było obawiać, azali tych uciech nie będzie zanadto. Albowiem każda żona zamożniejszego rycerza przyprowadziła za sobą jaki taki fraucymer; czego możny sobie pozwolił, tego się i uboższemu zachciało, a za żonami poprzyciągały także rozmaite sieroty i wdowy, które dopiero mężów szukały w obozie... Za nimi zaś markietanki i ich pomocnice, szwaczki a praczki, porozkładały się w osobnych namiotach z rozmaitymi trunkami i towarami, tak że ich namioty były wciąż w oblężeniu od żołnierstwa wszelakiej broni, że nieraz i starszym trudno się było przez nie przecisnąć.

Gdzie wino, tam i muzyka być musi; toż za markietankami nawaliło się do obozu gęślarzy, lirników, teorbanistów, skoczków, kuglarzy i błaznów wszelkiego rodzaju — a z nimi i kupców, przekupniów, handlarzy, którzy bądź pozakładali swe kramy, bądź też pomiędzy namioty roznosili swoje towary. Cieszyli się z tego mieszczanie, bo z tego obozu sowicie się napełniały ich worki; ale starzy żołnierze bardzo na to mruczeli, mówiąc, że gdzie kobiety a grajki rej wodzą w obozie, tam rygor wojskowy rozłazi się prędko i licha służba z takiego żołnierza.

Obóz ten był ogromny, jakiego dotąd jeszcze w Polsce nie było. Zaraz za Niskim Zamkiem stanęły pierwsze namioty i ciągnęły się pomiędzy Zniesieniem a Kleparowem, przez Zamarstynów do Zboisk, a stamtąd popod Sroki i Łaszki aż ku Malechowu. Spojrzawszy nań z Wysokiego Zamku, zdało się widzieć jakieś miasto ogromne, jakiego nie masz na całej ziemi.

Namioty zrazu szły szeregami, tworząc szerokie ulice, główne i boczne, jak w mieście, a dalej kupiły się w gromady, jak sobie województwa albo powiaty stanowiska obrały. Były namioty tak wielkie, jak domy, z osobnymi wewnątrz izbami, niektóre z nich poopinane materiami najrozmaitszych kolorów. Województwa trzymały się razem ze swymi powiatami i ziemiami, a nad ich głównymi namiotami powiewały sztandary ich własne: nad województwem poznańskim orzeł biały bez korony, nad sandomierskim trzy pola czerwone i białe z gwiazdami w trzech rzędach, nad kaliskim ukoronowana żubrza głowa z pierścieniem w pysku, nad kijowskim po jednej stronie anioł z mieczem i pochwą, po drugiej niedźwiedź w polu białym. Tak samo powywieszały powiaty swoje sztandary nad namiotami swych kasztelanów — a biskupi, którzy ze zbrojnymi pocztami przybyli, herby swych biskupstw: Uriel Górka poznański sztandar ze św. Piotrem, trzymającym dwa klucze w prawicy, Lubrański płocki z Najświętszą Panną, trzymającą Pana Jezusa na rękach, Jan II Pudełko łucki z Trójcą św., gdzie Bóg Ojciec trzyma przed sobą Chystusa Pana na krzyżu, a Duch św. w postaci gołębia unosi się nad jego głowami. Żaden z panów nie wywieszał tam swoich rodowych sztandarów, jak to było w Piotrkowie, bo na wojnie się to nie godziło; byli tylko woluntariusze, którzy własnym sumptem powystawiali większe lub mniejsze poczty, było także kilku kawalerów cudzoziemskich z własną służbą — a ci mieli sztandary według swej własnej fantazji.

Ilekroć taki woluntariusz wjeżdżał na czele swojego pocztu do obozu, zawsze go witało okrutne bicie w kotły i bębny i niezmiernie wrzaskliwe trąbienie, a otaczało go zbiegowisko wszelakiej broni żołnierstwa, robiąc uwagi nad uzbrojeniem i umontowaniem jego chorągwi.

Tak zaraz w pierwszym tygodniu wjechał Tigranes z pocztem stu koni. On sam jechał na czele, a prawe skrzydło pierwszego szeregu trzymał młody Pretficz jako porucznik. Wszyscy ci ludzie byli w pancerzach i hełmach, a na pancerzach mieli płaszcze jasnoniebieskie, podbite żółtą podszewką. Tigranes zrobił tę koncesją miastu, iż przyjął jego kolory, toż i sztandar, co nad jego chorągwią powiewał, mieścił na sobie okręt żółty w niebieskim polu, jako starodawny emblemat rodziny Chiaao, przyjęty przez nią znak, jako była kupiecką i przybyła zza morza. Sztandar ten bardzo wielkich rozmiarów i suto ozdobiony długimi wyzłacanymi wstęgami, wyhaftowała własnymi rękami z swym fraucymerem Formoza, jakoż powszechnie dziwiono się jego okazałości, chociaż ten i ów bąknął, że kupiec, lubo taki bogaty, mógłby był na skromniejszej chorągiewce poprzestać. Jego oddział także chwalono, ale więcej z piękności koni i zbroi niżeli z rycerskiej postawy — a jakiś żołnierz pozwolił sobie nawet głośno powiedzieć: — Co piękne, to smaczne, Turek to sobie połknie na pierwsze śniadanie.

Ale Tigranes nic sobie z tego nie robił, owszem, kiedy mu doniesiono, że żołnierze sobie dworują z tej chorągiewki kupieckiej, odpowiedział butnie: — Głupi żołnierze! Niech zaczekają — a obaczą, co się z czasem z niej zrobi. A przecież ów dzisiaj tak sławny zakon joanitów, a teraz rodyjski, został także założony przez kupców.

Tigranes stanął z swym hufcem na Zamarstynowie, gdzie kupiec lwowski imci pan Sommerstein, od którego też tę posiadłość nazwano Sommersteinhof, miał tak obszerne zabudowania, że w nich jeszcze i parę innych hufców się mogło pomieścić.

Za nim wjechał do obozu Kergolaj, ale ten całkiem inną modą wstawił swój hufiec. Miał on także tylko sto koni, ale u niego koń w konia na silnych nogach i z piersią szeroką, toż i chłop w chłopa, wszyscy ubrani i uzbrojeni ze znajomością rycerskiego rzemiosła. Kto się znał na tym, poznał zaraz na pierwszy rzut oka, że to żołnierz wytrawny a doświadczony ten hufiec prowadzi. Jeno ubranie i uzbrojenie mieli dziwne cokolwiek. Każdy żołnierz miał tylko półpancerz na sobie, z przodu okryty żelazem, a na plecach tylko półpłacie32; płatnerze nie mogli w tak krótkim czasie całych pancerzów dostarczyć — a zresztą Kergolaj nie dbał o to, bo mówił: że jak żołnierz jest na plecach okryty żelazem, to łacniej tył podaje nieprzyjacielowi.

Za to uzbrojenie ich było bardzo dostatnie, bo każdy żołnierz miał krótki miecz i mizerykordią u boku, drewnianą, ale żelazną blachą pokrytą tarczę na lewym ramieniu, pod kolanem koncerz33 na sześć stóp długi i żelazny młot u kułbaki, młot, który z jednej strony był młotem, a z drugiej siekierą do rąbania murów fortecznych. Na pancerzach zaś mieli płaszcze czarne — i to było rzeczą niezwykłą. Takie płaszcze rycerskie szły tylko do kolan, a miały rękawy tylko po łokcie, Kergolaj kazał na nich poprzyszywać białe krzyże ośmioramienne, joanickie albo też rodyjskie — a to im dawało pozór wcale uderzający. Kergolaj sam także taki płaszcz przywdział i tak jechał na czele swojej chorągwi, w niskim uszatym hełmie z czarnymi piórami i takie hełmy mieli wszyscy jego żołnierze.

Prawe skrzydło trzech pierwszych szeregów trzymali trzej bracia Bernatowicze, szlachta wielkopolska bardzo starożytnego rodu o własnym herbie, chociaż ubodzy, ale teraz już dobrze odziani, toż każdy z nich miał już swoje własne czarne pludry na sobie, z blaszanymi nagolennikami i butami okutymi w żelazo. Jeden z nich niósł sztandar także czarny, bramowany złocistymi frędzlami, w którego środku widać było złotego lewka w niebieskim polu.

Kergolaj, nie mogąc wystawić pełnej chorągwi, równającej się chorągwiom dworskim, nie miał odwagi wywiesić królewskiego orła na swoim sztandarze; chciał środkiem przepłynąć i długo się upierał przy ukoronowanej kawce halickiej, ale złośliwy Kundrat podszczuł konsulów, którzy niemało na tę chorągiew wysypali pieniędzy, ażeby nie odstąpili od swego lewka, a tak Kergolaj musiał dla miłej zgody ustąpić, a Kundrat miał jeszcze z tego i tak niemało zgryzot, bo tę piękną chorągiew z lewkiem haftowała własnymi rękami Pachna, o czym pomału całe miasto się dowiedziało. Kergolaj, wjeżdżając do obozu, kazał trąbić hasło królewskie — a to już cale obałamuciło nawet najstarszych żołnierz — Świętojański krzyż sobie przyszył na piersiach — pytał jeden drugiego — na sztandarze ma herb miasta Lemburga, a trąbi hasło królewskie; co to za diabeł być może?

Drudzy zasie mówili: — Mają mizerykordią u boku, to pewno ci, co kwatery nie dają, a rannych rzeżą po gardle.

Ale inni temu przeczyli mówiąc: — W żałobie się czernią, to może ci rycerze-kapłani, co pielęgnują rannych, a grzebią umarłych, jako są właśnie rycerze jerozolimscy. Może papież ich przysłał naszemu królowi.

Jednakże Kergolaj, jadąc stępą wielką ulicą przez gęste tłumy ryceratwa, tu i ówdzie dostrzegł znajomych i pozdrawiał ich mieczem, a ci mu także głowami kiwali, a tak od nich rozeszła się wieść po obozie: — Francuz, powinowaty Kmitów i Lanckorońskich, Kergolaj grabia, eques auratus, rycerz rodyjski, a na czas rotmistrz królewski.

Jeszcze zaledwie Kergolaj skręcił ku Zamarstynowu, gdzie Tigranes dał mu gościnę, a mieszczanie mieli mu dostarczać furażów, kiedy Kierdejowicz Olizar wjechał na czele swojej sotni kozaków do obozu. Ci wszakże znowu się zaprezentowali inaczej. Siedzieli bowiem na małych koniach, trochę chudych, ale za to niezmiernie ognistych, obrotnych i rączych, widać było po nich, że jak ruszą z kopyta, to jak wiatr świsną, a i wiatr ich nie dogoni. Ludzie też byli młodzi jeden w drugiego, ledwie po skrzydłach widać było starych kozaków ze siwymi wąsami, ubrani zaś byli lekko, w brunatnych kubrakach, w baranich czapkach, ale uzbrojeni dostatnio, bo każdy miał krzywą szablę i kindżał u boku, topór przy kułbace, a w ręku spisę z długim stalowym grotem jak szpilka. Tylko Olizar miał na sobie bogato srebrem haftowany aksamitny kaftan, kudłatą burkę przewieszoną przez ramię, błyszczącą szablę w prawicy, kołpaczek z piórem, a siedział na tak ognistym tureckim ogierze, że i sam król byłby się go nie powstydził. Sotnia ta była prawie sowito okryta, bo było w niej najmniej półtora sta koni, a szło za nią jeszcze kilkanaście koni podwodnych i jucznych: zgoła hufczyk bardzo lekki, ale nakryty i syty, bo lud był rześki, a prawie na każdym z nich było widać i pas pozłocisty, i rozmaite świecidła, i dobrze wyładowane wojłoki za terlicami34. Olizar, jeżeli mu ojciec nie pomógł, niemało grzywien musiał naskubać we Lwowie, nim ten hufiec uzbroił, ale się pięknie postawił. Jakoż był w złotym humorze, witał wszystkich szablą, czy kogo znał, czy nie znał, ale miał też dużo znajomych, którzy go głośnymi wiwatami witali, zatrzymywali po drodze i żartowali z nim serdecznie, bo go wszyscy kochali. Poważni rycerze, obejrzawszy dobrze jego żołnierzy, mówili sobie: — Do uderzenia nieprzyjaciela w czoło niewiele to warte, właśnie jak by go mucha ukąsiła, ale rwać go po bokach nikt lepiej nie potrafi od niego. Nuż kiedy nieprzyjaciel pobity, to chroń go Boże od tych Rusinów, bo go pewnie bez miłosierdzia dobiją, a potem i koszuli na nim nie zostawią. Jeno nie wiedzieć, gdzie będą chować klejnoty a makaty tureckie, bo mają wojłoki tak napchane, że i tureckiej mycki by w nich nie zmieścił.

Słysząc to Olizar, spojrzał na nich z litościwą pogardą i podkręciwszy wąsa, rzekł: — Szkoda howoryty! W mene kożdyj kozak maje porożnyj mich pid terłyciow35.

Więc wszyscy się śmiali — a tymczasem Olizar pociągnął także na Zamarstynów.

Nazajutrz przyciągnęli Krzyżacy. Przyjechali z północy od Żółkwi — i cały obóz przeciw nim wyrunął w ulice, bo też było co widzieć. Mieli tylko czterysta koni, dwieście rycerzy a dwieście knechtów, ale jakie tam konie, a jakie zbroje, to ledwie najprzedniejsze chorągwie królewskie mogły się z nimi porównać.

Na czele ich jechał sam wielki mistrz tego rycerskiego zakonu, Jan Tiefen, starzec już prawie zgrzybiały, z białą w pas brodą, mąż wzrostem wyniosły, ale żółtawej cery na twarzy i prawie jak gdyby był chorowity; koło niego zaś komtur, Ludwik von Steinsheim, równie potężny wzrostem, ale zdrów i w pełni sił męskich. Za nimi ciągnęły ściśnięte szeregi rycerstwa, wszyscy na koniach ogromnych, zakutych w żelazo, sami zaś w pełnych pancerzach i hełmach z piórami a w długich białych płaszczach z wielkimi czarnymi krzyżami na piersiach.

Wszystko tak lśniło się na nich, jak gdyby dopiero co wyjechali z płatnerskiego warstatu, bo nawet knechtowie ich byli ubrani bardzo dostatnio i mieli konie takie ogromne i takie przystojne, że u nas i dobry rycerz nie pochwali się lepszym.

Tak ciągnęli z wolna z dobytymi mieczami i rozwiniętymi sztandary przez cały obóz — a nasi żołnierze witali ich milczącym zdumieniem, bo wyglądali wcale jak rycerze biblijni, co smoków tratują swoimi końmi, a dławią kopiami, i niewielu było, zwłaszcza pospolitaków, co tych rycerzy kiedykolwiek własnymi oczyma widzieli.

Ale w tej wielkiej powadze tylko przeciągnęli przez obóz i zatrzymali się dopiero w mieście pod Niskim Zamkiem, gdzie ich piękną perorą w imieniu króla witał arcybiskup lwowski, otoczony swym klerem, królewskimi urzędnikami, rajcami miasta i niezliczonym tłumem pospólstwa. Zaczem im dano kwatery w mieście, traktując ich z wielkim respektem, bo wielkiego mistrza, komtura i kilku starszych wziął arcybiskup do siebie, zaś innych przedniej szych porozbierali prałaci i kanonicy a proboszczowie wszystkich obrządków, resztę zaś mieszczanie do siebie, tak że i niejednemu knechtowi dostało się spać pod kołdrą jedwabną a nalać się miodem po same gardło. Ale bawili niedługo, bo odpocząwszy mało niewiele, pociągnęli do Halicza, gdzie się też rozłożyli obozem, czekając na rozkazy królewskie.

Wszelako podczas tego przyjęcia ich pod Niskim Zamkiem stało się trochę zgorszenia.

Wybiegło tam bowiem za nimi niemało żołnierstwa z obozu, a z nim Olizar, zawsze wszystkiego bardzo ciekawy, i Kergolaj, który także jeszcze nigdy Krzyżaków nie widział. Owo stał tam także i Frąc i patrzał na te Krzyżaki z otwartą gębą, a widać, że musiał się nadąć wielką pychą z tych swoich braci niemieckich, bo spostrzegłszy Olizara przy sobie, trącił go w łokieć i rzekł: — Owo to tacy są rycerze niemieccy; w Polsce nie ujrzeć ani jednej chorągwi, coby im mogła służyć choćby za knechtów.

Bardzo to nieroztropnie zrobił Frąc, że właśnie Olizarowi taką rzecz obraźliwą powiedział, bo Olizar nigdy nie mógł cierpieć tego tłustego Niemca, a i bez tego był dosyć porywczy, więc odpowiedział mu szorstko: — Ot! nie plótłbyś lada czego! Widziałem ja w Piotrkowie daleko piękniejsze chorągwie, a jeszcze do tego rotmistrzują im nie tacy starzy dziadowie, co chyba piece nimi zatykać.

To znowu dotknęło Frąca, jakoż się zarumienił i rzekł: — W Piotrkowie nie byłem, ale znam wszystkie polskie chorągwie i to powiadam waszmości, że nie masz tu ani jednej takiej, co by choć mogła wodę wozić za Krzyżakami.

Na to zaś Olizar ćwiknął mu w oczy: — Nie masz żadnej takiej chorągwi? A ja tobie powiadam, że ani ich nie policzysz. A Gniewoszowa, a Myszkowskiego, a Lanckorońskiego, a Tęczyńskich, Tarnowskich, Kmitów...

I cóż ty mi gadasz takie głupstwa niemieckie?

Wszakże flegmatyczny Frąc także już wtedy pot poczuł i zawołał z drwinami: — Gniewoszowa? Jeśliby Jan Tiefen swymi rycerzami na nią uderzył, to by się tak właśnie po niej przejechał, jak ja bym się przejechał po tobie.

— Ty po mnie? taki synu! — krzyknął na niego Olizar, skoczywszy zaraz ku niemu i chwytając za szablę — dobyj miecza, ty knechcie niemiecki! dobywaj miecza, bo cię tu wypatroszę jak kota!

Frąc cofnął się o pół kroku i chwycił ręką za głownię swojego miecza — i już by byli uderzyli na siebie, ale w tej chwili rzucili się ku nim Kergolaj i Łopatka i rozerwali ich, stając pomiędzy nimi, Kergolaj przed Frącem, a Łopatka przed Olizarem.

— Panie knecht — zaśpiewał Kergolaj Frącowi w twarz — idź wasze na szyldwach i tam pilnuj twego urzędu, a nie porywaj się na rycerzy, do którycheś jeszcze nie dorósł.

Łopatka zaś trzymał Olizara za obydwa ramiona, perswadując mu po rusku, że wprawdzie króla nie masz na zamku, ale zawsze dobycie szabli pod zamkiem królewskim, zwłaszcza w obliczu takich wysokich dygnitarzy duchownych i świeckich, to rzecz niebezpieczna i mogłaby łatwo pobudzić króla do gniewu.

Frąc prędko się opamiętał, zagryzł wargi i poszedł ku bramie Niskiego Zamku, ale Olizar parskał i fukał, jak gdyby go gad jadowity ukąsił. Nareszcie uspokoili go z wolna obydwa przyjaciele, a Łopatka rzekł: — Ej! wyrypaju! ty jeszcze kiedy będziesz ziemię gryzł za kobiety! Bo to i twoja złość do tego Niemca cię bierze za Pachnę. A tak mi się widzi, że żaden z was jej nie dostanie.

— Za Pachnę albo i nie za Pachnę! — zawołał Olizar, sapiąc mocno i patrząc z boku na Kergolaja — ot! i ten Francuz smali do niej cholewki, a ja mu jej nie zazdroszczę, bo jest zacny kawaler i mój dobry przyjaciel. Ale temu Niemcowi nie dam jej nawet powąchać — a jeśli go kiedy przy niej przydybię, to go na bigos posiekam.

Na to zaś Kergolaj powiedział sentencjonalnie: — Kiedy się dwóch ludzi nienawidzi ze sobą, co między żołnierzami często się zdarza, to nie ma na to innego sposobu, jak ich spuścić ze sobą. Ale w tym razie nie doradzałbym tej bitwy Olizarowi, bo Frąc, chociaż podobno idzie ze szlachty niemieckiej, przecie jest tylko knechtem, a rycerzowi nie godzi się dobywać miecza na knechta, chyba żeby byl napadnięty przez niego.

Kundrat, który tam także stał z bliska i słyszał to wszystko, zrazu już ręce zacierał z radości, bo myślał, że Frąc i Olizar pobiją się ze sobą, przy czym by się było może i Kergolajowi co oberwało: gdyby się jego trzej rywale byli dobrze potłukli, zwłaszcza bez jego przyczyny, to byłoby to nieocenioną gratką dla niego. Choćby się nawet pozabijali! — myślał sobie po cichu, odwracając się trochę na stronę i zatykając ręką swoje usta wiśniowe, aby kto jego myśli nie dosłyszał — tym lepiej, byłoby o tyle mniej tych zawalidrogów na świecie. — Bardzo był niekontent z Łopatki, że ich rozbroił: po co ten głupi Rusin miesza się w nie swoje rzeczy? — Ale nareszcie musiał się zgodzić z swym losem i nadrobić ironią, mówiąc do siebie: Śmiać mi się chce z tych zawadiaków, co się chcą bić między sobą o moje własność: niechże się biją — a przecie Pachną będzie moją, jak tylko jeszcze cokolwieczek wyszumi.

A kiedy tak cały zatopiony w samym sobie trzymał się jeszcze ręką za swoje rumiane policzki, nagle uczuł kędyś poniżej pleców but twardy, pewnie rycerski, może nawet okuty żelazem, bo aż mu się świeczki w oczach zapaliły od tego dotknięcia, a zarazem usłyszał głos gromki nad sobą: — Paszoł! won! czego tu drogę ludziom zawalasz!

Kundrat skoczył w bok jak zając po strzale i aż kucznął przy ziemi ze strachu, patrząc okrągłymi oczyma, co by to było. I obaczył, że to był Olizar z Kergolajem, którzy się trzymali pod boki i szli do Bazaru, aby sobie tam podpić trochę na ten frasunek.

Obaczywszy, że sobie poszli i dali mu spokój, Kundrat odetchnął — o Pachnie w tej chwili wcale nie myślał — tylko pomacał się poniżej krzyżów i znalazł, że dziwnie twarde buty mają ci przeklęci rycerze.

— Rycerze! — zawołał do siebie, patrząc z pogardą za nimi — a są właśnie jak konie, co im kowają kopyta.

Ale kiedy już byli daleko, wpadł w złość okrutną, o co nietrudno było u niego, zwłaszcza w chwilach, kiedy nikogo się nie bał, wydobył bykowiec zza pasa, co go nosił przy sobie dla utrzymania dla siebie respektu pomiędzy sklepowymi chłopcami, podniósł go w górę i zawołał za Olizarem: — Koniu jeden, co ci podkuto kopyta! dam ja tobie nie takie poczęstne, jak kiedy wpadniesz w moje pazury!

Miejska publika, która się tam także zgromadziła gęstymi tłumami, przyjęła te śmiałe słowa ze szmerem zadowolenia, co w Kundracie ducha podniosło i do tego stopnia, że się do niej obrócił i dodał: — Zaliż to nie wstyd człowiekowi, zwłaszcza kiedy się mieni szlachcicem, dać sobie kować kopyta jak koń, co go z innymi bydlęty w stajni chowamy! Ale też i bydlęta są ci rycerze i jeszcze my ich kiedy jak bydło wyrżniemy...

Na to publika odpowiedziała mu jeszcze głośniejszym szmerem zadowolenia: zaczem Kundrat był kontent i mógł sobie był odejść spokojnie. Ale na swoje nieszczęście był on niezmiernie ciekawy — a tu właśnie teraz zaczęły się toczyć krzyżackie spiże i owe przepyszne niemieckie wozy, wszystkie polerowanym żelazem okute, malowane olejno, woskowanymi płótnami nakryte, jakich u nas nie dostrzec nawet w królewskim obozie. Kundrat więc wcisnął się między publikę i stanął w pierwszym szeregu, aby też wszystko mógł dokładnie obejrzeć.

Kiedy człowiek ostrożny wciśnie się w tłum, bardzo dobrze zrobi, jeżeli się oglądnie, jacy ludzie stoją około niego, bo w ścisku czasem o jaki zbytek nietrudno. Tak zrobił także i Kundrat.

Po jego lewej stał jakiś rzemieślnik, okryty skórzanym fartuchem, nie warto było nawet patrzeć na niego; ale po jego prawej stał knecht krzyżacki, cale niezwykła we Lwowie figura.

Krzyżak był pewnie, bo na białawo lśniącym pancerzu miał czarny krzyż bramowany mosiądzem i takiż krzyżyk na hełmie; przy tym zaś był zapewne płatnikiem, bo z prawego ramienia na lewy bok miał przewieszoną torbę skórzaną, na której też lewą rękę wciąż trzymał. Kundrat spojrzał na niego ciekawie i widział, że jest to chłop duży, o całą głowę większy od niego, chudy, ale haniebnie kościsty; miał tylko półpancerz na piersiach, a zresztą był cały w skórę ubrany, buty miał ciężkie na nogach powyżej kolan i także żelazem okute. Przy torbie miał miecz wielki krzyżacki, zdaje się w srebro okuty, a tuż przy mieczu u pasa różaniec.

Kundrat oglądał to wszystko bardzo ciekawie, ale ostrożnie, bo stał tuż przy nim, co mu bylo niedogodnym, a nawet, prawdę mówiąc, to i nie bardzo mu było przyjemnie stać tak blisko przy tak haniebnie uzbrojonym i tak ogromnym dragonie. Z tego powodu chciał także wiedzieć, jak mu też z oczu patrzy, temu krzyżackiemu drabowi, zaczem podniósłszy pomału głowę, zajrzał mu w twarz. A wtedy już się go wcale przestraszył: Krzyżak ten bowiem miał twarz tak chudą, że mu policzki zapadły, skórę na niej brunatnożółtawą, nos jak kułbakę, a do tego ogromne wąsy ryżego koloru, które mu jak szczecina od warg odstawały. Na widok takiej straszliwej twarzy jakoś ckliwo mu się zrobiło, a że mu i w gębie zaczęło zasychać, zaczął więc ślinę przełykać i przestępywać z nogi na nogę, przy czym też wciąż łypał niespokojnymi oczyma na twarz tego Krzyżaka.

Tymczasem Krzyżak, spostrzegłszy jego niespokojne ruchy i ciągłe łypanie oczyma, przycisnął torbę lepiej do siebie i już go odtąd z oka nie spuścił. Kundrat, czując na sobie oczy tego diabelskiego człowieka, które go jakby dwa węgle jarzące w głowę paliły, zaczął coraz więcej się kręcić na miejscu: chciałby się był odsunąć od niego, ale ani sposobu, albowiem z tyłu zbity tłum ciśnie go w plecy, a z przodu chodzą starościńscy halabardnicy i parzą każdego kijami, co wystąpi z szeregu. Tak wzięty jakby w kleszcze ogniowe, już tylko wciąż spoglądał spode łba na tego fatalnego Krzyżaka, ażeby mu niespodzianie co złego nie zrobił.

Lecz Krzyżak, nie rozumiejąc wcale, dlaczego ten człowiek się tak kręci na nogach i ciągle w twarz mu zagląda, także się zniecierpliwił, obrócił się raźnie ku niemu, a zajrzawszy mu w oczy, dwa albo trzy razy okrutnie zgrzytnął zębami. Ten zgrzyt już wcale diabelski takim okrutnym strachem przejął Kundrata, że się wzdragnął i obydwie ręce wyciągnął przed siebie: Krzyżak zaś, myśląc zapewne, że on torbę chce zdzierać z niego, niewiele myśląc, rznie go w papę, raz od prawego i zaraz potem na odlew. Na taki traktament Kundratowi ziemia się pod nogami zachwiała i już miał upaść na lewo, gdzie by był właśnie wpadł prawie pod nogi tym przeklętym starościńskim halabardnikom, którzy by mu za wystąpienie z szeregu byli pewnie wsypali z jakich kilkanaście kosturów, ale na jego szczęście Krzyżak rznął go jeszcze raz płaską ręką po czubie, a tak mu nie chcący równowagę przywrócił. Więc Kundrat, jak tylko znowu grunt uchwycił nogami, zaraz przytomność odzyskał — a wtedy, już nie czekając, uderzył w tłum, który mu się też z respektem rozstąpił, przebił się przezeń jak szydło i niebawem potem znalazł się na chodniku w ulicy, gdzie też sobie trochę odsapnął.

A odsapnąwszy, kontent był z siebie, bo jużci uszedł wielkiego niebezpieczeństwa: taki pogański Krzyżak gotów zabić człowieka, a teraz, czasu wojny, nawet pies by za nim nie szczeknął. Mając zaś to w naturze, że się zapatrywał różowo nawet na przykre wypadki, uśmiechnął się jeszcze i rzekł sam do siebie: — Niechaj tam kto mówi co chce, przecie to w bitwie nie ma jak drapnąć. Coś człowiek oberwie, ale choć duszę wyniesie. Nie tak jak ci głupi żołnierzyska, co się biją do ostatniego oddechu, że ich potem z placu bitwy niosą prosto na cmentarz...

Jednak idąc sobie powoli chodnikiem, wzruszył jednym ramieniem i drugim i uczuł, że mu jakoś niedobrze. W krzyżach czuł ból od Olizarowego kopyta, policzki go piekły jak ogniem, a i w uszach coś mu szumiało, widać, że Krzyżak ciężką miał rękę. Dobrze by się czym wysmarować, ano nie wiedzieć czym, oliwą czy okowitą, czy też jaką driakwią36. Najlepiej podobno zrobi, jeżeli pójdzie do medyka, aby go się poradzić. A kiedy tak sobie mówi, patrzy — a tu własne medyk idzie ulicą ku niemu.

Był to medyk miasta, bardzo respektowany w domu Kijasa, człowiek już trochę podeszły, nie bardzo wielki, ale barczysty, z twarzą wielką a ogoloną z mieszczańska, w czarnym akademickim tabardzie i czarnym birecie, w czarnych pończochach i błyszczących trzewikach z wielkimi stalowymi sprzączkami. Nazywał się Arystoteles Dunder i był Grek z pochodzenia (Dunder, Grek oczywiście, co też zaraz widać z nazwiska), jakoż z Kijasem zawsze rozmawial po grecku. Był on bardzo rozumny, prawie jakby czarownik, jak tylko spojrzał na chorego, zaraz wiedział, co mu brakuje; ale że dawniej z chorągwiami chodził na wojny, więc też był wesół z żołnierska i nieraz swymi żartami lepiej pomógł choremu niżeli drugi bańkami albo jaką driakwią. Kundrata znał jak zły szeląg, jakoż skoro go spostrzegł, sam się do niego uśmiechnął, a Kundrat na to: — Magnificus37 jak z nieba mi spadasz, bo właśnie chciałem sam iść do jegomości. Coś w sobie mnie boli, chciałbym się czym wysmarować.

Więc medyk spojrzał na niego uważnie i rzekł: — Czy jeno waści znowu kto boków nie wysmarował kosturem albo i pięścią, bo jakoś policzki masz mocno czerwone.

A Kundrat na to trochę skonfundowany: — Poszedłem przypatrzyć się Krzyżakom, więc w tłumie zawsze człowiekowi boki obszturkają cokolwiek.

— A! więc to stamtąd powracasz? Maszże gorączkę?

— Jużci trochę sucho mi w gębie.

— Pokaż no język.

Kundrat pokazał język.

— Wyciągnij cały język — zawołał medyk — bo inaczej nic nie obaczę.

Kundrat wyciągnął język aż poniżej podbródka.

— Zamknij oczy — zawołał medyk.

Kundrat zamknął oczy.

Zamknął oczy i stoi. Ale stoi tak jedno Ave, ba, już się i drugie zaczyna, a medyk nic nie powiada. Przecież nie może tak stać przez dziesięć pacierzy.

Otworzył pół oka ostrożnie: ale jakże się zdziwił! Po medyku już i miejsce zastygło — a natomiast kilkunastu chłopców ulicznych, jako to tego licha zawsze pełno jest wszędzie, gdzie są zbiegowiska, otoczyło go półkolem, wszyscy powywalali języki, patrzą na niego i stoją.

— Ach! szelmy! — zawołał Kundrat — to jeszcze i wy będziecie mi się wydrzeźniać!

Takie zuchwalstwo ulicznych hultajów głęboko go oburzyło, jakoż natychmiast jowiszowym zapłonął gniewem, wydobył bykowiec zza pasa i puścił się w pogoń za hultajami.

Chłopcy ci, chociaż jeden niósł dzbanek, drugi konewkę, a trzeci parę butów miał w ręku, lżejsi byli od niego, więc mu się porozbiegali i mało który co od niego oberwał, ale jeden z nich trochę sporszy, a przeto i zuchwalszy od drugich, jakoś nie bardzo uciekał, tego więc Kundrat przycupił. Chłopak ten na swoje nieszczęście miał bardzo gęstą i kudłatą czuprynę, Kundrat więc wraził mu lewą rękę w czuprynę, ścisnął co siły mu stało, a prawą swoim bykowcem okrutnie mu skórę wyłoił. Zaczem, chociaż był zasapany, głowę podniósł do góry i już zdrów wtedy jak ryba krokiem tryumfującym poszedł sobie do domu.

Olizar dał mu butem żelaznym takie poczęstne, że mu świeczki w oczach się zaiskrzyły, Krzyżak go zmłócił tak po łbie, że mu się na chwilę ziemia spod nóg usunęła, ale na koniec przecie odszedł z tryumfem, bo znalazł takiego, na którym odbił to wszystko w dwójnasób.

Bo to tak jest między ludźmi: każdy ma kogoś nad sobą, co go z góry w łeb wali, trudno mu się obronić od niego, bo jest mocniejszy, ale za to szuka sobie słabszego, którego on znów sobą przygniecie — a wtedy już wszystko dobrze, bo tym sposobem utrzymuje się równowaga socjalna. I na takiej to równowadze, niestety! cały świat stoi — i na niej podobno stać będzie na wieki.

Stanisław Kmita stawił się także bardzo w czas do obozu. I stawił się bardzo pokaźnie, buńczuczno i huczno, tak że na widok jego chorągwi tylko jeden głos poszedł po całym obozie: "Poznać pana po cholewach”. Sam jego dwór bowiem wynosił sto pancerników na koniach wybornych: miewał on zawsze na swoim zamku sowitą garść doświadczonych żołnierzy, w jego arsenałach było zbroi i broni dostatkiem, a szlachty, służącej chętnie na cudzym żołdzie, w ziemi sanockiej nie brakło. Jego dworska chorągiew była zatem dobrze okrytą, a dodawała jej jeszcze niemało wspaniałości spora garsteczka paniąt, którzy u niego terminowali, a między którymi znajdował się także jego syn starszy, Stanisław, umyślnie przez matkę na tę wyprawę sprowadzony z Sabaudii, wtedy dopiero dwudziestodwuletni, lecz bardzo piękny, a w sprawach rycerskich już nawet cokolwiek sławny młodzieniec.

Ale nie na tym koniec, albowiem za jego dworem przyciągnęło pospolite ruszenie ziemi przemyskiej, jedno z najświetniejszych pod względem koni i zbroi, bo szlachta tamtejsza była już wtedy niepomału bogata (bogaciły ją przede wszystkim jej pszenne ziemie i spławy do Gdańska), a byli pomiędzy nią nawet książęta ruscy, jako Hurkonowier Holszańscy i inni. Za tym rycerstwem konnym ciągnęli pospolitacy piesi, łucznicy i kopijnicy, których kmiecie i szlachta, posiadająca włości nadaniem lennym, musiała dostarczyć, za nimi wozy czterokonne od miast i miasteczek, co spiże wiozły za wojskiem, a wreszcie inne z namiotami, pakunkami i wiktuałami.

W sześciokonnej pozłocistej karecie, otoczonej konną młodzieżą dworską, przyciągnęła nareszcie kasztelanowa, którą miała partykularne powody towarzyszyć mężowi w tej wyprawie.

Kmita stanął z całym swym dworem i z pospolitym ruszeniem w Zboiskach, których właścicielką naówczas była jakaś comitissa38 Anna, nikomu zresztą nie znana, ale znali ją pewnie Kmitowie. Stało tam wtedy na środku dosyć długiego wzgórza stare obszerne dworzysko, które razem z licznymi budynkami było okopane i jakokolwiek obronne. Tam Kmita się usadowił z swym dworem, pospolite ruszenie rozłożyło się obozem pod namiotami wzdłuż grzbietu wzgórza po obydwóch stronach dworzyska. Z najwyższego szczytu dachów tej szlacheckiej fortecy powiewał ogromny sztandar ziemi przemyskiej, przedstawiający białego orła dwugłowego o jednej koronie, w polu błękitnym. Tak ta kasztelańska kwatera, panująca nad znaczną częścią obozu i miasta, przedstawiała się bardzo wspaniale, nawet zanadto wspaniale, na co też niektóre województwa sarkały, jakoby to było contra aequalitatem39.

Jednakże Kmita, wyborny znawca serc ludzkich, prędko te sarkania przygłuszył, albowiem przyprowadził ze sobą kuchnię i piwnicę i dawał codziennie obiady, przy których po sto osób siadało, wieczorami wyprawiał muzyki i tańce przystojne, na które bawiące w obozie szlachcianki zapraszał, od czasu do czasu i małych podarunków nie szczędził — a tak pomału nie tylko sarkania ucichły, ale jeszcze go pokochano i wkrótce powszechnie chwalono, podając sobie od namiotu do namiotu te słowa: „Nie ma co mówić, co Kmita to Kmita”. Kasztelan tedy bardzo kontent był z siebie, bo poczuł się w sobie i widział, że inni go także czują, zaczem nabrał takiej pewności siebie, że gdyby mu kto był drogę zastąpił, to gotów by mu w nos dmuchnąć, choćby to był wojewoda, a choćby też i sam król jegomość. Już nawet zaczął żałować, że dla tych głupich dwóch chłopów dziesięć lat na wsi przekwasil, podczas w razie gdyby był jeździł na sejmy i na wyprawy jak inni, byłby się przecież zabawił, jeszcze bardziej rozjaśnił splendor swojego imienia i pewnie dawno już by był wojewodą.

Ale kasztelanowa nie była tak bardzo zadowoloną. Przyjechała ona z swym mężem nie dlatego, dlaczego inne żony do obozu zjechały, przez ciekawość i dla niezwykłej rozrywki, ale z tej ważnej racji, iż się obawiała, azali jej mąż, od pewnego czasu ospały i obojętny na wszystko, wszystkich swych obowiązków dopełni. Ona to sama wyrwała niejako królowi z rąk dla niego buławę nad ziemią przemyską: umarłaby była ze wstydu, gdyby król mógł powiedzieć, że miał racją, bo Kmita niezdolen pospolitemu ruszeniu hetmanić. Owo z tej strony się wprawdzie całkiem uspokoiła, bo jej mąż stanął twardo na straży swojego osobistego znaczenia i rodu — a o tym, że tak samo stać będzie w ogniu, nie wątpiła ani na chwilę, bo przecież krew rycerska jak najprzedniejsza w jego żyłach płynęła, za młodu we wszystkich bitwach odznaczał się ślepą odwagą, zwłaszcza kiedy się zgniewał, taka krew nigdy się nie starzeje, a zresztą — jeszcze żaden Kmita nie stchórzył. Zaczem z tej strony nie miała żadnej obawy: jej mąż na tej wyprawie nową się sławą okryje i swemu synowi wspaniałym zaświeci przykładem.

Ale z innego powodu dotknęło ją bardzo głębokie zmartwienie. Oto skutkiem obecności tak wielu kobiet, być może także skutkiem bliskości tak wesołego miasta, jakim Lwów był natenczas, haniebna swawola się rozszalała po całym obozie. Kasztelanowa nie mogła tego dostrzec od razu, ale pobywszy tylko tydzień w Zboiskach, ku wielkiemu swemu zgorszeniu dowiedziała się jak najdokładniej o wszystkim. Dosyć jej było zresztą rozpytać się o najbliższych znajomych, ażeby powziąć wcale nieomylne wyobrażenie o tej niesłychanej rozpuście.

Do takich najbliższych jej znajomych należał przede wszystkim Kergolaj.

Owóż Kergolaj stał z Tigranesem i Olizarem na Zamarstynowie, gdzie Tigranes zajął bardzo obszerne Sommersteinów domostwo — a będąc bardzo bogatym i próżnym cokolwiek, rozgospodarował się tam prawie jak mały Kmita. Sprowadził kuchnię ojcowską, nie żałował piwnicy i wydawał obiady, do których także po sto osób siadało — a bodaj czy jego kuchnia, a zwłaszcza piwnica nie była lepsza niżeli kmitowska. W każdym zaś razie muzyka u niego była szumniejsza, bo jego kapelę nastroił i złożył taki wyborny znawca tych rzeczy, jak ksiądz Wara. „Xandz byali” nie mijał nigdy domu, gdzie się kurzyło z komina, jakże by nie miał być w takim obozie, gdzie cała Polska się zgromadziła? Do Kmity nie poszedł, bo się bał, aby go tam nie spytano o tego konia, co go sobie na Sobniu na dni kilka pożyczył, a potem sprzedał we Lwowie razem z kułbaką. Do innej wysokiej szlachty także się nie pchał, bo to wszystko są ludzie równie niewdzięczni, jak Kmita: noszą człowieka na rękach, kiedy im trzeba oczyszczać się z grzechów śmiertelnych, a potem mu nawet mizernego probostwa nie dadzą. Ale się przyczepił do Tigranesa, bo to pan zacny i hojny i jeszcze nie zepsuty jak inni.

Tigranesowi Wara był także na rękę, bo mu to pochlebiało mieć kapelana przy swojej chorągwi, którego inni nie mieli — a zresztą był to człek sprawny i bardzo usłużny, wcale niepospolitą mu złożył kapelę, umiał zarządzić kuchnią i stołem jak najlepszy marszałek, dyrygował tańcami i w razie potrzeby nawet sam rewerendę zakasał, smutnego pocieszył, chorego wyleczył, a jeśli kto miał jaki grzech na sumieniu, to go i wyspowiadał, a nawet i bardzo lekką się kontentował pokutą. Za przyczyną Wary dwór Tigranesa przybrał postać nieledwie pańską, zachodziło do niego bardzo wielu rycerzy, często nawet on jaki kasztelan zawadził, z czego Tigranes mocno był kontent, bo będąc już za pan brat z Kergolajem i Olizarem, mając nawet takiego karmazyna, jak Pretficz, pod swoją komendą, pobratał się teraz prawie z całym rycerstwem.

Formoza odwiedzała swojego męża prawie codziennie, lecz nie chcąc przejeżdżać sama przez obóz, a nie mogąc mieć co dzień do swej dyspozycji swojego teścia, który zresztą swych sklepów nie chciał opuszczać ani na chwilę, boć to były wielkie żniwa dla kupców, przywoziła Pachnę ze sobą — a Pachna rada zawsze się bawić, a zresztą wiedząc, że jej nieprędko się zdarzy jeszcze raz hulać na takim weselu, stała się duszą biesiad u Tigranesa i ledwie że cały dom nie przewróciła do góry nogami.

Gdzie wesoło, tam ludzie radzi się garną: tak też widząc w tym domu osoby takie bogate i słuszne, jak Formoza i Pachna, niejeden szlachcic przyprowadził swą żonę, a zarazem i niejedna mieszczanka lwowska przyczepiła się do Pachny lub do Formozy i przyjechała na Zamarstynów, aby się trochę pobawić. Widząc to ten i ów żołnierz pancerny, że aby być u Tigranesa przyjętym, nie potrzeba legitymować się ani z herbu, ani też z intercyzy40, przyprowadził jaką Szlachciankę albo mieszczankę cokolwiek niższego stanu, aż wreszcie tak się tam pomieszały godności, urzędy i stany, jak to kiedyś będzie w dzień sądny, jak zawsze bywa po bitwie, gdzie wojewodzina, pielęgnująca swojego rannego męża, brata się z chłopką, obwiązującą rozbitą głowę swojego ciury, jak zresztą bywa pomiędzy żonami żołnierzy przed wojną, o której wiedzą, że na niej Turek tą samą szablą rozpłata łeb wojewodzie, którą dopiero co rozpruł brzuch jego knechtowi. Tylko w szczęściu ludzie się dzielą na stany i z góry spoglądają na siebie; w nieszczęściu, a nawet już w obawie nieszczęścia, przyznają się bez oporu do zupełnej równości.

Pomiędzy płcią piękną, zbierającą się u Tigranesa na te biesiady, uważano młodą przedmieszczankę, która się odznaczała nad wszystkie inne swoją skromnością i nadzwyczajnym blaskiem urody. Była to kobieta, mająca dwadzieścia dwa albo trzy lata wieku, pięknego wzrostu, włosów kruczych, bardzo sympatycznego połysku, o twarzy rysów przepysznie pięknych, o cerze porcelanowej, chociaż cokolwiek smagławej, i dużych czarnych oczach, z niezmiernie długimi rzęsami a pełnych niewysłowionej słodyczy. Miała formy może cokolwiek zanadto okrągłe i pełne, ale było jej z nimi całkiem do twarzy, zwłaszcza że nosiła czerwono-kwiecistą jedwabną chustkę na głowie, bardzo wdzięcznie w kształcie turbanu związaną, kilka rzędów w złoto oprawnych korali na szyi bielszej od najpiękniejszych marmurów, inderaki i spódnice zawsze nadzwyczaj kształtnie skrojone i piękne czerwone buciki na nogach. Z tą prześliczną urodą i pewną naturalną powagą w każdym ruchu i każdym słowie mogła być księżną albo wojewodzina i najwykwintniejsze towarzystwo ozdobić, ale po jej ubiorze widać było na pierwszy rzut oka, że jest przedmieszczanką, a po jej skromności, że nawet niczym więcej być nie chce. Jakoż skromną była nadzwyczaj: kiedy ją prawie gwałtem przyprowadzano do obiadu, to siadała zawsze na końcu stołu, tańcować nigdy nie chciała, a kiedy inni tańcowali, ona siadała w kąciku i przypatrywała się tańcom z lubością; kiedy zaś Olizar był w komnacie, to oczu nie odwróciła od niego, a wpatrywała się weń jak w obraz, z tym uczuciem szczerej a ciepłej miłości w swych pięknych oczach, nad którym jednak panuje cześć i uwielbienie. W rozmowie skąpiła słów jakby z obawy, żeby nie powiedziała jakiej niedorzeczności, mówiła jednak zawsze z uśmiechem na twarzy i zawsze takim tonem, jak gdyby przepraszała, że niegodna się w takim towarzystwie znajduje, kiedy zaś czasem Formoza do niej przemówiła, to ją całowała w rękę i kłaniała się jej do kolan, co jednych bawiło, drugich zaś ujmowało.

Z tą kobietą wszyscy chętnie mówili, chociaż mało kto wiedział, z kim mówi. Ale byli tacy, co wiedzieli, że była to ta sama Fesia, dla której swojego czasu niemiecki rycerz Kunę Ajchinger, mąż Pachny, złamał sobie krzyż pacierzowy pod brogiem. Dla uratowania swej dobrej sławy zaraz potem poszła za mąż za tego samego kowalczuka Petrusia, i co tak nielitościwie Kuncowi wjechał pomiędzy ślepie żelaznymi widłami.

Ale Petruś był wielki ladaco: zamiast pilnować tak pięknej żony, chodził po szynkach, pił i bójki wyprawiał, aż też i on trafił na swego: pobiwszy się bowiem z Tatarami w gospodzie, został od nich usieczon.

Fesia tak mało go żałowała, jak Pachna swojego Kunca, ale przyzwoiciej odprawiła żałobę, bo żyła spokojnie, a nawet i w pracy, zwłaszcza że i tkackie warsztaty odziedziczyła po ojcu, i kowalskie po mężu, ba, i folwark ojcowski, co wszystko razem stanowiło bardzo piękny majątek. Jakoż przez długi czas nigdzie jej nie widywano, chyba że czasem Olizar z nią żarty wyprawiał w Bazarze; dopiero teraz się tutaj zjawiła, nie wiedzieć kogo tu odwiedzała, ale ci, co plotki lubili, zazdrościli jej Olizarowi. Łopatka nawet, kiedy był w dobrym humorze, otwarcie go nią prześladował, a wtedy mawiał: — Ot! dałbyś pokój tej dymce41. Ona nieszczęście wodzi za sobą: Kunc dla niej kark skręcił, a jej męża posiekali Tatarzy, jeszcze i ciebie do nieboszczyków Olizarów wyprawi...

Olizar, trochę przesądny jak wszyscy Rusini, nie lubiał takich wróżb i odpowiadał: — Na psa uroki, nie mów tak, abyś nie powiedział w złą godzinę — ale zaraz mu dodawał do ucha — a potem, znajesz, raz maty rodyła...

Z czego Łopatka wnosił, że Olizar, choć wicher w polu, przecie się do niej przywiązał.

Tak samo rozumiano także o Kergolaju i Pachnie, jednakże uważano, że Pachna nie z takim głębokim a szczerym uwielbieniem patrzy na niego, jak Fesia na Olizara. Jakoż istotnie Pachna zbyt często rzucała okiem na Niski Zamek, azali sztandar z białym orłem w czerwonym polu nie powiewa z jego dachów, co by było znakiem, że król już przyjechał. Sztandaru jeszcze dostrzec nie mogła, trzymała się więc Kergolaja — a wiedząc dobrze, że to także wicher w polu, tak surowo a pilnie go strzegła, że kiedy Francuz, zapewne tańcami zmęczony, czasem się wymknął z gościnnej komnaty, to i ona znikała, a wtedy, choćby już północ biła na miejskim zegarze, ani ze świecą byłby jej nikt nie odszukał.

Takie to stosunki i stosuneczki się pozawiązywały w obozie. Formoza, jak każda zacna kobieta, patrzała na nie z pobłażaniem, lecz w gruncie serca przecież to czuła, że nie powinna znajdować się w takim towarzystwie. Ale nie mogła na to poradzić, bo swemu mężowi nie miała nic do zarzucenia, a zarazem nie godziło się jej go nie odwiedzać, jak skoro to czyniły wszystkie inne kobiety. Chciała się kogo poradzić, ale nie znalazła nikogo, który by obudził w niej zaufanie, bo wszyscy się radzi bawili; próbowała zbyteczną swawolę naganiać, ale jeszcze sobie z niej żartowano; pozostało jej chyba tylko się przed kim poskarżyć, ale i takiego, który by ją zrozumiał i jej skargi wysłuchał, znalazła tylko jednego — a tym jednym był Lubek.

Lubek, przywiązawszy się do Tigranesa i widząc, że w tym kawalerze przymioty rycerskie nie dotrzymują kroku pięknym zaletom jego umysłu i serca, przyjął w jego chorągwi miejsce porucznika, ale przyjął je dlatego, ażeby służbą w polu nauczyć się praktyk wojennych, a wcale nie na to, ażeby ciało i duszę brukać w obozowej swawoli. Toż nie brał on nigdy udziału ani w pijatyce, ani w tańcach, ani też w innych hałaśliwych rozrywkach, natomiast zaś po parę godzin codziennie musztrował Tigranesową chorągiew, chował się w swojej izdebce i grał sobie cichutkie piosenki na mandolinie, a kiedy już musiał być obecnym w gościnnych komnatach, to siadał w odległym kąciku i patrzał na te dzikie, chociaż rycerskie, pląsy zamyślonymi oczyma i z właściwą jego wznioślejszej duszy dla takiej bezmyślnej swawoli pogardą. Pokrewne serca prędko się z sobą znalazły: Formoza się zaraz w pierwszych dniach sama zbliżyła do niego, im bliżej go poznawała, tym żywszą dla niego budziła w sobie sympatią, często po całych godzinach z nim rozmawiała — a kiedy wieczorem sama wracała do domu, to zawsze Pretficz ją odprowadzał. Czynił on to zawsze z wielką ochotą, bo najprzód, bardzo mu miłą była rozmowa z cioteczną siostrą tej, której wszystkie swoje uczucia i myśli poświęcił — a potem, powracał zawsze stępą do obozu i mógł spokojnie marzyć o Jagience, bez obawy, że obozowe hałasy przerwą mu jego marzenia.

Co się działo na Zamarstynowie, to samo i tak samo się działo po całym obozie, nawet im dalej, tym gorzej, o Srokach i Łaszkach opowiadano już rzeczy ledwie do uwierzenia — a taka sama swawola rozlała się także po całym mieście. Wszystkie te wiadomości doszły prędko do uszu kasztelanowej i nadzwyczajnie ją zaniepokoiły. Jako równie zacna kobieta była ona także pełną pobłażliwości, ale bywają zgorszenia, na które nikt obojętnie patrzeć nie może, a nawet i nie powinien, jeżeli mu jest miłą cześć społeczeństwa, do którego należy, i jeżeli kocha swój naród, którego istoty moralnej i podstaw duchowych powinien bronić wszelkimi siłami, bo na nich jego przyszłość spoczywa. Kasztelanowa była głęboko przekonaną, i słusznie, że naród, który kazi swe obyczaje, otwiera sobie drogę do niechybnego upadku i zguby — i już to samo było dla niej aż nadto dostatecznym powodem, ażeby się z odpowiednią tak ważnemu celowi energią o poskromienie tej swawoli postarać. Wszelako jeszcze szczególnym bodźcem do tego była dla niej ta okolicczność, że w tym rozpustnym obozie znajdował się i musiał na to wszystko patrzeć jej syn Stanisław, młodzieniaszek niewinny jak panna, rzadkich przymiotów umysłu i serca (których też później świetne złożył dowody) i rokujący najpiękniejsze nadzieje. Ale skąd wziąć odpowiednią powagę, gdzie znaleźć skuteczne wpływy na obóz, złożony ze stu tysięcy ludzi i porwany od końca do końca szałem nieokiełznanej swawoli?

Król bawił jeszcze wtedy w Przemyślu i wcale się nie pokazywał we Lwowie. Piotr Kmita, starszy brat jej męża, pan na Wiśniczu, marszałek wielki koronny, mąż wielkiej powagi, wcale nie pociągnął na tę wyprawę. Krzesław z Kurozwęk, biskup kujawski, najpoważniejszy z senatorów duchownych, pojechał był właśnie w poselstwie do wołoskiego wojewody Stefana.

Kamieniecki, który choć jeszcze młody, był bardzo respektowany przez szlachtę, bawił ciągle przy królu. Kasztelanowa udawała się z tym do biskupów; ale biskupi, nie czując po sobie protekcji króla, bo też i rzeczywiście duchowieństwu nie bardzo sprzyjał, zresztą nie wiedząc wcale, co on o takiej swawoli rozumie, nie chcieli na własną rękę z żołnierstwem zadzierać, zaczem tylko wtórowali po cichu jej skargom na tę nowożytną Sodomę i Gomorę i tylko nabożeństwa odprawiali po kościołach, ażeby Bóg tę plagę odwrócił. W tym położeniu pozostał jej jeszcze tylko oboźny wielki koronny, jako jedyny senator mający autoritatem w obozie.

Oboźnym na tę wyprawę był Jan Fredro, do niedawna jeszcze wojewoda ruski, który wszakże dla podeszłego wieku, a może raczej z familijnych powodów, tego województwa Tęczyńskiemu odstąpił i od lat kilku dobrze zasłużonego wczasu zażywał w Niżniowie. Jednakże kiedy się taka wielka wojna zakurzyła na Turka, w której mieli wziąć udział Litwini, Krzyżacy, Węgrzy, Czechowie, Niemcy, a nawet i doża wenecki, nie mógł usiedzieć w domu i sam ofiarował swe służby królowi — a to tym jeszcze skwapliwiej, ile że lubo opływał w wszelakiej czci i dostatkach na zamku niżniowskim, bezustannie skarżył się Bogu i ludziom, że mu nie było dano zginąć śmiercią rycerską w otwartym polu i przyjdzie mu jeszcze umierać jak starej babie w pierzynach.

Jan Fredro bowiem był jednym z najznamienitszych a wcale niespracowanym rycerzem swojego czasu. Gdzie jakie bitwy były za jego życia w Niemczech, we Włoszech, w Hiszpanii, we Francji, jeżeli tylko podówczas spokój był w Polsce, wszędzie widziano jego hełm z białymi i błękitnymi piórami górujący nad wszystkie inne, a jego pancerz ze srebrnym jednorożcem na piersiach znano w tych wszystkich krajach tak dobrze, jak orła dartego niemieckiego cesarza albo lilie andegaweńskie. A ile razy wdarł się najpierwszy na mury forteczne, ile wstążek i serc niewieścich zdobył po rozmaitych turniejach, ilu zuchwałych rycerzy, hersztów zbójeckich, straszliwych smoków, upiorów i samych diabłów w bitwach ręcznych położył, o tym pomiędzy Angielczykami nieskończone krążyły powieści, a nawet i pieśni śpiewano. Ile zaś razy bito się w Polsce, od lat pięćdziesięciu, Fredro stawał zawsze w pierwszych szeregach, a ostatni konia zawracał do domu, rzucając zawsze żałosnym okiem na pole bitwy, że się już wojna skończyła. O sprawy dyplomatyczne niewiele się troszczył, polityką wcale się nie zajmował, do żadnych stronnictw nigdy nie należał: zawsze mu tylko o to chodziło, ażeby się serdecznie wygrzmocił, najprzód za honor Matki Najświętszej, do której szczególne miał nabożeństwo, a potem za zdrowie królewskie, niewiele pytając o to, jak się ten król nazywa.

Fredro miał wówczas już lat siedmdziesiąt, duży był wzrostem, niezmiernie chudy, ale mocno kościsty, niby zawiędły i zasuszony, nos miał wydatny, oczy siwe, krzaczystymi brwiami nakryte, włos biały, krótko strzyżony, i brodę białą, spadającą na piersi. Znał się na wojnie i na wszelkim rycerskim rzemiośle jak nikt koło niego, dla swoich ludzi był dobry i hojny, ale zarazem niesłychanie surowy, dawał im jeść i pić po same szyję i na swawolę patrzał przez palce, ale kiedy karał, to nielitościwie, a zawsze miał przy tym oczy śmiejące.

Żołnierze go czcili jak Boga, chociaż go się bali jak ognia, bo każdy wiedział, że jak Fredro wyda wyrok na kogo, to chybaby ziemia się zapadła pod jego nogami, aby go nie wykonał: każe ściąć albo powiesić, albo i poćwiertować, niechby to nawet był jaki kasztelan lub wojewoda, jeszcze się przy tym naśmieje.

Objąwszy urząd oboźnego, chociaż ten obóz nie był okopany, kazał u wstępu wielką bramę wystawić, a przy niej dwie szubienice, na znak swojej jurysdykcji, miał też owoczesnym zwyczajem księdza i kata pod ręką: ale dotąd jeszcze nikogo nie kazał powiesić — a na szubienicach wieszano tylko rzeczy znalezione w obozie, do których jeszcze nikt się nie przyznał.

Sam mieszkał w namiocie przy samej bramie (chociaż domków w sąsiedztwie nie brakło), nad którym powiewała chorągiew z orłem białym królewskim w czerwonym polu z jednej strony, a z drugiej z białym jednorożcem w polu błękitnym, pod chorągwią zaś były na krzyż przybite dwa nagie miecze, pomiędzy nimi u góry hełm ze spuszczoną przyłbicą, a u dołu pancerz żelazny także z Bończą na piersiach. Przed namiotem stało we dnie i w nocy dwóch knechtów z halabardami na warcie, siadywało tam także na ławach i krzesłach polowych mnóstwo urzędników wojskowych i innych rycerzy, co przychodzili z raportami lub ze skargami, za namiotem zaś stało również we dnie i w nocy dwunastu żołnierzy przy koniach osiodłanych, na posyłki i na wypadek alarmu.

Oboźny dużo gości przyjmował u siebie, bo miał kuchnię i piwnicę ze sobą, a jako stary kawaler, nie potrzebował się oszczędzać; najpierwsi dygnitarze bywali u niego, bywał także Olizar, bo Fredro, rodząc się z jego babki Kierdejowiczównej, był jemu jakoby wujem. Codziennie sam jakąś część obozu objeżdżał i wszystko z bliska oglądał, ale nikomu żadnego wstrętu nie czynił. Kiedy czasem spostrzegł żołnierzy bijących się z sobą, to im się przypatrywał ciekawie, bo bitwę lubiał niezmiernie, a kiedy spotkał jaką młodą kobietę, to zawsze się do niej uśmiechnął, a często i zwitał ją takim żartem, że i trudno by go powtórzyć. Wszelako i sam starszyznę odwiedzał po jej namiotach i dworkach, gdzie go też chętnie widywano, bo był jak słońce, co chmury rozpędza i rozwesela serce człowieka. Bywał także czasem u Kmitów.

Taką tedy sposobność uchwyciła kasztelanowa i jednego dnia przedłożyła mu wszystkie swe skargi na obozową swawolę. Fredro ją wysłuchał cierpliwie, ale z ciągłym uśmiechem na twarzy, a kiedy skończyła, rzekł do niej: — Bardzo to ciężkie gravamina42. Cóż tedy zrobimy z tymi hultajami? to chyba każę ich wszystkich pościnać.

Kasztelanowa widząc, że oboźny nie tylko nie podziela jej oburzenia, ale jeszcze sobie żartuje, zabrała znowu głos i przedstawiła mu bardzo wymownie, że tu nie chodzi wcale o karanie żołnierzy, tylko o poskromienie swawoli.

— Nie chcecie ich karać — rzekł na to Fredro — a przecie żądacie kary. Bo jeżeli ja żołnierzowi zakażę rozrywki, której on pragnie, a która mu się Bogiem a prawdą należy, to właśnie jak gdybym go zamknął do ciupy... a ciupa to kara.

— Rozrywki! — zawołała kasztelanowa — ależ to przecież nie można nazwać rozrywką, gdzie obce kobiety po całych nocach hulają w obozie, a niektóre z nich dopiero nazajutrz rano wracają do domu.

— Obce? — zapytał Fredro — a jeśli to swoje?

Kasztelanowa zacisnęła ręce przed sobą i przeszła się po komnacie, bo już nie wiedziała, co na to powiedzieć. Zaczem oboźny uśmiechnął się znowu i rzekł: — Pomówmyż o tym rozumnie. Jejmość, jak widzę, po raz pierwszy w swym życiu jesteś w obozie. Gdyby nie to, to byś już dawno wiedziała, że obóz to nie klasztor, chociaż i po klasztorach, jako to wiem z doświadczenia, nie wszystkie rozrywki według katechizmu się odprawiają.

A cóż dopiero żołnierz? A wiesz waszmość pani, co to jest żołnierz? Żołnierz, to człowiek na śmierć skazany. Dzisiaj jest zdrów i wesół, a jutro go krucy dzióbią na pobojowisku.

Owoż u nas jest taki zwyczaj, że nawet złoczyńcy na śmierć skazanemu, jeżeli nie był gorącym sądem sądzony, dajemy trzy dni przed śmiercią, aby sobie pohulał. Mieliżbyśmy tego żołnierzowi zabronić, co nie jest złoczyńcą, a karku nastawia za ojczyznę i króla? Ale taka to jest nielitościwość u kobiet. Żołnierz ma najprzód służyć płci pięknej — a wtedy służ twardo a wiernie i daj za nią swe zdrowie, bo inaczej cię wypchnie i weźmie innego, zaś za ojczyznę i króla daj życie, a nie śmiesz się nawet poweselić przed śmiercią. Powiedzże mi jejmość sama na twoje sumienie, czy chciałabyś być żołnierzem za takim kontraktem?

Kasztelanowa się coraz więcej niecierpliwiła, aż zawołała nareszcie: — Ale mój syn! mój syn, co musi patrzeć na takie zgorszenie!

— Słuchajże, moja troskliwa mateczko — rzekł na to Fredro — powiem ci coś, co cię może od zawodu ochroni. Jeżeli twój syn ma być takim żołnierzem, co wciąż mówi pacierze, a oczy odwraca od takiego namiotu, spod którego trzewik wygląda, to daj go lepiej Panu Bogu na służbę, bo na wojnie niczego się nie dosłuży.

— Nie miałam o tym wyobrażenia — zawołała na to rozdrażniona kasztelanowa — że między wami takie są obyczaje! To niech tam... to niech tam już starsi robią sobie, co chcą, ale niechże przynajmniej nie dopuszczają się takiej rozpusty, z której takie gorszące rodzą się skutki.

— Więc dobrze — rzecze oboźny — więc ja się z twoim mężem poradzę, a potem takie postanowimy prawo, że każdy żołnierz, co spłata coś takiego, z czego się jaki skutek urodzi, będzie ćwiertowany. Ale to będzie można wiedzieć dopiero za dziewięć miesięcy...

Na ten żołnierski żart kasztelanowa już wcale gniewem spłonęła i zawołała: — Jaki pan, taki kram! Pod tym królem podobnoście wszyscy jednacy...

Szczęściem, że na to inne nadeszły osoby — a tak się ta rozmowa przerwała.

Tej nocy, rozmyślając nad tą rozmową, kasztelanowa jeszcze sobie robiła wyrzuty, że z Fredrem o tym gadała. — Nigdy sobie tego nie daruję — mówiła do siebie — żem na taką niedorzeczną myśl wpadła, ażeby od niego wymagać poskromienia żołnierskiej swawoli. Jak gdybym też nie wiedziała, z kim mam do czynienia! Przecie cały świat wie o tym, że pięćdziesiąt pojedynków odbył w swym życiu, a wszystkie za kobiety. Przecie to on odpowiedział starej królowej, kiedy go zapytała, czemu dotąd się nie ożenił, że pięćdziesiąt razy już szedł do ślubu, ale nigdy nie mógł dojść do ołtarza, bo zawsze się wpół drogi zaplątał w jakąś spódnicę i upadł. Piękny to będzie oboźny! Obaczymy, jaką to walecznością się wsławią ci jego żołnierze, co także wpół drogi się tak poplątali w spódnice...

Tak sobie myślała kasztelanowa wśród nocy bezsennej, ale mimo to nie porzuciła swojego zamiaru. Była w tej chrześcijańskiej matronie rzymska wytrwałość w zasadach i przedsięwzięciach.

Po dokładniejszym rozmyśle zdawało jej się nawet, że Fredro, człowiek rozumny i zacny, w gruncie serca nie może pochwalać tej obozowej rozpusty. Jeżeli jej nie poskramia surowo, to musi mieć do tego jakieś inne powody, może nawet instrukcje od króla, o którym ciągłe chodziły wieści, że wszelkimi środkami pracuje nad zdemoralizowaniem szlachty, aby ją mógł tym łatwiej okiełznać. Fredro może by zresztą coś zrobił, gdyby z innej strony nacisk na niego wywarto, ale stary żołnierz uważałby to za słabość, gdyby usłuchał rady kobiety...

Idąc tym torem myśli, przyszła do przekonania, że na drodze urzędowej nic zrobić się nie da.

A wtedy przyszła jej myśl, że może by o. Chryzostom coś na to poradził. Jakoż zaraz nazajutrz pchnęła zaufanego gońca do Chryzostoma.

Ojciec Chryzostom od przeszłej jesieni, od swego powrotu z zamku na Sobniu, nie ruszał się ani na krok ze swego eremu. Prowadził życie bardzo spokojne, trawiąc dnie i wieczory na modłach, na czytaniu ksiąg świętych, na rozmyślaniu i na rozmaitych pokutach, które sam sobie zadawał. Zajmował się przy tym gorliwie biednymi ludźmi, którzy z daleka i z bliska przychodzili do niego po naukę, po radę, po błogosławieństwo, po pomoc w duchowych i cielesnych potrzebach. Sława jego świątobliwości, rozumu i mocy leczenia wszelkich dolegliwości coraz bardziej się rozszerzała: jakoż nie było dnia, w którym by się u niego nie zjawiło choć kilkunastu nieszczęśliwych, pomiędzy którymi można było widzieć szlachtę i kmieci, czasem nawet kobiety z zamożnych domów, a którzy wszyscy szli do spowiedzi i jedni przystępowali do Stołu Pańskiego, a drudzy pozostawali na rekolekcjach. Zaś w niedzielę i święta odprawiały się nabożeństwa solenne, na które tak liczne zbiegały się tłumy, że ani dziesiąta ich część nie mogła się w kościółku pomieścić, zaczem zalegały szerokie brzegi stawu i puszczy, radzi, jeżeli mogli przynajmniej dzwonek kościelny usłyszeć.

O. Chryzostom kontent był z siebie, codziennie dziękował Bogu, że jego praca przynosi ludziom pożytek, i niczego nie pragnął, jak żeby mógł ją dalej prowadzić w spokoju. Wtedy też zwykle przed zachodem słońca zasiadał samotnie na przyzbie klasztoru, wpatrywał się w staw i w niebo, łączące się z wodami stawu, i marzył w pokorze i skrusze o tym dniu wielkim i świętym, w którym anioł śmierci mu zamknie powieki, a jego dusza, wybielona z grzechów ziemskich pokutą, uleci w niebo i będzie oglądać promieniste oblicze tej Matki Najświętszej, która go swoim zjawieniem się we śnie wyrwała z światowych obłędów i sprowadziła na drogę prawdy i cnoty. Taki spokój duszy z takim widokiem za grobem jest najwyższym szczęściem człowieka na ziemi: bodajby go każdy dostąpił, a dostąpiwszy, nigdy nie stracił.

Ale dopóki człowiek żyje na ziemi, choćby się duchem podniósł najwyżej, zawsze ludzkim losom ulega. Od czasu jak król wojnę ogłosił, a cała Polska się wstrzęsła pochodem pospolitego ruszenia, spokój duszy Chryzostoma się także zamącił. Człowiekiem był i rycerzem, na odgłos wojny krew w nim zawrzała; był przy tym kapłanem, wojna przeciwko wrogom Chrystusowego krzyża zaczęła działać na jego imaginacją. Bisurmańscy wyznawcy półksiężyca zabrali Carogród, zdobyli Białogród43 i Kilią , położyli swoje plugawą rękę na Krymie i Wołoszczyźnie i coraz dalej się posuwają w kraje chrześcijańskie, ba, wcale już jak chmura gradowa zawiśli nad Chrystusowym królestwem na ziemi; teraz nareszcie taka potężna wojna się przeciwko nim podniosła — a on by miał nie być pomiędzy tymi, którzy za Chrystusa będą krew swoję przelewać? — Te myśli dręczyły go we dnie i w nocy i zrazu nie umiał im się obronić. Jednakże po dokładniejszym rozmyśle powiedział sobie, że już jest stary, że mu krew w żyłach zakrzepła, że mu ręce zgrabniały, że w swoim ciele nie ma już siły, że wreszcie rzemiosło rycerskie przestało być jego powołaniem — a tak pomału dawny spokój duszy w sobie przywrócił.

Wszelako niebawem zaczęty go dolatywać zrazu głuche, lecz potem coraz wyraźniejsze wieści o niesłychanej swawoli, ba, nawet rozpuście, która się rozwielmożyła w obozie pod Lwowem. Kmiecie, co mieli synów w służbie wojskowej u panów, przejeżdżający kupcy ze Lwowa, szlachcianki wreszcie, co powracały z obozu i u niego się spowiadały, wszyscy mu tę swawolę w tak jaskrawych malowali kolorach, jak gdyby to już była Kapua albo zgoła Sodoma i Gomora. Jeśliby to tak było w istocie, to położyłby ten wielką zasługę wobec Boga i swojej ojczyzny, kto by tę swawolę poskromił — a do tego on czuł w sobie dostatkiem siły i posłannictwo takie byłoby wcale zgodnym z jego dzisiejszym powołaniem kapłańskim. Zaczem zaczął nad tym rozmyślać, wieściom tym wierzył i nie wierzył, szukał oświecenia w swoim rozumie, ale go nie znalazł: podwoił więc swoje modlitwy i czekał Bożego natchnienia.

Wśród takiego usposobienia zastał go goniec od kasztelanowej. Przeczytawszy jej listy, nie mógł już wątpić ani na chwilę, że te trudne do uwierzenia wieści są prawdą — i postanowił bez zwłoki do obozu wyjechać.

Ale Chryzostom miał zwyczaj, jak w swoim rozumie powziął jakie postanowienie, nimby je miał wykonać, pierwej się Pana Boga poradzić, który zawsze w ten lub ów sposób zsyłał na niego natchnienie. Tak i teraz postąpił, i strawił całą noc na modlitwach, leżąc krzyżem w kościele. I miał takie natchnienie, ażeby szedł do Lwowa i opowiadając słowo Boże, zażegnał rozpustę w obozie.

Ale miał przy tym widzenie: albowiem wśród modlitwy usłyszał szmer u ołtarza — a kiedy głowę podniósł z prochu, obaczył ołtarz płonący tak jasną światłością, iż olśniał i znowu twarz położył na ziemi, bo czuł, że nie jest godzien oglądać tej promienistej twarzy, która u ołtarza objawiła się w ogniach. Wszelako chociaż miał oczy zamknięte i przyciśnięte do ziemi, widział Bożego anioła, który stał na ołtarzu, ognisty miecz trzymał podniesiony do góry w prawicy, a białe szaty jego spływały z ołtarza jak fala wody spadającej ze skały. A wtedy usłyszał głos, jakoby arfy grającej, który mówił do niego: — Idź, a niechaj słowo twoje będzie „głośnym dzwonem i trąbą nauki Bożej”, albowiem Pan Bóg daje tobie taką moc, jakiej ani aniołom, ani archaniołom zlecić nie chciał. Idź i szafuj tym, co jest w niebie: a jeśli „obronisz to miasto dla mnie i dla Dawida sługi mego”, będzie ci dano położyć głowę twoje za twojeę wiarę i zmieszać krew twoję z krwią Chrystusową.

Z niektórych słów tej przemowy poznał zaraz, że był to sam św. Jan Chryzostom, który mu się w postaci anioła objawił, ale powiedział mu słowa nie swoje, tylko te, z którymi był posłań do niego. Zaczem duch jego nastroił się bardzo wysoko, albowiem otworzył mu się widok męczeńskiej śmierci za wiarę, widok tak słodki a wzniosły, że o nim nie śmiał dotąd zamarzyć...

Dlatego nazajutrz rano zapowiedział swym mnichom, że za maluczko wyjeżdża z poselstwem Bożym, z którego może już nie powróci. Przez cały dzień był zajęty sprawami swego eremu, przejrzał inwentarz tego ubogiego przybytku, wzbogacił go swym testamentem, zamianował swojego namiestnika, kazał swoje zbroję i broń oczyścić, konie nakarmić, juki przysposobić — a na dzień następny urządzić solenne nabożeństwo w kościele.

Nabożeństwo to trwało z małymi przerwami od świtu do ciemnej nocy. Mały kościółek był przepełniony, a nieprzejrzane tłumy ludu zalegały brzegi stawu i puszczy naokoło klasztoru.

W kościele odprawiały się msze św. jedna za drugą — a około kościoła siedzieli księża zakonni i świeccy, co z okolic przybyli, za drewnianymi stołami, spowiadając pobożnych i udzielając odpustów. Dopiero o zmroku się te tłumy powoli rozeszły: jedni z ciężkim smutkiem na sercu, że ten przezacny klasztorek zostanie na jakiś czas osierocony; inni ze łzami w oczach, bo głucha wieść się rozeszła pomiędzy nimi, że jego przełożony może nie wróci; trzeci zaś, oglądając się tęsknymi oczyma za siebie, widzieli jawnie jako o. Chryzostom w olbrzymiej postaci wychylił się powyżej pasa nad puszczę leśną i podniesioną ręką kiwał ku Lwowu, jakoby zapowiadając miastu i obozowi swoje rychłe przybycie. W ręce tej widać było wyraźnie krzyż i różaniec, na plecach jego kaptur się wzdymał jak żagiel okrętu, a brodę rozwiewał wiatr jak gdyby ogon komety.

Następnego dnia o samym świcie Chryzostom wsiadł na koń, wziął dwóch fratrów ze sobą i ruszył ku Lwowu. A jak tylko wyjechał na wielki gościniec, ze wszystkich osad i wsi okolicznych zbiegały się ku niemu gromady wiejskiego ludu, z rozwiniętymi chorągwiami ich kościołów i cerkwi i ze swymi księżami w ornatach na czele i kłaniały się przed nim, klękając na kolana i spuszczając chorągwie ku ziemi, właśnie jak łany pszenicy się słońcu kłaniają.

Niektóre z nich odprowadzały go aż do kopców granicznych, a inne, które mieszkały w pobliżu Lwowa, ciągnęły za nim aż do bram, a nawet w ulice samego miasta...

W obozie już dnia poprzedniego wieczorem przeleciała głucha wieść od końca do końca, że ma się zjawić jakiś biskup albo też wielki kaznodzieja pośród żołnierzy, ażeby ich gromić za obozową swawolę i napominać do skruchy, a wieść do poprawy. Jedni powiadali, że król, drudzy zasie, że papież, dowiedziawszy się, że żolnierstwo skaziło swe obyczaje i ugrzęzło w grzesznej rozpuście, przysyła swojego legata, ażeby te wykroczenia poskromić. Wieść ta wionęła przez wszystkie namioty jak wichr gorący i jak wichr taki warzy liście zielone krzewin i traw, tak ona zwarzyła rozweselone serca i pokruszyła zuchwałe sumienia grzeszników.

Jakoż już tego wieczora ten i ów uderzył się w piersi, drugi odwołał biesiadę już zapowiedzianą u siebie, niektóry rotmistrz kazał powypędzać białogłowy z namiotów — a w jednym pułku halabardników pieszych, których też zwano husytami, żołnierze się zburzyli i dziesiętnika ubili, który im zakazywał swawoli.

Musiał też i między starszyzną jakiś inny duch zawiać w tej samej chwili, bo nazajutrz oboźny zerwał się bardzo rano, otoczył się rotmistrzami i porucznikami i pojechał do tych husytów, którzy stali w polu pod samymi Łaszkami. Jadąc zaś, wziął dwunastu pancerników ze sobą, a zarazem kazał gewaltigerowi44 wsiąść na koń, ten zaś kazał jechać katowi za sobą, który, w czerwone szaty i czerwoną uszatą czapkę ubrany, miał miecz i topór błyszczący za szerokim pasem skórzanym, za nim zaś jechali również na koniach dwaj butle45, z toporami u siodeł i pękami postronków. Przyjechawszy do Laszek Fredro złożył zaraz gorący sąd na husytów i jednego z nich, którego przekonano świadkami, jako pierwszy się rzucił na dziesiętnika, zasądził na śmierć i kazał go stante pede powiesić. Kiedy zaś husyci na to mruczeli, podjechał ku nim sam jeden, ażeby widzieli, że się wcale nie boi ich buntowniczych pogróżek, i powiedział im wielkim głosem z niemiecka: jako nie zabrania im żadnej przystojnej rozrywki, jako nawet na mniej przystojne patrzy przez szpary, ale jeśliby który ukradł, zrabował, zgwałcił lub mężobójstwo popełnił, to go każe tak samo obwiesić. — Po tej przemowie mruczenie między tymi pogany ustało, zaczem Fredro, zawsze otoczon tą samą świtą, z gewaltigerem i katem za sobą, objeżdżał wszystkie chorągwie, zatrzymując się przy każdej, u kasztelana, rotmistrza lub porucznika, rozmawiając z każdym na osobności i powiadając im, że dopełniły się czasy tej obozowej swawoli, zaczem powinni ją powstrzymać, bo wstyd i hańba, i kara Boża już są niedaleko.

Wracając do swego namiotu, widział wielkie zbiegowisko żołnierzy i rozmaitego innego ludu w głównej obozowej ulicy — a kiedy się doń przybliżył, obaczył owego chłopa o którym od dawna już wieści chodziły, ale którego jeszcze nie widział, jako stał pośród tłumów i kazał.

Chłop to był jak drugi, z długimi włosami, spadającymi w nieładzie na plecy, i z długą brodą, jeno że twarz miał bardzo bladą, właśnie jak gdyby już jaki czas w grobie przeleżał.

Miał też długą białą płóciennicę na sobie, ale razem z koszulą szeroko rozwartą na piersiach, a na boku piersi miał ranę, która we krwi zakrzepła, a była cale podobną do rany Chrystusa Pana, którą otrzymał na krzyżu od włóczni pogańskiej; na rękach zaś i na bosych nogach miał także plamy czerwone.

O tym chłopie mówiono, co też i później pisano, "jakoby miał głowę skażoną”; ale po jego mowie tego widać nie było, a od jego postaci, że przypominał obraz Ukrzyżowanego, szła groza i lęk między ludzi, jakoż go wszyscy z wielką ciekawością słuchali. On zaś ich napominał, aby się opamiętali w swawoli, groził im niebieskimi karami, a czasem i słowa Pisma św. nawoływał, chociaż nie bardzo uczenie. Wszelako powtarzał wciąż, ażeby porzucili biesiady i czynili pokutę, a Boga się bali, bo (mówił) idzie ktoś za nim, co jest mocniejszy od niego, a który rozpustnych smagać będzie Duchem Świętym a ogniem.

Fredro pytał tych ludzi, dlaczego się tak kupią, i już chciał ich rozpędzać a płoszyć, ale widząc, że on chłop ich do poprawy namawia, dał im pokój, a objechawszy ich, zsiadł z konia przed swoim namiotem.

Zaraz też usiadł na krześle polowym dla wypoczynku, a jego oficerowie jedni także usiedli, drudzy zaś stali, wiodąc z nim stateczną rozmowę, ucząc się od niego albo też z nim się weseląc, bo Fredro był bardzo wymowny: kiedy dał komu jaką naukę, to warto ją było pamiętać, a kiedy żartował, to wszystkim serce się radowało. A kiedy tak rozmawiali ze sobą, nimby się na wieczerze rozeszli, bo wtedy już słońce zaczęło zachodzić, ludzie, co zbiegowisko czynili, zaczęli odbiegać chłopa, a gromadzić się około wielkiej bramy obozu, albowiem właśnie przez tę bramę inni goście wjeżdżali.

A który jechał na przedzie, siedział na koniu białym jak mleko a bardzo wspaniałym. Był to koń pewno już stary, ale wielki, rycerski, on prawdziwy dextrarius, co z młodu swoją szeroką piersią o niejednę fortecę uderzał: dzisiaj szedł krokiem rozważnym, ale nogi jeszcze wysoko podnosił i głowę niósł górnie jako król, który zgrzybiały, co chociaż mu gtowa się trzęsie, przecie nią jeszcze jak orzeł z obłoków spogląda na ludzi.

Na koniu zaś siedział o. Chryzostom w pancerzu i hełmie.

Pancerz to był bardzo misterny, z samych wąskich pierścieni złożony, teraz już zardzewiały cokolwiek, jeno na jego piersi błyszczał złoty obrazek Matki Najświętszej, na hełmie zaś siedział widoczny po piersi lew bez korony pomiędzy dwiema trąbami, a nad nim powiewały pióra czerwone i białe. Na pancerz, zamiast rycerskiego płaszcza, zarzucił habit franciszkański z kapturem, jeno z przodu całkiem otwarty, zaś na piersi habitu przyszyty miał biały krzyż rodyjski, ośmioramienny. W lewej ręce razem z cuglami trzymał krzyż dosyć duży ze znakiem Męki Pańskiej, a w prawicy ogromny miecz wężykowaty, mocno błyszczący.

Za nim jechało dwóch fratrów na koniach, prowadząc pomiędzy sobą konia obciążonego jukami; w tych jukach znajdowały się ornat, stuła i komża, a przy nich inna skromniutka chudoba tego rycerza-kapłana.

Kiedy go Fredro tak wjeżdżającego obaczył, wstał z krzesła i przyłożył rękę do skroni, aby się od promieni zachodzącego słońca zasłonić; ale w oka mgnieniu go poznał; bo zaraz przystąpił do niego i zawołał: — Kmita! stary druh, Kmita!

Ścisnąwszy go zaś za rękę i spojrzawszy na jego miecz archanielski, rzekł żartobliwie: Ou vas-tu, avec ton grand couteau?

Couper les tetes, je suis bourreau46.

Była to pierwsza zwrotka starej prowansalskiej pieśni, którą obydwa umieli na pamięć i może nieraz razem śpiewali. A Kmita mu odpowiedział na to z uśmiechem: Couper les tetes, sauver les âmes...47 Więc na to znów Fredro serdecznie się rozweselił i rzekł: — Bóg ciebie natchnął, żeś tu przyjechał. Kiedym cię spostrzegł, właśnie jak gdyby mi lat czterdzieści ubyło.Gdzie te czasy a te nasze młode lata, we Francji, we Włoszech a w Ziemi Świętej! A po zamkach niemieckich, a między niemieckimi pannami... Zsiadajże z konia, a chodź do mego namiotu, bo u mnie zamieszkasz.

Na to się Chryzostom cokolwiek zamyślił i rzekł: — Chciałem jechać do Zboisk.

— A co byś ty tam robił w Zboiskach pomiędzy babami? Chodź do mnie. A kiedy zechcesz, to ci każę całe Zboiska tu przyprowadzić, dla ciebie zrobię nawet takie niepospolite ruszenie.

Na to więc Chryzostom spojrzał na niego, uśmiechnął się i spytał: — Spodziewam się przecie, że nie masz białogłów u ciebie, jak to podobno po innych namiotach...

A na to Fredro: — U mnie białogłowy już dawno do mitologii należą: nawet i ty takiego cudu nie zrobisz...

— Więc tedy stanę u ciebie — rzekł Kmita — bo też każdemu miło być pod oboźnego opieką.

Zaczem zsiadł z konia i szli do namiotu.

A kiedy pod namiotem, jako starzy przyjaciele i towarzysze, jeszcze raz się powitali: — Słysz, Fredro — rzecze jemu Chryzostom — chodzą wieści po kraju, że w waszym obozie okrutna panuje rozpusta. Wiem, że ty mi nie skłamiesz: jestli to prawda?

— Jużci ludzie się rozhulali cokolwiek, tak szlachta, jak i żołnierze...

— Czemuż ty temu nie radzisz? Przecie jako oboźny masz autoritatem, a nawet i prawo miecza w potrzebie.

— Jużci mam, ale mam też od króla instrukcje, abym się nie naprzykrzał żołnierzom.

— Ale ja nie mam od króla instrukcyj — rzecze na to Chryzostom, głowę podnosząc do góry.

— Cóż zrobisz? — spyta go Fredro — trudno ci wypowiadać wojnę władzy królewskiej.

A na to mu odpowie Chryzostom prawie słowami swego św. patrona: — Będę tym ludziom ofiarował kadzenie, bom jest sprawiedliwy. Król za swoim płotem zostanie, albowiem inne są granice królewskie, a inne kapłańskie. Moje królestwo większe jest niżeli to, nad którym on króluje. Azaliż król nie schyla swej głowy pod ręką kapłańską? azaliż i w Piśmie starym nie pomazują królów kapłani? Król sprawuje to, co na ziemi jest, a kapłańskie prawo z nieba zstępuje. Nie będę cale pytał o króla, a spełnię to, czym mnie Bóg natchnął i z czym mnie posłał do tego obozu. A ty mi z twego urzędu do tego pomożesz.

— Jurysdykcja jest tutaj przy mnie — rzecze mu Fredro — ale jeżeli kto chce karcić swawolę słowem Bożym, temu wstrętu czynić nie będę, owszem, rad jemu pomogę.

Po czym zasiedli do wieczerzy i jedli i długo w noc się namawiali ze sobą.

Nazajutrz rano, o samym świcie, zaczęto budować ołtarz w środku obozu. Postawiono go na małym wzgórzu, a zbudowano z drzewa, ozdobiono makatami poznoszonymi z przedniejszych namiotów i obwieszono chorągwiami, których sobie pożyczono w pobliskich cerkiewkach.

Obok ołtarza zbudowano ambonę, którą także przyozdobiono makatami i dywanami.

We dwie godziny na dzień przyjechał arcybiskup lwowski w asystencji kanoników katedralnych i ołtarz poświęcił — a już wtedy bardzo liczne tłumy żołnierstwa i ciurów, przekupniów, szynkarzy i rozmaitego innego ludu, zaczęły się około ołtarza zgromadzać i przypatrywać bardzo ciekawie tym przygotowaniom. Rozmaite głosy szły między tłumem: wszyscy widzieli, że się na jakieś wielkie nabożeństwo zanosi, ale różnie je sobie tłumaczono. Jedni mówili, że legat papieski przyjechał, drudzy, że jakiś cudotwórca, co leczy chorych i wskrzesza umarłych, inni, że przybyli misjonarze i apostołowie, co jadą Turków na wiarę chrześcijańską nawracać, a wojska polskie mają ciągnąć za nimi. Wieści te, że się dziać będzie coś nadzwyczajnego, rozsiewały bojaźń Bożą po sercach i przygotowywały sumienia grzeszników do skruchy.

Arcybiskup, poświęciwszy ołtarz, odjechał do Lwowa — a w mały czas po jego odjeździe o. Chryzostom w ornacie i w otoczeniu księży franciszkanów w kapach, komżach i stułach, wstąpił na najwyższy stopień ołtarza i zaczął prawić mszę świętą. Msza była solenna, śpiewana jak suma, a chór rybałtów lwowskich pod przewodnictwem katedralnego kantora towarzyszył jej gędźbą i śpiewem.

Natenczas około ołtarza zgromadziła się już prawie cała starszyzna obozu, wojewodowie i kasztelani, rotmistrze i porucznicy, rycerstwa wszelakiej broni, tysiączników i sotników, tak wielka gromada, zaś między nimi ich żon tak wielkie mnóstwo, że już tam żaden człek prosty ani na tysiąc kroków się nie docisnął, bo też halabardnicy wszelkie tałałajstwo kijami płoszyli, odmiatając je jak najdalej od obozowej starszyzny. Tłumy te odpływały na wszystkie strony i gromadziły się na miejscach cokolwiek wynioślejszych, skąd by mogły ołtarz obaczyć, inni zaś wyłazili na drzewa i dachy domów, porozrzucanych po tych przedmieściach. Wszelako nic widzieć nie mogli krom dymów kadzideł, co się ponad ołtarzem chmurami wznosiły, słyszeli także niektóre akordy gędźby a śpiewów, o ile im wiatr je przynosił.

Po sumie skończonej o. Chryzostom wstąpił na ambonę, ażeby prawić kazanie. Natenczas, ile że ambona była bardzo wysoka, dojrzały go tłumy nawet oddalone; natomiast zaś gromady starszyzny, już przedtem gęsto zbite przy sobie, tak się ścisnęły koło ambony, że najbliżsi już twarzy kaznodziei widzieć nie mogli, tylko głos jego słyszeli.

Ojciec Chryzostom, stanąwszy na ambonie, podniósł głowę do góry i powiódł okiem dokoła, jak daleko wzrok jego mógł donieść — a wtedy ujrzał widowisko, jakie tylko niewielu wybranym mówcom kościelnym a chyba apostołom zdarzyło się widzieć.

Albowiem nie tylko ta cała równina, co stanowiła środek obozu, była tak gęsto nabita ludem, że i szpilki nie było gdzie rzucić, nie tylko że wszystkie drzewa i dachy wszelakich budynków były ludźmi jakoby rojącymi się pszczołami nakryte, ale i na wszystkich wzgórzach odległych rozlegały się rzesze wiejskiego ludu, właśnie jak gdyby już przyszedł dzień ostateczny i nie słowo Boże miało być opowiadane przez usta sługi Kościoła, ale jak gdyby aniołowie mieli lecieć powietrzem i uderzyć w trąby na sąd wszystkich zmarłych pokoleń.

Widząc to Chryzostom, uczuł dreszcz po wszystkim swym ciele, bo nie wiedział ani się nie spodziewał, że będzie powołany, ażeby kazać takim rzeszom nieprzeliczonym: jakoż przejęty do szpiku kości wdzięcznością za taką łaskę Bożą i przepełniony bojaźnią Bożą, ukląkł na kazalnicy, a oparłszy głowę o poręcz, zaczął się modlić.

Kiedy się modlił, wszyscy oddech zaparli w piersiach — a niektórzy widzieli, jako biała gołębica zleciała z obłoków i unosiła się przez małą chwilę nad jego głowami: zaczem bogobojny szmer dał się słyszeć pomiędzy rzeszami i powiadano, że Duch Święty spływa na kaznodzieję.

A kiedy skończył modlitwę, wstał raźnie, jak gdyby jakimś cudownym ogniem wewnątrz rozgorzał, i wielkim głosem zawołał: — Surrexit Helias propheta guasi ignis, et verbum eius sicut facula ardebat!

„Powstał Eliasz prorok jako ogień, a słowo jego jako pochodnia gorzało!” Słowa te uderzyły jak grom błyskawiczny w słuchaczy, głośny szmer zawrzał pomiędzy nimi i jak hucząca fala na morzu przebiegł po tłumach, odzywając się echem pomiędzy rzeszami na wzgórzach.

Niektórzy bliscy rzucili się na kolana, inni schylili głowy, czując w swym wnętrzu, że oczy ich nie mogą znieść tej światłości, która w tej chwili biła od kaznodziei.

Natenczas Chryzostom, mając zapewne takie natchnienie, że ma wiernych słuchaczów przed sobą, których sumienia będzie mógł miesić swym słowem jak ciasto swymi rękami, znowu wielkim głosem zawołał: — Albowiem jam jest ten, o którym napisano: „Oto ja posyłam sługę mojego przed obliczem twoim, aby zgotował drogę twą przed tobą”.

A potem rozpoczął kazanie swoje od słów: — Biada tobie Korozaim, biada tobie Bethsaido: bo gdyby się były w Tyrze i w Sydonie cuda stały, które się stały w was, dawno by byli w włosiennicy i w popiele pokutę czyniły.

Tak mówi Pismo: ale te cuda w was się nie stały, boście ich niegodni. Okryliście wasze piersi pancerzem, przypasaliście miecze do boku, opuściliście wasze zagrody i domy, ażebyście zawojowali ziemie niewiernych, ażebyście zburzyli ich plugawe bożnice i na ich gruzach zatknęli krzyż Chrystusowy. A ledwieście się pierwszym rozłożyli obozem, jużeście zapomnieli o Bogu, który kazał aniołom swoim was na tę wojnę prowadzić. Jużeście zatonęli w obżarstwie i opilstwie, w błazeńskich gędźbach a tańcach, w cudzołóstwie, porubstwie a wszelkiego rodzaju sprosnościach! Odtąd żaden cud Boży się w was nie stanie, ale spadnie na was grom Boży! Albowiem wiedzcie, że aniołowie Boży już odwrócili się od was i nie będą wam w tej wojnie hetmanić — a natomiast powiadam wam, jako mi jest objawiono, pędzi ku wam z dna piekieł rogaty anioł z czarnymi skrzydlami, którego zowią Esterminans — a który wiedzie na was nieprzejrzane zastępy pogan, ażeby wasze ziemie zawojowali. I zawojują was. I dwory wasze wypalą. I sługi wasze wybiją. I niemowlęta wasze w krwi ich potopią. I łany wasze końskimi kopytami wydepczą. I wasze sady powyrywają z korzeniem, i waszę ojczyznę w głuchą puszczę zamienią. I z waszych głów wielką mogiłę usypią, a na jej szczycie swój bisurmański księżyc zaszczepią. I będzie puszcza, zasypana kamieniami i piaskiem, gdzie były kraje kwitnące. A na tę puszczę gorące wiatry wiać będą z dna piekieł, ażeby na niej żaden owoc nie dojrzał i trawka uschła w korzeniu. A jeśli będą, co skrywszy się w jamy podziemne, tę karę Bożą przeżyją i jako gady wypełzną na suchą, u tych ssącym przyschnie język do podniebienia. Dzieci o chleb żebrać będą, a nie będzie, kto by go im podał. Którzy jadali po57 trawy rozkoszne, umrą śmiercią głodową. A którzy sypiali w szkarłatach, ducha swego wyzioną na gnoju...

Na te słowa wielki lęk poszedł po rzeszach: z tych, co stali bliżej ambony, jednym szeroko otworzyły się oczy, a zdjęte strachem biegały jak gałki ruchome w orbitach, drugimi trząsł zimny dreszcz jak w febrze i nie mogli ustać na miejscu, bo im się zdało, że się ziemia zapada pod nimi, inni darli szaty na sobie, a rzucając się na ziemię, bili się w piersi, wołając: — Boże wielki i miłosierny, zmiłuj się nad nami!

Od tych, co słowa słyszeli, ten lęk straszliwy udzielał się tym, co słów nie słyszeli, ale ducha ich zrozumieli — a od tych, jak Duch Święty, co wieje na niewinne i nieświadome, jak wiatr, co kłosy skłania ku ziemi i wierzchołkami lasów potrząsa, szedł aż ku wzgórzom, gdzie stały gromady ludu i tam objawiał się szmerem i lękiem, a czasem przeciągłym okrzykiem, jak gdyby grzmotem podziemnym.

Tymczasem o. Chryzostom, odetchnąwszy czas mały, ażeby jego słuchacze mogli wejść w siebie i poczuć się w grzechach, znów podniósł głowę i znowu zawołał: — Powstał Eliasz prorok jako ogień, a słowo jego jako pochodnia gorzało!

I mówił dalej — a wtedy już jego słowa spadały na głowy słuchaczów, jak potok spadający ze skały, i szumiały jak burza, i kwiliły jak dziecko, i otwierały jawnie samo dno piekieł pełne szatanów, i pokazywały promienistą twarz samego Boga w obłokach, Boga łaski i miłosierdzia, mogącego jeszcze grzesznikom przebaczyć.

Wszyscy to jawnie widzieli — i czuli gorąco otchłani piekieł, jako na nich buchało, i światłość niebieską, unoszącą się nad ich głowami.

A wtedy Chryzostom już wiedział, że ich wszystkich ma w ręku i może z nimi zrobić, co zechce: może za jednym skinieniem ręki rzucić sobie w objęcia tych, co od lat niepamiętnych się gryźli ze sobą, może kazać zagniewanemu mężowi, ażeby padł do nóg swej żonie, którą od siebie wypędził, może nakładać pokuty i posty, a będzie bez szemrania usłuchan, może ślepego uczynić widzącym, a głuchemu słuch wrócić, może wszelkie chore uzdrawiać i przywoływać duchy umarłych.

Zaczem zabierał głos jeszcze dwa albo trzy razy — a wciąż z wzrastającą potęgą słowa i z coraz głębszym skruszeniem słuchaczów, tak że po jego ostatniej przemowie już wszyscy leżeli na ziemi i tarzali się w prochu, i nikt nie śmiał oczu podnieść ku kazalnicy.

A kiedy po długiej chwili wstawać zaczęli, jego już nie było na ambonie — i nikt nie wiedział, kędy się podział.

Więc namawiali się z sobą i powiadali: — Byłli to kaznodzieja jak inni? czy legat stolicy świętej? czy apostoł Chrystusa Pana? czy anioł Boży, co zstąpił na ziemię, ażeby poskromić obozową swawolę i nadać pokutę? Ale nikt na to nie umiał dać odpowiedzi.

Tylko tego dnia już w całym obozie ani biesiad rozgłośnych, ani też pląsów nie było — a wszyscy strawili wieczór na przystojnych rozmowach, zalecając jeden drugiemu, że trzeba się bać Pana Boga, wyspowiadać się z grzechów, a wszelkie rozrywki ukrócić, bo może jeszcze jest czas, ale już za maluczko może przyjść płacz i zębów zgrzytanie, jako jest napisano.

Nazajutrz cudowny ten kaznodzieja także nikomu się nie pokazał. Zaczem dziwne wieści chodziły o nim po obozie. Mówiono, że pozaprzeszłej nocy nocował u Fredry, ale wczoraj zniknął bez śladu. Ci zasię, co go widzieli wjeżdżającego do obozu, powiadali, że na próżno go szukać, bo to był anioł Boży, siedział na białym koniu, co nie dotykał się ziemi i trzymał w prawicy miecz płomienisty, zaczem nie z tego był świata. Tym wreszcie, którym się zdało, jakoby go wczoraj widzieli wieczorem u Kmity w Zboiskach, wszyscy przeczyli, mówiąc; — Są tutaj pobożniejsi panowie niżeli Kmita, raczej więc tam byłby się zjawił. Mimo to jednak każdy dopuszczał, że mógłby się zjawić, choćby nawet w ulicy, jako i Chrystus Pan, i apostołowie nieraz kazali po ulicach i rynkach: zaczem wszyscy bardzo się bali, a który miał jaki grzech na sumieniu, nierad sam na ulicę wychodził, bo mógłby mu ten kaznodzieja stanąć nagle na trakcie, a wiedząc dobrze, jaki grzech na nim cięży, rzucić go swoją wszechmocą w proch, z którego by może nie powstał. Stąd też całe żołnierstwo objął wielki niepokój: każdy by był chciał się wyspowiadać — a tu księży nie było.

Dopiero kiedy się to pobożne pragnienie objawiło w całym obozie i kiedy żołnierze zaczęli się niecierpliwić, a nawet i we Lwowie do biskupów szturmować o spowiedników, trzeciego dnia o samym świcie, właśnie jak stado ptastwa, co nagle z chmur spada na błota, kilkudziesięciu franciszkanów i bernardynów, co sobie są braćmi w zakonie, spadło na ten obóz błotnisty — i zaczęli żołnierzy spowiadać. Natenczas przy ołtarzu odprawiały się msze św. jedna za drugą, a około ołtarza nastawiano konfesjonałów, wystruganych naprędce, w których spowiednicy zasiedli. Widziano wówczas, co ledwie komu dano było obaczyć, rotmistrzów i poruczników, i inną zacną szlachtę, piastującą wysokie urzędy, jako własnymi rękami nosili belki i deski i brali topory do ręki, ażeby czym prędzej konfesjonały budować, inni zaś znosili makaty ze swoich namiotów, aby je spowiednikom ścielić pod nogi. A kiedy już księża zasiedli w konfesjonałach, taki ścisk się zrobił koło nich, że żołnierze się bili pomiędzy sobą, który by miał pierwszy do spowiedzi przystąpić. Jakoż było i trochę kalectwa, zwłaszcza że i prosty lud, i rozmaici żebracy także się do księży cisnęli, za co temu i owemu dostało się po łbie i było jęku i pisku niemało.

Tak więc kto się pierwszy docisnął, ten pierwszy się wyspowiadał. A który absolucją otrzymał, ten szedł do ołtarza i przystępował do Stołu Pańskiego. Ale było wielu takich, którym na ten raz absolucji nie dano: ci kładli się przed ołtarzem krzyżem na ziemi i jęcząc mówili pacierze, inni zaś na gościniec wracali, tam rzucali się na kolana i stamtąd czołgali się na klęczkach ku ołtarzowi, bijąc się w piersi, przyznając się jawnie do grzechów i wołając głośno o zlitowanie się Boże nad nimi. A było to wszystko ku wielkiemu zbudowaniu patrzących, bo nawet i ci, co z daleka patrzali, kiedy spostrzegli grzeszników jęczących w niebogłosy o miłosierdzie Boże, żegnali się krzyżem świętym i głośno odmawiali pacierze, aby się Pan Bóg zlitował nad nimi.

Takie spowiedzie i nabożeństwa powtarzały się co dzień bez odpoczynku — i już się rzeczy zaczęły trochę lepiej układać w obozie. Ucichły owe srogie hałasy i sarabandy, biesiadowano już tylko przy drzwiach zamkniętych, zawstydzona swawola ukryła się w kąt przed ludzkimi oczyma, tylko jeszcze białych głów się nie pozbyto z obozu.

Lecz wtedy kasztelanowa przemyska, jak była pierwszą, co się zgorszyła tą obozową rozpustą, tak też i pierwszy dała przykład ze siebie. Jednego dnia, zabrawszy ze sobą cały swój fraucymer, pożegnała się z mężem i synem i wyjechała z obozu. A wyjechała jawnie, aby ją wszyscy widzieli, jadąc sześciokonną landarą, otoczoną swymi dworzany, i prowadząc za sobą swoje wozy ze służbą, i jadąc noga za nogą wzdłuż całego obozu aż do bram miejskich.

Miała ona niejedną zgryzotę w swym życiu, miała czasem ze swym mężem ciężki krzyż do zniesienia, ale za wszystkie swoje cierpienia i poświęcenia otrzymała dzisiaj sowitą nagrodę: albowiem uwoziła ze sobą to przekonanie, że miała myśl zacną i od Boga natchnioną, przywołując o. Chryzostoma do obozu, który też swoim zjawieniem się i jednym śmiałym kazaniem zatrząsł skażonym sumieniem całego obozu i stu tysiącom grzeszników otworzył drogę do skruchy i do poprawy.

Kasztelanowa nie była wprawdzie jedyną kobietą w Polsce, która ku wyjściu z obłędów, w jakie społeczeństwo się uwikłało, znalazła drogę zbawienną: albowiem u nas, pod owe czasy i później, wśród mężów zawsze skłonnych do zgnuśnienia w używaniu dóbr doczesnych i zapomnienia o obowiązkach wyższego urzędu, niejednokrotnie kobiety odszukiwały zagrzebane w przeszłości ideały narodu i uderzały w ton czynu, który się potem przelewał z pokoleń na pokolenia. Ale tej zacnej matronie nie chodziło o współzawodnictwo z innymi, a nawet o rozgłos: owszem, jeżeli była zadowolona ze swej zasługi, to jeszcze więcej właśnie to ją uszczęśliwiało, że ta jej zasługa jest tylko samemu Bogu wiadoma i że nikt ze śmiertelnych nie będzie mógł jej zazdrościć.

Przykład dany przez kasztelanową niemal takie same sprawił wrażenie, jak kazanie Chryzostoma: albowiem od tego dnia wszyscy zaczęli powoli swoje żony wyprawiać z obozu i co dzień było widać ładowne wozy z kobietami, przeciągające przez Lwów i wyjeżdżające na wieś, ku wielkiemu żalowi kupców lwowskich i rzemieślników. Powypędzano też owe praczki i szwaczki z namiotów, co ich się już namnożyło tak wiele, że prawie więcej ich było niżeli koszul w obozie. Zaczem pozamykano także niektóre garkuchnie i szynki, w których żołnierze zgrywali się w kości, a gdzie na czas i srogie bójki bywały, zaś za tymże samym zamachem dostało się także i onym kuglarzom a błaznom, co rozmaite nie bardzo przystojne igry wyprawiali żołnierstwu, a kunszty swoje pieprzyli opowiadaniem takich sprośności, że każdy grzeczny młodzieniec musiał się zarumienić, a nawet i starsi musieli sobie uszy zatykać. Tak środek obozu, gdzie stały chorągwie powiatów a hufce możniejszych panów, został oczyszczeń z wszelkiego plugastwa i już wyglądał jakoby na wielkie święto umieciona komnata: tylko jeszcze po krańcach, poza Zniesieniem, w Srokach i w Łaszkach, gdzie wojska zaciężne miały swe leże, prawie że jeszcze gorsza grasowała rozpusta, bo też to śmiecie, co je pobożny wicher zdmuchnął ze środka obozu, prawie wszystko tam poleciało.

A wtedy znowu się zjawił o. Chryzostom w obozie. I znowu miał wielkie a potoczyste kazanie, w którym jeszcze gromił nieprawości i wszelkie inne występki przeciwko dziesięciorgu Bożych przykazań, ale już obiecywał, że dla sprawiedliwych, co uczynili pokutę, chociaż ich jest bardzo maluczko, może Bóg będzie łaskaw i dla nich nie da zgubić Niniwy. A po kazaniu chciał brać Przenajświętszy Sakrament i iść z procesją do Srok i do Łaszek i wypędzać stamtąd białogłowy, kostery48, kuglarze i błazny. Ale Fredro na to mu nie pozwolił, mówiąc: — Nie może to być, abyś tam szedł do tych ludzi, bo to tam wielka dzicz a sami poganie.

Nie z Sakramentem trzeba iść do nich, ano z batogiem — a to nie godzi się kapłanowi, który ma wszędzie jawić się tylko ze słowem Bożym. Wszelako oni nie boją się ani Boga, ani batoga, a respektują tylko kata z butlami, zwłaszcza jeżeli za nimi stoi sto pancerników. Pójdę ja tam dziś albo jutro i każę znowu kilku z nich obwiesić, a to ich na jaki czas uspokoi. Ale tobie iść nie pozwolę, bo tak rozumiem, żebyś zdrów stamtąd nie wyszedł i stałoby się wielkie zgorszenie.

O. Chryzostom, wierząc w potęgę swojego słowa, rwał się do tych pogan koniecznie i mówił: że kiedy by się na Przenajświętszy Sakrament porwali, to stałby się cud i wszyscy zostaliby porażeni. Ale Fredro, jako to żołnierze, choć w Boga wierzą, przecie idą za swoim rozumem, rzekł mu raz jeszcze: — Powiadam tobie, że nie pójdziesz do tych ludzi. Jesteś kapłanem, więc wiesz, że nie trzeba Pana Boga wyzywać. Cudowi mogłoby stanąć co na przeszkodzie — a kat porazi ich bez przeszkody, bo też i ja tam będę z sukursem, a ja nie chybię.

Więc o. Chryzostom musiał mu ulec. I poszedł do Lwowa, i kazał tam najprzód w katedrze.

A kiedy ludzie zaczęli się tak cisnąć na jego kazania, że kościół nie mógł ich objąć, za pozwoleniem arcybiskupa kazał pod gołym niebem na placu Ducha Św. Tam znowu takie nieprzeliczone gromadziły się rzesze, jak w obozie — a chociaż tam było miejsca dostatkiem, przecież się ludzie tłumili pomiędzy sobą, że niektórych na śmierć poduszono, inni zasię powpadali do Pełtwi i potonęli. Toż jego kazania właśnie jak ogień chwytały wiernych, ba, i niewiernych za serce: synowie mieszczańscy przywdziewali suknie zakonne, wielu Tatarów zostało przyjętych na łono katolickiego Kościoła, nawet i kilkunastu Żydów ochrzczono.

A wtedy król przyjechał do Lwowa.

XII WOJNA Król, chcąc dać dobry przykład ze siebie, jak tylko rozesłał wici na pospolite ruszenie, natychmiast sam ruszył z całym swym dworem wojskowym i zatrzymał się w Przemyślu, postanowiwszy sobie, jak powiadano, tam bawić tak długo, aż póki się wszystkie wojska nie zbiorą pod Lwowem. Sam stanął na zamku u Koniecpolskich, dygnitarze dworscy polokowali się w mieście, a chorągwie nadworne porozkładały się po przedmieściach, poobsadzawszy zaciężną piechotą wioski po obydwóch stronach Sanu.

W pierwszych dniach pobytu jego w Przemyślu odprawiały się na zamku sceny cierpkie i przykre, a czasem nawet gwałtowne.

Albowiem choć cała szlachta ruszyła na tę wojnę bez żadnego oporu i stawiła się pod chorągwiami prawie od kołka do kołka, byli niektórzy panowie, którzy tej wojnie byli przeciwni.

Nie byli oni liczni, ale bardzo potężni, bo na ich czele stał brat królewski, kardynał Fryderyk, człowiek bardzo rozumny, rozważający sprawy publiczne daleko spokojniej i głębiej i widzący daleko dalej od niego — a tuż obok niego stał Krzeslaw z Kurozwęk, biskup kujawski i kanclerz wielki koronny, tak rozumem, jak i powagą, jeden z najpotężniejszych ówczesnych książąt Kościoła, miłośnik ojczyzny bardzo gorący, ale zarazem równie roztropny mąż stanu.

Chodziło o rzeczy nadzwyczaj ważne, bo o honor i szczęście, i przyszłość polskiego królestwa — a więc i spory były bardzo gorące.

Król jeszcze przed trzema laty zawarł był w Lewoczy na Spiżu ze swoim bratem Władysławem, królem węgierskim i czeskim, sojusz odporny i zaczepny przeciwko Bajazetowi, cesarzowi tureckiemu, a myślą przewodnią tego sojuszu było skojarzenie się z cesarzem niemieckim i z Wenetami, wypowiedzenie wojny na zabój w imieniu chrześcijańskiego krzyża bardzo groźnej już wówczas potędze tureckiej i wyrugowanie jej z Europy. Prawie natychmiast po zjeździe w Lewoczy rozmaite okoliczności zniewoliły króla do zawarcia z Bajazetem trzechletniego pokoju: te trzy lata teraz właśnie minęły, zaczem król, w innych sprawach częstokroć bardzo roztropny, w tej jednak gorący i niecierpliwy, zerwał się zaraz do wojny.

Ale okoliczności jeszcze i teraz nie były po temu. Ani z cesarzem Maksymilianem, ani też z Wenetami nie było żadnych sojuszów, wielki książę litewski przyrzekł wprawdzie posiłki, ale musiał zachować pewne względy dla cara moskiewskiego, swojego teścia. Krzyżacy przysłali zaledwie kilkaset ludzi, lecz co najgorsza, nawet na Węgrów nie można było liczyć z pewnością. Król Władysław, bardzo łatwo się godzący na wszystko, przyrzekł był wprawdzie w Lewoczy razem z królem Olbrachtem uderzyć na Turka, ale już stany węgierskie, niepróżne pewnych zazdrości względem Polski, nie były tak bardzo skore do wojny: zaś oprócz tego powstało tam podejrzenie, jakoby król Olbracht miał skryty zamiar zabrania Wołoszczyzny dla królewicza Zygmunta, a Węgrzy byli stanowczo temu przeciwni, ażeby te kraje przeszły pod panowanie Polaków.

Królewicz Fryderyk swoim bystrym rozumem osądził trafnie te niepomyślne warunki, w których ta wojna miała się toczyć, i już w Krakowie starał się króla nakłonić, ażeby jej na teraz zaniechał: ale król tych rad słuchał z niecierpliwością, a nawet się uniósł przeciwko bratu, mówiąc: „że biskupi a kardynałowie mają brewiarza pilnować, a nie mieszać się w sprawy publiczne”. Zaczem kardynał, przejęty trafnością swoich przekonań, nastawił na króla niektórych panów, pomiędzy którymi trzymali prym Krzesław z Kurozwęk i Mikołaj Podlodowski, kasztelan radomski, a ci mu wsiedli na kark w Przemyślu, ażeby tę wojnę odroczył.

Król jednak, widząc, że ich obawy opierają się głównie na tym podejrzeniu, jakoby on szedł tylko rzekomo na Turka, a w rzeczy chciał Wołoszczyznę wojować, nadzwyczaj zręcznie sobie postąpił, albowiem właśnie tych dwóch głównych oponentów wyprawił w poselstwie do wojewody Stefana, ofiarując mu sojusz i proponując wspólne działanie przeciw Bajazetowi.

Tym zręcznym zwrotem pozbył się niewygodnych doradców, a zarazem w innych wpoił to przekonanie, że nie ma wojennych zamiarów przeciwko Stefanowi, a przeto, że i na pomoc Węgier można liczyć z pewnością.

Krzesław z Kurozwęk i Podlodowski wyjechali z małym dworem, lecz z wielkim pośpiechem; starostowie: Melsztyński samborski, Wilczek tustański i Paniowski stryjski, otrzymali rozkazy przez gońców pośpiesznych, ażeby im po stacjach nagotowali podwody i konie, ale zarazem, ażeby im sami towarzyszyli, bo dobra jest ufność, ale tym razem król chciał mieć swoich własnych starostów, których całkiem był pewnym, naocznymi świadkami, jak ci oponujący posłowie wywiążą się z swego poselstwa. Obliczywszy, że wojewoda wołoski powinien by już w pierwszych dniach czerwca jego posłów odprawić, wysłał za nimi rozstawionymi końmi gońca do Suczawy, ażeby prosto do Lwowa wracali, a gońcowi dał rozkaz, ażeby również rozstawionymi końmi przywiózł od nich pisemną wiadomość. Sam zaś także natenczas ruszył z Przemyśla i stanął niebawem na Niskim Zamku we Lwowie, rozłożywszy swoje chorągwie w mieście i po przedmieściach.

Ledwie król stanął na Niskim Zamku, kiedy już Wilczek przyjechał z Suczawy. Jeżdżono wówczas, kiedy tego była potrzeba, tak szybko, że dzisiaj, zwłaszcza na dalsze odległości, ledwie by kto to potrafił, bo chociaż koni nie braknie, to ludzie dzisiejsi nie są tak jędrni i tak wytrwali. Pod owe czasy jeździec, kiedy sobie konie rozstawił, ujeżdżał po pięćdziesiąt mil na jedną dobę. Wilczek zaraz po odprawieniu posłów, ażeby królewskiego gońca uprzedzić, wsiadł na koń i puścił się wielkim pędem do Lwowa. Koni rozstawnych nie miał, ale jako królewski starosta brał najlepszego konia w którymkolwiek szlacheckim dworze i zostawiał go w dworze następnym.

Tak pędził jak opętany na dzień i noc, mijając jak widmo góry i skały, przesadzając strumienie i rzeki, prując powietrze jak raca przez stepy — a przed jego koniem unosiła się w mgłach postać Jagienki. Nie dla siebie bowiem przedsięwziął on sztukę tak karkołomną, ażeby pierwszy przywiózł królowi wiadomość o rezultacie poselstwa, lecz dla niej: nie miał on żadnej nadziei otrzymania kiedyś Jagienki, ani w cud Boski, którego nie czuł się godnym, ani w kunszty diabelskie nie wierzył, ale... jeżeliby się miała stać rzecz niepodobna, to tylko król mógłby ją zrobić. Zaskarbienie sobie łaski królewskiej otwierało mu jedyny widok nadziei.

Toteż tą myślą niesiony upalił te czterdzieści mil prawie bez żadnego zmęczenia i stanął przed królem czerstwy, lekki i wesół, jak gdyby wyszedł z orzeźwiającej kąpieli.

Król go przyjął bardzo uprzejmie, położył mu rękę na ramieniu i rzekł: — Jużeś mi teraz prawie przyjacielem, nie sługą. Gdyby mi wszyscy tak wiernie służyli, to bym nie tylko Turków wraz z wojewodą zwojował, ale bym cały świat podbił. Powiadajże mi prędko, jak tam ten wojewoda powyrzucał za drzwi tych posłów. Może ich nawet kazał na pale powbijać?

Wilczka zadziwiło cokolwiek to królewskie pytanie, ale zdał mu raport, jak umiał najlepiej.

Wojewoda przyjął posłów jak najuprzejmiej, słuchając ich pochylił po kilkakroć głową przed majestatem królewskim, błogosławił króla za myśl szczęśliwą podniesienia broni na Turka, jego najzawziętszego tyrana i wroga całego chrześcijaństwa, składał ręce i modlił się, ażeby jak najprędzej ślad Turka w Europie nie został, obiecał święcie z całym swym wojskiem połączyć się z armią królewską — protestował się tylko, że sam jest za słaby, ażeby mógł wojnę poczynać, bo też siedzi z całym swym krajem jakoby w paszczy u Bajazeta, i prosił króla jak najpokorniej, ażeby szedł na Białogród, a jak tylko stanie pod Białogrodem, on ruszy zaraz z całym swym ludem.

Kiedy Wilczek powiadał, król coraz więcej posępniał na twarzy, a kiedy skończył, on rozśmiał się gorzko i spytał: — A jakże on może łączyć się z nami przeciwko Turkom, kiedy ma syna w zakładzie u tureckiego cesarza? Przecież Bajazet, jak tylko się dowie, że on jest z nami, najprzód każe gardło poderżnąć jego synowi, Wilczek nie umiał mu na to dać odpowiedzi, rzekł tylko: — Opowiedziałem waszej królewskiej mości, com słyszał.

Natenczas król zapewne się spostrzegł, że powiedział za wiele, bo zabrał głos znowu i zaczął w ten sens: — Ale to nie moja rzecz pilnować gardła wołoskiego wojewodzica...

A kiedy król powiedział te słowa, królewicz Zygmunt wszedł przez otwarte drzwi do tej komnaty.

Zygmunt, później jeden z najznamienitszych i najszczęśliwszych królów, jakich miała ta Polska, był wówczas trzydziestoletnim młodzieńcem. Jeszcze wspanialszej urody niżeli Jan Olbracht, z długimi włosami w kędziorach, z krótko przystrzyżoną brodą i bardzo wyrazistymi choć łagodnymi oczyma, był on siły tak wielkiej, że targał postronki i łamał podkowy, miewał też gniew prędki i prawie ognisty, ale umiał nad sobą panować, bo miał rozum głęboki i bystry, a przeto i sąd zawsze spokojny, zwłaszcza w sprawach publicznych. Jeżeli król w skrytości swego umysłu miał zamiar przede wszystkim Wołoszczyznę zwojować, to zamiar ten powziął właśnie dla niego, ażeby jego, nie mającego dotąd żadnej własnej siedziby, na tym zdobytym księstwie osadzić. Los jego był zatem, jeżeli nie głównym, to najbliższym celem tej wojny — i dlatego, usłyszawszy zapewne z przybocznej komnaty, że król niebacznie się zdradza ze swymi skrytymi myślami, wszedł do królewskiego gabinetu, aby być świadkiem dalszej rozmowy.

Król, spostrzegłszy swojego brata, sam sobie przerwał i rzekł: — Bardzo ciekawe wiadomości przywozi nam Wilczek z Suczawy. Wojewoda z całym swym ludem chce ruszać z nami na Turka. Bardzo mu za to jesteśmy wdzięczni. Tylko nad tą kompensatą, której od nas żąda za to, że nam garść chłopów wołoskich przyszle na sukurs, pozwolimy sobie trochę się zastanowić...

— Czegóż on żąda? — zapytał Zygmunt.

— Przepisuje nam drogę — odpowiedział mu król z nie ukrytą ironią — każe nam iść prosto do Białogrodu, zapewne na Kamieniec, bo nie wiem...

Więc królewicz zaczął sam wypytywać Wilczka, każąc mu opowiadać słowo za słowem całą rozmowę posłów z wojewodą Stefanem, bardzo być może, że tylko z ciekawości, ale daleko pewniej w tym celu, ażeby król tymczasem się uspokoił. Wilczek już teraz był zbity z toru i odpowiadał nie bardzo przytomnie, jakoż król dalej już nie nastawał na niego i rzekł: — Dowiemy się o tym wszystkim dokładniej, jak posłowie powrócą.

Wilczka te słowa królewskie dotknęły bardzo boleśnie, że aż zbladł i spuścił oczy ku ziemi, co wszakże król spostrzegł i położywszy mu rękę na ramieniu, dodał łaskawie: — Dziękuję ci za fatygę, której podjąłeś się dla mnie. Odpocznij że sobie u nas mało niewiele i wracaj na Tustań, a tak się tam urządź, abyś się z nami połączył w Haliczu.

Wilczek wyszedł od króla jak struty. Widział on jawnie, że przywiózł królowi niepomyślną, ba, nawet wcale wstrętną wiadomość. Bodajby piorun trząsł w tę godzinę, kiedy mu przyszła myśl pędzenia na złamanie karku z Suczawy do Lwowa. Znał on króla na wylot: postępuje on zawsze swym własnym trybem, nie zważa nigdy na złe albo dobre intencje, zawsze tylko skutek waży u niego, ledwie że nie wrogiem mu każdy, co mu złe wiadomości przynosi.

Teraz już wszystko przepadło: chybaby zgłupiał zupełnie, gdyby jeszcze o tym pomyślał, że mu król w jego miłości pomoże. Wszystko mu idzie na wywrót: czego się ręką dotknie, to się w proch rozsypuje; co by drugiemu szczęście przyniosło, to jego w przepaść strąca i gasi ostatni promyk nadziei. Taki człowiek lepiej by był zrobił, gdyby się był nie narodził — a kiedy jest na tym świecie, to mu nic nie zostaje, jak tylko zginąć za jaką poczciwą sprawę.

Szczęściem, że wojna się zakurzyła; byleby jej tylko nie odwlekano: ta mu przyniesie zbawienie...

Tak z duszą znowu do samej głębi rozdartą, unikając ludzkiego wzroku, poszedł bocznymi korytarzami do swojej zamkowej kwatery, aby cokolwiek odpocząć.

A kiedy tam wszedł i usiadł w krześle, razem z umysłem tak ciężko stłumionym odezwało się w nim fizyczne zmęczenie. Przechylił głowę na poręcz i zaczął mrzeć owym snem gorączkowym, w którym zbolała dusza, szukając na próżno spoczynku w zbolałym ciele, wytwarza te fantastyczne marzenia jakby nie z tego świata, których rozum, nie może pojąć ani pamięć nie może uchwycić. Zbudzonemu zostaje po nich tylko wrażenie, że we śnie wieszały się nad nim jakieś widziadła, ale nie może znaleźć ani jednego słowa, którym by mógł je określić.

Kiedy Wilczek z tego ołowianego snu na jakiś szelest się zbudził, ujrzał starego Kijasa i Tigranesa przed sobą. Potrzeba mu było blisko trzy Ave Maria, ażeby otrzeźwiał i wiedział, gdzie jest. Tymczasem obydwa Ormianie byli bardzo uprzejmi dla niego, a daleko grzeczniejsi niż zwykle, i wypytywali go o zdrowie i powodzenie, na co Wilczek ledwie że im odpowiadał, aż wreszcie mu Kijas wyłożył, że jego syn bardzo piękną wysztyftował chorągiew, która już stoi w obozie i prosił go, aby ją raczył obejrzeć. Ale Wilczek nie bardzo był jej ciekawy, bo rzekł: — Na co mi tam widzieć waszą chorągiew. Wierzę wam na słowo, że piękna, ale to wam powiadam, że w tej wojnie ani jednego strzępla z niej nie zostanie.

Spokojny Kijas uśmiechnął się na to, bo widział, że tylko zły humor przemawia z Wilczka; znając zaś jego dobre serce i przyjaźń dla siebie, wrócił znów do swojej materii i wyłożył mu, że w tej chorągwi jest dużo szlachty, nawet i znacznej, jak Pretficz, że Tigranes sam jej rotmistrzuje i chciałby rotmistrzostwo zachować, więc jest to prawie koniecznym, aby go król, co najmniej, zrobił szlachcicem, jeśliby nie chciał w swej łasce uczynić dla niego co więcej.

Wilczkowi sprawa ta była zawsze obojętną, chociaż ją zawsze uważał za śmieszną, bo mu Tigranes wcale na żołnierza nie wyglądał: ale w tej chwili to gonienie za szlachectwem albo zgoła za rycerstwem wydało mu się tak poziomym, tak płaskim, tak nawet wstrętnym, że spojrzał na nich prawie z pogardą i rzekł: — Niechby raczej każdy tym był, czym go Bóg stworzył. Gdybyście wiedzieli, jaka to jest cierniowa korona te obowiązki rycerskie, to byście jej pewnie nie zapragnęli. Wolałbym ja być dziś kupcem niżeli rycerzem.

— Ludzka to rzecz, mój kochany starosto — rzecze mu Kijas — że każdy tego pożąda, czego mu nie dostaje.

Zaczem przedłożył mu oględnie swą prośbę, ażeby się za jego synem wstawił u króla.

Ale Wilczek odpowiedział mu cierpko: — Ja u króla dziś nawet tyle nie ważę, co ten jego piesek, co go ma na pokojach. Macie już wojewodę po sobie, macie Gniewosza i Kamienieckiego, czegóż wam więcej potrzeba?

— Cóż tedy waszmość rozumiesz — spytał go Kijas — czy ta protekcja nam wystarczy?

— Ale wystarczy, pewnie wystarczy — rzekł Wilczek, chcąc się ich jak najprędzej pozbyć od siebie.

Jednak w tej chwili się spostrzegł, że był zanadto szorstkim dla tych swoich przyjaciół, którzy jego zgryzoty wcale nie byli winni, a zawsze tak dobrzy byli dla niego; zaczem ścisnął Tigranesa za rękę i rzekł głosem wzruszonym: — Król będzie wielu rycerzy pasował, więc i ty się tam wkręcisz. Gdyby były trudności, to dam ci radę: niechaj cię Gniewosz przyjmie do swego herbu, a wtedy ci pójdzie jak z płatka.

Życzę ci z serca, aby ci się z twoją chorągwią powiodło. Ale to ci powiadam i pamiętaj to sobie jako ostatnią naukę ode mnie, że wojna to nie igraszka dla bogatych paniczów — a zwłaszcza w tej wojnie pewnie żartować nie będą. Król idzie wojewodę Stefana wojować, aby mu jego ziemie zabrać dla królewicza Zygmunta — a wojewoda pierwej mu Turków i Tatarszczyznę na kark sprowadzi, niżeliby się miał dobrowolnie wyzuć ze swego księstwa. Pójdzie tam ząb za ząb, a oko za oko. Król familijną politykę prowadzi — a my mamy gardła nasze dać za to, ażeby książątko bez ziemi na hospodarskim stolcu usiadło! I damy gardła bez wstrętu, bo jesteśmy jak psy, którym nawet skomleć nie wolno. Oddałem królowi usługę, nogą za nią mnie kopnął, mówiąc, że lepiej się tych rzeczy dowie od posłów: teraz zginę za niego, choć wiem, że za mną nawet nie westchnie. Owo, jaki jest los prześwietnego rycerstwa.

Bywajcie więc zdrowi. Dziękuję wam za wasze przyjaźń, w której mi zawsze byliście wierni. Zachowajcie mnie w dobrej pamięci — a jak się dowiecie, żem sobie łeb roztrzaskał o mury Suczawy, zmówcie za moje pokutującą duszę modlitwę.

Ojciec i syn byli tymi słowami głęboko wzruszeni, Kijas go ściskał za rękę i zaczął mówić: — Waszmość jesteś podróżą i bezsennością zmęczony, dlatego masz czarne widzenia, ale Bóg je odwróci.

Ale Wilczek przybrał postawę poważną i tak imponującą, że dalej mówić nie śmieli, zaczem ich obydwóch pożegnał.

Kiedy już byli w korytarzu, Kijas obejrzał się poza siebie i rzekł do syna: — Ten człowiek ma już śmierć w kościach i mówi głosem umarłych. Niechaj go Bóg ma w swojej opiece, ale ja jestem pewny, że z tej wojny nie wróci.

Ale Tigranes, duchem rycerskim już na wskroś przejęty, odpowiedział mu na to: — Będę go miał ciągle na oku — a jak będzie w niebezpieczeństwie, przyjdę jemu z pomocą.

Z tym poszli odwiedzać innych królewskich rycerzy.

Tymczasem Wilczek zamknął drzwi na zasuwkę, aby nikt do niego nie przyszedł, bo mu wstrętną była każda twarz ludzka — wyspał się — a o świcie, nie widziawszy nikogo na zamku, wsiadł na koń i pojechał na Tustań.

Kiedy się dowiedziano w obozie, że król jest na Niskim Zamku, cała starszyzna się zbiegła do niego, bo każdy pragnął mu się osobiście pokłonić. Ale król kazał wszystkich przeprosić, że dziś nie może przyjąć nikogo, a tylko Fredrę wezwał do siebie. Fredro mu zdał raport o stanie armii i wyliczył mu ośmdziesiąt tysięcy uzbrojonego żołnierza, nie biorąc wcale ciurów i sługi w rachubę. Opisując mu szczegółowo wszystkie wypadki zaszłe w obozie, wspomniał także o owych swawolach i o Chryzostomie, opowiedziawszy zaś, jaki wpływ nieodparty wywierały jego kazania na żołnierzy, dodał radosnym sercem te słowa: — Powiadam waszej królewskiej mości, że od czasu, jak św. Jan Kapistran kazał w Krakowie, nie mieliśmy w Polsce takiego kaznodziei. Gdybyśmy wówczas, kiedy Chryzostom powiedział swoje pierwsze kazanie w obozie, byli zaraz uderzyli na Turka, to byśmy byli przelecieli jak burza przez całe cesarstwo turecke i nie oparli się aż o grób Chrystusa Pana, aby Mu podziękować za zwycięstwo.

Więc król, wziąwszy to na uwagę, kazał zaraz szukać Chryzostoma i nie czekając, prowadzić na zamek. A kiedy Chryzostom przyszedł, król bardzo uprzejme go prosił, ażeby został w obozie i szedł na wyprawę. Chryzostom protestował się w swojej skromności, mówiąc, że sam nie wie, jakim się to stało sposobem, że swoim kazaniem taki wpływ wywarł na obóz, czuł bowiem tylko dreszcze po całym ciele, a słowa wylatywały z ust jego bez jego wiedzy, zaczem rozumie, że chyba Pan Bóg sam użył go za narzędzie i mówił jego ustami; ale się chętnie poddał woli królewskiej — i mianowany jest kaznodzieją pospolitego ruszenia.

Nazajutrz rano król jechał ze wszystkimi nadwornymi dygnitarzami i rotmistrzami, ażeby obóz oglądał. Wszystkie chorągwie, regimenty i sotnie wystąpiły pod rozwiniętymi sztandarami, każda na swoim miejscu — a wtedy było co widzieć: bo obóz wyglądał właśnie jak las drzew ruchomych, a poprzybieranych w błyszczące pancerze, tarcze, hełmy, kopie i różnobarwne proporce, a najstarsi żołnierze nie pamiętali, ażeby kiedy tak liczną armię polską widzieli.

U ołtarza w środku obozu odprawiono mszę św., a celebrował sam arcybiskup lwowski, otoczony nieprzeliczonym mnóstwem biskupów i kanoników, że ich tak wielu razem także nieczęsto zdarzało się widzieć. Kazania nie było, bo królowi niemało czasu było potrzeba, ażeby cały obóz objechał. Natomiast mieszczanie uświetnili to nabożeństwo, bo wytoczyli dwanaście armat na Wysoki Zamek i bili z nich przez całą mszę prawie bez upamiętania, tak że ziemia się trzęsła, a słychać ich było pewnie do Żółkwi. A mieli bardzo piękne armaty spiżowe, pomiędzy którymi jedna darowana im przez kardynała Fryderyka z jego herbami, artylerzyści byli także bardzo przystojnie ubrani, w białych kabatach, w czerwonych pludrach i w sapeluszach skórzanych, w mosiądz oprawnych a ozdobionych pióropuszami. Owo szalone bicie z armat było nastrojone przez starego Kijasa, o czym też doniesiono królowi. Po mszy św. król jechał do każdej chorągwi i rozmawiał łaskawie z wojewodą, kasztelanem albo rotmistrzem, kto właśnie stał na jej czele. Taką samą rozmową zaszczycił także Kergolaja, Tigranesa i Olizara, wszakże przy tym ostatnim się najdłużej zatrzymał, bo mu się bardzo podobali jego kozacy, że mieli konie takie zwinne a szybkie, a i ludzie byli nad podziw zuchwali, co im też i z oczu patrzało.

Król kazał im zrobić kilki obrotów, a widząc, że są właśnie jak wiatr, co go nikt zgonić nie może, nie mógł się nimi nacieszyć i rzekł do Olzara: — Niechże ci będzie na zdrowie, mój panie Olizar! toż ty latasz jak ptak z tym twoin kozactwem.

Chciałbym, abyś miał takich choć z dziesięć tysięcy, a wtedy rozumiałbym, żebyś mi wszystkich Tatarów utrzymał na wodzy. Pomyślimy też o tym swojego czasu; ażebyś nam takich sotni przymnożył.

Potem król jechał aż do Srok i do Łaszek — a wszędzie witany jest i żegnany rozgłośnymi okrzyki, bo też swoją wymową, znajomością wszelakiej broni i dobrocią serca wszystkich sobie pozyskał.

Mieszczanie, także za namową starego Kijasa, chcieli wyprawić wielki festyn dla króla, ale król im się na teraz grzecznie wyprosił, mówiąc, że przed wojną nie czas się weselić; natomiast wszakże u niego co dzień po kilkadziesiąt osób siadało do stołu, których przyjmował i raczył z jagiellońską hojnością.

Niebawem potem powrócili posłowie z Suczawy. Krzesław z Kurozwęk i Podlodowski zdali sprawę ze swego poselstwa dosłownie tak samo, jak Wilczek, zaczem król im powiedział: — Widzicie więc, że w Stefanie mamy sprzymierzeńca, nie wroga.

Jakoż ani przy tej audiencji, ani też potem, w żadne dalsze dyskusje się z nimi nie wdawał, a milczał, tak że wszyscy byli przekonani, że Wołosza jest z nami, a my idziem na Turka.

Natomiast król już nazajutrz kazał otrąbić pochód i dal pospolitemu ruszeniu ośm dni czasu do zwinięcia namiotów.

A wtedy król przystąpił do pasowania niektórych szlacheckich młodzieńców na rycerzy.

Było ich wszystkich tylko dziewięciu, którzy wtedy dostąpili tego zaszczytu: dwóch Koniecpolskich, młody Herburt z Fulsztyna, dwóch kniaziów Olszańskich, Sienko Łopatka de Ostałowice, brat Pachny, Lubek Pretficz, Frąc Ajchinger własnego herbu i przyjęty przez Kamienieckiego do herbu Tigranes Chiaao de Skniłow.

Piękna ta uroczystość odprawiła się jeszcze według dawnych zwyczajów.

Dniem przedtem wszyscy dziewięciu służyli królowi u stołu, podając mu potrawy, nalewając napoje i przynosząc po wieczerzy wodę do umycia rąk i ręczniki. Po wieczerzy król w obecności wszystkich swych biesiadników, którzy kołem za nim stanęli, uderzył każdego z nich lekko ręką po twarzy na znak, jako odtąd wyzwoleń jest od służby paziowskiej i wszelkiej innej, stawiającej go niżej od któregokolwiek rycerza, a zarazem na świadectwo, jako zmyte są zeń wszelkie hańbiące kary, jakie dotychczas od swego pana otrzymał. Obrzęd ten zdjął wielki ciężar z serca Pretficza i widać to było po wdzięcznym uśmiechu na jego twarzy.

Nazajutrz przed świtem szli wszyscy do łaźni, zaczem każdy wracał do siebie i ubierał się w bieliznę i suknie całkiem nowe, których nikt jeszcze nigdy nie nosił. O wschodzie słońca każdy szedł do spowiedzi, katolicy do zamkowego kościoła, Olszańscy i Łopatka do ruskiej cerkwi, ale Tigranes, który przy tej sposobności przeszedł na katolicki obrządek, także do zamkowego kościoła, i wszyscy przystępowali do przyjęcia Ciała i Krwi Pańskiej. Potem każdy znów wracał do domu i ubierał się w pełną zbroję rycerską, w pancerz i hełm, tylko bez miecza. Natenczas szli na mszę św., która na ich intencją się odprawiała w kościele św. Katarzyny, znajdującym się wewnątrz Niskiego Zamku, i słuchali całego nabożeństwa, klęcząc przy drzwiach za plecyma rycerstwa.

Po mszy rycerstwo się rozstąpiło, a oni stanęli w środku kaplicy i słuchali kazania, które miał dla nich tym razem Krzesław z Kurozwęk, biskup kujawski, chociaż duchowny, jednak sam bardzo wspaniałym duchem rycerskim przejęty.

Po kazaniu król zasiadł pod baldachimem w zamkowym dziedzińcu, po jego prawej stanęli w półkolu dygnitarze koronni i nadworni, duchowni i świeccy, po lewej co najprzedniejsi rycerze, w głębi naprzeciw króla owi dziewięciu młodzieńców ze swymi chrzestnymi ojcami.

Z krużganków patrzałi na tę uroczystość goście świątecznie przybrani, pomiędzy którymi widać było starego Kijasa i Formozę. Każdy z młodzieńców miał obok siebie dwóch chrzestnych ojców albo też swatów (jak ich u nas po staremu wołano), za których instancją zaszczyt ten otrzymywał: Tigranesowi służyli za swatów Kamieniecki i wojewoda ruski Tęczyński.

Gniewosz mu się tak od przyjęcia go do swego herbu, jak i od tej służby, bardzo zręcznie wymówił (zapewne się obawiał, ażeby z tego jakich plotek nie było), ale mu za to dał tak znamienitych i sławnych rycerzy, że lepszymi swatami nikt się nie mógł pochwalić.

Potem każdy z młodzieńców przystępował ze swymi swatami do królewskiego tronu i klękał na ostatnim stopniu przed królem. Król uderzył go gołym mieczem trzy razy po lewym ramieniu i mówił: "W imię Boga wszechmogącego, a z naszej łaski królewskiej pasujemy cię na rycerza i wkładamy na ciebie obowiązek, ażebyś zawsze i wszędzie stawał walecznie i mężnie w obronie św. wiary chrześcijańskiej, majestatu naszej królewskiej korony, czci twojej własnej i twoich braci i wszelkiej niewinności a cnoty pomiędzy ludźmi”. Natenczas młody rycerz podnosił prawą rękę do góry, wymawiał uroczyście te słowa: „Tak mi Panie Boże dopomóż!” i kłaniał się niziuteńko królowi, zaczem jego swatowie zawieszali mu miecz jego przez prawe ramię i prowadzili go między rycerstwo, gdzie jest uprzejmie witany przez wszystkich braterskim ściśnięciem ręki.

Koniecpolscy, Herburt i inni odprawili tę uroczystość z uśmiechem na ustach, jak ludzie mający przekonanie, że tylko to otrzymali, co im się należy; Ajchinger był nastrojony bardzo poważnie, bo chociaż był szlachcicem niemieckim i lekce sobie ważył rycerstwo polskie, przecież czuł, że mu tego rycerstwa nie dostawało i że przez nie został wywyższon w znaczeniu: ale Tigranes był do głębi wzruszony i łzy miał w oczach, kiedy go co przedniejsi rycerze ściskali za rękę. Chociaż już od lat kilku za granicą i w kraju przez wielu młodszych rycerzy był traktowany jako ich równy, a jego bogactwa, wspaniałomyślność i hojność odznaczały go nieraz nawet bardzo korzystnie pomiędzy nimi, przecież dotychczas miał to uczucie, jak gdyby był tylko jakimś zwierzątkiem cierpianym przez szlachtę — a dopiero teraz narodził się całym człowiekiem. Toż ochłonąwszy cokolwiek z pierwszego wrażenia, spojrzał z nieopisanym wyrazem szczęścia, a nawet cokolwiek dumy na zamkową galerią, skąd jego ojciec i jego żona spoglądali na niego. Stary Kijas, dojrzawszy go w tłumie, złożył ręce ku niemu i podniósł oczy do góry, i zdało się, jak gdyby mówił: Stało się, Panie! teraz puść duszę moję w spokoju. Formoza go także dojrzała i pozdrowiła go ręką, ale zdawała się roztargnioną, co tym się tłumaczy, że za nią stał Gniewosz i pokazując jej niektóre znamienitsze osoby królewskiego dworu, opowiadał jej, kto są i co znaczą.

Po tym obrzędzie król mianował kilkunastu rotmistrzów i poruczników, wszelako przed wszystkimi innymi Olizar uczyniony jest pułkownikiem, a przy nominacji zaszczycony bardzo grzecznymi komplementami od króla. Był to pierwszy pułkownik kozacki mianowany z ramienia korony polskiej.

Tego wieczora stary Kijas wyprawił haniebnie sutą biesiadę, ażeby uczcić rycerski chrzest swego syna. Niewielu gości mógł sprosić, bo jako w przeddzień ruszenia obozu niemal u wszystkich możniejszych panów były biesiady. Przybyli tylko wszyscy młodzi rycerze ze swymi swatami, a z nimi Kergolaj i Olizar. Było i kobiet cokolwiek, i panien, a między nimi Pachn a, różowa, uśmiechniona, wesoła i pusta jak zawsze. Pomiędzy gośćmi znajdowali się Tęczyński i Fredro, zaczem było dwóch wojewodów ruskich żywych za jednym stołem, czego jeszcze ludzkie oko nigdy nie widziało i czym się bardzo bawiono. Rybałci grali i śpiewali podczas biesiady, zaś wyborowi błaznowie powiadali wesołe rymy polskie, niemieckie i włoskie.

Pito wielką gębą owę przedziwną malmazją, jakiej i w piwnicy królewskiej nie było.

Fredro przepyszne żarty wyprawiał z błaznami, przekręcając ich rymy we wszystkich językach i dodając swoje do tego, a każąc im kozły wywracać przed sobą, jeden za drugim rozgłośnymi wybuchami śmiechu witane, lecz przy tym miał także oko na piękne kobiety, bo chociaż już to kawalerskie rzemiosło zarzucił, przecie lubił z nimi żartować — a bodaj czy się zawsze na żartach kończyło, bo jak diabeł w jakim piecu wziął palić, to i na to nie uważa, że się piec już podstarzał. Dostało się też i Pachnie niemało dosadnych komplementów od niego, bo swawolnicy się zawsze zaraz na sobie poznają, chociaż była jak gdyby w oblężeniu od Kergolaja i Ajchingera, do których i Olizar się przyczepił, podobno już nie tyle z miłości dla niej, ile ze złości na Frąca, któremu tej nimfy serdecznie zawidził, a teraz go już wcale zniecierpiał, kiedy nie wiedzieć za czyją protekcją pasowan jest na rycerza. Jakoż mu ciągle docinał, mówiąc: — Już cię ktoś wywindował na rycerza, mógłbyś się teraz ściąć z tym Francuzem; ale podobno masz przed nim respekt i ja ci to chwalę.

— Z Francuzem albo i z tobą — odpowiadał mu Frąc, który już teraz miał fantazją po temu.

— Więc jutro — zawołał Olizar, przyskakując do niego.

— Jak wola, choćby i dziś. Jeno między rycerstwem jest taki obyczaj, że się przed wojną pojedynkiem nie biją, potrzeba pierwej trochę Turków nasiekać...

— Będę ja tobie dobrze patrzał na ręce, ile to tam tych Turków nasieczesz. Jakoż to wiedz, że jeśli stchórzysz, to będziesz miał świadka. A potem, wiesz... ja sam własnymi rękami ci czepiec wsadzę na głowę. A będzie to widowisko, że cały obóz się będzie trzymał za boki.

I Rusin śmiał się, a Niemiec się gniewał.

Obok nich z dala, w odległości, jaką nakazywała na doświadczeniu oparta roztropność, stał Kundrat, podtrzymywał ręką swój tłuściutki podbródek i mówił z cicha do siebie: — Przecież nie wszyscy trzej wrócą z tej wojny — a może i wszyscy trzej dostąpią tej łaski Boskiej, że dadzą gardła za zdrowie królewskie. Niechże im Pan Bóg pomaga. A jeśli który z nich wróci bez ręki albo bez nogi... to mu dam łóżko w miejskim szpitalu.

I śmiał się Kundrat, ale zaraz w kąt się zasunął, aby który nie spostrzegł jego uśmiechu.

Tak w rozmaitych grupach rozsypali się goście po wszystkich komnatach, pijąc, śmiejąc się, śpiewając i hałasując, zaś w największej komnacie ci i owi zaczęli taniec przystojny i skromny, we dwoje albo we czworo, któremu starsi wtórowali gestami i śpiewem.

Jednakże w tej komnacie było dwoje ludzi, którzy nie hałasowali z innymi. Byli to Formoza i Gniewosz. Zasiedli oni w kąciku, a korzystając z ogólnej wrzawy, rozmawiali spokojnie ze sobą.

Gniewosz, od czasu jak z królem przyjechał do Lwowa, bywał codziennie u starego Kijasa i co dzień widywał Formozę. Będąc w wielkim poszanowaniu u jej teścia, mógł z nią zawsze rozmawiać bez przeszkody: ale też tyle było ich szczęścia, ile im przynosiła ta swobodna rozmowa.

Owszem, poznawszy się teraz bliżej i wymieniwszy ze sobą wszystkie swe myśli i wszystkie uczucia, miłość ich, która z początku pociągała ich wprawdzie gwałtownie, ale tylko instynktowo ku sobie i tlała tylko jak iskra, mocno paląca i nieugaszona, ale szczelnie zamknięta w ich sercach, rozlała się teraz po całym ich ciele, objęła umysł i duszę i spoiła ich tak nierozerwalnie ze sobą, jak gdyby w nich obojgu tylko jedna myśl żyła i jedno ożywiało ich tchnienie. Duchowy ich związek był tak potężny, że żadne z nich ani sobie wyobrazić nie mogło, ażeby istniała jakaś taka nadludzka siła, która by ich potrafiła rozerwać — chociaż oboje razem także dostrzec nie mogli, jakich by na to potrzeba wypadków, ażeby się mogli kiedyś przed Bogiem i ludźmi połączyć. Była w tym sprzeczność wobec rozumu; ale ta miłość, na której świat stoi, rodzi uczucia tak sprzeczne, a przecież społem idące ze sobą, bo rodzi zarazem tę wiarę, że jest od Boga natchnioną i że oparte na niej nadzieje muszą się spełnić, chociażby się przeciw nim całe piekło sprzysięgło. Formoza miała dotychczas gorętszą wiarę niżeli jej ulubieniec, ale dziś była smutną i nie taiła przed nim tych rzewnych uczuć, którymi była przejętą.

— Dzisiaj wszyscy się cieszą — mówiła do niego — jedni otrzymali tytuły i honory, drudzy radują się życiem, które im płynie po myśli, tylko nas ciężka przygniata żałoba, bo nie wiemy, jakie jutro nas czeka. A nadto jeszcze i nasze chwilowe szczęście już nas porzuca: waszmość już jutro będziesz w drodze Bóg sam wie dokąd — a ja tu sama zostanę i chyba w moich łzach znajdę pociechę.

— Ufajmy Bogu — rzekł Gniewosz — jakeśmy dotąd ufali. Bóg widzi, że jesteśmy bez grzechu, że nie budujemy naszych nadziei na cudzym nieszczęściu, że nawet żadna myśl taka w nas nie powstała, do której byśmy się przyznać nie mogli — a On znajdzie sposób, aby nam to nagrodzić.

— I ja nigdy inaczej o tym nie myślę — mówiła dalej Formoza — toż nie to mnie dzisiaj zasmuca.

Ale waszmość jedziesz na wojnę, a z wojny (bodajbym tego nie wymówiła w nieszczęśliwą godzinę) nie każdy zdrowo powraca.

Lecz na to Gniewosz ścisnął ją żywo za rękę i rzekł głosem czystym i pewnym: — Nie frasujże się tym, moja najmilsza. Jużci na wojnie śmierć chodzi po ludziach, ale i na nią jest sposób. Na wojnie mam ja pancerz na sobie, co go żaden młot nie rozwali. Mam też miecz i siekierę, a moja ręka tak do nich przyzwyczajona, żem jeszcze takiego nie widział, co by do mnie przystąpił, chociażem na niejednej wojnie już bywał, a Bóg mi świadkiem, żem nie uciekał przed bitwą. Teraz zaś mam jeszcze moje własną chorągiew, każdy tam człowiek jak wieża żelazna, a wszyscy się siebie trzymają, jak gdyby byli skuci łańcuchem; chciałbym też widzieć tych Turków, co by się o nas nie rozbili jak garniec gliniany. I wojna się przegra, jeżeli Bóg zechce, i z całego pospolitego ruszenia tylko strzęple zostaną, a ja z moją chorągwią tak samo tu wrócę, jakem wyjechał.

Więc Formoza odetchnęła z głębokiej piersi i spojrzała nań oczyma pełnymi wesela i uwielbienia, boć wprawdzie zawsze wiedziała, że to nie taki rycerz, jak inni, ale teraz on sam to potwierdził, on, który nigdy nic nie udaje, on, który ma rozum bystrzejszy niż którykolwiek z ludzi żyjących, on, który wie wszystko i nigdy się w niczym nie myli...

Te słowa jego ją całkiem uspokoiły. Widząc to, Gniewosz także się rozweselił i tak mówił dalej: — Nie chciałem ci tego powiadać, bo nie lubię budować na piasku, ale ci powiem, bo słowo królewskie to przecie nie piasek. Podczas rycerskiego obrzędu król nas spostrzegł na zamkowej galerii, a po obrzędzie na osobności ze mną rozmawiał, mówiąc: — Słysz Gniewosz! widziałem ciebie za plecyma tej damy, co cię chwyciła za serce i żal mi się was zrobiło, bom czytał na waszych twarzach jak w książce, że oboje dalibyście życie za siebie. Z powodu tego tam sejmu i teraźniejszej wojny nie miałem czasu tym się zatrudnić, ale daję tobie moje słowo królewskie, że jak tylko z tej wojny powrócim, zaraz się zajmę tą sprawą — a choćbym miał którego biskupa z tym posłać do Rzymu, to poszlę, ażeby wam obojgu rozwód wyrobić. Mój brat kardynał zaprzęgnie co najmądrzejszych teologów do tej roboty, ażeby papieżowi do zrozumienia wyłożyli wasze gravamina, a ja też także za tym przemówię. A potem już cię i z rotmistrzostwa wypuszczę i dam ci jaką kasztelanią, ażebyś też sobie po trudach wojennych w małżeńskim szczęściu wypoczął...

Kiedy Gniewosz to mówił, Formoza go z całej siły cisnęła za rękę, aż też i sobie wycisnęła łzy z oczu. Ale te łzy spłynęły po rozpromienionej twarzy — i wyglądały jak brylantowe krople rosy na listkach róży, patrzącej swoją radosną twarzą na słońce wschodzące.

A wtedy starsi już tak podpili, że dalej nie mogli, zaczem żegnali się ze starym Kijasem na środku komnaty i zabrawszy młodzież ze sobą, wyszli tłumnie z gościny.

Gniewosz tylko jeszcze raz ścisnął Formozę za rękę i wyszedł także z innymi.

A nazajutrz rano królewskie chorągwie pierwsze ruszyły w pochód, stanowiąc straż przednią obozu.

W obozie już od samego świtu wszczął się ruch wielki, rumor i hałas jak w piekle. Trąbiono i bito w bębny na wszystkich punktach, od Niskiego Zamku do Malechowa, a od Zboisk do Łaszek. Chorągwie się ściągały jedna za drugą, za nimi regimenty piesze zaciężne, niemieckie i czeskie, armaty na wozach uprzężonych wołami, a wreszcie wozy wyładowane namiotami, kuchnią, piwnicą, a strzeżone przez służbę pańską i ciurów.

W czas rano król z wielkim dworem zjechał do obozu i słuchał z konia mszy św. — po mszy zaś puścił się w drogę mijając miasto, a za nim cały obóz wyruszył.

Natenczas były znowu złe znaki, z których trwożliwi wywodzili złe wróżby. Ksiądz przy mszy św. w obozie upuścił był sakrament na ziemię i ledwie go mógł odszukać; szły nawet głosy, że go cale nie znalazł. Po nabożeństwie jeszcze raz on chłop ze skażonym rozumem się zjawił i zastępując chorągwiom drogę, wołał do nich: „Na swe złe jedziecie, żaden z was stamtąd nie wróci, lepiej wracajcie do domu.” Królewski koń biały, co szedł na podwodzie, w bardzo mizernym potoku utonął. Nuż wreszcie woły, co spiże wiozły, a których było ze dwieście, wiatr porozpędzał po polach, że aż konnych pachołków trzeba było za nimi wysyłać, aby je spędzić do wozów. Niektórym więc serce zmiękło do tego stopnia, że jęli przedkładać królowi, aby zaniechał tej wyprawy. Ale król jeszcze na nich się zgniewał i sfukał ich, mówiąc: — Kto chce wróżb słuchać, niech idzie do wróżki — a jeśli kogo tchórz oblatuje, to niechaj wraca do domu.

Zaczem jak tylko król wspomniał o tchórzu, zaraz wszyscy umilkli.

Ale w dalszym pochodzie zdarzył się inny wypadek, który był także złym znakiem, tylko zupełnie innej natury. Albowiem kiedy król do Halicza przyciągnął, zastąpili mu drogę posłowie od wojewody Stefana. Było ich trzech: wszyscy trzej bardzo zacni bojarowie wołoscy, o ogorzałych twarzach, orlich nosach, czarnych oczach jak gałki; w atłasach i aksamitach, i czapkach uszatych, węgierskich, z piórami, na koniach wielkich, tureckich, z długimi grzywami — a jechali pod rozwiniętym sztandarem, na którym było widać czarną głowę bawolą w jasnym polu.

Po tym sztandarze król ich poznał z daleka i zaraz się srodze zachmurzył, zaczem rzekł do Kamienieckiego, który jechał po jego lewej: — Imć pan wojewoda pewno mi znowu upomnienia posyła, ale teraz nie czas na dysymulacje.

Kamieniecki, będąc wtajemniczony we wszystkie skryte zamiary królewskie i przeczuwając zapewne, co się w tym razie stać może, zrobił mu na to półgłosem jakąś uwagę, ale król odpowiedział mu dumnie: — Co król polski, to nie wielki książę litewski, nie będzie też wchodził w traktaty z hospodarem wołoskim.

Był to przycinek do brata królewskiego, Aleksandra, który ciągle przyjmował posłów Stefana i ponawiał z nim zapewnienia przyjaźni, a posiłków jeszcze dotąd nie przysłał, o czym król dobrze wiedział i nie mógł mu tej dwoistości przebaczyć.

Zaczem Kamieniecki umilkł — a tymczasem posłowie wołoscy zbliżyli się do króla, pokłonili mu się z wielkim respektem i zaraz zaczęli przedkładać swoje poselstwo.

Mówili po rusku: język rumuński na Wołoszczyźnie i Multanach krył się jeszcze natenczas pomiędzy ludem, bojarowie znali wprawdzie język łaciński, ale niedostatecznie, zaczem górował tam język ruski, tym też językiem mówiono powszechnie i w nim spisywano dokumenty publiczne. Posłowie powtórzyli królowi te same oświadczenia wojewody, jakie mu niedawno przywieźli Krzesław z Kurozwęk i Podlodowski, ale była w ich wykładzie znaczna różnica, albowiem określiwszy dosyć pobieżnie gotowość Stefana połączenia się z królem i uderzenia z nim razem na Turka, zażądali z naciskiem, ażeby król szedł na Kamieniec prosto do Białogrodu, a Wołoszczyznę ominął, a dodali już prawie groźnie: "że jeżeliby król wtargnął w ziemie wołoskie, tedy wojewoda Stefan mu każe powiedzieć, że będzie tego żałował”.

Kiedy król usłyszał tę groźbę, spłonął tak srogim gniewem, w jakim go jeszcze nikt nigdy nie widział. Oczy mu się zaiskrzyły jak dwie gromnice, usta mu drgały jak w febrze, prawą ręką kapelusz przesunął na prawe ucho i tylko pojedyncze słowa mu wylatywały spomiędzy zębów jak kule z armaty: — Zuchwalcy!... Cygany!... Ten wójt wołoski... mnie będzie groził! Ja piekło mu zrobię na jego wójtostwie, a ogniem i krwią mu odpowiem na jego groźby. W dyby tych panów posłów!

Jakoż zaraz krzyknął na Kamienieckiego, aby ich całą chorągwią otoczył. Kamieniecki skoczył, gdyby go kto z procy wystrzelił, w jednym mrugnieniu oka odciął Wołoszę od króla i ścisnął ją w środku swojego rycerstwa.

Na próżno posłowie protestowali się przed Kamienieckim i nawoływali swą nietykalność, na próżno niektórzy panowie polscy usiłowali gniew króla uspokoić i przywodzili racje polityczne, ażeby posłów nie więzić: król nikogo nie słuchał — a natomiast dał rozkaz, ażeby posłów pod dobrą strażą odprowadzono do Lwowa i zamknięto do turmy, który to rozkaz natychmiast jest wykonany.

Owo więc na ten choleryczny postępek króla zaczęto mruczeć w całym obozie, a zwłaszcza pomiędzy starszyzną. Jednogłośnie wyrokowano, że posłów nie godzi się imać i więzić, bo jest to przeciwko powszechnemu prawu narodów. Jedni uważali to za znak najgorszy i ominowali49 z tego nieszczęścia, inni zaś wpadali na rozmaite domysły o powodach, które tak nagle zmieniły przyjacielskie sentymenty Stefana. Ale pomiędzy znaczniejszymi panami, którzy się na własną rękę trudnili politycznymi sprawami i mieli po zagranicznych dworach swoich przyjaciół, a często i szpiegów, szła już wieść głucha, jakoby Węgrzy, nie chcąc dopuścić, ażeby król zabrał ziemie wołoskie dla Polski, ostrzegli Stefana o sekretnych zamiarach królewskich, a nawet jakoby mu na ten wypadek już posłali zbrojne posiłki. Tak też było w samej istocie.

Wprawdzie w obozie tylko niektórzy znaczniejsi panowie o tym wiedzieli, ale jak to zazwyczaj zły humor spływa nieświadomie z większych na mniejszych, tak i tym razem nieukontentowanie rozniosło się po całym pospolitym ruszeniu, szlachta bardzo cierpko sarkała za to na króla (o czym Wilczek dawniej już wiedział), że prowadzi politykę dynastyczną, jagiellońską, ale nie polską, że szafuje krwią polskiego narodu dla osadzenia swojego brata na księstwie wołoskim, że żadnych z nikim nie pozawierał sojuszów, że wcale nie myśli o wojnie w obronie wiary przeciwko niewiernym Turkom, że, owszem, chrześcijańskich chce zawojować Wołochów, że wreszcie tą wojną tylko jeszcze całą potęgę turecką ściągnie na Polskę...

Król, dowiedziawszy się o tych kwasach w obozie, kazał pospolitego ruszenia bystrzej pilnować i pochód przyspieszył; ale mimo to ten i ów szlachcic wspomniał sobie na żonę i dzieci i wymknął się chyłkiem z obozu — a kiedy armia do Śniatyna przybyła, nie było już całych ośmdziesięciu tysięcy żołnierzy.

Jednakże od Czerniowiec znowu lepszy duch wstąpił nawet w pospolite ruszenie, albowiem, straże przednie zastały miasto całkiem wyludnione, wszyscy mieszkańcy wynieśli się w lasy i nikt go nie bronił i takie opustoszone wsie spotykano w całym dalszym pochodzie.

Zaczem poszedł głos po całym obozie: Jakeśmy wzięli Czerniowce, tak i Suczawę weźmiemy, nigdzie Stefan nie postawi nam czoła.

Ale Suczawa, położona na górze, była fortecą, jak na owe czasy nawet bardzo silnie obwarowaną.

Panując nad rozległą doliną, rozciągającą się pomiędzy pochylistymi wzgórzami, była ze wszystkich stron otoczoną wałami i nadzwyczajnie silnymi murami, na których gęste wznosiły się baszty, armatami zjeżone. Zdobycie jej nie było łatwym zadaniem, nawet dla tak potężnej armii, jak polska.

Król, myśląc zrazu, że znajduje się w niej tylko słaba załoga, rozwinąwszy całą swą armią opodal pod lasem, tak aby ją z murów widziano, posłał parlamentarzy, wzywając załogę do poddania się, obiecując w takim wypadku nie tknąć żadnej osoby ani niczyjej własności, lecz na wypadek oporu grożąc srogimi karami. Ale komendanci kazali mu odpowiedzieć: że wojewoda Stefan zagroził im również srogimi karami, jeżeliby się poddali, zaczem bronić się muszą do ostatniego oddechu. Natenczas król postanowił oblec Suczawę.

Fredro, jako najdoświadczeńszy ze starych rycerzy, z dodatkiem Kamienieckiego, bardzo uczonego żołnierza, otrzymał od króla rozkaz urządzenia oblężenia. Fredro wywiązał się bardzo rozumnie ze swego zadania. Podzieliwszy całe pospolite ruszenie na cztery obozy, otoczył nimi ze wszystkich czterech stron tę rozległą fortecę. Każdy obóz okopał się na swoim stanowisku, okrążył się z trzech stron swymi wozami, wytoczył dwanaście armat przed siebie i został opatrzony w zaciężną piechotę i ciurów, uzbrojonych w młoty i siekiery do rąbania murów. Wszystkie cztery obozy zostały powiązane ze sobą łańcuchem czat, bardzo pilnie strzeżonych. Naczelne dowództwo nad tymi obozami wzięli czterej wojewodowie: Spytek Jaroslawski — krakowski, Jan Szram Tarnowski — sandomierski, Ambroży Pampowski — poznański, a teraz jenerał wielkopolski, i Mikołaj Tęczyński — ruski.

Król stanął od wjazdu pod lasem i oprócz dwunastu dział zatrzymał przy sobie cały swój dwór wojskowy. Dwór ten składał się z przeszło pięciu tysięcy samego konnego rycerstwa z knechtami, lecz było przy nim więcej niż drugie tyle piechoty, ciurów i rozmaitej służby królewskiej.

Z dworem królewskim stanęli razem biskupi ze swymi pancernymi pocztami — a przyłączyły się doń także wszystkie chorągwie woluntariuszów, jak Kergolaja, Tigranesa i Olizara. Do dworu należał także Wilczek, na czele bardzo pięknej chorągwi, złożonej z jego własnych żołnierzy, z okolicznej szlachty i niektórych mieszczan tustańskich.

Przy jego chorągwi wisiał także Biłowus z pocztem swoich dziesięciu żołnierzy i był dziwowiskiem dla wszystkich dworskich paniczów, tak okrutnie dziko wyglądał. Był bowiem ubrany w pancerz i hełm skórzany, tarczę miał także skórzaną, siedział zaś na swoim kudłatym, cętkowanym ogierze, z łukiem na plecach, z toporem pod lewym kolanem i z pałką na temlaku — i tak samo byli przybrani jego wszyscy żołnierze, bo nawet i konie takiego samego miotu, chociaż niejednakowej maści, im podobierał. Biłowus nienawidził Wilczka jak wcielonego szatana, nosił nawet w skrytości swojego serca zamiary zemsty przeciwko niemu za uwiedzenie swej córki, którego mu nie mógł przebaczyć; gdyby się z nim znalazł sam na sam, to kto wie, czyby go złość nie uniosła i czyby się nie rzucił na niego, aby go zabić: ale Wilczek był jego panem. Kazał mu się stawić z swym pocztem i ciągnąć z nim razem na wojnę.

Biłowus chybaby nie był Rusinem, gdyby był tylko o tym pomyślał, aby się sprzeciwić rozkazowi swojego pana. Długoletnia niewola tak samo się zamienia w tradycją i żyje we krwi następujących po sobie pokoleń, jak duma rodowa, opozycja przeciwko władzy monarszej i żądza niepodległości.

Urządzenie oblężenia trwało przez cały tydzień, po czym się wzięto do szturmów. Obozy polskie biły koleją z armat w mury Suczawy — a Wołosi odpowiadali im z murów działowymi kulami. Kule te niewielką szkodę wyrządzały sobie wzajemnie, bo pod owe czasy o strzał celny nie było łatwo. Czasem kula wołoska porwała kilku żołnierzy w polskim obozie, pogrzebano ich z żalem; czasem kula polska zerwała kilkunastu Wołochów z murów i wielki popłoch uczyniła pomiędzy nimi — a wtedy rozgłośny śmiech wybuchał w polskim obozie i rozlegał się przez straże po innych obozach.

Artyleria polska była lepszą od wołoskiej, byli pomiędzy nią artylerzyści za granicą wyćwiczeni w tej służbie. Toż kilka, ba, nawet kilkanaście razy udało się jej, strzelając przez cały dzień bez ustanku, wybić pod wieczór dostateczny wyłom w murze fortecy, ażeby weń rzucić piechotę z drabinami i siekierami. Wtedy przygotowywano się do szturmu nazajutrz rano: ale zawsze Wołosi przez noc wyłom zamurowali na nowo, tak że nazajutrz trzeba było znowu kazać grać działom, ażeby nowy wyłom wystrzelić.

W tej oblężniczej robocie było dużo opieszałości z naszej strony: naczelni dowódcy obozów nie rozwijali należytej energii. Król na nich wcale nie naglił, sam bardzo rzadko się pokazywał w obozach, powiadano, że jacyś obcy posłowie przyjeżdżają do jego namiotu, że z nimi układy prowadzi, że wojewoda Stefan kryje się z swymi wojskami po lasach pobliskich, że sam prosi o pokój, że król węgierski przez swoich wysłanników także do pokoju namawia, że więc to wszystko się skończy na niczym. Stąd szlachta także się nie bardzo śpieszyła z wzięciem Suczawy, pozwalała sobie wczasów, jak gdyby w własnym kraju leżała, jedzono i pito, grano w karty i w kości, a rozpoczynano strzelanie do murów dopiero z południa, jak gdyby tylko dla rozrywki po dobrym obiedzie.

Byli wprawdzie i niecierpliwsi, co przyszedłszy na wojnę, pragnęli się wybić. Ci podjeżdżali bliżej pod mury fortecy i wyzywali Wołochów na harce, usiłując ich w pole wywabić dosadnymi komplementami i wołając do nich na mury: — Murdziaki! Cygany! wielcy rycerze za murem! wyleźcie no z tej wilczej jamy, a dajcie nam pole! Ty taki synu, z tym garnkiem dziurawym na łbie a kogucimi piórami, sam do mnie, a spróbuj się ze mną!

Inni wyrabiali im różne psoty, podnosząc łby bawole na kopiach jakoby na drwiny z sztandarów Stefana, wywieszając czepce kobiece na tykach i strzelając do nich z samopałów, nabitych śmieciem rozmaitego rodzaju. Wołosi się też czasem zniecierpliwili, otwierali nagle bramę i wybiegali ku naszym, po kilkunastu, po kilku, nawet i pojedynkiem, a wtedy w oczach tego albo owego obozu staczały się bitwy, czasem bardzo piękne, nieraz zaś ku śmiechowi całego rycerstwa. Na te harce wyjeżdżało bardzo wiele młodzieży, nawet z domów najpierwszych, bo jest to wyborna szkoła dla młodego rycerza, wszakże pomiędzy nimi i wielu starszych, ten z nudów, ów dla popisania się z swoją zręcznością, a trzeci dla łupu, bo wyjeżdżali przeciw nim często bojarowie na bardzo pięknych koniach i ubrani w wyzłacane pancerze i hełmy, czasem w jedwabie i aksamity jak na wesele.

Dlatego też i Biłowus nigdy przy takich harcach nie chybił: wyjeżdżał w dziesięć koni, sam nie wyzywał nikogo, tylko się gdzie za krzakami przyczaił — a w danej chwili jak lew z chaszczów wypadał, nie zważając wcale na obyczaje rycerskie, Wołoszę pałką zabijał, wołając za każdym uderzeniem: „Kyrie elejson! Chryste elejson!” — zabitych lub ogłuszonych obdzierał do naga, zabierał konie i z tryumfem powracał do królewskiego obozu.

Wszelako w tych podjazdowych potyczkach najdzielniej się odznaczał Olizar: ten nieczęsto podjeżdżał pod mury fortecy, natomiast zaś na czele dwudziestu albo trzydziestu kozaków zapuszczał się w dalsze kraje poza fortecę, tam czasem zdobył jakich kilka wozów z żywnością, czasem jaki dworzec bojarski wytrzebił, a zawsze niemylnie i nieochybnie przyprowadził z sobą języka. Od tych języków dowiadywano się przeróżnych rzeczy. Wieści te zrazu były bałamutne i sprzeczne, lecz z czasem wyłoniła się z nich ta ważna a zarazem niepokojąca wiadomość, że wojewoda Stefan na czele bardzo znacznych i dobrze uzbrojonych hufców włóczy się naokoło Suczawy, że styka się z Tatarami, którzy się całymi chmurami błąkają po obydwóch brzegach Seretu i że są wieści, jakoby Turcy ciągnęli od Multan ku północnemu zachodowi. Olizar przyprowadził dwóch języków tatarskich, których Tęczyński, znający ich mowę, sam badał i którzy mu potwierdzili te wieści...

Oblężenie trwało już wtedy dwa miesiące z okładem i wszystkim się uprzykrzyło. Te wieści zatrważające rzuciły popłoch pomiędzy starszyznę pospolitego ruszenia — a wtedy się dowiedziano, że król już od miesiąca jest chory, nabawił się febry mołdawskiej, schudł, pożółkł na twarzy i prawie jak stwór już wygląda, zwłaszcza że nie mogąc wstać z łoża, nawet i brodę zapuścił.

Więc województwa jęły się niecierpliwić, zaczęły się wyrzekania na króla, sprzeczki ze stronnikami dworu, nieposłuszeństwa i sejmikowania — i miano już posłów wysyłać do króla: kiedy jednego dnia otrąbiono po wszystkich obozach, że król za pośrednictwem posłów węgierskich zawarł pokój z wojewodą Stefanem i cała armia ma się wybierać do domu.

Zaczem wszyscy chwalili Pana i króla: bo wtedy już się zabrało na drugą połowę października, ojcowie rodzin od sześciu miesięcy nie widzieli żon swoich i dzieci, już żołnierze objedli wszystkie wsie okoliczne i głód się dawał uczuwać w obozie, regimenty zaciężne, niemieckie i czeskie, powyłamywały się całkiem z karności, wyprawiały się na rabunki w głąb kraju, paliły i rabowały wsie, popełniały najdziksze okrucieństwa na poddanych wołoskich, a nawet buntowały się przeciw swym przełożonym. Już i tchórze się zjawiać zaczęli, których ubierano w czepce niewieście i tak oprowadzano po wszystkich obozach; już się wreszcie i zdrajcy zdarzyli, których pochwytano, jako się przekradali do Wołoszy, a których król kazał przez kata żywcem ćwiertować. Kto zatem kochał ojczyznę i króla, choćby mu się serce krajało z bólu, że taka świetna wyprawa tak spełzła na niczym, ten musiał przecie z wdzięcznością westchnąć do Boga, że się nareszcie ta niepoczesna wojna skończyła.

Ośm dni trwało zwijanie namiotów, ładowanie spiżów i wszelakich pakunków na wozy i przygotowywanie się do pochodu, aż wreszcie na pięć dni przed końcem tego miesiąca cała armia ruszyła w pochód.

Do tego odwrotu król miał dwie drogi przed sobą: jedne położystszą, lecz dłuższą, brzegami rzeki Suczawy — a drugą górzystą, lecz krótszą, przez las zwany Bukowiną. Król, nie ufając chytremu Stefanowi, pomimo rozpoczętych pokojowych układów, a wiedząc już, że Tatarzy gromadzą się nad brzegami rzek gęstymi chmurami, obawiając się zatem nad rzeką zasadzek, obrał drogę przez las. A wtedy już wszędzie czyhały na niego zasadzki...

Król, zawsze wiedziony szlachetnym duchem rycerskim, nie chcąc dopuścić, ażeby ktokolwiek go mógł posądzić, że sam pierwszy uchodzi z pola, a szlachtę zostawia za sobą, chociaż z powodu choroby leżał na wozie, kazał województwom iść naprzód i między nie porozdzielał piechotę i spiże. Tak szli naprzód Mazury, za nimi Wielkopolanie, potem Małopolska, a Ruś na końcu. A szli wygodnie, broń poskładawszy na wozy; niektórzy nawet pozdejmowali ze siebie pancerze albo koszulki i poruczyli je swoim woźnicom. Zgoła odprawowano ten odwrót z tak spokojnym umysłem, jak gdyby żadnego niebezpieczeństwa nie było.

Tymczasem kiedy pospolite ruszenie weszło w sam środek lasu, którego było więcej niżeli na dwie mile, zaczęły się zjawiać na bokach zbrojne gromady, z prawej strony i z lewej, ba, nawet i z przodu, i hałasować z naszym żołnierstwem. Popłoch poszedł po całym pospolitym ruszeniu: zagrano w trąby, uderzono w bębny i kotły, dając znać jedni drugim, że są napadnięci i muszą się bronić. A wtedy wszczął się gwałt, hałas i nieład, i zamieszanie, jakiego jeszcze nikt nigdy nie widział w armii tak licznej i tak obciążonej wozami. Ten szuka swojego pancerza, ten broni, a znaleźć nie może; ów woła na swoich ludzi, ale nikt go nie słyszy; wojewodowie, kasztelani, rotmistrze latają na koniach tam i sam, krzyczą wniebogłosy na swych towarzyszy, ażeby ich zebrać i sprawić, ale towarzysze się zebrać nie mogą pomiędzy drzewami, rzucają się w tę stronę i w owe, nie poznają się, wpadają jedni na drugich, nie mogą ani głosu dosłyszeć, ani też dojrzeć swojej chorągwi, której chorąży między drzewami rozwinąć nie może. Zgoła wre, kipi i przewraca się to wszystko na całomilowej przestrzeni jak w kotle — a z tego wrzątku wylatują tysiączne wołania i głosy, właśnie jak gdyby się dno piekieł rozwarło i wylatywały zeń rozpaczliwe jęki dusz potępionych.

A tu tymczasem z prawej, lewej i z przodu chmury cudzego żołnierstwa rozmaitej broni, pomiędzy którym wszakże widziano dobrze siedmiogrodzkich Szeklerów, gromady chłopów wołoskich, uzbrojonych w siekiery i noże, i całe ściahy50, ba, nawet czambuły Tatarów, właśnie jak roje pszczół rozigranych rzucają się na nas, obsiadają nasze rycerstwo, gromadzące się w grupy, uderzają z wściekłością dzikiego zwierza, kłują, rąbią, mordują. Tu i ówdzie ponadcinane drzewa walą się na nas, druzgocą ludzi, konie i wozy, na obalonych wpadają chłopi wołoscy z nożami, wykłuwają im oczy i wypruwają wnętrzności...

W lesie ani pomyśleć o tym nie można, ażeby bronić się kupą, każdy więc broni się pojedynkiem jak może, inny wymyka się z lasu i chce się ratować ucieczką, ale niebawem, zgoniony, pada pod toporem chłopów wołoskich na polu...

Pomiędzy walczącymi stary Fredro był pierwszym, który się w tym straszliwym popłochu obaczył, całą przytomność umysłu odzyskał i młodzieńczą rozwinął energią. W mały czas po pierwszym napadzie, widząc, że w gęstym lesie hufca sformować nie może, rzucił się z trębaczami na najbliższą polanę i rozwinąwszy tam swoję chorągiew, wołając przy tym ze wszystkiej piersi a trąbiąc, zgromadził przecie około siebie blisko sto jezdnych. Z tym hufcem zaczął na najezdników uderzać, gdzie tylko do nich mógł dotrzeć i swoją siarczystą a uporną odwagą prawie cudów dokazał. Podruzgotał bowiem kilka oddziałów wołoskich i tatarskich na miazgę, które się po kolei na niego rzucały, potratował ich niedobitki, a trupy ich wdeptał w ziemię końskimi kopyty. Niemało swoich, co byli już w łykach, z pazurów tatarskich uwolnił, wołoskiego hetmana Szoszumiła, murze Mulasza, jego brata Jadyna i dziesięciu murdziaków zabrał w niewolę i z takim samym zuchwalstwem na dalszych najeżdżał: ale siedm razy w tych bitwach w bok ranny i dwa razy w głowę, opadł na siłach, zsunął się z konia i został przez Tatarów nielitościwie dobity.

Fredro zginął! — rozleciał się głos po obozie i nową grozą napełnił serca rozpaczliwie się broniącego rycerstwa.

Jego przykładem zagrzany, Mikołaj Tęczyński, wojewoda ruski, poszedł za jego śladem.

Także wypruł się z lasu z kilkoma towarzyszami, pomiędzy którymi był Kmita, i w czystym polu przystojny hufiec zgromadził. Ale raz tylko na siedmiogrodzkich Szeklerów uderzył, złamał ich i rozproszył — a w rozsypce, uganiając się za ich hetmanem, uderzony młotem żelaznym w głowę, spadł z konia, ażeby już nie wstać.

Kmita, który w niebezpieczeństwie poczuł swoje krew młodą, wściekł się ze złości na tych chłopów węgierskich, którzy młotem śmieli uderzać na pana, zebrał hufiec na nowo i od siedmiu tysięcy diabłów na Węgrów uderzył: ale ranny w pierwszym ataku, szczęśliwie uniesiony jest z pola przez swego syna i swoich zamkowych żołnierzy.

Tęczyński zginął! — rozbiegł się znowu głos złowrogi po całym obozie — a odtąd już takie przerażające głosy się wciąż powtarzały: Gabriel Tęczyński zabity! Piotr Murdelio usieczon!

kasztelan sądecki Grot ze Słupca i Konar na drzewie powieszon! Tarnowiecki, Pruchnicki, Humieński, zginęli! Odrowąża uprowadzili Tatarzy! Strach wielkooki zdejmuje coraz bardziej walczących: ale mordercza bitwa trwa dalej.

Król, stojący jeszcze w tym samym miejscu, na brzegu lasu od strony Suczawy, gdzie przez cały czas oblężenia leżał obozem, na wieść tego niespodziewanego napadu niezmiernie się przeraził i zrazu chciał ruszać na odsiecz pospolitemu ruszeniu. Miał on wszystkie swoje chorągwie nietknięte pod ręką — a była to siła nieszpetna, zwłaszcza że tam człek w człeka i koń w konia były w wielkim porządku i doskonałej karności, było też przy tym i kilka tysięcy piechoty w odwodzie. Ale po naradzie ze starszyzną odsiecz okazała się niemożebną, bo chyba było jeszcze i tę resztę armii rzucić w tę paszczę piekielną, aby ją pojedynkiem wybito.

Król posłał Kamienieckiego w las, aby mu przyniósł wiadomość, ale Kamieniecki nie wrócił. Nie pozostało tedy nic innego, jak porozstawiać chorągwie po brzegach lasu, a zarazem mieć oko na Suczawę, ażeby przynajmniej z tyłu nie dopuścić napadu. Chorągwie tedy przechadzały się po brzegach lasu, ta i owa starła się z jakim hufcem wołoskim albo ściahem Tatarów i powracała z wiadomościami do króla.

Potem zaczęły przylatywać do niego wieści o tych, co zginęli. Śmierć Fredry głębokim dotknęła go bólem — a kiedy mu doniesiono, że Tęczyński zginął, łzy mu w oczach stanęły.

Rannego Kmitę kazał przynieść do swego wozu i zapomniawszy dawnych niechęci, żałował go szczerze i kazał opatrzyć przez swoich lekarzy.

Niebawem potem i Kamienieckiego przyniesiono na derkach, ranny był w rękę i w głowę.

Król go pytał, co robić?

— Nic — odpowiedział mu Kamieniecki — w lesie drzewa popodcinane, właśnie jakoby cały las był napełniony wilczymi jamami. Padliśmy ofiarą naszej nieopatrzności. Połowa Polski tam zginie. My patrzmy, abyśmy w czystym polu zostali, gdzie się można obronić, a wreszcie nie żal i zginąć.

Król się odwrócił od niego, bo Kamieniecki pewnie mu także tej wojny odradzał i cokolwiek teraz powiedział, to brzmiało mu w uszach jak gdyby wymówka, zatwierdzona krwią tylu szlachetnych.

Tak przylatywały wciąż wieści z lasu i uderzały w króla jak kule armatnie: ten został usieczon, drugi powieszon, a trzeciemu wypruto jelita. I było tych pobitych i pomordowanych już całe setki, ba, nieledwie tysiące. Gdyby mu całe piekło było runęło na głowę, to byłby nie czuł więcej palącego ciężaru na swoim sumieniu: jakoż otaczający wóz jego panowie i senatorowie duchowni mieli już litość nad nim i nie powiadali mu, kto tam znów zginął.

Jednak niebawem zaczęły tak samo gonić za sobą wieści jeszcze daleko straszniejsze.

Oddział Wołochów, złożony z jakich trzech tysięcy jazdy, uderzył na czoło obozu i wyciął sześćset Mazurów do nogi, że ich ledwie kilku uciekło.

Ci sami Wołosi prą dalej w las, pozabierali armaty i wywożą je z lasu...

Nasze własne piechoty niemieckie i czeskie zaczynają się burzyć. Owi okrzyczani husyci spod Łaszek napadają na nasze własne wozy i zaczynają rabować...

A wreszcie Olizar, który najdalsze robił wycieczki i głównie miał na oku fortecę, przyleciał pędem tak wściekłym, że się koń pod nim rozpierał, i przyniósł wiadomość, że kędyś znad brzegów Seretu ciągną znaczne oddziały wojsk ku Suczawie, jedne zajmują stanowiska opuszczonych przez nas obozów, a drugie wchodzą w bramy fortecy, jakoż widać dobrze coraz wzmagający się ruch zbrojnego ludu na murach...

Trudnoż już było tych wiadomości nie powiedzieć królowi. Kiedy bowiem pospolite ruszenie, co chociaż się tylko broniło, jednak usiłowało przeć naprzód, mogło zostać rozbitym i rozproszonym przez tych Wołochów, co uderzyli na Mazurów, a ci Wołosi, wsparci świeżymi posiłkami, mogli dotrzeć przez las aż do królewskiego obozu; wojska ściągające się ku Suczawie mogły nań z tyłu uderzyć — a tak dwór królewski mógł zostać wziętym w dwa ognie.

Zważywszy to położenie, król już się nie namyślał, tylko wysłał co najodważniejszych towarzyszy w las z rozkazem, ażeby się pospolite ruszenie, gdziekolwiek jest, cofało ku brzegom lasu i oparło o obóz królewski.

A wtedy już słońce zaczęło zapadać — i bitwa w lesie zaczęła ustawać.

Wołosi, co Mazurów wycięli, cofnęli się sami, Szeklerzy i chłopi wołoscy powychodzili także z lasu, uprowadziwszy wiele armat i wozów z łupami, pospolite ruszenie mogło się zatem zgromadzić spokojnie i cofnąć bez wstrętu w tę stronę lasu, gdzie leżał obóz królewski.

Znajdowały się tam dosyć liczne, chociaż nie bardzo rozłożyste polany, na których chorągwie mogły się jakokolwiek pomieścić, porozkładawszy swoich żołnierzy i wozy po lesie i otoczywszy się silnymi strażami.

Ale usposobienie pospolitego ruszenia było jak wśród pomoru, gdzie trupy leżą jeszcze nie pogrzebane, co chwila ktoś z jękiem boleści duszę oddaje Bogu, a przeto każdemu się trzęsą wnętrzności, bo czuje, że i on w pół pacierza może dać sobą o ziemię. Nieuniknione po takim pogromie żale, niechęci, obawy i narzekania zaczęły się rozlegać po całym pospolitym ruszeniu, a tu i owdzie srogie się podnosiły lamenty. A nikt nikogo nie koił, bo każdy sam miał za czym żałować. Ten stracił ojca, ten syna, ów szwagra lub przyjaciela, jednemu zabrano wozy z ładunkiem, drugi sam został spieszony, a trzeci nie miał już ani kawałka broni przy sobie...

Strach nie tylko odbiera serce, ale i wyobraźni nasuwa niestworzone widziadła — a tak z zapadającą nocą rozeszła się straszliwa dla wszystkich wieść po tym rozbitym obozie, że król umyślnie wydał szlachtę na rzeź, ażeby ją zmniejszyć w królestwie i podbić, zaś teraz po rzezi ujechał milczkiem brzegami lasu i nie masz go już w obozie. Ci i owi towarzysze powiatowych chorągwi przylatywali doń z wybladłymi twarzami i wystraszonymi oczyma, przynosząc mu tę wiadomość i zapowiadając, że jeśli temu nie zapobieży, to albo bunt wybuchnie w obozie, albo nim słońce zejdzie, całe pospolite ruszenie się na cztery wiatry rozleci...

Natenczas król, chociaż tak bardzo niemocen, że ledwie się mógł utrzymać na nogach, zlazł z wozu i kazał sobie dać konia. Razem z nim wsiedli na koń co najwaleczniejsi rotmistrze jego chorągwi, biskupi i dygnitarze nadworni, król kazał swoim halabardnikom pozapalać łuczywa i świece woskowe i w tym otoczeniu, wśród ciemnej nocy, pojechał w las, objeżdżając wszystkie chorągwie pospolitego ruszenia, zatrzymując się przy każdym wojewodzie, rotmistrzu lub kasztelanie, pokazując się wszystkim przy jasnym blasku łuczywa, przemawiając do każdego powiatu, dodając serca żołnierzom i zapewniając ich: że jest przy nich, że zginie z nimi, jeżeli jest taka wola Boża, ale ma w Bogu nadzieję i waleczności swoich chorągwi, że się obronim i klęskę tę wynagrodzim sowicie tym zdrajcom...

Tuż za orszakiem królewskim, na swoim białym koniu, w pancerzu a hełmie i z mniszym habitem przewieszonym przez plecy, z krzyżem w lewym ręku, a z wężykowatym mieczem w prawicy, jechał o. Chryzostom — i zaraz przy pierwszym powiecie, jak tylko król skończył swoje krótką przemowę, zabrał głos z konia i swoją zlotoustą wymową miotał na nich zaklęcia i błogosławieństwa, które tak na nich padały, jak gdyby po czarnym niebie jasne błyskawice biegały. Zaczem z natchnienia Bożego świetne im zapowiadał zwycięstwo — a kiedy im to proroctwo wykładał, to wszystkim się zdało, że niebo się wyjaśniło, a od zachodu do wschodu jasna tęcza się na nim rozpięła...

Chryzostom tej nocy kazał jeszcze daleko wymowniej i świetniej niżeli ongi w obozie pod Lwowem. Słowa wylewały się z ust jego jako srebrzysty potok, wytryskujący ze skały, a czasem wyskakiwały z przerażającym grzmotem jak gromy. Przypominał im, jako we Lwowie za obozową rozpustę przepowiedział im karę Bożą — i ta kara Boża spadła teraz na obóz; ale dzisiaj im przepowiada, że gniew Boży już jest przebłagany — i będzie zwycięstwo... A nim słońce zajdzie nazajutrz, orzeł polski obali na ziemię wołoskiego bawoła i będzie pić ciepłą krew jego w obliczności Suczawy. A w końcu swego kazania wielkim głosem zawołał; — Bóg zbudził ze snu swojego sługę i kazał mu iść, ażeby widział, jaka jest wiara wasza i jakim sercem będziecie iść do tej sprawy. A jeślibym nie wskrzesił w was wiary i widział, że się chwiejecie przed wypełnieniem Bożego rozkazu, jam winien, żem nie był godzien przelać na was tej łaski, z którą mnie do was posłano. Natenczas ten miecz podniosę przed wami i sam was powiodę na nieprzyjacioły i wszystką krew moję przeleję, ażebym was odkupił z tej haniebnej niewoli i aby naród wasz odrodził się z miecza, jako jest napisano, i żył w łasce Bożej po dzień wszystkich dni i po wiek wszystkich wieków.

A mówiąc te słowa, podniósł miecz w górę nad głowami cisnących się ku niemu żołnierzy.

A przy czerwonym blasku płonącego łuczywa i wśród dymów bijących w górę wszystkim się zdało, że jego miecz goreje płomieniem i jasne światło bije od całej jego postaci, jak gdyby był Boskim rycerzem, przysłanym z nieba na ziemię. Toż jedni spuszczali oczy ku ziemi i bili się w piersi, drudzy rzucali się na kolana, a inni patrzali nań zachwyconym i rozpromienionym obliczem, jak gdyby już odnieśli zwycięstwo.

Ten las, w którym król z Chryzostomem i małą garstką swoich rycerzy, otoczony ze wszystkich stron płomieniami gorejącego łuczywa, błądził od jednej chorągwi do drugiej, gdzie ku niemu ze wszystkich zakątków lasu zbiegali się żołnierze najrozmaitszej broni, gdzie wreszcie tu i owdzie trup leżał, co dopiero co skonał, gdzie indziej wóz przewrócony, a spod drzew odzywały się jęki umierających, ten las, tak oświetlony i zaludniony wśród nocy, przedstawiał zaprawdę widok jakby nie z tego świata. Ktokolwiek patrzał nań z dala, temu się ziemia usuwała sprzed oczu i był przekonany, że go złe duchy przeniosły powietrzem w jakiś kąt czyśćca, gdzie także w dzikich ostępach, skalistych i leśnych, szatani męczą dusze grzeszników ogniem piekielnym, pędząc je przed sobą takimi samymi obłędnymi drogami, jakimi chodzili za życia. I w tym lesie było natenczas także grzeszników niemało, którzy cierpieli męki czyśćcowe, krwawiąc swe serca w bólu za poległymi i w groźnej obawie o własne swe życie.

Wszelako królowi udało się niebawem uspokoić umysły — a o. Chryzostom orzeźwił serca i obudził nadzieję. Król wrócił także z spokojniejszym umysłem do swego obozu, rad temu, że odjął pospolitemu ruszeniu ubliżające mu podejrzenia i pełen wdzięczności dla Chryzostoma, może nawet, chociaż niełatwo uwierzył w siły nadprzyrodzone, z uczuciem poczynającej się wiary w cudowność jego wymowy.

Zaczem obydwa obozy przepędziły noc, wprawdzie bezsenną, ale spokojną — bo tylko po krańcach słychać było hałasy, gdzie regimenty zaciężne się buntowały i trzeba było używać gwałtu, aby je jakokolwiek poskromić.

Nazajutrz rano, już o pierwszym świtaniu, wielki ruch się wszczął w królewskim obozie.

Już w nocy poczty konnicy, patrolujące po brzegach lasu, dawały znać po kolei, że mniejsze i większe oddziały wojsk wołoskich, tatarskich i siedmiogrodzkich ściągają się ku Suczawie: teraz, przy brzasku dnia, dojrzano jakby na dłoni, że pod murami fortecy, obrócona frontem ku królewskiemu obozowi, rozłożyła się cała armia, obejmująca co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi, konnych i pieszych, wołoskich i siedmiogrodzkich. Była więc prawie pewność, że ta armia ma zamiar na króla uderzyć, w każdym zaś razie wsiąść nam na kark i jechać na nas, aż póki nas nie wyparuje poza granice kraju.

Na odwrót pod naciskiem takiej nawały, za którą prawdopodobnie kryły się całe chmury Tatarów, a może nawet i posiłki tureckie, na żaden sposób nie można się było zgodzić.

Król zwołał radę: jednakże na tej radzie nie było żadnej dyskusji, bo postanowiono jednogłośnie i bez namysłu dać bitwę Wołochom pod murami Suczawy.

— Tu zginiemy lub zwyciężymy! Niech żyje król! — zawołał pierwszy Krzesław z Kurozwęk, biskup kujawski i kanclerz wielki koronny, a za nim zawołali wszyscy jakby z jednego gardła: — Niech żyje król! — i na tym radę zamknięto.

Ten okrzyk Krzesława z Kurozwęk, który już wtedy był starcem z białą brodą jak mleko, a w pozłocistym pancerzu i hełmie nie jak książę Kościoła, ale jak archanioł Michał wyglądał i swoją wspaniałą postacią prawie nad wszystkimi górował, o tyle więcej porywające wywarł na całej starszyźnie wrażenie, ile że powszechnie wiedziano, że najzawzięciej się oponował przeciwko tej wojnie. Oponował przed wojną: ale teraz, kiedy rycerstwo polskie wpadło w tak haniebną zasadzkę i cześć i przyszłość całego narodu były w niebezpieczeństwie, pierwszy się podniósł szlachetnym duchem nad wszystkich i dał hasło do czynu, którego po nas wymagali Bóg i ojczyzna. Toż jego okrzyk przejął świętym dreszczem wszystkich obecnych i jak blask błyskawicy uderzył we wszystkie chorągwie — i słychać było przez długą chwilę wybuchające na polu i odpowiadające im z lasu okrzyki jak strzały działowe: — Niech żyje króli!

Za szczęśliwym przewodem rycerskiego biskupa nowy duch wstąpił we wszystkie chorągwie, a niektórych porwał niepowściągnionym zapałem: jedni się rzucali ku niemu i ściskali go za kolana, drudzy klękali przed nim i o błogosławieństwo prosili. Spokojny Gniewosz patrzał z uwielbieniem na niego, Wilczek trząsł się z niecierpliwości, ażeby jak najprędzej uderzyć.

A miękkiego serca Tigranes gorącymi rozpłakał się łzami i szlochał jak dziecko. Widzieli to starsi i mówili między sobą: — Zacny to młodzieniaszek! Daj jemu Boże, ażeby odbył ten krwawy chrzest z chwałą dla swego imienia.

Potem król kazał się znowu wsadzić na konia i otoczony starszyzną, począł zasięgać rady doświadczeńszych żołnierzy, jak uszykować chorągwie i jakim porządkiem stoczyć bitwę z Wołoszą. Ci i owi proponowali, ażeby całą armią uszykować do boju, a zostawiwszy co najsilniejsze chorągwie dworskie przy królu, wszystkimi siłami od razu uderzyć. Ale król się temu sprzeciwił, mówiąc: — Nigdy ja na to nie pozwolę, ażebyśmy wszystko od razu postawili na jedną kartę. Ani się na to nie zgodzę, ażeby województwa znów pierwsze się narażały. Już mi tam nie szczędzono przymówek, że zanadto szafuję krwią szlachty, nie daj tego Boże, ażebym na takie przymówki rzeczywiście zasłużył. Dwór królewski a ja — to jedno, mój dwór dzisiaj pierwszy uderzy.

Zaczem idąc za zdaniem króla, które też było i szlachetne, i mądre, postanowiono, ażeby województwa stanęły pod bronią i były gotowe do uderzenia, ale nie wychylały się z lasu, ażeby Wołosza nie mogła wiedzieć, jakie są nasze siły, i rozumiała, że nas czapkami zarzuci.

Kto się w swojej rachubie przeliczy, ten potem za to zapłaci. Zaś chorągwie królewskie niechaj społem uderzą.

Natenczas wszakże Gniewosz wysunął się naprzód na koniu, pokłonił się królowi i starszym i zabrał głos, mówiąc w ten sens: — Uchyliwszy czoła przed zdaniem jego królewskiej mości, proszę o łaskę, ażebym też mógł co dodać do niego. Dwór królewski niewielkiego bohaterstwa dokaże, jeżeli zbitym szykiem uderzy, boć tak rozumię za wolą Bożą, że się Wołoszy rozerwać nie da. Ale też uderzywszy społem, tej ćmy wołoskiej nie zbije, bo nec Hercules contra plures51. A co potem na to województwa powiedzą? — Uderzyli, bo wiedzieli, że ich Wołosi nie zjedzą. Poradziwszy się z naszymi rotmistrzami, prosiłbym waszej królewskiej mości o łaskę, ażeby swoim chorągwiom kazał pojedynkiem uderzać. Mamy w Bogu nadzieję, że jak w kilkanaście chorągwi jedna po drugiej w różne punkty ich linij uderzym i jak się z nimi pomłócimy czas jaki, to tak ich poszarpiemy a pomęczymy, że województwa ich potem bez wielkiej pracy jakby niewodem zagarną. Jeżeli zaś jest napisano, że nas po jednemu zjeść mają, to zginiemy: ale wtedy nikt w Polsce nie powie, że król krew szlachecką wydał na pastwę, a swojej oszczędzał!

Dwór królewski a jego pan miłościwy, to jedna dusza i jedno ciało, jako już powiedziano.

Damy się pierwej wszyscy wyciąć do nogi, niżelibyśmy mieli dopuścić, ażeby na nas obelgi rzucano: tak nam Boże dopomóż! Niech żyje król!

Ten okrzyk: niech żyje król! rozległ się znowu jak gromy bijące jeden po drugim po wszystkich chorągwiach królewskich i powtórzyli go, jak gdyby z jednej piersi, Wilczek, Myszkowscy, Lanckorońscy, Tęczyńscy, Kergolaj, Tigranes i wszyscy rotmistrze i porucznicy królewscy.

Król spojrzał na Gniewosza wilgotnymi oczyma i pewnie by go był rad do piersi przycisnął, zaczem się obrócił do Krzesława z Kurozwęk, jak gdyby go pytał, co on o tym rozumie.

A biskup kujawski rzekł: — Przed takim sentymentem rycerskim chyba już tylko kapelusza uchylić, idźmyż za wolą tych, którym Bóg dal takie natchnienie.

Zaczem król w miejsce rannego Kamienieckiego oddał Gniewoszowi komendę nad chorągwiami swojego dworu, zostawiając hetmaństwo przy sobie. A Gniewosz zaczął zaraz chorągwie szykować, stawiając je tam i sam, kryjąc je jedna za drugą albo za kosmykami lasu, ażeby Wołosza nie mogła sił naszych policzyć i nie ściągnęła zawczasu posiłków, jeżeli ma jakie za miastem. Niektóre z nich tylko po ich proporcach, wiejących na drzewcach na dwanaście stóp długich, można było poznać, gdzie stoją.

Słońce już zaczęło dobrze dogrzewać. Już było widać jakby na dłoni, jako Wołosza się wyciągnęła pod murami fortecy w linią niezmiernie długą i dobrze wewnątrz podszytą, hufce konne na przedzie, za nimi piechoty, tatarskie ściany, błąkające się za obydwoma skrzydłami — a kto wie, co się tam jeszcze kryło w mieście i z drugiej strony Suczawy. Duch zdawał się między nimi być dobry (co zawsze oko wprawnego żołnierza odgadnie), ich hetmani przelatywali na dobrych koniach przed frontem konnicy, wesoły szmer czasem od nich dochodził, zdawało się, że nas lekceważą i są pewni zwycięstwa.

U nas wesołości nie było, owszem, nastrój bardzo poważny, zwłaszcza pomiędzy dworem królewskim, gdzie każdy czuł, że dzisiaj ma raczej dać duszę za honor znaku, pod którym służy, niżeliby sobą miał podrwić.

Już więc chorągwie stanęły każda na swoim miejscu, już Gniewosz rozważał w sobie, którą miałby zaczynać: kiedy wtem po prawej ręce królewskiej dał się słyszeć hałas tak wielki, szczęk żelaza, nawoływania i jęki, jak gdyby tam całe piekło zawrzało.

Wszyscy zwrócili w tę stronę swe oczy, co by to było — a wtedy cale niespodziewany i bardzo przykry widok im się otworzył.

Po tej stronie ciągnęły się wzgórza, na tych wzgórzach jeszcze przed świtem zatoczono resztę armat nie wziętych i rozłożono obozem piechoty. Owoż pomiędzy piechotami był regiment owych husytów spod Laszek, regiment silny, bo go liczono na cały tysiąc, a złożony był z samych Czechów, co w lasach mieszkali, a nie mając co jeść u siebie, najmowali się radzi do każdej wojny. Byli to ludzie tak dzicy (jak opowiadają świadkowie współcześni), że trzeba ich było nieraz zakuwać w żelaza, aby się nie pozabijali pomiędzy sobą, dlaczego też zawsze za nimi wożono łańcuchy na wozach. Kudłaci byli okrutnie i z rozczochranymi brodami, ubierali się w kożuchy sierścią wywrócone na zewnątrz, niektórzy mieli przy kożuchach i łby tych bestyj, z których pozdejmowali skóry, jedni w butach kowanych, z cholewami powyżej kolan, drudzy zaś w łapciach z rzemieniami, którymi sznurowali swe łydki, a wszyscy z halabardami, opatrzonymi w siekiery i z ogromnymi toporami u pasów. Nieocenieni byli przy szturmach do fortec i zamków. Kiedy już wyłom był wystrzelony armatą, to z niesłychanym zuchwalstwem się wdzierali na mury i jak dzikie zwierzęta nie dali się niczym odstraszyć. Ale niechby Bóg bronił to miasto, do którego się wdarli, bo ich topór krwiożerczy nie znał litości dla niewiasty ni starca, a tak zawzięta była ich żądza niszczenia, że zawsze sto razy więcej podruzgotali dobytku, niżeli go zjedli albo ze sobą unieśli. Toż i karności nie można było pomiędzy nimi utrzymać, bo mimo najsroższych kar ciągle się buntowali i zabijali swoich setników.

Wczorajszego dnia, myśląc zapewne, że nasza armia już jest pobitą, rzucili się w lesie na polskie wozy. Zamiast się bronić Wołochom, musiano na nich uderzać, jakoż ich kilkunastu zabito, a niemal całą setkę zakuto w kajdany. Tak ich przyprowadzono w nocy na owe wzgórza, gdzie się rozłożyli obozem, ogromny stos drzewa zapalili w środku obozu, jedli i pili przez resztę nocy, o świcie jęli się burzyć, a teraz zaczęli się wzajemnie z kajdan rozkuwać i znowu zabijać swych starszych.

Pierwszy, który spostrzegł ten bunt, był Frąc Ajchinger, który na czele dwóchset porządnej i karnej piechoty niemieckiej stał przy armatach; ale ani się ruszył, tylko patrzał spokojnie na to widowisko, właśnie jak gdyby był na teatrum. Dopiero stary Pampowski, jeneral wielkopolski, co właśnie sam działa szykował, krzyknął na niego: — Ruszże się przecie, bałwanie! a podeptaj to chłopstwo, co się na swoich starszych rzuciło.

Natenczas Frąc, po rozkazu, skoczył na koniu do swoich ludzi, sprawił ich raźnie i bardzo porządnym szykiem na obóz husytów uderzył. Ale husyci, równie sprawni do boju, odrzucili go swymi halabardami jak piłkę od siebie, ubiwszy mu kilku ludzi. Frąc odskoczył jak pies od jeża i stanął na boku, patrząc, azali mu kto na sukurs nie przyjdzie, bo widział, że swymi dwiema sotniami nie da im rady. Ledwie Frąc odskoczył, młody Herburt z Odolanowic, który po drugiej stronie husytów właśnie zbierał piechotę i miał już około stu ludzi, młodzieniec żartkiej fantazji, ale niedoświadczony, z tym, co miał, rzucił się na nich. Ale także jest odrzucony jak jabłko od skały i stanąwszy w oddaleniu, zaczął nawoływać dalszą piechotę.

Owóż w owej to chwili husyci tak piekielny hałas podnieśli — a czy to był krzyk buntowniczy, czy ogłoszenie tryumfu, że dwa ataki tak gładko odbili, trudno było zrozumieć.

Lecz wtedy temu hałasowi w obozie husytów także dwudziestotysięczny okrzyk spod murów Suczawy zawtórzył: Wołosza dostrzegła zapewne z murów, że Polacy się biją pomiędzy sobą, i powitała ten widok szyderczym okrzykiem.

Wtedy król przyzwał Wilczka do siebie i dał mu rozkaz, ażeby na husytów uderzył, powiadając mu, jak ma to zrobić; Wilczek skoczył do swojej chorągwi, która się właśnie szykowała pod lasem.

O. Chryzostom modlił się od świtu przed ołtarzykiem obozowym, który się znajdował w królewskim namiocie, potem miał mszę św., której wszelako tylko kilkunastu starszych rycerzy słuchało, a potem niektórych spowiadał i dawał im absolucją. Przed namiotem czekał koń jego, a słudzy trzymali pancerz i hełm z mieczem na pogotowiu, bo Chryzostom miał zamiar przewiesić stulę przez pancerz, objechać wszystkie chorągwie królewskie i każdej dać absolucją bez spowiedzi, jaką daje się in extremis52. Tymczasem ów hałas piekielny doszedł do jego uszu — a usłyszał go lepiej niż wszyscy, bo namiot królewski znajdował się bliżej obozu husytów niżeli to miejsce, na którym stał król ze starszyzną.

Chryzostom wybiegł tedy co prędzej przed namiot i zaraz się dowiedział od stojących tamże żołnierzy, co jest. Nawet mu obóz husytów wskazano, który stamtąd było widać jakby na dłoni.

— Bunt w obozie! — zawołał Chryzostom, chwytając się obydwiema rękami za głowę — bunt w obozie, to pół bitwy przegranej!

Jakoż już nie pytając o nic nikogo, tak jak był, w habicie, w komży i stule, tylko krzyż wziąwszy do ręki, wskoczył na koń i pędem poleciał do obozu husytów.

We dwa pacierze przybiegł do szańca i wskoczył na swoim białym koniu w sam środek obozu, jawiąc się szalejącym husytom jak anioł Boży, który właśnie spadł z nieba. Osadziwszy konia, podniósł krzyż w swojej prawicy i zaczął do nich przemawiać w języku niemieckim, karcąc ognistymi słowy ich zbrodnie i nawołując ich w imię Boga do posłuszeństwa.

Husyci otoczyli go kołem, zrazu bardzo zdziwieni: ale kiedy się spostrzegli, że to ksiądz katolicki, i usłyszeli, że ich karci niewybrednymi słowami, poganie ci zaczęli mruczeć, a potem wołać na niego, że nie ma do nich żadnego prawa, a wreszcie i lżyć go najohydniejszymi przekleństwy.

Słysząc to, bogobojny a zarazem rycerskim duchem przejęty Chryzostom, świętym gniewem zapłonął, a wierząc silnie i niezachwianie w potęgę swojej natchnionej wymowy, rzucił na nich klątwę kościelną i wielkim głosem zawołał, że będą wybici do nogi i diabeł ich duszę na dno piekła zabierze, jeżeli przed nim na kolana nie padną i do karności nie wrócą.

A wtedy pierwszy poganin, który stał przy nim, uderzył go żelazną halabardą w odkrytą głowę, tak że krew wytrysnęła i strumieniem pociekła po twarzy. Chryzostom jeszcze przeto przytomności nie stracił, owszem, podniósłszy oczy ku niebu zaczął wołać: — Jeruzalem! Jeruzalem! które zabijasz proroki i kamienujesz te, którzy do ciebie są posłani...

Ale dalszych słów już nie domówił, bo ten sam poganin jeszcze raz halabardą uderzył go w głowę, zaczem cała tłuszcza się rzuciła na niego, zerwali go z konia i rohatynami rozerwali na sztuki.

Kto by był wtedy jego męczeńskie zwłoki obaczył, nigdy by był nie poznał, że to jest ciało zabitego człowieka. Czego zapewne przestraszywszy się ci poganie, zebrali jego członki porozrywane, zawinęli je w habit jego i na stos płonący rzucili, gdzie natychmiast zgorzały.

Koń Chryzostoma, kiedy zeń jego pana zerwano, wspiął się do góry, przystrzygł uszyma, rozwarł szeroko swe chrapy i zęby wyszczerzył, jak gdyby chciał pożreć morderców. Był wtedy tak strasznym, że nawet ci rozwściekleni poganie odskoczyli od niego. Zaczem zwrócił się na tylnych nogach i poleciał jak wiatr ku królewskiemu dworowi, gdzie stanął z rozwianą grzywą i krwią zaszłymi oczyma, grzebiąc ziemię kopytem i rżąc tak przeraźliwie, że zdało się, jak gdyby wył z bólu za swym opiekunem.

Król i cała starszyzna, którzy to morderstwo widzieli, a teraz ten koń dał mu tak niewątpliwe świadectwo, zostali nim tak przerażeni, że na chwilę oddech zaparli w piersiach i nikt nie mógł słowa wymówić. Dopiero po chwili biskup kujawski powiedział: — Bóg najlepszego z nas wziął na ofiarę, ufajmy mu, że miara się dopełniła.

A wtedy właśnie Wilczek na husytów uderzył. Spadł on na nich co koń wyskoczy w dwieście pięćdziesiąt pancernych z dobytymi mieczami i stratował ich tak, jak gdyby zboże kto zmłócił, siekąc i koląc ich z taką szybkością i siłą, że o obronie ani mogli pomyśleć. Mało co potem Ajchinger i Herburt uderzyli na nich z pieszymi sotniami i dokończyli tych pogan, tak że prawie połowa ich padła śmiercią pod kopytami i pod ostrzem żelaza, a resztę porozdzielano pomiędzy inną piechotę.

Wilczek, zjechawszy z pola i wracając do swoich, rzekł do siebie: — Tyś mi życie odebrał, jam się pomścił twej śmierci, wstawże się za mną do Boga, abym się długo nie męczył w tym ziemskim więzieniu.

Lecz wtedy już trzeba było uderzać bez zwłoki, bo wszyscy to czuli, że Wołosza się z nas naśmiewa, rozumiejąc na pewno, że już tylko niedobitki zostały przy królu, a i te jeszcze się buntują przeciwko sobie.

Wszyscy spojrzeli na nieprzyjaciela i obaczyli, że i on już się do roboty zabiera i harcowników wysyła, po jednemu, po dwóch, albo po kilkunastu. Niektórzy z nich byli nawet tak zuchwali, że na rzucenie kamieniem ku nam podjeżdżali i nawoływali, lżąc ohydnymi słowami polskie rycerstwo, biskupów i króla.

Król dał znak Gniewoszowi, który niedaleko od niego stał na czele swojej chorągwi, mając też kilkunastu szlachetnych młodzieńców przy sobie na posyłki, ażeby zaczął puszczać chorągwie.

Gniewosz posłał młodzieńca do Kergolaja, ażeby pierwszy uderzał, będąc pewnym, że ten doświadczony rycerz złotej ostrogi swoich ludzi koń przy koniu utrzyma i jak kula armatnia uderzy, co powinno by na Wołochach dobre sprawić wrażenie.

Ale w tej chwili Tigranes przyskoczył do króla, niziuteńko mu się z konia pokłonił i prosił go bardzo wymownie, ażeby mu pozwolił przed wszystkimi uderzyć.

Król był bardzo zdziwiony tak piękną odwagą tego młodzika, ale go zarazem ujęło, zaczem podniósł rękę prawie nad jego głowę i rzekł: — Bijże więc w Boży czas, Bóg z tobą!

Tigranes zaraz ruszył ze swoją chorągwią i bardzo pięknie się sprawił. Ścisnął dobrze swoich żołnierzy pomiędzy siebie i młodego Pretficza i ruszył stępa, w pół stajania puścił się kłusem, potem sam na czoło swojego hufca wyskoczył i całym pędem w sam środek Wołoszy uderzył.

Trudno było dojrzeć, czy przebił wołoskie szeregi, czy zdradliwa Wołosza sama mu się rozstąpiła, ale to było widać, że się w niej utopił, a za nim znów się wołoska linia zamknęła.

Jednak nim jeszcze Tigranes dobiegł do szeregów wołoskich, już Gniewosz zawołał takim ogromnym głosem, że go powtórzyły lasy i skały: — Kergolaj naprzód!

Kergolaj, któremu dusza się śmiała na takie wesele, gdzie mu kazano w sto ludzi na całą armią uderzać, uderzył istotnie tak, jak gdyby kto kamień z procy wypuścił i także się między Wołosza utopił.

Za nim wyrwał się zaraz Myszkowski ze swoją chorągwią, prosząc ze łzami w oczach Gniewosza, aby go puścił, za Myszkowskim Zawisza z Konradzie, za Zawiszą Mikołaj z Lubienia Doliwczyk, wszyscy młodzi rycerze ze szkoły niemieckiej albo sabaudzkiej, a dziś woluntariusze, co z własnymi pocztami przyczepili się do armii królewskiej i radzi byli w obliczności dwóch armij popisać się swoją odwagą. Gniewosz ich puszczał, wołając: — Myszkowski naprzód! Zawisza naprzód! Lubieniecki za nimi!

I znowu wołał: — Wolno! pomału! nie wyprzedzać się! o pięćset kroków jeden za drugim!

A po chwili zawołał po rusku: — Olizaru! rypaj!

Olizar stał ze swoją sotnią kozaków opodal także w pogotowiu, ale nie myślał wcale, że i jemu każą w murowane czoło Wołoszy uderzać. Tamte chorągwie to rzecz cale inna: tam żołnierze zakuci w żelazo, na ciężkich koniach, choćby ich było tylko stu razem, jeżeli dobrze się ścisną, to mogą swymi ogromnymi kopiami i swoim ciężarem najpotężniejszą linią przełamać.

Ale on, na lekkich konikach, z ludźmi w sukiennych kubrakach i z lekkimi spisami — jemu chyba rwać nieprzyjaciela po bokach albo gonić uciekających, ale nie w takie zbrojne mury uderzać. Rozkaz Gniewosza wcale mu nie był po myśli. Ale trudno mu się sprzeciwić, bo wydaje rozkazy po woli króla.

Tak sobie Olizar ten dziwny rozkaz przez oka mgnienie rozważał w swojej głowie: kiedy wtem na bardzo pięknym koniku a w srebrzystym pancerzu przyskoczył paniczyk Górka ku niemu, siostrzeniec Buczackich, co nie miał jeszcze lat siedemnastu, maluczko szeplenił, a bardzo był krotochwilny, i pokłoniwszy mu się swoim mieczykiem, rzeki z wesołym uśmiechem na twarzy: — Pan Gniewos kaze, zęby pułkownik napsód rypał.

Kiedy Olizar obaczył tego młodzika, co jeszcze jakby sobie drwił z niego, złość go wzięła okrutna, naszczurzył się z pałaszem ku niemu i zawołał przedrzeźniając go w gniewie: — Hniwos każe! Howoryty newmije, a wże wozyt rozkazy! Idy do ditczoj matery...

I jeszcze dalej coś klął sobie pod nosem.

Górka rozśmiał się głośno, spiął konia, pokłonił mu się i odjechał galopem do starszyzny.

Tymczasem Olizar odsapnął, poprawił wąsa i stanął na czele swojej sotni. Rad nierad, musiał uderzać. Widząc, że inni rotmistrze, nim z miejsca ruszyli, przemawiali do swoich chorągwi, więc i on także obrócił się do swoich kozaków i poprawiwszy czapkę na bakier, miał do nich przemowę. Oratorem nie był, bo to nie jego rzecz, ale w ciężkich chwilach mądry człowiek sobie radzi fantazją.

Zaczem, wezwawszy na pomoc Demostenesa, a zwłaszcza Senekę, ulubionego mędrca Rusinów, wypalił do nich oracją w ten sens: — Chłopci! rypaty, ta rypaty. Korol każe, ta rypajmo. Ano tak szczob’sia skry posypaly.

Trysta im mat’ mordowało! hurra!

Kozacy krzyknęli: „Hurra!” on zaś, zwróciwszy konia na tylnych nogach, podniósł krzywą szablę do góry i nie zważając cale na niemieckie reguły: stępą, kłusem i pędem, świstnął wraz z nimi od razu z kopyta prosto na wyciągniętą linią Wołochów. Jego sotnia, pędząca naprzód, a nie bardzo w sobie ściśnięta, wyglądała z daleka jak stado koni spłoszonych, bo w cienkiej mgle kurzu widać było tylko zady końskie, a ponad nimi w górę pozadzierane ogony. Pal ich kat! tak rypie Olizar.

A wtedy Gniewosz zaczął już puszczać coraz cięższe chorągwie królewskie, które uderzały w masę Wołochów jak kule.

Wołosza zaczęła już spostrzegać, że to nie żarty. Jej harcownicy, na których zresztą nikt nie zważał, dawno już uciekli pod mury. Jej linia frontowa była już w kilku miejscach złamana, poza nią, pod samymi wałami, już kipiało jak w kotle, bo się tam bito ząb za ząb i oko za oko, ale luki wybite w linii frontowej jeszcze się zapełniały i linia zawsze się zamykała na nowo.

Wszelako wtenczas już całym naszym rycerstwem zawładnęła owa moc niepojęta, co w ważnych chwilach całe armie jednym duchem przejmuje i nieprzepartą siłą ciągnie za sobą.

Tą siłą ciągnione, już wtedy wszystkie chorągwie królewskie posuwały się naprzód: nawet sam Gniewosz nie mógł się z swoją chorągwią oprzeć temu prądowi i z wolna się naprzód posuwał.

Jednocześnie też i chorągwie wojewódzkie zaczęły wykluwać się z lasu, wyglądając same ze swymi najeżonymi kopiami jak lasy ruchome, nad którymi wszakże powiewały barwiste proporce; nawet i król z biskupami i ich zbrojnymi pocztami także powoli posuwał się naprzód.

Widząc to Gniewosz, rozesłał swoich młodzieńców do wszystkich chorągwi, ażeby na miłość Boga kamieniem leżały na miejscu, aż póki ich nie zawoła — a zarazem i swoje zatrzymał, sam zaś wytężył wzrok ku Suczawie, aby widzieć dokładnie, co się tam dzieje.

A kiedy tak patrzał z podniesioną przyłbicą, nagle oddech zaparł w piersi i zbladł jak ściana.

Musiało się tam stać coś wcale niezwyczajnego, bo w tej samej chwili ogromny okrzyk się rozległ pomiędzy Wołoszą, okrzyk tryumfujący albo szyderczy, bo zdało się, jak gdyby cała ich armia się śmiała.

W tej wszakże chwili Wilczek przyskoczył do Gniewosza na koniu z zachmurzonym czołem i wielką boleścią na twarzy i rzekł do niego: — Gniewosz! nie pastwże się nade mną. Wiesz przecie, jak mi śmierć pilna, puszczajże mnie nareszcie!

Lecz Gniewosz spojrzał chmurno i jakby w roztargnieniu na niego i odpowiedział mu sucho: — Stać! przyjdzie kolej na nas obydwóch. Śmierć sobie wybierze którego zechce. Niech pierwej lekkie chorągwie uderzą.

Gniewosz oczywiście nie chciał, aby go pomówiono, że Wilczka umyślnie na większe niebezpieczeństwo naraził i posłał go w ogień pierwej, niż sam uderzył.

Wilczek z gniewnymi oczyma i z chmurą gradową na czole odjechał.

Gniewosz siadł twardziej na siodle, dobył szkiełko z zanadrza i wysilając swój wzrok do najwyższego stopnia, wpatrzył się w to samo miejsce, gdzie dopiero co coś niezwykłego obaczył.

Już przedtem, nim Wilczek do niego przyskoczył, dojrzał on rzecz niesłychanie oburzającą: na przednim wale fortecy pal wbity w ziemię i rycerza wbitego na pal. Wzrok jego wtedy nie doniósł, ale przeczucie mu powiedziało, że musi to być jeden z polskich rycerzy. Teraz wytężywszy wzrok przez szkiełko przybliżające, poznał tego nieszczęśliwego rycerza: był to Tigranes.

Czy wzrok miał tak bystry, czy wyobraźnia dopomogła wzrokowi, ale widział wyraźnie na palu Tigranesa w pancerzu, lecz z gołą głową, jako miał oczy zamknięte, twarz spokojną jak gdyby snem słodkim uśpioną, a wiatr mu jego jasne włosy rozwiewał.

Wołosi, widząc, jak na nich pierwszy z maleńkim pocztem uderzał, otworzyli mu sami swoje szeregi, po czym oczywiście bez trudu zerwali go z konia — a rozumiejąc jeszcze natenczas, żeśmy wszyscy tak słabi, na urągowisko naszej armii rozbitej, wbili go na pal na najwyższym miejscu wałów fortecznych. Jeszcze teraz zbiegowisko ogromne otaczało i ten pal i wydawało takie rozgłośne okrzyki, że aż tu dochodziły.

Na ten widok Gniewoszowi ani nawet ciemne przeczucie nie powiedziało, jak pomyślne dla niego ze śmierci męża Formozy mogą się wywinąć następstwa; owszem, tylko niepowstrzymane zdjęło go oburzenie na takie barbarzyńskie zuchwalstwo Wołoszy, zacisnął zęby i zawołał do siebie: — Psia wasza mać! Daj wam Boże odpłacić.

I z tym szlachetnym gniewem w swym sercu spuścił przyłbicę i zaraz sam ruszył naprzód z swoją chorągwią.

Była to straszna chorągiew. Gniewosz sam ją kosztem królewskim złożył, uzbroił i wyćwiczył według najwyborniejszych wzorów, jakie sam widział we Włoszech i w Niemczech.

Stu rycerzy, prawie wszyscy takiego wzrostu i siły, jak on, od stóp do głów zakuci w brązowane pancerze, siedzieli tam w pierwszym szeregu na koniach ogromnych jak słonie i także zakutych w żelazo. Rycerze mieli obok piór, każdy swego koloru, końskie ogony przy hełmach — a konie żelazne groty osadzone w naczółkach, tak że kiedy rycerz kopią w swego przeciwnika uderzył, gdy kopią skruszył, koń w jego konia uderzał tym grotem. Za tymi rycerzami siedziało dwóchset knechtów na równie potężnych koniach, także z przodu zakuci w żelazo, bez kopij, ale z szerokimi mieczami. Sam ciężar takiej chorągwi był tak ogromny, że uderzając całym pędem i w zbitych szeregach, mogła była nieledwie murowane miasto obalić.

Gniewosz, przemówiwszy ogniście do swych towarzyszy i wskazawszy im Polaka wbitego na pal na wałach fortecy, taki gniew w nich zapalił, że jego chorągiew zlała się z sobą jak gdyby w jedną bryłę żelazną — i uderzyła w Wołoszę z takim grzmotem ogromnym, jak gdyby się cały świat na nią zawalił. Jakoż bardzo szeroki wybiła w niej wyłom, jakoby paszczę ziejącą, w której zaraz zawrzało i zakipialo jakby w kraterze wulkanu.

Król stanął teraz na miejscu cokolwiek wyniosłym, skąd bitwę tę pod murami fortecy można było widzieć jakby na własnym dziedzińcu. Jakoż wszyscy widzieli, jak Gniewosz jakiegoś Wołoszyna kopią zgiął z konia i podniósł na kopii na jej całą wysokość w tę stronę wałów, gdzie na palu wisiał Tigranes. Na ten widok król zatarł ręce i rzekł do biskupów: — Dał im poznać królewskich rycerzy, ale jeszcze to na tym nie koniec.

Jakoż towarzysze Gniewosza, rozparłszy się między Wołoszą, całe kupy Wołochów nakładli kopiami — a kiedy je pokruszyli, dobyli mieczów na sześć stóp długich i jak zwierciadła błyszczących i nimi wokoto siebie rąbali i kłuli: miecze ich odbijały na sobie promienie słońca, że się zdawało, jakby tam ustawicznie błyskawice latały, aż póki miecze krwią zlane nie mogły już rzucać błyskawic od siebie.

Wołosza, stęknąwszy ciężko pod chorągwią Gniewosza, usiłowała jeszcze zawrzeć ją w sobie i wypuściła naprzód z prawej strony i z lewej mnogie hufce konne, ażeby wybity wyłom załatać i połknięte chorągwie między sobą zadusić.

Ale natenczas Wilczek na czele swojej chorągwi, wzbogaconej szlachtą halicką, z takim impetem w te hufce uderzył, że się przed nim rozbryzgnęły tak właśnie, jak woda się rozbryzgiwa, kiedy kto kamień w nią wrzuci.

Za Wilczkiem uderzyły jeszcze dwie chorągwie królewskie i linią wołoską już szeroko rozwarły, przeciąwszy Wołochów prawie na dwie połowy i utrzymując oddech dla bijących się polskich rycerzy z tej strony.

A wtedy ruszyli stojący około króla biskupi.

Z nich pierwszy biskup kujawski podniósł miecz w górę i w dwieście pancerników swojego dworu z takim samym impetem na Wołoszę uderzył, jak gdyby był świeckim rycerzem; za nim wspanialej postaci Jędrzej Boryszewski, arcybiskup lwowski, we dwieście pięćdziesiąt koni, nuż Jakub Buczacki, biskup kamieniecki, pan jeszcze młody, ale wielkiej powagi, w czterysta lekkiej konnicy samych Rusinów. Złociste i srebrzyste pancerze biskupów i ich rozwinięte sztandary, dzierzgane również srebrem i zlotem, opromieniły jakby cudownym blaskiem armią królewską — a może jej i szczęście przyniosły, bo od tej chwili Wołosza się całkiem zachwiała i jakby pochyliła ku ziemi: nad nią wypływały coraz gęściej na wierzch nasze chorągwie, które też jej widocznie na karkach siedziały.

Ale natenczas zaczęły wyskakiwać spoza Suczawy świeże hufce wołoskie i ściahy tatarskie.

Pod owe porę już wszystkie wojewódzkie chorągwie powykluwały się z lasu i poustawiały się po wzgórzach i w czystym polu. Po klęsce wczorajszej, poniesionej w lesie, nikt by się nie był spodziewał, że mamy jeszcze tak wielką potęgę. Król spojrzał na nią z wielkim zadowoleniem.

Jednak wiedziony miłością własną i rozumiejąc, że pokona Wołoszę swym własnym dworem, czego gorąco pragnął, posłał Jana Potulickiego, kasztelana rogozińskiego, ażeby te chorągwie się nie ruszały, aż na nie zawoła. Ale zaraz pierwszy Spytek Jarosławski Leliwita, wojewoda krakowski, srodze się na to oburzył i odpowiedział bardzo rozumnie: — Nie dosyć królowi na jednym grzechu, chciałby zaraz i drugi popełnić! A jak Wołosza dwór jego potłumi, co wtedy będzie? I tamtych ludzi nam braknie, i u nas duch podupadnie.

A potem, i my byśmy też chcieli być na tych godach, bo i myśmy tym rozbójnikom co winni.

I zaraz sam ruszył z całym województwem krakowskim.

A wtedy już niepodobna było żadnej chorągwi utrzymać. Wszystkie rzuciły się na oślep na wojska wołoskie i prawie je sobą nakryły.

Toż dopiero wtedy zaczęła się bitwa prawdziwa, bardzo nieregularna, bo nie było żadnej komendy, lecz niesłychanie zawzięta.

Obydwa wojska porozrzucały się prawie na całe pół mili albo i więcej, Wołochom przybyły jeszcze posiłki zza murów miasta, zjawili się także Tatarzy nieledwie całymi chmurami: bito się chorągwiami, pułkami, drobniejszymi hufcami, a nawet i pojedynkiem, gdzie kogo kto dopadł i gdzie go własna ciągnęła fantazja.

Król, stojąc zawsze na tym samym miejscu pod lasem z królewiczem Zygmuntem i kilkunastą urzędników swojego dworu, miał prócz piechoty pod komendą Ajchingera już tylko jedne dworską chorągiew przy sobie, którą starszy Górka dowodził, a która nazywała się „gończa”: wszystkie inne w bój poleciały. Stamtąd też było widać jak na talerzu tę rąbaninę i wszystkie gonitwy, o ile ich nie zasłaniały kosmyki lasów i porozrzucane tam i sam gęste zarośla: ale było tych utarczek i tych pogoni tak wiele, że im oko jednego człowieka nie mogło nastarczyć. Toż ten i ów z urzędników, stojących przy królu, zwracał jego uwagę na to lub owo widowisko, które przed innymi wpadało w oczy.

Tak spostrzeżono, że Spytek Jarosławski całym swym województwem, które ku podziwieniu wszystkich utrzymał w kupie, oderwał całkiem prawe skrzydło Wołoszy, przez długą chwilę tłumił je na miejscu — a kiedy mu tył podało, pojechał na jego karkach brzegami lasu ku zachodowi. Za Krakowiakami jeszcze jedno województwo ruszyło, nie można było rozpoznać, które to było, ale już nikt o tym nie wątpił, że tam z tego kawałka Wołoszy ledwie nuntius cladis53 zostanie.

Województwo ruskie po śmierci Tęczyńskiego nie miało wodza, więc się rozproszyło, ale ziemia przemyska trzymała się kupy, widać ją było dobrze po rozwiniętym sztandarze, rzucała się na prawo i na lewo, a zawsze zbita ze sobą koń przy koniu. Ktoś jej tam bardzo rozumnie hetmanił, a nie wiedziano który, bo jej kasztelan był ranny: dopiero potem się dowiedziano, że był to syn jego, młodziutki Stanisław Kmita, co na tę wyprawę z Sabaudii przyjechał, późniejszymi czasy rycerz znamienity czasu króla Zygmunta.

Wilczka widziano, jako się tłumił z dwoma chorągwiami Szeklerów na lewym skrzydle wołoskim, Biłowus wisiał wciąż przy nim ze swymi ludźmi, poznano go po jego pałce i koniu kudłatym: oczyścili wały w tym miejscu, a potem, wsiadłszy na kark tymże Szeklerom, popędzili za nimi aż poza mury Suczawy. Widząc to król, rzekł do Potulickiego: — Chwalę taką zaciętość w bitwie, bo też i znam ją od dawna u Wilczka; ale niepotrzebnie się zapędza za miasto, bo może tam wpaść w jaką zasadzkę.

Wilczek właśnie to miejsce wałów fortecznych oczyścił, gdzie na ich grzbiecie wisiał na palu Tigranes. Jakoż zaraz widziano, jak przybiegła w to miejsce jakaś pomieszana chorągiew, jedni żołnierze mieli na sobie płaszcze czarne, drudzy błękitne, biegła z nimi razem także piechota z halabardami i toporami, drudzy zaś nieśli drabiny. Niektórzy rycerze pozeskakiwali z koni i zaczęli się drapać na wały. Już ci i owi wdarli się na sam grzbiet wałów, już ich całą garść było widać około pala — a wtedy Wołosza uderzyła na nich z wewnątrz wałów i zaczęła się tam zawzięta ubijatyka halabardami, mieczami i toporami. Jednym i drugim przybywały posiłki, już się wały tak mnogim ludem okryły, jak gdyby chmura much na nie opadła, bito się z wielkim hałasem i zaciętością, strącano się z wałów, obalono pal z trupem — a nie można było zgadnąć, o co tam idzie. Królowi się zdało, że dojrzał tam Kergolaja na szczycie wału i jego ludzi, ubranych czarno z białymi krzyżami, ale w głowę zachodził, po co tam Kergolaj wlazł na te wały. Zaczem się śmiał, chociaż przy febrze mu wcale nie było do śmiechu, i rzekł: — Po co ten Francuz drapie się sam do fortecy? przecie tam musi być silna załoga. Jeszcze go pojmają i wbiją na pal jak tamtego.

A Potulicki na to: — Brano już lepsze fortece. A zawsze się to stało za przewodem jednego człowieka, który obudził fantazją u innych.

— Już bym się też zaraz otrząsł z mojej gorączki — powiedział król — gdybyśmy temu wołoskiemu wójtowi jeszcze jego wilczą jamę zabrali.

A wtedy przewaliła się znowu bitwa w tę stronę. Najprzód Szeklery, których Wilczek za mury fortecy przepędził, wzmocniwszy się silnym czambułem Tatarów, co kędyś tam stali za lasem, oparli mu się i z wielkim hałasem, tak że się jego echo kilkakrotnie obiło o skały, wjechali na nim znowu na czoło fortecy; z drugiej zaś strony kilka naszych chorągwi przewaliło się także w to miejsce i wszyscy razem wzięli się bić bez ładu i składu.

Wołosi i Węgrzy trzymali się karniej od naszych, niełatwo się dawali rozrywać, tworzyli ciała zbite ze sobą i plecy sobie dawali, była tam u nich jeszcze jakaś komenda; z naszych tylko jeden Wilczek utrzymał jakokolwiek w kupie swój hufiec, doświadczony Ramułt dzielnie mu w tym pomagał — inne nasze chorągwie się poszarpały, a rycerze i knechci uderzali pojedynkiem albo małymi garstkami.

W tym tłumie, który zajął sobą więcej niż całe stajanie, łatwo było poznać żelaznych rycerzy Gniewosza. Gniewosz oczywiście, może zresztą przez Tatarów tu wparty, przyszedł Wilczkowi na pomoc. Ale jego chorągiew była prawie zupełnie poszarpana i tak rozrzucona, że prawie każdy towarzysz pojedynkiem najeżdżał. Jużci tam każdy towarzysz był sam jak wieża żelazna i mógł się bronić bez cudzej pomocy, ale przecież i między nimi było widać niektórych dobrze już nadpoczętych, temu hełm potrzaskano, z drugiego pancerz poodlatywał częściami, na koniach potrzaskano kropierze, a ten i ów nawet już był spieszony.

Dziwnie zawzięcie broniła się ta zbierana hołota. Tak bito się z jaką godzinę albo i więcej, tłumy się zaczęły przerzedzać, zaczem Wołosi i Węgrzy, jedni padli pod naszymi mieczami, drudzy uciekli, tylko jeszcze Tatarzy z niesłychanym zuchwalstwem się nam naprzykrzali.

A wtedy było widać Gniewosza, którego też po żółtych i czarnych piórach u hełmu sam król poznał od razu, jako się za jakimś pozłocistym murzą tatarskim albo może i baszą tureckim odsądził i z mieczem podniesionym do góry, grzbietami wzgórza za nim pogonił. Słońce już wtedy zaszło za góry i jeszcze tylko jasne blaski rzucało na ziemię, zaczem na ciemniejącym tle wschodniego nieba widać ich było obydwóch, jak czarne cienie na dnie ciemnobłękitnym.

Tatar pędził co koń wyskoczy i od czasu do czasu mu się krzywą szablą odjadał, on za nim, trzymając miecz w podniesionej prawicy, tuż prawie nad nim, a nie mogąc go dostać albo też może chcąc go wziąć żywcem w niewolę — i tak obydwa zniknęli w zaroślach.

Co się z Gniewoszem stało, tego już nie dojrzano: widziano tylko już przy zapadającym zmroku rycerskiego konia, kulejącego, z rozdartymi chrapami, grzbietem tego samego wzgórza, kędy Gniewosz za Tatarem popędził. Jedni mówili, że koń byt bez jeźdźca, drugim się zasię zdawało, że koń niósł na sobie jeźdźca bez głowy...

Noc była pogodna i ciepła. Księżyc jasno przyświecał, kiedy chorągwie zaczęły się ściągać około królewskiego obozu. Chaos tam był niesłychany jak przed stworzeniem świata, trąby, tarabany i nawoływania wzniecały hałas i wrzawę jak na dniu sądnym, ściąganie się też trwało aż do północy, bo nie z jednego pola, ale z niezliczonych pól bitew wracano. Trudno tam było się wszystkim rozeznać, a cale niepodobna policzyć. Szedł tylko głos po całej armii, że Wołosza jest na miazgę pobita, a z naszych mało kto zginął.

Król pytał tylko o swoje chorągwie. Z tych każda po kilku towarzyszy straciła, mało co więcej.

Wilczek powrócił nietknięty — a chociaż, Bóg jemu świadkiem, uderzał zawsze, gdzie było najgęściej, i śmierć z rozpaczliwym zuchwalstwem wyzywał, ani go nawet nikt nie zadrasnął.

Nawet i ze swojej zbroi ani jednego płatka nie stracił, tak że ci, co go w tej ciężkiej robocie widzieli, a sami byli haniebnie podarci, patrzali na niego spod oka i mówili sobie: — Jeżeliż ten nie jest charakternikiem, to chyba że już nie masz charakterników na świecie.

Biłowus także cały powrócił, a wszyscy jego żołnierze byli tak obładowani łupami, jak gdyby z jarmarku wracali.

Olizar również mało żołnierzy stracił, tylko jego kozacy uronili wszystkie swe dzidy, połamawszy je na karkach Wołochów. Natomiast wszakże przyprowadził kilka wozów z żywnością i rozmaitą inną zdobyczą, które Szeklerom odebrał, a zarazem siedmiu Tatarów i dwa wielbłądy, które zdobył na jakimś murzie tatarskim. Z wielbłądów okrutnie się śmiano i pytano go, na co je brał? Ale on tylko ramionami wzruszał na taką płytkość rozumów i odpowiadał: — Ot, głupi! Na cóż człowiek się bije? Najprzód za króla, to prawda — przy tych słowach czapki uchylał — a potem, to przecież na to, aby co wziął. A wy, kogoście wzięli w niewolę?

Kergolaj dosyć dziwne widowisko wyprawił królewskiemu dworowi. Jego małą chorągiew fatalnie mu poszarpano, prawie trzecia część jego żołnierzy zginęła, co też niedziwno, bo nią na całą armią wołoską uderzył, został w nią zawarty i musiał na wszystkie strony się bronić.

Kiedy Tigranesa pojmano i niesiono na wały, aby go stracić, on nawołał Pretficza do siebie, który już leżał na ziemi, i wziął resztę Tigranesowych ludzi z nim samym pod swoją komendę.

Potem się bił z różnym szczęściem i wiele ludzi natracił, a między nimi i Pretficz mu zginął.

Kiedy Wilczek tę stronę wałów oczyścił, on zebrał swoich i cudzych ludzi, co mógł, i wdarł się na wały — a wiedział dobrze, dlaczego to czyni. W tym wielkim popłochu mogło mu się udać zrobić wyłom w fortecy i wziąć ją, zwłaszcza że jeśliby mu się udało utrzymać na wałach, to by go pewnie drugie chorągwie poparły. Widywał on nieraz, ba, nawet był przy tym, jak brano daleko mocniejsze zamki bez porównania słabszymi siłami. Sztuka ta mu się nie udała, bo żadnej komendy nie było, która by jego zamiar spostrzegła i dała mu zaraz silne poparcie. Ale kiedy już tam był, odbił przynajmniej trupa Tigranesa, największą, a przy tym hańbiącą dla nas trofeę Wołochów: czyn heroiczny, za który cała armia powinna mu być wdzięczną, a za który jeszcze jaka inna mogła się zdarzyć nagroda. Toż przywiózł istotnie zwłoki tego biedaka ze sobą — a położywszy je przed dworem królewskim na ziemi, rzekł z nie tajonym uczuciem zadowolenia : — Nie godziło mi się zostawiać zwłok tej ofiary w rękach Wołoszy, aby jeszcze dalej z nas urągała; dlategom zdrowie zaważył, ażeby je dostać.

Królewscy dworzanie, obstąpiwszy to corpus exsangue54 Tigranesa dokoła, który z twarzą białą jak z wosku i w pancerzyku błyszczącym leżał na krzyżach przed nimi, bardzo mu ten czyn rycerski chwalili, mówiąc: — I Polak nie stanąłby lepiej w obronie narodowego honoru. Dank mu się od nas za to należy i trzeba, aby mu sam król podziękował.

Ale Wilczek uśmiechnął się na to złośliwie. On jeden rozumiał, że wie, dlaczego Kergolaj karku nadstawił, ażeby to corpus exsangue a zarazem i corpus delicti od Wołoszy wydobyć, i na czyje wdzięczność za to on liczy, jeżeli je przywiezie do Lwowa. Ale machnął ręką i rzekł do siebie: — Właśnie tak samo, jak ja Jagienkę, tak ty ją dostaniesz!...

Zaczem bardzo tym zachmurzony, że jeszcze żyje, poszedł do swojej chorągwi, aby jej stanowisko na nocleg wytyczyć.

Na chorągiew Gniewosza bardzo długo czekano. Król już nie mógł na koniu dosiedzieć, usiadł więc przed swoim namiotem na krześle polowym, i tam niemoc go tak rozbierała, że się przed sobą na mieczu opierał — a przecie czekał. Nareszcie i ta chorągiew wróciła. Jej towarzysze bardzo byli potrzaskani, wielu spieszonych, kilkunastu knechtów stracili, z nich samych żaden nie zginął — ale Gniewosza nie było.

Król tak się tą wiadomością przeraził, że ręce załamał i zawołał: — Na Boga żywego! cóż się z nim stało?

— Tatarzy na nas z wielką siłą natarli — odpowiedzieli mu Gniewoszowi rycerze — rozbiliśmy ich, nacięli i podeptali, ale murza nam uszedł, Gniewosz się za nim wysadził, zapewne wpadł na drugi czambuł tatarski i tam jest usieczon.

— Na miłość Boga! — zawołał król — wsiadajcież na koń, którzy są mniej pomęczeni, i idźcie go szukać. Nie sługa mi to był, ano przyjaciel, nie rozweseli mnie to zwycięstwo, jeśli on zginął.

Ale rycerze mu odpowiedzieli: — Miłościwy panie! jużeśmy go wszędzie szukali, dlatego też tak późno wracamy. Widzieliśmy własnymi oczyma wielki czambuł tatarski za miastem, do którego się niedobitki wołoskie i siedmiogrodzkie ściągają, tam zginął.

Zaczem król ze spuszczoną głową poszedł do swego namiotu — i powiadano, że całą noc nie spał, swojego kapelana wciąż trzymał przy sobie i kazał mu czytać modlitwy za duszę Gniewosza.

XIII PO WOJNIE Wielkie to było zwycięstwo nasze pod murami Suczawy! Daleko większe niżeli owa rozgłośna klęska w lesie bukowym, którą nienawiść do króla i polityczne kabały w późniejszych czasach rozdmuchały do tak ogromnych rozmiarów i nadały jej tak głęboko tragiczne znaczenie.

Zwycięstwo to było o tyle jeszcze świetniejsze i godne wiecznej pamięci, ile żeśmy tam mieli przed sobą wielkiego wojewodę Stefana, człowieka potężnej głowy, niezwalczonej energii i niesłychanej chytrości, który natenczas cały swój lud do broni powołał, bardzo znaczne posiłki ze Siedmiogrodu skrycie sprowadził, około czterdzieści tysięcy Tatarów miał po swej stronie, drugie tyle Turków w odwodzie i stanął przeciw nam w niezmiernie silnej pozycji pod murami Suczawy — z naszej zaś strony tylko królewskie chorągwie były nietknięte i w dobrym ładzie, a całe pospolite ruszenie, choć jeszcze dość liczne, jednak rozbite i przerażone do najwyższego stopnia niespodziewanym w lesie napadem. Do tego jeszcze król chory, Fredro, najdoświadczeńszy i najprzytomniejszy z wodzów ówczesnych, zginął dniem przedtem wśród lasu, Mikołaj Tęczyński, najlepszy po nim, także zabity, nawet i Kamieniecki, który miał ducha po temu, ażeby objąć naczelne dowództwo nad całą armią, ranny musiał zejść z pola: zgoła tak było, żeśmy dnia tego jeszcze nie ochłonęli z popłochu i nie mieli żadnej komendy. Chorągwie uderzały i biły się potem każda wedle własnej fantazji — a przecie zbiliśmy tę ogromną potęgę Wołochów, Tatarów i Węgrów na miazgę; zostały się z niej tylko niedobitki, z których jedne skryły się do fortecy, drugie uciekły za miasto do Tatar, a trzecie, jak powiadano, pod wodzą samego Stefana pociągnęły jeszcze w dość znacznych kupach brzegami lasu kędyś ku północnemu zachodowi.

Jakkolwiek te rozproszone kupy Wołochów mogły się jeszcze gdzieś zebrać za lasem i nam drogę zastąpić, jednak na teraz nie było wcale obawy nowego napadu. Armia nasza się rozłożyła obozem pod lasem w obliczności Suczawy i po różnych polanach leśnych, porozstawiano silne czaty dokoła z takich chorągwi, które wcale w boju nie były, długo w noc jeszcze nawoływano się, trąbiono, bębniono, karmiono konie i posilano się, gdzie kto mógł jak kawałek jadła uchwycić — a potem całodzienną bitwą zmęczeni żołnierze ułożyli się do snu.

Wilczek, wytyczywszy stanowisko dla swojej chorągwi pomiędzy dworem królewskim i zdawszy resztę na Ramułta, jak tylko mu namiot rozpięto, wyciągnął się na swoich wojłokach i także zasnął snem twardym.

Spał wygodniej od innych, bo miał wiernego sługę, który niezmordowaną swą usłużnością wszystkich innych wyprzedzał, jego namiotów i pakunków jak pies pilnował, zawsze wszystko przewidział i nigdy nie zapomniał o niczym, toteż i teraz, kiedy inni dopiero swoich namiotów szukali, on dawno już rozpiął namiot swojego pana i bardzo wygodne mu łoże wyścielił.

Tym sługą był ów Kostruban, którego Wilczek przeszłego roku spotkał był w lesie przy Chryzostoma eremie i przyjął do siebie na służbę.

Wilczek się tak przyzwyczaił do niego, że gdziekolwiek się znajdował, w podróży czy w domu, na służbie u króla czy też na wojnie, zawsze go miał nieodstępnym przy sobie. Jego dworzanie i pacholikowie zrazu śmieli się z niego, bo najprzód znajdowali go okrutnie brzydkim — z tym długim nosem, ze swymi rybimi oczyma i z ryżą czupryną, ledwie był do człowieka podobny — a potem mówił łamano z niemiecka i często takich dziwacznych używał wyrazów, że kto nie znał gwary niemieckiej, nie zawsze mógł go zrozumieć. Ale i oni się z czasem przyzwyczaili do niego, zwłaszcza też widząc, że jest w łaskach u pana. Prócz tego Kostruban uwalniał ich od wielu trosk i zachodów, bo pracował za wszystkich, każdemu chętnie usłużył, w każdym trudnym termine umiał sposób wynaleźć, a gdzie już nikt nie poradził, to on jeszcze zawsze człowieka jakąś sztuką wykręcił.

Wilczek przypominał sobie czasami wśród jakich okoliczności go wziął do siebie na służbę.

Przesądny, jak wszyscy jego współcześni, niejednokrotnie, kiedy Kostruban jakimś niezwykłym odznaczył się sprytem, przypuszczał u siebie, że albo to sam diabeł jest, albo ma diabłów przy sobie, dlatego nigdy całym sercem go nie polubił, a czasem nawet uczuwał jakby wstręt jakiś do niego. Ale zarazem czuł, że już by nie mógł się obejść bez niego, co więcej, pomimo braku przywiązania i wbrew wstrętom chwilowym, tak przylgnął do niego, wśród swego rozpaczliwego usposobienia miał jakieś nieokreślone, ale tak silne przeczucie, że ten człowiek mu jeszcze kiedyś jakąś wielką wyrządzi przysługę, że gdyby go był jakim przypadkiem utracił, to byłby całkiem zrozpaczał, bo byłby miał przekonanie, że ten słaby brzask jeszcze gdzieś w dali migocącej nadziei już zgasł na zawsze przed jego oczyma. Tak nieraz widzimy, jako niektóry człowiek, zacny i niezawisły, przywiązał się do takiego indywiduum, którego w gruncie serca nie lubi, od którego czasem wstręt go porywa, którego nawet się boi — a przecie go ciągnie do niego: filozofowie takie niewytłumaczone pociągi nazywają psychologiczną zagadką albo szukają ich źródła w nie dającym się dojrzeć duchowym powinowactwie; my wszakże, szukający każdej prawdy nie spekulacją, tylko naszymi żywymi oczyma, widzimy jasno, że źródłem takiego zagadkowego pociągu jest zawsze jakiś pożytek albo przynajmniej nadzieja pożytku.

Toż takim samym, choć może nie całkiem świadomym pociągiem wiedziony Wilczek, nie tylko się do Kostrubana przywiązał, ale już dawno mu się zwierzył ze wszystkimi swymi tajemnicami.

Kostruban już znał bardzo dokładnie nie tylko jego wszystkie interesa w Tustaniu i jego stosunki z Kijasem, ale wiedział o jego nieugaszonej miłości dla Jagienki i jego nieprzepartym pragnieniu, ażeby ją dostać. Wilczek nawet czasem o tym z nim mówił, a Kostruban go zawsze pocieszał, zapewniając go na wszystkie zaklęcia, że jego pragnienie będzie zadowolonym.

— Niech pan starosta będzie tylko cierpliwy — powiadał mu wtedy — znajdzie się na to sposób swojego czasu, dostaniemy Jagienkę.

Kiedy Wilczek czasami nastawał na niego, aby mu powiedział, czyli i jakich szuka na to sposobów, zmyślny ten sługa, a nie bardzo sumienny, ofiarował się przekraść do niej z listami, umówić z nią schadzkę dla niego, a nawet go kusił, ażeby nieposłuszną fortunę wziął za łeb i wykradł Jagienkę z Czorsztyna. Ale Wilczek zawsze sfukał go za to, mówiąc: — Głupiś! Do takiego sposobu nie potrzebowałbym ciebie. Ale nie rycerska to rzecz.

Gniewosz mi towarzyszem i przyjacielem, choć nie wiem, co mi tam życzy w tej swojej przyjaźni. Wszelako nie mnie w to wchodzić. Ja się dlatego nie zmienię i pierwiej zginę, niżelibym miał wykroczyć przeciwko temu zakonowi, pod którego prawami żyję.

Kostruban zapewne sobie głowę łamał nad wynalezieniem innego sposobu, ale dotąd nic nie wymyślił.

Tej nocy, kiedy Wilczek spał pod namiotem, on, wyspawszy się w dzień, przechadzał się po królewskim obozie, gdzie słudzy rycerscy jeszcze tu i owdzie ze sobą gwarzyli, wąchał na wszystkie strony, rozmawiał z nimi, podsłuchiwał, szpiegował. Nareszcie w jednym miejscu coś dojrzał, czegoś się tam dowiedział — a była to pewnie rzecz ważna, bo zaraz potem pobiegł do namiotu swojego pana.

Wtedy jeszcze ciemna noc była, księżyc już zaszedł, gwiazdy pobladły, jeszcze daleko było do świtu. Kostruban niecierpliwił się przed namiotem, co chwila kotarę odchylał i zaglądał wewnątrz namiotu, i znowu powracał, przestępował z nogi na nogę i podsłuchiwał. Ale jak tylko na wschodzie cokolwiek szarzeć zaczęło, zebrał w sobie odwagę, wszedł do namiotu i zaczął chrząkać.

Wilczek się zbudził, spojrzał, na niego i spytał, czy już oświtło.

— Panie starosto! — rzekł mu Kostruban — wstawaj jegomość, wielka nowina.

— Cóż tam takiego? — zapytał Wilczek, wstając raźno z posłania.

— Pan Gniewosz zginął.

— Gniewosz zginął?! — zawołał Wilczek, chwytając go rękami za obydwa ramiona — Gniewosz zginął? gdzie? kiedy? skąd ta nowina?

— Zginął kędyś za miastem — powiadał mu prędko Kostruban — wczoraj wieczorem ze swoją chorągwią nie wrócił, a w nocy koń jego okulawiony przywlókł się na trzech nogach do naszego obozu. Żołnierze konia dobili, a teraz plądrują wojłoki pana Gniewosza.

— Chodź! — rzecze Wilczek, trzęsąc się cały z wzruszenia i z niecierpliwości — chodź, gdzie jest koń i gdzie są ci żołnierze?

Kostruban wybiegł pierwszy z namiotu, Wilczek za nim i obydwa szli prędkimi krokami za namioty królewskie, gdzie nocowała chorągiew Gniewosza.

Przyszedłszy niebawem w to miejsce, do którego biegł pierwszy Kostruban, spostrzegli pomiędzy krzakami kilku żołnierzy, należących zapewne do służby dworskiej, jako wypatroszywszy kilka sporych wojłoków, leżących przed nimi na ziemi, dzielili się znalezionymi w ich wnętrzu rzeczami. Jeden z nich, przeszukując wojłok już wypróżniony, znalazł w nim kieszeń, a wydobywszy z tej kieszeni jakoby skórzany pulares, pokazywał go drugim. Obaczywszy to Wilczek, krzyknął na nich surowo: — A co to tu plądrujecie, złodzieje! Gdzie jest koń pana Gniewosza?

A kiedy to mówił Wilczek, Kostruban wyrwał żołnierzowi z ręki ów skórzany pulares i został przy wojłokach, zaś wystraszeni żołnierze poprowadzili Wilczka do konia.

O kilkadziesiąt kroków od tego miejsca leżał istotnie na ziemi zabity koń Gniewosza. Już wtedy świtać zaczęło. Wilczek obszedł konia dokoła, aby go dobrze obejrzeć i poznał go bez wątpienia, bo go znał dobrze: był to bułany dextrarius Gniewosza, jeden z największych a zarazem najszybszych koni w całym dworze królewskim, którego rozum i zręczność podziwiali nawet cudzoziemscy rycerze. Teraz miał nogę przednią złamaną i łeb zakrwawiony, który mu roztrzaskali żołnierze.

— Teraz wierzę, że go zabito, jak skoro koń pod nim szwankował — rzekł Wilczek do siebie i zaraz szedł do wojłoków.

— Popakujcie nazad te rzeczy — zawołał do żołnierzy — i zanieście je za mną do namiotu porucznika.

A tam was każę zakuć w łańcuchy! To wy tacy słudzy, co okradacie własnego pana?

I łajał ich dalej, obiecując im srogie kary za to łotrostwo.

A wtedy Kostruban przystąpił do niego i podając mu ów skórzany pulares, rzekł: — I to także ukradli.

Wilczek, wziąwszy pulares do ręki, rzucił nań okiem i dostrzegł, że była na nim żółtawa pergaminowa kartka, przyszyta lub przyklejona, a na niej napis. Przypatrzył się bliżej temu napisowi i wyczytał na niej te słowa: „IMĆ Pana Gniewoschowy testhament”.

Wilczek otworzył prędko pulares i wydobył zeń dużą ćwiartkę pergaminową, złożoną we czworo, którą też zaraz rozwinął; lecz kiedy ją rozwijał, coś z niej wypadło i brzękło na ziemi, uderzając o jakieś metalowe przybory.

Kostruban się pochylił i podał mu ten przedmiot.

Wilczek go wziął do ręki i niepomału się zdziwił: była to bowiem połowa złotej obrączki ślubnej, nie przepiłowanej, tylko przełamanej gwałtownie. Wilczek nie mógł zrozumieć, co by ta połowa obrączki miała znaczyć, zaczem wyprostował na kolanie kartkę pergaminową i zaczął ją czytać. I czytał w ten sens: „Chwała Panu Bogu wszechmogącemu w Trójcy szwienthey yedynemu, Panu Jezusowi y Duchowi szwenthemu. Nayszwienthszey Pannie, opyekuntse chrzestyanskyego rycerstwa, nuszky całuye y oblewam ye łzami, ażeby za yey przyczyną testhament then był wypełnyony.

A oto moy testhament. Kthoby nalazł tę okruschyenę moyey schlubney obrątschky, proschę go, aby yą zanyosł żenię moyey, Yejmość Paniey Agnieschce Gniewoschowey z domu Kmythów, Stharoszczynye na Zamku w Cszorschtynye, w Małey Polsce, nad Dunnaytsem, przy scianye wengyerskiey. Z czego pozna, jako pomyendzy namy yesth umówiono, żem na they voynye zabith yesth. Zaczem dawschy odprawycz przysthoyne nabożeństhwo za zbawyenye duschy moyey, thoż darowawschy mnie grzechy a wyny moye, z dopuschczenya Bożego przeczyw nyey popełnyone, nyech nye czekayąc ydzie w drugye małżeństwo według swego natchnyenya, czem theż za łaską Bożą skruci moye menki tschystcowe. A kthory yey te okruschynę zaniesie, yestli yesth rycerz, zdobendzye sobye łaskę u Panny Maryey nayschwientszey; yestli zasie yesth pachołyk albo drugy tschłek pospołyty, wynna mu dać z moyey schkathuły sowytą nagrodę, o co yą proschę dla nyego. Boże! zmyłuy ssyę nade mną, a nye sądź thych, co mnie sądzyli za życya, nye wyedząc wschystkich sspraw moych. Cherubyn Gniewosch z Olexowa, Rothmagister Jego Kr. M. a Stharosta Csorschtynski”.

Kiedy Wilczek ten list przeczytał, łzy mu w oczach stanęły. Żal mu się zrobiło tego zacnego człowieka: jakiekolwiek się w jego sercu chwilowo dla niego obudziły uczucia, dziś musiał przyznać, że był to jeden z najlepszych — a zginął tak młodo. Żal mu było także Formozy: los ją właśnie uwolnił od męża, upadła połowa przeszkód połączenia się z swym ulubionym — a niebawem będzie musiała się dowiedzieć o śmierci swego oblubieńca i pogrzebać na zawsze swoje najpiękniejsze nadzieje.

Jednak te łzy ustąpiły po chwili: bo przecież on sam, który o ziszczeniu swych własnych nadziei już wcale nie myślał i w najczarniejszej utonął rozpaczy, skutkiem tego samego wypadku śmierci całkiem niespodziewanie otwarte niebo przed sobą obaczył. Jagienka wolna: teraz już nie masz żadnej przeszkody dla niego. Matka Gniewosza żadnej już władzy mieć nad nią nie może. Chryzostoma, jej opiekuna, już nie ma na świecie, o wolę Kmitów sobieńskich wcale nie potrzebuje się pytać. Jagienka jest wdową, panią swej woli, zrobi, co zechce.

Wilczek odżył na nowo, stanął silnie na nogach, był siebie pewnym, był w niebie. Obejrzał jeszcze raz okruszynę obrączki, zawinął ją w testament, włożył do pularesu, pulares w zanadrze — i poszedł do króla po rozkazy jak zwykle.

Nie potrzebując już teraz niczyjej protekcji, podniósł głowę jeszcze wyżej, niżeli ją nosił w swoim nieszczęściu, ale pomimo to nie chciał dumnym być w szczęściu i postanowił sobie postępować rozumnie i honorowo jak zawsze: Gniewoszowym żołnierzom zasłużoną karę darował, Kostrubanowi kazał milczeć o wszystkim, co widział i sam nikomu, ani nawet królowi, nie wspomniał nic o tym, co znalazł.

Nie była to zresztą pora na sprawy miłosne. O wschodzie słońca obóz zaczął się zbierać do pochodu. Gdyby król nie był chory, to po tym świetnym zwycięstwie byłby się może jeszcze raz pokusił o wzięcie Suczawy. Ale po wczorajszych wzruszeniach i wysileniach jego niemoc się wzmogła do tego stopnia, że ledwie mógł doleżeć na wozie. Prócz tego cała okolica była już tak objedzona i wyniszczona, że nie można było o tym ani pomyśleć, ażeby tak liczną armią wyżywić.

Armia zatem puściła się w pochód, przez ten sam las bukowiński. Wśród tego pochodu pozbierano jeszcze niemało naszych żołnierzy, rannych i zdrowych, którzy się pochowali w gęstwinach, zabrano z sobą ciała niektórych zabitych, które ich krewnym lub przyjaciołom udało się poodszukiwać, poodbijano jeszcze dużo wozów z namiotami i bronią; tylko straconych armat blisko sześćdziesiąt już nie odbito, które dopiero w kilkanaście lat potem wielki hetman Tarnowski odebrał i w wielkim tryumfie przywiózł do Krakowa.

U wyjścia z lasu Wołosi jeszcze raz próbowali nam drogę zastąpić, a nad Prutem zebrali się wraz z Szeklerami i mając Tatarów w odwodzie, bitwę nam dali; ale już wtedy żadna potęga nie mogła się na nas porywać bezkarnie, bo duch w całej armii był wielki i ognista przeciwko Wołochom zawziętość; toż ich tam haniebnie pobito nad Prutem, a jeszcze im i ich kraj spustoszono i niemało nabrano zdobyczy.

Tak cała armia, opłakawszy swe straty, a powetowawszy je za Bożą pomocą w dwójnasób na skórze wołoskiej, z dobrą fantazją stanęła w Śniatynie, gdzie król na kilka dni spoczął i całe pospolite ruszenie rozpuścił.

W Śniatynie Wilczek się już zniecierpliwił, bo rad by był na skrzydłach polecieć na Czorsztyn. Jakoż zaraz nazajutrz poszedł do króla i prosił go uniżenie, aby także i jego na mały czas puścił do domu.

Król spojrzał zrazu chmurnie na niego i milczał przez oka mgnienie. Widać było po jego twarzy, że mu się nie podobała ta prośba. Ale niebawem się ocknął, a wtedy już łagodniejszymi oczyma patrzał na Wilczka i rzekł: — Twoja panna dziś wdową jest na Czorsztynie, to pewnie dlatego ci się tak śpieszy.

— Jużci dlatego — rzekł Wilczek — bo inaczej by mi ani na myśl nie przyszło oddalać się od mego miłościwego króla, zwłaszcza kiedy jest chory.

Zaczem król jeszcze trochę pomyślał, a potem tak mówił: — Słysz, Wilczek! widziałem ciebie, jakeś twojego zdrowia dla mnie nadstawiał pod murami Suczawy, i tak ci powiadam, że nigdy tego ci nie zapomnę, bo nikt tam lepiej nie stawał od ciebie i takem czuł, patrząc na twoję odwagę i pracę, że się bijesz za honor twego króla.

Powiedzą ci to naoczni świadkowie, żem nawet raz krzyknął za tobą, spostrzegłszy, żeś się za daleko zapędził, żebyś nie wpadł w jaką połapkę, jak się to właśnie mało co potem temu biednemu Gniewoszowi zdarzyło. Aleś mi też dlatego tak przyrósł do serca, że już nie widzę, kogo bym miał wierniejszego od ciebie. Do tego popatrz, co się tu stało koło mnie! Kamieniecki jeszcze się nie obaczył, Gniewosz spoczywa w Bogu, inni moi rotmistrze i porucznicy, co nie zginęli, to młodzież i sami panicze, jako ich znasz, cały mój dwór jest jakby w rozsypce...

Pospolite ruszenie się rozjechało, królewicz, brat mój, dziś do Krakowa wyjeżdża, jam chory: jeżeliby mnie w drodze kto napadł, to nawet nie wiem, kto by mnie bronił. Słysz, Wilczek!

rozumiem dobrze, jak ci pilno do twojej wdowy, ale ona ci nie ucieknie — a ja bym tu cale już osierociał bez ciebie. Owo więc, o co cię proszę: zdaj twoję chorągiew twemu namiestnikowi, weź rotmistrzowską buławę nad chorągwią Gniewosza, weź komendę nad moim dworem i odprowadź mnie jeszcze do Lwowa. A ze Lwowa już cię puszczę na Czorsztyn i zabawisz się tam, jak długo zechcesz.

Wilczek, wierny sługa królewski, słuchał z wzruszonym sercem tej serdecznej mowy swojego pana. Jużci taka gorąca miłość, jaką on miał dla Jagienki, grzeje okrutnie; ale łaska królewska i grzeje, i łechce, i opromienia. Jagienka mu nie ucieknie, sam król to powiedział.

Zaczem ucałował rękę królewską — i został.

Król jeszcze trzy dni leżał w Śniatynie — a potem krótkimi noclegami ruszył do Lwowa.

Bardzo to smutny był pochód. Dwór jego, chociaż zwycięski, a nawet świadomością swych przewag wysoko podniesiony na duchu, zdarł się okrutnie. Bardzo wielu rycerzy miało tak potrzaskane zbroje, że nawet ich przywdziać nie mogli, niektórzy z nich potracili swoje pakunki i poubierali się w pakłakowe kubraki, a nawet i w chłopskie opończe, wszyscy byli zmizerowani, wynędzniali, wychudli, a ten i ów nawet pożółkł jak wosk, nabawiwszy się febry wołoskiej, która mu wyżerała wnętrzności. Konie ich wyglądały już jak szkielety, zwłaszcza też owe wielkie ogiery rycerskie, przyzwyczajone do wygód, wiele z nich nawet wyginęło w tych trudach niezwykłych, a panowie ich siedzieli na małych bachmatach albo też na zdobycznych koniach wołoskich i siedmiogrodzkich, z pięknymi grzywami prawie do kolan, ale z łbami jak cebry i garbatymi nosami. Wleklić oni za sobą niemało wozów z rozmaitą zdobyczą, prowadzono w tej karawanie bawoły i kilkanaście wielbłądów, między nimi i jeńców cokolwiek: ale wieźli za sobą takż i trupy.

Ciało walecznego Fredry, które odszukano na pobojowisku, a nad którym cała armia płakała, zostało po drodze w Niżniowie; ale zwłoki dwóch Tęczyńskich, wojewody ruskiego i jego synowca, wieziono w trumnach na wielkim wozie sześciokonnym, woskowanymi płótnami nakrytym, w otoczeniu sług tego znakomitego domu Toporów.

Za nimi ciągnął Kergolaj z wozem, na którym była złożona trumienka z ciałem Tigranesa.

Chorągiew Kergolaja była zdarta do niepoznania, chociaż przed wojną była tak znakomicie złożona. Ale ten rycerz francuski „bez lęku ni zmazy” był w okrutnych opałach pod murami Suczawy, bił się jak lew ze wszystkich stron osaczony, a chociaż poszarpany na szmaty, powziął jeszcze myśl heroiczną Tigranesa zdjąć z pala, aby tę smutną trofeę nie zostawić w rękach Wołochów. Krew swoich i Tigranesowych żołnierzy tak mało ważył, jak swoje własną, gdzie chodziło o honor: zaczem prawie trzy czwarte części tych ludzi wytracił — a teraz zostało mu swoich żołnierzy ledwie trzydziestu, pomiędzy którymi wszyscy trzej Bernatowicze, chociaż także obdarci, pozostali nietknięci. Jednak jeszcze i z ich czarnych płaszczów tyle zostało, że otaczając wóz z trumną wyglądali właśnie jak owi żałobni rycerze, co kruszą tarcze herbowe po zmarłych ostatnich potomkach rycerskich rodów i odprowadzają ich zwłoki do grobu. Nad tym pogrzebowym konduktem powiewała czarna chorągiew Kergolaja ze złotym lewkiem, z której wprawdzie także już strzępie wisiały, ale której nie dał sobie wydrzeć, chociaż Bóg sam wie tylko, ile razy był z nią w takiej ciasnocie, że po sto ramion po nią sięgało.

Za wozem postępowała reszta Tigranesowych żołnierzy. Stracili swojego rotmistrza i swoję chorągiew także stracili: w podartych płaszczach błękitnych i żółtych, w poszczerbionych pancerzach siedziało ich ledwie dwudziestu na koniach, ale Pretficza pomiędzy nimi nie było...

Za tymi trumnami ciągnęło jeszcze sporo piechoty pod komendą Frąca Ajchingera. On sam siedział na dobrym koniu i rumiane wyglądał, bo mu się też tak szczęśliwie udało, że w żadnej bitwie się nie bił: ale jego łucznicy i halabardnicy byli już prawie w łachmanach, wychudli i poobdzierani, jak gdyby istna armia żebraków.

Olizar ze swoją sotnią kozaków był także przy tym pochodzie, ale wcale się ładu nie trzymał, tylko się odsądzał od armii to w tę stronę, to w owe i po dworach nocował, gdzie i on sam, i jego kozacy bardzo dobrze się mieli. Jednak z wszystkimi razem przyciągnął do Lwowa.

Biłowus, obładowany tak ciężkimi łupami, że jego ludzie musieli iść pieszo, ażeby konie mogły udźwignąć wojłoki, już w Śniatynie pokłonił się Wilczkowi, prosząc go, aby go puścił do domu. Na co mu Wilczek pozwolił, zaczem Biłowus najął sobie dwa wozy w Śniatynie i pojechał stamtąd prosto na Tustań.

Kiedy król przyciągnął nareszcie do Lwowa, z Bramy Halickiej wyrunęli przeciwko niemu wszyscy halabardnicy miejscy i niezliczone gromady ludu. We Lwowie mało jeszcze wiedziano o odniesionym zwycięstwie, ale natomiast miano już nieprzeliczone i najpotworniejsze wieści o klęsce w lesie bukowym, do których przymieszały się także wiadomości o stratach poniesionych pod murami Suczawy. Ci, co pierwsi uciekli z lasu, roznieśli już taki popłoch po mieście, iż zrazu zrozumiano, że w tym lesie piekielnym, gdzie według tradycji Polacy już za Kazimierza Jagiellończyka równie tragiczną klęskę ponieśli, po prostu wszyscy zginęli.

Lecz z pierwszymi przybywali drudzy, a potem pospolite ruszenie ziemi lwowskiej i bełskiej przez Lwów przeciągnęło — a tak miano już i całkiem wiarogodne podania od świadków naocznych.

Zaczem już wiedziano na pewno, jaka śmierć Tigranesa spotkała, i że Gniewosz został od Tatar zabity, a jego koń okaleczony do obozu powrócił. Wiedziano także, że Kergolaj wiezie zwłoki Tigranesowe.

Stąd poszło, że z ludem miejskim, który się na przyjęcie króla za Bramę Halicką wysypał, wybiegli także stary Kijas i Kundrat.

Lud przyjął króla z spuszczonymi głowami i bez żadnych okrzyków, przypatrywał się jeszcze przez jakiś czas ciągnącym za królem chorągwiom i wozom i pomału nazad się wcisnął do miasta: ale Kijas i Kundrat czekali z godzinę. nim wreszcie Kergolaj z trumną nadciągnął.

Kijas był bardzo zgryziony, wszelako jako człowiek rozumny, wytrawny i już licznymi klęskami doświadczany przez swoje życie, zdawał się być spokojnym i zrezygnowanym. Ale o wiele młodszy od niego Kundrat, który zresztą nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego się ludzie zabijają między sobą, kiedy by jedni z drugimi mogli żyć w szczęściu i w zgodzie, był jak na sprężynach, nie mógł ustać na jednym miejscu, patrzał wytrzeszczonymi oczyma na poszarpane chorągwie, otwierał gębę na ścieżaj, kiedy obaczył którego z bogatych panów w łachmanach, a kiedy nadciągnął wóz ze zwłokami Tęczyńskich, podparł sobie ręką podbródek i mówił półgłosem do siebie: — Taki pan wielki! wojewoda ruski, jego zamków i włości nikt by nawet nie zliczył! I trzeba mu było iść między Wołochów i dać się im zabić, jak prosty chłop, jak halabardnik, co nie ma w gębę co włożyć...

A kiedy nareszcie Kergolaj nadjechał z trumną Tigranesową, jemu już ledwie oczy nie wyskoczyły z powiek, przybliżył się do wozu, podniósł płócienne nakrycie i patrzył na trumnę zadziwionymi, ale zarazem niedowierzającymi oczyma. Kergolaj nie cierpiał, miał go za awanturnika, co gotów sobie zadrwić z rzeczy najświętszych, chciałby był podnieść wieko od trumny, aby obaczyć, czy Tigranes istotnie tam leży. Szczęściem, nadjechał właśnie w tej chwili Olizar. Kundrat spojrzał na niego i od wozu odskoczył; przypomniał sobie zapewne jego buty kowane, z którymi nie chciał się jeszcze raz spotkać.

Tymczasem wszakże Kergolaj, podniósłszy głowę miernie do góry, zabrał głos i bardzo wymownymi słowy do Kijasa przemówił, opowiadając mu krótko, jak jego syn zginął śmiercią bohaterską a zarazem męczeńską, za co już dotąd otrzymał niebieską nagrodę. Potem delikatnie nadmienił, jako on sam swoje życie zaważył, ażeby jego zwłoki spomiędzy barbarzyńców wyrąbać i przywieźć je jego rodzinie — a w końcu pięknym zwrotem dołożył, że jego misja w tej chwili się kończy, oddaje mu ciało swojego towarzysza i przyjaciela i prosi, aby je obyczajem rycerskim kazał pochować.

Wśród tej przemowy Kijas rozpłakał się rzewnymi łzami, chciał odpowiedzieć, ale na próżno się silił, jego słowa zawsze mu łzy w gardle zalały. Co widząc Olizar, człowiek złotego serca, zeskoczył z konia, objął go w swoje ramiona i rzekł: — Ta szczo! nie ma co płakać! Twój syn zginął śmiercią poczciwego człowieka. Taki los jest każdego żołnierza. Dziś jemu, a jutro mnie. I ciebie także niebawem czort weźmie, choćeś nie żołnierz...

Chociaż Olizar był także bardzo wzruszony, a nawet i łzy mu się w oczach kręciły, jednak tą swoją przemową uspokoił Kijasa. Który też, odzyskawszy całą swoje przytomność i powagę, serdecznie podziękował Kergolajowi za tak wielką usługę, oddaną jego rodzinie, i odciągnąwszy go trochę na stronę, zaczął z nim rozmawiać półgłosem. Zdarzyła się bowiem pewna trudność co do pogrzebu, w której stroskany ojciec chciał się z tym doświadczonym rycerzem poradzić.

Kijas, jak tylko się na pewno o śmierci swojego syna dowiedział, zaraz pomyślał o przyzwoitym pogrzebie i chciał go w ormiańskiej cerkwi pochować, gdzie miał niejako swój grób familijny, bo już jego ojciec tam leżał. Ale biskup ormiański, wiedząc już o tym, że Tigranes przeszedł na łono katolickiego Kościoła, chociaż mu był przyjacielem, powiedział stanowczo: — Quod non!55 — i przyjęcia zwłok do swej cerkwi odmówił. Zaczem Kijas udał się do katedry łacińskiej; ale tam kanonicy także mu odmówili, zastawiając się tym, że o przejściu Tigranesa na wiarę katolicką urzędownie nie wiedzą. Wychrzcił się tam gdzieś w zamkowym kościele — powiadali mu zgryźliwie — i to Bóg wie po jakiemu, niechże go tam także pogrzebią. Żądali dokumentów — a dokumentów nie było, bo się to stało naprędce. Stroskany Kijas, znalazłszy się w takim kłopocie, udał się do kościoła N. Panny Marii i proboszcz tamtejszy po długich błaganiach wprawdzie go przyjął, ale tylko pozwolił, ażeby zwłoki Tigranesa pochowano tymczasowo na tamtejszym cmentarzu, do kościoła zaś dopiero wtedy go przyjmie, jak mu Kijas urzędowne świadectwa przedłoży, jako jego syn został po wszelkiej formie na łono katolickiego Kościoła przyjęty. Główna trudność została zatem usuniętą, ale mimo to jeszcze ciężka troska mu pozostała, albowiem kościółek N. Panny Marii była to wtedy bardzo mizerna budowa, leżąca extra muros56, pomiędzy Wysokim a Niskim Zamkiem, na terytorium starościńskim, niezawisłym od miasta, i nie używająca w mieście żadnej konsyderacji.

Takie spospolitowanie jego godności, oddanie zwłok syna pod jurysdykcją starostów i odroczenie paradnego pogrzebu dla niego, kto wie na jak długo, bardzo go zabolało. Więc radził się Kergolaja, co by miał zrobić, mówiąc, że mógłby się teraz udać z tą sprawą do arcybiskupa Boryszewskiego, który właśnie z królem powrócił, ale nie może sobie robić wielkich nadziei, bo i arcybiskup nie załatwi tej sprawy na razie. Kijas opowiadał mu te swoje boleści ze łzami w oczach, a już mu prawie głos w gardle zamierał, kiedy dodał na końcu te słowa: — Nie dziwuj się wasza miłość, że mi głosu nie staje na moje skargi. Ale zważ tylko, jaka to nie przetrawiona boleść dla ojca, którego syna nielitościwy los prześladuje tak strasznie. Z pierwszego mieszczanina, gdzie by był w szczęściu i znaczeniu opływał, stał się rycerzem — i za to wbito go na pal na wałach Suczawy; porzucił wiarę swych ojców i przeszedł na wiarę łacińską — za to łacinnicy mu odmawiają ludzkiego pogrzebu!

I płakał biedny starzec jak dziecko. Ale Kergolaj odpowiedział mu na to przytomnie i trafnie: — Nie skarż się waszmość na Pana Boga, bo On wie lepiej, co robi. Im więcej twój syn ucierpiał na ziemi, tym lepiej będzie mu w niebie. A na sprzeczki z księżami także teraz nie pora. Idź zatem za moją radą. Pochowajmy go zaraz na cmentarzysku u Panny Marii — a potem już ja się sam o to postaram, ażeby go przyjęto do katedralnego kościoła.

Tak się też stało. Ci sami żołnierze z Kergolajem na czele odprowadzili zwłoki Tigranesa przez miasto na cmentarzyk około kościoła Panny Marii i tam je pochowali w cichości.

Wśród wielkiego rozgwaru w mieście nikt na ten skromniutki kondukt nie zważał. Za trumną szli tylko oprócz Kijasa i wiernego Kundrata Kergolaj, Olizar i Frąc Ajchinger, który po starej dla domu Kijasa przyjaźni w mieście się do nich przyłączył. Trumnę pokropił wikary i odmówił cichą modlitwę. Zaczem każdy rzucił grudkę ziemi na trumnę i wszyscy się w milczeniu rozeszli.

Kergolaj, Frąc i Olizar, zapomniawszy niektórych wzajemnych niechęci przy tak smutnym obrzędzie, wziąwszy się pod ramiona, poszli sobie do Bazaru — na stypę.

Kijas zaś, oparłszy się na ramieniu Kundrata, poszedł wolnym krokiem do domu.

Kijas w smutnych utonął myślach: jedyny jego syn, cała jego nadzieja, która miała oświecać ostatnie dnie jego życia, marnie zszedł z tego świata; on, starzec bezdzietny, został osierocony i nie ma nawet nikogo ze swoich, kto by mu zamknął powieki... Kundrat także był bardzo zamyślony, także się na swój los skarżył i także był przepełniony goryczą; ale jemu przychodziły myśli więcej światowe. Rzucając gniewliwym okiem na owych trzech rycerzy, co poszli się poweselić ze sobą, powiadał sobie: — Ot, głupi ludzie, że się biją ze sobą, ale też i swoje wojny po głupiemu prowadzą. Dali wbić na pal Tigranesa, co nigdy nikomu wody nie zmącił; dali zabić Gniewosza, takiego zacnego pana, ba, i najpiękniejszego rycerza, co był tak grzeczny dla wszystkich: a z tych trzech drabów żaden nie zginął, ba, nawet i po łbie nie dostał... Nie wiem ja, kto tam rządzi tymi wojnami, ale to widzę, że nie masz sprawiedliwości na świecie.

Kergolaj, wyspawszy się po sutej libacji w Bazarze i urządziwszy nazajutrz rano swoje kwaterę na Niskim Zamku, uczuł się bardzo zadowolonym ze siebie. Wybił się pod Suczawą od stu tysięcy, był w tak gorących opałach jak mało kiedy w swym życiu, i wyszedł z nich cało, zaś nadto jeszcze dokazał takiej sztuki rycerskiej, na jaką nikt inny się nie odważył: to wszystko razem czyniło go tak szczęśliwym ze siebie i dumnym, że każdy rycerz musiał mu tego szczęścia zazdrościć. Bo taki rycerz ówczesny nigdy niczego więcej nie pragnął, jak wybić się setnie, stawić odważnie czoło największym niebezpieczeństwom, a wreszcie czegoś niezwyczajnego dokonać: mniejsza o to, czy ta rzecz nadzwyczajna służyła jakiemuś wyższemu celowi i czy się komu na co przydała, dobre i to, ale niekoniecznie o to chodziło, tylko o to, aby to była sztuka nad sztuki. To się więc stało: on jeden wdarł się na wały Suczawy i zdjął z pala ofiarę, kroniki o tym będą pisać i sława jego dojdzie do Francji i do Sabaudii. Ale za takie przewagi należała się rycerzowi nagroda od dam, bo ta, według pojęć ówczesnych, była niejako bukietem jego czynów rycerskich. Jednak i taka nagroda była, jego zdaniem, gotowa i tylko czekała na niego.

Formoza została wdową — i oczywiście teraz zechce wyjść za mąż powtórnie. A komuż by chętniej oddała rękę niż jemu, który życie swoje zaważył, aby jej się przysłużyć? Formoza jest nadzwyczaj piękną kobietą, piękności tak doskonałych i tak świetnego blasku bardzo jest mało na całym świecie. Diana i Juno musiałyby się wzajemnie dopełnić, ażeby tak wykończoną całość utworzyć. W promieniach jej oczu serce się topi i mdleje, okrągłość i miękkość jej form wlewają jakby lawę kipiącą w żyły człowieka. Jakie tam ciało cudowne! — a do tego jest jeszcze jak Wenus Afrodite, co dopiero co wypłynęła z pian morskich w niepokalanej czystości. Dusza także wspaniała, może nawet zanadto. Ma trochę za mało humoru... za wiele surowej powagi: ale kiedy mnie nie chciała dopuścić do swojej sypialni, to i humor się znalazł, i dzisiaj sam z tego się śmieję, jakem jej wtedy te pudełka wytrzaskał. O majątku już nawet i wspominać nie trzeba: Kijas nie ma już dzieci, nawet i o krewnych nigdy nic nie słyszałem, wszystko ona zabierze i będzie to krezusowa fortuna. Więc...

To rzekłszy, zatarł ręce, ubrał się bardzo paradnie i z południa poszedł odwiedzić Kijasa.

Kijas go przyjął bardzo serdecznie, objął go w swoje ramiona, spłakał się nad nim i zapewnił go, że jest mu wdzięcznym i będzie do śmierci.

— Moja kasa chudobna — rzekł Kijas — moje magazyny i sklepy, mój cały dom, moje wszystkie usługi są na rozkazy waszej miłości. Siadaj waszmość tu przy mnie, jak ciebie widzę, to mi mój syn staje przed oczyma jak żywy, jest to jedyna moja pociecha, och! jakżebym pragnął go tylko raz jeszcze obaczyć, a potem już pójść za nim w te kraje, gdzie nie masz żadnej zgryzoty!...

Kergolaj był tym przyjęciem niezmiernie uradowany, wszakże to było prawie już oświadczenie, jakoby go chciał mieć wiecznie przy sobie.

Zaczem siadł przy nim i podał mu się do bardzo długiej rozmowy. Albowiem Kijas wypytywał go bardzo ciekawie o wszystkie szczegóły śmierci swojego syna. Kergolaj mu opowiadał wszystko, co wiedział, czego nie wiedział, to zmyślił, a aby go wreszcie pocieszyć, zapewnił go, że Tigranes był już zabity, kiedy go zawieszono na palu, zaczem żadnej męki nie cierpiał.

Bardzo to uspokoiło nieszczęśliwego ojca, po czym już o wiele swobodniej rozpytywał go o tę wojnę nieszczęsną, która jego zdaniem była bardzo lekkomyślnie poczętą, a prowadzoną tak niezdarnie i głupio, że nawet trudno zrozumieć, jakim sposobem król, taki rozumny, mógł za jednym zamachem tyle błędów popełnić. Kergolaj usprawiedliwiał króla, jak mógł, lecz przy tym starał się Kijasowi wytłumaczyć, że piękność i całą wartość wojny nie należy sądzić po skutkach, tylko po tym, z jakimi niebezpieczeństwy miało się w niej do walczenia. Owóż on, chociaż już ze trzydzieści wojen odprawił, może go zapewnić, że na tak pięknej wojnie jeszcze nigdy nie bywał: bo to tam nie tylko, że się miało najrozmaitszych nieprzyjaciół na wybór: Wołochów, Szeklerów, Węgrów, Tatarów, a nawet i chłopów, nie tylko, że na pale wbijano i bito się młotami i siekierami, ale jeszcze i popodrzynane buki na żołnierzy leciały — a to jest rzecz, z jaką tylko taki rycerz się spotkał, co nadzwyczajne miał szczęście.

Kijas tylko z wielką trudnością pojmował te rycerskie wyobrażenia o szczęściu — a Kundrat, który był przy tym, cale go nie rozumiał i mówiąc sobie, że albo ten człowiek już do reszty rozum utracił, albo też może ma diabła przy sobie, jeszcze głębiej w kąt się zasunął.

Tymczasem Kergolaj, nabawiwszy się z tymi mieszczany do woli, bo też ich miał ledwie za Boże stworzenia, zaczął się niecierpliwić i wreszcie rzekł do Kijasa, że chciałby się pokłonić pani Formozie. Ale Kijas odpowiedział mu na to z bolesnym, uśmiechem: — Tej sztuki wasza miłość trudno dokażesz. Formoza od śmierci męża czerni się w żałobie i oprócz księdza nikogo nie wpuszcza do siebie. Nawet i ja bardzo ją rzadko widuję. Biedna kobieta! jeśli ten ciężar, co serce jej gniecie, nie ulży się, jak się dowie, żeśmy jego ciało tu pogrzebali i że będzie się mogła modlić na jego grobie, to bodajby Bóg to odwrócił, ale tak mi się zdaje, że jego śmierci pewnie nie przeżyje.

Kergolaja, znawcę ludzkiego serca, bardzo to zadziwiło. Jużci wiedział, że wdowy ówczesne bardzo surową po swoich mężach zachowywały żałobę, ale żeby ona do tego stopnia i to jeszcze za nominalnym mężem bolała... jakoś mu się to nie zdawało. Zaczął więc na Kijasa mocno nalegać: ale na próżno. Kijas mu odpowiedział, że go Formozie oznajmi i wstawi się za nim, lecz bardzo wątpi, ażeby to jaki skutek odniosło. Może za sześć miesięcy, jak minie połowa żałoby; ale pierwej, to będzie trudno...

— Za sześć miesięcy! — zawołał Kergolaj, udając, że go to śmieszy — ja za sześć godzin byłbym wziął Suczawę, gdyby mi był król tylko trochę dopomógł.

— Ale w tym razie i król nie pomoże waszmości — rzekł Kijas — bo żałobna komnata wdowy to kościół, a do kościoła i król się przemocą nie wdziera.

Korgolaj myślał zrazu, że z niego żartują, ale teraz się postrzegł, że nie, bo dlaczegoż by Kijas miał z niego żartować? Dlaczegoż by wreszcie miał mu bronić przystępu do tej kobiety, która teraz już nawet nie jest jego synową? Ale go to dziwnie zniecierpliwiło.

— Voyons!57 — zawołał do siebie — jam dla niej łba nastawił i przywiozłem jej zwłoki jej męża, a ona by mnie nawet nie przyjęła u siebie? To przecie jest niemożebnym.

Jakoż teraz poszedł, ale nazajutrz znów przyszedł i dnia następnego, a potem codziennie przychodził przez cały tydzień, jednak zawsze bez skutku. Formoza kazała mu podziękować przez teścia za oddane usługi, ale go nie przyjęła.

A wtedy Kergolaj już całkiem stracił cierpliwość. Tego postępowania sam nie mógł zrozumieć, musiał się kogoś poradzić i poszedł na radę — do Pachny.

Tymczasem Formoza była istotnie w bardzo ciężkiej żałobie.

Kiedy nowiny z pola bitwy zaczęły dobiegać do Lwowa, wiadomość o okrutnej śmierci Tigranesa przyszła najpierwsza, zaraz po przerażających powieściach o niesłychanej klęsce na Bukowinie i po wiadomości o śmierci Tęczyńskiego i Fredry. Wiadomość o śmierci Gniewosza przyszła dopiero nazajutrz.

W zniepokojone serce Formozy uderzyły dwa gromy jeden po drugim.

Po pierwszym gromie, acz go uczuła boleśnie, niebo rozgorzało płomieniem w jej oczach i świeciło przed nią jasną światłością. Ból przejął jej serce za przyjacielem i zacnym człowiekiem, ale otworzył zarazem widok na lepsze nadzieje w przyszłości.

Ale drugi grom, uderzając w nią jeszcze daleko gwałtowniej, olśnił oczy jej ducha zupełnie i zostawił po sobie noc czarną dokoła. Grom ten rozdarł jej duszę do dna, zagasił świtające z daleka blaski nadziei i zostawił bezdenną rozpacz po sobie.

Dwa takie gromy, jeden po drugim, był to cios tak gwałtowny i nielitościwy, że Formoza znieść go nie mogła i upadła pod jego ciężarem, który ją zmiażdżył i przygniótł do ziemi.

Nawet i ziemia jej się spod nóg usunęła, jej umysł się rozchwiał, straciła zupełnie świadomość siebie, była bez czucia i myśli i nie wiedziała wcale, co się z nią dzieje.

Kiedy nazajutrz rano wróciła do przytomności i spostrzegła, że jeszcze żyje, kazała wybić swoję sypialnię czarnym suknem od góry do dołu, łóżko swe czarną kapą nakryła, czarną suknię przywdziała na siebie, wszystkie sprzęty błyszczące kazała wynieść do innych pokojów, zostawiła tylko klęcznik przy łóżku i zapowiedziała wszystkim domownikom przez teścia, że zgoła nikogo nie przyjmuje u siebie. Nawet sługi swe oddaliła od siebie, sprowadziła sobie mniszkę z ormiańskiego klasztoru panien do zwykłej usługi — a do swojej sypialni wpuszczała tylko księdza franciszkanina, który codziennie rano i wieczorem przychodził i czytał jej łacińskie modlitwy za dusze zmarłe. Zgoła za życia zamknęła się w grobie: tak w owych czasach wdowy za swymi mężami odprawiały żałobę.

W ciągu następnych dni jej umysł zaczął z wolna się uspokajać. Modlitwy czytane przez pobożnego mnicha w języku łacińskim, który rozumiała, wywierały na nią wpływ bardzo zbawienny. Ten język martwy, a przy tym język kościelny przynosił jej głosy jakby nie z tego świata i przypominał jej, że za tą ziemią jest jeszcze świat inny, w którym po śmierci żyć będziemy na wieki. W tym świecie znajdziemy tych wszystkich, którycheśmy stracili na ziemi, i tam połączymy się z nimi, aby już nigdy się nie rozłączyć. Słowa te, którymi mnich do niej z książki przemawiał, zdawały jej się być słowami tych, którzy już są na tamtym świecie i tam na nią czekają. Na ziemi już się wszystko skończyło, ale jest inne życie — i tam będzie lepiej...

Wszelako mimo tej rezygnacji, im więcej odzyskiwała władzę myślenia i czucia, tym częściej przychodziły jej myśli ziemskie. Po modlitwach wypytywała mnicha o dalsze wiadomości z teatru wojny: kto jeszcze zginął? azali który, miany za poległego, nie odszukał się później?

— Mnich wiedział wszystko; ale nie miał dla niej wiadomości pocieszających. Nie tylko że kogo miano za poległego, ten pewnie zginął, ale okazuje się jeszcze, że wielu innych zginęło, o których rozumiano, że żyją. Podobno tam niemało Wołochów, Węgrów i Tatar nabito, aleśmy to zwycięstwo bardzo drogimi opłacili ofiarami. Mnich zdawał się nie być stronnikiem królewskm, bo już wtedy powiadał jej, jako ludzie sobie powtarzają dictum: „Za króla Olbrachta wyginęła szlachta”.

Nie było więc żadnej nadziei!...

Wśród tego czasu król wrócił do Lwowa.

Kiedy Formoza się dowiedziała, że z królem Wilczek przyjechał, przyjęła tę wiadomość prawie z radością. Kergolaja kazała przeprosić, ale gdy Wilczek się zameldował, zaraz go przyjęła.

Kiedy Wilczek wszedł do jej sypialni, serce jej roztajało, rzuciła mu się z rozgłośnym jękiem w ramiona i całe strumienie łez jej się potoczyły po twarzy.

Dotychczas jeszcze ani jedna łza nie wytrysnęła jej z oka, z wielkiego bólu, w którym zakrzepło jej ciało, wszystkie łzy w jej piersiach zamarzły: dopiero teraz, na widok duszy przyjaznej i sobie pokrewnej, serce jej się rozgrzało i wszystkie łzy wyskoczyły jak wodotrysk z jej oczu i całą twarz jej zalały.

Biedna ta męczennica długo nie mogła słowa przemówić, płacząc głośno, oparta głową na jego ramieniu, tak że i żelazny Wilczek, który, jak długo żył, nie miał nigdy łzy w oku, był do głębi wzruszony i uczuł wilgoć w swych oczach.

Po tym gwałtownym wybuchu żalu, który rozgrzał od dawna zakrzepłą krew w jej żyłach, usiadła w głębokim krześle naprzeciw Wilczka i nie śmiejąc spojrzeć mu w oczy, zawołała rozdzierającym głosem, spuszczając rękę, w której łzami zwilżoną chustkę trzymała, na swoje kolano: — Miałam wiarę, ale mnie moja wiara zawiodła. Pan Bóg rozporządził inaczej!...

Na to Wilczek powiedział jej, może nierozmyślnie cokolwiek : — Wierz dalej. Wiara czasem góry przenosi.

Wtedy Formoza zadrgnęła, otworzyła oczy szeroko, wpoiła je w twarz Wilczka i zapytała spokojnie, usiłując panować nad sobą: — Czy mogę mieć jeszcze jaką nadzieję?

Tu Wilczek się spostrzegł, że owe słowa niebacznie powiedział: będąc zaś przekonanym, że po stracie doznanej robienie sobie próżnych nadziei jest podwojeniem nieszczęścia, bo też według tej samej zasady po stracie Jagienki postępował ze samym sobą, odpowiedział jej głosem wdzięcznym, ale stanowczym: — Dałbym pół życia za to, gdybym cię mógł pocieszyć, ale nie mogę. Gniewosz zginął z pewnością, nie może być o tym najmniejszego wątpienia.

Słowa te jednakże nie sprawiły spodziewanego wrażenia na Formozie. Albowiem przyszło jej na myśl w tej chwili, że jeżeli ona pragnie, ażeby wiadomość o śmierci Gniewosza okazała się mylną, to on, przeciwnie, musi sobie życzyć, ażeby była prawdziwą, inaczej bowiem Jagienka nie będzie wdową. Pod wpływem tej myśli zaczęła patrzeć z niedowierzaniem na niego.

Byłaby poniosła największą ofiarę, aby mogła pierś jego rozedrzeć i na jej dno zajrzeć, ażeby widzieć, co on istotnie o tym rozumie. Ale wydrzeć mu tę tajemnicę było niepodobieństwem, bo choćby nawet dopuszczał, że Gniewosz może żyć jeszcze, to mimo najserdeczniejszej przyjaźni nawet jej tego nie powie. Wszelako ciekawość jej nad nią całkiem zapanowała i zaczęła go wypytywać, mówiąc: — Powiedzże mi otwarcie i szczerze... wiesz przecie, że ciebie nie zdradzę, bo zresztą tym samym i siebie bym zdradziła; powiedz mi, czy nie masz już żadnego podobieństwa, ażeby się Gniewosz odszukał? Przecież tyle a tyle razy słyszeliśmy, że ten i ów zginął, już go jego krewni opłakali i requiem kazali za niego odprawić, i podzielili się jego dobrami — a on żyw wraca z jakiejś niewoli...

Tu przyjaźń Wilczka dla Formozy ustąpiła jego miłości dla siebie samego, jej przewidywania zaczęły go niecierpliwić, jakoż odpowiedział jej sucho: — Jużci to czasem się zdarza, ale tym razem się zdarzyć nie może, bo Gniewosz zginął na pewno, jego konia ze złamaną nogą sam widziałem, jak do obozu powrócił...

Na te słowa Formozę znowu żal ścisnął za serce i rzekła smutno, prawie bez myśli: — Mógł jeszcze pieszo się bronić, ani siły, ani odwagi mu pewnie nie brakło...

Wtedy Wilczek już cale się niecierpliwił i rzekł porywczo: — Jużci pewnie się bronił, ale się nie obronił. A tu masz dowód, że zginął... To mówiąc, wydobył z zanadrza ów znaleziony pulares Gniewosza, pokazał jej połowę jego obrączki, a testament dał jej do przeczytania.

Formoza wzięła pergamin z żywością do ręki i lotem błyskawicy go przeczytała. Przy czytaniu jej kolory się dziwnie mieniły, lecz kiedy skończyła, twarz jej się nagle rozpromieniła — i tutaj przenikliwy rozum kobiety odniósł świetne zwycięstwo nad rozumem zaślepionego swym interesem mężczyzny. Albowiem Formoza raźnie zerwała się z krzesła i pokazując mu ten pergamin, zawołała z zachwycającą energią: — Jak to? to dowód? Cóż to za dowód, że zginął? To dowód, że zrobił testament przed wojną i że ten testament znaleziono w jego wojłokach. To dowód, że był człowiekiem szlachetnym i zacnym do uwielbienia, bo nie chciał dopuścić, ażeby jego żona zagrzebała się w wiecznej po nim żałobie. To może dowód, że w owej chwili zacnymi uczuciami był przejęty dla ciebie. Ale gdzie tu jest dowód, że zginął?... O! wy mężczyźni! wy macie bardzo mądre głowy, ale nie zawsze je nosicie na karku!

Na te słowa Wilczek zbladł jak ściana i zdrętwiał. Dotąd ani mu przez myśl nie przeszło, aby ten pergamin nie był niezbitym dowodem śmierci Gniewosza. Zerwał się z krzesła i wyjął Formozie pergamin z ręki, składając go i chcąc go schować na powrót w zanadrze.

Formoza przeszła się parę razy niespokojnym krokiem po swojej sypialni. W jej wnętrzu kipiało jak w kotle. Niebo nadziei i piekło rozpaczy chodziły tam w walce zażartej z sobą o lepsze. Nie zwyciężyło wszakże ni jedno, ni drugie, tylko głębokie rozrzewnienie wzięło górę nad nimi. Formoza odebrała znowu Wilczkowi testament, mówiąc: — Pokaż mi jeszcze to pismo. Są to jego słowa ostatnie... Ja nie mam żadnej od niego pamiątki...

oprócz tego krucyfiksu, na który wierność mi przysiągł, a który tu widzisz na moim klęczniku. Modląc się przed nim, jestem pewną, że Zbawiciel mnie słyszy i on, nieszczęsny, mnie słyszy...

Powiedziawszy te słowa, przeczytała jeszcze raz cały testament. A kiedy czytała te słowa: „Boże! zmyłuy syę nademną, a nye sądź tych, co mnie sądzyli za życya...” głośnym wybuchnęła płaczem i konwulsyjnie przez długą chwilę szlochała. Po czym mu pergamin oddała.

Ale oddając go i widząc, że Wilczek go drżącą ręką odbiera, a przy tym wygląda jak struty, znowu się jej twarz rozpromieniła i zawołała do niego znów z wielką energią i prawie jakby w natchnieniu: — Jedź! jedź, nie trać czasu i żeń się! Jedź, żeń się! przynajmniej wy oboje będziecie szczęśliwi!

Wilczek patrzał na nią nieświadomymi oczyma, bo sam nie wiedział, co się w nim działo.

Tu go brał jakiś lęk, którego sam nie mógł określić, tu znowu żal krajał mu serce na widok tej męczennicy. Wiedziony lękiem, chciał zerwać się z krzesła i lecieć zaraz na Czorsztyn, ale żywe współczucie dla Formozy ciężyło na nim i nie chciało go puścić. Tymczasem Formoza, patrząc na niego z miłością siostry, tak dalej mówiła: — Słuchaj, Lenarcie! Oprócz mojego spowiednika ty jeden tylko znasz wszystkie tajemnice mojego serca. Niechże ci jeszcze co powiem. Dla mnie już się wszystko skończyło na tym świecie. Na próżno ludzie będą mi gadać, że żałoba przeminie, że żal się zapomni, że świat się znowu dla mnie otworzy. Dla mnie na tej ziemi już się nic nie otworzy. Ja tylko jego mam w sercu, mam w duszy, mam jego w całej krwi mojej. Bez niego świat dla mnie nie istnie...

Postanowienie moje jest już prawie powzięte. Nie mogąc usłużyć ni sobie, ni ludziom, stanę na służbę u Pana Boga. Jak się moja żałoba skończy i ten ostatni obowiązek światowy się spełni, za mój majątek zbuduję klasztor i w nim się zamknę na całe życie. Nie mam nikogo na całym świecie, czyj los by mnie bliżej obchodził, ludzie o mnie prędko zapomną, ja o nich — i dobrze mi będzie w tej samotności. Ale jeżeli ty się z Jagienką ożenisz, to przy was osiędę, będę wam opiekunką i matką, będę wam dzieci niańczyć, będę je wychowywać i będę żyć waszym szczęściem. Jedź, żeń się — i przysyłaj mi lotem wiadomość, że już jesteście po ślubie...

Wilczek bardzo był roztargniony. Patrzał nie widząc, słuchał nie słysząc, jakiś wewnętrzny niepokój mącił mu zmysły. Wszakże te ostatnie słowa dosłyszał. Jakoż zerwał się z krzesła i rzekł znów nieopatrznie: — Masz racją! nie tracić mi czasu i jechać zaraz na Czorsztyn. Czasem i cuda bywają na świecie...

I z tymi słowami wybiegł prawie bez pożegnania z sypialni.

Dlaczego Formoza tak nagliła na Wilczka, ażeby jechał czym prędzej żenić się z Jagienką: czy tylko z szczerego pragnienia, ażeby jak najprędzej dostąpił tego szczęścia, które już miał za stracone? czy więc zrobiła to z bezinteresownego uczucia przyjaźni?... Czy odezwała się w niej ta cudowna przytomność umysłu, która jest tylko kobietom właściwa, a która jej podszepnęła; że trzeba, ażeby się Wilczek jak najprędzej ożenił, bo w takim razie i z tamtej strony zostanie usunięta przeszkoda na wypadek, jeżeli Gniewosz nie zginął?... Czy zatem było to u niej natchnieniem interesownego instynktu? Na to ona sama nie mogła odpowiedzieć.

Po jego wyjściu miała tylko to jedno uczucie, że jej się lżej cokolwiek zrobiło. Wypłakała się przy nim — a łzy zawsze ulgę przynoszą. Rozbudziła w sobie przeróżne myśli, które ją zajmowały — a każde zajęcie także koi żałobę. A wreszcie zaczęły się w jej wyobraźni snuć rozmaite obrazy, wprawdzie na tle bardzo ciemnym, ale jak tylko choćby na najczarniejszym tle rysują się jakieś kształty, to już przez to samo się widok rozjaśnia. Dotąd żyła tylko samą rozpaczą: odtąd tę rozpacz zaczęły przerywać jakieś senne marzenia...

Tragedia, którą matka Gniewosza, wiedziona zbyteczną gorliwością o przyszłość swojego syna, odegrała na zamku sobieńskim, jeszcze się tam nie skończyła. Dalsze jej sceny przeniosły się na zamek czorsztyński. Było to w głównej rzeczy winą jej samej, lecz przyczyniła się do tego także Jagienka.

Kiedy Gniewoszowa przywiozła państwa młodych na Czorsztyn, serce jej było przepełnione tym niewysłowionym uczuciem szczęścia matki, która ożeniła świetnie swojego syna, a zarazem uczuciem dumy, że to małżeństwo dzięki swojej energii i przytomności umysłu przeparła przeciwko tak wielu trudnościom. Tryumf ten jednak trwał zaledwie dni kilka. Albowiem ta tak rozumna i tak przenikliwym wzrokiem obdarzona matrona nie mogła już w dni kilka nie spostrzec, że pomiędzy małżonkami nie wywiązują się takie stosunki, jak to zazwyczaj bywa u państwa młodych. Gniewosz był zanadto grzeczny dla żony, Jagienka za mało rozweselona; po nim nie było widać tej ciepłej czułości dla żony, jaką młody małżonek wszystkich uderza, a często nawet i nudzi — a po niej tego uczucia zadowolenia, jakim młoda małżonka zazwyczaj sama jaśnieje i rozpromienia wszystkich, którzy dobrze jej życzą. Gniewoszowa była pewna, że małżonkowie jeszcze dotychczas są sobie obcy...

Smutne to spostrzeżenie ją mocno zniepokoiło. Jak kobieta się czym zniepokoi, to ją zaraz i korcić zaczyna, najprzód, ażeby się całej prawdy dowiedzieć, a potem, ażeby na to coś radzić.

Bardzo ją też korciło z synem o tym pogadać, ale nie mogła się zrazu zdobyć na tę odwagę: są to przecież rzeczy, o których kobieta, chociażby matka, niełatwo może wspomnieć mężczyźnie, chociażby ten mężczyzna był własnym jej synem. Zwróciła się zatem z tym do Jagienki: kobiety mogą przecież mówić ze sobą o wszystkim.

Ale Jagienka okazała się dla niej zamkniętą jak skrzynia żelazna. Kiedy Gniewoszowa zaczęła ją wypytywać o jej szczęście małżeńskie, Jagienka odpowiedziała jej z lekkim przekąsem: — Stała się wola waszej miłości — a więc musi być dobrze.

A kiedy zaczęła mocniej naciskać na struny swej lutni i uderzać w aluzje, Jagienka jej nie mogła zrozumieć.

Powtórzyła takie same ataki po kilka razy, ale zawsze z tym samym skutkiem.

Musiała zatem zdobyć się na odwagę i zwrócić się do swego syna.

Syn ją wysłuchał, nie udawał, że nie rozumie, ale mając już teraz także więcej odwagi, odpowiedział jej z cierpkim uśmiechem: — Wypiłem posłusznie to piwo, coś mi jejmość dobrodziejka raczyła nawarzyć, ale nie powiem, aby mi to smakowało.

— Ale czyś tylko wypił? — zapytała go matka.

Na to wszakże Gniewosz bez wahania odwrócił się od niej i wyszedł.

Gniewoszowej, jak każdemu, co chciałby kielich goryczy odwrócić od siebie, jeszcze wtedy przyszła myśl, że jej syn może się sromał jej odpowiedzieć i dlatego wyszedł z komnaty.

Postanowiła przy drugiej sposobności jeszcze raz go o to samo zapytać: ale nazajutrz właśnie przybiegł goniec królewski — i Gniewosz w ten moment do Krakowa wyjechał.

Ze sposobu, w jaki pożegnał się z żoną, a jeszcze bardziej z tej okoliczności, że ani wspomniał o tym, jakoby miał zamiar żonę do Krakowa sprowadzić, musiała koniecznie wysnuć sobie wniosek, że jej podejrzenie jest zupełnie ugruntowane: małżeństwo to jest chybione — Jagienka ma oczywisty wstręt od swego męża, o co jeszcze by mniejsza — ale jej syn nie może znieść swojej żony, a to jest wielkie nieszczęście. Zamiast uszczęśliwić swojego syna, zawiązała mu świat i zrobiła go nieszczęśliwym — i kto wie jeszcze, jakie stąd później mogą się wywiązać nieszczęścia.

Dalsze zachowanie się jej syna względem swej żony, a nawet względem niej samej, utwierdziło ją wreszcie jak najzupełniej w jej przekonaniu. Gniewosz tylko raz na miesiąc przysyłał gońca na Czorsztyn z listami do żony i matki: dla żony był grzeczny i o jej spokój troskliwy, dla matki uniżony, lecz zimny — a w żadnym liście nie było najmniejszego wyrazu tęsknoty za żoną...

Gniewoszowa była w gruncie rzeczy bardzo zacną matroną. Nie było nigdy żadnej skazy na jej sumieniu ani w jej uczuciach, ani w jej myślach. Była tylko dzieckiem swojego wieku i odbijała w sobie wiernie jego wyobrażenia. Miała potężny rozum — a to nie jest wadą; miała temperament zdolen wielkiej energii — a i to nie jest grzechem; nie kajała się kabał, aby cel swój osiągnąć — a to jest nieodłącznym przymiotem prawie wszystkich ludzi rozumnych i energicznych. Żeniąc syna według swego wyboru i zmuszając go do tego małżeństwa, nie miała sobie nic do wyrzucenia, bo wedle pojęć ówczesnych było to jej prawem a zarazem jej obowiązkiem. Ale zobaczywszy skutki tego małżeństwa, dojrzała jasno, że się omyliła w wyborze.

A tego nie mogła sobie darować. Uczuła się strasznie upokorzoną w swej dumie, że ją jej rozum tak fatalnie omylił — i uczuła nieprzeparty, śmiertelny ból w swoim poczciwym sercu, że unieszczęśliwiła swojego syna. Sumienie jej zaczęło się kruszyć pod tym ciężkim brzemieniem.

Nie przyzwyczajona zaraz rozpaczać w nieszczęściu, usiłowała na to coś poradzić: ale na próżno. Rozwodów nie ma. Albowiem Chrystus Pan powiedział Szymonowi Bariona, budując na nim kościół swój: „A cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane i w niebiesiech...”.

I powiedział faryzeuszom: „A tak już nie są dwoje, ale jedno ciało. Co tedy Bóg złączył, człowiek niechaj nie rozłącza”. Chrześcijanin, bojący się Boga, nie może nawet myśleć o rozwodzie bez grzechu. Nie masz na to żadnego ratunku.

Jakkolwiek ciężko jej było radzić się drugich, bo jest to zawsze upokorzeniem, jednak w tym razie, gdzie już zwątpiła o swoim własnym rozumie, musiała i na to się zdecydować.

Miała dwóch ludzi pod ręką, którym nie odmawiała rozumu i dla których miała szacunek.

Jednym z nich był namiestnik Gniewosza, rezydujący na zamku. Był to człowiek mający pięćdziesiąt lat z górą, potężny budową i wzrostem, z ogromnymi siwymi wąsami, z głębokimi siwymi oczyma, które ocieniały brwi siwe, żołnierz z profesji a przy tym surowy biurokrata wojskowy. Nazywał się Paweł Zaklika Wolski, był herbu Topór, pochodził od tej najstarszej szlachty małopolskiej, której jedna para wyszła z arki Noego, miał przodków świetnych i sławnych, miał własną posiadłość pod Starym Sączem, mógł był się piąć na wyższe urzędy, ale służąc od pacholęcia wojskowo, pozostał w tej służbie i nie tylko był rad, ale nawet dumny był z tego, że się zawczasu dosłużył urzędu namiestnika na zamku czorsztyńskim.

Według jego rozumienia był też to urząd nie lada, albowiem Czorsztyn był jednym z najznamienitszych zamków granicznych w królestwie (z jego krużganków patrzało się Węgrom w sam brzuch aż do nerek). Było to także najznamienitsze starostwo wojskowe. Starosta bawił się zawsze kędyś przy królu, namiestnik go zastępował we wszystkim, a grzeczni ludzie tytułowali go nawet podstarostą. Kiedy się sam na jakim dokumencie podpisywał vicecapitaneus, to mu także nikt tego nie bronił. Miał zawsze do stu żołnierzy pod swoją komendą, kilkanaście wiosek należało do zamku, miał starościńską jurysdykcją nad nimi, kilka mil ściany węgierskiej było na jego pieczy, mucha tamtędy nie mogła przelecieć, jeśli nie miała glejtu od niego — a więc to był w samej istocie urząd, respektowany nie żartem po obydwóch stronach Dunajca, a o którym też i w całej Polsce wiedziano.

Wolski był to człowiek bardzo surowy dla innych, ale też i sam pracowity. Wszyscy jego żołnierze byli zawsze tak ubrani i uzbrojeni, jak gdyby dziś mieli się popisywać przed królem.

W jego zbrojowniach panował zawsze taki ład jakby w sklepie, administracja starościńskich majątków szła jak ten zegar, co bił regularnie godziny na wieży, sądy się odprawiały każdej soboty i nigdy nikt na sędziego nie czekał, a ład, porządek służby i pracy i czystość na całym zamku były tak wielkie, że nawet zamek królewski w Krakowie, jak mu to nieraz powiadali gońcy królewscy, musiałby się przed Czorsztynem w kąt schować.

Ale też Wolski bardzo mało troszczył się o to, co się działo poza granicami czorsztyńskiego starostwa. Wiedział ci o tym, że jest król w Krakowie i jest polskie królestwo, co ledwie nie co rok zmienia z którejś strony swoje granice, że w Polsce są wielcy panowie, co mają własne chorągwie i chodzą z nimi na wojny, że wreszcie jest szlachta, która w razie potrzeby zbiera się pospolitym ruszeniem, ażeby Polskę od obcych najazdów oganiać; ale od ściany węgierskiej jest Czorsztyn, tutaj granica się nigdy nie zmienia — a gdyby kiedy, co nie daj Boże, to węgierskie hultajstwo przełamało tę ścianę, natenczas bywaj zdrów, królu, bo wtedy nie pomogą ci ani panowie, ani pospolite ruszenie. Czorsztyn był, według niego, najpierwszą twierdzą i głównym puklerzem całego królestwa, jego żołnierze pierwsi żołnierze świata, a niemały to był honor dla młodego człowieka dostać się na służbę pod jego komendę. Jego najstarszy syn służył u niego prostym żołnierzem, byli i drudzy synowie szlacheccy w terminie na zamku, ale nie każdemu się dostał ten zaszczyt, kto go zapragnął...

Taki był horyzont Wolskiego i taki zakres jego zajęcia. Zresztą wszystko mu było obojętnym.

Oprócz Gniewosza nikogo zbytecznie nie kochał, lecz oprócz Węgrów nikogo też nie nienawidził. Matkę Gniewosza respektował, miał pilne oko na to, aby jej na niczym nie brakowało, ale w jej sprawy się nigdy nie mieszał. Dla Jagienki był jeszcze z większym respektem, bo tak mu Gniewosz nakazał, ale ani mu na myśl nie przyszło zastanawiać się nad tym, jakie są między nią a jej mężem stosunki.

Babskie to sprawy, żołnierz nie powinien się tym zajmować.

Drugim człowiekiem, którego Gniewoszowa miała pod ręką, był proboszcz w Krościenku, najgłówniejszej osadzie w starostwie czorsztyńskim, która już wtedy była miasteczkiem. Nazywał się Jędrzej Pudełko i był młodszym bratem owego przezacnego biskupa łuckiego, który na sejmie piotrkowskim był jednym z senatorów duchownych i świeckich, co występywał w obronie dawnych swobód wiejskiego ludu. Był on w wieku Wolskiego i także był silnej budowy, lecz chudy; jako pochodzący z rodu kmiecego nosił całą twarz ogoloną, miał gęstą siwą czuprynę i oczy siwe, ale pełne słodyczy i nigdy niezmąconego spokoju. Od tego kapłana bił jakby jakiś duch apostolski, tak był pracowitym, tak troskliwym o wszelkie dobro swych gromad i tak niezmordowanym w swoim nauczycielskim zawodzie. Obok kościoła założył z własnej ochoty szkółkę dla dzieci wiejskich, które do wyższych szkół przygotowywał.

Jak w całej Polsce w tym wieku, tak i u niego tak tłumny był napływ synów chłopskich do nauki, że jak w szkołach wyższych musiano prawem ograniczyć liczbę uczniów, tak i on musiał się od nich opędzać; ale on dla tych, których jego szkółka nie mogła pomieścić, miewał wykłady w otwartym polu albo gdziekolwiek się po temu zdarzyła sposobność.

Jakoż niejednokrotnie można go było widywać na rynku, na górnym pastwisku pod lasem, nad brzegiem rzeki, gdzie bydełko pojono, nawet i na drodze publicznej, jako pastuszkowie go obskoczyli, a on ich nauczał, jako trzeba Pana Boga kochać ze wszystkiej myśli i ze wszystkiej duszy swojej, a swego bliźniego jak siebie samego. Widząc go starsi, porzucali robotę i także się gromadzili około niego — a on ich odsyłał mówiąc: „Nie porzucajcie pracy dla słuchania słów moich, bo z pracy człek żyje, a wy macie żony i dzieci do wyżywienia, ale przyjdę do was o zachodzie słońca i będę wam słowo Boże powiadał, a wtedy mnie słuchać będziecie choćby do nocy, bez szkody dla waszego dobytku.” — Żył też ze swymi gromadami jak z braćmi, strzegł zbawienia ich duszy i opiekował się ich dobrem doczesnym, pomagał im dobrą radą w ich gospodarstwach, zachęcał wymownym słowem do wytrwania w nieszczęściu, ostatni grosz swój wydawał na wspomożenie ubogich, sam żył w ubóstwie, a może i cierpiał, bo często widywano go w połatanych trzewikach i w sukni tak wyszarzanej, że był raczej żebrakowi podobien.

Pomiędzy nim a Wolskim wielka była zażyłość. Pudełko bywał w piątek na zaniku, odprawiał mszę św. w zamkowej kaplicy, spowiadał żołnierzy i komunikował, potem zostawał na postnym obiedzie u namiestnika, a po obiedzie miewał z nim długie rozmowy. Jakoż bardzo często mu mawiał : — Mam ja jeszcze poszanowanie dla waszmości, a to dlatego, że umiałeś swojemu zawodowi pewien zakres naznaczyć i nie wychylasz się poza te granice. Albowiem powiadam tobie, że człowiek nie jest na to stworzony od Pana Boga, ażeby się dziesięciorgiem rzemiosł zajmował i gromadził na sobie dziesięcioro urzędów — a który to czyni, nie zasłuży się ani Panu Bogu, ani też ludziom. Może to dogadzać próżności człowieka, jeżeli występuje z hałasem na wielkiej arenie i swoim tygrysim kożuchem a pióropuszem nawet i tam zabłyśnie, kędy go nie posiano; jego praca nie wyda pożywnych owoców, a Pismo mówi: „Poznacie ich po ich owocach”. Ale jeżeli człowiek oddał się jednemu rzemiosłu, a pracy swej słuszny zakres naznaczył, to owoce tej pracy będą pożywne dla ludzi i podobają się Bogu. Jakoż powiadam tobie: Będą się tam ponad nami zmieniać króle jeden po drugim, będą swymi wojskami toczyć wojny z nieprzyjacielem, będą zwyciężać i znów będą pobici, będą odpierać najazdy albo też im ulegać, będą burzyć stare rządy, a nowe budować, będą dawne prawa odsuwać, a inne narzucać, zgoła całe królestwo się na nice wywróci i takie przyjmie oblicze, że gdyby ojce z grobu powstali, toby go nie poznali — ale to, co my tutaj zbudujem, co zaszczepimy w serca i sumienia tych gromad naszego ludu, nad którymi piecza nam jest powierzona, to się nie ruszy z miejsca, tak jak ta czerwona skała, na której ten zamek stoi, bo jest napisano: „Że ziemia przeminie i gwiazdy przeminą, a co Syn człowieczy w imię Boże zbuduje, to nigdy nie minie”.

I miał słuszność Pudełko: bo żołnierz-rolnik, co uczył młodzież ziemię ojców uprawiać i bronić orężem jej granic, daleko głębiej podmurowywał niepożyte podstawy narodu niżeli ci wszyscy, co na sejmikach i sejmach gardłowali o nowe prawa — a kapłan-apostoł, nauczający ludzi wszech stanów, aby się między sobą kochali, tkał niespracowanie i utrzymywał w całości tę więź społeczną, która wieki przetrwała i trwa jeszcze do dziś dnia.

Byli to zatem bardzo rozumni ludzie: ale mieli swoje rozumy na to, ażeby budować, a nie rozwalać, ażeby prawa Boże utrzymywać w powadze i poszanowaniu, a nie wynajdywać sposoby, jak by je złamać bezkarnie lub obejść.

Gniewoszowa nie znalazła u nich pomocy na zgryzoty swego sumienia.

Wolski, wyrozumiawszy rzecz, zbył ją cierpką uwagą, mówiąc; — A co jejmość pani się mieszasz w nie swoje rzeczy! Rzeczą rodziców jest związać przystojnie małżeństwo — a co się tam między małżonkami dzieje, to już nie należy do ich jurysdykcji.

Chyba żeby się bili pomiędzy sobą; ale i wtedy jeszcze nie godzi się męża chwytać za rękę, kiedy żonę strofuje, boć to jest jego prawo. Wszelako tu tego nie było. Jeżeliś zaś jejmość co przeskrobała przy tym swataniu i masz to na swoim sumieniu, to już z tym raczej się udaj do księdza, a nie do żołnierza.

Wszakże z proboszczem poszło jej jeszcze daleko gorzej, albowiem Pudełko, wypytawszy ją o wszystkie okoliczności, bardzo głową pokiwał i rzekł: — Pan Bóg dał władzę rodzicom nad dziećmi, ażeby jej używali, ale nie, aby gwałty im zadawali.

Pani starościna nadużyłaś swej władzy, bo kiedy ci syn twój powiedział, że ma wstręt od tej dziewki, ba, nawet, że się dał innej uplatać, to trzeba było stemporyzować, ażeby mieć czas do wyrozumienia obojga i do perswazji...

— Ale tam nie było ani jednego dnia do stracenia! — przerwała mu starościna.

— A więc jejmość nie oglądałaś się wcale na wolę Bożą — odpowiedział jej Pudełko — bo gdzie jest wola Boża, tam jest i czas, aby ją spełnić. Jest tu zatem, jak widzę, więcej grzechów niż jeden. Trzeba będzie te rzeczy zbadać bardzo sumiennie, nim się będzie mogło powiedzieć, ilekroć jejmość tym jednym czynem zgrzeszyłaś. Tymczasem zaś radzę jejmości najprzód, wcale nie myśleć o tym, jak by złe dokonane odrobić, bo tu jest dopełniony sakrament — a kto podkopuje sakrament, ten swoje sumienie nowym obładowuje grzechem. Grzechów już jejmość masz dosyć, nie trzeba do nich nowych dodawać. Druga zaś rada jest ta, ażebyś jejmość odprawiła pokutę, a Pana Boga prosiła, ażeby On się nad jej dziećmi zmiłował, bo tylko On może na to poradzić.

Te słowa świątobliwego kapłana uderzyły jak grom w starościnę. Łudziła się dotąd w swoim rozumie, że potrafi wynaleźć środek, którym złe wyrządzone naprawi, środek taki, który cel zamierzony osięgnie, a nie będzie wierze przeciwny — a tymczasem nieodwołalny sędzia ludzkich uczynków i stróż jej sumienia nauczył ją, że już sama myśl o takim środku zaradczym jest nowym grzechem. Starościna była nie tylko pobożną, ale głęboko przejęta wiarą: wyrok ten skruszył jej sumienie do reszty i obalił ją w proch. Przekonana dotychczas o swojej nieskazitelnej zacności, uczuła się teraz grzesznicą. Dumna ze swego roumu, imponująca innym swoją mądrością, zdolna rządzić nie tylko rodziną, ale może nawet całym królestwem, zrozumiała sama w swym wnętrzu, że odtąd nie pozostaje jej nic jak pokuta. Ten kolos świadomej siebie i energicznej kobiety padł teraz na ziemię jak dąb niebotyczny, co burza go powaliła, i odtąd, niższy od krzewin najmniejszych a żywych, będzie trupieszeć i nie wypuści nigdy zielonej gałązki ze siebie: na jego pniu obalonym igrać będą najdrobniejsze zwierzątka, a płaz maluczki, co dotąd nie mógł dojrzeć jego wierzchołka, roztoczy jego potężne słoje na popiół, który wichry rozniosą po lesie.

Starościna, palona wewnątrz, jak ogniem, wyrzutami sumienia, że unieszczęśliwiła swojego syna, rozdarta rozpaczą, że tego błędu nigdy nie zdoła naprawić, skruszona wreszcie nauką kapłana, że jest pełną grzechów przeciwko Kościołowi i Bogu, oddała się dobrowolnie jak najcięższej pokucie.

Przywdziała włosiennicę, nałożyła sobie post nieustanny i prawie całe dnie trawiła na modłach, bądź w zamkowej kaplicy, bądź w swojej sypialni.

Wszelako modły przynosiły jej tylko tę ulgę, że odwracały jej myśli od ziemi. Natomiast wszakże każda wiadomość od syna z Krakowa, nie wspominająca ani słowem. o tym, że albo zamierza na Czorsztyn przyjechać, albo też żonę sprowadzić do siebie, przygniatała ją nową boleścią.

Cierpienia jej były wielkie i niewysłowione: ale do ich nieznośnej goryczy przyczyniała się jeszcze niemało Jagienka.

Jagienka, przecierpiawszy także męki piekielne, jak długo Gniewosz bawił na zamku, po jego wyjeździe odetchnęła cokolwiek.

Nie potrzebowała się przynajmniej tego obawiać, że swoją miłość i wierność dla Wilczka będzie musiała opłacić życiem.

Kto uniknął szczęśliwie większego nieszczęścia, ten chociaż pozostał w mniejszym i choć to nieszczęście niezmiernie go boli, przecież czuje pewne zadowolenie, znosi łatwiej swoje zmartwienie i pomału się przyzwyczaja do niego. Tak i Jagienka, urządziwszy sobie wygodne mieszkanie w skrzydle wschodnim, o całą szerokość zamku odległym od mieszkania macochy, zaczęła się przyzwyczajać do swego więzienią i wyczekiwać spokojniejszym umysłem, swojej przyszłości od dalszych wypadków. Wyglądała codziennie całymi godzinami przez wąskie okno swojej komnaty na wschód, marzyła o nim, snuła sobie rozmaite fantastyczne widoki, skubała listki kwiatków zerwanych w ogrodzie: Wróci? nie wróci? e, wróci! A jeśli wróci, to przyjedzie stamtąd, gdzie słońce wschodzi, gdzie między tymi czarnymi lasami leży zamek tustański...

Czasami, w dniach cięższej tęsknoty, robiła mu ciche wyrzuty. Gdzie jest? co robi? dlaczego mi nie przysyła wiadomości o sobie? Dlaczego nie napadnie na czele zbrojnych na Czorsztyn i nie porwie mnie z tego więzienia? Grzeszne to myśli, ale tak mi tu ciężko, że już się nawet grzechu nie boję. Niechby mnie porwał, niechbyśmy jedne chwilę z sobą przeżyli i niechby się potem świat zawalił pod nami...

Wszakże po takich paroksyzmach niecierpliwości znowu się uspokajała, bo Wilczka gorąco i szczerze kochała — a szczerze kochająca kobieta wierzy, że jej ulubiony jest najzacniejszy i najrozumniejszy ze wszystkich. On wie, co robi: czekajmy. Tak żyjąc nadzieją i wiarą, spędzała swe dnie w znośnym spokoju, będąc przy tym dobrą dla wszystkich, obsypując podarunkami żołnierzy, mając zawsze garść groszy szerokich dla księdza proboszcza, aby je rozdawał ubogim, żartując nawet czasem ze starym Wolskim i rozweselając go swymi figlarnymi komplementami. Z czasem stała się też oblubienicą wszystkich zamkowych mieszkańców i była dla nich jak promień słoneczny, co gdziekolwiek zabłyśnie, radość i szczęście rozsiewa.

Ale kogo cierpieć nie mogła, to swojej macochy. Dość jej było dzwonek usłyszeć, który dawał znak do obiadu i do wieczerzy, aby jej całą twarz zmienić i osadzić gradowe chmury na jej czole. Toż przychodząc do stołu, zawsze z daleka kłaniała się swojej macosze, zginając się pokornie ku ziemi, nigdy nie dotykała jej ręki, przy stole milczała. Jeżeli byli jacy goście, to z nimi rozmawiała z żywością, lecz obracając się zawsze plecyma do Gniewoszowej. Jeżeli musiała jej odpowiedzieć, to odpowiadała krótko, sucho i cierpko — a wstawszy od stołu, znowu jej się kłaniała z daleka, zgięta we dwoje, i odchodziła krokiem człowieka, który ucieka od wstrętnego widoku.

Z początku starościna próbowała po kilka i kilkanaście razy wciągnąć ją w dłuższą rozmowę i nie szczędziła pięknych słów i słodyczy. Czuła to, że i przeciw niej także jest winną i szczerze pragnęła gorycz jej położenia przynajmniej dobrym słowem złagodzić. Ale Jagienka była tak zaciętą i tak niewzruszoną w swojej zaciętości, że nigdy się nie dała w żadne konfidencje uwikłać, zawsze stawała od niej z daleka, zawsze ją tytułowała waszą miłością i zawsze odpowiadała tak sucho, ażeby z jej odpowiedzi nie wywijały się dalsze pytania.

To zachowanie się Jagienki bardzo jej macochę bolało, bo jej przypominało, do jakiego stopnia i ją także nieszczęśliwą zrobiła: ale na to nie było ratunku.

Kiedy Jagienka spostrzegła, że jej macocha się gryzie, że pości, że włosiennicę przywdziała, że ustawicznie się modli i pokuty odprawia, wcale nie ulitowała się nad nią, nie przyczyniła się niczym, aby jej ulżyć albo ją czym pocieszyć, owszem przeciwnie, kazała jej powiedzieć, że ona nie ma żadnego powodu do martwienia się postem i odtąd będzie jadać osobno.

A kiedy po raz pierwszy sama ze swymi służebnymi pannami do stołu zasiadła, rzekła do nich: — Ja się tu w mojej samotności zagryzę, ale ona się pierwiej zagryzie!

Odtąd widywała starościnę tylko co niedzielę na mszy w zamkowej kaplicy.

Tam także zawsze się jej tylko z daleka ukłoniła i nigdy do niej słowa nie przemówiła; natomiast wszakże uważnie się jej przypatrywała, jak wygląda.

I bardzo być może, że znajdowała w tym swoję pociechę, widząc, jak starościna niknie z dniem każdym. Jakoż istotnie do tego czasu zrobił się stwór z tej kobiety. Już wtedy się właśnie wiosna rozzieleniła, każdy twór Boży odetchnął ciepłym powietrzem i ożywił skrzepłą od zimy krew w swoich żyłach: a ona miała twarz wychudłą do niepoznania, skórę na niej jak stary pomarszczony pergamin, pod jej suknią, skrojoną w kształcie habitu, czuć było tylko chodzący kościotrup, ledwie że jej oczy się jeszcze niedogasłym blaskiem świeciły.

Wtedy też przyszła wiadomość, że król ciągnie na wojnę. Goniec przywiózł dwa wielkie listy od Gniewosza, jeden do matki, a drugi do żony.

Kiedy Jagienka ten list odebrała i otworzyła, znalazła w nim najprzód połowę złotej obrączki, co ją niezmiernie zdziwiło. Oglądnęła ją pilnie i poznała: ale nie mogła zgadnąć, co by ta połowa przełamanej obrączki miała znaczyć. Serce jej uderzyło gwałtownie, a twarz jej zaczęła się mienić, przechodząc z ciemnego pąsu w bladość śmiertelną. Czuła, że nie ma siły listu przeczytać. Odetchnąwszy po chwili, wzięła się do czytania. Nie będąc biegłą w czytaniu, po kilka razy zaczynała i skończyć nie mogła, potem zaczynała we środku, to znowu niecierpliwie ostatnie wiersze czytała i znów do początku wracała. Trwało to bardzo długo: aż nareszcie skończyła i zrozumiała. Po czym list opuściła na kolana, na twarzy jej odbiło się bardzo głębokie wzruszenie i długo myślała. A w końcu łzy jej zakręciły się w oczach i strumieniami spłynęły po twarzy i rzekła do siebie: — Nie życzę mu śmierci... Bóg widzi. Prosi o przebaczenie... padł tak samo, jak ja, tyrańską ofiarą tej nielitościwej kobiety. Bóg łaskaw... może to inaczej obróci.

Przesiedziawszy tak jeszcze długą godzinę z listem na kolanach, zawinęła weń na powrót połowę obrączki, schowała go do srebrnej szkatuły, która stała przy jej łóżku, szkatułę na klucz zamknęła i klucz schowała do kieszeni, czego dotąd nigdy nie czyniła.

Starościna także listem swojego syna została głęboko wzruszoną. Nikt nie wiedział, co w nim stało, bo i ona go także po przeczytaniu zamknęła do skrzyni. Ale wszyscy widzieli, że ten list ją dotknął bardzo boleśnie. Albowiem od tego listu już tylko kilka dni się trzymała na nogach.

Jednej niedzieli wyspowiadała się i przystąpiła do stołu Pańskiego, po mszy posłała po panny klaryski do Starego Sącza — a sama się położyła do łóżka. Nazajutrz dwie mniszki przyjechały na zamek i już przy niej zostały. Odtąd nie mogła już podnieść się z łoża, ale i umrzeć nie mogła. Ciało jej bardzo powolnie, ale bezustanku niszczało. W kilka miesięcy stała się kościotrupem żyjącym, zawiniętym we wlosiennicę, włosy jej pobielały jak mleko, pomarszczona skóra na twarzy przybrała kolor żółtawobrunatny jak u mumii egipskiej, usta jej pobielały, jej oczy błyszczały już tylko jak próchna, w końcu już ledwie się mogła o własnej sile przewrócić na łóżku: ale potężne jej ciało jeszcze opierało się śmierci.

Tak przyszły pierwsze dnie listopada — a wtedy zaczęły przybiegać pierwsze wieści o klęsce na Bukowinie.

Wiadomość o śmierci Gniewosza przybiegła wraz z nimi. Wolski czekał z nią dzień jeden i drugi: ale kiedy przyjechał szlachcic z pospolitego ruszenia, który się zaklął na słowo rycerskie, że sam widział Gniewosza jak został usieczon od Tatar, Wolski kazał strąbić całą załogę w zamkowy dziedziniec, ogłosił jej urzędownie śmierć swego starosty, a ks. Pudełko odprawił nabożeństwo za jego duszę w zamkowej kaplicy.

A wtedy ta przerażająca wiadomość musiała się donieść do starościny. Sam ks. Pudełko do jej łoża przystąpił i powiedział jej, że jej syn zginął śmiercią walecznych.

Kiedy starościna go zrozumiała, energicznym ruchem podniosła się do połowy na swoim łożu, jej twarz się ożywiła, oczy zabłysły, usta się do połowy rozwarły, podniosła rękę do góry, aby coś powiedzieć: ale w tej samej chwili znów między poduszki upadła.

Ks. Pudełko się nad nią pochylił: matka Gniewosza nie żyła.

A wtedy ten zacny kapłan podniósł oczy i ręce do nieba i rzekł do mniszek: — Niech będzie Bóg pochwalony! Tak umierają tylko ludzie poczciwi.

W małą chwilę potem zapalono dwie świece woskowe przy ołtarzyku, który stał przy jej łożu, wszyscy zamkowi mieszkańcy zbiegli się do jej sypialnej komnaty, a uklęknąwszy, modlili się za zbawienie duszy swej pani.

Im więcej się wieść o jej śmierci rozbiegała po skrzydłach i dalszych zabudowaniach zamkowych, tym gęściej się napełniały nawet dalsze komnaty, a ktokolwiek przybiegł, zaraz rzucał się na kolana i składał ręce do modłów: aż wreszcie tak mnogie nagromadziły się tłumy, że nikt by się przez nie nie potrafił przecisnąć — ale Jagienki pomiędzy nimi nie było.

Razem z owym szlachcicem, co przyniósł pewną wiadomość o śmierci Gniewosza, zjawił się ksiądz Wara na zamku.

Wara, jedząc i pijąc przy stołach rycerskich w obozie pod Lwowem, odgrażał się okrutnie, że i on także pójdzie na wojnę. Na ten rachunek jeden z bogatszej szlachty darował mu konia, drugi kawałek pancerza, trzeci opończę, a ten i ów kilka groszy. Ale Wara niegłupi nadstawiać łba za to, ażeby jakiś królewicz otrzymał osobny kraik dla siebie: królewiczów bez ziemi jest po świecie bez liku, gdyby przyszło dla wszystkich ziemie zdobywać, to by człowiekowi nareszcie i łba dla nich nie stało.

Warę już brzuszek zabolał w Śniatynie i został tam z tymi, którzy politykować zaczęli, a wyłożywszy jedni drugim do zrozumienia, że król wielki błąd popełnił, uwięziwszy posłów wołoskich, że, Bogiem a prawdą, nie ma żadnych sojuszów, że sam jeden porywa się na Wołochów, Tatarów i Turków, właśnie jak z motyką na słońce, że wreszcie zażegnał tę wojnę w celach osobistych a familijnych, także się tam zatrzymali i stamtąd jeden za drugim wracali milczkiem do domów. Czekał więc spokojnie w Śniatynie, powiadając sobie: Jeśli zwyciężą, toż mi niewielka rzecz za nim pośpieszyć i przybyć zawczasu do podzielenia z nimi sławy i łupów; jeśli zaś będą pobici, to i ja z pobitymi powrócę i znajdę takiego, co mnie nieszczęśliwego, obdartego na wojnie, do siebie przytuli. — Tymczasem zaś bacznie rozważał, gdzie by się mógł przytulić. Wara był jak ów wół, co pasąc się na łące, jak jedno miejsce wypasie, już na nie nie wraca, chyba żeby tymczasem znów trawa podrosła. Tak wiedział, że na Sobniu musi się już nie pokazywać, boby go tam o konia Kmitowskiego spytano, do Tigranesa i Kergolaja także nie lża mu było powracać, bo go tam ubrano i uzbrojono, a nie widziano go potem na wojnie, Jagienkę zaś już mu chyba objeżdżać na milę, bo łańcuch wziął od niej i przehulał, a zabałamuciwszy się, poselstwa jej nie sprawił na czasie.

Ale wypadki tak zrządziły, że właśnie na łące Jagienki świeża mu trawa odrosła. Otrzymując w Śniatynie wiadomość z pola bitwy, dowiedział się jednego dnia, że Gniewosz został zabity. Gniewosz zabity, Jagienka wdowa, może teraz pójść za mąż za swego ulubionego; jeśli jej pierwszy tę wiadomość przywiezie, to Jagienka nie tylko mu tamtego łańcucha zapomni, ale jeszcze da drugi. A może też da dawno obiecane w swych dobrach probostwo. W każdym zaś razie zwiastuna tak pomyślnej nowiny za drzwi nie wyrzuci...

Zerwał się więc, wsiadł na koń i kopnął się najkrótszą drogą na Czorsztyn. I gdyby nie to fatalne nieszczęście, co go tak zawsze i wszędzie prześladowało, to byłby istotnie pierwszy przyjechał z tą wiadomością. Ale to nieszczęście... Po drodze miał tu i ówdzie takie dwory, gdzie dawniej już coś przeskrobał, musiał je zatem omijać i drogi nakładać, tam zaś, gdzie jeszcze trawy nie wypasł, zatrzymywano go, kazano sobie opowiadać wszystkie szczegóły klęski i odniesionego zwycięstwa, a Wara, jak tylko mógł kłamać przy pełnym dzbanie i woniejącej pieczeni, tracił siłę nad sobą i nie mógł się oderwać od swoich słuchaczy. Był on, jak wszyscy fałszywi prorocy, którzy zawsze nadużywają swojej wymowy i choćby najliczniejsze rzesze zgromadzili około siebie, wykładają im swoje brednie tak długo, aż póki się próżnia koło nich nie zrobi. Jednak przyjechał jeszcze zawczasu, bo właśnie w dzień otrzymanej pewnej wiadomości o zabiciu Gniewosza i w chwili śmierci jego matki na zamku.

Zsiadłszy z konia w zamkowym dziedzińcu, szedł zaraz do pokojów Jagienki.

Jagienka znajdowała się w tej chwili w tak niesłychanym rozstrojeniu umysłu, przez jakie przechodził rzadko który z ludzi żyjących.

Śmierć męża i śmierć macochy uderzyły w nią tak potężnym gromem i olśniły ją tak rażącymi błyskawicami, że całkiem straciła przytomność. Najprzeciwniejsze uczucia się krzyżowały w jej sercu, najdziwaczniejsze myśli przelatywały jej przez głowę. Mąż zginął, spadły z niej więzy i otworzyły się przed nią widoki szczęścia — a przecie nie godziło się radować jego śmiercią, bo był to człowiek nieszczęśliwy jak ona i niewątpliwie szlachetny. Macocha uległa nielitościwej karze za fatalny błąd popełniony, którym dwoje ludzi rzuciła w przepaść niewysłowionych boleści — ale już teraz nie żyje, a umarła dlatego, że nie mogła przeżyć tych nieszczęść, które na drugich ściągnęła. Gniewosz zginął, ale i tylu innych zginęło: cóż z Wilczkiem się dzieje? Na tę myśl brał ją lęk niesłychany, który ją dreszczem przejmował i targał wnętrzności. Natenczas ręce łamała przed sobą z obawy i grozy — i w takich chwilach czuła się prawie nieszczęśliwszą, niżeli była przez cały czas swego więzienia.

W takiej chwili wszedł Wara do jej komnaty.

Warze powodziło się dobrze w ostatnich czasach, był zatem ubrany dostatnio, a nawet dosyć pokaźnie. Miał na sobie żupan długi poniżej kolan z przedniego sukna, na nim pas wyzłacany klamrowy i mieczyk w srebro oprawny, a na tym wszystkim opończę sukienną, pięknymi łasicami podbitą, i czapkę aksamitną ze stojącymi uszami a bramowaną kunami. Ażeby zaś każdy poznał od razu, że jest osobą duchowną i bywał pątnikiem do Ziemi Świętej, przyszył sobie kilka muszli na piersiach żupana i dwie muszle u czapki. Być może nawet, że miał cienką koszulę na sobie, bo jakąś białą kryzę mu było widać u szyi. Wyglądał przy tym rumiano i zdrowo i miał brodę uczesaną starannie, a długie siwe włosy spadały mu w kędziorach na plecy.

— Wara! Wara! — zawołała Jagienka do niego, rzucając się szybkim ruchem ku niemu, że ledwie mu nie padła w ramiona — Bóg ciebie przynosi! skąd jedziesz? pewnie z wojny. Powiadajże mi prędko, coś słyszał.

— Miłościwa pani — rzekł Wara, spuszczając głowę ku ziemi, ale uśmiechając się przy tym spode łba — smutne wieści przynoszę. Stała się wola Boża, pan Gniewosz jest pod Suczawą usieczon.

— Wiesz pewnie? — spytała, zmuszając się do powagi, Jagienka.

— Wracam z Śniatyna — rzekł Wara — widziałem tam kilkuset szlachty, co własnymi oczyma na jego śmierć heroiczną patrzyli.

— Biedny człowiek! — zawołała z szczerego serca Jagienka — być może, że się umyślnie dał zabić. Ale gdzie Wilczek? cóż słyszałeś o Wilczku?

— Pan Wilczek zdrów — odpowiedział jej Wara na domysł — wraca z królem do Lwowa.

— Prawda to? skądże wiesz o tym?

— Sam go na własne oczy widziałem w Śniatynie. Poklepał mnie po ramieniu i rzekł: — Wara! leć, nie czekając, na Czorsztyn i powiedz Jagience, żem zdrów, a Gniewosza wziął Pan Bóg do swojej chwały, muszę mały czas zostać przy królu, ale jak tylko król mnie puści, zaraz do niej polecę.

Na tę wiadomość, chociaż się jej spodziewała, Jagienka nie mogła słowa przemówić, tylko drżała na całym ciele, a łzy radości potoczyły się po jej licach. Dopiero po małej chwili zawołała z niecierpliwością: — To czemuż już nie przyjeżdża? Co tam król! Ja mam swoje własne królestwo. Jemu także majątku nie braknie. Słysz, Wara! jedź lotem do niego. Dam ci pieniędzy, dam koni, weźmiesz, co chcesz, jedź dzisiaj, zaraz, i powiedz mu, teraz wdowa, żem jego własna, jakem mu ślubowała, niechaj wszystko porzuca, a zaraz przyjeżdża.

— Miłościwa pani — rzekł Wara — jam jest najniższy sługa waszej miłości, gotów lecieć na dzień i noc, ale to niepotrzebne. Bo najprzód jegomość Wilczek sam mi powiedział, że jak tylko król go uwolni, zaraz na skrzydłach tutaj przyleci. Znam ja pana starostę i wiem, że tam się ziemia pali pod jego nogami, więc go też wcale naglić nie trzeba. A potem — mówił dalej Wara z uśmiechem zadowolenia — mam ja też łaskę u niektórych św. Pańskich, którzy mi się też objawiają i powiadają, co trzeba...

— Widziałeś może św. Agnieszkę, moję patronkę? — zapytała porywczo Jagienka.

— Nie — rzecze Wara — do św. Agnieszki nie trzeba się w takich sprawach udawać. To jest trzynastoletnia panienka, co poślubiwszy czystość dziewiczą Panu Jezusowi, sama wzgardziła Semproniusza, syna rzymskiego starosty, i za to śmierć męczeńską poniosła. Gdybym się do niej udał, ażeby mi dopomogła skojarzyć małżeństwo, pewnie by mnie napędziła i jeszcze by mi może drzwi do innych św. Pańskich zaparła.

— Prawdaż to? — zawołała Jagienka — a jam się zawsze do niej modliła! Teraz już wiem, dlaczego mi się tak nie wiodło dotychczas! To może widziałeś św. Lenarda?

Tu Wara, kuty na cztery nogi in puncto żywotów świętych, litościwie się nad nią uśmiechnął i rzekł: — Takiego świętego nie masz w całym Królestwie Niebieskim, które, nie chwaląc się, znam przecie od kołka do kołka. Być może, że kiedy będzie, ale dotąd jeszcze żaden Lenard nie został przyjęty na służbę do dworu Chrystusa Pana.

— Więc kogóż widziałeś? mów prędko.

— Nocując wczoraj w gospodzie pod Starym Sączem — powiadał Wara — jakom to był tą nagłą jazdą bardzo zmęczony, trochę twardo przysnąłem nad ranem. Aż tu czuję, że mnie ktoś targnął za ucho. Otwieram oczy i patrzę, a tu mój stary dobrodziej, św. Stanisław stoi nade mną i mówi: „Wstań Wara, a nie zasypiaj gruszek w popiele. Jeszczem też nie miał takiego durnia, jak ty, pomiędzy moimi sługami, co mieszkają na ziemi. I tak tobie powiadam, że podobno już durniem zostaniesz, aż póki cię nie wezmę na dwór mój własny do nieba. Owom tobie dla Kmity odpuszczenie grzechów śmiertelnych wyrobił, co mnie też kosztowało niemało deptania, a uczyniłem to tylko dlatego, ażeby ci Kmita dał to mizerne probostwo na Lesku — a ty z twojej głupiej dobroci serca odbiegłeś tej sprawy, właśnie kiedy ci Kmita na przekór swojej żonie miał dać tę prebendę”. I powiada mi św. Stanisław: „A poleciałeś z poselstwem tej tam Jagienki do tego tam Wilczka, co była rzecz bardzo głupia, a czym nawet o mało, że nie popełniłeś brzydkiego grzechu, bo kiedyś do Wilczka przyjechał, Jagienka już była po ślubie. Pięknaż by to była rzecz, zwłaszcza dla księdza, nosić listki od kobiety zamężnej do gacha! Szczęście, żeś o tym nie wiedział, zaczem ci tego za grzech nie nakarbowano, inaczej byłbym się musiał kryć pod stół ze wstydu, że takiego kalafaktora mam swoim sługą na ziemi”. Więc mówi mi św. Stanisław: „Tak więc znowu i teraz, niby to śpieszysz się do Jagienki, jakom cię natchnął, abyś jej pierwszy przywiózł wiadomość, że owdowiała, za co by ci pewnie dała dobre probostwo u siebie, jako ci obiecała — a ty, nie dosyć żeś przez twoje uczciwość nie wziął jednego rączego bachmata w Śniatynie, ano się wleczesz na twojej chudej szkapie na Czorsztyn, jeszcze i takeś sobie chrapnąl w tej gospodzie, że aż sam muszę cię budzić. Wiedzże o tym, że Wilczek już wyjechał ze Lwowa — a on jeździ inaczej na swoim Wronym niżeli ty na twoim woziwodzie. Niechże przyjedzie przed tobą, to ci znów wszystkie twoje zasługi przepadną, wyrzucą cię za drzwi z twoją starą nowiną i jeszcze wyśmieją, a potem, jak twego ucha, tak i twego probostwa nie obaczysz na życiu. Zaczem — powiada mi św. Stanisław — zostaniesz już pątnikiem do śmierci, a ja będę musiał dalej przestawać na takim mizernym słudze, co lada wczorajszy święty, co mi nie dorósł do pasa, nawet by się nie przyznał do niego...” Więc z tego wnoszę — zakończył Wara — że jegomość pan Wilczek już jest na drodze. I tak rozumiem, że za trzy, a najdalej za cztery dni upadnie do nóg waszej miłości, jeżeliby zaś zaszła jaka przeszkoda, to św. Stanisław znów mi się objawi.

— Słysz, Wara! — zawołała do niego, trąc ręce Jagienka — dam tobie wszystko, co chcesz, i dam ci najlepsze probostwo, ale idź, módl się do św. Stanisława, aby Wilczek jeszcze dzisiaj przyjechał. On przecie może to zrobić. Idź, Wara, idź módl się — dziś jeszcze.

Więc Wara się mile uśmiechnął i mówił: — Pojmuję ja niecierpliwość waszej miłości, chociażem sam miłości nie zaznał, bo my duchowni nie zażywamy tych rzeczy. Będę się też modlić rzetelnie. Ale chciałbym waszej miłości powiedzieć, że nie trzeba się świętym Pańskim zanadto naprzykrzać, zwłaszcza kiedy już dla nas coś uczynili. Albowiem nie trzeba myśleć, że oni tam siedzą z rękami założonymi za pasem, jako to prostaczkowie sobie wyobrażają, co ich też bezustannie molestują prośbami.

Mają oni niemało roboty, że nawet i trudno człowiekowi zrozumieć, jak się z nią mogą uporać.

Bo zważ tylko wasza miłość, że to tysiące a tysiące próśb do nich codziennie dochodzi, a przecie każdą trzeba jakoś załatwić. Dalej więc każdy z nich ma tysiące kościołów, po całej ziemi rozsianych, a zbudowanych pod jego wezwaniem, więc na każdy z nich musi mieć oko, ażeby też wiedział, jak tam w nim księża gospodarują. Nuż wreszcie te nabożeństwa solenne, co się w niebie wciąż odprawiają, którym każdy z nich asystować musi, a czasem i sam celebruje — że już nie wspomnę nic o aniołach, których także trzeba utrzymać w ryzach, a to jest rzecz cale niełatwa, bo to młodzież bardzo zacna, to prawda, ale czasem pusto w ich głowach, co też niedziwno, bo im się dobrze dzieje — a są ich chmury nieprzeliczone i wszyscy skrzydła mają, więc też i Bóg sam wie tylko, kędy czasem latają. Zgoła, chociaż to człowiek widział na własne oczy, przecie mu się ani w głowie pomieścić nie może, jak taki święty Pański może nastarczyć takiej robocie. Jakoż ja sobie nieraz tak myślę, że jeśliby mnie łaska Boska...

Ale tu mu Jagienka przerwała, mówiąc: — Słysz, Wara! ja bym ciebie do ciemnej nocy słuchała, ale nie mogę ustać na nogach. Idź, módl się, a zrób to, ażeby Wilczek jeszcze dzisiaj przyjechał. A jeśli już dzisiaj na żaden spo112 sób nie może być, to jutro. Trzy dni czekać, to wieczność, ja zginę z niecierpliwości. Idź, Wara, jest tu na zamku kaplica...

Więc Wara musiał już iść. I poszedł, obiecawszy Jagience, że zaraz się weźmie do modłów, a może być, że będzie widział św. Stanisława jeszcze tej nocy.

Ale do kaplicy nie poszedł, tylko, jako człowiek przezorny i mądry, szedł pokłonić się imć panu Wolskiemu, najprzód, aby sobie zaskarbić łaskę komendanta fortecy, a potem, aby się też trochę dowiedzieć, jacy tu ludzie są na tym zamku, co wiedzą o Gniewoszu i jak są usposobieni dla jego wdowy.

Wolskiemu prezentował się jako ksiądz Biały, szlachcic possessionatus w ziemi sanockiej, pielgrzymujący tymczasem po miejscach świętych, zanim na stare lata odpocznie na jakiej kanonii albo może i na stolcu biskupim.

Wolski był człowiek surowy, ale niepodejrzliwy, a przy tym bardzo nabożny, przyjął go więc bardzo uprzejmie i zapewnił, że nie masz gościnniejszego zamku na świecie jak Czorsztyn.

Wara mu opowiedział, że wiosną wracał właśnie ze Ziemi Świętej i już był doszedł do Lwowa, ale zastał tam obóz, skąd go już nie puszczono, najprzód dla jego świątobliwości, którą ludzie radzi mu przypisują, a potem dla osobliwszego daru, który ma z łaski Bożej, wpajania w ludzi ducha odwagi.

— Choćby największy tchórz, jako to bywa — powiada Wara — jak go wyspowiadam raz, drugi i trzeci, a dam mu naukę, jakoś Pan Bóg tak daje, że potem z niego najwaleczniejszy rycerz się robi, któremu rzadko kto na placu dotrzyma.

Na co Wolski odpowiedział mu sucho: — U nas tu, chwała Bogu, tego nie potrzeba. My rzniem na sieczkę każdego, kto nam drogę zastąpi. A który by się wybrał z takim kazaniem, do moich żołnierzy, temu by się mogło co zdarzyć, bo żołnierze wzięliby to pewnie za obrazę i poleciałyby z niego otręby, nimby się jeszcze obaczył. To tam dobre dla pospolitego ruszenia w obozie, ale tutaj tylko ja miewam kazania do moich żołnierzy.

Wara spojrzał na niego z uwagą i znalazł, że jest to człowiek bardzo zajmujący, ale lepiej jest siedzieć od niego z daleka.

Po czym Wolski wypytywał go o Chryzostoma, o którego cudach we Lwowie i śmierci pod Suczawą już wiedział. Chciał się teraz dowiedzieć, jaki to był człowiek i jak przyszedł do tego, że takie porywające kazania miewał w obozie pod Lwowem i w mieście. Wara mu to wytłumaczył bardzo dokładnie.

— Chryzostom Kmita — powiadał Wara — mój powinowaty, bo wszyscy Kmitowie to moi krewni, był swego czasu bardzo pięknym rycerzem, ale głowę do nauk miał trochę przytępą.

Kiedy poczuł wokacją do stanu duchownego, jam go uczył w Rzymie św. teologii, z czym miałem trący niemało; ale że był dwa razy u grobu Chrystusa Pana i miał niejakie zasługi, więc mi się udało wyrobić mu kapłańskie święcenia, pomiędzy nami mówiąc, raczej honoris causa. Wymowę miał bardzo piękną, ale kazania sobie wymyśleć nie umiał. Ja więc koncypowałem jemu wszystkie kazania, które miał z takim cudownym skutkiem w obozie i we Lwowie. I tak było dobrze. Ale jak pod Suczawą raz tylko przemówił z własnego konceptu, zaraz go zabito. Prawda, że było to nierozważnie iść między zbuntowanych husytów, bo to są poganie — a już i Pismo przed niewiernymi ostrzega, mówiąc u Mateusza: „I nie uczynił tam cudów wiele dla niedowiarstwa ich”.

Potem skierował zręcznie rozmowę na Jagienkę i dotknął oględnie kwestii Wilczka, bo to bardzo łatwo mu było przewidzieć, że Wilczek prędzej lub później przybiegnie na Czorsztyn i wdowę zaswata, a on chciałby był przecie odegrać jak najważniejszą rolę przy tych swatach.

Ale stary żołnierz odpowiedział mu na to całkiem otwarcie: — Już tu i wróble świszczą o tym na dachach, że nasza młoda pani była pierwej zmówiona z panem starostą tustańskim. I o tym wiemy, że nasza stara pani, Panie Boże świeć nad jej duszą! swaty te rozerwała i prawie gwałtem ożeniła swojego syna z Jagienką. Człowiek złączył — a Pan Bóg rozłączył. Starosta zginął, Jagienka wdową, jeżeli więc Wilczek wyszedł żyw z wojny, to mogą się teraz pożenić ze sobą. Babskie to rzeczy, ja się tam w takie sprawy nie mieszam. Jeśliby Wilczek chciał brać zamek spode mnie, albo mi zabierać armaty, albo wysnuwać moich żołnierzy z załogi, ach!... to bym mu drogę zastąpił i tak waści powiadam, żeby się o mnie roztrącił. Ale jeżeli babę zabierze — i owszem. Baba z wozu, konikom lżej.

Więc Wara rzecze mu na to łaskawie, obdarzając go swym zaufaniem: — Kiedy waszmość, jak widzę, wiesz już o wszystkim, więc mu jeszcze powiem cokolwiek.

Ów Kmita węgierski, ojciec pani Jagienki, był ze mną od młodu w nierozerwanej przyjaźni. Przez całe życie byliśmy z sobą jak dwa palce u ręki. Kiedy na wojnie został usieczon od Turków, byłem przy nim, wyspowiadałem go i pomazałem olejem świętym. Owóż, konając na moich rękach, zlecił mi opiekę nad swoją dzieweczką, mówiąc do mnie te słowa: „Wydaj ją za mąż jak możesz najlepiej, a wedle twego własnego wyboru”. — Zaczem ja dla niej wybrałem Wilczka, co jest pan wielki i kawaler wielkiego serca, nie przymierzając prawie jak nieboszczyk pan Gniewosz.

— Już to tam do Gniewosza pono jemu daleko — powie mu Wolski.

— To też właśnie powiedziałem: „nie przymierzając” — poprawił się Wara. — Więc tedy zaswatałem ich jak należy i była rzecz ułożona. Ale licho nadało, że właśnie kiedy Wilczek pojechał poszukać swatów, a ja tymczasem poszedłem był w góry, ażeby kazać tamtejszemu ludowi, i jak to z woli Bożej zawsze już bywa, takie nieprzeliczone rzesze się do mnie zbiegły, żem się spomiędzy nich nie mógł cale wydobyć; owo więc właśnie wtedy licho nadało, że starościna nieboszczka, niechajże jej tego Bóg nie pamięta! spadła jak jastrząb na zamek sobieński, sprowadziła tam syna bodaj nie powietrzem, sprowadziła i Chryzostoma także Bóg nie wie jakim sposobem, i ożeniła go, bez zapowiedzi, bez indultu, a między nami mówiąc, nawet i bez spowiedzi...

— Już to tam pono nie całkiem po katolicku odbyły się te śluby — rzekł Wolski z uśmiechem — ale co nam do tego.

— Owo więc Wilczek — powiadał dalej Wara — dowiedziawszy się o tym, tak się tym nieszczęściem sfrasował, że byłby pewnie rozum utracił, gdyby nie to, żem go od tego czasu ani na krok nie odstąpił.

— A co to waść gadasz? — przerwie mu Wolski — dopieroś powiedział, żeś wracał ze Ziemi Świętej, kiedy się obóz zbierał pod Lwowem, teraz zaś mówisz, żeś był ciągle przy Wilczku.

— Toż to ja właśnie dlatego chodziłem do Ziemi Świętej — rzekł prędko Wara — ażeby u Pana Boga łaskę uprosić dla niego, żeby się przecie ożenił z Jagienką.

— A toś się tam modlił o śmierć dla pana Gniewosza! — zawołał Wolski, marszcząc brwi i patrząc surowym wzrokiem na niego.

— Chowajże Boże! — zawołał Wara, zmuszając się do uśmiechu — co też waszmość powiadasz!

przecież ja pana Gniewosza znałem także od dziecka i kochałem go jak mego własnego syna. Co waszmość gadasz! Obraziłeś mnie ciężko tą myślą, niechże ci Pan Bóg przebaczy!

Ja bym jemu był nieba przychylił — a waszmość mnie o taką zbrodnię przeciwko niemu obwiniasz.

Ja właśnie dlatego poszedłem do Ziemi Świętej, że mi tak ciężko było na sercu, a chwiejne w moim sumieniu, aby mnie też Pan Bóg oświecił. Bo tu miałem obowiązki względem nieszczęśliwej Jagienki, aby też ją z tego pieprzu wydobyć, a tu znów respekt dla nieboszczyka Gniewosza...

— Coś tam waść bałamucisz, jak widzę — przerwał mu Wolski — ale co mnie do tego. Powiedziałem już waści i jeszcze raz mówię, że ja się tam w wasze babskie kabały mieszać nie myślę, bo to nie należy do mego włodarstwa. Ani wam przeszkadzać, ani pomagać nie będę, bo to nie moja rzecz. Ale ponieważ mi waść wspomniałeś o tym, że rad rzesze gromadzisz po górach, aby im kazać, więc i to waści powiem, że w tutejszym starostwie nikomu kazać nie wolno, bo tu jest ks. Pudełko, który ma jurysdykcją duchowną nad całym ludem — a gdybyś ty chciał jakie nauki wykładać jego ludowi, to on by ci dopiero takiego dał pieprzu, żebyś się z niego, jak żyw, nie wykichał. Dobrze to wiedzieć zawczasu. A tak, jeśli wola, zostań sobie gościem na zamku, w skrzydle pani Jagienki. Ona ma dwór swój i kuchnie, i sługi, i wszystko, co trzeba, więc ci tam niczego nie braknie. A jeśli poczciwe rzeczy macie na myśli, to niech wam Bóg dopomaga.

Tak więc Wara dowiedział się już teraz wszystkiego. Słyszał on z dawna o wielkiej zacności i surowych obyczajach Gniewosza i musiał sobie powiedzieć: „Jaki pan, taki kram”. Ten Wolski za byle co gotów zerżnąć człowieka na sieczkę, a to jest jurysdykcja wojskowa i cywilna; zaś jurysdykcją duchowną ma jakiś ks. Pudełko, co gotów znowu za byle co dać pieprzu, że się człowiek z niego jak żyw nie wykicha. Trzeba tu po tym starostwie chodzić na palcach. Wszelako w gruncie rzeczy był kontent, bo się upewnił, że będzie mógł odgrywać rolę protektora i swata, a przy tym też tę i ową pieczeń upiec dla siebie.

We dwa dni potem odprawił się pogrzeb starościny.

Z księży, których zresztą w bliskości było niewiele, tylko jeden proboszcz z Starego Sącza przyjechał. Wara był zatem gościem upragnionym. Ksiądz Pudełko w innym razie byłby go widział niechętnie i z nieufnością, bo nie lubił tych księży bez parafii i bez locum standi58, których się wówczas po wszystkich krajach włóczyło tak wielu, a o których nawet nie można było wiedzieć dowodnie, czyli i jakie mają święcenia; ale dziś, pragnąc ile możności podnieść splendor pogrzebu swej kolatorki, przyjął go rad, zaprosił do uczestnictwa w tej uroczystości i kazał mu dać ornat, który się znajdował w kaplicy, leżącej na Podzamczu pod lasem. Wara uderzył w strunę skromności, wypraszał się od ornata, mówiąc, że przy tak świątobliwym prałacie, jak ks. Pudełko, przystoi mu raczej poprzestać na komży; ale Pudełko chcąc, aby było przynajmniej trzech księży, uparł się przy swoim — i Wara figurował na pogrzebie w ornacie.

Szlachty się także bardzo mało zjechało, bo jeszcze mało kto z wojny powrócił. Natomiast wszakże zbiegły się takie tłumy wiejskiego ludu, że się nie mogły w zamkowych dziedzińcach pomieścić. Załoga zamku wystąpiła także w wielkiej paradzie pod komendą Wolskiego — a tak temu smutnemu obrzędowi przybyło cokolwiek świetności. Jagienka była także na pogrzebie, modliła się klęcząc i rzewnymi łzami płakała: nieboszczka wprawdzie ciężką wyrządziła jej krzywdę, ale teraz już stała przed Bogiem — a zresztą, już to minęło i teraz się wszystko zmieniło.

Starościnę pochowano w grobach zamkowych, gdzie się starostowie czorsztyńscy chowali — a po pogrzebie tłumy się w cichości rozeszły.

Po pogrzebie, który się skończył dopiero z południa, Jagienka wróciła do swoich pokojów.

Zaledwie przestąpiła próg swojej sypialni, już zapomniała o swojej macosze — a natomiast coraz większa zaczęła ją brać niecierpliwość, że dotąd nie masz jeszcze żadnej wiadomości od Wilczka. Kazała wołać Warę do siebie, ale jej powiedziano, że Wolski dla znamienitszych gości małą stypę u siebie wyprawił i Wara, naturalnie, nie mógł mu się wymówić. Jagienka przystąpiła do okna i stęsknionymi oczyma patrzała na drogę, która od Krościenka wiodła do zamku. Jeżeli przyjedzie, to stamtąd powinien przyjechać...

Późna jesień już była natenczas: niebo ołowiane, cały świat szary, dzień już zaczynał zapadać, tylko jasne blaski padały od śniegów, które już grubymi warstwami leżały na górach.

Jagienka wytężała swe biedne oczy, ile siły im stało, ale nic dostrzec nie mogła. Jeszcze dużo ludzi się snuło po drodze, ale byli [to] wracający z pogrzebu, wszyscy szli od zamku, gubiąc się tu i owdzie po drodze. Nareszcie i ludzi już brakło, droga stanęła pustką. Jagienka ręce opuściła po sobie, mówiąc z ciężkim westchnieniem do siebie: — Już dziś nie przyjedzie, jeszcze jedna noc takiej męczarni...

Jednak dalej patrzała. Już się zmierzchać zaczęło, ale wzrok bystry mógł jeszcze rozróżniać przedmioty. Jej wzrok tak się wytężał, że byłby najmniejszy ruch na tej drodze dojrzał śród ciemnej nocy. Lecz jeszcze zmrok całkiem nie zapadł, a śniegi dobrze błyszczały. Tak patrząc, nagle zadrgnęła. Jacyś jeźdźcy się pokazali na drodze. Było ich trzech albo czterech.

Jechali rysią, jak gdyby się wielka kula toczyła po drodze i w oczach wzrastała. Jeden z nich jechał na przedzie, widać hełm jego, na którym się pióra kołyszą. Koń kary z białymi nogami...

To on! Jagience serce uderzyło tak mocno, że jej się w oczach zaćmiło: musiała się uchwycić żelaznej poręczy u okna, aby na ziemię nie padła.

Kiedy jej się wzrok znowu rozjaśnił i wyjrzała przez okno, rycerze już w bramę wjeżdżali.

Jagienka stanęła na środku komnaty i oddech w piersi zaparła. Teraz już nie wzrok, ale słuch wytężyła: byłaby usłyszała muszkę brzęczącą w dziedzińcu.

Przez chwilę cisza.

Służebna weszła i postawiła oliwny kaganiec na stole.

— Idź sobie — powiedziała do niej Jagienka.

Służebna wyszła. Cisza znowu zapanowała. Potem usłyszała jakieś głosy pod bramą. Głos Wolskiego, który jakoby witał kogoś z wielkim respektem, jakoby raport mu zdawał...

— Na Boga! co to jest?... Gniewosz?...

Ta myśl jej przeleciała jak błyskawica przez głowę. Jagienka cała zakrzepła.

Potem znów cisza. Jagienka stała jakby w głaz zamieniona na środku komnaty. Myśl jej zamarła i bicie serca stanęło. Raz czuła niebo nad swymi głowami, to znowu piekło pod nią się otwierało. Cisza trwała przez chwilę. Potem usłyszała kroki butów rycerskich z ostrogami na kamiennych posadzkach. Serce jej znów uderzyło. Aż wreszcie drzwi się rozwarły — i Wilczek prędkimi krokami wszedł do komnaty.

Wilczek otworzył szeroko swoje ramiona, Jagienka z krzykiem, jak gdyby jej się serce rozdarło z radości, rzuciła mu się na piersi — i stali tak chwilę jak posąg podwójny w nierozerwanych ze sobą objęciach.

Wilczek pierwszy przyszedł do przytomności i rzekł: — Bóg łaskaw! nad wszelkie nasze nadzieje...

Jagienka zbudziła się, a wysunąwszy się z jego ramion, ale trzymając go silnie za rękę, zapytała: — Zginął? wiesz pewnie?

— Wszyscy już wiedzą. Mam zresztą dowody. Masz okruszynę obrączki?

— Obrączki? — zawołała Jagienka, przypominając sobie list swego męża — mam. Ale gdzie druga połowa?

— Jest u mnie — rzekł Wilczek.

— Masz? pokaż? — krzyknęła Jagienka i skoczyła do swojej szkatuły.

Otworzyła ją prędko i przyniosła list męża z połową obrączki. Tymczasem Wilczek wydobył z zanadrza testament Gniewosza i drugą połowę obrączki. Jagienka wyrwała mu ją z ręki i pobiegła do kagańca, gdzie zaraz obydwie połowy ze sobą złożyła. Wilczek patrzał na to i oboje widzieli, że były to dwie połowy tej samej obrączki. Jagienka spojrzała z zachwyceniem na Wilczka — a on jej podał testament Gniewosza do przeczytania.

— Czytaj — powiedziała Jagienka.

Wilczek także nie bardzo biegły w czytaniu, jąkał się trochę, ale nareszcie przeczytał.

A wtedy Jagienka sama mu się rzuciła na szyję, wołając; — Teraz już nas nikt nie rozłączy!

Wilczek ją znowu przez długą chwilę trzymał w swoich objęciach, a czując bicie jej serca na swojej piersi i jej oddech gorący przy swoich ustach, wszystka krew mu uderzyła do twarzy, co było bardzo niedobrze.

Toż nie chciał jej już wypuścić, ale mu się sama wydarła. Zaczem oboje usiedli naprzeciw siebie i zaczęli sobie opowiadać urywanymi słowy, ile cierpieli.

Wilczek mało mówił, tylko trzymając jej rękę w swojej gorącej dłoni, połykał jej słowa i patrzał jej w twarz rozpłomienionymi oczyma. Natomiast Jagienka opowiadała mu wszystko: jak ją na Sobniu zgwałcono do ślubu, jak nikt nie miał nad nią litości, jak sobie święcie przysięgła, że raczej się da rozedrzeć w kawałki, niżeliby miała dopuścić, ażeby Gniewosz się tylko dotknął jej ręki, jak jednak Gniewosz przez czas podróży i swego pobytu na zamku obchodził się z nią jak z świętą.

Opowiedziawszy to wszystko, zerwała się z miejsca i zawołała z zapałem: — Pan Bóg dopomógł mojej stałości. Dziś jestem twoją — a chociaż wdowa, jestem jak gdybym dopiero dzisiaj na ten świat przyszła!

Natenczas Wilczek spłonął ogniem miłości jak kierz Mojżeszowy, porwał ją jak łąteczkę w swoje żelazne ramiona, ona go objęła za szyję i na jego piersi zawisła — a wtedy ziemia im się spod nóg usunęła, niebo się otworzyło przed nimi, trzydzieści sześć gwiazd zapłonęło w ich oczach, a aniołowie grali im hymny niebieskie — do świtu.

XIV UMARLI WSTAJĄ Pod zamkiem czorsztyńskim leżały porozrzucane niektóre chaty a inne budynki, co nazywano Podzamczem, a między nimi obszerna i bardzo dostatnio zaopatrzona gospoda, w której mieścili się podróżni, mający sprawy do załatwienia na zamku, i kupcy węgierscy, przejeżdżający wciąż z towarami do Polski. Jakkolwiek Wolski przyjął Wilczka z rewerencją królewskiemu rotmistrzowi należną, zdał mu raport ze stanu rzeczy w tej królewskiej fortecy i zaprosił go, ażeby stanął ze swymi ludźmi na zamku (co Wilczka zatrzymało tak długo pod bramą zamkową), jednakże Wilczek podziękował mu za gościnę, dając do zrozumienia, że mu się nie godzi u młodej wdowy zamieszkać. Wolski, człek obyczajów surowych, zrozumiał tę delikatność rycerską i kazał zaprowadzić jego sługi i konie do owej gospody, zapewniając go, że arendarz, jako zależny od zamku, otrzyma dokładną instrukcją, jak się ma obchodzić z gościem tak wysokiej godności. Ludzie Wilczka umieścili się zatem w gospodzie: ale było ich tylko dwóch, Włostek i drugi żołnierz, i dwa konie podwodne. Inni żołnierze Wilczka dopiero w kilka dni mieli przyjść za nim.

Albowiem kiedy Wilczek otrzymał pozwolenie od króla pojechać na Czorsztyn, wyprawił Ramułta ze swoją chorągwią na Tustań, do swojej służby zachował tylko dwunastu zbrojnych — a że pomiędzy nimi była większa połowa młodzi szlacheckiej, których potrzebował dla okazałości swojego dworu, a którzy jeszcze nie bardzo umieli się rządzić w podróży, więc zostawił przy nich Kostrubana, aby im był na wysłudze. Ci ludzie, idąc zwykłymi etapami, powinni byli przyjść po nim we trzy dni, ale dopiero piątego dnia nadciągnęli, bo Kostruban kazał im leżeć przez całą dobę w Wiszni, a sam przez ten czas wałęsał się kędyś po puszczach tamtejszych.

Kiedy Wilczek nazajutrz po ich przybyciu kazał im wystąpić przed sobą na popis, znalazł wszystko w porządku, lecz zauważał, że Włostek był zapłakany, ba, nawet i w jego obecności się na nowo rozpłakał.

— Czego ten błazen tak beczy? — zapytał Wilczek.

Kostruban poskoczył na to ku niemu i rzekł: — Nic to. Opowiem potem jegomości.

Ale Wilczek byt ciekawy i pociągnął zaraz Kostrubana na stronę. A wtedy Kostruban powiedział mu, że się stało nieszczęście z Ofką i Włostek dlatego tak płacze.

— Cóż się tam stało? — zapytał Wilczek, blednąc cokolwiek.

— Proszę jegomości — powiadał mu Kostruban — kiedy mnichy się dowiedzieli, że ks.

Chryzostom zabity, zaraz kazali Marusze, aby się wynosiła ze swojej zagrody. Właśnie niedawno jej mąż był umarł, więc powiadali, że ona nie ma prawa do tej zagrody. Marucha nie chciała — i tak to jakiś czas było. Ale przeszłego tygodnia jacyś zbrojni ludzie napadli na chatę Maruchy i wszystkich wymordowali, a chatę złupili.

— Kogoż zabili?

— I Maruchę, i Ofkę.

— A dziecko?

— Także zabili.

— Byłeś tam? widziałeś?

— Byłem, a powiadali mi to ci ludzie, co Maruchę grzebali.

Więc Wilczek się nad tym zamyślił, a potem rzekł: — Cóż ty mi gadasz? przecie księża takiej rzeczy by nie zrobili.

— Ale to nie księża — rzekł Kostruban — księża ją tylko chcieli napędzić. Jeno jak to zazwyczaj po wojnie dużo rozpuszczonego żołdactwa się włóczy po kraju, co nie mają żyć z czego, więc tak rozumiem, że to oni chałupę złupili, a baby pomordowali.

Wilczek jeszcze trochę nad tym pomyślał, a potem rzeki do siebie: — Jam temu nie winien. Bóg wie, co robi. Panie, świeć nad jej duszą.

Żołnierze Wilczka rozlokowali się w tej obszernej gospodzie i bardzo dobrze im się tam działo. Wolski, oddając królewskiemu rotmistrzowi, co mu się należało na stacji królewskiej, przysłał im wina, mięs, chlebów i furażów dla koni, w gospodzie także im win przednich węgierskich nie brakło; Wilczek, w rzeczach służby niezmiernie surowy, ale po pańsku hojny dla swoich ludzi, nie żałował im grosza, było im więc daleko lepiej w tej gościnie niż w domu.

Wara, mający okrutny respekt przed Wolskim i nie chcąc mu się naprzykrzać, przepędzał u nich długie zimowe wieczory, jedząc jak wilk, pijąc jak wór dziurawy i opowiadając im bardzo ciekawe historie ze swoich niezliczonych podróży. Gdzie on nie był, czego nie widział, ile razy był w Rzymie i u grobu Chrystusa Pana, ile dobrych rad dał papieżowi, ile ufundował klasztorów, ile pogan nawrócił, ile świętych relikwij z rąk ich wydobył, ilu świętych Pańskich widział na swoje oczy, ile absolucyj od grzechów śmiertelnych przez nich dla biednych ludzi wyrobił: tego nie potrafiłby nawet przez cały rok opowiedzieć. A opowiadania te płynęły z ust jego właśnie jak ten Dunajec, co się sączył bez zatrzymania prawie pod ich stopami. Były to rzeczy bardzo zajmujące — a po staremu tym więcej podziwiane przez jego słuchaczy, ile że w nich ani krzty prawdy nie było. Ale i najsłodszy piernik nareszcie się przeje... Tak więc i tej młodzi żołnierskiej zaczęły się przykrzyć pomału te piękne powieści, zwłaszcza że były jak dwie krople wody do siebie podobne; bo jak dziś jest, tak i dawniej bywało, że rób, co chcesz, i nadrabiaj coraz to nowym konceptem, wymyślaj niesłyszane dotąd zdarzenia, zmieniaj za każdym razem i ton, i tok twego opowiadania, przecie z jednego dzbana zawsze ten sam płyn płynie. Tego prawa natury żadna moc ludzka nie zmieni: całe zadanie ludzkiego rozumu tylko w tym leży, ażeby miarę zachować. Ale Wara nie miał rozumu — a więc nie miał i miary.

Młodzież więc zaczęła się nudzić — a to tym bardziej, ile że już zima nie żartem ziemię ścisnęła, zaczęły się śnieżne zawieje i czasem przez cały dzień nie można było nosa wyścibić za bramę.

A tu Wilczek siedzi i siedzi w Czorsztynie: niby to mieszka w gospodzie, ale całe dnie i całe wieczory przesiaduje na zamku, ba, nawet i noce kędyś przepędza, bo zwykle wraca dopiero o świcie.

Żołnierze z nudów zaczęli już sobie żartować, mówiąc: — Pan się przy swoich swatach nie nudzi, może się też obejdzie i bez wesela.

Któryś złośliwy a niecierpliwy powiedział: — Będziem tu siedzieć tak długo, aż póki małe wilczątko nie powieziemy na Tustań.

Zaś Włostek był zły naprawdę i mówił: — Taki to pański obyczaj. Przed nim żadna się nie utrzyma. Co zrobił tej biednej Ofce, to i tej zrobi.

Słysząc takie niepoczciwe gadania, Kostruban starał się je łagodzić, wykładając żołnierzom, że obyczajów rycerskich nie znają, że rycerz nie tak się żeni, jak chłop, co jeno raz dziewkę obaczył, zaraz też ze swatami przychodzi, rycerz się pierwiej na wszystko ogląda, aby też wyrozumiał, z kim się wiąże na całe życie; dlatego też panowie żyją w zgodzie ze swymi żonami, nie tak jak chłopi, co biją swe żony zaraz po ślubie, a potem się rozpijają z rozpaczy, że się na nich zawiedli. Ale żołnierze, jako to głowy u nich zazwyczaj są puste, nawet i z tego się śmieli, mówiąc: — Chyba że tam u was pomiędzy Niemcami takie przewrotne są obyczaje. Bo u nas chłop, pan i rycerz spowiada się, pości i suszy przed ślubem, aby też potem się poweselił, pan zaś się najprzód weseli, chyba że po weselu mają przyjść post i suchoty.

Kostruban tak się tym niecierpliwił, że postanowił rzucić o tym słówko Wilczkowi; ale zabierał się po kilka razy — a nigdy nie miał odwagi. Wilczek późno się kładł spać i późno wstawał, potem nagle się zrywał, czy deszcz, czy śnieżyca, czy zawierucha, kazał na koń wsiadać żołnierzom, odprawiał z nimi musztry i marsze, do Krościenka, do wiosek przyległych, czasem nawet do Węgier — a kiedy wrócił, zawsze mu było tak spieszno na zamek, że już trudno mu było jedno słowo powiedzieć.

Tak minęło trzy tygodnie.

Jagience przesunęły się te trzy tygodnie jak sen wiosenny, na zielonym kobiercu wonnej zieleni, wśród róż i latających motyli, przy odgłosie anielskich harf, które rozkoszą przejmowały jej duszę, a nie budziły jej ze snu. Nie znająca rzeczywistego świata, przyzwyczajona z dziecka nienawidzić każde prawo, co wiąże swobodę człowieka, czująca się teraz nieograniczoną panią swej woli — a nad to wszystko, dostąpiwszy teraz tego szczęścia, o którym przez półtora roku w swoim więzieniu w łzach ustawicznych i niewymownych cierpieniach marzyła, ani na chwilę nie pomyślała o tym, gdzie jest i co robi. Upojona swym szczęściem, zamykała oczy do snu pełnego marzeń rozkosznych — a kiedy się przed południem zbudziła, jej rozkosznym uczuciom przewodniczyła tylko równie rozkoszna tęsknota, ażeby jej ulubiony przyszedł jak najprędzej i ażeby jej serce stęsknione mogło się znowu rozpłynąć w jego gorących objęciach. Jeżeli kiedy w chwili samotnej przyszła jej myśl, że mógłby się zjawić ktoś taki, jakiś zły duch, może Gniewosz albo kto inny, co by chciał przerwać jej szczęście, to wtedy budziła się w niej tak silna wola i powstawała w niej taka energia, iż miała pełną świadomość, żeby go potrzaskała w kawałki.

Ale był ktoś na zamku, który tam, gdzie chodziło o dopełnienie obowiązku, nie bał się żadnej woli opornej, ani żadnej energii.

Po trzech tygodniach, jednego rana, bardzo rano, kiedy Wilczek dopiero co się chyłkiem wyślizgnął ze zamku, zjawił się Wolski w pokojach Jagienki i rzekł do służebnej, że się chce z panią rozmówić. Służebna mu odpowiedziała, że pani śpi jeszcze, nie wolno nikomu jej budzić, póki nie zadzwoni. Ale Wolski rzekł na to surowo: — Przy twojej pani jest dzwonek, a przy mnie trąba. Jak ja zatrąbię, kto mieszka na zamku musi wstawać w tym oka mgnieniu, a bez oporu. Idź i zbudź starościnę.

Służebna poszła. Jagienka przetarta oczy niechętnie, a dowiedziawszy się, kto kazał ją zbudzić, rzekła kwaśno: — Czego mnie nudzi tak rano? Powiedz mu, niech przyjdzie w południe.

— Wolski czeka — rzekła służebna — jakoś straszno wygląda, musi być coś ważnego.

Wtedy Jagienkę lekki dreszcz przeszedł i serce jej bić zaczęło. Ubrała się prędko i kazała zawołać Wolskiego.

— Moja miłościwa pani — rzekł Wolski — wiadomo jest waszej miłości, że ja się w babskie rzeczy nie mieszam. Pan Gniewosz zginął. Nie wiem ja naprawdę, czy zginął...

— Jak to nie wiesz? — zawołała blednąc Jagienka, a krew niej zaczęła zastygać.

— Nie wiem, bom ani sam nie był przy jego śmierci, żadnego naocznego świadka nie widział.

Ale mam z kancelarii królewskiej, jako pod Suczawą jest zabit, więc zginął. A kiedy zginął, to wasza miłość jesteś wdową i możesz sobą rozporządzać do woli, mnie tam nic do tego.

Jagienka odetchnęła cokolwiek.

— Przyjechał tu imć pan Wilczek — mówił dalej Wolski — bywa na zamku, powiadają, że idzie w konkur o rękę jejmości: to mnie tam nic do tego, niech Bóg błogosławi.

Jagience się całkiem lekko zrobiło i rzekła: — Tak jest, więc o cóż chodzi?

— Ale imć pan Wilczek wylega się tutaj po nocach — powiadał dalej Wolski tym samym tonem — i już o tym zgorszeniu głośno jest na zamku i po wszystkich gromadach. Owo więc, ja mam instrukcje względem imci pana Wilczka jeszcze od pana Gniewosza i mam obowiązki, których sam jestem świadom, i deklaruję waszej miłości, że na to pozwolić nie mogę.

A wtedy Jagienka się straszliwie zmieszała, ale się zebrała, jak mogła, i zaczęła mówić w pomieszaniu, ale z pewną niecierpliwością: — Każdemu wolno plotki nosić, jeśli mu się to podoba. Ale nic nie masz w tym złego. Tobie wiadomo, mój panie Wolski, że jeśli się jest po zrękowinach, to nikt nie ma prawa liczyć zmówionym godziny i zaglądać przez okna, czy słońce już zaszło...

Ale Wolski jej przerwał, mówiąc: — To tam ekskuzy dla innych. Jam pana Wilczka sam dzisiaj widział, jako się z zamku wykradał dopiero o świcię, i deklaruję waszej miłości, że ja tu w tych murach porubstwa nie znoszę.

Na to słowo, chociaż ewangeliczne, Jagience wszystka krew uderzyła do twarzy. Porwały ją razem gniew i oburżenie, ścisnęła pięści, usta jej drgały i zawołała: — Ty śmiesz! precz! za drzwi!

Ale Wolski stał jak mur i rzekł spokojnie, ale dobitnie: — Daję waszej miłości dzień cały, ażebyś zarządziła, wedle swej woli, co trzeba, mnie tam nic do tego; lecz deklaruję, że jeżeliby imci pan Wilczek chciał wejść do zamku o zmroku, to bramę przed nim zatrzasnę.

To rzekłszy wyszedł.

Po jego wyjściu Jagienka otrzeźwiała zupełnie.

Trzechtygodniowy raj unosił się wprawdzie nad nią w całej swej pełni czarownej, ale czuła się odgrodzona od niego gorzkim zbudzeniem. Przejrzała instynktem całą nielitościwość rzeczywistego świata, zmierzyła niezaćmionym wzrokiem całą głąb tej przepaści, w którą się nieświadomie zsunęła. Przyszła od razu do przekonania, że tak dalej zostać nie może. Ale przypomniała sobie zarazem, że Wolski powiedział, jako nie jest całkiem pewnym śmierci Gniewosza. Ta myśl, lubo całkiem nieprawdopodobna, przecież przejęła ją dreszczem. A wtedy powiedziała sobie: Niech się dzieje, co chce, tu nie masz jednej chwili do stracenia.

I posłała w ten moment po Wilczka.

Kiedy opowiedziała Wilczkowi, co się stało, młody jej oblubieniec w pierwszej chwili strasznym zapłonął gniewem. Jego godność rycerska się w nim odezwała, a ręka rycerska, gotowa zawsze bronić tak dobrze prawa, jak i bezprawia, uderzyła o miecz. Jak to! taki mizerny ciura, taki zamkowy namiestnik, śmie mnie prawo dyktować? Kroki moje nadzorować?

bramę zatrzasnąć przede mną?... I gdyby nie wzgląd na położenie, gdyby nie poczucie się do występku, gdyby nie wzrok zatrwożonej Jagienki, byłby pewnie Wolskiemu łeb mieczem rozszczypał, a zapewne i zamek zabrał pod swoje komendę.

Ale Jagienka stała nad nim drżąca i wystraszona i takimi oczyma na niego patrzała, że nie mógł dalej się gniewać.

A wtedy i on się z tego snu obudził, w którym, równie jak ona, bez świadomości siebie, bez myśli, a w upojeniu rozkoszy, prześnił całe trzy tygodnie tak prędko, że ani się spostrzegł.

I wtedy sam się zasmucił i rzekł: — Moja to wina. Ta nagła zmiana, żem ciebie, już stokroć opłakaną przeze mnie, znowu obaczył, odebrała mi zmysły, a miłość mnie ogłupiła do reszty. Teraz sam nie wiem i nie pojmuję, jak mogłem zapomnieć o tym, że przede wszystkim trzeba było o ślubie pomyśleć.

Wciąż o tym myślałem, ażeby się za swatami obejrzeć i wciąż odkładałem z dnia na dzień, bom się ani na jednę chwilę nie mógł od ciebie oderwać. Sama myśl o tym, że będę cię musiał na dni kilka porzucić, napełniała mnie strachem, że może potem znowu cię nie obaczę, i odbierała mi odwagę o tej podróży. Ale nie mamy czego żałować, teraz się to zrobi bez zwłoki.

— Ale dziś! — zawołała Jagienka — ja się czegoś boję, sama nie wiem czego i kogo, ja ani jednego dnia czekać nie będę.

— Jakże dziś? — zapytał Wilczek — do ślubu potrzeba swatów i drużbów, i księży i godzi się przecież odprawić wesele.

— Nie potrzeba żadnego wesela — wołała niecierpliwie Jagienka, nie mogąc ustać na miejscu — ja jestem w żałobie. Nie potrzeba i swatów. Drużbów ty masz przy sobie, ja znajdę drużki między moimi pannami. Ks. Pudełko jest w Krościenku, to dobry człowiek, da nam ślub zaraz bez zapowiedzi. Mój Lenardzie! dzisiaj, dziś jeszcze!

Wilczek zastanowił się nad tym, ale jako był prędkiej determinacji, rzekł zaraz: — Więc dobrze. Dziś, zaraz. Nagotujże sobie suknię do ślubu i drużki i każ do karocy zaprzęgać — a ja pójdę się przebrać i moich drużbów namówić.

Jagienka się rozpłakała z radości, wielki ciężar spadł jej ze serca. Wilczek, objąwszy ją w swoje ramiona, wybiegł także z radosnym sercem do swojej gospody.

Wróciwszy do siebie, posłał przede wszystkim jednego ze swojej szlachty do Krościenka, do ks. Pudełka, zapowiadając mu, że się żeni z Jagienka, i prosząc, aby mu dał ślub dzisiaj z południa.

Z południa zaś, kiedy już wszystko było gotowe, wyruszył orszak weselny do Krościenka: Wilczek ze swoją młodzieżą naprzód na koniach, Jagienka w poszóstnej karocy ze swymi drużkami za nim.

Zajechawszy przed kościół, Wilczek i jego żołnierze pozeskakiwali z koni, kobiety wysiadły z karocy, Wilczek wziął Jagienkę za rękę i szli do kościoła.

Kościół zastali otwarty i spostrzegli, że ks. Pudełko oczekiwał ich w kruchcie zaraz przy samej bramie. Ta rewerencja powinna była ująć państwa młodych: ale Wilczek zauważył, że Pudełko nie miał ani komży, ani stuły na sobie, tylko był w swojej wytartej rewerendzie, w której chodził codziennie. To spostrzeżenie go trochę ubodło; ale nie zważał na to, tylko, zbliżywszy sę do niego, opowiedział mu, po co przyjeżdża, i prosił go, aby się pośpieszył ze ślubem.

Pudełko mu się bardzo pokornie ukłonił, ale odpowiedział opornie, mówiąc: — Jestem zawsze gotów wypełniać rozkazy urzędników królewskich, ale ja jestem przede wszystkim sługą Kościoła i muszę wykonywać prawa Boże. Ja nie wiem o tym na pewno, że pan Gniewosz nie żyje; czy wasza miłość masz na to jakie dowody?

— Jak to, nie wiesz? — zawołał Wilczek niecierpliwie — przecież Wolski otrzymał instrukcje królewskie, w których o śmierci Gniewosza stoi wyraźnie.

— To dla mnie nie wystarcza — rzekł mu spokojnie Pudełko — rzekomo zabici na wojnie często po latach w dobrym zdrowiu wracają. Czy masz wasza miłość jaki akt śmierci albo też akt pogrzebu?

Na te słowa Jagienka zbladła jak śmierć i chwyciła Wilczka pod ramię, aby nie upadła, W Wilczku zaczęła się krew niepokoić, raz mu się zimno robiło, to znowu gorąco, przez oka mgnienie nie wiedział, co robić: czy ma księdza bić w łeb, czy też mu perswadować. Jednak w tej samej chwili przypomniał sobie, że za namową Jagienki wziął z sobą testament Gniewosza z okruszyną obrączki i list jego, do Jagienki pisany, z drugą połową obrączki: zaczem dobył to wszystko z zanadrza, dał księdzu i rzekł: — Masz dowód.

Ks. Pudełko, stojąc ciągle w kruchcie przy samym progu, jak gdyby im nawet chciał bronić wejścia do kościoła, wziąl te obydwie skryptury do ręki i przeczytał z uwagą. Lecz przeczytawszy, zwrócił je Wilczkowi i rzekł: — To nie jest dowód. To pisał pan Gniewosz, kiedy żyl jeszcze.

— Głupiś! — rzekł Wilczek ze złośliwym szyderstwem — przecież po śmierci nikt do ciebie listów pisać nie będzie. Więc czegóż ci trzeba?

Ale Pudełko wcale się tym nie obraził — ludzie nieszlacheckiego stanu byli przyzwyczajeni do gwałtowności owoczesnych rycerzy — owszem, odpowiedział mu z cierpliwością i pokorą, chociaż zarazem z powagą kapłańską: — Rad bym waszym miłościom dopomóc, choćby tylko dlatego, ażeby drogę zawalić dalszemu zgorszeniu; ale praw Bożych nawet dla samego króla łamać nie mogę. W takich wypadkach, gdzie nie masz dokumentnych dowodów, jako umarł, wdowa ma czekać rok i sześć niedziel. A i wtedy dopiero biskup może dać pozwolenie do wejścia powtórnie w śluby małżeńskie, chociaż urgente necessitate59 może takie pozwolenie dać także i wcześniej.

A wtedy Wilczek, jako był zawsze okrutnie porywczy, już kipiał.

— Rok i sześć niedziel! — zawołał drżącym głosem od gniewu — ani sześć godzin! Dasz ślub w ten moment, czy nie dasz?

— Nie dam — odpowiedział mu Pudełko, rozszerzając ramiona — nie dam! ani was nawet do kościoła nie wpuszczę, chyba że chcecie iść do spowiedzi.

Na te słowa Wilczek już wściekł się ze złości. Twarz jego stała się sinawoczarną, jak gdyby była z żelaza, oczy piorunami zagrały, wargi mu się tak trzęsły, że aż zęby szczękały.

— Nie dasz! — zawołał głosem przerywanym, a jego słowa wylatywały sylabami jak kule spomiędzy zębów — nie dasz! Otóż ja ci pokażę, że dasz! Albo dasz — albo zaraz cię zetnę!

A to mówiąc, dobył miecz z pochwy i świsnął nim w górze.

Natenczas Pudełko padł przed nim na kolana, jak gdyby do ścięcia, a złożywszy ręce, zawołał: — Tnij w imię złych duchów, co nad tobą panują. Panie! w ręce Twoje oddaję duszę moją!

Ale w tej samej chwili Jagienka z podniesionymi w górę rękami rzuciła się jak błyskawica pomiędzy niego i księdza i tym silnym rzutem zachwiała go na nogach; tymczasem zaś jego młodzi żołnierze, przejęci zgrozą, nabrali odwagi, chwycili go silnymi rękami za ramię i porwali na próg kościoła, sprowadzając go jak pijanego ze schodów.

Widząc ich odchodzących, Pudełko wstał z kolan, poszedł wolnym krokiem przed ołtarz, tam klęknął na pierwszym schodzie i modlił się długo, dziękując Bogu, że go cudownie ratował od śmierci, ale ofiarując Mu się zarazem, że zawsze gotów jest swoje krew przelać za Jego prawa odwieczne, i prosząc pokornie o taką śmierć świątobliwą.

Tak o tych dwóch ludzi, bardzo maluczkich, ale żelaznej woli i niewzruszonego sumienia, roztrąciła się nieokiełzana samowola takiego potężnego rycerza, jak Wilczek. Bo też tak było po całej Polsce natenczas: u góry szumiały, jak wichry śród burzy, najgwałtowniejsze namiętności, wypiętrzone ambicje, rwanie się o zaszczyty i władze, gwałty o dziedzictwa, o posagi, o wiana, niejednokrotnie występki i zbrodnie — a na tych maluczkich, co w imię czy to praw Boskich, czy ludzkich sprawowali sumiennie swe obowiązki, nie wychodząc poza obręb swoich urzędów, opierała się jak na opoce moralność publiczna i na nich stała rodzina i społeczeństwo, i naród, i państwo.

Wilczek, sprowadzony prawie gwałtem ze schodów kościoła, był w samej istocie jak człowiek pijany. Jego gorąca krew, rozpalona do żaru, odebrała mu przytomność umysłu. Dał się bez oporu prowadzić, bo w tej chwili nie wiedział, co się z nim dzieje.

Jagienka, chociaż wcale krwi w sobie nie czuła, była przecież przytomniejszą od niego. Za jej radą wsiadł z nią do karocy, żołnierze pobrali panny służebne i powsadzali je na swoje kułbaki przed siebie, trzymając je wpół, aby nie spadły, i tak ta kawalkada weselna puściła się wolnym krokiem nazad na Czorsztyn.

Wilczek, trzymając Jagienkę za rękę i cisnąc ją konwulsyjnie, patrzał przez długą chwilę przed siebie w milczeniu. A oprzytomniawszy cokolwiek, rzekł do niej: — Nie wiem zaprawdę, jaki zły duch nas prześladuje, że nam się tak wszystko nie wiedzie.

Cóż teraz robić?

Jagienka odpowiedziała mu na to przytomnie: — Ofiarujemy te przeciwieństwa Panu Bogu za grzechy nasze. Taki jest świat! Jeżeli ten świat będzie nam wstręty czynił, abyśmy żyli z sobą po ludzku, to pluniemy mu w twarz — a przecie żyć będziemy ze sobą, bo teraz żadna moc ludzka już nas nie rozłączy.

To mówiąc, mocno go ścisnęła za rękę. Wilczek oddał jej uścisk i rzekł: — To pewna. Ale co robić? bo przecie zawsze lepiej żyć w zgodzie ze światem.

A na to Jagienka: — Uważałam, jako Pudełko powiedział, że biskup może wyjątkowo dać pozwolenie na ślub takiej wdowie, co nie może dokumentnie dowieść śmierci swojego pierwszego męża. Trzeba by więc udać się do jakiego poczciwego biskupa.

Te słowa otrzeźwiły Wilczka, jakoż odpowiedział jej na to: — Masz rację. Ale ja nawet takiego poczciwego biskupa długo szukać nie potrzebuję. Jest przecie królewicz Fryderyk, biskup krakowski i kardynał, służyłem trzy lata na jego dworze, kochał mnie bardzo, ma on władzę nad wszystkie biskupy, a potem nie jest to kapłan takiego ciasnego łba i takiego nieużytego serca, jak inni; on sam sobie wielu rzeczy pozwala, na które nie dały mu pozwolenia kanony... Zaraz jadę do niego.

To rzekłszy, zaczął kręcić się w powozie, ażeby jak najprędzej wyskoczyć.

Jagience przyniosły ulgę te słowa, ale na myśl, że Wilczek odjedzie, zarazem ciężka ją porwała tęsknota. Prawie już żałowała, że mu to powiedziała. Ścisnęła go znowu za rękę, łzy jej w oczach stanęły i rzekła: — Ty jedziesz! a ja tu sama zostanę? Lenardzie! ja nie chcę. Ja nie wyżyję bez ciebie. A potem, ja się boję. Albo nie jedź, albo ja z tobą pojadę.

Wilczek zastanowił się nad tym, a potem rzekł: — Czegóż się boisz? To tam bajki, co o Gniewoszu gadają. Nie chciałbym ja tak żyć, jak on żyje. Umarli z grobu nie wstają. A co do twojej podróży, to byłaby rzecz także niemądra. Widzisz, jakie śniegi pozawalały drogi: nimbyś ty przyjechała do Krakowa, ja już nazad powrócę.

— Ja wsiądę na koń i przy tobie pojadę — zawołała Jagienka.

Ale Wilczek się na to uśmiechnął, objął ją w swoje ramiona, pocałował ją w czoło i rzekł: — Wszystkoś dla mnie zrobić gotowa! Ale dzisiaj na koniu ty byś umarzła. Ja sam może nieraz piechotą będę się musiał przebijać przez zaspy. Ale już ja się przebiję. Nie pośpieszę, jak w lecie, ale tak sądzę, że za dwa dni tam będę, dwa dni na powrót, a więc czwartego, a najdalej piątego dnia będę nazad w Czorsztynie. I da Bóg z dokumentnym rozkazem, a z tęgim nosem dla ks. Pudełka!

Z tymi słowami przyjechali przed Wilczkową gospodę. Tutaj się rzewnie żegnali i jeszcze raz im się serce z bólu rozdarło. Jagienka zalała się łzami i tak mu się uwiesiła na szyi, że jej nie mógł od siebie oderwać. Ale nawet i nie chciał jej od siebie odrywać, bo i jemu łzy zakręciły się w oczach, i tak zwiądł cały, że nie czuł sił w sobie. Dopiero po długiej chwili wypuścili się z objęć: Jagienka, rozpłynięta we łzach, odjechała na zamek — a Wilczek został w gospodzie i kazał sobie konie kułbaczyć i juki gotować.

Zima onego roku nie była mroźna, lecz śnieżna. Cała Małopolska tak była zasypana śniegami, jak gdyby ją białą płachtą kto nakrył. Cały Kraków ugrzązł jak w puchu, na dachach kamienic leżały grube płachty białego śniegu, zwieszając się zębatymi rąbkami ze strzech i krużganków, cały zamek królewski wyrastał jak gdyby z góry białych obłoków, trzy wieże katedry były śnieżnymi płachtami nakryte, a w ulicach widać było tylko wąskie drożyny pomiędzy napiętrzonymi wałami śniegu. Jasno i biało było dokoła choć w nocy, niebo się wyiskrzyło gwiazdami, powietrze zdało się być jakoby przejrzystym morzem opałów, cisza objęła wszystkie dzielnice miasta — a nad miastem unosił się w tym opałowym powietrzu uroczy obraz Matki Boskiej Śnieżnej.

Kiedy Wilczek, kopiąc się przez trzy dni przez śniegi, wjeżdżał do miasta, właśnie północ wybiła, a na Wawelu zadzwoniono na jutrznię. Nabożeństwo zaczynało się wtenczas o samej północy. Jak tylko dzwon zamkowy uderzył na jutrznię, budziły się za nim natychmiast wszystkie klasztory męskie i żeńskie i zaczynały nabożne śpiewy każdy w swoim kościele.

Przodowała im wszystkim w drogie kamienie, w srebro, złoto i Sw. Pańskich relikwie niezmiernie wówczas bogata, a już pięć wieków licząca katedra — a nabożeństwa w jej murach, ze wszystkich stron we wspaniałe nagrobki ozdobnych, nie ustawały ani na chwilę. Po jutrzni i Laudes60, które przez dwie godziny trzydziestu wikariuszów śpiewało, intonowali inni kapłani Officium61 św. krzyża, Officium za dusze zmarłe, a w końcu Officium B. Virginis Mariae. Następnie ośm mszy się odprawiało jedna po drugiej, po których psałterzyści śpiewali Psałterz aż do nieszporów, zaś po czworakich nieszporach znów psałterzyści wracali i śpiewali psalmy do samej północy. Tak przez cały dzień Boży, od jednej jutrzni do drugiej, i tak przez cały rok i po wszystkie lata Kraków brzmiał chwałą Pańską bez odetchnienia, czego nie można było widzieć w żadnym mieście całego świata.

Wilczek zajechał na zamek i tam przenocował.

Nazajutrz wstał rano i chciał iść zaraz do kardynała. Ale ani do kardynała, ani do kogo innego dostać się nie mógł, był to bowiem trzynasty dzień grudnia, dzień św. Łucji w którym właśnie z rozporządzenia królewicza Fryderyka odbywały się solenne nabożeństwa w katedrze.

Królewicz został pierwotnie mianowany kardynałem św. Sergiusza i Bacha, ale że tytuł Bacha z powodu jego zamiłowania w kielichach i nimfach kusił złośliwych ludzi do rozmaitych konceptów, papież mu zmienił tego tam Bacha na św. Łucją, za co wdzięczny królewicz obrał sobie tę świętą patronkę i jej dzień święcił nabożeństwem tak uroczystym, jakich rokrocznie niewiele bywało w katedrze.

Kto zatem żył na zamku i w mieście, wszyscy byli w kościele. Nawet i król, w pozłociste szaty przybrany, z koroną na głowie a berłem w ręku, siedział pod baldachimem na tronie po prawej stronie wielkiego ołtarza, a otoczony całym swym dworem, błyszczącym od aksamitów, srebra, złota i drogich kamieni, dotrwał aż do końca uroczystości.

Już było dobrze z południa, kiedy król, wróciwszy na swoje pokoje i przebrawszy się w suknie codzienne, siadł do obiadu. Wilczek przyszedł także do stołu, jako miał prawo i obowiązek.

Król, spostrzegłszy go między panami, sam przystąpił do niego i rzekł: — Jakże tam? czy już mi cię witać kosmato?

Wilczek odpowiedział mu, że jeszcze się to przewleka i że właśnie dlatego do Krakowa przyjechał. A król na to: — Przyjdźże po obiedzie do mnie na pokój, rad bym się tobą nacieszyć.

Obiad trwał ze dwie godziny, już i świece pozapalano, a król jeszcze kazał wina dolewać swoim dworzanom i bawił się z nimi. Wilczek siedział jakby na węglach. Wstano wreszcie od stołu, król poszedł na swoje pokoje, ale poszedł za nim najprzód kanclerz koronny, potem marszałek, nuż Kamieniecki za nimi, który siedział niezmiernie długo u króla. Wilczkowi już mdło się robić zaczęło od samego czekania. Przecież na koniec przyszła kolej na niego.

Król przyjął go, stojąc o stół oparty i bardzo zamyślony. Ale jakoś nie bardzo go wypytywał o to, gdzie przez ten czas bywał, tylko mu opowiadał, jako jego dworskie chorągwie są teraz w nieładzie i że trzeba je uporządkować przez zimę, bo bardzo być może, że na wiosnę znowu będziemy mieć wojnę, teraz już nie z wojewodą wołoskim, z którym za wdaniem się króla węgierskiego zawarł sojusz bezpieczny, ale z Tatarami, a może nawet z Turkami.

Wilczek skorzystał z tej sposobności i powiedział mu, że na taki wypadek lepiej by było, gdyby mu król rozkazał zostać u siebie, bo zamek tustański jest najsilniejszą fortecą na całej Rusi w tych stronach, o który się pogańska nawała pewnie pokusi. Król mu odpowiedział: — Właśnieśmy o tym z Kamienieckim mówili i podobno tak będzie.

Dopiero potem spytał: — Jakże tam? czy już jesteś po ślubie?

Więc Wilczek mu odpowiedział, koloryzuując rzecz wedle potrzeby: jako z powodu pogrzebu matki Gniewosza trzeba było przeczekać czas jakiś, jako potem pani młoda potrzebowała cokolwiek czasu dla przygotowania się do wesela — a kiedy nareszcie pojechali do ślubu, owo więc co mu się stało.

Król myślał nad tym przez oka mgnienie, a potem rzekł: — Ci nasi księża, gdzie tylko mogą, wstręty nam czynią. Cóż teraz zrobisz?

— Chcę iść do księdza kardynała, przecie jest od tego biskupem, aby prawa dyktował proboszczom.

— Idźże więc do niego — rzekł na to król prędko — a powiedz mu, że ja go proszę, aby to stante pede załatwił, bo jest periculum in mora62 .

Więc Wilczek bardzo się uradował, ale to periculum in mora trochę go przeraziło, zaczem spytał: — Czy może są jakie wieści o Gniewoszu?

Tu król znowu się małą chwilkę namyślił i rzekł: — Nie. Ale żeby Kmitowie tymczasem się w to nie wmieszali. Idźże więc zaraz, zastaniesz teraz mojego brata przy dobrej myśli, jak się rączo weźmiesz do niego, to ci jeszcze dzisiaj da indult i pozwolenie do ślubu.

Wilczek pobiegł więc zaraz na ulicę Kanonną do biskupiego pałacu.

Jako dawny dworzanin królewicza jest zaraz przez wszystkie sługi poznany, bardzo serdecznie witany i prowadzony na pokoje, do których pierwsze drzwi mu otworzono na ścieżaj.

Wilczek wiedział dobrze, jakie życie prowadził ten młody kardynał.

Bardzo wyniosłej postaci, o pięknej twarzy, o płci wiele jaśniejszej od króla, a pełnej wyrazu ujmującej dobroci, chociaż także niepróżnej uczucia swojej wysokiej godności, o dużych, szeroko otwartych oczach i ciemnych bogatych włosach, spadających na kark w wdzięcznych kędziorach, umiał on wszędzie, gdzie tego była potrzeba, zachować prawdziwie książęcą powagę i budzić rzetelny respekt dla siebie u wszystkich: ale kiedy siedział z przyjaciółmi przy stole biesiadnym, gdzie nie było mowy ani o sprawach kościelnych, ani nawet publicznych, bo trzymał się ściśle zasady ne misceantur sacra profanis63, tam był najweselszym ze wszystkich i każdego traktował jak brata. Bardzo rozumny i ukształcony, może najrozumniejszy ze wszystkich swych braci, znający jak najdokładniej prawa i interesa Kościoła, widzący bardzo daleko i trafnie we wszelkich sprawach publicznych, ilekroć urzędowo wystąpił, zawsze trafił w rdzeń rzeczy i sprawił swój urząd sumiennie, dokładnie i z niezwyczajną energią; ale w życiu prywatnym miał temperament niepowściągliwy do swawoli i zbytków i swojej konduity fatalnej nie umiał na żaden sposób utrzymać w szrankach. Królewicz z rodu, udzielny książę siewierski, kardynał Stolicy Świętej, biskup krakowski i kanclerz Akademii Krakowskiej, arcybiskup gnieźnieński, prymas i pierwszy senator królestwa, wszystkim tym tak rozlicznym obowiązkom czynił zadość sumiennie, z hojnością wielkiego pana i z dobrocią serca najzacniejszego człowieka: ale za jego czasu nikt go nie przesadził w najwyuzdańszej swawoli, nikt nie był zapaleńszym i niepowściągliwszym wielbicielem płci pięknej, nikt nie potrafił więcej wypić od niego.

Dzień w dzień wieczorami gromadziły się tłumy duchów hulaszczych u niego, noc w noc wyprawiały się orgie przy instrumentach dętych i rzniętych do brzasku, a o wschodzącej jutrzence wymykały się z jego pałacu wystrojone kobiety, nakrywając głowy kapturem, jak duchy ponocne, nie mogące znieść jasnych promieni słońca...

Wilczek już w pierwszych komnatach spotykał grupy takich biesiadników, którzy królewiczowi nie mogli dotrzymać, jednych śmiejących się do rozpuku, drugich kłócących się z sobą, a innych trzymających się muru, bijących się w piersi i żałujących za grzechy.

W komnacie jadalnej tłum jeszcze był gęsty, ale już wszyscy stali na nogach około stołu.

Już świece się dopalały, drugie pogasły, napełniając komnatę swędem i dymem, już powietrze w komnacie było gęste i siwe, w którym stojące osoby szarzały tylko jakby we mgle. Już wtedy grubego i korzennego piwa Piątkowskiego wypito jednę beczkę i drugą, już wypróżniono dzbanów wina niemało, już muzykanci tylko ochrypłymi się odzywali głosami, już w dalszych komnatach słychać było szelesty sukien jedwabnych, już każdy musiał stołu się trzymać, aby nie upadł — a królewicz w kardynalskiej purpurze stał jeszcze twardo na nogach, trzymał czarę napełnioną winem w podniesionej prawicy i wołał: — Bibamus papaliter!64 jeszcze jedna, a potem was puszczę.

Wtedy wszedł Wilczek do komnaty.

Królewicz spojrzał na niego szklanymi oczyma, ale go poznał zaraz i zawołał; — Wilczek! mój stary druhu, jakiż duch ciebie przynosi? Masz, wypij tę czarę na powitanie i niech ci będzie na zdrowie!

To mówiąc podał mu swoje czarę, którą właśnie trzymał w ręku.

Inni biesiadnicy, korzystając z tej sposobności, pousuwali. się i jedni usiedli, pochyliwszy głowy nad stołem, a drudzy patrzali, kędy mogli się wynieść.

Wilczek wypił czarę duszkiem — a nie chcąc czasu tracić, zaraz powiedział kardynałowi, że przychodzi od króla.

Na to królewicz stanął mocniej na nogach i oparł się ręką o wysoką poręcz swojego krzesła — a chociaż był nalany po samę szyję, widać było po jego twarzy, że usiłuje zebrać swoję przytomność.

— Cóż mi więc przynosisz od króla? — zapytał Wilczka.

Wilczek, jak mógł najprędzej, opowiedział mu swoję sprawę, prosząc o rezolucją.

— Tak ci to pilno? — zapytał kardynał.

— Eminentissime65 — odpowiedział mu Wilczek, zmuszając się do uśmiechu — tak mi pilno, że chciałbym tam jeszcze dziś lecieć, choćby powietrzem. Jest periculum in mora, sam król to powiedział.

Kardynał nad tym się zastanowił. Widać było, że niełatwo zbiera swe myśli, ale je zebrał, a potem rzekł: — Rad bym ci pomóc. Ale takich rzeczy tak primo impetu66 rezolwować nie można, bo przecież są prawa kościelne. Maszże jakie dowody na to, że Gniewosz nie żyje?

— Mam — rzecze Wilczek, a sięgnąwszy w zanadrze, podał mu dokumenty.

Ale kardynał te papiery odsunął od siebie, wszelako rzekł bardzo łaskawie: — Więc dobrze. Więc kiedy ci tak pilno, to idźże zaraz do Konarskiego, on jeszcze nie śpi, i powiedz mu ode mnie, żeby się w tej sprawie rozpatrzył. Ale dokument ci wydam przecież dopiero jutro rano, bo ponieważ ci tam proboszcz wstręt czyni, więc dla większej powagi muszę sam go podpisać.

Kardynał był tak głęboko przejęty swymi obowiązkami, iż mimo to że prawie był nieprzytomnym, przecież zachował wszelką ostrożność.

Bardzo się to Wilczkowi nie podobało, ale pokłoniwszy się, poszedł do Konarskiego.

Królewicz miał swój dwór duchowny, który za niego pracował w sprawach kościelnych.

Kanclerzem krakowskiego biskupstwa był wtedy Zygmunt Targowicki, ale był to człowiek już bardzo stary, nie mógł pracować i prosił od dawna o uwolnienie od służby. Król Tomickiego na kanclerza zawołał, ale Tomicki był wtedy w Rzymie i nie przyjeżdżał. Na czele duchownego dworu stał zatem ks. Jan Konarski, ten sam, który po kardynale Fryderyku pod imieniem Jana XLI został biskupem krakowskim.

Konarski miał wtenczas lat równo pięćdziesiąt, był prawie słusznego wzrostu i silnej budowy, nosił krótko ostrzyżoną siwą czuprynę i całą twarz ogoloną, był poważny bez surowości i zawsze jednostajnego humoru, niezmiernie był pracowity, ale niewiele się ruszał, bo niedomagał na nogi, dlaczego też wszystkich siedząc przyjmował.

Pochodził ze starożytnego wielkopolskiego rodu, herbu Abdank, miał senatorów w swym rodzie i miał sam trochę majątku, ale należał do tych kapłanów, którzy zawód swój opierają wyłącznie na pracy i rzeczywistej zasłudze. Wolny od fanatyzmu, był w rzeczach wiary nieubłaganie surowym dla siebie i drugich i był w owym czasie jednym z najpotężniejszych filarów Kościoła w Polsce. On pierwszy postawił dla wszystkich tę gruntowną naukę: „że takie bogactwo najlepsze, co go złodziej nie wyniesie, a woda nie zabierze, ani ogień nie spali”.

Będąc podówczas kanonikiem krakowskim i proboszczem u św. Michała, był niejako duchownym majordomus u kardynała, zawiadywał wszystkimi jego dobrami, zarządzał wszystkimi kościelnymi sprawami jego obydwóch episkopatów i był stróżem jego sumienia. Od swawoli powstrzymać go nie mógł, bo żadna siła ludzka nie byłaby w to potrafiła, ale patrzał, aby królewicz nie zaniedbywał przeto swoich obowiązków duchownych, aby ludzie uczeni miewali poszanowanie u niego, ażeby młodzież szlachecka, co się na jego dworze chowała, nie psowała się jego zbytkami: jakoż sam kardynał tak go poważał, że kiedy go spostrzegł wchodzącego na pokoje podczas biesiady, to roztruchany się pod stół chowały i wszyscy udawali, jakoby nic złego nie było.

Konarski Wilczka znał z dziecka, a ceniąc wedle wartości jego rycerskie zalety i rygor wojskowy, dosyć go lubił, zaczem uprzejmie go przyjął, naprzeciw siebie za stołem posadził, a rozpytawszy o wszystko, wziął się do przeczytania dokumentów i obejrzenia na dwie połowy rozłamanej obrączki.

Lecz przeczytawszy, oddał mu te pergaminy na powrót i rzekł głosem jasnym i pewnym: Panie bracie, nic z tego nie będzie. Pani Gniewoszowej pozwolenia do ślubu na teraz nie damy. Te pergaminy nic nie dowodzą. Ks. Pudełko miał racją, jak zawsze.

Na ten piorunujący wyrok Wilczek zbladł, jak gdyby wszystka krew mu z twarzy uciekła, i na chwilę zaparł mu się głos w gardle. Zaczerpnąwszy powietrza, zaczął mu dowodzić wszystkimi możliwymi argumentami, że nie masz najmniejszego wątpienia, jako Gniewosz nie żyje. Ale Konarski był niewzruszony i stał tak przeciw niemu, jako bazylika św. Piotra stoi niewzruszenie na swych fundamentach i najwścieklejsza burza nigdy nią nie zachwieje.

— I ja tak rozumiem — powiadał mu ten niezachwiany sędzia w rzeczach religii — i ja tak rozumiem, że Gniewosz nie żyje. Król, który go tak kochał, że dałby wszystkich swoich rotmistrzów za niego, pewnie nie zaniedbał niczego, aby go odpytać, jeśliby był w niewoli — a i on go już także opłakał. Ale to są dowody dla ludzi świeckich. Kościół zaś, znając kruchość ludzkiego rozumu, a wiedząc, że z woli Bożej bardzo często dzieją się rzeczy, których najrozumniejsi ludzie nie przewidzieli, nie poprzestaje na takich dowodach. Kościół nie może ścielić drogi ciężkiemu grzechowi bigamii i obładować się odpowiedzialnością za to, co by właśnie się stało w tym razie, gdyby dla ciebie prawo przełamał i gdyby potem Gniewosz powrócił.

Ale Wilczek już tych rozumnych wywodów wcale nie słuchał. Jemu już wtedy znowu jego niespokojna krew puściła się w obieg po żyłach i żółć mu się zaczęła przelewać.

— Więc nie? — zapytał, patrząc gniewnie na Konarskiego.

— Nie — odpowiedział mu stanowczo Konarski — poczekacie rok i sześć niedziel, a potem, jeżeli przez ten czas żadna wieść o Gniewoszu nie przyjdzie, potrafimy to od księcia kardynała otrzymać, że na te śluby zezwoli.

— Od kardynała! — zawołał Wilczek szyderczo, nie umiejąc już powściągnąć swego oburzenia i zrywając się z krzesła — od tego kardynała, co się tak spił, że ledwie mnie poznał? od tego kardynała, co swój pałac zamienił na dom publiczny, na dom obżarstwa, opilstwa i wszelakiej rozpusty? To są ojcowie waszego Kościoła? To są wasze powagi, które mają rozrządzać losami swych wiernych? Niech żeby raczej piorun trząsł w wasze kardynalskie pałace...

Konarski słuchał zrazu tego niepowściągliwego wybuchu tylko z głębokim oburzeniem, a z jowiszowym wyrazem na twarzy. Ale w tej chwili zerwał się raźnie i stojąc odpowiedział mu głosem wielkim od gniewu w ten sens: — Waść jesteś głupi jak stołowa noga, jeżeli rozumiesz, że Kościół Boży ma takie kruche podstawy, jak ułomna natura ludzka z ciała i krwi! Ty błazen jesteś, jeżeli myślisz, że on się opiera na takich biskupach, co ze względu na związki rodzinne otrzymali swe pastorały! Albo na takich książętach, co w swojej królewskiej kolebce prymasostwa znaleźli! Albo i na takich papieżach, którym, na przestrogę dla innych, nie była dana od Boga moc poskromienia gorącej krwi swojej! Właśnie na tych wyjątkowych wypadkach, że bywali i zawsze będą tacy książęta Kościoła, co, uwiedzeni zbytkiem doczesnych dostatków, puścili wodze swoim ludzkim namiętnościom, a mimo to nie przynieśli uszczerbku naszej świętej wierze, owszem, nawet nie przeszkodzili jej ustawicznemu wzrostowi — właśnie w tym każdy rozumny człowiek, choćby nawet poganin, powinien widzieć niezbity dowód, na jak niewzruszonej opoce Kościół nasz stoi! A opoką tą nie jest ciało i krew ludzka, u każdego człowieka ułomnościom podległe, ani są ludzkie rozumy, zawsze skłonne do błędów, a bardzo chwiejne w swoich postanowieniach: tylko jest nią słowo Boże, które jest wieczne! A fundamentem ludzkim, na którym opiera się Kościół i żyje bez przerwy, i wciąż się dalej rozwija, nie są ci książęta Kościoła albo też obłąkani kapłani, co jak pasożyty się uczepili Chrystusowego drzewa i ciągną zeń soki dla siebie: ale te tysiące i drugie tysiące ubogich sług Bożych, co w wytartych chodzą sutannach albo też gruby habit przywdziali, co się ciała wyrzekli, a Bogu poślubili swe dusze, co z zaparciem się siebie, a przepełnieni miłością ludzi, w pocie swojego czoła, o głodzie i chłodzie, w dzień i w nocy, bez przestanku i bez odetchnienia pracują nad tym, ażeby ludzie wzajemną dla siebie miłością a uczynkami swymi mnożyli chwałę Bożą na ziemi i sobie ścielili drogę do wiecznego zbawienia! Opoki nie wzruszysz, bo ona jest słowem — a słowa ludzkimi rękami nie dotkniesz! Tych zaś tysiąców i drugich tysiąców także nie pokruszysz, bo jest ich na ludzkie ręce za wiele. Jeżeli zaś którego zabijesz, to z krwi jednego wyrastają nowe tysiące, bo sanguis nartyrum est semen Christianorum67 Musiałeś ty umysł twój dziwnie obłąkać — zakończył łagodnie Konarski — albo też diabła masz w sobie, jeżeliś się nie udławił tymi bluźnierstwy, które dopiero co wyleciały z twej krtani. Idź i pomódl się Bogu, ażeby twój łeb zagorzały oświecił!

Mówiąc te słowa Konarski, wyglądał wspaniale i imponująco, jak każdy człowiek, co w dopełnieniu swych obowiązków mówi z głębi swoich przekonań, i jak właśnie wtenczas mówili ci, co się czuli reprezentantami i obrońcami katolickiego Kościoła.

Wszelako wymowne te słowa obiły się o Wilczka jak o skałę. Słuchał ich stojąc, kręcąc się w miejscu i posuwając się z wolna ku drzwiom komnaty. Zaś kiedy Konarski skończył, zawołał niepowściągliwie ku niemu: — Co mi tam wasze wywody! Stara to pieśń — a przecie jej nuta fałszywa. Kiedy czas na was przyjdzie, to was nie mieczem wojować będą, lecz także słowem, jakoście na tych widzieli, coście ich popalili na stosach. Ale co mnie tam na tym! Nie o wasz Kościół mi idzie, tylko o mnie samego. Ja chcę żyć uczciwie — a wy się murem kładziecie przede mną. Jeżeli mi pozwolenia do ślubu nie dacie, to wiedzcież o tym, że ja przeto jej nie opuszczę, a będę z nią żył w konkubinacie.

Konarski mu na to odpowiedział spokojnie: — Ja radzę cierpliwość i wstrzemięźliwość. Ale rób, co chcesz. Konkubinat jest wielkim zgorszeniem: robimy też, co możemy, aby mu ułatwiać poddanie się pod prawa Kościoła. Ale bigamii za żadną cenę dopuścić nie możemy, niechaj się dzieje, co chce! bo małżeństwo jest sakramentem, na którym stoi rodzina, a na rodzinie opiera się chrześcijańska społeczność. Idź i pomódl się Bogu...

Jednak Wilczek dalej już słuchać nie chciał. Zawołał jeszcze: — Jam chciał jak najlepiej. Wyście nie chcieli, wy za to odpowiecie przed Bogiem.

— Odpowiemy! — zawołał stanowczym głosem Konarski.

Tymczasem Wilczek rzucił się do drzwi i zniknął z komnaty.

W drodze do zamku okrutnie mu ciężko było na sercu. Chciał jak najlepiej, ale czekać nie chciał. Według swego uczucia nawet czekać nie mógł, bo przecie zupełnej pewności nie było, że Gniewosz nie wróci — a tak jego najlepsze chęci musiały się rozbić o przepisy Kościoła.

Rozmyślał nad tym, czy jeszcze jakiego ratunku nie znajdzie, ale go nie znalazł. Konarski odmówił, więc i kardynał odmówi, z królem już mówił, a król go odesłał do kardynała. Na nich dla niego kończył się świat.

Wilczek przespał się na zamku — nazajutrz przed świtem puścił się nazad na Czorsztyn.

Tego dnia nowa się puściła śnieżnica, Wilczek musiał się przekopywać przez zaspy od wsi do wsi, idąc więcej piechotą, niż jadąc na koniu, i dopiero szóstego dnia rano dokopał się do zamku Gniewosza.

Jagienka spędziła te kilkanaście dni w śmiertelnej tęsknocie i w śmiertelnej obawie.

Dzień jeszcze jakokolwiek jej mijał na wyglądaniu przez okno, na rozmowie ze swymi pannami i na rozmaitych rojeniach. Ale kiedy noc przyszła, niewysłowione zaczynały się męki.

Do północy zasnąć ani sposobu, potem sen jej kleił powieki, ale wzburzony umysł snu nie dopuszczał; kiedy zaś nad ranem usnęła, przywidywały jej się takie straszliwe mary, że się co chwila ze snu zrywała...

Raz zdało jej się, że Gniewoszowa stoi nad jej łóżkiem, z trupią twarzą a otwartymi oczyma, białą kościstą ręką jej grozi i ciężkie jej robi wyrzuty, że zamek ten, który po wszystkie wieki był niepokalanym przybytkiem zacności i cnoty, oddała na bożnicę bezcześci i obyczajów pogańskich. Jagienka broniła się we śnie przed tym straszliwym upiorem, wznosiła ręce przed siebie, uderzała całym swym ciałem o łóżko, chciała uciekać — a nie mogła się zbudzić...

Innym razem zdawało jej się, że jest gdzieś na nieskończonej pustyni, zaścielonej gruzem i popiołami, a zarośniętej głogami i cierniem. Jest sama jedna w koszuli, bosa i z rozpuszczonymi włosami. Z dala jakiś rycerz się zjawia w brązowej zbroi na karym koniu — to Gniewosz.

Uderza na nią i goni, ona przed nim ucieka, kaleczy sobie nogi o ostre kamienie, koszula się na niej rozdziera o ciernie, ona wciąż pędzi, już jest prawie naga, już całe jej ciało jest zakrwawione, że jej oddechu nie staje; czuje nareszcie, że śni, ale oczu otworzyć nie może...

W innych chwilach miała sen spokojniejszy. Lecz wtedy nieznośny ból ściskał jej serce i krajał je jak gdyby ostrym żelazem. Zdawało jej się, że Wilczek już nie powróci. I widziała go wtedy, jak stał w własnej osobie na zamku w Krakowie, ręce założył przed sobą, patrzał na nią szyderczymi oczyma i śmiał się. Brało ją takie oburzenie natenczas, że chciała go zabić, ale nie mogła. Po czym ją lęk zdejmował i uciekała od niego — i ukryła się w jakiejś jaskini, zarośniętej gęstymi krzewami, i w tej jaskini wydała na świat dzieciątko, i musiała się kryć przed ludźmi, i była szyderstwem i pośmiewiskiem całego świata...

Były to wszystko wytwory rozgrzanej imaginacji, nieokiełzanej oświeconym rozumem, a podniecanej przesądami owego wieku. Ale być może, że niezwyczajność i nieregularność jej położenia jeszcze daleko więcej się przyczyniała do takich nieposkromionych rzutów jej wyobraźni.

Albowiem rzeczywistość także w sposób nieposkromiony rzucała jej losem. Poszedłszy za mąż, została panną, owdowiawszy, została kobietą, a może jeszcze czymś więcej, a nie była zamężną: dziś już na pozór wszystko się ułożyło po temu, ażeby była żoną i matką jak inne — a tu całkiem niespodziewane stanęły temu na drodze przeszkody. Nadto zaś wszystko jeszcze i Wilczek pojechał i tak długo nie wraca...

W same niedzielę, na dwa dni przed wilią Bożego Narodzenia, wrócił nareszcie: Jagienka mu się rzuciła na szyję i długo na jego piersiach płakała. Smutne miała przeczucia, ale radość je zwyciężyła: przynajmniej jest przy niej, jeżeli ma zginąć, to razem z nim zginie.

Jednak kiedy po tym długim uścisku w twarz mu spojrzała, zbladła jak ściana, bo wtedy już wyraźnie z niej wyczytała, że Wilczek z niczym powrócił.

Był on także blady, zwiądł jak powismo68 i widać było po nim, że sam nie wie, od czego ma zacząć.

Ale wtedy Jagienka się ożywiła. Na jej twarzy zajaśniała determinacja, stanowczość i zadziwiająca energia — a mówiła nie jak nieszczęśliwa, uwiedziona dziewczyna, ale jak matka, — Odmówili ci? — spytała go głosem jasnym i czystym.

— Odmówili na teraz.

— Boją się, że Gniewosz powróci?

— Nie tyle tego się boją, bo wszyscy wiedzą, że zginął, ale mają tam jakieś kanony.

— Więc dobrze — powiedziała Jagienka — oni mają kanony, a my obowiązki. Słysz, Lenard!

a słuchaj dobrze, abyś zrozumiał. Ja ani jednej doby nie zostanę w tym położeniu. Albo jadę zaraz z tobą na Tustań, choćbym miała brnąć pieszo przez śniegi, albo zaraz ślub ze sobą weźmiemy. A czy jedno, czy drugie, dziś, zaraz.

Na to Wilczek, doświadczywszy już tyle zawodów, spojrzał na nią bolesnymi oczyma i rzekł: — Zażądaj życia mego ode mnie i bierz je. Ale nie żądaj cudu albo też zbrodni. Z tych śniegów tylko ptak dzisiaj może wylecieć — a ja ci księdza nie stworzę, ani mu głowy nie utnę.

Czekajmy. Jak tylko drogi się trochę przetrą, ja najprzód przed tobą wyjadę i kędyś znajdę jakiegoś księdza, co nam ślub da jak trzeba. Wyjeżdżać razem, cóż by świat na to powiedział?

A księdza także nie wydobyć spod ziemi, kiedy go nie ma.

A na to mu powiedziała Jagienka: — Może jest, ano go nie widzimy. Był u mnie wczoraj Kostruban, człek zmyślny, a rozumniejszy ode mnie i od ciebie, i tak mi powiedział: „Pan starosta niepotrzebnie się porwał do miecza na tutejszego proboszcza, bo ludzie za to sarkają na niego. Niepotrzebnie też do Krakowa pojechał, bo to tam wszystko kurki czubate, prędzej by kazali jejmości do sądnego dnia czekać na nieboszczyka pana Gniewosza, niżeliby mieli na ten ślub zezwolić. A tu jest przecie ksiądz Biały, ten pewnie tej posługi nie odmówi. Jeśliby zaś chciał się namyślać, to niech pan starosta weźmie w jednę rękę miecz, a w drugą worek czerwonych złotych i każe mu wybrać, jak znam księdza Warę, tak myślę, że worek wybierze”.

Na tę wiadomość Wilczek uderzył się w czoło i zawołał: — Człek zawsze głupi! Ani mi to na myśl nie przyszło...

Jagience się twarz rozpromieniła z radości, tymczasem Wilczek się trochę namyślił i rzekł: — Ba, dobrze. Ale ks. Pudełko kościół zatrzaśnie przed nami.

A na to Jagienka: — Na Podzamczu pod lasem jest słuszna kaplica, odprawiają się w niej msze po kilka razy do roku, jest tam ołtarz, są ornaty, są świece, jest wszystko.

Więc Wilczek już prawie nie mógł się posiąść z radości, objął Jagienkę w swoje ramiona, rozpłakali się oboje uśmiechnionymi twarzami, po czym Wilczek rzekł: — Ubierajże się zaraz do ślubu! — i wybiegł do swojej gospody.

W gospodzie żołnierze siedzieli już przy rannym obiedzie, a Wara między nimi rej wodził.

Wilczek kazał go zaraz zawołać do swojej izby.

— Słysz, Wara! ty przecie jesteś księdzem jak trzeba!

— A jakżeż, panie starosto! — zawołał Wara — przecież Kmitowie mnie znają od wieków i wiedzą, ile mszy świętych odprawiałem za nich u grobu Chrystusa Pana, nimem dla Kmity rozgrzeszenie otrzymał. Kmita mi nawet dawał probostwo na Lesku, jeno że to chuda fara...

— Więc dobrze. Gotujże się w lot, dasz mi ślub z panią Jagienką.

Na ten cale niespodziewany rozkaz Wara jakoś jakby zdechł pies. Otworzył gębę, patrzał na Wilczka, zaczął się jąkać, ale nic nie wyjąkał.

— Więc cóż? — zagrzmiał Wilczek ku niemu — coś ci się to nie podoba, chyba że księdzem nie jesteś, tylko jakimś oszustem a drabem, co księdza udaje.

— Chowajże Boże! — zawołał Wara, obawiając się, ażeby go za jednym rzutem nie wyrzucono z jego przybranej roli — chowajże Boże. Tylko że ludzie rzadko mnie proszą do dania ślubu, bo to zawsze proboszcz miejscowy...

— W Czorsztynie nie masz miejscowego proboszcza — rzekł Wilczek — jeno w Krościenku, a ten się na mnie pogniewał, jak wiesz. Więc ty mi dasz ślub.

Wara się jeszcze namyślał, chciał coś powiedzieć, ale nie miał odwagi. Wilczek mu przerwał, mówiąc: — Nie rozmyślaj o rzeczach, które ciebie nie tyczą. Urgente necessitate każdemu chrzcić wolno, toż i innych sakramentów udzielać. Będzie worek złotych węgierskich i probostwo w dobrach pani Jagienki na wybór. Śpiesz się więc, idź do kaplicy i czekaj nas, my tam zaraz przyjdziemy.

Wnrn, choć jeszcze zamyślony, ale już z uśmiechem na twarzy, wyszedł do sieni, aby iść do kaplicy.

I to jeszcze nie było łatwo, bo i do kaplicy nie można było się dostać przez śniegi. Wilczek posłał swoich żołnierzy, ażeby drogę rozmietli. Żołnierze przywiązani do niego a radzi, że się im już kończy nareszcie to czorsztyńskie więzienie, przekopali drogę w godzinę.

Jagienka przyszła pieszo ze swymi pannami.

Orszak weselny był jeszcze dość okazały. Że to była niedziela, więc i z zamku, i z podzamcza nagromadziło się rozmaitego ludu niemało — a tak i świadków nie brakło.

Wara w komży i stule oczekiwał młodą parę u ołtarza, dziadek pilnujący kapliczki mu służył.

Zaczem dał im ślub po wszelkiej formie, zamienił perścionki i pobłogosławił.

Nie było nikogo, coby się na tym znał, więc nie można było wiedzieć, czy przy tym obrzędzie się w czym nie pomylił: natomiast wszakże, kiedy po dopełnieniu obrzędu ze stopni ołtarza jął prawić kazanie, jednogłośnie uznano, że takich predykantów nie co dzień się słyszy nawet i w Krakowie, które to miasto w całym chrześcijaństwie jest sławne ze swych kaznodziei.

W tym kazaniu wprawdzie mniej mówił o obowiązkach małżeńskich, a natomiast zajechał do Rzymu i do Ziemi Świętej, na czas nawet wstąpił do nieba i opowiadał, jak wyglądają święci Pańscy, z którymi z woli Bożej dobrą ma komitywę: ale to właśnie tak wzruszające sprawiło na słuchaczach wrażenie, że wszyscy płakali.

Stary szafarz zamkowy, człowiek nieufny, a znany powszechnie ze swego gderania, zauważył wprawdzie, że jakiś to dziwny ksiądz musi być z niego, kiedy ślub daje w sam adwent, co jest przeciwko wierze, a nawet i niepotrzebne, bo przecie niedaleko Trzech Króli.

Ale inni powiedzieli mu na to, że taki ksiądz, co zna samego papieża, a nawet i świętych widuje, wie przecie dobrze, co robi, ludziom zaś świeckim nie wolno jest dyskutować o wierze.

A tak i ta gderliwa opozycja umilkła — i wszystko odbyło się bardzo pięknie ku powszechnemu zadowoleniu.

Jagienka i Wilczek odetchnęli przecież swobodnie.

Już teraz nie pozostało im nic, jak gotować się do wyjazdu. Ale o tym jeszcze nie można było ani pomyśleć dla śniegów. Po wszystkich wąwozach i przesmykach pomiędzy górami takie ogromne zaspy leżały, że ani pieszo nie można ich było przebrodzić — a tymczasem co drugi lub trzeci dzień nowe zrywały się burze ze śniegiem i leżące już zaspy jeszcze wyżej spiętrzały. Żadna siła ludzka nie była w stanie walczyć zwycięsko z tą dziką i nielitościwą naturą, przeciwko której człowiek jako jedyną broń ma tylko cierpliwość.

Małżonkowie zatem musieli czekać. A to czekanie, jak każda niewola, nie tylko że im się niesłychanie przykrzyło, ale jeszcze i dlatego stało się dla nich nieznośnym, że Wilczek nie mógł widywać swej żony wieczorem.

Juźci wziął ślub po wszelkiej formie, miał wszelkie prawa, lecz mimo to liczył się z Wolskim.

Wolski powiedział, że go o zmroku nie wpuści do zamku, nieużyty ten człowiek nie był nawet na ślubie, kto wie, co on tam rozumie o księdzu Warze, gotów jeszcze jaki gwałt zrobić i wywołać procesy z duchownymi sądami: kto przeszedł już tyle przeciwieństw i nareszcie je zwalczył, ten nie mógł się narażać na nowe zgryzoty. Wilczek niejednokrotnie się niecierpliwił, mówiąc: że Czorsztyn to stacja królewska, a on jest rotmistrzem królewskim, jak zechce, to w zamku zamieszka, a biada temu namiestnikowi, co by śmiał mu się sprzeciwić. Ale Jagienka zawsze go ugłaskała, odpowiadając: że tej małej ofiary wymaga po jego miłości, że śniegi przecie na wieki leżeć nie będą, a jak tylko drogi się przetrą, zaraz wyjadą.

Miłość przeszkód nie lubi: im więcej zapór spotyka, tym więcej się wzmaga i choć pozornie przycicha, tym gorętszymi w głębi serca się żarzy ogniami. Miłość Jagienki i Wilczka nie potrzebowała takiej podniety: ale to ograniczenie, ta niewola widywania się tylko w dzień biały, a spędzanie wieczorów samotnie i w odosobnieniu, jeszcze ją bardziej rozpłomieniła i otoczyła tym niewyslowionym urokiem, jaki tworzy tęsknota. Szczęście ich nie było jeszcze zupełnym: pragnęli gorąco, aby się mogli jak najprędzej z tej niewoli wydobyć.

Cały miesiąc z okładem trwała ta zima, pamiętna po wszystkie czasy swoimi nieprzebytymi śniegami. Dopiero na Pannę Gromniczną mróz ścisnął ziemię, niedźwiedź swoją budę rozwalił, nastały dnie pogodne i ciepłe — a wtedy i drogi przebito.

Toż w parę dni potem nowożeńcy ruszyli w podróż, bardzo ludnym i okazałym taborem.

Najprzód jechało pięciu żołnierzy Wilczkowych, ażeby drogę torować, patrzeć, azali nie masz jakiego niebezpieczeństwa i przygotowywać noclegi. Za nimi jechała Jagienka w sześciokonnej karocy, położonej na saniach, za tą karocą troje czworokonnych ogromnych sani z jej fraucymerem i bagażami. Zaś za tą kawalkatą na samym końcu jechał sam Wilczek konno na czele reszty swoich żołnierzy, nad którymi starszym był Włostek.

Wolski pożegnał swoję starościnę z wielkim respektem na czele całej zamkowej załogi, dziękując jej za łaski, jakie na niego zlewała, życząc jej szczęścia i powodzenia i zgoła, jak gdyby pomiędzy nimi nic nigdy nie było.

Wara, wziąwszy worek złotych węgierskich, o probostwo wcale się nie upominał na teraz, zastrzegając je sobie wszakże na później, tymczasem zaś wziął sobie tylko dobrego konia ze stajni zamkowej i razem z nowożeńcami wyjechał; ale gdzieś został po drodze: żołnierze opowiadali sobie, że go w Starym Sączu zaproszono na chrzciny.

Długi a ciężki ten konwój wlókł się bardzo pomału, po dwie mile na dzień, po cztery najwięcej.

Jagienka, dla dróg sposobniejszych, musiała często kołować. Uważano także za rzecz rozsądną ominąć zamek sobieński. Zaczem musiano Góry Chwaniowskie objeżdżać na Przemyśl i Sambor i stamtąd dopiero spuszczać się ku Drohobyczy.

Wilczek czasem brał krótszą drogę, czasem zaś odskakiwał, nawiedzając przyjaciół, opowiadając wszędzie, jako się z wdową po Gniewoszu ożenił i wiezie ją na Tustań. Gdzieniegdzie z nią nawet na zamki zajeżdżał i nocował, jako w Przemyślu u Koniecpolskich i w Samborze u Melsztyńskich, tamtejszych starostów. Wszyscy jego przyjaciele witali go kosmato i szczerze mu szczęścia życzyli. Ci, którzy znali Jagienkę dawniej na zamku sobieńskim, znajdowali, że wypiękniała nad podziw, stała się nawet wspaniałą, zaczem winszowali mu, mówiąc: że chociaż kawalerowi jego rodu i tak wysokiego znaczenia zacna dziewka się należała, przecież musiał się w czepku urodzić, dostawszy damę tak gładką, Kmitównę z domu, a jeszcze do tego dziedziczkę trzech kluczów. Wilczek rósł jak na drożdżach i nie posiadał się w szczęściu.

Wyprawiwszy Jagienkę z Sambora raniutko, ażeby mogła wygodnie do Drohobyczy na noc zajechać, sam jeszcze zabawił się z Melsztyńskimi i dopiero o południu wyjechał. Jadąc stępa, był wesół i miał serce rozradowane jak nigdy: albowiem rozważywszy wszystkie okoliczności, co dla tej swojej miłości przecierpiał, jak wszystko było przeciwko niemu i z jak zupełnym zwycięstwem wydobył się z tych przeciwności, przyszedł do przekonania, że teraz już skończyly się wszystkie jego zgryzoty. Jagienki mu teraz już żadna moc ludzka nie wydrze, tustańskiego zamku spod niego nikt nie dobędzie — a gdyby nawet i Gniewosz, przeciwko wszelkiemu podobieństwu, kiedyś po latach się zjawił, to nie masz najmniejszego wątpienia, że ani mu na myśl nie przyjdzie odbierać mu żonę, owszem, rad będzie, że się jej pozbył.

Tak więc jego życia widokręg, według jego uczucia i przekonania, jak najzupełniej się wypogodził, słońce na nim w pełnym blasku świeciło i nie powinno było się zaćmić najmniejszą chmurką aż do zachodu.

Ale widokręg rzeczywistości nie zawsze jest w zgodzie z widokręgiem naszego umysłu.

Kiedy Wilczek śród takiej jasnej pogody w swej duszy dojeżdżał do Drohobyczy, słońce już zaszło, niebo było okryte ciężkimi chmurami barwy żelaznej, duszno było w powietrzu, ziemia okryta topniejącymi śniegami błyszczała tym światłem szarawobiałym, w którym wszystkie przedmioty wyglądają jak widma i które też duszę smutno nastraja, bo ustawicznie ciemnieje, ustępując miejsca nocy czarnej i głuchej, w której tylko duchom żyć, ale nie ludziom.

Wilczek właśnie ścisnął kolanami swojego konia, ażeby kroku przyśpieszył, kiedy wtem usłyszał za sobą głos Kostrubana, który coś pokazywał jego żołnierzom. Wilczek zatrzymał konia — a wtedy po prawej stronie drogi dziwny widok go w oczy uderzył.

Pod częstokołem, który w lesie jakąś pasiekę ogradzał, a teraz był w znacznej części porozrywany, na białym śniegu leżała wyciągnięta na plecach kobieta, wyglądająca jakby umarła. Twarz miała żółtawobiałą jak z wosku, usta zsiniałe, oczy zamknięte, a jasne jej włosy leżały porozwiewane około jej głowy po śniegu. Jakkolwiek ciało jej było wypłowiałymi łachmanami nakryte, widać było po jej nadzwyczaj pięknej twarzy i delikatnej cerze, że dawniej nie była żebraczką i musiała być córką zamożniejszych rodziców. Leżąc nieruchomie, lewą rękę trzymała przy swoim ciele, a prnwą wyciągniętą i odrzuconą daleko: zdawało się, jak gdyby przed śmiercią chciała się tą ręką częstokołu uchwycić, ale w tej chwili siły ją opuściły i padła. Pomiędzy tym wyciągniętym ramieniem a ciałem stało na nogach dziecko, mające może półtora roku albo cokolwiek więcej, o ile się zdawało, chłopaczek, dobrze żywiony, starannie wełnianymi łachmanami okryty, w dostatnich skórzanych trzewikach, o bardzo pięknej okrągłej twarzyczce, z niebieskimi oczyma i bogatych ciemnoblond włosach, porozrzucanych w nieładzie. Na częstokole siedziało kilkudziesięciu kruków i jeszcze inne do nich się zlatywały, kracząc na żer. Trzy albo cztery z tych kruków już spadły na ziemię blisko ciała kobiety i skakały na miejscu, kracząc ku sobie i wyciągając dzioby, jakby się naradzały pomiędzy sobą, który z nich pierwszy ma rozpocząć biesiadę. Na starym zmurszałym drzewie, o kilkanaście kroków odległym, żbik siedział i patrzał swoimi zielonymi oczyma, kiedy by mógł zeskoczyć na ziemię, żarłocznych ptaków rozpędzić i sam pożreć ofiarę.

Dziecko patrzało na te kruki szeroko otwartymi oczyma, pełnymi łez, które jednak nie chciały mu z oczu wypłynąć, bo zapewne ból nieświadomy i strach zatrzymywał mu je w powiekach... Ta młoda i piękna kobieta, która ze znużenia i głodu umarła, i to dziecko, którego niewinna duszyczka przeczuwała zapewne, że będzie świadkiem, jako żarłoczni krucy będą jego matkę pożerać, przedstawiały widok wzruszający serce do głębi i dziwnie przerażający.

Kiedy Wilczek ten obraz obaczył, zrazu tylko się mocno zadziwił; ale kiedy się wpatrzył w twarz umarłej kobiety, wszystka krew się w nim ścięła i stał tak nieruchomy przez chwilę, jak gdyby go jakaś wyższa potęga wraz z koniem zamieniła w posąg kamienny.

Tymczasem kiedy Kostruban się śmiał swoimi rybimi oczyma i pokazywał żołnierzom to widowisko, Włostek pierwszy zawołał takim głosem, że wszystkim poszedł jak gdyby zgrzyt po wnętrznościach: — Dla Boga! to Ofka!

Na te straszliwe słowa Wilczek się zbudził, zatrząsł się, jak gdyby go sam szatan za duszę zatargał, i zawołał ku swoim żołnierzom: — Hej! zbierzcie tę kobietę i zawieźcie wraz z dzieckiem do wsi — a nie żałujcie pieniędzy na pogrzeb i na opatrzenie dla dziecka.

I dawszy koniowi ostrogę, popędził cwałem ku Drohobyczy.

Waleczny Wilczek nigdy nie uciekał przed wrogiem. Zawsze każdemu nieprzyjacielowi stawił czoło z nieprzepartym zuchwalstwem i raczej by się dał w kawałki posiekać, niżeliby mu na jeden krok gruntu ustąpił. Ale teraz parł ostrogami swojego konia, co mu tchu stało — a chociaż pędził jak opętany, że śnieg się rozbryzgiwał pod kopytami na wszystkie strony, zimny dreszcz mu przebiegał przez cały krzyż pacierzowy: zdało mu się, że Ofka pędzi za nim powietrzem i dziecko mu wtyka pomiędzy ramiona, a stado kruków leci nad nimi, kracząc mu w uszy najohydniejsze bluźnierstwa.

Włostek był pierwszy, co Ofkę poznał i pierwszy zeskoczył z konia, aby ją ratować. Przypadłszy do niej, porwał ją w swoje żylaste ramiona, przykląkł na ziemi, oparł na swoich kolanach i zaczął ją trzeźwić. Ofka jeszcze była ciepła.

Włostkowi serce uderzyło gwałtownie, zawołał na żołnierzy, aby mu podali gorzałki. Porwawszy prędko manierkę, nalał jej w zaciśnięte usta gorzałki i zaczął jej skronie nacierać.

Ofka odetchnęła i oczy otworzyła pomału. Na widok jej oczu otwartych poczciwy Włostek głośnym płaczem wybuchnął. Po czym zaczął jej twarz okrywać pocałunkami, oblewając gorącymi łzami jej blade policzki.

Wszyscy żołnierze mieli łzy w oczach i raźnie mu pomagali. Okryli Ofkę ciepłymi burkami, nacierali jej ręce i dali jej wina, aby się pokrzepiła. Napiwszy się wina i ogrzawszy się, spowita po samę szyję burkami i wojłokami, zaczęła oddychać i patrzeć szeroko otwartymi oczyma, co się z nią dzieje.

Wkrótce potem, wpatrzywszy się pilnie w twarz Włostka, powiedziała te słowa: — Niech ci Bóg nagrodzi... a jemu niech Bóg nie pamięta.

A potem spytała: — I on był tutaj?

— Był! — zawołał Włostek przez łzy — był, ten zbój, ukradł żonę takiemu drugiemu zbójowi, jak sam, i wiezie ją sobie na Tustań.

Ofka myślała przez chwilę, a potem rzekła jakby do siebie: — Nie o mnie mi chodziło, tylko o dziecko.

Po czym zaraz się wyswobodziła z powicia, wzięła dziecko do siebie i okryła go wojłokami.

Włostek, trzymając ją wciąż na kolanach, rzekł do niej: — Nie bójże się już teraz. Już ja ci nie dam zginąć, choćbym miał służbę porzucić i niechby ojciec mnie przeklął.

Potem znowu dano jej wina i kawałek kołacza, a kiedy już całkiem przyszła do siebie, Włostek ją wypytywał, jakim sposobem się tutaj znalazła na drodze.

Bardzo to zwykła była historia, chociaż bardzo bolesna. Ofka kryła się przez półtora roku u starej Maruchy, która ją chowała u siebie jak własną córkę. Pod jesień Maruszyn mąż umarł i wypowiedziano jej zagrodę. Marucha, mając dosyć pieniędzy, nie bardzo się tym zafrasowała i zaczęła się zbierać pomału, aby się przenieść do Wiszni. Ale tymczasem włóczący się około Lwowa żołnierze, co z wojny wrócili, napadli na zagrodę Maruchy i ją zabili, a chatę złupili. Ofka przez zmiłowanie Boże nad niewinnym dzieciątkiem ocalała w komorze i przez jakiś czas jeszcze żyła w zagrodzie z resztek niezłupionych dobytków Maruchy. Ale niedawno nielitościwy włodarz klasztoru wypędził ją z zagrody. Szła o zebranym chlebie, ażeby się dostać do miasteczka Tustania i tam już zginąć, ale przynajmniej dziecko oddać pod opiekę starosty. Tak doszła aż do tej wsi nieszczęsnej, którą stąd widać, ale tam niepoczciwi ludzie nie dali jej chleba i psami wyszczuli. Myślała, że jeszcze dojdzie do Drohobyczy, ale tutaj opuściły ją siły — a dalej już nie wie, co się z nią stało.

Włostek, wysłuchawszy tej smutnej powieści, płacząc ciągle szczerymi łzami, kiedy skończyła, rzekł do niej: — Już ja cię do tej diabelskiej wsi nie powiozę, a chyba ją spalę. Ale cię zawiozę do Drohobyczy i tam opatrzę — a potem już nie zapomnę o tobie.

Zaczem otulił ją w burkę i posadził na koń przed siebie, drugi żołnierz zawinął dziecko i pomieścił go u siebie na łęku, i tak ciemną nocą pojechali do Drohobyczy.

A odtąd, dzięki zacności Włostka, nie było już obawy, ażeby Ofka z głodu umarła.

Wrażliwy Wilczek, przyjechawszy do Drohobyczy, tak byt przerażony widokiem umarłej Ofki i swego dziecka pomiędzy krukami a trupem matki, że zaproponował Jagience, aby tutaj nie nocowali, tylko jechali zaraz na Tustań, choćby na całą noc. Drogi były utarte, konie wypoczęte i nakarmione, lepiej nocą nadłożyć, a w domu wypocząć, niżeli nocować w brudnej gospodzie. Jagienka nie pragnęła niczego goręcej, jak spocząć nareszcie we własnym zamku, więc propozycją tę radosnym sercem przyjęła. Zaczem wyjechali w nocy — i nad ranem stanęli w Tustaniu.

Jagienka tak była uradowana przybyciem na miejsce, że już tego dnia cale spać się nie kładła, pragnąc jak najprędzej rozgospodarować się u siebie. Rozejrzawszy się po wszystkich murach i skrzydłach, znalazła, że zamek czorsztyński ani się równać może z tustańskim. Bo najprzód czorsztyński, chociaż cokolwiek większy, przecież nie jest taki skalisty i tak silnie obronny, a potem tamto na poły kordegarda żołnierska, na poły klasztor. W tych zakopconych wiekami murzyskach, pomiędzy tymi drewnianymi sprzętami, które jeszcze od czasów Łokietka tam stoją, najweselsze serce musi wpaść w melancholią; podczas gdy tutaj całe drugie piętro nabite jest złoconymi sprzętami a makatami, które trzeba tylko z prochu odmuchać, aby się roześmiały weselem, a dość wyjrzeć przez okno, ażeby się oko i dusza rozradowały promienistym widokiem krajów, miodem a mlekiem płynących i uszczęśliwionych wszelakimi darami Bożymi. Jeżeliby Jagienka ze swoim najukochańszym Wilczkiem była i w najuboższej chacie szczęśliwą, to tutaj, w tej wspaniałej rycerskiej siedzibie, była jeszcze stokroć szczęśliwszą i czuła, że aby przeżyła całe swe życie jak w raju, nic jej brakować nie będzie.

I odtąd zaczęli żyć tym niezmąconym szczęściem, co każdą chwilą się cieszy, a o jutrze nie myśli, bo jutra jest pewnym.

Wszelako na tym pogodnym niebie zjawiła się niebawem mała chmureczka, bo gdzież jej nie ma? — Wilczek, pragnąc do szczęścia Jagienki przyczynić także trochę rozrywki, a jak najwięcej świetności, chciałby był dwór wielki prowadzić, na co miał teraz aż nadto majątku, bywać z wielką paradą po wszystkich sąsiedztwach i przyjmować u siebie po pańsku. Myślał o tym, ale sam nie wiedział, jak by się wziąć do tego, bo jakiś głuchy wewnętrzny głos mu mówił, że może by wypadało się nad tym namyśleć. Tymczasem, nim się jeszcze namyślił, zajechał do niego Paniowski, starosta stryjski, jego serdeczny przyjaciel. Wilczek, ugościwszy go po staremu, zwierzył mu się z tą myślą. Paniowski był zrazu tym zakłopotany cokolwiek, ale potem wywnętrzył mu się z szczerego serca i rzekł: — Słysz, Wilczek! wiesz, żem ci jest przyjacielem, co gotów ci nawet krwią swoją usłużyć; zaczem przyjmij ode mnie tę radę, żebyś się z tym nie śpieszył, bo to tam ludzie teraz jeszcze różnie o tym gadają.

— Cóż mówią? — zapytał Wilczek, chmurząc się trochę.

— Ot, głupstwa, jak zwykle. Powiadają, żeś był u biskupa w Krakowie, aby ci dał dyspensę czy indult, czy jak to tam nazywają: ale że ci odmówił — a tyś się przecie ożenił. Więc mówią: co to tam za ksiądz być musiał, co mu dał ślub przeciw prawu i przeciw zakazowi biskupa? A jeszcze do tego w sam adwent: cóż to go tak nagliło, zwłaszcza że niedaleko mu było do Trzech Króli? Takie to rzeczy tam sobie plotą. Więc ja tak mówię, że lepiej może niewiele zaczekać, aż się to utrze, bo żeby tam prawowierne matrony nie kręciły nosem na twoją żonę.

Wilczek się na to zaraz okrutnie zgniewał i rzekł szyderczo: — Może też jeszcze kto gada, że Gniewosz nie zginął!

— To nie — rzecze Paniowski — bośmy przecie wszyscy tam byli i wiemy, że zginął. Ale tak... wedle tego tam ślubu, co przeciw prawu. Jakoż, jakem tobie przyjaciel, tak tobie mówię: dajże im wyczekać ich rok i sześć niedziel, a potem już nikt o tym nie piśnie.

— Jeśli tak — zawołał Wilczek — to poczekają sobie przez całe życie. Ani Wilczkowie, ani Kmitowie nie potrzebują nikogo, aby żyć sobie szczęśliwie i coś znaczyć w królestwie. Zaczem tak sobie mówię i możesz im to powiedzieć, niechże się te baby mojej żonie nie pokazują, bo i po roku, i po trzech latach drzwi przed nimi zatrzaśnie.

Po wyjeździe Paniowskiego Wilczek się trochę smucił, ale niebawem gniew smutek zadusił, bo powiedział sobie: Niechże ich jasny piorun powybija do nogi! Ani ja nigdzie nie pojadę, ani nikogo u siebie nie przyjmę; obaczą wprędce, że się bez nich obejdę.

Wszelako kiedy w parę dni potem, kiedy jeszcze śniegi leżały, pani Pretficzowa ze Sokołowa przyjechała na zamek, serce mu uderzyło z radości i sam wybiegł w dziedziniec, aby ją wysadzić z powozu.

Jagienka i Wilczek przyjęli tę zacną matronę nadzwyczajnie serdecznie. Zdało się im, że przez nią serce wszystkich sąsiadów się dla nich otwarło. Pretficzowa ich sobie jeszcze tym bardziej ujęła, ile że po kilkakrotnie ściskała Jagienkę, przy tych uściskach łzy jej w oczach stawały i widać było, choć nie wiedzieli dlaczego, że żywą a szczerą uczuła dla niej sympatią: stało się to oczywiście dlatego, że jej syn tę kobietę tak serdecznie ukochał, a miłość ukochanego syna znalazła odgłos w sercu poczciwej matki. Przez cały obiad poranny rozmawiano o wszystkim, a zawsze serdecznie; ale pod koniec obiadu Pretficzowa wydała się, z czym przyjechała. Chciała się od Wilczka dowiedzieć, czy nie masz jeszcze jakiego podobieństwa, że Lubek może nie zginął. O to pytała się Wilczka, mówiąc: — Mój mąż nie chce na żaden sposób w to uwierzyć, że zginął, a jako doświadczony żołnierz, powiada, że byłby ktoś przecie jego trupa obaczył, a to tym bardziej, że miał bardzo lśniący pancerz na sobie, płaszcz jasnobłękitny, żółto podbity, a białe i żółte, bardzo puszyste pióra na hełmie, jako je niesie herb Wczele. Co wszystko tak wpada w oko, że niepodobna przypuścić, ażeby w bitwie, która trwała dzień cały, nie dojrzał go ktoś leżącego na ziemi. Ta śnieżna zima nas zaskoczyła tak nagle, żeśmy nic zrobić nie mogli, ale jak tylko śniegi tajać zaczęły, mój mąż puścił się w drogę pomiędzy tych wszystkich rycerzy, którzy tam byli, był i w Krakowie, nigdzie się nic nie dowiedział, właśnie wczoraj powrócił, ale trochę zaniemógł, że nie może się ruszyć, więc mnie do waszmości wyprawił, abym się go rozpytała o Lubka.

Wszyscy nam powiadają, że waszmość byłeś prawie przez cały ten dzień pod murami Suczawy, widziano waszmości po kilka razy właśnie w tym miejscu, gdzie Lubek miał zginąć, powiedzże nam w swej łasce: widziałeś go zabitego? widział go który inny? i co sam o tym rozumiesz?

Wszakże Wilczek nie wiedział o tym więcej, jak wszyscy inni, co też jej opowiedział. Jednak namyśliwszy się, dodał: — Na pal go Wołosi nie wbili, bobyśmy o tym wiedzieli. Jam go zabitego nie widział i nie słyszałem, aby go widział kto inny, alem nie słyszał także, aby go uprowadzono w niewolę.

Jednak, jeżeliby kto mógł o tym co wiedzieć, to chyba ten rycerz francuski, co zaraz za nimi na Wołoszę uderzył, a po południu zebrał Tigranesowych ludzi i wdarł się z nimi na wały, ażeby trupa Tigranesa zdjąć z pala. On mógł co widzieć, albo też ci ludzie, którzy z nim byli — Już nam o tym francuskim rycerzu mówiono — rzekła na to Pretficzowa — ale nie mogliśmy się dowiedzieć, gdzie bywa. Memu mężowi powiadano, że w Krakowie, że jest rotmistrzem królewskim i ma być w Krakowie, a jeśli go nie ma, to chyba już wrócił do Francji.

Mój mąż go nie mógł odpytać na razie. Różni też różnie go nazywają, drudzy zaś powiadają, że się zwie Kmita.

Na to zaś odpowiedział jej Wilczek: — Rycerz ten zwie się Kergolaj, a tylko z matki krewny jest Kmitom; znam go tak z bliska, właśnie jak pana Pretficza. Jeśli wrócił do Francji, tego ja nie wiem, ale rozumiem, że jeśli jest w kraju, a nie bywa w Krakowie, to ani chybi, że się zabawia we Lwowie. Tam także można odpytać tych ludzi, co razem z Lubkiem służyli. A z tym się trzeba udać do kamienicy starego Kijasa, gdzie jest jego włodarz, nazwiskiem Kundrat, ten tych ludzi dla Tigranesa spisywał, ubierał ich i żołd im wypłacał, musi zatem znać wszystkich, którzy żywi wrócili.

Jak tylko Pretficzowa dowiedziała się tych ważnych rzeczy, zaraz wstała, a podziękowawszy za przyjacielską gościnę, brała się do wyjazdu. Już było dobrze z południa, a sześć mil do Sokołowa, zaczem oboje Wilczkowie bardzo ją prosili, ażeby przenocowała. Ale ona na żaden sposób nie chciała, wszystkim naleganiom uparcie się obroniła i wyjechała.

Po jej wyjeździe Wilczek mocno się zafrasował. Nie dlatego, że swymi informacjami może otworzył drogę kwerendom, które jemu samemu mogły zaszkodzić, bo o tym wcale nie myślał, ale dlatego, że Pretficzowa nie chciała na zamku nocować. Wilczek, zbudzony przez Paniowskiego ze swoich snów o niebie bez żadnej chmurki, stał się niezmiernie drażliwym.

Matrona ta przyjechała nie w odwiedziny, ale po interesie, a upaliwszy już sześć mil drogą zimową do południa, woli jeszcze drugie sześć mil męczyć się w drodze, niżeli u nich nocować; bardzo to przykro Wilczka dotknęło. Być może, że było to tylko przywidzenie śledzienne, bo przecież matce, poszukującej syna, musi być pilno: ale jemu to sprawiło niewysłowioną zgryzotę.

Odtąd już nikt więcej nie przyjechał na zamek. Już się wiosna rozzieleniła, już i lato zaczęło, a ani żywy duch się u nich nie zjawił. Młodzi małżonkowie musieli przyzwyczaić się do samotności. Ale się nie skarżyli. Po tylu burzach życia spokój nie był im wstrętnym. Dobrze im było, byli ze sobą szczęśliwi — a szczęście ich miało już wkrótce do najwyższego wynieść się szczytu, bo z końcem sierpnia, a najdalej z początkiem września oczekiwali bociana, co miał im przynieść maleńkie dzieciątko i, zawinięte w puchowe koronki, złożyć na zamku.

Obeszli się bez sąsiadów, gdy byli sami, obejdą się bez nich jeszcze daleko łatwiej, jak między nimi zamieszka aniołek Boży, co doda ich serdecznej miłości rodzicielskiej powagi i silniej niżeli jakikolwiek sakrament, o który nielitościwe matrony takie wstręty im robią, zwiąże ich serca w ich dziecku na zawsze.

U Pretficzów, na Sokołowie, wszystek ten czas przepłynął w jednostajnej ciszy jak zawsze.

Tam nigdy nie ustawały: praca około roli, troska około dzieci, ażeby je jak najlepiej wychować i jak najwięcej dobytku im zostawić, i pieczołowitość około poddanych i domowników, powierzonych opiece dworu. Sejmy nie sejmy, wojny nie wojny, obowiązki te musiały tam być wypełniane przynajmniej o tyle, o ile wypadki, silniejsze od ludzkiej woli, nie postawiły im przemijającej przeszkody.

Wszelako Pretficz, przesłużywszy całą swą młodość wojskowo, a nie wymawiając się jeszcze i teraz od żadnej służby obywatelskiej, dźwigając zaś na swych barkach obowiązki względem swej własnej rodziny, uważał za rzecz godziwą nawet od takich przemijających przeszkód się ile możności ochraniać. Kiedy król przeszłej zimy zaczął się gotować na wojnę, konferował mu kasztelanią halicką, wakującą właśnie natenczas. Pretficz chciał się zrazu od niej wyprosić, mówiąc: że ani się podjąć nie może jakokolwiek porządne pospolite ruszenie zwołać w tej ziemi, ani się czuje na siłach, zależawszy pole od lat tak wielu, powiatowym chorągwiom rotmistrzować jak trzeba. Jednak natenczas o zwołaniu pospolitego ruszenia w halickiej ziemi nie mogło być mowy, bo najprzód w tych stronach jeszcze niewiele było szlachty pomniejszej, a prawie sami panowie, co własne mieli chorągwie; ile zaś drobnej szlachty się między nimi znalazło, tę zawsze przed wojną porozrywali pomiędzy siebie starostowie stryjscy, haliccy, tustańscy, samborscy i lwowscy, tak że na pospolite ruszenie nic nie zostało. Pretficz zatem przyjął kasztelanią, ale tylko z tym, obowiązkiem, że w czasie wojny będzie czuwał nad królewskimi stacjami i bezpieczeństwem publicznym w powiecie. Swojego syna rad by był lepiej pomieścić niżeli na urzędzie porucznika w małej chorągwi mieszczańskiej, ale nareszcie nie sprzeciwiał się temu, bo był zdania wszystkich doświadczonych rycerzy, że wojennego rzemiosła najlepiej ten się nauczy, który od knechta zaczyna. Tak więc siedział spokojnie u siebie przez cały czas wojny, aż do powrotu armii spod Bukowiny.

Kiedy wieść o śmierci Lubka przybiegła do Sokołowa, wielki lament się rozległ po całym dworze. Matka nie mogła utulić się w żalu — a cały niewieści dwór obyczajem Rusinów głośnym płaczem za nim zawodził. Tylko mały Bernard otarł łzy prędko i ku wielkiemu zgorszeniu swojej nauczycielki mniszki powiedział: — Źle się bił Lubek, kiedy się dał zabić chłopom wołoskim.

Rozumny a doświadczony ojciec także się nie od razu poddał żalowi i nie pozwolił nawet odprawić mszy żałobnej za jego duszę, mówiąc: — Że Fredro zginął i Tęczyńscy, i Chryzostom Kmita, o tym nie wątpię, bo też ich trupy widziano. Ale jego ciała nikt nie widział — a nieprzyjaciel nie zbiera trupów po polu. — Potem, jak tylko się drogi przetarły, do Krakowa wyjechał, ale z dobrą wiadomością powrócił, bo nikogo nie znalazł, kto by zabitego Lubka był widział. Powróciwszy, zaniemógł, ale tylko trochę pocierpiał i za skazówką, przywiezioną przez jego żonę od Wilczka, do Lwowa pojechał.

We Lwowie Kergolaja nie zastał, bo ten rycerz francuski, służący z upodobania Wenerze, lecz z obowiązku Marsowi, już się był wtedy dowiedział, że król zamierza nową armią wystawić na wiosnę, pobiegł więc do Krakowa, ażeby sobie u króla wyrobić komendę, a potem do Niewistki zajechał, aby zebrać trochę szerokich groszy i konie swoje odświeżyć, Wszelako Pretficz zastał Kundrata, a przez niego wszystkich żołnierzy odszukał, którzy z Lubkiem służyli i zdrowo wrócili.

Żołnierze ci mocno się teraz rozhultaili, stali się nawet prawdziwą plagą miasta i przedmieść, jedząc i pijąc na kredkę, biorąc gwałtem, gdzie kredka już pisać nie chciała, łuszcząc nawet prawie w sposób zbójecki przedmieścia: trudno więc było z takimi hultajami dojść czegoś pewnego. Ale przecież pomiędzy nimi znalazł jednego, który mu opowiedział dokładnie i wiernie: jako widział na własne oczy, że Lubka, tak samo jak Tigranesa, Wołosi zerwali z konia, ale trupa Lubka nie widział, chociaż się w owej chwili bił w tym samym miejscu, aż póki Kergolaj nie uderzył, a potem znów z Kergolajem w tym samym punkcie się wdzierał na wały i zdaje mu się, że tam Lubek był z nimi.

Natenczas Pretficz był przekonany u siebie, że Lubek, jeżeli nie został zamęczony w fortecy, musi się znajdować w niewoli.

I wówczas bez zwłoki, znów za pomocą Kundrata, wyszukał bardzo zmyślnego i zaufanego, chociaż ubogiego Ormianina we Lwowie, który za handlowymi sprawami Kijasa jeździł po całym Wschodzie, wyrobił mu królewski glejt u wojewody i kredyty u Kijasa na Suczawę, na Kaffę i na Carogród i wyprawił go na kwerendę za Lubkiem.

Wtedy Formoza dowiedziała się o tym i kazała bardzo prosić Pretficza, aby ją na chwilę odwiedził, co też Pretficz z chęcią uczynił.

Formoza była jeszcze zawsze w ciężkiej żałobie, ale już się z swym bólem cokolwiek przegryzła, bo nie porzuciła nadziei. Pretficz był trochę tym zdziwiony, że go Formoza tak szczegółowo wypytuje o sposoby i środki, jakich użyć zamyśla, ażeby nabyć pewności o losie Lubka, bo przecież jej mąż leżał już na cmentarzu we Lwowie, jakoż spytał ją o to; na co Formoza mu odpowiedziała niebacznie: — Chciałabym się dowiedzieć na pewno o losie pana Gniewosza, bo jego ciała także nie znaleziono.

Powiedziawszy to, spostrzegła się i żałowała, że się niepotrzebnie zdradziła, ale słówko już wyleciało. Jednakże Prctficz tylko machnął ręką na wspomnienie Gniewosza, mówiąc: — To rzecz całkiem inna.

Formoza zaczęła bardzo ciekawie rozpytywać Pretficza, jakie jest jego zdanie o rzekomej śmierci Gniewosza; ale to, co jej powiedział, niezmiernie ją zasmuciło. Ażeby ukryć ten smutek, zaczęła mu opowiadać o Lubku, jako go znała, wiele z nim rozmawiała i pokochała go jak brata — a tym jego stroskanego ojca tak za serce chwyciła, że stary Pretticz po kilkakrotnie ją ściskał za rękę i wyszedł od niej pełen szczerego współczucia dla tej nieszczęśliwej kobiety, która, jak się trafnie domyślał nieszczęśliwie wyszedłszy zamąż, straciła męża, lecz oddawszy serce innemu i tego także straciła, a teraz łudzi się próżną nadzieją, że jeszcze go kiedyś obaczy.

Odkąd Pretficz powrócił ze Lwowa, w Sokolowie niecierpliwie czekano, kiedy i z czym też ów Ormianin powróci.

Ale minęły wiosna i lato, i jesień, i już się zima zaczęła — przez ten czas nowa wojna się zakurzyła na Rusi i także się już skończyła — a o Ormianinie żadnej wieści nie było. Przy zbliżającym się Bożym Narodzeniu rozumiano już prawie na pewno, że i Lubka nie znalazł, i jego zabito. Tymczasem w sam dzień św. Szczepana jeszcze przed zmrokiem zajechały małe saneczki przed ganek środkowy — a z nich wysiedli najprzód Ormianin, a za nim Lubek.

Wielkaż tedy pociecha i radość bez wszelkiej miary. Ojciec i matka wydzierali go sobie z kolei, a cały dwór zbiegł się do ostatniego sługi, bo każdy chciał tego prawdziwego zmartwychwstańca własnymi oglądać oczyma. Najserdeczniej zaś i najhałaśliwiej cieszyły się nim dzieci, wieszając mu się na szyję i macając jego dziwaczny ubiór, uszyty modą turecką — a mały Bernard, co często wszystkich zadziwiał nad wiek swój trafnymi spostrzeżeniami, rzekł z wielką powagą: — Jak Turcy dostali od nas po skórze, tak i ciebie puścili, takem to sobie rozumiał.

Przy wieczerzy, do której przeszło trzydzieści osób zasiadło, Lubek miał opowiadać historią swojej niewoli; wszelako z jego opowiadania dowiedziano się tylko bardzo wielu ciekawych szczegółów, ale bez związku, bo ze wszystkich stron rzucano mu zapytania, na które musiał odpowiadać wyrywkiem.

Dopiero po wieczerzy, kiedy domownicy się po pokojach rozeszli, a on sam z rodzicami został przy stole, ojciec kazał mu tę całą historią opowiedzieć porządnie. Lubek opowiedział więc wszystko z wielką szczerością, a często i z tą naiwnością, która była głównym przedmiotem jego zacnego serca i prostego umysłu.

— Bogiem a prawdą — mówił ten młody rycerz, w którym wszakże więcej było trubadura niżeli rycerza — dopiero na tej wojnie zrozumiałem, że podobno Pan Bóg nie stworzył mnie na żołnierza. Jużci siedzę na koniu nie gorzej jak inni, umiem narabiać wszelaką bronią tak samo, jak drudzy, i strach mnie przed nieprzyjacielem nie bierze; ale widok krwi ludzkiej mnie ściska za serce, a kiedy na kogo uderzam, to czuję drżenie w moim sumieniu, że niewinnego człowieka chcę zabić i tak moję rękę prowadzę, abym go, nie bardzo uszkodził. A potem nie mam przytomności umysłu, tom dobrze widział na sobie. Kiedy Wołosi tego poczciwego Ti140 granesa zerwali z konia i jak dzikie zwierzęta zaczęli krzyczeć: „Na pal! na pal!” mnie się tak serce ścisnęło, żem nie wiedział, co się ze mną dzieje, a dopiero wtedym się ocknął, kiedym już sam leżał na ziemi.

Stary Pretficz się nad tym bardzo zamyślił, a Lubek tak i dalej powiadał: — Nie bardzo też wiem, co potem działo się ze mną, bo mi okrutnie w głowie szumiało, musiał mnie któryś zaćmić młotem żelaznym. Pomnę tylko, żem jeszcze raz szedł do szturmu i jeszcze raz zwalono mnie z konia, potem Wołosi zdarli ze mnie cały rynsztunek i wrzucili mnie do ciemnych piwnic, których mają dosyć pod wałami fortecy. Trzymano mnie tam o chlebie i wodzie, na co nie bardzom się skarżył, ale to mnie serce krwawiło i spać nie dawało po nocach, że było tam dużo drugich żołnierzy, co mieli członki poszarpane i kości podruzgotane i umierali w jękach takich bolesnych, że mi się darły wnętrzności, a nie mogłem im pomóc. I musiałem spać z ich trupami, a dusze ich się nade mną wieszały. W kilkanaście dni potem wojewoda Stefan przyjechał, kazał wszystkich jeńców prowadzić przed siebie i sam każdego oglądał. Wojewoda, człowiek już stary, ze siwą brodą i przeszywającymi do głębi duszy czarnymi oczyma, spokojnego rozumu, ale nielitościwie okrutny, niektórych jeńców kazał zaraz pościnać, mianowicie Rusinów z Pokucia, mówiąc, że to jego poddani; innych zaś kazał w jarzma zaprzęgać i orać nimi jak wołami, których też orzących na polu mało co potem sam na własne oczy widziałem. Kiedy na mnie kolej przyszła, że to już po moich łachmanach nie można było poznać, jakiegom jest rodu, powiedziałem, że jestem synem ubogiego mieszczanina ze Lwowa, ale że umiem kilka języków i piszę barwnymi inkaustami na pergaminie.

Więc wojewoda kazał mnie na bok odstawić: a potem dano mnie do kancelarii i kazano mi różne listy łacińskie tłumaczyć na język ruski i przepisywać. Wtedy już lepiej mi było — i dano mi szaty i jużem nie cierpiał głodu. A niebawem wojewoda, mając swego syna Negrula zakładnikiem u cesarza Bajazeta, wyprawił poselstwo do Carogrodu, z raportami o wojnie do carza, a z upominkami do syna — i mnie z tymi posłami wyprawił, zakazując pod stryczkiem wydania się z tym, że jestem jeńcem Polakiem, a pozwalając mi zostać przy Negrulu, jeśliby chciał mnie zatrzymać. Więc Negrul upodobał mnie sobie, każąc sobie grać na cytrze i na mandolinie i już mnie od siebie nie puścił. Zaczem jesienią ów Ormianin przekradł się do mnie, wysiedziawszy parę miesięcy w Suczawie, nim się wywiedział, żem posłan jest do Negrula, a potem znowu parę miesięcy w Stambule, nim się mógł do mnie przedostać. A przedostawszy się do mnie, chciał zrazu Negrulowi ofiarować za mnie okup sowity; aleśmy się namyślili, że Negrul, sam będąc w więzieniu, nie potrzebuje pieniędzy, więc Ormianin zaczął na niego podarunkami najeżdżać, aż mu nareszcie serce tak zmiękczył, że mnie wypuścił.

Puścił mnie już z początkiem zimy, jeno że śród tej wojennej powodzi musieliśmy nieraz manowcami wielkie trakty objeżdżać, a Suczawę z daleka omijać, więceśmy dopiero teraz zdążyli.

Taka była historia niewoli Lubka. Rodzice bardzo nad tym cierpieli, że ich syn musiał przez takie poniewierki przechodzić; ale miawszy go już za umarłego, chwalili Pana Boga, że się na tym skończyło. Zaczem stary Pretficz wąsa poprawił i brodę sobie pogłaskał i rzekł: — Niechaj tam ludzie mówią, co chcą, przecież to zawsze rozum jest najprzedniejszym sługą człowieka. Mój rozum nie chciał w to nigdy uwierzyć, żeś ty tam zginął. Pokazało się teraz, że miałem słuszność.

A potem spytał: — Powiedzże nam, mój Lubku, czy zasłyszałeś tam co o innych Polakach, co są u Turków w niewoli?

— Jest ich tam trochę — rzekł Lubek — ale niewielu. Jedni pływają na tureckich galarach, inni się zasię sturczyli. W więzieniu u Bajazeta tylko kilku ich siedzi.

— Którzyż to są? bo byłaby to ludzka rzecz, zawiadomić o tym ich krewnych.

— Jest ich tam ośmiu albo dziesięciu, bo tam w tym więzieniu, wewnątrz carskich pałaców, gdzie Negrul siedzi, tylko co najprzedniejszych chowają — a że nam nie wolno było z nimi się komunikować, więc też i nie wiem, jak ich wołają. Wiem tylko, że jest między nimi wojewodzic ruski Odrowąż, jest także Cherubin Gniewosz.

— Gniewosz tam jest? — zawołał Pretficz, niezmiernie zdziwiony — wieszże to pewnie?

— Jużci wiem pewnie, jak skoro mówią.

— Ej, Lubku! — rzecze mu ojciec — pono plotkę ci w ucho włożono. Gniewosz, to nie taki chudzina, jak ty, co nikt się nie pyta o niego, jeno pan wielki a ulubieniec królewski, gdyby on tam był, już by król był się dawno o tym dowiedział i byłby posłał okup za niego, choćby i dziesięć tysięcy czerwonych.

— Ale jest pewnie — rzekł Lubek — przecie go nieraz z daleka na własne oczy widziałem, a raz nawet z nim rozmawiałem.

Więc stary Pretficz krzesło sobie przysunął do niego i rzekł: — Powiadajże mi wszystko, co o nim wiesz i co on ci powiadał. Jakimże więc sposobem dostał się w ręce tureckie?

Zaczem Lubek opowiadał w ten sens: — Jak mi to sam Gniewosz opowiedział naprędce, pod Suczawą zapędził się był za jakimś znacznym Tatarem, chcąc go koniecznie wziąć jeńcem, ale koń upadł pod nim, złamawszy nogę na pniu przewróconym. Nim Gniewosz w swej ciężkiej zbroi się spod konia wydobył, cała chmura Tatarów się rzuciła na niego i nakryli go sobą, właśnie jak gdyby kto cały ul pszczół na niego wysypał. Wstawszy na nogi, chociaż bez broni, mógł ich i pięścią natłuc niemało, ale rozważywszy u siebie, że przecie go w końcu przemogą, a z niewoli może się jeszcze wykręcić, dał im się wziąć. Tatarzy, rozumiejąc po jego wzroście i zbroi, że może samego króla albo choć królewicza złowili, pomknęli z nim zaraz na całą noc i potem dalej, aż póki się nie przebrali do Turków — a tam go Turkom oddali, posyłając go w darze tureckiemu carzowi. To mi powiedział sam Gniewosz — a potem nasi słudzy tureccy bardzo dziwne rzeczy mi o nim opowiadali. Kiedy carz się o tym dowiedział, powiadali mi słudzy, że mu przywieziono jeńcem jakiegoś polskiego chana, kazał go najprzód zaprowadzić do pałacowego więzienia i zakuć w kajdany, a potem wprowadzić przed siebie. Gniewosz zakuć się dał, ale jak go zakuto, zaraz kajdany potargał jak nici. A kiedy mu drugie, jeszcze grubsze kajdany włożono, on i drugie potargał jak nici. Zaczem im rzekł: „Widzicie, że mógłbym was wszystkich pobić jak myszy, a przecie wam szkody nie czynię, powiedzcież więc waszemu carzowi, że i jemu nic złego nie zrobię, a jako pan z panem zachowam się wobec niego przystojnie.” — Carz zatem, namyśliwszy się mało niewiele, bo bardzo był ciekaw go widzieć, kazał go wolno przywieść przed siebie, a przyjął go w ganku, otoczony wielkim dworem pomniejszych sułtanów i baszów. Zaczem obejrzawszy go dobrze, rzekł do sułtanów: "Azaż to dziwno, że tym Polakom nie możemy dać rady, kiedy ich armia składa się z takich olbrzymów? Ten jeden mógłby cały mój dwór wyharatać, jeno widzi mi się jest dosyć pokorny”. — A potem carz rzekł do Gniewosza: „Twój Bóg chrześcijański dał tobie wzrost i siłę nad podziw. Musisz ty być albo bratem królewskim, albo też jakimś wielkim hetmanem, a pewno niewielu takich jest między wami”. — A Gniewosz na to: „Nie wiesz ty, carzu, co mówisz. Jam jest tylko polskim rycerzem, jakich jest u nas więcej niżeli ciurów u ciebie, a jam jest między nimi najmniejszy; są, którzy mię wzrostem o dwie głowy przenoszą, a dęby stuletnie wyrywają z korzeniami, właśnie jak gdyby tobie twój balwierz ząb wyrwał”. — Więc na to carzowi oczy wywróciły się białkiem, a język zaczął mu latać w gębie jak pytel we młynie, sułtanom i baszom także oczy latały jak gałki i bełkotali coś z sobą przez trzy pacierze. Zaczem carz rzecze: „Nie boję ja się twoich Polaków, bo mam tyle żołnierzy, że jak ciebie zasypali Tatarzy, tak ja nimi całą Polskę zasypię. Ale z tobą obejdę się grzecznie, bo chcę, aby cię moi baszowie mogli co dzień oglądać, ażeby też wiedzieli, z jakimi żołnierzami będą się musieli borykać, kiedy na wiosnę na Polskę najadę. Powiedzże mi więc, jak mam się z tobą obchodzić, abym cię zachował żywego, a wiedz o tym, że ja znajdę na ciebie takie kajdany, których nie przerwiesz”. — A Gniewosz na to: „Bardzo mądrze to czynisz, że się chcesz ze mną układać, albowiem masz wiedzieć o tym, że rycerz polski jest tobie równy, możesz więc, jak pan z panem, zawrzeć z nim traktat, nic ci to nie ubliży. Więc najprzód, kiedy chcesz ze mną żyć w zgodzie, masz mnie trzymać u siebie z respektem, jaki się panu należy. A potem, jeżeli ty się względem mnie zobowiążesz, że mnie u siebie przetrzymasz przez rok i sześć niedziel i przez ten czas to w sekrecie zachowasz, jakom jest u ciebie w poniewolnej gościnie, tedy ja tobie dam parol rycerski, że ci nie ucieknę, a i w twoich ludziach ci szkody nie zrobię”. — Więc carz się znowu z sułtanami naradzał, a potem rzekł: „A co będzie po roku i sześciu niedzielach?

Albowiem wiedz o tym, że jeśliby mi twoi Polacy w tej wojnie, na którą się właśnie gotuję, wzięli, co nie daj Boże! jakiego zacnego sułtana albo zgoła krewnego w niewolę, to ja będę wolał dać ciebie w zamian za niego, niżelibym miał okup posyłać”. — A na to Gniewosz: „Kiedy panowie zawierają ze sobą traktat na czas oznaczony, to nigdy sobie nie wymawiają, co ma się stać po ekspiracji69 traktatu. Potem stanie się to, na co się znowu ze sobą namówią”.

— Zaczem carz i sułtani, i wszyscy baszowie na to kiwali głowami i cmokali ustami, mówiąc, że ten rycerz polski przedni ma rozum i zdaje się być godzien respektu. A tak pomiędzy carzem Bajazetem a panem Gniewoszem stanął traktat, który też między sobą dotąd chowają.

Stary Pretficz słuchał tego opowiadania z wielką uwagą, a potem rzekł: — Powiadajże nam teraz, jakoś sam widział Gniewosza i jako z nim rozmawiałeś.

Więc Lubek opowiadał dalej w ten sens: — Negrula tam w tym samym więzieniu trzymają, co i Gniewosza, ale każdego osobno i każdy ma sługi osobne. Jeno że jeden jest ogród, więc oba po tym samym ogrodzie się przechadzają.

Carz taki dał rozkaz, ażeby zakładnicy albo też jeńcy nigdy się z sobą nie spotykali, zaczem my zabawialiśmy się w ogrodzie o innych godzinach, a Gniewosz o innych. Ale żem ja do sług Negrula należał, więc mi też nie broniono zabawić się w ogrodzie o każdej porze, kiedy mnie Negrul przy sobie nie trzymał. Tak nieraz Gniewosza z daleka widziałem i Odrowąża także zajrzałem, chociaż jego nie z takim respektem trzymają. I Gniewosz musiał także mnie poznać, bo uważałem, że na mnie spogląda i pewnie chciałby do mnie przemówić, jeno że mu to nie wolno dla straży. Aż jednego dnia w lecie, kiedy okrutny upał panował, a jego strażnicy posnęli pod drzewem, dał mi znak i sam zbliżył się do mnie i rzekł: „Tyś to jest ów Pretficz, coś był mały czas paziem u króla, a potem cię król na rycerza pasował we Lwowie?” — Ukłoniłem mu się niziutko i odpowiedziałem: „Tak jest, jak wasza miłość powiadasz”. — A on na to: „Przecz mi się kłaniasz tak nisko? Takiś ty rycerz, jak ja, a dzisiaj taki sam niewolnik”.

— Potem mnie pytał, jakim sposobem dostałem się do niewoli. A kiedym mu opowiedział, rzekł: „Mądrześ to zrobił, żeś się małym uczynił, będziesz się mógł wypsnąć przy jakiej okazji, jako to muszka i przez gęstą sieć się prześliźnie, a bąk w niej uwiąźnie”. — Więc ja mu na to: „Wszelako częściej muszka w sieci uwiąźnie, a bąk się przebije. Jakoż już nieraz głowę sobie nad tym łamałem, jakim sposobem wasze miłość wzięto żywego”. — A wtedy Gniewosz mi opowiedział, jak się to stało. Po czym rzekł, kładnąc mi rękę na ramieniu: „Słysz, Pretficz!

Wiesz o tym, że my, rycerze, jesteśmy jako mnichowie jednego zakonu, co zawsze i wszędzie stają wszyscy za jednego, a jeden za wszystkich. Jest też i obediencja, którą młodszy powinien starszemu. Owo więc ja biorę od ciebie parol rycerski na to, że jeślibyś się wypsnął z tej niewoli, a wrócił do domu, tedy do roku i sześciu niedziel nie powiesz nikomu, żeś mnie tu widział i żem żyw na tym świecie. Mam wiadomości od drugich jeńców, co ich pod Czerniowcami zabrano, że cała Polska rozumie, jakom jest zabił pod Suczawą, potrzeba, aby tak rozumiano przez cały ten czas dla szczęścia ludzkiego. Zaczem liczę na ciebie, że nic nie powiesz, choćby cię kto rzezał po gardle”. — Zaczem dałem mu rękę, a on sobie poszedł. A potem jeszcze go nieraz widziałem, alem już z nim drugich dyskursów nie miewał.

Stary Pretficz, wysłuchawszy reszty tego opowiadania, wstał i dał znak Ormianinowi, który się z dworzanami w rogu komnaty zabawiał, aby szedł za nim i poszedł z nim do ostatniej izby w lewym skrzydle dworzyska, gdzie miał swoje kancelarią i swoje archiwa. Tam, siadłszy przy stole i posadziwszy Ormianina naprzeciw siebie, zaczął go rozpytywać, azali słyszał co o jeńcach polskich, znajdujących się w ręku tureckich. Ale Ormianin nic o tym nie wiedział i odpowiedział mu krótko: — Ani wiem, ani nawet o nich się nie pytałem z obawy, aby się nie dowiedziano, że jestem z Polski. Albowiem jak skoro mi syn waszej miłości powiedział, że mu wojewoda zakazał pod stryczkiem przyznawać się do tego, że jest Polakiem, zaczem on przed Turkami udaje się za Niemca, tak też i ja powiedziałem się Grekiem i nigdy słówka nie pisnąłem o Polsce.

Na co rzecze mu Pretficz: — Siedźże sobie spokojnie, a pocierp tutaj cokolwiek, zaczem cię o coś poproszę.

Potem zaraz jął pisać i napisał list bardzo długi, zamknął go w jedną kopertę, a potem w drugą, wielką pieczęć na kopercie przyłożył, a oddając mu go, rzekł: — Chciałem, abyś tu u nas dzień jaki odpoczął, ale zważywszy, żem się powinien pośpieszyć z uregulowaniem moich rachunków z domem Kijasa, proszę cię, abyś jutro raniutko jechał do Lwowa. A tu masz list, który tam oddasz, gdzie też będą wiedzieć, co mają z nim zrobić.

Ormianin, rad w duszy, że go nie zatrzymują i że będzie mógł pośpieszyć do żony i dzieci, pobiegł zaraz do Lubka, aby się z nim pożegnać, i jeszcze tej nocy wyjechał do Lwowa.

Lubek, kiedy go ojciec samego z matką zostawił, kręcił się przez chwilę na krześle, bladł i czerwieniał, ale nareszcie zdobył się na odwagę i spytał matkę, co się stało z Jagienką.

Matka mu powiedziała.

Na tę niespodziewaną wiadomość Lubkowi szumiało w głowie, nieopisany chaos uczuć i myśli zaczął się kłębić w jego sercu i duszy, a śród tego chaosu całkiem stracił przytomność.

Kiedy się swego czasu o zamęściu Jagienki z Gniewoszem dowiedział, za zbawienną pomocą nerwowej gorączki cios ten jakokolwiek przebolał, przyznał sam, że był dla niego nieuniknionym, oswoił się z swym położeniem i pocieszał się żywym a nieustającym w swym sercu życzeniem, ażeby przynajmniej ona była szczęśliwą. Domysł albo wiadomość, bo to nie było sekretem dla ludzi ciekawych, że Gniewosz z Jagienką nie żyje, obudziła w jego sercu dwa dziwnie ze sobą niezgodne uczucia: pod wpływem szczerej przyjaźni dla niej, bolał nad tym, że nie jest szczęśliwa — a pod wpływem miłości znajdował w tym pewne zadowolenie. Na wiadomość o śmierci Gniewosza odetchnął lekko, jego żartka wyobraźnia grać w nim zaczęła, otwierając mu tak rozkoszne widoki, o jakich dotąd nigdy nie śmiał zamarzyć. Kiedy Gniewosza obaczył żywego, znowu ból głęboki go przejął, bo znowu z nieba upadł na ziemię; jednak po dokładniejszej rozwadze znów się pocieszył, bo Gniewosz był jeńcem i zdało się, że sam się nie śpieszył, ażeby się wydobyć z niewoli. Jakkolwiek Lubek nie był człowiekiem czynu, tylko marzycielem, a marzycieli zawsze więcej pociąga ku sobie marzenie niż rzeczywistość, częstokroć nawet, chociaż bezwiednie, sami opóźniają spełnienie się rzeczywistości, ażeby marzeń nie stracić; jednak w podróży ze Stambułu do domu jego marzenia zaczęły pewne kształty przybierać i przeczuwać, że może teraz zamienią się w rzeczywistość. Tymczasem właśnie teraz się dowiedział od matki, że Jagienka poszła powtórnie za mąż za Wilczka! Kto tak kochał, jak Lubek, kto cały swój świat widział tylko w Jagience, a poza nią nic, tylko puszczę bezludną, śmierć i nicestwo, temu nie można się dziwić, że pod ciosem tej wiadomości zakłębiło się w jego umyśle i całkiem stracił przytomność.

Spostrzegła to matka po jego twarzy i milcząc dała mu czas, aby przyszedł do siebie.

Lubek potrzebował długiego czasu, nim zebrał swe myśli, po czym rzekł z przejmującą goryczą w głosie: — Jakże oni się mogli pożenić, kiedy Gniewosz żyje?

A wtedy matka, chcąc go uspokoić, odpowiedziała mu zapewne wbrew swemu przekonaniu: — Ależ oni byli pewni, co też i wszyscy mówili, że Gniewosz jest zabit, zaczem grzechu nie mają.

Patrząc zaś nań, po chwili dodała: — I tak rozumiem, że Jagienka jest zadowoloną z swojego męża.

Natenczas Lubek, już oprzytomniawszy zupełnie, powiedział z ciężkim westchnieniem: — Ja też niczego nie pragnę, jak tylko, ażeby ona była szczęśliwą.

W tej chwili wszedł Ormianin, ażeby się z nim pożegnać, a za nim stary Pretficz do jadalnej komnaty.

Żegnając się z poczciwym Ormianinem, który mu tak ważne oddał usługi, Lubek rozczulił się, lecz widząc go odjeżdżającego i spojrzawszy w twarz ojcu, jakieś złowrogie przeczucie ukłuło go w serce, uderzył się ręką w czoło i rzeki do ojca: — Znowum głupstwo zrobił! Nawet nie głupstwo, tylko po prostu występek. Dałem Gniewoszowi parol rycerski, że go nie zdradzę, a przecież się z tym wygadałem. Spodziewam się przecież, że ojciec tego nikomu nie powie.

Ale stary Pretficz się na to uśmiechnął i rzekł: — Twój ojciec twego parolu nie złamie, ale i tyś go nie złamał, jenoś się z czasem nie obliczył.

Przecież od owej pory, kiedy Gniewosz dostał się do niewoli, minęło już więcej jak rok i sześć niedziel.

Lubek nad tym się zastanowił, odetchnął swobodniej i rzekł: — Ale zawsze nie trzeba o tym nikomu powiadać.

Lubek w tej chwili więcej o tym nie myślał, ale mimo to miał noc niespokojną.

Jakież to zmiany zaszły podczas jego nieobecności.

Lubek potrzebował kilku dni czasu, nim się wmyślił w ten nowy stan rzeczy. Lecz jak się wmyślił, powiedział sobie, że właściwie się nic nie zmieniło. Przecież on nigdy o tym nawet nie marzył, ażeby mógł posiąść Jagienkę. A czy ona tego ma męża, czy którego innego, to w gruncie rzeczy jest jedno. Owszem, ta zmiana wyszła jej bez wątpienia na lepsze. Gniewosza nienawidziła — a kiedy poszła z własnej woli za Wilczka, to przecież musiała wiedzieć, dlaczego to robi. Jak to tam było w rzeczywistości, Lubek nie wiedział. Stąd wpadł na domysł, iż może być, że Jagienka tylko dlatego poszła za Wilczka, aby się od Gniewosza uwolnić. A wtedy przypomniał sobie, jak zawsze na Sobniu miłościwymi oczyma na niego patrzyła i jak mu w tej ciężkiej chwili, kiedy ją gwałtem za mąż wydano, bukiecik kwiatów rzuciła do okna.

A potem grał jej na lutni, a ona go do późnej nocy słuchała. Jakiekolwiek później zaszły wypadki, Jagienka go nie mogła zapomnieć. Zaczem uczuł tęsknotę i zapragnął ją jak najprędzej obaczyć, i postanowił sobie w przyszłą niedzielę pojechać na Tustań.

Od czasu jak Wilczek przywiózł Jagienkę na Tustań, zamek tustański nabrał dziwnej reputacji w bliższych i dalszych sąsiedztwach.

Ludzie ówcześni, mimo to że im ich rozum nie tylko do życia, ale do spełnienia tak wielkich czynów wystarczał, na jakie późniejsze wieki nie mogły się zdobyć, byli niezmiernie przesądni i zawsze skłonni do uwierzenia każdej plotce, którą inni opowiadali. Lada drobna bajeczka, którą ktoś zmyślił, przebiegając z ust do ust, bogacąc się w ustach każdego w nowe dodatki, wyrastała w legendę, która stawała się wprędce artykułem wiary dla całego powiatu, często nawet dla całego kraju i nieraz później przechodziła w kroniki jako najprawdziwsza, bo wszystkim znajoma historia. Tak i o Wilczku, nie wiadomo skąd, urosła powieść, jako nieludzkim sposobem wziął Gniewoszowi żonę z Czorsztyna. Opowiadano o nim, że diabłu duszę zapisał i diabeł zabił Gniewosza pod murami Suczawy; inaczej nie rozumiano. jakim sposobem taki żelazny rycerz mógł się dać zabić chłopom wołoskim, których Biłowus tłukł pałką, ile mu się podobało. Mówiono dalej, że diabeł się przebrał za księdza i dał mu ślub w czorsztyńskiej kaplicy przeciwko prawu i na przekór zakazowi biskupów. Inni zasię utrzymywali, że diabeł nie zabił Gniewosza, tylko go trzyma ukrytego w lasach wołoskich i jednego dnia puści go, aby odebrać żonę Wilczkowi...

Te bajki otoczyły zamek tustański, jak gromady złych duchów, i zamieniły go w wyobraźni okolicznego ludu jakoby w jakąś zaczarowaną siedzibę, którą trzymają w swych ręku moce piekielne i już jej nie wypuszczą, aż póki ludzie w niej mieszkający nie odpokutują swych grzechów. Stąd poszło, że zamek ten już w owe czasy każdy chrześcijanin omijał i żaden gość nigdy doń nie zajechał. Wilczek z Jagienką znaleźli się zatem całkiem odosobnieni od ludzi — i widywali tylko swoich własnych sług i żołnierzy, i mieszczan z Tustania. Nawet Auctus Paniowski, jedyny wierny przyjaciel Wilczka, jeżeli czasem przyjechał, to tylko na to, aby go z obowiązku przyjaźni próżnymi słowami pocieszyć i do cierpliwości zachęcić, ale i on bawił zawsze tylko kilka godzin i nigdy za żadną cenę nie chciał nocować.

Wilczek i Jagienka czuli to przez kilka pierwszych miesięcy głęboko i bardzo boleśnie.

Przyzwyczaili się z czasem. Niczym nie zamącona ich miłość im wystarczała do szczęścia.

Prześliczne i zdrowiuteńkie dzieciątko rozpędzało swoim anielskim uśmiechem wszystkie powieści o duchach, które czasem im dochodziły do uszu, i rozpościerało w ich uczuciu jakoby niebieską opiekę nad zamkiem. Wiodło im się zresztą wszystko nad podziw. Wilczek kazał pozbierać nagromadzone pieniądze po kluczach Jagienki i najprzód Baranów wykupił.

Potem przez Ramułta wyrównał wszystkie zaległe rachunki z domem Kijasa. Nikomu nic nie był winien, jego zapasy się wciąż pomnażały, dom jego opływał we wszelkie dostatki, zaczem mu wszelakiego szczęścia nie brakło. Ale to nieszczęśliwe odosobnienie przecież napełniało ich smutkiem, bo i najzupełniejsze szczęście jeszcze nam nie wystarcza, jeżeli nie możemy się nim z innymi podzielić. Często z nieopisaną tęsknotą wyglądali przez okna, mówiąc sobie: „Gdyby już wreszcie ktokolwiek bądź, choćby jaki rybałt wędrowny albo szlachcic ubogi, którego by można nakarmić i odziać”. Ale nigdy żywa dusza się nie zjawiła...

Toż kiedy między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem Lubek wjechał w dziedziniec zamku, oboje Wilczkowie wydzierali go sobie i nie mogli miejsca mu znaleźć. Jagienka porwawszy go za rękę, nie chciała jej wcale wypuścić z swojej gorącej dłoni, jak gdyby się obawiała, że jak ją wypuści, to i on sam się ulotni. Lubek uczul ciepło jej krwi, a wtedy taka błogość jego duszę objęła, jakiej jeszcze nigdy nie doznał w swym życiu.

Przez cały wieczór musiał im opowiadać, przez jakie losy przechodził czasu swojej niedoli i jak się z niej nareszcie wydobył. Jagienką go słuchała z natężoną uwagą i czasem dziwny jakiś niepokój malował się na jej twarzy; zdało się, jakoby go chciała o coś zapytać, ale nie miała odwagi. Wszelako Lubek na to nie zważał. Kiedy go zaś Wilczkowie zaprosili, ażeby na noc pozostał, a on zaproszenie przyjął radosnym sercem, wszyscy troje byli tym nadzwyczajnie uszczęśliwieni — a Lubek najwięcej.

Lubek bawił trzy dni na zamku. Przez ten czas spostrzegł, że Jagience niczego nie brakuje do szczęścia. Stąd powziął w swoim poczciwym sercu szczerą sympatią i szacunek dla Wilczka. Lecz obok tego jego miłość dla Jagienki także się ożywiła. Jagienką mówiła mu „ty” jak dawniej, rozmawiała z nim sercem otwartym jak z bratem, opowiadała o przebytych przez siebie cierpieniach i swoim szczęściu dzisiejszym, a czasem go brała za rękę i mówiła głosem, który jak dźwięk natchniony przebiegał po wszystkich strunach jego duszy zbolałej: — Po wszystkie czasy myślałam o tobie, bom zawsze wiedziała, że oprócz mojego męża ty jesteś jedynym na całym świecie, który mnie kocha jak siostrę.

Lubek nie umiał na to nic odpowiedzieć, ale czuł się niewymownie szczęśliwym.

Trzeciego dnia Jagienka, dręczona zapewne niepokojem wewnętrznym, znalazłszy się z nim sam na sam, zebrała się na odwagę i zaczęła go wypytywać natrętnie, czy nie masz jeszcze innych jeńców polskich u Turków, u Tatar, albo gdziekolwiek indziej w tych krajach.

Lubek umiał się opanować i odpowiedział spokojnie, że nic o nich nie słyszał. Ale kiedy Jagienka ostro spojrzała mu w oczy i zapytała wprost: — Czy nie słyszał co o Gniewoszu? — nadzwyczajnie się zmienił, twarz mu się zarumieniła i oddech mu się zaparł na chwilę. Odpowiedział wprawdzie stanowczo: — Nie, z pewnością nie — i dodał, że śmierć Gniewosza jest niewątpliwie stwierdzoną — ale jego pomieszanie nie uszło uwagi Jagienki i pewne podejrzenie w niej pozostało.

Zauważał to Lubek i z obawy, ażeby mu Jagienka tych pytań nie powtarzała, jeszcze tego samego dnia do Sokołowa odjechał.

Od tego czasu jeździł co tydzień na Tustań.

Jego ojciec, przypatrzywszy mu się uważniej i przyszedłszy do przekonania, że on ani do zawodu wojskowego, ani też do żadnej służby publicznej nie jest stworzony i że najszczęśliwszym jest w samotności, dał mu folwark należący do Sokołowa i zostawił mu jak najzupełniejszą swobodę. Lubek, zamieszkawszy pod swoją strzechą, spędzał czas według swego upodobania: grywał sobie na lutni albo na mandolinie, rysował obrazki, układał wiersze, wyrzynał figurki z drzewa, zaglądał do chat ubogich ludzi, dawał im rady i bawił się z ich dziećmi, które daleko więcej go zajmowały niżeli ich rodzice. Ale w rzeczywistości wcale nie wiedział, czy słońce świeci, czy niebo jest pokryte chmurami, czy jeszcze dzień jest, czy noc już zapadła, tylko dnie liczył i pragnął, ażeby jak najprędzej nadeszła niedziela — a w niedzielę jechał na Tustań.

Przyjmowany zawsze serdecznie, mogąc swobodnie patrzeć w czarujące oczy Jagienki, oddychać tym samym powietrzem, co ona, czasem się dotknąć jej ręki, czuć ciepło jej krwi, pełne sympatii dla niego, i widzieć ją w szczęściu niczym niezamąconym, był sam tak szczęśliwym, że wcale wyższego szczęścia nie pragnął dla siebie. Ludzie, goniący za innymi uciechami w tym życiu, nazywają takie niewinne szczęście złudzeniem: ale czyż szczęście, któreśmy sobie stworzyli, które z całą świadomością czujemy i którym jesteśmy zupełnie zadowoleni, nie jest taką samą rzeczywstością, jak każda inna, o której nam się zdaje, że jej jesteśmy świadomi? Co w naszej duszy jest rzeczywistością a co urojeniem, tego jeszcze nigdy nikt nie określił. Lubek był tym szczęśliwy, co miał, i tylko pragnął, aby tak został na wieki.

XV ŻYWI GINĄ Ten rok 1498, co nastąpił po bukowińskiej wyprawie, nie przeszedł tak spokojnie we Lwowie, jak w Tustaniu i Sokołowie. Był to owszem na całej Rusi rok bardzo wojenny, chociaż to, co o nim kroniki nam przekazały, było widocznie raczej niszczeniem i łupieniem kraju niżeli wojną.

Wojewoda wołoski, pozbywszy się Polaków ze swego kraiku, chociaż za pośrednictwem Węgrów zawarł podobno z Polską jakiś rozejm czy pokój do czasu, nie chciał, a nawet i nie mógł na takiej niedostatecznej umowie poprzestać. Albowiem położenie jego było niezmiernie trudne i niebezpieczne: państwowy byt Wołoszczyzny nie był wcale zapewniony, rościły sobie do niej pretensje trzy wielkie mocarstwa: Polska, Węgry i Turcja, co chwila któreś z nich wymagało od niej poddania się i złożenia hołdu przez księcia, popierając swe wymagania groźbami, a często i siłą zbrojną — i tylko książę tak bystrego rozumu, takiej niezwyczajnej chytrości i tak niepożytej energii, jak Stefan, za co też w dziejach swego narodu nazywa się Wielkim, mógł przez lat przeszło trzydzieści swoje państewko bronić zwycięsko przeciwko trzem takim potęgom i zostawić je swoim następcom. Po bukowińskiej wyprawie, nie mając żadnej pewności, że Polacy znów się zerwą na niego, postawił się na stopę przyjazną z Węgrami, skojarzył się z Turcją i zebrawszy około czterdziestu tysięcy zbrojnego ludu, złożonego z Wołochów, Tatarów i Turków, najechał Ruś, należącą do Polski. Celem jego było bez żadnego wątpienia, nie zdobycz ziemi, tylko zniewolenie Polski i Węgier do zawarcia z nim stałego pokoju: ale tymczasem pod jego najazdem ruskie kraje cierpiały.

Król Olbracht, którego postępki, skutkiem lekkości ducha i niepowściągliwego temperamentu, bardzo często w rażącej były niezgodzie z jego rozumnymi myślami i zamiarami, tym razem wcale o obronie swych krajów nie myślał. Przeleżawszy po powrocie z wojny wołoskiej kilka tygodni we Lwowie, wrócił do Krakowa i zaniedbując zupełnie sprawy publiczne, jak gdyby chciał sobie wstrzemięźliwość, którą mu nałożyły przeszłoroczna wojna i nastąpiona po niej choroba, w dwójnasób nagrodzić, oddał się najwyuzdańszej swawoli. W całym jego życiu nie masz drugiej epoki, w której by się tak zupełnie dał unieść swojemu swawolnemu temperamentowi — i właśnie w owym to czasie zdarzyło mu się, że kiedy nocą zakradał się do jakiejś swawolnicy, pobił się w ciemnej ulicy z pijanymi pachołkami i został od nich czekanem w głowę raniony, którą to ranę jego balwierze mu przez cały miesiąc leczyli.

Nie czując żadnej ze strony króla obrony, starostowie i inni zamożniejsi panowie pozamykali się przed najazdem w swoich zamkach i dworach obronnych i tak samo także uczyniły obronne miasta, naprawiając swe mury i gromadząc u siebie na swój koszt ludzi zbrojnych, skądkolwiek mogły ich dostać. Lwów stał się wtedy zbiegowiskiem żołnierstwa wszelakiej broni i wszelkich narodowości, pomiędzy którym nie brakło także drobniejszej szlachty, nie mogącej się bronić w swoich drewnianych dworkach i nie brakło także wszelkiego rodzaju awanturników, dla których takie czasy i takie miasta najpożądańszym i najobfitszym są żniwem.

Miasto więc samo było tymi gośćmi nabite, pełne ich były wszystkie gospody i domy, gwar nieustanny, pijatyka, bójki, kalectwa, nie ustawały ni w dzień, ni w nocy: drabowie miejscy rąk nie mogli nastarczyć, ażeby jakikolwiek utrzymać porządek — a tylko szynkarze i kupcy dobrze się mieli.

Wszelako na przedmieściach działo się jeszcze daleko gorzej. Kiedy bowiem do miasta ściągali się tylko ci, co mieli pieniądze albo choć kredyt, lub wreszcie tacy, co na to liczyli, że sobie filuterią grosz i gościnę u drugich wykręcą, po przedmieściach włóczyli się sami tacy hultaje, co nie wahali się kraść, a kiedy ukraść nie było można, to wzięli gwałtem, nawet i w biały dzień, a jeszcze i zrabowanego wyśmiali. Nabrawszy towarów, sprzedawali je Żydom, a nawet i po żydowskich gospodach mieszkali; inni zaś, że to: już ciepło było, bo wiosna w tym roku była wczesna i prawie od razu gorąca, nocowali sobie po przedmiejskich ogrodach, po cmentarzach i po krzach, otaczających góry zamkowe.

Do Łopatki, że to do jego starościńskiej jurysdykcji należały przedmieścia, z początkiem wiosny dzień w dzień przybiegali przedmieszczanie z lamentem, że temu wypłukano komorę, innemu spichrz przetrzebiono, a trzeciemu nawet wyprowadzono jałówkę z obory. Łopatka kazał swym drabom robić na nich obławy, ale bez skutku, bo chociaż już kilku, złowionych na gorącym uczynku, kazał wrzucić na dno wieży, jednak to wcale nie pomagało: kradzieże te i łupiestwa mimo to ciągle się powtarzały — a co najgorsza, to że bardzo mało tych hultajów chwytano i było wielkie podejrzenie, że Żydzi ich protegują, a drabi zamkowi, na nocne ronty wysyłani, zamiast ich śledzić i chwytać, po całych nocach wysiadują przy dzbanach w żydowskich gospodach. Łopatka o tym wiedział przez szpiegów, bardzo się tym frasował, ale nie umiał sobie na to poradzić.

Tak jednego dnia rano, po nabożeństwie — a był to właśnie dzień św. Stanisława biskupa — siedział sobie na ławie kamiennej przy bramie Niskiego Zamku, przy nim siedzieli Olizar i Frąc, a on im opowiadał swoje kłopoty, chcąc zasięgnąć ich rady.

— Wiem wszystko — powiadał zafrasowany Łopatka — wiem, kiedy co komu ukradną, wiem, kędy idą ukradzione towary, wiem nawet, gdzie odbywają swoje noclegi, a przecie ich dopaść nie mogę.

A na to rzecze Olizar bardzo podstępnie: — Najlepiejbyś zrobił, gdybyś kazał zlustrować żydowskie gospody, tam byś znalazł niemało nakradzionych towarów, przynajmniej mógłbyś je oddać poszkodowanym.

Łopatce ta propozycja cale nie była do smaku, bo Żydzi byli w wielkich łaskach w starostwie, starostowie ich nawet nieraz protegowali przeciwko miastu, więc odpowiedział mu na to niechętnie: — Trudnoż nam Żydów lustrować komory, jak skoro nikt się na nich nie skarży. Na tym zresztą niewiele zależy, ja bym chciał wyłapać złodziejów.

— Powiadają w Krakowie — rzecze mu na to Olizar — że kruk krukowi oka nie wydzióbie, a u nas we Lwowie taka jest gadka, że starosta nie wydzióbie oka Żydowi.

Więc Łopatka się tym uczuł dotknięty, lecz rzekł niby żartem: — A tobie by się to nie podobało, żebym wyłapał złodziejów, bo wyłapawszy ich w nocy, a przypatrzywszy się im do słońca, może by się pomiędzy nimi znalazło kilku Olizarowych kozaków.

Ale Olizar się śmiał naprawdę i mówił: — Słysz, Łopatka, jak którego z nich złapiesz, to ja cię sam proszę, abyś go zaraz kazał powiesić, bo taki kozak i mnie się na nic nie przyda, co się przy takim bzdurstwie, jako właśnie to łuszczenie bezbronnych przedmieszczan, da złapać. Ale nie myśl ty tak o moich kozakach.

Przywieźli oni sobie dosyć zdobyczy z wojny wołoskiej, że jeszcze mają żyć z czego, a nawet wyżyją o tym choćby do zimy. A nie myśl także, żeby moi kozacy, co są przecież żołnierze, żyli w przyjaźni z takimi hultajami, co przedmieszczan rabują. Gdybym ja był z tym hultajstwem w przyjaźni, to Fesia mieszkałaby sobie spokojnie na swoim folwarku pod Wysokim Zamkiem — a ja sam dałem jej radę, aby sobie najęła domek na Halickiej ulicy w sąsiedztwie Pachny, a jej folwarku pilnują moi kozacy.

— Ot, pleciesz! — rzecze do niego, przymrużając jedno oko, Łopatka — na seło ludyj duryty70 — Obawiałeś się, żeby ci hultaje nie zbałamucili ci Fesi, albo żebyś od nich w nocy po łbie nie dostał, jako się to właśnie naszemu panu zdarzyło w Krakowie — i dlategoś ją przeprowadził do miasta i oddał pod opiekę Pachny. Ne zdurysz ty Seneki. Pachny teraz już nie dostaniesz, bo głupia by była, gdyby to brała dla siebie, co po Fesi zostanie. Powie ci ona także, jak mawiał Seneka. Ale co mnie tam do tego!

Na te słowa Frąc pogładził się z zadowoleniem po brodzie, a Łopatka tak mówił dalej: — Ale co robić? w tym sęk i dlatego chciałbym się was poradzić. Ja sobie myślę, że trzeba by na tych hultajów gęstą sieć utkać z żołnierzy i wszystkich do sieci napędzić.

Na to Olizar się rozśmiał i rzekł: — Widać zaraz starostę, co na to szablę nosi u boku, aby przy niej zasiadał na sądach, ale nigdy nie bywał na wojnach. Jeżelibyś ty chciał gęstą sieć utkać choćby tylko na tych, co się włóczą po Krakowskim Przedmieściu, to trzeba by ci na to co najmniej z pięć tysięcy żołnierzy.

Chyba że wiesz, gdzie się zbierają.

— Jużci wiem — rzecze Łopatka. — Przy kościółku N. Marii Panny jest cmentarz mało co okopany a zarośnięty chaszczami, zaś za cmentarzem ciągną się w górę pomiędzy dworkami warzywne ogrody probostwa aż prawie pod górę Piaskową. Na probostwie tylko stary ksiądz siedzi z organistą i dwoma dziadami, a wszyscy spać idą z kurami. Owo więc na tym cmentarzu ci złodzieje się zbierają, zwłaszcza w niedziele i święta, kiedy im łatwiej kraść i zdobywać komory, i tam się dzielą kradzieżą. A tak są przy tym zuchwali, że czasem koło północy, albo też i nad ranem nawet, i ognie nakładają, i jedzą przy nich, i piją, co w nocy ukradli.

Na to rzekł Frąc: — No, to tam posłać tylko z pięćdziesięciu halabardników, aby na nich za krzakami albo za sąsiednimi domami zasiedli, a potem ich otoczyli i wzięli.

— Ba! — rzecze Łopatka — jużem tego próbował, ale nigdy mi się nie udało. Zawsze halabardnicy uciekli, mówiąc, że to nie złodzieje, tylko dusze umarłych przy tych tam ogniach odprawiają swoje biesiady. Widzieli na własne oczy, jak z grobów wybuchały płomienie i chmury dymów, a z nich występowali umarli. Raz nawet zaczekali, aż kur zapieje; ale jak kur zapiał, wszystkie te mary zniknęły i moi żołnierze po nich nic nie znaleźli...

To mówiąc Łopatka, zrobił krzyż święty na piersiach i rzekł: — Nie wiem więc, czy się godzi na dusze zmarłe najeżdżać, bo żeby za to potępienia nie było.

Ale niewierny Frąc się na to uśmiechnął i rzekł: — Takie to dusze zmarłe, co kradną. A potem, chciałbym ja widzieć te dusze, co przede mną nie pierzchną, kiedy na nie z gołym mieczem najadę.

Łopatka spojrzał zadziwionymi oczyma na niego i rzekł półgłosem do Olizara: — Chyba że husyta albo też charakternik. A ty, co powiadasz?

A Olizar, nienawidzący Frąca, a jako Rusin zawsze pełen sztucznych konceptów, powiedział na to te słowa: — Mogą być dusze, co o północy z grobów wyłażą, jako to bywa, ja jednak rozumiem, że prędzej złodzieje. Jednak czy dusze, czy złodzieje, nic ty im piechotą nie zrobisz, bo człowiek zawsze około północy strachów się boi, jeno koń nie dba o strachy, i choćby nawet na dusze, zawsze śmiało najeżdża. Zaczem tak sądzę, że Frąc powinien by co w tym pomóc. Siedzi on teraz jako komendant na Wysokim Zamku i ma sześćdziesiąt ciężkich koni pod sobą. Niechże więc przed północą milczkiem pod górą Piaskową zasiędzie, a ty postaw swych drabów w zasadzce od Niskiego Zamku i niech mają oko na cmentarz. A jak tam ruch jaki obaczą, niechże więc dadzą znak, wystrzeliwszy z muszkietu, wtedy Frąc z swymi konnymi ludźmi z całym impetem uderzy na cmentarz i których złodziejów nie potratuje, tych twoim drabom w same paszczę napędzi.

Więc Łopatka, kiedy myśl Olizara zrozumiał, tak się nią uradował, że mu się rzucił na szyję i zawołał: — A ty, Wyrypaju, masz zawsze sposób na wszystko! Więc cóż, panie Frąc, uderzysz, jak mówi Olizar?

— Dlaczego nie — odpowiedział Frąc — przecie to mój obowiązek.

— Więc dziś! — zawołał Łopatka — bo to dziś święto i pewnie ich tam złowimy. Więc na strzał z muszkietu od Piaskowej góry w pięćdziesiąt koni uderzysz, a już ja sam będę z moimi drabami na dole i przypilnuję, aby się wszystko wywinęło jak z płatka.

— Będę i ja tam — dodał do tego Olizar — nie dla złodziejów, jeno jeżeli to będą dusze, to chciałbym widzieć, jaki też opór postawią koniom.

Zaczem Łopatka ich do siebie na obiad zaprosił i gościł serdecznie — a przed wieczorem rozeszli się, aby się o północy znowu obaczyć.

Pomimo tak bardzo ożywionego ruchu w mieście i w swoich sklepach, pomimo obaw nowej wojny i niebezpieczeństw nowej łupieży, stary Kijas nie zdołał się otrząść z ciężkiej żałoby, w którą popadł od śmierci swojego syna. Zrazu zniósł wprawdzie ten cios z odwagą i wyrozumieniem doświadczonego męża, który wie, że wszystko mija w tym życiu, a przeto na wszystkie nieszczęścia jest z góry przygotowany. Jednak im więcej myślał nad obecnym swym położeniem, tym cięższy smutek opanowywał jego umysł znękany i tym niżej go przygniatał do ziemi...

Już sam ten wypadek, że zwłokom jego syna nie pozwolono krypty w żadnej cerkwi i żadnym kościele i Tigranes leżał dotąd na ubogim cmentarzu przy drewnianym kościółku, był dla niego niewysłowionym zmartwieniem. Prowadził o to proces z biskupem ormiańskim, lecz bez nadziei, albowiem biskup, chociaż jego przyjaciel, bronił się zawzięcie i był w swoim prawie: on, jak powiadał, ludzi innych obrządków nie nawraca na prawosławie, ale przerzucania się swoich parafian na inne obrządki nie może przebaczać, a jeszcze do tego niejako swą własną ręką uświęcać. Tigranes wystąpił z gminy kościelnej ormiańskiej, niechże więc jego zwłoki ci wezmą do siebie, co go do swojej gminy przyjęli. Kijas toczył także proces z arcybiskupem lwowskim, ale również bez skutku. Ks. Boryszewski miał dwa powody, dla których zwłok Tigranesa nie chciał przyjąć do piwnic katedralnych: najprzód, chciał dać naukę proboszczowi zamkowego kościoła, który się wciąż wyłamywał spod jego władzy biskupiej, a uważając siebie jako urzędnika królewskiego, rewindykował eksterytorialność dla siebie — a po wtóre, uznaniem przejścia Tigranesa na łono katolickiego Kościoła, które w samej istocie stało się Bóg wie po jakiemu, nie chciał obrażać biskupa ormiańskiego, unikając w tym razie, jak zresztą zawsze i wszędzie, ażeby nie był posądzonym o nawracanie podstępem lub gwałtem wyznawców innych obrządków na katolicyzm. Rządy polskiego Kościoła znajdowały się jeszcze wtedy wyłącznie i w zupełności w rękach duchowieństwa świeckiego, które, dalekie od fanatyzmu a pełne rozumu, wyniosłych pojęć o wierze i obywatelskiej miłości ojczyzny, usiłowało swoją powagą, miłością, ludzkością i światłem łączyć ze sobą sąsiednie narody i społeczeństwa — a łapanie dusz podszeptami, kabałą, gwałtem albo prześladowaniem odtrącało od siebie jako ubliżające swojej wysokiej godności, nie przynoszące ani zaszczytu, ani pożytku katolickiemu Kościołowi, a uwłaczające dobrze zrozumianym interesom polskiego narodu. Kijas przeto stracił już zupełnie nadzieję przeniesienia zwłok swego syna do jakiejś poważnej świątyni i wystawienia mu marmurowego nagrobku w kościele, i to go niezmiernie bolało.

Rozmyślając dalej nad tym, jako jego syn zginął marnie w tak młodym wieku, nie osiągnąwszy swojego celu i zostawiwszy tak znakomity dom handlowy i jego samego w sieroctwie, jak to zazwyczaj się zdarza poczciwym ludziom, robił sobie wyrzuty, że przez słabość do jedynaka, a może trochę przez własną próżność na to zezwolił. Po co się kupiec ma pchać między rycerstwo, kiedy ma swoje własne powołanie, wcale nie gorsze, a bez wątpienia pożyteczniejsze od żołnierskiego zawodu? Gdyby był zachował w tej sprawie swój rozum, jak go umiał mieć w każdej innej, i gdyby był nie zrobił ustępstwa z swej władzy ojcowskiej, jego syn byłby żył dotąd, on by był nie osierociał na starość, a jego dom byłby się utrzymał w jego rodzinie może na wiele wieków. Kijas nie mógł sobie tych grzechów darować i gryzł się nimi do tego stopnia, iż miewał chwile, w których mu się zdawało, że był swojego syna zabójcą.

Stękając ciężko pod tymi wyrzutami rozdrażnionego sumienia, wytwarzał sobie wyrzuty inne, które go rozczulały. Niejednokrotnie człowiek poczciwy i czuły, ale zajęty nieustającą pracą, nie mając czasu do zajmowania się uczuciami, trzyma na wodzy swe serce przez cały wiek męski i jest tak samo twardym dla innych, jak dla siebie samego: lecz kiedy starość nadeszła, twarda praca z konieczności ustała, chwile spoczynku się coraz przedłużają, a do tego zjawiły się te i owe nieszczęścia, w starcu rozbudza się serce i staje się często tak tkliwym, jakim nie było nawet w wieku dziecięcym. Taka tkliwość rozbudziła się teraz w starym Kijasie.

Wyrzucał sobie, że kiedy już tak być musiało, że jego syn miał sobie obrać zawód wojskowy, to on temu winien, że wystawił tak słabą chorągiew, on winien, że go nie zniewolił poddać się pod rozkazy jakiegoś doświadczonego rotmistrza, on wreszcie winien, że wszystko poszło tak nieszczęśliwie. A nadto jeszcze, jakże się względem swojego syna w ostatnich czasach zachował? Kiedy Tigranes przez dwa miesiące leżał w obozie, on ledwie go dwa lub trzy razy odwiedził, a kiedy wyjeżdżał na wojnę, to nawet go do swej piersi nie przycisnął, a pożegnał się z nim tak, jak gdyby go za tydzień miał znowu obaczyć. Gdyby mu się ten czas powrócił, ani na chwilę by go nie odstąpił, A nawet by go odprowadził przynajmniej do granicy królestwa. Dziś mu się pamięć tak mąci, że prawie już nie może sobie przypomnieć, jak syn jego w ostatnich czasach wyglądał. Gdybyż go mógł obaczyć choć tylko raz jeszcze W tym życiu!

W chwilach kiedy Kijas nie męczył siebie wyrzutami sumienia i nie myślał o swoim synu, myślał o sobie. Starość już przyszła. Siły go z każdym dniem opuszczają. Życie się kończy.

Jego dom, jego składy kupieckie, jego bogactwa, wszystko stało mu się obojętnym. Nawet i na tym mu nic nie zależy, kto to po nim zabierze. Niech to weźmie Formoza, jedyna po jego synu dziedziczka. Niech Kundrat jego dom dla niej dalej prowadzi albo niechaj go zwinie i na pieniądze albo na dobra zamieni, nic go to nie obchodzi. Ale co się z nim samym stanie po śmierci?

Kijas należał dawniej do tych ludzi, co się nie zajmują takimi zagadnieniami. Wiedział, że jest chrześcijańska religia, przyznawał jej wyższość nad każdym pogaństwem, uważał, że religia jest dla ludzi koniecznie potrzebną, pomiędzy jej obrządkami nie znajdował wielkiej różnicy, obowiązków względem swego Kościoła sumiennie dopełniał, na mszę chodził co niedzielę i święto, rzadko się spowiadał, to prawda, ale natomiast bardzo był szczodrym dla swojej cerkwi, dla księży i dla ubogich ludzi przede wszystkim — a zresztą był tego zdania, że człowiek powinien pracować bez odetchnienia na pożytek dla siebie, dla swojej rodziny i dla swego narodu, nie tracąc czasu na dociekanie zakrytych przed nim tajemnic, bo po śmierci stanie się z nim w każdym razie to tylko, na co zasłużył, a czego on żadnym dociekaniem nie zmieni. Taki był jego katechizm i taka filozofia dotychczas — i to mu wystarczało zupełnie.

Ale teraz, w tym smutnym usposobieniu umysłu i widząc już grób otwarty przed sobą, nie mógł na tym poprzestać i zaczął prawdy dociekać. Sam nic nie mógł wymyśleć, bo nie miał ani nauki, ani wprawy do takiego rozmyślania — a jak zaatakował tę kwestią swoim prostym rozumem kupieckim, to mu się zdało, że nawet nie ma nad czym rozmyślać, bo jest rzeczą oczywistą, że dusza ludzka, dusza bez ciała, dech, tchnienie, nie może żyć po śmierci człowieka.

Nawet nie wiedzieć, na co by się komu przydała, nie mając ani nóg, ani rąk, ani głowy, nie mogąc zatem pracować, ani żadnego przynieść pożytku, ni sobie, ni komukolwiek.

Wszelako taki rezultat nie mógł go zadowolić, bo niepodobna mu było pogodzić się z tą myślą, że po nim się nie zostanie nic więcej, jak tylko garść prochu — a i ten proch jeszcze prędzej lub później wiatry rozwieją. Czy to tak być może? A jego rozum, jego wola, jego wewnętrzna istota, tak doskonale siebie świadoma, gdzież się to wszystko wtedy podzieje?

Tej sprzeczności, którą znalazł w samym sobie, nie umiał swoim rozumem rozwiązać. Ale miał trochę książek, które dotychczas czytywał lekko, bez zagłębiania się w myśl ich autora, raczej dla przyozdobienia swego umysłu niż dla nauki: teraz więc zaczął je czytać z uwagą i postanowił w nie się zagłębić. Najpierw wpadło mu w ręce kilka dialogów Platona, które go żywo zajęły, bo dojrzał w nich człowieka dobrej woli i z szerokim na świat duchowy poglądem.

Niezmiernie mu się podobało w Platonie, że przepisuje kupcom umiarkowanie i panowanie nad sobą, a uległość istniejącym ustawom i prawom. On zawsze był umiarkowany we wszystkim i zawsze się uginał przed prawem, a zatem dopełnił swych obowiązków: Platon by kontent był z niego — i to mu przyniosło wielkie uspokojenie. Natomiast wcale mu się nie podobały trzy dusze Platona, bo mówił sobie, że jeżeli człowiek ma trzy dusze, to tak właśnie, jak gdyby żadnej nie miał: „Moje trzy dusze się porozlatują każda w swoje stronę, a gdzież ja się zostanę?”.

Zaczem odłożył Platona na bok, a wziął Danta do ręki, którego miał w niekompletnym, ale bardzo pięknym odpisie na pergaminie; kawałek Nieba w nim brakowało i kilka pieśni o Czyśćcu, ale Pieklo było całe od początku do końca. Ktokolwiek, jak wszyscy ludzie, co nie mają wyrobionych własnych przekonań, wierzy w to święcie; co czyta, tego żaden z pisarzy całego świata nie przekona tak łatwo, jak Dante, że dusza ludzka żyje indywidualnie po śmierci człowieka, bo jest ona tam przedstawiona z porywającą potęgą wyższego nad zwykły poziom ludzkiej inteligencji geniuszu i widzi ją oko czytającego, jak wygląda i jak jej się powodzi w niebie, w czyśćcu i w piekle. Sytuacja duszy ludzkiej, zwłaszcza w piekle; jest całkiem nie do wytrzymania: gdyby takie męki miała cierpieć na ziemi, to by w kilka godzin umarła — a przecież i w piekle jest żywa i żyje, nawet całkiem w postaci ludzkiej, na wieki.

Kijas się w Dantem jakby na nowo odrodził. Do piekła się nie dostanie, bo był zawsze uczciwym człowiekiem. Może mu się co w czyśćcu oberwie, bo kto narabia łokciem a miarką, ten zawsze się może na szkodę ludzką omylić. Jednak i za to, nie on, tylko Kundrat będzie brał basy, bo to on łokciem i miarką manipulował, Kijas sam ich się nigdy nie dotknął. Ale jakkolwiek bądź, dusza ludzka żyje po śmierci, o tym już wątpić nie można — a to jest rzecz kapitalna.

Potem wziął jeszcze w rękę kilka pisarzy kościelnych, których miał w kopiach, miał i ewangelie w fragmentach, pisane po grecku, czytał to wszystko pilnie, z rozumieniem i przejęciem się ich autorami, i wszędzie znalazł potwierdzenie tego, co w Dantem wyczytał.

Kijas pod zgryzotami i pod ciężarem starości, prawie nieznacznie, lecz bezustannie, upadał na siłach fizycznych: zgarbił się, zgrzybiał, po wschodach chodził z trudnością, czasem musiał się nawet na kimś opierać, ażeby przejść z jednej komnaty do drugiej; ale wewnętrznie znacznie się uspokoił. Od czasu do czasu, w chwilach pochmurnego humoru, nasuwały mu się jeszcze niejakie wątpliwości, czy dusza ludzka jest nieśmiertelną, i dlatego bardzo lubił o tym rozmawiać. W końcu, cokolwiek bądź mu kto przeciwko jego przekonaniom powiedział, zawsze to sobie Dantem rozproszył. Wszelako jeszcze inna go trapiła wątpliwość, na którą w żadnej książce wyjaśnienia nie znalazł: a to, czy po śmierci swojego syna obaczy? — Bo jużci, dusze są nieśmiertelne, Tigranes w błyszczącym pancerzu i hełmie a w płaszczu niebieskim, żółto podbitym, gdzieś sobie tam żyje pomiędzy chmurami: ale czy dusze, na tej niezmiernej przestrzeni, gdzie tyle milionów gwiazd koło siebie się mieści, a jedna drugiej nie tyka, mogą tak łatwo spotkać się z sobą? To jest rzecz godna głębszego zastanowienia. Miasto Lwów przecie niewielkie, gdzie mu się tam równać do nieba? człowiek co dzień na ulicę wychodzi — a przecie czasem i przez cały rok drugiego znajomego nie spotka? cóż to dopiero musi być w niebie?

Kijas swoimi konwersacjami o nieśmiertelności duszy okrutnie męczył wszystkich swoich znajomych. Z początku zimy znamienitsi mieszczanie, księża, a nawet i przedniejsi żołnierze bardzo gęsto go odwiedzali, raz, aby go z obowiązku przyjaźni w jego ciężkiej żałobie pocieszać, a potem, aby z nim rozumnie pogadać i wypić kubek małmazji. Ale jak zaczął ich bombardować nieśmiertelnością duszy i swymi zapytaniami, jak też oni to rozumieją, czy on po śmierci potrafi duszę Tigranesa odszukać pomiędzy tymi niezliczonymi gwiazdami — tak ich wszystkich wypłoszył. Najzawołańsi bibosze, jak Łopatka, Olizar i inni, woleli się wyrzec najprzedniejszej małmazji, niżeli za każdym haustem brać w łeb Platonem lub Dantem i przyznawać się do tego, że o nich nigdy nic nie słyszeli — a oprócz tego jeszcze i słuchać, jaką sarabandę diabli wyprawią ich duszom w czyśćcu i w piekle i na jakich instrumentach będą im do tego przygrywać. Wkrótce też Kijas znalazł się zupełnie osamotnionym; nawet i Kergolaj, nie mogąc się nigdy u Formozy doprosić, aby go u siebie przyjęła, bardzo rzadko się pokazywał: do rozmowy zostali mu tylko Formoza i Kundrat.

Formoza umiała się jego niedorzecznym pytaniom jeszcze jakokolwiek obronić, albowiem pojmując religią z wyższego punktu widzenia i nie zapuszczając się w bliższe badanie takich artykułów wiary, które w ustach osób świeckich a nieuczonych przybierają zawsze pozory guseł lub bajek, sprowadzała go do prawd religijno-moralnych, a wreszcie do spraw familijnych i gospodarskich. Miała ona zresztą taką nad nim powagę, że cokolwiek zrobiła lub powiedziała, jeżeli to tylko nie była przesadzona pochwała dla niemiłego jemu rycerstwa, to zawsze na wszystko się zgodził.

Ale Kundrat był z nim bardzo nieszczęśliwy. To już kwiecień się kończy, już trzeba szkuty spławiać Dniestrem do Kaffy, do Kilii i Białogrodu, tu jeszcze ze wszystkich miast zalegają rachunki, tu miejskie sklepy nie mogą dostarczyć towarów, gwar, nieład, nie wiedzieć komu dać kredyt i jak się pozbyć natrętnych, tu, jak słychać, Wołosza już najechała Pokucie, tu wreszcie Pachna jakieś zdradliwe knuje przeciwko niemu zamiary, zgoła sam nie wie, do czego ma pierwiej rękę przyłożyć i jak jego głowa temu wszystkiemu da radę — a tu go Kijas nieraz po całych godzinach prawie trzyma za poły i dyskutuje z nim kwestią nieśmiertelności duszy, tudzież — jeszcze daleko ważniejszą kwestią swojego spotkania się z Tigranesem.

Wszyscy diabli mogliby wziąć człowieka za życia, kiedy się znajdzie w takich tarapatach.

Kundrat sobie bardzo mozolnie suszył głowę nad tym, jaki by na to sposób wynaleźć, ażeby zamknąć gębę staremu i przynajmniej na jakiś czas go uspokoić, myślił nad tym i myślił, i nareszcie coś bardzo mądrego wymyślił.

Tego dnia — a było to już w pierwszych dniach maja — Kijas właśnie go męczył daleko nielitościwiej, jak zwykle, mówiąc: — Ale ty mnie nie rozumiesz, bo też i nie słuchasz jak trzeba. Ja tobie o takich ważnych rzeczach powiadam, ty niby słuchasz — a ja widzę po twojej twarzy, że myślisz o czym innym.

Pewnie o Pachnie, pożal się Boże. Dusza ludzka jest nieśmiertelną, to jest rzecz pewna.

Dusza ludzka żyje i tak właśnie wygląda, jak wyglądała za życia, jeno zrzuciwszy ciało ze siebie, nie da się chwycić rękami. Jakim sposobem można ją palić rozmaitymi ogniami, kiedy ciała nie ma, to mi się jakoś nie ochapia, ale musi to tak być, kiedy tak napisano. Cóżkolwiek bądź, zawsze i to jest rzecz pewna, że można by ją widzieć, gdyby tu przyszła, jeno nie wiem, czy kiedy przychodzi na ziemię.

— Przychodzi — rzekł Kundrat głosem stanowczym — tych ludzi, co dusze widzieli, nawet by nikt nie policzył.

— I mnie to powiadano — odpowiedział mu Kijas, bardzo tą sprawą zajęty — chociaż sam nigdy żadnej nie widziałem. Czekajże więc, bo nie o to teraz mi chodzi, tylko o to, czy dusze mogą być tego pewne, że się z sobą spotkają po śmierci. Bo uważasz mnie, dusza Tigranesa, co, jak wiesz, nie miał żadnego grzechu na sobie, a do tego jeszcze i zginął śmiercią męczeńską, pewnie jest w niebie. Formoza także mi zawsze powiada, że jest w niebie. A ja... ucho154 waj Boże, ale przecie być może, że się do czyśćca dostanę: a to nie jedna droga. Więc myślę sobie: Czy ja też jego odszukam? Cóż ty o tym rozumiesz?

— A czy ja wiem? — rzecze mu Kundrat — trudno to zgadnąć, jak to tam będzie na tamtym świecie. Jeno to mogę jegomości powiedzieć, że to, co jegomość robisz i gadasz, jest contra fidem. Bom ja się tych rzeczy uczył w Krakowie i wiem dokumentnie (bo też i żaden biskup inaczej nie powie), że człowiekowi świeckiemu nie wolno dyskutować artykułów wiary. Jeno jeżeli ma jaką wątpliwość, tedy powinien poradzić się księdza, a co mu ksiądz powie, w to ma wierzyć — i basta. Jeżeliby zaś dyskutował, tedy już za to samo pójdzie do czyśćca — a tam mu za to daleko lepiej natargają czupryny niżeli za jaki grzech pospolity: bo kto dyskutuje, ten wątpi, kto wątpi, ten nie wierzy, a kto nie wierzy, ten grzech śmiertelny popełnia, więc diabeł go za łeb i do czyśćca! A tam go ogniem z tych wątpliwości oczyszczą, co też jest środek pewny i niezawodny.

A na to Kijas: — Wszelako czytałem u jakiego świętego, że in dubiis libertas 71.

— In dubiis libertas — rzekł Kundrat — ale to nie jest dubium, że dusza jest nieśmiertelna.

— Ależ ja wierzę — zawołał Kijas — że dusza jest nieśmiertelna i chroń mnie Boże! abym miał o tym najmniejsze powątpiewanie. Jeno o to mi chodzi, czy się dusze mogą i odszukać po śmierci.

— Jegomość tego nie rozumiesz — rzekł Kundrat — boś ślę teologii nie uczył. A co tam wasi ormiańscy teologowie o tym popisali, to nawet szkoda i czytać, bo to tam niepomału jest zaprószone kacerstwem. Według naszej teologii, dusza ludzka nie jest przywiązana do miejsca, jak człowiek, bo to jest duch; więc może być wszędzie, gdzie chce. Więc też i nie masz żadnego szukania. Ja to jegomości wytłumaczę. Przypuśćmy na ten przykład, co nie daj Boże! że jegomość umierasz, więc Tigranes, co o tym wie, bo dusza wie wszystko, a co jegomości tak kochał, już jest przy jego łóżku i czeka — a jak jegomość duszę ze siebie wypuścił, więc zaraz obydwie dusze się widzą i idą sobie razem, gdzie chcą.

— Więc on i teraz tu jest? — rzecze Kijas, zamyślając się nad tym.

— Jużci jest, jeżeli chce, jeno że go nie widzimy.

Więc Kijas mocno nad tym się zastanowił, a potem rzekł: — Widzisz, widzisz, mój Kundrat, jak to każda rzecz na tym świecie ma dwie strony, często całkiem sprzeczne ze sobą. My, ludzie pracy, mamy tę zaletę, że przynosimy sobie, naszym współbraciom i całemu królestwu pożytek, ale mamy tę wielką wadę, że bezustanną pracą zajęci, nie myślimy o duszy. Tak mnie dopiero na starość przychodzi się uczyć tych rzeczy, o których powinienem był myśleć co dzień przez całe życie...

Po czym się znowu przez chwilę namyślił, westchnął głęboko i rzekł: — Nie wątpię ja o tym, że jeśli łaska Boża będzie po temu, to go obaczę po śmierci, ale przeciebym go chciał widzieć, nim umrę. Czy nie masz na to jakiego sposobu? Trzeba by się o to zapytać jakiego księdza...

Kijas się oczywiście obawiał, że pójdzie do czyśćca. Zatem Kundrat powiedział mu, patrząc tryumfującym wzrokiem na niego: — Jużem ja się o to wypytał.

— Wypytałeś się? — zawołał Kijas — a nic nie powiadasz. Powiadaj że mi, co wiesz. Ja myślę, że każdy ksiądz może duszę wywołać.

— Może — rzekł Kundrat — jeżeli chce; ale nie chce — i w tym właśnie jest trudność. Mówiłem ja o tym z kilkoma księżami, ale wszyscy mi odmówili, składając się Pismem. Niektórzy mnie nawet wytuzowali — a niech to pomiędzy nami zostanie, ale uważam to za prawdziwy cud Boży, że mi się przy tym jeszcze co nie oberwało. Albowiem widząc, że z naszymi księżami się nie mogę dogadać, choć mówiąc z nimi miałem zawsze kiesę przy sobie, wezwałem Pana Boga na pomoc i poszedłem onegdaj do naszego księdza arcybiskupa. Pan to wielki, głowę nosi wysoko, chudy pachołek przy nim czuje się ledwie maleńkim robaczkiem; alem sobie myślał, że ksiądz arcybiskup bywa czasem u jegomości, zawsze łaskaw jest na nas, więc się może nad nami zlituje. A miałem szczerą intencją, kiedy by o złote węgierskie na kościół chodziło, obiecać choćby i sto, a choćby i więcej, i nawet potem dotrzymać, bom wiedział, że jegomość złota pewnie nie pożałujesz.

— Dobrześ zrobił — rzecze mu Kijas — wiesz, że mi o złoto nie chodzi.

— Ba! dobrześ zrobił! — powiadał Kundrat dalej — ziem zrobił. Albowiem, słuchaj jegomość, co mi się stało. Kiedym się księdzu arcybiskupowi w jego pałacu pokłonił, przyjął mnie bardzo łaskawie i rzekł mi: „Panie notariuszu lonherii, cóż mi tam dobrego przynosisz?

czy nie namyśliłeś się wreszcie i czy nie przychodzisz prosić o pozwolenie na ślub i dać kiesę złota na zapowiedzi? boć wiem ja dobrae, kędy żonka ci pachnie, a tak mi się zdaje, że już wielki czas jest po temu”. — Tak mnie to nawet najwięksi panowie kochają i wszyscy życzą mi Pachny. Ale kiedym mu się raz jeszcze pokłonił i opowiedział, jako jegomość chorujesz na śmierć swego syna i pewnie umrzesz na tę chorobę (takem mu to umyślnie powiedział), więc żeby rozkazał księżom jego duszę wywołać, bo tylko to jedno mogłoby jegomości dawne zdrowie powrócić; więc ksiądz arcybiskup zerwał się na równe nogi i wyrósł tak wielki, że głową się oparł o pułap, a takim srogim gniewem zapłonął, jak gdyby samego antychrysta obaczył, i zawołał takim głosem, że aż się podłoga pode mną zatrzęsła: „Durniu jeden! kołtunie!

kacerzu! won! za drzwi! a jak mi się tu jeszcze raz z taką supliką pokażesz, to każę cię wziąć moim żołnierzom, a oni ci tyle wsypią batogów, że dusze twoich wszystkich pradziadów obaczysz, jeżeli ich miałeś!” — I jeszcze coś tam dalej grzmiał za mną: ale jam już tego nie słyszał, bo prawdę mówiąc, dusza w pięty mi poszła od strachu, więc przycupnąłem do ziemi i w nogi... Nawet i sam nie wiem, jakem się tam bez szwanku przecisnął przez tych drabów arcybiskupich, co w pancerzach i hełmach, z rohatynami w ręku, a z różańcami u pasa, zalegają tam wszystkie korytarze i schody. Szczęście, że mi się noga nie pośliznęła, bo jako to ci rycerscy hultaje zawsze są okrutnie łakomi na skórę mieszczańską, byliby mi pewnie dali takiego łupnia, żebym był pradziadka obaczył, jako więc sam arcybiskup mi w swojej łasce powiedział. A że i brama była otwarta, więc ja chlust na ulicę — i jakoś nic mi się nie stało. Jenom w tym pośpiechu mojej aksamitnej czapki kędyś odbieżał, nie wiem, czy na pokojach, czy też na schodach; dwa czerwone złote mnie kosztowała, oni ją pewnie za dwa szerokie grosze przepiją: ale trudnoż, miałem za nią wracać między tych rozbójników...

Więc Kijas mocno się nad tym zamyślił, a potem rzekł sentencjonalnie: — Gdzie kto kij podniesie, waść zawsze swoich pleców nastawisz. Człowiek z ciebie niby rozumny, ale miewasz głupie koncepty, właśnie jako to mówią: „W butach chodzi, a bose ślady robi”. Po co tobie było chodzić z tym do arcybiskupa? Myślałeś, że go wzruszysz moim zmartwieniem — a nie zastanowiłeś się nad tym, że i ja, i cały mój dom, i cała moja rodzina, to okrutne bzdurstwo u niego. To rycerz i biskup — a ja mieszczanin: dalej ode mnie do niego niżeli od ziemi do słońca. Takie nam czasy nadeszły, cóż robić? Łokciem a miarką nie pobijesz ani miecza, ani krzyża, a cóż dopiero, jeżeli krzyż i miecz w jednych znajduje się ręku. A jeśli myślisz, że w nich respekt obudzisz twoimi pieniędzmi, to i w tym się mylisz. Bo najprzód, mają oni dóbr daleko więcej niżeli my, a potem, mają przecie garść swoje, tak silną, że taki kupczyk nie miałby czasu ani ziewnąć, kiedy by się jej dostał pomiędzy palce. Głupstwoś zrobił, mój bracie, żeś z tym poszedł do arcybiskupa. Mniejsza tam o to, że ci strachu napędził, boś już z niego ochłonął, a konfuzja się z czasem zapomni. Ale to źle, że teraz już trudno będzie znaleźć takiego księdza, co by nam duszę Tigranesa wywołał.

Ale Kundrat rzekł na to wesoło: — A ja przecież takiego znalazłem i mogę jegomości zapewnić, bo się też na tym znam jak potrzeba, że jest lepszy do takich rzeczy od wszystkich. Znałem ja jego już dawniej, bo był u Tigranesa w obozie, alem się dopiero teraz dowiedział, jaką ma moc nad duszami. Nazywa się ksiądz Biały albo też Wara, bo i tak go wołają. Jest księdzem jak trzeba, ofiarowano mu już rozmaite probostwa, a nawet kanonie, ale nie przyjął, bo pielgrzymstwem się bawi, co roku jest w Rzymie i Ziemi Świętej i tam ze świętymi obcuje. Jakich już rzeczy dokazał, o tym się nie można dosyć nasłuchać. On Kmicie na Sobniu, co zabił dwóch chłopów, chociaż tym dwa grzechy śmiertelne popełnił, absolucją wyrobił i teraz Kmita jest, jak każdy inny człowiek, bez grzechu...

Na to opowiadanie obudził się w nawróconym Kijasie jego człowiek dawny, trzeźwy i tylko w to wierzący, co widzi, i rzekł: — Jeśli to był odpust pisany, to takich rzeczy w dzisiejszych czasach i za pieniądze dostanie.

— Ale gdzież tam! — zawołał Kundrat i opowiedział mu, jak to było, że na znak, jako jego grzechy są odpuszczone, kapłon pieczony zatrzepotał skrzydłami i zapiał. A Kijas na to z bolesnym uśmiechem na twarzy: — Jeśliby tego kapłona było upieczono w mojej kuchni, to ręczę ci za to, że nie byłby zapiał.

Wszakże Kundrata, jako człowieka przekonanego, takie uwagi niecierpliwiły, zaczem rzekł: — Było przy tym więcej niżeli dwadzieścia osób, więc nie ma co oponować. A zresztą Kmita ofiarował Warze probostwo na Lesku, a Wara nie przyjął, więc nie godzi się go podejrzywać o żadne nieuczciwości. Ale to jeszcze nic. Albowiem tenże sam Wara, będąc w przyjaźni z Wilczkiem, uprosił to u Pana Boga, że Gniewosz zginął... Gdybym to był wiedział, byłbym Kergolaja zarekomendował jego modlitwom. Owo więc: że Gniewosz zginął i że stara Gniewszowa umarła, a potem sam dał ślub Wilczkowi.

— On to jemu dał ślub? — rzecze Kijas — ale to tam różnie mówią o tym ślubie. I podobno dlatego Wilczek jeszcze nas nie odwiedził, chociażeśmy mu przyjaciółmi, a jego żona bliska krewna pani Formozy...

— Jegomość bałamucisz cokolwiek — powiedział mu Kundrat, nabierając coraz więcej odwagi wobec zrozpaczonego starca — przecież sam byłem niedawno na zamku tustańskim i mówiłem jegomości, jako Wilczek mnie prosił, abym jegomości powiedział: że dlatego jeszcze się do nas nie wybrał, że on jest w szczęściu, a u nas żałoba, że się więc ekskuzuje, ale później przyjedzie. A potem słabość pani Wilczkowej, maleńkie dzieciątko w domu i co tam dalej, jegomość wiesz.

— Prawda, prawda — rzekł Kijas — widzisz, jak to ja już nie mam pamięci. Więc tedy cóż tam ksiądz Wara? Wywoła duszę mojego syna?

— Wywoła. Ale...

— Ale pewnie chce być wynagrodzonym.

— Chce kiesę złota, w której ma być sto czerwonych złotych węgierskich.

— To daj mu.

— Obiecałem, ale...

— Ale i to mu za mało. To daj mu dwie kiesie. Co mi tam na tym! byle mi syna wywołał, byłem już wiedział na pewno, że jest w niebie, i byłem się mu wytłumaczył, dlaczegom zwłok jego jeszcze dotąd do kościoła nie przeniósł, bo mi to okrutnie cięży na sercu.

— Nie — rzecze Kundrat — jedna kiesa wystarczy.

— Więc jedna, ale spodziewam się po tobie, że przecie z nim zawrzesz umowę, że tylko wtedy kiesę dostanie, jeżeli ja duszę mojego syna obaczę.

— To się rozumie. Umowa już zawarta w tych samych słowach, na com mu też wydał cerograf.

— Więc o cóż jeszcze idzie? Więc niech jeszcze dziś tu przychodzi i niechaj duszę zawoła.

— Nie tak to ma się odprawić — rzekł Kundrat — bo duszy tak zawołać nie można, jak jakiego pachołka. Więc najprzód, Wara tutaj nie przyjdzie. On mieszka na Krakowskim Przedmie157 ściu pomiędzy żołnierzami, z którymi ma komitywę, do miasta się pokazywać nie może, bo go tu księża nie lubią za to, że cuda robi, lepsze jak oni. Potem, duszy wywołać gdzie indziej nie może, tylko z własnego jej grobu, więc będziemy musieli pójść na cmentarz...

— Ja bym i do Krakowa pojechał — przerwał mu Kijas — to mniejsza.

— Potem, nie może jej zaraz wywołać — powiadał dalej Kundrat — bo się o to modli do św.

Stanisława biskupa, a jeszcze sobie odpowiedzi nie wymodlił.

— Więc zaczekamy.

— A wreszcie jest jeszcze inny warunek. Oto jegomość masz iść do spowiedzi i oczyścić się z grzechów, bo człowiekowi grzesznemu dusze się nie pokazują, chyba żeby go za uszy wytargać za winy, które przeciw nim popełnił. A po spowiedzi masz jegomość chodzić co dzień do cerkwi i modlić się, a wciąż myśleć o swoim synu, ażeby też wiedział, że jegomość pragniesz go widzieć. A potem ta rzecz tak się odbędzie: w dzień oznaczony przez Warę, na godzinę przed północą, pójdziemy na cmentarz i tam Wara Tigranesa z grobu wywoła, jegomość go na własne oczy obaczysz, ale nie będziesz się z nim wdawał w żadne dyskursy. Jednak kiedy wrócisz do domu, Tigranes się jegomości pokaże nad łóżkiem, a wtedy będziesz się mógł z nim nagadać do woli.

Kijas nad tym trochę pomyślał, a potem tak odpowiedział: — Słysz, Kundrat! gdyby mi to arcybiskup powiedział albo nieboszczyk o. Chryzostom, tobym na ślepo wierzył. Bo jużci dusze żyją na tamtym świecie, o tym żaden chrześcijanin nie może wątpić, a już sam rozum mówi, że kiedy żyją, to mogą się pokazywać. Ten twój ksiądz Wara jest mi podejrzany cokolwiek, zwłaszcza że pielgrzymuje, bośmy tu już takich pielgrzymów i do turmy sadzać musieli, prawda, że każdy z nich się jakimś cudem z turmy wyłamał.

Ale powiadam sobie: Co mi to szkodzi? Wywoła Tigranesa, to dobrze — a jeśli go nie wywoła, to sobie spokojnie wrócimy do domu. Ja duszy nie obaczę, on kiesy nie dostanie, dla niego i dla mnie będzie to lucrum cessans72, ale nie damnum emergens73, i na tym wszystko się skończy.

Na tym także skończyła się ich dzisiejsza rozmowa.

Nazajutrz dzień Kijas szedł do spowiedzi i potem co dzień raniutko chodził do cerkwi i dopiero koło południa powracał. Zniepokoiło to cokolwiek Formozę, a to tym bardziej, ile że teść jej dawniej nigdy nie był tak bardzo nabożnym, teraz zaś nie tylko że się modlił tak pilnie, ale nadto bywał tak zamyślonym, że czasem trzeba było kilka razy do niego przemawiać, nim się dorozumiał, o co go zapytywano. Zaś jak się rozgadał, to nie było mu końca i opowiadał takie rzeczy o duszach ludzkich, o niebie, o czyśćcu i piekle, jakich nigdy od niego nie słyszano. Formoza, zawsze rozsądna, choć tak głęboko przytłumiona żałobą, uważała to za znak jakiś niedobry, bardzo się tym zajęła i usiłowała dowiedzieć się od Kundrata, co on o tym rozumie. Ale Kundrat miał z Kijasem umowę, że jej ani słówka o tym nie powiedzą, co się przygotowuje: bo obydwa wiedzieli, że ona nigdy by na to nie zezwoliła, ażeby w jaki bądź sposób niepokojono dusze umarłych.

Kijas, choć niby Warze nie ufał, przecież z każdym dniem więcej się niecierpliwił; ale nareszcie nadszedł dzień św. Stanisława biskupa i Kundrat już przybiegł zaraz z południa, ażeby zapowiedzieć Kijasowi, jako mu Wara właśnie oznajmił, że dzisiaj w nocy duszę Tigranesa wywoła. Dziś, mówił Wara, sam św. Stanisław mu się objawił i powiedział mu, że dziś, w dzień swoich imienin, pozwoli Tigranesowi, aby się swemu ojcu pokazał.

Wara powiedział także Kundratowi, że ma ciężkie zmartwienie, bo ku swemu wielkiemu zdziwieniu dowiedział się, że Tigranes jest w czyśćcu. Ot! jacy to ludzie są na tym świecie!

Kto go znał, byłby przysiągł, że tam najmniejszej skazy nie masz na jego duszy, a tu tymczasem tyle się nagrzeszyło, że nawet i pal męczeński nie pomógł i trzeba było skąpać się w czyśćcu. Nic to nie szkodzi. Tylko Wara zapowiada z góry, iż z tego powodu dusza Tigranesa pokaże się tak, jak jest w czyśćcu, w ogniach i dymach, więc żeby się tego nie przestraszyli.

Kundrat nie chciał martwić zacnego ojca i nie powiedział mu tej fatalnej nowiny, tylko rozmawiając z nim o tym przez całą godzinę, wspomniał mu nawiasowo, że dusze rozmaicie się objawiają, czasem w chmurze, a czasem w ogniu i dymie. Kijas nielitościwie męczył Kundrata, ażeby mu wszystko szczegółowo wyłożył, co mu powiadał Wara; Kundrat byłby rad jaki pozór wymyślił, aby się wymknąć z tej inkwizycji, ale nie mógł, bo było to święto, wszystkie składy i sklepy pozamykane i nie można było zmyślić jakiej roboty: jednak na szczęście pod wieczór Kergolaj, który właśnie wczoraj znów do Lwowa przyjechał, przyszedł z odwiedzinami i konwersacja się odwróciła do innych przedmiotów.

Zaproszono go, aby został na wieczerzy, przyszła także Formoza, Kergolaj od czasu wojny dziś po raz pierwszy obaczyl Formozę, usiłował ją ile możności rozerwać, opowiadał rozmaite ciekawe historie i wieczerza się długo przeciągnęła. Kundrat bardzo kontent był z tego. Po dziesiątej na półzegarzu Formoza pokłoniła się i odeszła do swoich pokojów; ale Kergolaj został, pił małmazją wielkim pucharem, był dobrej myśli, rozgadał się i ani myślał odchodzić.

Już pół do jedenastej, już jedenasta się zbliża, a on jeszcze wciąż pije i gada. Kijas i Kundrat coraz więcej się niecierpliwią, już się kręcą na krzesłach, już siedzą jakby na węglach, rzucają oczyma na siebie, nie wiedząc, co począć, aż wreszcie porozumiewają się z sobą i decydują, że nie masz innego sposobu, tylko trzeba Kergolajowi powiedzieć, że muszą wyjść, bo mają duszę Tigranesa obaczyć.

— Duszę Tigranesa! — zawołał Kergolaj — to ja pójdę z wami. Widziałem ja dusz niemało, niektóre z nich dały mi się dobrze we znaki, ale mnie przecie nie zjadły. Tigranesa zaś bardzo rad będę oglądał, bom go też kochał jak brata.

— Waszmość dusze widywałeś? — zapytał Kijas ciekawie.

A Kergolaj na to wziął go rękami za obydwa ramiona, spojrzał mu w oczy i rzekł: — Panie Epaminondas! masz ty jeszcze dość gęstą czuprynę, ale przecie ci powiem, że nie masz ty tyle włosów na głowie, ile ja dusz w moim życiu widziałem. Są między nimi niektóre okrutnie złośliwe, co jak ci w nocy siędą na piersiach, to i sapnąć nie możesz i jużeś jest pewien, że cię uduszą; zerwiesz się z łóżka i uciekniesz, one gonią za tobą i nie uwolnisz się od nich, aż sobie łeb na jakim kamieniu rozbijesz. Wtedy znikają: ale przeciem nie słyszał, ażeby kogo na śmierć zamęczyły — a widzieć je, zawsze to rzecz bardzo ciekawa, choć się przy tym jakiego guza oberwie.

— Tym razem żadnego guza nie oberwiemy — rzecze mu Kijas z uśmiechem — boć mój syn przecie nam nic złego nie zrobi.

Zaczem szli wszyscy trzej jak najlepszej myśli na cmentarz.

Było to właśnie dni kilka po pełni, noc była pogodna, lecz ciemna. Światła we wszystkich oknach były już pogaszone. Przez wąskie ulice miasta przeszli bez żadnej przeszkody, bo je znali dokładnie. Wyszedłszy za bramę, trochę trudniej im było, ale Kundrat znał drogę. Tak minęli kościółek N. Panny Marii i weszli na cmentarz. Kundrat zalecał ostrożność, bo tu i owdzie znajdowały się groby pozapadane, inne sterczały wysoko nad ziemię, a być może, że tu i owdzie dopiero wczoraj jaki świeży grób wykopano, o czym nie można było wiedzieć na pewno. Zaś między grobami sterczały krzyżyki i rosły krzaczyska, które trzeba było wymijać.

Grób Tigranesa, pielęgnowany staranniej, także się zapadł cokolwiek na wiosnę, ale był obsadzony gęstą krzewiną. Choć było ciemno, Kijas już o trzydzieści kroków go poznał.

Tu się też zatrzymali — a Kundrat, nie bez strachu, bo tak dygotał zębami, że można było je słyszeć, poszedł ku temu grobowi, ażeby powiedzieć Warze, że Kijas już jest i czeka.

Kergolaj był w złotym humorze, bardzo go ta wyprawa bawiła, jakoż usłyszawszy, jak Kundrat zębami klekotał, rozśmiał się głośno i rzekł do Kijasa: — Owo rycerz od łokcia i miarki! jeszcze nic nie obaczyt, a już go tłucze zimnica.

Ale Kijas, przejęty ważnością chwili, kiwnął ręką na niego, ażeby milczał.

W tej chwili Kundrat zniknął — a niebawem dały się słyszeć szepty za krzakami, które się przedłużały. Kergolaj zapytał Kijasa: — A z kim to tam Kundrat rozmawia nad grobem? Bo jakoś mi się to nie podoba.

Ale Kijas, nie odwracając oczu od grobu, ścisnął go mocno za ramię, dając mu znowu znak tym sposobem, ażeby milczał.

Na to przybiegł Kundrat, ciągle dygocąc zębami, i rzekł szeptem do Kijasa: — Postąp jegomość naprzód.

Kijas postąpił naprzód, a Kundrat wziął Kergolaja za rękę, zatrzymując go w miejscu i prawie się opierając o niego.

Kergolaj się trochę odsunął i chciał Kundrata od siebie odtrącić, bo mu widok zasłaniał: ale w tej chwili dał się słyszeć okrutny szelest za krzakami i głos się odezwał: — Ojcze mój! ojcze!

Był to oczywiście głos Tigranesa, głos przytłumiony, jęczący, jak gdyby się wydobywał spod ziemi.

Wszystkich dreszcz przeszedł.

Kergolaj uczuł się także wzruszonym, otworzył usta, dech zaparł i wytężył wzrok w te krzaki, skąd się ten głos odezwał.

Kundratowi wszakże mdło się zrobiło, obejrzał się koło siebie, ustąpił na bok o kilka kroków i wlazł w gęste krzaki, które tam stały, przycupnąwszy do ziemi.

Jeszcze jedno oka mgnienie — a wtem na grobie Tigranesa pomiędzy krzewami buchnął ogromny ogień, właśnie jak gdyby garniec strzelnego prochu się spalił, jasny płomień olśnił oczy patrzących, iskry całymi snopami wystrzeliły do góry i chmury białego dymu osiadły na grobie, podnosząc się z wolna w powietrze.

Kijas złożył ręce przed sobą i zawołał: — Synu mój! synu!

Zapewne w tej chwili duszę Tigranesa obaczył.

Kergolaj jeszcze mocniej oczy wytężył i nic nie widział — a w tym momencie dał się słyszeć strzał z potężnego muszkietu kędyś poniżej cmentarza, w kierunku Niskiego Zamku.

Kergolaj ten strzał doskonale usłyszał i odwrócił się w tę stronę, wytężając oko i ucho: ale w tej samej chwili ziemia zaczęła tętnić w stronie przeciwnej.

Kergolaj, mając ucho niezmiernie wprawne do takich rzeczy, poznał natychmiast, że od góry Piaskowej puściła się kłusem konnica, właśnie jak gdyby w kierunku cmentarza. Słuchał przez chwilę, lecz kiedy galop usłyszał, nie namyślał się długo, tylko w lot na bok uskoczył, usiłując się przedrzeć przez krzewy i wybiec z cmentarza.

Ale choć bardzo był szybkim w swych ruchach, już było za późno. Konna chorągiew, złożona z czterdziestu lub pięćdziesięciu ludzi na ciężkich koniach, przeleciała galopem jak burza przez cmentarz i popędziła na dół ku Niskiemu Zamkowi. Kergolaj został obalony końskimi piersiami, padł zaczmielony na ziemię, a chorągiew przeleciała ponad nim jak wiatr.

Jednak rycerz, przyzwyczajony do takich wypadków, zaraz wrócił do przytomności. Na swoje szczęście, porwany tylko skrzydłem tej konnicy, odleciał na stronę i wpadł w grób zapadnięty, zaczem czuł tylko kontuzje, lecz, obmacawszy się, znalazł, że żadnej rany nie odniósł.

Wylazłszy więc z grobu, rozejrzał się naokoło i pomyślał nad tym, co to się stało.

Według jego przekonania, była to oczywiście jakaś zmowa na niego. Mieszczanie się zszepnęli przeciwko niemu i wprowadzili go w matnię. To ten drab Kundrat, co by go za Pachnę w łyżce wody utopił, to wszystko ułożył — a on taki głupi, że się dał złapać...

Tak sobie mówiąc, zaczął się rozglądać po cmentarzu. Cisza była w tej chwili, jak na polu śmierci śród nocy. Księżyc wypłynął na niebo i zaczął po cmentarzu swe światło rozlewać.

Światło było słabe, lecz dostateczne, ażeby taki rycerz, co i w nocy widzi jak kot, mógł dobrze rozeznać przedmioty. Kergolaj chciał dojść do grobu Tigranesa i obaczyć na własne oczy, jakie to ognie tam się spaliły. Lecz idąc, spostrzegł Kundrata przycupniętego w krzakach, którego właśnie te krzaki ocaliły. Tego mu też było potrzeba. Kergolaj był także chytry jak lis, więc rzekł po przyjacielsku do niego: — Wyłaź no, panie bracie, z tych krzów, teraz przecie już nic ci się nie stanie.

Kundrat kontent, że przecież się jakaś żywa dusza zjawiła, wylazł z gęstwiny i rzekł wesoło: — Jacyś konni tu przelecieli przez cmentarz, pewnie duchy diabelskie, ale Kundrat niegłupi...

Jednak jeszcze tych słów nie dokończył, kiedy Kergolajowi zaokrągliły się oczy, porwał go lewą ręką za piersi, podniósł w górę jak łątkę i srogim głosem zawołał: — To ty, hultaju, wprowadziłeś mnie w taką połapkę! Bekniesz ty za to twoją duszą diabelską!

A to mówiąc, podniósł swoje drapieżną prawicę do góry i oczywiście chciał go bić w papę.

Ale kiedy Kundrat, wiszący w powietrzu, tę straszliwą prawicę nad sobą obaczył, zwiądł jak powismo, przymknął oczy, a w jego wnętrzu coś tak okrutnie zabulkotało, właśnie jak gdyby jakiś grzmot mu przeleciał po kiszkach. Bardzo przestraszył się nieboraczek...

Jednakże Kergolaj, w gruncie serca dobre chłopisko, kiedy ten grzmot wewnętrzny usłyszał, rozśmiai się w głos i rzucił go jak czapkę na ziemię, mówiąc: — Masz dosyć i na tym.

A to rzekłszy, spokojnym krokiem precz poszedł z cmentarza.

Kundrat leżał przez długą chwilę z zamrużonymi oczyma. Już mu się zdało, że zamiast duszę Tigranesa obaczyć, swoje własną wypuścił. Dopiero po chwili wrócił do przytomności.

Ale wtedy usłyszał głosy opodal, zerwał się więc na równe nogi — a obaczywszy jakichś ludzi idących z latarniami w tę stronę, szedł ku nim śmiało, będąc pewnym, że mu pomogą starego Kijasa odszukać.

Jednak ci ludzie, jak tylko jego spostrzegli, rzucili się jak opętani ku niemu, jeden go porwał za lewe, drugi za prawe ramię, a trzeci za kołnierz, i kiedy mu czwarty zaświecił w oczy latarnią, piąty krzyknął nad nim takim okrutnym głosem, że wszystka krew w nim zamarzła: — To ty, złodzieju! miewasz tu schadzki z tymi rabusiami i ty im odkupujesz porabowane towary! Poczekaj! znajdzie się tu w starostwie szubienica na ciebie, choć jesteś notariuszem lonherii!

Kundratowi znowu się w oczach zaćmiło. Nie miał ani przeczucia, co by to miało znaczyć i co by to byli za ludzie. Zdało mu się, jakoby tak wołał na niego Łopatka, bo wolał z ruska, ale nie mógł dopuścić, ażeby pan, zawsze tak grzeczny, traktował go tak niegrzecznymi słowami.

Jednak wtem inny zajrzał mu w oczy — a to był Olizar — i rzekł: — Ja ciebie zawsze miałem za wielkiego złodzieja, ale przeciem nie myślał, żebyś ty handlował zrabowanym towarem.

Kundrat dopiero teraz zrozumiał, że się znajduje na gruncie jurysdykcji starościńskiej, z którą nie można było żartować: bo to tam szubienica jest zawsze nagotowana, a biedny człowiek, jeszcze się ledwie dowiedział, za co go wzięto, już wisi. Były też ciągłe spory pomiędzy starostą a miastem, a każdy mieszczanin unikał jak morowej zarazy, aby się nie dostał w drapieżne pazury drabów zamkowych. Wszystko to przeleciało teraz jak błyskawica przez głowę Kundrata i zdjął go strach wielkooki. W tym strachu rzucił się na kolana przed Łopatką i trzęsąc się cały a płacząc, zaczął się przed nim tłumaczyć. Urywanymi słowy i z wielką trudnością, lecz przecie mu opowiedział, dlaczego tak późno w nocy znajduje się na cmentarzu i że sam Kijas zaświadczy, jako to prawda, trzeba go tylko odszukać. Na to Łopatka obrócił się do Olizara i rzekł: — A widzisz, com ci powiedział, że tu dusze chodzą po tym cmentarzu.

Ale Olizar patrzał bardzo gniewnymi oczyma na Kundrata i odpowiedział: — Dusze to co innego. Ale to nie jest dusza, jeno Niemiec a kołtun, co wszyscy znamy jego kabały, jakie na naszych rycerzy zastawia, zaś całe miasto go zna z jego drapiestwa. Oszukuje na miarze i wadze, a już niejednego puścił lichwą z torbami. Jak skoroś go złapał na gorącym uczynku, to go każ przypiąć do szubienicy, bo i tak już cię te miejskie kołtuny za nic nie mają.

Łopatka może się chwiał w swoim sumieniu, lecz odpowiedział groźnie: — Jużci ja z takiej obławy nie wyjdę z próżnymi rękami, a ten Niemiec nałoży szyją, choćby też dla przykładu. Jeno przecie chciałbym wiedzieć na pewno, po co ten drab tu chodził na cmentarz po nocy.

— Co go tam będziesz pytał! — zawołał Olizar — po co tu chodził? kraść chodził — a wszystko, co on ci powie, to brechnia. Ten szelma tak łże, że i księdza na spowiedzi obelga. Na hak z nim przed świtem, bo i tego nie godzien, aby go słońce zastało żywego.

Bardzo więc krucho już było z Kundratem. Już w nim nie grzmiało, jeno oczy zaszły mu białkiem, a dusza siedziała mu na ramieniu. Już nie dygotał zębami, jeno się, trząsł całym ciałem, jak gdyby go spod lodu wyjęto. Ale go Frąc wyratował.

Albowiem Frąc już od chwili stał za Łopatką i przypatrywał się tej tarapacie, w jakiej się Kundrat znajdował, A jako to swój zawsze trzyma za swoim, teraz się naprzód wysunął i rzekł z niemiecką powagą: — Nie trzeba go wieszać bez inkwizycji. Jeżeli się bowiem wywiedzie, że tu przyszedł z Kijasem, ażeby duszę Tigranesa obaczyć, to oczywiście nie winien.

I zaraz się zbliżył do niego i spytał: — Gdzież Kijas?

Zaczem Kundrat odetchnął, spojrzał wdzięcznymi oczyma na Frąca i opowiedział im jeszcze raz, jak to było.

Więc wszyscy szli szukać Kijasa.

Szukali go długo i znaleźć nie mogli. Kundrat już był w rozpaczy i mówił: — Nie wiedzieć gdzie się zaprószył w tym strachu pomiędzy końmi. Zapewne się ratował ucieczką i poszedł do domu. Jeżeli więc nie dziś, to jutro wam zezna. Zresztą i pan Kergolaj był tutaj z nami, a świadectwo takiego rycerza przecież u pana starosty coś znaczy.

A wtem krzyknął jeden z żołnierzy: — Ot! jakiś człowiek tu leży.

Wszyscy się zbiegli w to miejsce, przyświecili latarnią i wszyscy zaraz Kijasa poznali.

Leżał on rozciągnięty na plecach, z rozkrzyżowanymi ramiony i nie ruszał się wcale. Rany żadnej na nim nie było, tylko na jego czarnych aksamitnych sukniach widać było błotniste ślady kopyt końskich i suknia była w jednym miejscu rozdarta. Natomiast wszakże twarz jego wyglądała okropnie. Albowiem cera na niej była żółtawoblada jak stary pergamin, pod którym ani śladu krwi nie ma, oczy miał otwarte i w słup obrócone i gębę miał rozwartą. Ten strach, który go objął, kiedy go nagle z ogromnym rumorem najechała konnica, odbił się na jego twarzy i zakrzepł, jak gdyby go śmierć zamroziła.

Olizar pochylił się nad nim, potrząsł go, ale Kijas się nie obudził. Zaczem Olizar rzekł: — Poszedł ad patres74, chyba że na dzień sądny się zbudzi.

Kundrat zacisnął obydwie ręce przed sobą na piersiach i wpatrzył się wytrzeszczonymi oczyma w martwą twarz swego patrona.

A wtedy już nie strach, ale zgroza jego duszę przejęła, w której też skostniał, bo już sam nie wiedział, co się z nim dzieje.

Pod tym wrażeniem zaczął drżeć na całym ciele, bo mu straszliwa myśl przeszła przez głowę, że go teraz pewnie uznają winnym tej śmierci i bez sądu powieszą.

Wszyscy obecni także byli przejęci żalem za tym poczciwym człowiekiem i przez chwilę milczeli.

Dopiero Olizar ich zbudził, bo przystąpił do Kundrata, trącił go pięścią w ramię i zawołał: — To ty, kołtunie, wyprawiłeś tego człowieka na tamten świat! Czy słyszał kto kiedy, ażeby takiego starego dziada prowadzić o północy na cmentarz? Ty duszę chciał wywoływać?... A czy to ty jesteś czarownik, czy cudotwórca? Ty jego tu zaprowadził, aby go zabić. Dałbym ja tobie pierwej pięćset batogów, a dopiero potem założyłbym ci stryczek na szyję.

Jednak Łopatka, chłop w gruncie rzeczy dobrego serca, a do tego niegłupi, inaczej osądził tę sprawę. Z jednej strony, żal mu było starego Kijasa, w którego gościnnym domu był zawsze kubek małmazji dla niego, a z drugiej, nie zdało mu się, aby to było rzeczą roztropną, rozgłaszać przed całym światem, że zamkowa konnica, wyprawiwszy się na złodziejów, nie tylko że nie schwytała ani jednego złodzieja, ale jeszcze roztratowała niewinnego człowieka i tak zacnego obywatela. Zaczem odwrócił się do Kundrata i spytał: — Na cóż ty chciał wywoływać tę duszę?

— Bo Kijas mi spokoju nie dawał — odpowiedział mu Kundrat ze łzami w oczach, a kłaniając się nisko — i zawsze mi mówił, że dopiero wtedy go na jakiś czas uspokoję, jeżeli to zrobię, ażeby duszę swojego syna obaczył.

— Jużci duszę swojego syna obaczył — rzecze Łopatka — może się nią nacieszyć do woli, aleś go też uspokoił na zawsze. Jakże ty teraz rozumiesz? dlaczego Kijas umarł tu na cmentarzu?

— Jużci go roztratowali żołnierze — rzekł Kundrat.

— A co ty powiedział, gałganie! — krzyknął na niego okrutnym głosem Łopatka — a gdzie ty tu widział żołnierzy? Tu żadnych żołnierzy nie było. Rozumiesz? Kijas obaczył duszę swojego syna i umarł ze strachu. A jak będziesz gadał inaczej, to dopiero wtenczas będą batogi.

Zabierzże teraz twojego dziada i każ go zanieść do kamienicy, moi żołnierze ci dopomogą. A pamiętaj, com ci powiedział!

To rzekłszy, Łopatka wziął Olizara pod ramię i obydwa odeszli do zamku. Jak o kilkanaście kroków się oddalili, słychać ich było, jako się śmiali i wesoło ze sobą gwarzyli.

Frąc został przez grzeczność i dopilnował, ażeby żołnierze włożyli zwłoki Kijasa na płaszcze i sam ich odprowadził do bramy miejskiej, za co Kundrat mu bardzo był wdzięczny.

We trzy dni potem pochowano Kijasa przy wielkim napływie ludu w piwnicach cerkwi ormiańskiej.

Formoza odziedziczyła po nim cały jego majątek. Zostawiła zarząd przy Kundracie, ale wydała mu rozkaz, ażeby wszystkie sklepy i składy pozwijał, a otrzymane za nie pieniądze złożył w jej kasach.

Kundrat, bezpieczny zupełnie na gruncie miejskim, gdzie też miał urząd, dający mu pewne znaczenie, postawiony odtąd sam jeden na czele tak ogromnego majątku i rozporządzający losem tak wielu ludzi, prędko zapomniał swojej konfuzji, a natomiast poczuł się teraz tym więcej w swojej potędze i wpływach, ile że był tego pewnym, że wszystkie sklepy i składy sam od Formozy kupi i zajmie tym jeszcze znaczniejsze stanowisko w mieszczaństwie lwowskim.

Trwożliwy i mały wobec mocniejszych od siebie, był on zawsze despotycznym i niezmiernie butnym wobec tych, których się nie bał: toż teraz już wcale nie wiedział, którą nogą ma stąpać naprzód i jak wysoko ma nosić swoją okrągłą głowę.

W takim usposobieniu umysłu, w dzień po pogrzebie Kijasa, otrzymał karteczkę od Wary, w której Wara żąda od niego, ażeby go osobiście odwiedził w takiej a takiej gospodzie, na Krakowskim Przedmieściu.

Kundrat tę kartkę przeczytał z pogardą i zawołał: — Niegłupi! ja na grunt starościński? niegłupi!

I odprawił posłańca bez odpowiedzi.

Ale nazajutrz sam Wara się zjawił u niego.

Jak Kundrat nie uważał za rzecz roztropną pokazywać się w obrębie jurysdykcji starościńskiej, tak znowu Wara, o ile się zdaje, nie czuł się całkiem bezpiecznym na gruncie miejskim, gdzie szynkarze i kupcy znani są z swego grubiaństwa i gotowi najzacniejszego człowieka kazać wsadzić do turmy za to, że sobie na niego sami napisali coś kredką. Ale w tym ważnym wypadku Wara zebrał się na odwagę. Zresztą ubrał się w ubiór pielgrzymski, dla którego nawet i szynkarze mają poszanowanie, a który jest jeszcze i z tego względu dogodnym, że przy nim nosi się drąg ogromny, który może być i dębowy, i żelazem okuty, i tak stawił się przed Kundratem.

Kundrat siedział szeroko rozparty w poręczowym krześle i ani się ruszył do niego, natomiast zaś spytał go szorstko: — Czego waść mnie nachodzisz?

Na to zaś Wara dosyć pokornie: — Przychodzę po kiesę złota, w której ma być sto czerwonych, jako jest umówiono.

Na takie zuchwalstwo Kundrat zerwał się z krzesła, przyskoczył jak wściekły do niego i grożąc mu pięścią pod nosem, zawołał: — Tobie sto czerwonych? sto batogów ci się należy! sto złotych? a za co? może mnie będziesz łgał, żeś duszę wywołał? Przecie tam byłem. Jeszcze tego zacnego człowieka na tamten świat posłał! Ruszaj sobie do tysiąc diabłów, bo cię każę strącić ze schodów.

Ale Wara, człowiek wytrawny a zarazem spokojny, jak wszyscy ludzie, co są w swoim prawie, odpowiedział mu cicho, ale jasno i zrozumiale: — Powoli, panie Kundrat, powoli! Najprzód popatrz na ten pastorał pobożnego pielgrzyma, jest to dębczak śmigły i goździami nabity, nim ty mnie każesz strącić ze schodów, za każdy złoty węgierski dostaniesz raz po łbie tym pastorałem, a wątpię, ażeby twój łeb dziesięć takich razów wytrzymał...

Więc Kundrat odskoczył od niego, spojrzał wystraszonymi oczyma na ten pastorał i rzekł: — Taki ty pielgrzym? rozbójnik, nie pielgrzym... Więc i czegóż chcesz? Oszukałeś mnie, duszy nie wywołałeś, ani szerokiego grosza ci nie dam!

— Dasz, panie Kundrat — rzecze mu Wara — poczytaj sobie trochę w tym cerografie, który mi wydałeś. Tam stoi jak najwyraźniej, że mi dasz kiesę złota, „jeżeli Kijas duszę swojego syna obaczy”. Powiedzże więc, jak jesteś katolik, i azaliż Kijas nie obaczył jeszcze tej samej nocy duszy swojego syna? Chyba że jesteś heretyk i w nieśmiertelność duszy nie wierzysz.

Więc w takim razie inna to sprawa, pójdziemy z tym do sądów duchownych.

Na to Kundrat spojrzał na niego zdziwionymi oczyma, a potem zawołał: — Kręt szelma, nie pielgrzym! kręt, jak najgorszy torbifer!75 Ale ode mnie ty nic nie wykręcisz takimi kruczkami. Sądy duchowne! Minęły te czasy! Jan Olbracht dobrze okroił ich władzę, nikt się ich dzisiaj nie boi. A potem, powinieneś wiedzieć, że ja sam jestem doktorem obojga prawa, ze mną procesu nie wygrasz.

A na to Wara: — Wygram przed sądem duchownym, który cię pewnie potępi, jeżeli będziesz oponował, że Kijas nie obaczył duszy swojego syna. Żaden król ci w tym nie pomoże. Ale ja wygram także przed sądem świeckim, bo masz wiedzieć o tym, żem ja nie taki głupi, abym cię pozywał przed sądy miejskie. Jużem ja się o to poradził Łopatki — a wiesz przecie, że jest tu proconsul regius i są judicia burgrabialia76, które od niego zależą.

Na ten argument Kundrat zbladł trochę; ale się opamiętał i zmieniwszy ton, tak teraz mówił: — Czego ty szedł do Łopatki? co ty się masz radzić Łopatki! Przecież sprawę masz ze mną.

Do mnie trzeba było przyjść z tym najpierwiej. Ja jestem wprawdzie człowiek gorący i bardzo niebezpieczny dla tych, co mnie napastują niewinnie, bo mam pięść daleko silniejszą od każdego rycerza, a do tego i dobrą głowę na karku, czym się nie każdy rycerz poszczyci. Ja bym ci twój pastorał tak strzaskał jak garnek glinany, a każdy proces tak ci wygram, właśnie jak gdybym grał w kości. Zważ przecie, że jako notariusz lonherii muszę mieć komitywę z sędziami, właśnie jak ty masz komitywę z tymi żołnierzami, co chędożą przedmieścia. Proconsul regius! Judicia burgrabialia! śmiać mi się chce z tego! ja ich mam wszystkich w kieszeni.

Ale ja jestem człowiek poczciwy i bardzo miękkie mam serce dla ludzi ubogich. Ty ubogi, nieprawda? bo między nami mówiąc, żebraniną się żywisz, więc ja mam litość nad tobą. Ale co tobie w łeb wlazło gadać mi o stu złotych węgierskich! Ty mnie masz chyba za jakiego głuptasa. A czy miał ty kiedy choć dziesięć złotych węgierskich? Nie miałeś, więc widzisz. A potem, ty masz rozum. Zaczem wiesz dobrze, żeś duszy nie wywołał, jeszcześ i na tamten świat puścił staruszka. Tego ty nigdy mi nie dowiedziesz, że Kijas duszę obaczył, bo on nie stanie za świadka — a ja ci przed każdym sądem dowiodę, że go roztratowali żołnierze. Strata to wielka... są też i koszta pogrzebu. Mógłbym cię wykwitować, choćby ci sąd nawet sto złotych przysądził, i nie miałbyś ani złamanego szeląga. Ale jam twój przyjaciel i mam litość nad tobą: więc dam ci, ażebyś wiedział, z kim masz do czynienia, więc dam ci pięćdziesiąt złotych.

Wara go wysłuchał cierpliwie, ale na teraz jeszcze nie widział powodu do robienia koncesji, owszem, nowego jeszcze użył argumentu, mówiąc: — Do czego to takie gadanie! Ty przecież nie będziesz oskarżał Łopatki, że swoimi żołnierzami roztratował Kijasa. Byłem ja tam za krzakiem i słyszałem, co się gadało. Tam żadnych żołnierzy nie było. Kijas duszę obaczył i umarł ze strachu. Ani jednego szerokiego grosza ci nie opuszczę. Nie dasz? to sąd duchowny i proconsul regius.

Tu Kundrat wprawdzie już uczuł, że trudno będzie co wytargować od tego rabusia, ale spróbował jeszcze raz się rozgniewać i napędzić mu strachu i zawołał ogromnym głosem: — Ani grosza ci nie dam! A co to? czy ty myślisz, że ja nie wiem, co ty tam robisz po przedmieściach? Wiedzże o tym, że jesteś na gruncie miejskim...

Wszelako Wara, gracz lepszy od niego, przerwał mu, mówiąc z uśmiechem na ustach: — Ale Łopatka, panie bracie, Łopatka!

Na to Kundrat rzeczywistym zapłonął gniewem, ale bezsilnym: ten pielgrzym, to łotr z piekła rodem i ma za sobą takiego drugiego draba, Łopatkę! — Kundrat musiał się ugiąć i krzyknął: — Dawaj cerograf!

Wara wydobył cerograf z zanadrza, Kundrat wydobył kiesę złota ze skrzyni, zamienili ze sobą dobre za nadobne, Wara mu się ukłonił i wyszedł.

Kundrat się nie posiadał ze złości. Targnął się za czuprynę, przejechał niecierpliwą ręką po twarzy, nie mógł się uspokoić. Skoczył więc ku drzwiom i wybiegł do sieni, a widząc Warę, schodzącego wolnym krokiem po schodach, zawołał za nim: — Wziąłeś sto złotych?

— Jużci wziąłem.

— Bodajżeś się nimi udławił!

To rzekłszy, wrócił do swojej izby, siadł twardo na swoim krześle za stołem, sapał czas jakiś bez myśli — a jak się wysapał, zaczął nad tym się zastanawiać: jakim sposobem się dzieje, że mu się tak wszystko nie wiedzie.

W przemyśle, w handlu, w kupiectwie, w wszelakich sprawach pieniężnych i majątkowych, winie mu się jak z płatka; ale jak tylko czegokolwiek innego dotknie się ręką, zaraz się jakiś diabeł w to wmiesza — i nie tylko, że rzecz mu się nie uda, ale jeszcze najczęściej w łeb weźmie, a nieraz, mówiąc Bogiem a prawdą, ledwie że z duszą ucieknie. Była to rzecz bardzo prosta: albowiem człowiekowi tylko w takim zawodzie się dobrze powodzi, który dokładnie rozumie — a wcale mu się powodzić nie może w takim rzemiośle, którego z gruntu się nie nauczył. Kundrat o tym nie wiedział. Co więcej, na tym biednym świecie, który tak ciężko wzdycha pod nieskończonym ciężarem niepowodzeń, przeciwności i zmartwień, twórcami największej ilości nieszczęść są właśnie ci ludzie, którzy przez próżność, zarozumiałość lub lekkomyślność biorą się do takich zawodów, których nie rozumieją. Ileż to ruiny majątków, ile gorzkich zawodów, ile łeez, ile krwi nawet dałoby się ludzkości oszczędzić, gdyby każdy człowiek ograniczył swoją działalność tylko do tego rzemiosła, do którego gruntownie się usposobił. Ale Kundrat i tego nie wiedział — i dopiero teraz miał się o tym dowiedzieć.

We trzy tygodnie potem siedział on sobie na swoim wygodnym krześle w tej samej izbie i właśnie nad tymi samymi rzeczami, ale daleko spokojniej i wcale filozoficznie rozmyślał.

Czuł on teraz grunt daleko silniejszy pod sobą: prowadził handel bardzo rozległy od Jarosławia do Kaffy, korespondował z Gdańskiem, z Genuą, Wenecją, Cyprem i Carogrodem, w mieście wiódł prym w wszelakim handlu i obrocie pieniężnym, tysiące ludzi zależało od niego, miał zatem teraz daleko szersze poglądy, więcej stanowcze opinie i daleko upartsze zarozumienie.

Myślał przede wszystkim o ogólnych sprawach krajowych, od których powodzenie w przemyśle i handlu, los każdej warstwy społecznej, a nawet i każdego człowieka zależy; ale ponieważ przede wszystkim innym nienawidził rycerstwa, więc wszystkie jego rozmyślania albo z tego punktu wybiegały, albo do niego wracały. Tak mówił sobie: Co to się w ostatnich czasach z tej Polski zrobiło! Jużci i w dawnych wiekach bywali u nas rycerze, bo jak długo i w krajach sąsiednich są ludzie, co prowadzą to rozbójnicze rzemiosło, to któż by ściany tego królestwa przed nimi oganiał? Ale wiedzą to starzy ludzie, a i w kronikach się można tego doczytać, że dawniej było inaczej. Dawniej obok rycerstwa i miasta coś przecie znaczyły, i kmieć był panem na swojej roli, a nawet i chłopu dobrze się działo. Każdy chłop, kmieć i mieszczanin, jeżeli miał kwalifikacją po temu, mógł zostać rycerzem, senatorem albo biskupem, a miasta miały swe przywileje i tak przy nich stały, że rycerzowi i nosa nie wolno było wetknąć w ich sprawy. Dziś co? chłop w niewoli, kmieć pod jurysdykcją szlachcica, a w miastach pozaprowadzali sądy burgrabskie, że nam mieszczanom wolno tylko brukować ulice, a śmiecie na nich wymiatać. Chłop, kmieć, mieszczanin niczym już zostać nie może — a jeśli którego z nich dopuszczą do rycerskiego zawodu, to go poszłą na pierwszy ogień i wbić go dadzą na pal. Ej, nie wiem ja, jak to tam było z tym Tigranesem...

Nuż tedy rycerstwo, mówił sobie Kundrat, w jaką to butę urosło! kto nie rycerz, ten niewart za bydlę. Osiadły mieszczanin, consul, advocatus, notariusz, baccalaureus77, a choćby i doktor prawa, niewart u nich za psa. Niech tylko stanie koło nich: paszoł! won! i zaraz z pięścią, z kowanym butem albo i z batogiem na niego. Wszystkie gospody dla nich, w winiarni i miejsca nie znajdziesz, a choćbyś je znalazł, to musisz ich prosić, aby ci pozwolili usiąść przy sobie — a o kobietach to już nawet nie ma co mówić. Ej, te kobiety! gdyby one nie były takie głupie, że im prym dają przed wszystkimi innymi, inaczej by było na tym świecie. Temu niesłychanemu zuchwalstwu rycerstwa najwięcej winne kobiety. Jeszczeż, jeżeli to kobiety rycerskie, to niech ich tam... ale i nasze mieszczki! co przecież są nasze. I jaki one tam smak znajdują w tych ludziach żelaznych, co się ich dotknąć nie można, ażeby sińca nie dostać!

Niechże mi to kto wytłumaczy. A do tego jeszcze jaka ich konduita! Jedzą i piją jak smoki, biją się między sobą jak rozbójnik!, grają wciąż w karty i w kości, że żaden z nich nigdy nie ma ani grosza przy duszy, mają żony, a bałamucą inne kobiety, nieraz i panna przed nimi się nie utrzyma; jakie to czasy! jakie to obyczaje! I nie masz nikogo, co by to hultajstwo utrzymał w ryzach. Król? Panie Boże mu odpuść! chroń Boże tego, co by miał gładką żonę lub córkę i jemu ją pokazał. Biskupi? Juści biskupi powinni by temu zaradzić, ich to jest obowiązek, mają też władzę po temu. Ale w każdym naszym biskupie jest prawie więcej rycerza niżeli księdza, a co najmniej obydwa się w nim równoważą. Sami rycerscy synowie, to krew z ich krwi i kość z ich kości, na wszystko patrzą przez szpary, a do tego jeszcze i sami trzymają żołnierzy na swoich dworach, że człek spokojny nawet nie może do nich przystąpić!

Kundrat westchnął z głębokiej piersi i zaczął myśleć o Pachnie. Pachna — mówił do siebie — głupi bym był, gdybym to taił przed sobą, bezpowrotnie dla mnie przepadła. Prawdę mówiąc, byłem dosyć głupi i dawniej, żem sobie robił nadzieje. Nuż teraz kiedy już zaręczyła się z Frącem, nie ma nawet co o tym myśleć. Jużci mam ją niby w mych ręku, ale Frącowi ani jej nie wydrę, ani jej nie wykręcę. Wprawdzie teraz Kergolaj znów jest we Lwowie i znowu do niej zachodzi, bardzo ostrożnie, bo pewnie Frąca się boi: Frąc chłop jak niedźwiedź...

Wymówiwszy te słowa, Kundrat poprawił się w krześle, podparł sobie ręką podbródek i zaczął się do siebie uśmiechać — i myślił dalej po cichu.

Sytuacja Pachny rzeczywiście się znacznie zmieniła. Była to zamożna kobieta, miała dość znaczny majątek, lecz rozrzucony, trudny do zawiadywania. Ona sama nie umiała go rządzić, a do tego, od czasu jak owdowiała i zaczęła się bawić, stała się niepomału rozrzutną. W przeciągu jednego roku narobiła tyle długów, że sama nie wiedziała, jak się z nich wydobędzie.

Udała się do Kundrata po radę — a Kundrat chwycił za tę sposobność, podjął się zawiadowstwa, ale zarazem w taką ją wziął kuratelę, że nie tylko folwarki i sklepy, ale i dom jej, i sługi zagarnął pod swoją opiekę. Sługi, naturalnie, dla siebie przekupił, wchodził do jej domu we dnie i w nocy i nic się tam stać nie mogło bez niego: ale cóż z tego? Serca jej przez to jeszcze nie zyskał — a Pachna umiała go mimo to wszystko utrzymać w takim respekcie dla siebie, że nawet jej nie śmiał uczynić wyznania. Nie miał rycerskiego zuchwalstwa, był sobie potulnym mieszczukiem, jak sobie to sam nieraz wyrzucał, trudno było co na to poradzić.

Nieraz już zbierał się z oświadczeniem, ale zawsze mu coś przeszkodziło. To Kijas go zaprzągł do jakiej roboty, to musiał za towarami wyjechać, to właśnie ktoś przyszedł — a kiedy kilkakrotnie tak się zdarzyło, że sam na sam był z Pachną, już spojrzał na nią miłościwymi oczyma, już rękę podniósł i położył na piersiach, już nawet usta otworzył: to zawsze Pachna jakimś takim nieokreślonym wzrokiem spojrzała na niego i jakiś taki niby szyderczy uśmiech miała na ustach, że go mróz przeszedł i całkiem opuściła odwaga.

Tymczasem, Bóg sam wie, jak się to stało, bo nawet i nie wiedzieć, dlaczego to tak nagle się stało, Pachna sama mu powiedziała, że właśnie dała słowo Frącowi. A w tydzień potem odbyły się zaręczyny — i ślub naznaczono na św. Piotra i Pawła. Zaczem klamka zapadła, Kundrat nie widział na to żadnego ratunku i musiał się zgodzić z swym losem.

Ale tymczasem Kergolaj przyjechał. Zaraz po pogrzebie Kijasa był po południu u Pachny.

Kundrat ich podsłuchiwał z drugiego pokoju. Pachna robiła Kergolajowi jakieś wyrzuty, Kergolaj się z czegoś przed nią usprawiedliwiał, potem się śmiali, a potem się znowu ze sobą sprzeczali. Diabli tam wiedzą, co ci ludzie mają ze sobą!

Kundrat, będąc sam na sam ze sobą w swoim mieszkaniu, zastanawiał się nad tym filozoficznie i za pomocą sylogizmów scholastycznych przyszedł do przekonania, że się to na takich niewinnych wizytach nie skończy. Oni pewnie namówią się na to, ażeby Frącowi przyprawić rogi, nim się jeszcze ożeni. Dotychczas nie mogli sobie pozwolić takiej swawoli, bo...

ale teraz jest już pokrywka. W dzień trudno, ale Kergolaj pewnie do niej zakradnie się w nocy, albo też przyjdzie którego wieczora, skryje się, a potem już nie wyjdzie, chyba o świcie.

Zresztą okna tam niewysokie, zwłaszcza od ogrodu, taki rycerz jest jak linoskok, wdrapie się choćby na dach, zaś w razie niebezpieczeństwa na lada sznurze spuści się z okna, a nawet i na równe nogi wyskoczy.

A może się to już stało?... Kundrat zamyślił się nad tym; ale ledwie trochę pomyślił, uderzył się ręką w czoło i zawołał: — Ja głupi! Właśnie też na mnie czekali! Oczywiście, że się do niej zakrada w nocy. — To rzekłszy porwał czapkę i pobiegł do Pachny.

Było to już przed samym wieczorem.

Pachny nie było w domu, tym lepiej. Zaczem zawołał sobie jej pierwszą pannę służebną, zaciągnął ją do ogrodu i zaczął ją brać na konfesaty. Panna, dla niego ujęta, na wszystkie jego pytania się uśmiechała.

— Więc się nocą zakrada? — zapytał Kundrat niecierpliwie — więc jakże to robi?

— Ot, jak! — mówiła panna — jak wszyscy. Jak stróże zawołają: „Ostrożnie z ogniem!” — pani staje w otwartym oknie swojej sypialni, on siedzi w krzakach w ogrodzie i jak panią obaczy, zbliża się chyłkiem do okna i po kołkach, co je sam ponabijał w ścianę, włazi do niej przez okno.

— Oto zuchwalec! — zawołał Kundrat — właśnie jak złodziej. Jeszcze i kołków ponabijał w ścianę cudzego domu. A potem co?

Na to panna się zaczęła chichotać i rzekła: — A potem przecie ja nie wiem.

— Ale co potem? — mówił Kundrat, drepcąc nogami — kiedyż znów stamtąd wychodzi? i jak to robi?

— Zawsze przed świtem. Otworzy sobie okno, obejrzy się na wszystkie strony, a potem buch w krzaki i koniec.

— Oto szelma! — zawołał Kundrat — czy słyszał kto kiedy o takich sztukach złodziejskich!

A tu jest proconsul nocturnus i sześćdziesięciu drabów trzymamy, ażeby pilnowali bezpieczeństwa kamienic. „Buch w krzaki i koniec!” A ja tobie powiadam, że na tym nie koniec.

Dam ja jemu: buch w krzaki, że sobie pradziadka przypomni...

Tu panna się przestraszyła, mówiąc: że gdyby Kundrat, uchowaj Boże! ją zdradził, toby ją na całe życie unieszczęśliwił. Ale Kundrat ją uspokoił i potem się z nią jeszcze bardzo długo namawiał.

A potem wyszedł i chodził długo jak błędna owca po ulicach, namyślając się mocno. Oto hultaj! — mówił półgłosem do siebie — a przecie to adulterium in flagranti78, a jeszcze do tego przed ślubem, o czym jeszcze nikt nigdy nie słyszał. Adulterium przed ślubem! to chyba tylko taki łotr Francuz coś podobnego wymyśli! ale są przecie na to sądy duchowne... Tu stanął i spytał się siebie: Gdybym z tym poszedł do arcybiskupa? dałby mu łupnia... — Ale potem się zastanowił, mówiąc: Do arcybiskupa? Niegłupi. To pan zanadto prędki. Zaraz się gniewem unosi i żolnierzyska stoją u niego na schodach. Niech tam idzie do niego kto inny... Ale przecie Frąc, to jego rzecz. Dla Frąca mam nawet obowiązek wdzięczności, bo życie mi wyratował.

Nie mogę przecie dopuścić, aby mu rogi przyprawiano, a jeszcze do tego przed ślubem...

Na tę myśl się uśmiechnął, a rozważywszy rzecz głębiej, tak sobie mówił: Frącowi muszę powiedzieć, bom mu to winien. Jeżeli mu powiem, to Frąc tego Kergolajowi nie daruje. Są przecie obydwa rycerze i o swój honor dbać muszą. Ani chybi, że się z sobą pobiją. Frąc chłop jak niedźwiedź, pewnie Francuza zabije. Ja nic na tym nie zyskam, ale przynajmniej pomszczę się na tym przeklętym Francuzie, co mnie w beczkę wpakował, a jeszcze i zimną wodą mnie polał. Jeżeliby Francuz Niemca zamordował, to może byłoby lepiej. Ale nie. Bo przecie, jak się Frąc naocznie przekona, że jego narzeczona go oszukuje, to jużci się z nią nie ożeni. A wtedy Pachna...

To rzekłszy, uśmiechnął się znowu, zatarł ręce z radości i poszedł poszukać Frąca.

Znalazł go zaraz, bo wiedział, gdzie go ma szukać. Frąc siedział w piwiarni w Bazarze, już dobrze piwem nalany, ale właśnie co nowy garniec nadpoczął. Chociaż piwiarnia była żołnierzami nabita, siedział sam jeden, bo od czasu, jak został rycerzem, stał z rygorem niemieckim na straży swego honoru i ludzi niższych rangą od siebie nie przypuszczał do swojej poufałości.

Z kupcem, nie mającym żadnej rangi, mógł się pobratać, chociaż go miał za stworzenie o wiele niższe od siebie. A potem, kupiec zawsze żołnierzowi się przyda. Kundrat siadł przy nim i najprzód dziękował mu po raz dziesiąty, że na cmentarzu tak dzielnie stanął w jego obronie.

Frąc mu odpowiedział z godnością: — Nie masz za co dziękować, bo jest to obowiązek rycerski stawać w obronie niewinnych, chociażeś ty na sztrof zasłużył za to, że chciałeś wywoływać dusze umarłych. Ty nie wiesz, jaka to straszna jest rzecz dusza ludzka, co błądzi nocą po ziemi. Gdybyś był duszę obaczył, byłbyś tak samo umarł ze strachu, jak Kijas. Żaden człowiek podłej kondycji widoku dusz nie wytrzyma, bo też i żołnierz niełatwo do nich się przyzwyczaja. Na Wysokim Zamku, po starościńskich komnatach, dusze chodzą co nocy, dzwonią łańcuchami i zieją z gęby płomieniem.

Spałem ja tam trzy noce, ale przecie mi się sprzykrzyło i teraz sypiam w moim dawnym mieszkaniu na Niskim Zamku, gdzie mnie też potrzebuje Łopatka, bo wśród tego natłoku żołnierzy i rozmaitego hultajstwa obejść się beze mnie nie może. Ale nie mów tego nikomu, bom ja powinien i w nocy siedzieć na Górnym Zamku.

— Bądź waszmość spokojny — rzecze mu Kundrat — u mnie każdy sekret jak w grobie. A co to pijesz takiego?

— Piwo przemyskie. Bardzo dobre, napij się ze mną.

— Ja piwa nie pijam, bo od tego żyły miękną w człowieku. Ale jeżeli pozwolisz, to każę dać wina.

Frąc przyjął łaskawie, postawiono przed nimi dzban wina i pili. Kundrat chciał już przystąpić do rzeczy, ale nie było sposobu. Albowiem Frąc, nalawszy się winem, stał się gadatliwym i zaczął mu opowiadać szeroko i długo, jak ciężką służbę ma teraz. Ma komendę na Wysokim Zamku, trzeba mu tam prawie cały dzień bawić, w nocy zaś musi przedmieść doglądać, gdzie się tak wiele nagromadziło hultajstwa i takie bójki bywają po nocach, że trzeba by Bóg wie wiele mieć żołnierzy, aby je uspokajać. Ale on na to sposób wymyślił, albowiem uzbroił zamkowych żołnierzy w muszkiety, które się siekańcami nabija, więc jak się to hultajstwo zgromadzi w kupę i ze sobą pobije, każe do nich palić z muszkietów: środek to doskonały, bo siekańcem nikogo nie zabije, ale ich wszystkich popstrzy — a tak zaraz się z jękiem porozbiegają. Czasem i śmiechu jest z tego niemało...

Kundrat, człek ludzki, widział w tym wielkie barbarzyństwo, jeżeli ktoś z tego się śmieje, że komuś drugiemu nasypał siekańców za skórę: ale się jeszcze więcej tym niecierpliwił, że Frąc się tak nieskończenie rozgadał. Podobno niemądrze to zrobił, że mu kazał dać wina, bo oto już oczy zaczynają mu białkem zachodzić — a tu już północ, ba, może i więcej, a on jeszcze nie mógł przystąpić do rzeczy.

Nareszcie Frąc oparł się plecyma o gzyms ściany, pod którą siedzieli, głowę wyciągnął, oczy trochę przymrużył i przestał mówić; Kundrat więc chwycił za tę sposobność, zabrał głos i pomału opowiedział mu rzecz. Kundrat mówił bardzo rozumnie, najprzód rozbudził w nim jego uczucia dla Pachny, potem podłechtał w nim jego sentymenty rycerskie, a dopiero na końcu opowiedział mu haniebną zdradę Francuza.

Frąc niby go słuchał z uwagą, ale zdaje się, że wcale go nie zrozumiał, bo mu odpowiedział z uśmiechem: — Jużci ja wiem od dawna, że Kergolaj się mizdrzy do mojej bratowej, tak jak i o tobie wiem dawno...

Tu Kundrat się trochę odsunął od niego — a tymczasem Frąc skończył: — Ale to w tym nie masz nic złego.

— Jak to nie masz nic złego? — zawołał Kundrat, przysuwając się znowu ku niemu — przecie mówię waszmości, chyba że mnie nie rozumiesz, że Kergolaj się do niej zakrada, kiedy stróże wołają: — "Ostrożnie z ogniem!” — a wychodzi dopiero o świcie.

Teraz Frąc go zrozumiał. Ale teraz zerwał się jak oparzony i zaraz go porwał za gardło, wołając: — Łżesz drabie jeden! łżesz jak pies! Nigdy by Pachna... Wiem dobrze, dlaczego to mówisz...

A tak wołając i trzymając go lewą ręką za gardło, prawą zaczął czegoś szukać około siebie.

Czy go diabli nadali! Kundratowi wszystka krew uderzyła do twarzy, już zaczął się krztusić, zebrał więc całą swoje energią i wydarł mu się z jego łapy drapieżnej. A wydarłszy się, stanął twardo przeciwko niemu i zawołał: — Czego mnie dusisz! Ja tobie chcę po przyjacielsku usłużyć, a ty mnie dusisz.

Ale wtedy Frąc stał już nad nim, wielki jak wieża, chwycił go lewą łapą za ramię i wołał: — Zaraz mi tego dowiedziesz! A jeśli mi nie dowiedziesz...

A to mówiąc, wciąż prawą ręką czegoś szukał za sobą.

— Dowiodę ci — rzekł mu Kundrat — ale siadaj i mówmy rozumnie.

Więc siedli. Frąc zapyrzony, Kundrat uspokojony cokolwiek.

— Gadaj! — zawołał Frąc.

— A czego to tam szukasz za sobą? — zapytał Kundrat.

— Muszkiet tu miałem — odpowiedział mu Frąc — może mi go już ukradli.

To rzekłszy, wstał i obejrzał się za swoim muszkietem. Ale znalazł go w kącie, postawił go między kolanami i sapiąc, rzekł do Kundrata: — Teraz gadaj, co wiesz.

Ale Kundrat wciąż patrzał na muszkiet i rzekł: — Dlaczego trzymasz ten muszkiet między nogami, może jeszcze nabity i strzeli.

Kundrat tak mówił niby z obawy, ale się po diabelska przy tym uśmiechał, bo widział dobrze, że jeżeliby muszkiet wystrzelił, toby Frącowi wpakował wszystkie siekance w jego tłusty podbródek, w czym by też była wola Boża, na którą nie wolno się skarżyć.

— Bez lontu nie strzeli — rzekł Frąc.

— Ja tam nie wiem, ale z prochem podobno nie można żartować.

— Nie zagaduj! — zawołał Frąc groźnie do niego — jeno powiadaj, co wiesz.

Więc Kundrat opowiedział mu wszystko dokładnie, co się dowiedział od panny.

Frąc, który swojego czasu dał w siebie wmówić, że śpi godzin piętnaście, kiedy idzie spać o dziesiątej, a wstaje o piątej, wszystko Kundratowi uwierzył. A że był pijany, tym sroższym zapłonął gniewem, zerwał się z ławy, muszkiet podniósł do góry i rzekł: — Więc on i teraz tam jest? Więc chodźmy. Obaczysz, jak ja naszpikuję tego Francuza — a potem się z nim wybiję, jak zechce. Ale pierwej go naszpikuję, abym miał dowód, bo inaczej się wyprze.

Jednak Kundratowi wcale się nie podobała ta propozycja. Jakoż mu odpowiedział: — Po co ja tam mam chodzić? Ty znasz tę drogę lepiej ode mnie, a teraz już wiesz, co masz robić. Stań pod sztachetami ogrodu, zaczekaj do brzasku (i tak już niedaleko), a jak Kergolaj pokaże się w oknie i zechce buchnąć w krzaki, pal do niego z muszkieta.

To rzekłszy, zatarł ręce i patrzał na niego z uśmiechem zadowolenia.

Ale Frąc na to pokiwał mu swoim ogromnym indeksem79 trzy razy pod samym nosem i rzekł: — Ty musisz iść za mną, bo muszę cię mieć pod ręką, jeżeliś skłamał. Chodź — a jeśli nie chcesz, to cię wezmę jak kota pod ramię i zaniosę ze sobą.

Nie było to Kundratowi do smaku, ale trudno się było wykręcić, więc wyszli obydwa.

Niebawem przyszli na ulicę Halicką i stanęli przed domem Pachny.

Jeszcze było ciemno, chociaż na wschodzie już troszeczkę szarzało. Dom Pachny był od ulicy o trzech oknach, na jednego chłopa, jak wówczas mawiano, ale był długi, a jego główne okna wychodziły na ogród, który był także na jednego chłopa od ulicy, ale ciągnął się w głąb dosyć daleko. Dom był piątrowy, ale piąterko było niepokaźne, opatrzone krużgankami, i służyło tylko na mieszkanie dla sług i nianiek, które pilnowały jej synka. Pachna sama miała wyniosłe i piękne apartamenty w przyziemiach, na bardzo wysokim podmurowaniu, tak że jej duże okna pomimo krzaków w ogrodzie było dobrze widać z ulicy. Ostatnie okno w samej głębi oświecało właśnie jej sypialnię. Ogród był odgrodzony od ulicy niskimi sztachetami, popod które wewnątrz ogrodu gęste ciągnęły się krzewy. Chociaż noc była ciemna, wszystko to było widać z ulicy jakby na dłoni.

Kiedy obydwa przy sztachetach stanęli, pijany Frąc wymierzył muszkiet w okno sypialni i rzekł do Kundrata: — Więc tam trzeba walić?

— Tam — odpowiedział mu Kundrat — ale zaczekaj, aż póki okno się nie otworzy i póki go nie obaczysz w oknie, bo inaczej strzelisz na wiatr i tylko hałasu narobisz.

Jednak kiedy to powiedział, spostrzegł się w tym, co robi, i jakoś ckliwo mu się zrobiło.

Pomyślał sobie: Jak strzeli, oczywiście, ludzie się zbiegną, gwałt, rozbój, on strzelił, ale ja przy nim, więc obydwóch nas wezmą do turmy. To gardłem pachnie w tych czasach. Co tu począć w takim terminie? Bodajże mnie wszyscy diabli wzięli, żem się sam wraził w taką brzydką połapkę... — Kundrat byłby się wyrzekł Pachny na wieki, gdyby tylko mógł uciec, ale się bał Frąca, pijanego wariata. — Jeśli drapnę, jak Bóg na niebie, palnie za mną z muszkietu.

Co więc robić w tym razie?

Tymczasem Frąc, chociaż pijany, ale od dawna zaprawiony do takich zasadzek, daleko lepiej zrozumiał położenie od niego. Na niebie już szarzeć zaczyna, za jakie dziesięć pacierzy już świtać zacznie, Francuz nie wyłazi, może zaspał — a może go wcale tam nie ma i Kundrat go tylko okłamał. Obrócił się więc do niego i rzekł: — Słysz, Kundrat, ja tu nie będę czekać do świtu. Trzeba wystraszyć Francuza. Idź więc, zakradnij się do pokojów i wystrasz go stamtąd. To złodziej, na lada rumor zaraz wyskoczy przez okno. Ale mi daj znak, jak go wystraszysz, bo muszę lont nagotować zawczasu.

Na te słowa Kundrat aż podskoczył z radości i zawołał: — Co rozum, to rozum. Słuchajże, panie Frąc, ja się w lot wsunę do domu i wejdę aż do tej izby, co przytyka do jej sypialni. Tam sobie najprzód cichutko okno otworzę, widzisz to okno przedostatnie, co jest trochę zaklęsłe, a tamto od jej sypialni razem z murem wystaje. Otworzywszy to okno, zacznę rumorzyć — a jak tylko dosłyszę, że Francuz otwiera okno od sypialni, ja ci się w moim oknie pokażę i kiwnę białą chustką na ciebie. Wtedy on buch w krzaki, a ty pal do niego z muszkietu.

— Gut!80 — rzecze mu Frąc — tylko się śpiesz, aby nie zaświtało tymczasem.

Kundrat skoczył jak zając, w oka mgnieniu dopchnął się do drzwi (a może i klucz miał w kieszeni) i zniknął za drzwiami.

Frąc czekał niedługo. Albowiem po małej chwili otworzyło się przedostatnie okno, wychodzące na ogród. Zaraz potem dał się słyszeć rumor w tej izbie, jak gdyby kto sprzęty z miejsca na miejsce przesuwał, właśnie jak kiedy słudzy zaczynają już sprzątać. Jeszcze chwila — a wtedy Frąc dosłyszał wyraźnie, jako się okno sypialni otwiera. W tej samej chwili w przedostatnim oknie Kundrat się energicznie całą piersią na dwór wychylił i zawiał białą chustką trzy razy.

I w tejże samej chwili Kergolaj się z ostatniego okna wychylił, ażeby w ogród wyskoczyć.

Natenczas Frąc dobrze wymierzył, przytknął lont i palnął z muszkieta.

W jedno mrugnienie oka po strzale dał się słyszeć krzyk męski, krzyk taki, jak gdyby się komu wnętrzności rozdarły, gdzieś koło okien — a Frąc w głos się roześmiał, właśnie jak gdyby bawół zaryczał, i wytężył wzrok w ogród, aby obaczyć, gdzie tam Kergolaj leży pomiędzy krzakami.

Ale w tej chwili otworzyły się także wszystkie okna i drzwi w kamienicach sąsiednich i lud zaczął na ulicę wybiegać.

Razem z tym ludem wybiegł także Olizar z sąsiedniego domu od Fesi, wybiegł na wpół tylko ubrany i przestraszony, bo się to działo w czasach wojennych, zaczem zapewne myślał, że na miasto najechali Tatarzy. Ale kiedy lud tylko ciekawie się koło Frąca gromadził, on, żołnierz, zaraz zrozumiał, co się stało, bo Frąc trzymał muszkiet w ręku, a z muszkieta się jeszcze kurzyło. Więc Olizar wściekł się ze złości, przyskoczył jak tygrys do Frąca, porwał go lewą ręką za gardło, a prawą, jako to Rusin zawsze skory do bójki, zaczął go pięścią bić w gębę, wołając: — Zbóju niemiecki! to ty strzelasz tu po ulicach! A strzelasz do kobiet albo do innych poczciwych ludzi, aby się po zbójecku mścić na nich! Duszę tu z ciebie wypędzę!

Frąc tak zgłupiał, że w pierwszej chwili się nawet nie bronił. Dopiero wziąwszy cały pęk pięści po gębie, odrzucił Olizara od siebie, który wszakże jeszcze wciąż skakał jak osa do niego.

Tymczasem zbiegowisko zrobiło się wielkie, do domu Pachny wpadło już mnóstwo ludzi, inni zeń wybiegali i oblegali Frąca, wołając: — Zbój! Niemiec! zabił pana notariusza lonherii, co nocował u Pachny!

Frąc się znalazł w okrutnych opalach. Lud, nie lubiący żołnierzy zamkowych, a rozwścieklony tym strzałem śród miasta, zaczął się rzucać na niego, Olizar ich szczuł, jak się psy szczuje na zwierza, i byliby go pewnie rozdarli: ale wtem nadszedł consul nocturnus z rontem halabardników i zaraz przywrócił porządek.

Consul nocturnus był to człowiek okrutnie surowy i respektowany przez wszystkich.

Ogromnie wysoki a chudy jak szczypa, z zapadniętymi policzkami, z okiem siwym, nakrytym krzaczastymi brwiami, i z wąsem miotlastym, przystąpił poważnie do Frąca i rzekł: — A czego to waść strzelasz po ulicach po nocy? Pewnie chciałeś kogoś milczkiem wyprawić ad patres. Chodź no ze mną do kordegardy, tam cię weźmiemy na konfesaty.

I zaraz go otoczył halabardnikami.

Frąc dał się wziąć jak baranek, najprzód z uległości dla legalnej władzy w obrębie jurysdykcji miejskiej, a potem że się czuł bezpieczniejszy pomiędzy halabardnikami niżeli pomiędzy ludem. Lecz prowadzony przez nich, opamiętał się, obejrzał się za Olizarem i zawołał za nim: — A ty mi zdasz sprawę rycerską z twojego chłopskiego postępowania!

— Zdam tobie sprawę! — odpowiedział mu Olizar — jeno ty pierwiej zdasz sprawę z swego rozbójniczego rzemiosła.

Lud jeszcze przez jakiś czas stał na ulicy. Olizar zaś poszedł do domu Pachny, aby się dokładnie dowiedzieć, co się tam stało.

A kiedy honoratiores81 miasta także do domu Pachny przybyli, on im takie species facti82 przedłożył: Francuz buch w krzaki i uciekł — Kundrat dostał w łeb cały nabój siekańców — a Frąc siedzi w kordegardzie, gdzie będzie badany przez sądy miejskie o zamierzone zabójstwo.

Bardzo to smutne były wypadki. Ale Olizar miał w nich swoję pociechę: bo najprzód Kergolaj, jako serdeczny przyjaciel, wyszedł cało z tego niebezpieczeństwa; potem nabił się Frąca pięścią w gębę, ile mu się podobało, a wreszcie, ot! i ten kołtun tu leży w tym piwie, co sam sobie nawarzył.

Albowiem właśnie balwierz rozebrał Kundrata do naga i wyjmował mu spoza skóry siekance, którymi miał połowę twarzy i cały bok prawy, od głowy do pasa, jak indycze jaje, upstrzony.

A jako to Olizar był chłop prawdomówny, że mu się zawsze serce przelewało ustami, pochylił się nad nim i kiedy Kundrat jęczał z bólu pod szczypcami balwierza, a krew się strumykami po jego ciele sączyła, zawołał do niego: — Trysta tobi mat’ mordowdto, jaki z ciebie filozof! Kergolaj sprawił ci zimną kąpiel, żeś ruski miesiąc na nią wyleżał, chciałeś go zgubić, a jam ci za to wsypał tyle nahajek, żem się ich sam nie doliczył — nuż wyprawiłeś twojego pana w taką podróż za duszą syna, że już z niej nigdy nie wróci — a teraz i sam leżysz do samego diabła podobny, że rodzona mać by cię nie poznała!

Frącowi w szponach sądów miejskich niedobrze się powodziło. Wójt, sceptrum argenteum manu gestans83, i panowie ławnicy, wywiedli przeciwko niemu proces kryminalny „o gwałtowne najście domu i razy śmiertelne” i koniecznie chcieli go sądzić. Uciskani często nieznośnie przez zamkowych żołnierzy, pamiętni tego, że to właściwie Frąc swymi końmi roztratował Kijasa, podszczuwani nareszcie przez mściwego Kundrata, uparli się przy tym, ażeby postanowić exemplum84, zwłaszcza też w tym wypadku, gdzie byli w swym prawie. Długie były o to spory pomiędzy starostwem a miastem, lecz próżne, i bardzo już krucho było z tym zamkowym rycerzem. Więcej niż trzy tygodnie przesiedział w turmie, już się indagacje skończyły i już miano go sądzić.

Ale na jego szczęście zjechał właśnie do Lwowa nowy wojewoda ruski, Jan Amor Tarnowski, brat rodzony pani Kmitowej, kasztelanowej przemyskiej, pan wielkiej powagi i bardzo ludzki dla wszystkich, i ten go z turmy wydobył. Przedłożywszy bowiem mieszczanom, że w czasach wojennych nie należy osłabiać swojej własnej obrony, że Frąc im to zapewne niebawem w dwójnasób nagrodzi, bijąc się za nich przeciw Wołochom albo Tatarom, że wreszcie nikogo nie zabił, tylko popstrzył człowieka, co stroił kabały, a nawet i sam na karę zasłużył, otrzymał to od nich, że Frąca puścili, wymieniwszy go za kilku mieszczan, co w turmie zamkowej za przemytnictwo siedzieli. Frąc prędko się otrząsł z pleśni więziennej, bo zaraz nazajutrz zaniósł skargę do Łopatki za ukrzywdzenie, którego doznał, mówiąc: — Mieszczanom, co mi chcieli wziąć szyję za to, com zrobił po pijanemu, daruję, bo byli w swoim prawie. Kergolajowi, co mi narzeczoną zbezcześcił, daruję, bom sam temu winien, żem jej nie pilnował. Kundratowi, co mnie do tego strzału namówił, daruję, bo już dostał za swoje. Ale Olizarowi nie daruję, bo mnie bił w gębę — a taką krzywdę każdy rycerz krwią zmazać musi.

Zaczem prosił Łopatkę, ażeby, jeżeli łaska, wyzwał w jego imieniu Olizara do walki: „na śmierć lub niewolę, na krótkie miecze albo na długie, konno lub pieszo, pojedynkiem albo samotrzeć”.

Łopatce bardzo przykra była ta prośba. Odmówić mu nie mógł tej posługi, bo pod jednym znakiem z nim służył i w nim został obrażony honor jego własnego starostwa — a tymczasem Olizar bliższym mu był przyjacielem i zdałomu się, że walka będzie nierówna. Próbował więc odwieść go od tego zamiaru, a przynajmniej walkę odroczyć, opierając się na tej racji, że wojewoda jest w zamku i czasy wojenne, więc by to było bardzo źle widziane przez starszych.

Frąc, zawsze pełen respektu dla wyższej władzy, na zwłokę zezwolił, ale we dwa dni potem wojewoda wyjechał, więc już nie było żadnego pretekstu do dalszej zwłoki. Łopatka więc poszedł sam do Olizara, przedłożył mu z żalem wyzwanie Frąca i prosił go, aby mu wymienił swojego przyjaciela, z którym by miał kartel85 omówić.

Olizar w gruncie serca nie był kontent z tego wyzwania. Odwagi mu pewnie nie brakło, o życie niewiele dbał, wszakże je już tyle razy narażał! bitwę nawet lubił namiętnie, czy to na wojnie, czy w jakim napadzie, czy w gospodzie, czy na ulicy: ale taka uroczysta bitwa z ceremoniami jakoś mu nie była do smaku. Jednak nie dał tego poznać po sobie, nawet Łopatce.

Owszem, przyjął go wesoło, powiedział mu, że mu to wszystko jedno, czy na koniu, czy pieszo, czy na długie miecze, czy krótkie, i odesłał go do Kergolaja, jako do swego świadka.

Kergolaj, jako doświadczony mistrz w tym rzemiośle i szczerze przywiązany do Olizara, już wszystko bardzo rozumnie obmyślił. Zaczem powiedział Łopatce: najprzód, że Olizar nie będzie walczył konno, tylko pieszo, bo Frąc ma tylko ciężkie konie, a Olizar lekkie, więc by nie było równości; po wtóre, że Olizar nie chce się bić w rynsztunku, bo ma także tylko lekkie półpancerze, a Frąc bardzo ciężkie, więc i w tym by nie było równości; a po trzecie, że nie będzie się bić ani na krótkie miecze, ani na długie, tylko na średnie, długości trzy stopy, bo, jako przyzwyczajony do szabli, taki miecz będzie jemu najdogodniejszy, a Frąe do każdego miecza jest sprawny. Ponieważ Frąc przyjął z góry wszelkie warunki, byle nie były z jego widoczną krzywdą, więc Łopatka na żądania Kergolaja bez oporu się zgodził. Po czym postanowiono, że bitwa odbędzie się jutro, na trzy godziny przed zachodem słońca, kiedy się upał już trochę ochłodzi, przy drodze do Hołoska wiodącej, w pustym polu, gdzie stoi krzyż męki Pańskiej i mała mogiłka, na gruncie suchym, a nie należącym do lwowskiego starostwa.

Kiedy już wszystko było umówione, Łopatka mocno się zasumował i rzekł do Kergolaja: — Cóż myślisz? czy nasz Olizar się Niemcowi obroni?

— Zrobimy, co można — odpowiedział mu na to Kergolaj poważnie.

— Słysz, Kergolaj — rzecze mu Łopatka — ja wiem, co to obowiązek rycerski, ja Frącowi usłużę sumiennie. Ale sercem ja z wami. Olizar mi brat, bardzo się boję o niego. Gdyby tak Niemca można czym zestraszyć, aby nie bardzo na niego najeżdżał?

A Kergolaj na to: — Niemca nie strasz, bo Niemiec, jak się przestraszy, to zaraz zabije. Olizar już wie, jakim sztychem może go zmacać. Jakoż tak sądzę, że mu się obroni. Tymczasem zaś sekret, aby nikt o tym nie wiedział.

Łopatka jeszcze trochę się posumował, a potem wyszedł z jakąkolwiek nadzieją.

Pomimo to że postanowiono dzień bitwy i miejsce utrzymać w sekrecie, jeszcze dnia tego się to po mieście rozniosło — a nazajutrz już zaraz z południa nieprzejrzane rzesze rozmaitego ludu ciągnęły ku Hołosku w to miejsce, gdzie bitwa miała się odbyć. W mieście i między ludem wytworzył się nastrój bardzo poważny, bo wszyscy wiedzieli, że to nie taka bójka, jaką można widzieć w gospodzie albo i na ulicy, jeno panowie się będą bić z sobą, na koniach w pełnej zbroi i rycerskimi mieczami. Rozeszła się nawet wieść między rzeszami, że ci rycerze mają walczyć o honor Matki Najświętszej: taką wieść bez wątpienia księża roznieśli, ażeby usprawiedliwić rozlew krwi między chrześcijańskimi panami, którego nie mogli powstrzymać.

Jakoż widziano pomiędzy rzeszami kilku mnichów w habitach, jeden z nich, z odkrytą głową, niósł nawet kościelną chorągiew przed sobą, a chłopiec w komży szedł za nim: był to zapewne ksiądz, który tam szedł dlatego, ażeby umierających spowiadać albo też in extremis dać im ostatnie pomazanie.

Miejsce, gdzie bitwa miała się odbyć, było wyniosłe, lecz równe, a otoczone z daleka olszyną, przesianą wyniosłymi świerkami. Po prawej ręce szła droga, po lewej za drogą stał krzyż ogromny drewniany, z Chrystusem Panem malowanym na blasze, pod krzyżem zaś stała mogiłka, ledwie na sążeń wysoka: powiadano, że kiedyś, dawnymi czasy, jakiś kniaź ruski tu zginął w bitwie, którego pochowano w mogile i krzyż postawiono koło niej.

Dzień był skwarny okrutnie, lecz z dala, od północy i od zachodu, gromadziły się chmury żelaznego koloru na niebie jak gdyby w porozrywanych kawałach i stamtąd cokolwiek chłodniejsze zawiewało powietrze. Czasem płat czarnej chmury przeciągnął przez słońce, zaćmił je i także na chwilę skwar słoneczny ochłodził. Na trzy godziny przed zachodem nadciągnęli, każdy z osobna, wszyscy rycerze, którzy mieli stanąć do walki.

Frąc w całej zbroi, w hełmie z piórami, z podniesioną przyłbicą, na ogromnym koniu karym z bogatą grzywą, co mu spływała do kolan. Obok niego jechał Łopatka, na pięknym koniu kasztanowatym, ale bez zbroi, bo miał tylko sukienny kubrak na sobie, pilśniową kuczmę z piórkiem na głowie i szablę u boku. Za nimi jechali w pierwszym szeregu trębacz Frąca z trąbą opartą o prawe biodro, a obok niego żołnierz z rozwiniętą chorągwią czerwoną i żółtą, na której było widać herb Ajchingerów, czerwoną wiewiórkę pomiędzy dwoma rogami w złotym polu. Dalej jechało sześciu knechtów w półpancerzach i hełmach bez piór, a na końcu dwóch pacholików Łopatki.

Niebawem za Frącem nadciągnął Olizar. Siedział na dziwnie pięknym koniu tureckim srebrzystosiwym, był całkiem bez zbroi: wszelako bardzo świetnie wyglądał. Miał bowiem na sobie aksamitny żupan, bramowany złotem i zapięty na guzy złote, drogimi kamieniami sadzone, pas także zloty i prawie już rubinami a brylantami nabity, złoty ryngraf pod szyją z Boga Rodzicą na nim rzeźbioną, czapkę aksamitną z piórkiem na bakier i bogatą szablę u boku. Olizar wyjechał jak na wesele i miał też minę wesołą, bo obaczywszy lud zgromadzony, poprawił wąsa i śmiejąc się, coś powiedział Kergolajowi. Obok niego jechał Kergolaj na wielkim białym koniu, ale na wszelkie wypadki był uzbrojony, miał bowiem hełm na głowie, drucianą koszulkę na sobie i krótki miecz razem z mizerikordią u boku. Za nimi, pod wodzą Tymka Biłowusa, jechało ośmiu Olizarowych kozaków, także świątecznie ubranych: z nich jeden służył trębaczem, drugi niósł chorągiew Olizara czerwoną, błękitną i białą, z trzema andegaweńskimi liliami, sześciu następnych mieli tylko szable u boku — a dalej jechało dwóch knechtów Kergolaja w pancerzach i hełmach.

Po obydwóch więc stronach były siły zupełnie równe, bo tego przestrzegały surowo prawa rycerskie.

Frąc stanął ze swymi ludźmi u dołu od miasta, Olizar zaś o jakie sto kroków wyżej, zaczem najprzód obustronni trębacze ich otrąbili, jako są już na placu.

Potem Kergolaj i Łopatka, każdy ze swymi knechtami i pachołkami, zeskoczyli z koni i odmierzyli plac bitwy, na sześć sążni długi, a na cztery szeroki, i obłożyli go ze wszystkich stron kamieniami. Jeden szereg kamieni dotykał prawie mogiły i krzyża, jakoż niektórzy ludzie z tłumu zaczęli wyłazić na mogiłę i po krzyżu się wspinać, ale żołnierze ich rozpędzili i kazali im stać z daleka, inaczej końmi na nich najadą, z którego to powodu lud się rozleciał daleko, i kiedy jedni się ogromadzili na wzgórkach odległych, inni powyłazili na drzewa i stamtąd patrzali na to, co się teraz dziać miało.

Kiedy żołnierze pole bitwy obkładali kamieniami, Frąc i Olizar także zeskoczyli z koni, Frąc zrzucił hełm i pancerz ze siebie, jak było umówiono, i został się tylko w łosiowym kaftanie, Olizar zaś tylko czapkę rzucił na ziemię, bo nie miał żadnego rynsztunku na sobie.

Tak wprowadzili ich w szranki, Frąca Łopatka od dołu, Kergolaj Olizara od góry, a ich żołnierze stanęli na koniach o kilkanaście kroków za polem bitwy za nimi.

Jak tylko stanęli w szrankach, Olizar pierwszy klęknął na ziemi, przeżegnał się trzy razy, a potem wziął prawą ręką grudkę ziemi, włożył ją w usta otwarte i połknął. Zaczem zawołał głośno: — Tak mi Boże dopomóż, że nie mam żadnej mocy nieczystej przy sobie.

Ruscy rycerze taki mieli obyczaj odprzysięgania się, jako nie mają broni zaczarowanej.

Frąc jednak nie klękał, tylko podniósł dwa palce wraz z prawą ręką do góry i rzekł: — Przysięgam na rany Chrystusa Pana, jakom się nie uciekał do złych duchów o pomoc.

A wtedy Kergolaj dał im dwa miecze, jeden Olizarowi, a drugi Frącowi, na trzy stopy długie, jak było umówiono.

Zaczem zaraz stanęli do walki.

Frąc natarł pierwszy, ale bardzo spokojnie. Po jego natarciu widać było wyraźnie, że przede wszystkim chce wyrozumieć, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia, ażeby też wiedział, jak go ma zażyć. Kergolajowi bardzo się to nie podobało: albowiem liczył na to, że Frąc uderzy gwałtownie, a jako jest tłusty i ciężki, że prędko się zmacha, zaczem Olizar świeżymi siłami przeciwko gwałtownemu natarciu łatwo się obroni, a zmachanego potem równie łatwo gdzieś zmaca.

Ale Niemiec miał flegmę.

Olizar z początku z wielką fantazją się bronił, nawet dwa razy bardzo zręcznie miecz Frąca sparował i już o mało go nie zachwycił, ale taką obroną on pierwiej się zmachał, a Niemiec też zaczął coraz gwałtowniej najeżdżać.

Olizar może miał siłę gdzie indziej, ale nie w ręku, toż coraz słabiej się bronił, tak że w jednej chwili Kergolaj już się zaczął obawiać o niego i mimo woli zawołał: — Eh, eh, eh!

W tej samej chwili i Łopatka dostrzegł, że źle z Olizarem, a rozumiejąc, że mu potrzeba zachęty, chociaż tego robić był nie powinien, zawołał ku niemu: — Olizar! Derżyj sia krepko!

Ale jeszcze tych słów nie skończył, kiedy Frąc niezmiernie zręcznym zamachem z dołu Olizarowi miecz z ręki wytrącił i tym samym zamachem ciął go z całą siłą w sam środek głowy.

Cięcie to było tak silne, że mu głowę na dwoje rozszczypał jakby rzeźniczym toporem, z rozszczypanej czaszki mózg z krwią wyskoczył i Olizar na wznak upadł na ziemię.

Szmer zgrozy przeszedł po rzeszach, a ci i owi zaczęli się do placu boju bliżej przysuwać, lecz obustronni żołnierze także się przysunęli z jednej i z drugiej strony do szeregów kamieni.

Łopatka, widząc Olizara padającego bez duszy na ziemię, zakrył sobie twarz obydwiema rękami i głośno jak dziecko zapłakał.

Kergolaj, chociaż do takich widoków przyzwyczajony, także był silnie wzruszony, wąs kręcił i opuścił głowę ku ziemi, ale spod oka wciąż patrzył na Frąca.

Tymczasem Frąc, rzuciwszy miecz na bok, przystąpił do trupa Olizara, przyłożył mu kolano do piersi i zaczął go własnymi rękami z jego drogich kamieni odzierać.

Na to wszakże Kergolaj przybliżył się do niego i rzekł głosem surowym: — A co to robisz, panie Ajchinger?

Ale Frącowi, którego zapewne rozzuchwaliło zwycięstwo, ten gniewny ton wcale się nie podobał, jakoż odpowiedział mu szorstko: — Biorę zdobycz, a tobie nic do tego.

Natenczas Kergolaj powiedział mu głosem stanowczym: — Tym razem żadnej zdobyczy nie weźmiesz. Frąc na to srogim zapłonął gniewem, zerwał się z kolan jak wściekły i nastawiwszy się z pięścią do Kergolaja, zawołał trzęsąc się cały od złości: — Wszystką zdobycz wezmę, brylanty i konie, i wszystkich jego żołnierzy wezmę w niewolę, jak jest rycerskie prawo — a ty mi w tym nie przeszkodzisz!

Na te słowa Frąca, jako Olizarowych żołnierzy zabierze w niewolę, Tymko Biłowus, nie zasypiając gruszek w popiele, co nie jest rzeczą kozaka, mrugnął na swoich żołnierzy, skropił swojego konia nahajką po żebrach i ruszył z kopyta, zaczem jego kozacy za nim i zaraz drapnąwszy — że tylko ziemia się zakurzyła za nimi.

Ale wtedy już Kergolaj był pąsowy na twarzy jak rak i tak drżał na całym ciele, że mu zęby dygotały; wyrwał swój krótki miecz z pochwy i trzymając go klingą ku ziemi, a ścisnąwszy rękojeść w pięści, tą pięścią Frąca w piersi uderzył, wołając głosem okrutnym: — Praw nie znasz, ty knechcie niemiecki! żadna zdobycz ci się nie należy, boś mu miecz pierwiej z ręki wytrącił i bezbronnemu głowę rozszczypał, jak zbój! Żadnej zdobyczy nie weźmiesz!

Na to znów Frąc się zapyrzył okrutnie i zawołał: — Knecht! ty mnie będziesz praw uczył?! ty mnie zabronisz? stawaj mi zaraz do sprawy!

— Chodź! stawaj! zaraz ja ci usłużę! — zawołał Kergolaj i zaraz dał znak żołnierzom, ażeby trupa Olizara uprzątnęli z placu.

Żołnierze porwali Olizara i położyli go obok mogiły — a Kergolaj stanął na jego miejscu z krótkim mieczem w ręku.

Frąc porwał swój dłuższy miecz, który był pierwej odrzucił, i stanął naprzeciw niemu. Ale Kergolaj krzyknął groźnie na niego: — Na krótkie miecze rycerskie, panie knecht! nie z kozakiem to sprawa!

Frąc się zmieszał cokolwiek, lecz mając krótki rycerski miecz u boku, tamten miecz odrzucił, a ten wziął do ręki i stanął: ale był blady i zdało się, że go złość całkiem już opuściła.

W tej chwili nieznaczny uśmiech jak błyskawica przeleciał po twarzy Francuza, krew ustąpiła mu z twarzy i widać było po nim, że ze świadomością doświadczonego szermierza całą swą siłę fizyczną zestrzelił w nogach i w ręku, a całą siłę duchową w oku.

Tak przeciw sobie stanęli.

Kergolaj czekał spokojnie, aż Frąc na niego uderzy: Frąc uderzył, lekko i zręcznie, miecze ich się wciąż krzyżowały, czasem było słychać klekot jak w kuźni, czasem zgrzyt jednego miecza po drugim, w jednej chwili stykali się z sobą pierś do piersi, a w drugiej odskakiwali od siebie, ażeby się znów rzucić ku sobie.

Frąc liczył wyraźnie na swoję siłę fizyczną i uderzał po kilka razy całą piersią w mniejszego od siebie Francuza, chcąc go na ziemię obalić, a nawet usiłował go lewą ręką zachwycić: ale Francuz był jak kot i jak piskorz zarazem, odskakiwał o kilka kroków jak piłka, a lewą ręką ani mu się dał dotknąć.

Tak trwały te linoskokie zapasy z jakie trzy pacierze albo i więcej — i Frącowi już pot grubymi kroplami wystąpił na czoło i strumykami ściekał po twarzy.

Czując wszakże, że mu już ręka drętwieje, chciał skończyć, upatrzył chwilę sposobną i dał Francuzowi katowskie cięcie w sam kark: ale Francuz zamiar spostrzegł zawczasu, odskoczył jak strzała i kucznął ku ziemi — a jak cięcie Frąca poleciało w powietrze, skoczył jak tygrys ku niemu i wepchnął mu obydwiema rękami swój krótki miecz w samo gardło.

Frąc pod ciężarem uderzenia i dławiąc się mieczem, upadł na wznak — a wtedy Kergolaj siadł na nim i targnąwszy mieczem w jego szyi w prawo i w lewo, do reszty go dorznął.

Frąc upadając, rozkrzyżował ramiona i teraz tak leżał, kąpiąc się w ogromnej kałuży krwi, która się jeszcze wciąż z niego sączyła.

Kergolaj, oddawszy miecz swojemu knechtowi, ażeby ze krwi go otarł, przystąpił do Łopatki i uderzywszy go po ramieniu, rzekł: — Zdrów, panie Łopatka! Ten Niemiec wyprawił nam Olizara do starych Kierdejewiczów, ale jam go posłał w też tropy za nim, aby go też zaraz przeprosił.

Ale Łopatka, Rusin miękkiego serca, z żalu, z bólu i ze wstrętu do krwi, cały roztopił się w łzach i ledwie wiedział, co się z nim dzieje. Jego pacholikowie wsadzili go prawie bezprzytomnego na koń — a że i Kergolaj już nie miał co robić na placu boju, więc wsiadł także na koń i obydwa razem odjechali do miasta.

Zamkowi żołnierze zabrali zwłoki Frąca ze sobą i odjechali za nimi.

Już wtedy się zmierzchać zaczęło. Czarne chmury w grubych płatach, nadpowietrznymi wichrami pędzone, przelatywały jak zaświatowe okręty po niebie, księżyc w pełni, z twarzą bladą i szeroko rozwartymi oczyma, wznosił się z wolna na strop niebieski, a malejąc wciąż i bielejąc, czasem krył się za chmury, zostawiając ziemię w nieprzepartej ciemnicy, a czasem, kiedy się chmury przed jego twarzą rozdarły, rzucał blask prawie dzienny na ziemię.

Ów mnich, który przyszedł z chorągwią i z chłopcem w komży, dowiedziawszy się, że pobici rycerze nie czekali na niego i bez wiatyku odjechali na tamten świat, ukląkł pod lasem i odmówił modlitwę za dusze zmarłe. Rzesze ludu także się z nim na kolanach modliły, ale niebawem, z zapadającą nocą, rozeszły się spiesznie po wsiach i przedmieściach.

O zabraniu zwłok Olizara nikt nie pomyślał.

Noc ciemna zapadła, cisza zaległa plac boju, zdawało się, że już żywej duszy tam nie ma.

A jednak kiedy chwilami księżyc wypłynął zza chmur, widać było na wierzchu owej mogiłki, która stała pod krzyżem przy drodze, a pod którą zwłoki Olizara złożono, siedzącą jakoby postać kobiety. Miała chustkę kwiecistą, z turecka zawiązaną na głowie, biały inderak na sobie i twarz młodą, dziwnej piękności, ale łzami zalaną.

Była to Fesia: jedyna poczciwa dusza, wierna jeszcze po śmierci swemu kozakowi. Siedziała na szczycie mogiłki — a u nóg leżał jej miły, złotem i brylantami okryty, ale bez duszy.

Chwilami patrzała na niego i milczała, lecz czasem budziła się jakby ze snu i zawodziła żałośnie po rusku: Olizaru, Wyrypaju! hdeż ja, tebe pochowaju?

Maty moja, maty!

Po tej zwrotce jęczała długo, a echo jej jęków odzywało się w lesie. Ucichła, lecz po chwili znów zaśpiewała: Pochowaju pid werboju, taj nakryju perynoju, Maty moja, maty!

I jeszcze raz jej głos dał się słyszeć: Pochowaju na mohyli, szczob po tobi wouki wyli, Maty moja, maty...

Potem chmury się ściągnęły na niebie, noc czarna jak płachta pogrzebowa objęła ziemię i już nic ani widać, ani słychać nie było.

A kiedy około północy wiatr chmury rozpędził i jasny księżyc wypłynął na niebo, kobieta z mogiłki zniknęia i zwłoki Olizara zniknęły.

XVI UMARLI I ŻYWI Od czasu jak Frąc, zawróciwszy swoje niemądrą głowę zazdrością i trunkiem, strzelił do Kergolaja, a ranił Kundrata, po całym mieście rozniosły się głośne i bardzo uszczypliwe szemrania na Pachnę.

Wesoła ta wdówka bawiła się od śmierci swojego męża wedle swojej fantazji i uchodziło jej to bezkarnie, bo w miastach nie było tak surowej cenzury na obyczaje, jak po zamkach rycerskich i dworach szlacheckich — a że była młodą, bogatą, piękną i miłą dla wszystkich, więc oprócz starszych matron, które sobie w kąciku to i owo o niej szeptały, miała wszystkich po sobie i wszyscy się nią bawili. Ale kiedy taki gorszący gwałt stał się w jej domu, kiedy jawnie się okazało, że podczas gdy była już zaręczoną z Frącem, przyjmowała Kergolaja o podejrzanych godzinach w swym domu, a nadto jeszcze i Kundrat przebywał nocą w jej apartamentach, czego już wcale nie umiano sobie wytłumaczyć, potępiono ją jednogłośnie, mówiąc: że, cóżkolwiek bądź, przecie to się nie godzi takie zbytki wyprawiać, a jeszcze do tego tak mocno bałamucić swoich amantów, ażeby aż zasiadali nocą na siebie i strzelali po mieście z muszkietów. Pod takim sarkaniem opinii publicznej Pachna znalazła się opuszczoną przez wszystkich, nikt do niej nie przychodził, nikt do siebie jej nie zapraszał — a że oczywistym faktom trudno było zaprzeczyć i jej własne sumienie ją potępiało, więc też i ona nie śmiała się nigdzie pokazać.

Nadto, w parę dni po tym nieszczęsnym strzale, sądy miejskie zasiadły na Frąca i ją wezwały na świadka. Sądy ówczesne były wprawdzie bardzo grzeczne dla kobiet: kobieta nie była obowiązaną stawić się osobiście przed sędzią, mogła robić zeznania przez swoich zastępców, lecz zwykle sam sędzia przychodził do jej mieszkania. Ale to wcale nie umniejszyło jej wstydu, bo chociaż w swym własnym mieszkaniu, musiała przecież przyznać się do tego, że kiedy jej narzeczony strzelił z muszkietu o samym świcie, dwóch innych kawalerów znajdowało się ukrytych w jej apartamentach. Instygatorowi86 i panom ławnikom pobladły od tego zeznania łysiny, kiwali do siebie głowami, mówiąc z niepohamowanym zdziwieniem: — Co to za smok musi być ta kobieta! Bo gdyby jeszcze jeden, co się też zdarza, ale dwóch razem...

rzecz niesłychana! — Na próżno Pachna płakała rzewnymi łzami i klęła się na wszystkie bogi, że Kergolaj, przyszedłszy późnym wieczorem, jak to Francuz jest gadatliwy, po prostu zagadał się — a jako to noc jest bardzo krótka w tej porze, więc ani się spostrzegł, kiedy świtać zaczęło; Kundrat zaś zakradł się bez jej wiedzy z zazdrości: ani instygator, ani ławnicy na żaden sposób nie chcieli temu uwierzyć. Bo już to tak jest na tym świecie, że kiedy ludzie powezmą podejrzenie na kogo, to wtedy podejrzeniom ich już nie ma końca.

Pachna była bardzo nieszczęśliwą, a to tym bardziej, ile że nie mogła się nawet przed nikim poskarżyć. Albowiem Kundrat leżał w łóżku po owych siekańcach, a nawet i poszedłszy do niego, nie bardzo by się można było z nim dogadać, bo tak był bezkrwisty, jak gdyby mu kto był dopiero co sto pijawek przystawił; Kergolaj, uszedłszy szczęśliwie muszkietu i słysząc, jakie plotki chodzą o nim ex puncto Pachny, nawet wcale nie pokazywał się w mieście: zresztą zaś wszyscy obchodzili jej dom z daleka, jakby był zapowietrzony. W tym ciężkim ucisku serca, nie mogąc wytrzymać samotności. Pachna zebrała się na odwagę i poszła do Formozy.

Formoza nie pochwalała nigdy prowadzenia się Pachny; od czasu tych scen gorszących, o których całe miasto mówiło, wcale nie pragnęła jej widzieć: ale kiedy Pachna przyszła do niej w odwiedziny, mając serce bardzo dobre a tkliwe na cudze nieszczęścia, chętnie ją u siebie przyjęła i słuchała jej spowiedzi ze szczerym udziałem. Formoza, surowa dla siebie, była pobłażliwą dla innych, lecz czy ją usprawiedliwiała, czy nie, z czego zresztą nie musiała się przed nią spowiadać, jako kobieta rozsądna i zacna, pragnęła dla niej, aby się poprawiła i usiłowała jak najprędzej przebłagać swoim postępowaniem wzburzoną przeciw niej opinią publiczną. W tym celu dała jej radę. Rada ta była krótka i zwięzła, jak wszystko, co jest rozumne, i zamykała się w tych słowach: — Idź za mąż, jak możesz, najprędzej.

Pachna ją zrozumiała tym łatwiej, ile że i jej nie brakowało zdrowego rozsądku. Wpośród nieustającej swawoli, przy lekkim usposobieniu serca, umysł jej przyćmił się trochę, bo swawolna kobieta, wybrawszy się na wyprawę dla podboju serc męskich a zarazem dla dogodzenia swojej miłości własnej, tak samo, jak rycerz, wojujący dla zdobyczy i sławy, bardzo łatwo się zwycięstwami upaja i często w tym szale zapomina o tym, że za zbytkiem zwycięstw jest zguba: ale umysłowi zdrowemu lekkie wstrząśnienie wystarczy, ażeby wrócił do siebie i prawdę obaczył. Takiego wstrząśnienia doznała Pachna na radę Formozy i dlatego odpowiedziała jej energicznie: — Jak tylko Frąc wyjdzie z więzienia, zaraz z nim idę do ślubu — a jeśli będzie można, to go nawet przyśpieszę.

— A jeżeli Frąc nie zechce? — zauważyła nieśmiało, ale z przyjaznym uśmiechem Formoza.

Na to Pachna się zarumieniła, ale z równą odpowiedziała energią: — Nie zechce? Ja jego zmuszę.

— A jak nie zmusisz?

— Jak nie zmuszę... to mam drugiego. I ten może się zechce wykręcać, ale ja tego mam w ręku.

Formoza dalej nie nastawała na jej tajemnice, ale jej energia się jej podobała, dlatego odtąd ją przyjmowała codziennie i chętnie z nią rozmawiała o środkach, jakimi by Frąca w razie oporu można zmusić do ślubu. W końcu pomiędzy obydwiema kobietami stanęło na pewno, że Frąc, człek dosyć głupi, a więc łatwowierny, nie będzie się tak zawzięcie upierał w swych uprzedzeniach, da się przekonać i pójdzie do ślubu.

Ale tymczasem Frąc (kto by się był tego spodziewał!) ani z Kergolajem, ani z Kundratem, ale pokłócił się z Olizarem i jego wyzwał na rękę. Wieść o tym zasmuciła i zniepokoiła Formozę: dlaczego ma się krew ludzka przelewać? Jeszcze z tego nowa plotka powstanie, że i Olizar był Pachny amantem. Czy nie można by temu zapobiec? Ale swawolnej a próżnej Pachnie to pochlebiało. Miała ona i Olizara na pieńku za to, że także się starał o jej względy a — wstyd powiedzieć — dla takiej Fesi ją rzucił. Niech się z sobą pobiją. Co to szkodzi? Przecie wszyscy nie zginą — a zresztą, mężczyzn jest dosyć na świecie. Tylko ją nieprzeparta ciekawość paliła, kto kogo zabije...

Dlatego w dzień pojedynku już wcześnie z południa do Formozy przybiegła i tam oczekiwała wiadomości z pola bitwy: Formoza ze smutkiem i bólem nad tym, co zginie, ona trąc ręce z niecierpliwości i zaglądając co chwila do okna.

Kundrat, który się już z siekańców wyleczył, i tylko prawy policzek miał cętkowany czerwono, wyprawił kilku chłopców sklepowych do Hołoska z rozkazem, ażeby w czwał przybiegali z wieściami, sam zaś siadł w pierwszej komnacie w tym samym kąciku, w którym zwykle siadywał za czasów starego Kijasa. I jemu także to było na jedno, kto zginie. A choćby się i wszyscy wytłukli! O tyle mniej będzie hałaburdów i napastników na świecie. Jakoż wcale nie mógł zrozumieć, dlaczego Formoza się smuci — a bardzo pochwalał Pachnę, tak zgodną z nim w sentymentach.

Wróżono tak i owak, przepowiadano śmierć to temu, to owemu, tylko Pachna wciąż trwała przy swoim, mówiąc: — Obaczycie, że Olizar zginie. Ani mu równać się z Frącem. Frąc tylko raz machnie mieczem i zaraz go na dwoje rozetnie.

Kundrat nie mógł Olizarowi darować kowanego buta, dlatego nie miałby był nic przeciw temu, ale rad by był dać pierwszeństwo Frącowi, więc zrobił uwagę: — A w mieście wszyscy tak rozumieją, że Frąc żyw nie powróci, bo na karym koniu wyjechał, a kary koń, to nieszczęście.

Pachna rzuciła pogardliwym okiem na niego — a wtem wbiegł chłopiec, wołając ze drzwi: — Olizar zginął! Frąc go przeciął na dwoje.

— Widzicie więc. A nie mówiłam? — zawołała Pachna, trap ręce i patrząc na Kundrata tryumfującymi oczyma.

Formozie łzy w oczach stanęły, założyła ręce przed sobą i rzekła: — Biedny Olizar! poczciwy człowiek, lecz na nieszczęście niestatek, a tacy ludzie zawsze tak giną.

Z tymi słowami wyszła do drugiej komnaty, ażeby za jego duszę zmówić modlitwę.

Pachna spojrzała znów na Kundrata, lecz teraz już okiem badawczym i rzekła: — A waszmość byłby sobie życzył, ażeby Frąc zginął?

— Ja nikomu śmierci nie życzę — rzekł Kundrat pokornie — owszem, życzę tylko jejmość pani, ażeby ten został przy życiu, który ją uszczęśliwi.

— Więc ten właśnie został przy życiu, jako słyszałeś — odpowiedziała mu Pachną — zapewne niebawem wjedzie z tryumfem do miasta.

To rzekłszy, przystąpiła do okna, patrząc na rynek.

Ale wtem drugi chłopiec wbiegł do komnaty, wołając ze drzwi: — Frąc zginął! Francuz go zabił za Olizara.

— Frąc zginął? Francuz go zabił? — zawołała Pachna, przyskakując do chłopca i biorąc go za obydwa ramiona. — Co ty gadasz? mów jak to było.

Formoza przybiegła z załamanymi rękami z drugiej komnaty i stanęła obok Pachny przed chłopcem.

Kundrat wcale się nie ruszył z miejsca, tylko się misternie uśmiechał przed siebie i bębnił sobie z lekka palcami na stole.

Chłopiec im opowiedział bitwę pomiędzy Kergolajem a Frącem z fantastycznymi dodatkami, które natychmiast pomiędzy naocznymi świadkami urosły, a potem i w kroniki przeszły.

— Bo proszę państwa — powiadał chłopiec — bo też to i nierówna była ta bitwa pomiędzy Francuzem a Niemcem. Bo pan Olizar i pan Ajchinger obydwa przysięgali przed bitwą, jako czarta nie mają przy sobie — a Francuz nie przysiągł, bo też i miał go. Więc najprzód diabeł tak Frąca oślepił, że nawet i od Francuza nie żądał, aby się go wyprzysiągł. A kiedy do bitwy stanęli, co Frąc uderzył mieczem w Francuza, to miecz leci w powietrze; Francuza nie ma, chociaż dopiero stał przed nim. Patrzy, gdzie Francuz, a on siedzi przy ziemi o sto kroków od niego. Tak Frąc, nieborak, wciąż machał na próżno. Ej! żeby go był tylko raz zmacał, byłby go pewnie rozszczypał na dwoje jak Olizara, ale gdzie się tam kto diabła domaca. A kiedy Frąc jeszcze raz machnął na próżno, Francuz, co siedział z daleka, kucznąwszy przy ziemi, bęc! naraz przerzucił się w kota, skoczył Frącowi na piersi, wepchnął mu cały miecz w gardło i rzucił go zaraz na ziemię, a potem, z przeproszeniem państwa, dorzezał. Co też wszyscy na własne oczy widzieli i bardzo się temu dziwują, że to tak diabłu wolno chodzić po ziemi i krew katolicką rozlewać, a nikt mu tego nie broni.

Pachnę śmierć Frąca bardzo żywo dotknęła. Zbladła, załamała ręce przed sobą i podobno nawet już na łzy jej się zbierać zaczęło. Ale kiedy chłopiec jął opowiadać, jak to tam Kergolaj sobie poczynał, co też wszyscy ludzie na własne oczy widzieli, zapomniała o Frącu, a całkiem zajęła się Kergolajem. A wtedy bardzo dziwne myśli się jej snuły po głowie...

Już nieraz dawniej myślała sobie i miała do tego jej samej tylko, ale zapewne dobrze wiadome powody, że w tym Francuzie sam diabeł siedzi. Albowiem przyjmuje na siebie, wedle potrzeby, najrozmaitszych zwierząt przymioty: raz śpiewa jak słowik, że się przy jego śpiewie prawie omdlewa, to znowu zarży jak koń i staje dęba z taką potęgą, że żadna ludzka siła mu się oprzeć nie może; potem znowu zakwili jak najmilszy skowronek, że się serce przy nim rozpływa, to znów się wspaniale podnosi jak lew, potrząsa grzywą, a swoim potężnym ogonem cały świat by roztrzaskał — a przy tym wszystkim zawsze jest dobrej myśli i nigdy nie znać na nim znużenia. Sama nie wiedziałam, co mam — mówiła Pachna do siebie — dopiero teraz jasno to widzę i czuję we wszystkich tętnach krwi mojej. Czy jemu diabeł pomaga, czy nie, to mi tam wszystko jedno: dwóch takich amantów nie masz na świecie, tego człowieka muszę na wieczne czasy przykuć do siebie.

W tej właśnie chwili wszedł Kergolaj do komnaty.

Nie mogąc widywać Formozy tak często, jak tego pragnął, nie zdoławszy dotychczas ani podbić jej serca, ani nawet obudzić w niej tej części dla swoich rycerskich przymiotów, z której zazwyczaj potem miłość się rodzi, teraz, pokonawszy takiego rycerza, który powszechnie za Achillesa uchodził we Lwowie, chciał jej się pokazać w świeżuteńkim. blasku swej sławy.

I wszedł z głową podniesioną do góry jak duch Ajaksa na Ajanteje87, będąc pewnym, że cała Grecja do nóg mu padnie — a przede wszystkim uwielbiona przez niego Greczynka włoży mu wieniec dębowy na głowę i odda mu swoje serce i rękę na zawsze.

Obok wspaniałej Greczynki zastał mieszczankę Pachnę, od której już żadnego wieńca nie pragnął; to go niemile dotknęło — ale dlatego nie stracił wcale fantazji. Gdyby dla takich zjawisk trzeba zaraz tracić fantazję, to grzeczny kawaler chybaby się już nie mógł w żadnym towarzystwie pokazać. Więc też i Kergolaj, z wdzięcznym uśmiechem na twarzy, trzymając lewą rękę na mieczu, a hełmik swój w prawej, ukłonił się z rycerską powagą Formozie, oczekując tych komplementów, które się z jej ust miodopłynnych miały na niego posypać.

Rycerska sława, a zwłaszcza po świeżym zwycięstwie, sprawia na każdej kobiecie podniosłe wrażenie i obudzą w szlachetnym jej sercu uczucie uwielbienia; dlatego i Formoza, rozpromieniwszy twarz swoję, postąpiła ku niemu, chcąc pewnie go ścisnąć za rękę i wypowiedzieć mu swoje radość, że wyszedł cało z tej bitwy: ale uprzedziła ją niepowściągliwa w swoich zapędach Pachna. Pachna rzuciła mu się jak strzała w ramiona, wołając z zapałem: — Obrońco mojej sławy i mego szczęścia na ziemi! Byłam nieczułą na wszystkie twoje zaklęcia i wszystkie błagania, bom ciebie miała za lekkiego człowieka, który kocha kobietę li dla rozrywki, ale zdrowia swojego dla niej na szwank nie wystawi. Przyrzekłam rzekomo moje rękę Frącowi, aby ciebie na próbę wystawić. Lecz widząc teraz, żeś życie twoje za mnie na ostre miecze naraził, przyznaję ci się, żem tylko ciebie jednego kochała i byłabym raczej na wieki wdową została, niżelibym miała oddać rękę innemu. Dziś ci się za to należy nagroda: jestem twoją — i możesz mnie jeszcze dzisiaj prowadzić do ślubu.

Na tę apostrofę, choć pewnie z szczerego serca wylaną, co też widać było po błyskawicowej szybkości wymowy, Kergolajowi w objęciach Pachny tak się twarz przekrzywiła, właśnie jak gdyby się był napił octu siedmiu złodziejów. Kawaler takiej wysokiej krwi, rycerz złotej ostrogi, który po innych miastach z nie takimi kobietami nieraz morze przepłynął i nic mu nie było — miałby teraz z taką niepoczesną Rusinką utonąć w Pełtwi?

— W Pełtwi? — rzekł sobie Kergolaj i zimno mu się zrobiło.

Lecz przeto przytomności nie stracił. Odsunął Pachnę z grzecznym uśmiechem od siebie i odchrząknął, nimby miał jej odpowiedzieć.

Kundrat patrzał na nich ciekawymi oczyma, co też to z tego będzie? Ale że każdy to tylko pamięta, co mu właśnie jest miłym, więc i jemu słowa Pachny, jak dawniej była nieczuła na Kergolaja zaklęcia, dobrze uwiązły w pamięci i był z tego bardzo zadowolony.

Tymczasem Kergolaj, odchrząknąwszy raz jeszcze i spuściwszy oczy ku ziemi, odpowiedział jej swoim klarynetowym głosem w ten sens: — Moja miłościwa pani! nikt nie jest czulszym ode mnie na wdzięki tak zacnej kobiety, jak waszmość pani. Jakoż Bóg mi jest świadkiem, żem gotów przy niej pełnić służbę rycerską do śmierci. Ale na moje nieszczęście o sakramencie małżeństwa mi myśleć nie wolno. Jestem rycerzem rodyjskim, przysięgałem na czystość i tego ślubu złamać nie mogę pod karą hańby i śmierci.

Słysząc to Kundrat, mało się nie zakrztusił od śmiechu, skręcił się na swoim krześle i rzekł do siebie: — Oto kret szelma, prawie jak Wara...

Ale w tej samej chwili przymknął sobie usta ręką, ażeby go nie dosłyszano.

Wszelako Pachna się wcale nie śmiała, tylko skoczyła ku niemu jak lwica, wołając głosem szyderczym: — Ty na czystość przysięgał? ty!... czystość!... mogłabym puknąć od śmiechu. Słysz, Kergolaj!

przecież mnie nie będziesz takich rzeczy powiadał!

Ale Kergolaj stał niewzruszony jak mur. Byłby mógł także puknąć od śmiechu, ale się wstrzymał, tylko świdrując ją błyszczącymi oczyma, rzekł niby poważnie: — Jeżeli waszmość pani możesz mi dowieść, jakom mój rodyjski ślub złamał, to proszę...

Na to Pachna mogłaby już była pęknąć ze złości. Zaczerwieniła się pąsem, z jej oczu się iskry sypały, ściskała pięście jak gdyby w konwulsji, lecz nie wiedziała sama, co począć w tym razie. Gdyby była mogła, to byłaby na proch starła tego bezczelnego Francuza. Ale oczywiście nie mogła. Uczucie bezsilności pierś jej ściskało. Aby sobie ulżyć, obróciła się do Formozy i zawołała głosem kipiącym od gniewu: — Łotr! kłamca! szubiennik! A jakim to głosem śpiewał ten wisus, kiedy u nóg mi leżał!

Och! jakże żałuję, że mu Frąc łba nie rozszczypał na dwoje! Niechby był potem sam zginął, ale przynajmniej byłby pomstę wziął za mnie. Cóż ja teraz pocznę z tym drabem?

Formoza, choć pełna smutku i wcale nie usposobiona do mieszania się w cudze sprawy, przypatrywała się z zajęciem temu zajściu pomiędzy Kergolajem a Pachną, bo była to dla niej rzecz nowa. Sercem swoim nie stawała ani po jednej stronie, ani po drugiej, bo obydwie osoby były jej obojętne: ale kiedy Pachna ją zapytała, co robić, odpowiedziała jej rozsądnie jak zawsze: — Trudno zmusić mężczyznę do ślubu, jeżeli nie chce. Trzeba ci teraz znaleźć innego.

Na te słowa Pachna stanęła przed nią, spojrzała na nią szerokimi oczyma, a jako to u lekkomyślnych kobiet decyzja jest prędką, zawołała: — Masz racją! Za mąż iść muszę, niechże ten zdrajca wie, że mi i bez niego konkurentów nie braknie.

To rzekłszy, zaraz zwróciła się do Kundrata, mówiąc: — Panie Kundrat! Wiem o tym dobrze, jakie sentymenty masz dla mnie, chociażeś mi tego nigdy nie powiedział, za co też miałam szacunek dla jegomości. Próżność moja mnie oślepiła, żem w rycerzach wzór mężów widziała, ale teraz wiem dobrze, jaki to ród przeniewierczy i jacy zdrajcy w nim siedzą. Jeżeli wola... zaraz ci złożę przysięgę, że nigdy okiem nie spojrzę na żadnego rycerza.

Więc Kundrat skoczył do niej, jak gdyby się dopiero na świat narodził, chwycił jej rękę, przycisnął do ust z zapałem i tak się rozczulił, że nie mógł ani słowa wymówić. Tylko tyle miał przytomności, że kiedy już Pachnę mocno trzymał za rękę, a ona go także ściskała, spojrzał tryumfującym wzrokiem na Kergolaja, jak gdyby mu mówił: Widzisz więc, panie rycerzu, nie dla kota szperka.

Kergolaj czuł się tym bardzo upokorzony, ale, jak zwykle, kontenansu nie stracił. Przybliżył się do Kundrata, a uderzywszy go z francuska płaską ręką po brzuszku, rzekł: — A ty, panie Kundrat, jak widzę, frant kuty na cztery nogi. Bo kiedy tylu rycerzy starało się z wielkim hałasem i trzaskiem o względy pani Pachny i jedni się za nią pozabijali, a drudzy odesłani są z kwitkiem, tyś się tymczasem milczkiem jak kret do jej serca dogrzebał.

Wiedziałem ja coś o tym, alem przez delikatność rycerską milczał jak grób — a teraz tak mówię: dobrze jest na świat przyjść przy ostrogach, ale daleko lepiej urodzić się w czepku.

Te słowa uspokoiły Pachnę cokolwiek, bo były pięknym kawalerskim duchem natchnione.

Widząc to Kergolaj, obrócił się do niej i rzekł: — Wszystkich świętych biorę na świadków, jakom chciał przy waszmość pani w rodyjskiej obyczajów czystości pełnić służbę rycerską do końca życia. Gdybyś była moję służbę przyjęła, byłbym na twoję cześć nosił żelazny łańcuch na szyi i byłbym ci z wojny przyniósł dwanaście głów saraceńskich w ofierze. A gdybym był zginął na wojnie, ty byłabyś przypięła czarną wstęgę do twego ramienia, na wieczną pamiątkę, że ten, który był wielbicielem twych wdzięków i twoich cnót niepożytych, zginął na polu sławy, unosząc z sobą do nieba promienny obraz twojego wdzięcznego oblicza, Aleś waszmość pani moją służbą wzgardziła, tak rozumiejąc, że najpiękniejsze służby rycerskie powinny ustąpić obowiązkowi małżeństwa. Zakon mój mnie zabrania tego obowiązku dopełnić, nad czym będę cierpiał bardzo boleśnie do grobu: ale w tym moim zmartwieniu mam przecież tę wielką pociechę, że się gorące życzenia waszmość pani spełniły i masz męża, który posiada szacunek całego miasta, a któremu i ja dałem mojej przyjaźni niejednokrotne dowody. Będąc jako rycerz rodyjski zarazem kapłanem, daję wam moje błogosławieństwo — i niech was Bóg ma w swojej opiece.

Ta piękna przemowa wzruszyła Pachnę do głębi. A żeby zaraz dać dowód, jako już nigdy o rycerzach myśleć nie będzie, obróciła się do Formozy i rzekła: — Zdrajcy są, o tym wie każdy, ale to trzeba im przyznać, że dla kobiet w każdej okoliczności pełni są sentymentów rycerskich.

Niewierny Kundrat, słysząc tę sztuczną przemowę, powiedział sobie: Skórka na buty. — Ale w tej chwili był tak uszczęśliwiony, że i jego kupieckie serce się wzniosło nad poziom społecznych walk i osobistych zazdrości i musiał sobie pomyśleć: że ci rycerze wprawdzie dawno już zasłużyli, aby ich wszystkich powywieszano, ale trudno zaprzeczyć, że w danych chwilach dają się na nich spostrzegać pewne zalety. Tym sentymentem wiedziony, zbliżył się do niego, podał mu rękę i dziękował mu za jego kawalerskie uczucia.

Z tej chwili skorzystała Formoza — a rada temu, że Pachna przecie nareszcie weszła na zwyczajny i przyzwoity tor życia, wzięła ją pod ramię, odprowadziła na stronę i rzekła do niej z szczerego serca: — Nie uwierzysz, moja kochana Pachno, jak się cieszę, że się nareszcie to małżeństwo złożyło.

Wierz mi, że będziesz miała doskonałego męża, bo Kundrat to bardzo dobry człowiek; czasem chciał komuś figla wypłatać i zawsze się jakoś tak stało, że się na nim skrupiło, ale wszystko to robił z miłości dla ciebie. Dziś, kiedy już jego żoną zostałaś, figlów robić nie będzie i będziesz w nim miała najtroskliwszego męża i najwierniejszego sługę. Tylko trzeba, ażebyś i ty już figlów zaprzestała i dała pokój rycerzom.

A na to Pachna również z szczerego serca: — Jużci bym chciała, Bóg świadkiem. Zawsze to sobie sama powiadam. Ale wiesz... między nami... jakoś nigdy nie mogę. Jak obaczę takiego pięknego rycerza, co cały zakuty w żelazo i sam jakby z żelaza, kawalerska postawa, twarz jak u Bożego anioła, wąs wymuskany, śliczne na plecach kędziory, a na ustach same miodowe słowa: kiedy na mnie spojrzy swoimi rycerskimi oczyma, a zwłaszcza kiedy do mnie przemówi, tak mi się zaraz mdło robi na sercu...

cóż chcesz? nie mogę.

— To bardzo źle — rzekła z uśmiechem Formoza — źle dla świata i ludzi i źle dla duszy zbawienia, bo za to są kary wieczne.

— Jużci ja wiem — odpowiedziała jej Pachna na pół melancholicznie, a na połowę z uśmiechem — jużci ja wiem: ale cóż? kiedy nie mogę. Ludzie są bardzo źli, niepotrzebnie się w te rzeczy mieszają. A co do zbawienia duszy, to tak sobie myślę, że i Magdalenie jest przebaczono, bo bardzo kochała.

Na to Formoza głośno się roześmiała, mówiąc; — Magdalenie jest przebaczono dlatego, bo Pana Boga bardzo kochała, ale nie dlatego, że jerozolimskich kawalerów kochała. Takie znaczenie tej biblijnej powieści tylko ci dają, co źle ewangelią czytają.

— Już ja tam nie wiem, jak oni ewangelią czytają, ale to wiem, że nie mogę, nie mogę, na żaden sposób nie mogę. Zresztą, powiedzże sama, ale mów prawdę, czy jest jaka kobieta na świecie, co by się takiemu rycerzowi oparła, takiemu jak Kergolaj albo jak Gniewosz?

Tu już Formoza musiała sama przerwać tę rozmowę.

Z tych kilku słów łatwo było zrozumieć, jaka przyszłość ścieliła się Kundratowi. Ale mimo to Formoza była dobrej myśli, posłała zaraz po Łopatkę i kilku bliższych znajomych Kundrata, i nowożeńcom sutą wydała biesiadę.

We trzy tygodnie potem Kundrat ożenił się z Pachną. Ślub odbył się skromnie, bo Kundrat nie będąc pewnym, czy panowie ławnicy i rajcy zechcą przyjść na wesele tej samej Pachny, którą niedawno tak surowo cenzurowali, nikogo z przedniejszych mieszczan nie zaprosił.

Prócz tego godziło mu się uszanować żałobę Formozy.

Kergolaj miał mu drużbować, ale się także nie stawił. Albowiem za zabicie Frąca, które przypisano jego sztukom diabelskim, pospólstwo, zapewnie podszczute przez zamkowych żołnierzy, srodze się przeciw niemu zburzyło i zaczęło już wieczorami oblegać jego gospodę.

Zaczem Kergolaj, nie chcąc mieć po raz drugi do czynienia z motłochem lwowskim, wyjechał milczkiem z miasta, zachowując się na lepsze czasy Rzeczypospolitej polskiej. Ale, jako wdzięcznego serca kawaler, nie zapomniał o Pachnie — w roku następnym był jeszcze raz z królem we Lwowie i znowu się przypomniał jej łasce — a w lat kilkanaście potem, za panowania Zygmunta Starego, wyrobił dla jej syna szlachectwo polskie, które też możesz czytać we wszystkich herbarzach.

Wszystko to działo się w czasach, kiedy cała Ruś bardzo ciężko stękała pod podwójnym najazdem. Albowiem o samej wiośnie, jak to już powiedziano, przeniewierczy wojewoda wołoski wpadł na Pokucie, niszcząc i paląc kraj cały — a w też tropy za nim wpadli Tatarzy na Ruś i zapuścili swoje zagony pod Przemyśl, Radymno, Łańcut i Przeworsk. Miasta, statecznymi murami obronne, mijali, lecz takie, co leżały otwarte, palili i rabowali: wtedy też wygorzał Drohobycz do szczętu, a w Samborze tylko sam zamek się ostał.

Król, oddany swawolnym rozrywkom w Krakowie, nie tylko że się sam z miasta nie ruszył, ale zrazu nawet żadnych nie wydał rozkazów w celu obrony kraju. Natomiast zaś kazał na gwałt naprawiać mury Krakowa, właśnie jak gdyby cały kraj ze wszystkimi miastami wydał na łup najezdnikom, a tylko samej stolicy chciał bronić. Kraków na tym skorzystał, bo wtedy oprawiono mury forteczne bardzo porządnie, zbudowano obronną bramę św. Floriana, wzniesiono wał murowany od strony Kleparza i wpuszczono Rudawe między wały a mury.

Ale kraj został się bez obrony. Wojewodowie, kasztelani i starostowie pozamykali się z swymi żołnierzami w swoich zamkach rycerskich, zamożniejsza szlachta okopała się w swoich dworach, a błąkający się po kraju żołnierze i drobna szlachta, nie mogąca się bronić w swych dworkach, pościągali do miast obronnych, oczekując tam wici królewskich. Nareszcie król zwołał pospolite ruszenie do Sandomierza, zebrało się tam szlachty wielko- i małopolskiej dostatkiem, ażeby z niej stateczną armią utworzyć, ale żadnej komendy nad nią nie było: szlachta objadła tylko pograniczne powiaty — a tymczasem Wołosza i Tatarzy, nabrawszy łupów w towarach, w bydle i w ludziach, wrócili bez wstrętu do domu.

Król zaczął wtedy traktować o zawarcie sojuszów ze swymi braćmi, Władysławem, królem węgierskim i czeskim, i Aleksandrem, w. księciem litewskim, a zarazem i z wojewodą wołoskim, który u tych panów chrześcijańskich wtedy już szczerze szukał obrony przeciwko Turcji; sojusze te zostały istotnie zawarte; ale wtedy cesarz turecki w siedmdziesiąt tysięcy żołnierza uderzył na Ruś. Zuchwały Bajazet był pewnym, że mając przed sobą Polskę, osłabioną przeszłoroczną wojną na Bukowinie, a teraz przez Wołochów i Tatarów znów do połowy zniszczoną, nie znajdzie statecznego oporu i pójdzie do Krakowa i dalej bez żadnej przeszkody, i przejdzie przez nią jak wiatr, co trawy i trzciny swoim podmuchem ugina. Dlatego, tak samo jak Tatarzy, miasta obronne i zamki omijał i parł naprzód niepowstrzymanie; jego przednie straże już Lwów pominęły i zbliżały się do brzegów Sanu. Polska była bezbronną i nigdzie nie czyniła mu wstrętu: wszelako szczęśliwy przypadek tak zrządził, że Turcy nie tylko żadnej nie wynieśli zdobyczy, ale jeszcze tak dosadną a krwawą klęskę ponieśli, jakiej nie zaznali od czasu, jak zaczęli na Europę napadać.

Bajazet bowiem, uderzając podówczas po raz pierwszy na Polskę, nie policzył się z porami roku, w których na te ziemie można wygodnie najeżdżać — a tymczasem Polakom polska zima przyszła na pomoc. Tureckie wojska wpadły do Polski dopiero w listopadzie i ledwie się zbliżyły do Lwowa, kiedy mrozy ściskać zaczęły. Zima w tym roku była jeszcze daleko sroższą niż przeszłoroczna: takie same śniegi nawalne, ale obok nich mrozy tak silne, jakich od dawna nie pamiętano. Wszystkie rzeki, nawet i najbystrzejsze górskie potoki, stanęły lodem, ziemia stężała tak silnie, że była nakryta jakby skorupą z żelaza, cała roślinność wyschła do szczętu i była do tej skorupy jakby przykuta, a powietrze ścięło się takim zimnem sybirskim, że ptak upadał zmarznięty na ziemię, a dziki zwierz leżał martwy przy drodze ze szklanymi oczyma.

Turcy, nie przywykli do takich mrozów i niedostatecznie odziani, nie mając czym swoich koni pokarmić, ani nawet napoić, nie mogąc się nigdzie przytulić, bo wsie były wypalone i wyniszczone, palili lasy, żywili się mięsem swych własnych koni, lecz mimo to ginęli z zimna i z głodu jak muchy. A wtedy rycerze z zamków i niektórzy żołnierze z miast ku nim wypadli i zaczęli ich tępić bez miłosierdzia. Tylko co najprzedniejszych baszów brano w niewolę, resztę do nogi wybito. Czterdzieści tysięcy ich na samej Rusi zginęło — a tych, co się przez Dniestr przebrali, wojewoda wołoski, siedzący na nich w zasadzce, pobił i pobrał w niewolę.

Do Bajazeta, z tych siedmdziesięciu tysięcy, którymi chciał Polskę zwojować, ledwie tylu dotarło, ażeby mu opowiedzieć dokładnie, na jaki naród i na jakie królestwo się zerwał — i jeżeli jeszcze pamiętał, co mu Gniewosz, według powieści młodego Pretficza, o polskich rycerzach powiadał, to się teraz przekonał, że Gniewosz nie kłamał.

Po tym tak niesłychanym zwycięstwie nad straszną wówczas dla całej Europy potęgą turecką, król zjechał do Lwowa, raz, aby się z miastem, które nic wcale nie ucierpiało, tym tryumfem nacieszyć, potem, ażeby środki obmyśleć, którymi by popalonym miasteczkom przyjść z pomocą, a wreszcie, ażeby stamtąd obaczyć, azali nie da się zawrzeć jakiś korzystny pokój z upokorzoną, lecz jeszcze nie pokonaną potęgą turecką.

Przyjechawszy w samo Boże Narodzenie z małym dworem do Lwowa, stanął jak zwykle na Niskim Zamku, święta w cichości przepędził, ale po świętach już się bardzo ludno zrobiło na zamku, bo rycerstwo z bliższych, a potem i z dalszych okolic zaczęło się zjeżdżać do niego, ażeby mu opowiadać wszelakie szczegóły o odniesionym nad Turkami zwycięstwie i o zachowaniu się wojewody Stefana, które tym więcej go zajmowały, ile że sam jeszcze nie wiedział, jak i przez kogo ma rozpocząć układy z Turkami.

Działo się to właśnie w tę same porę, kiedy ów Ormianin, co przywiózł Lubka z niewoli, przyjechał do Lwowa i przywiózł Formozie list od starego Pretficza z wiadomością, że Gniewosz żyje i jest u Bajazeta w niewoli.

Formoza w pierwszych czasach po wojnie wołoskiej miała, jakeśmy to uważali, niejako instynktowe przeczucie, że Gniewosz nie zginął. Przeczucie to wszakże nie miało żadnej realnej podstawy — a opierało się tylko na tym, cokolwiek dziecinnym, lecz zakochanej dziewicy bardzo właściwym wyobrażeniu, że taki rycerz żelazny, co rwie podkowy jak nici i jednym zamachem mógłby dziesięciu żołnierzy obalić na ziemię, taki przy tym rozumny, przezorny, spokojny i taki mistrz niezrównany w rycerskim rzemiośle, nie może być przez nikogo zabitym.

Taki rycerz, jak Gniewosz, jest nieśmiertelnym, ze wszystkich walk wychodzi zwycięsko, musi koniecznie późnej doczekać starości, ażeby był wzorem dla wszystkich młodszych rycerzy, ażeby go po śmierci wykuto z kamienia w katedralnym kościele, i aby się wszystkie pokolenia późniejsze do niego modliły. Wiara w to, że Gniewosz niewątpliwie gdzieś żyje, stała się jej doczesną religią — i jak we wszystkich religiach, za przewodem głównego artykułu wiary, wysnuwały się w jej wierzącym umyśle rozmaite legendy o tym, co się z nim stało. Tak uroiła sobie, że się dostał w niewolę Tatarom, że Tatarzy pewnie go Turkom sprzedali, że potem dostał się na tureckie galary, ale z galar musiał się oczywiście wyłamać — a teraz gdzieś wojuje po morzach, może jest w Ziemi Świętej, może w innych krajach murzyńskich, wybija się z nich, smoki, złe duchy i inne potwory stają mu w drodze, musi z nimi walczyć, ażeby sobie rum zrobić, ale jak tylko te wstręty pokona i dobije się do ojczyzny, to pewnie powróci do niej i jednego dnia zjawi się przed nią, tak jak jego duch teraz jej się zjawia po nocach.

Jednak jeżeli główne artykuły wiary mogą trwać wiecznie, a nawet znaleźć wyrozumowaną podstawę, tak znowu takie z czystej imaginacji wysnute legendy zazwyczaj nie wytrzymują próby czasu, jeżeli żadne rzeczywiste zdarzenia nie podtrzymują ich życia, i bledną z wolna wobec trzeźwiejącego rozumu — a rozum bardzo prędko trzeźwieje w nieszczęściu. Tak i Formoza, im więcej swoim rozumem. zastanawiała się nad tym, co się stać mogło, i kiedy żadna wieść nowa nie utwierdzała jej wiary, tym więcej się chwiała i tym jaśniej dostrzegała, że jej wszystkie legendy są tylko wymysłem jej wyobraźni. Zaczem, odrzucając pomału jedną po drugiej, zaczęła nareszcie powątpiewać o prawdzie głównego artykułu swej wiary. Postępując tym trybem, rozbierając szczegółowo prawdopodobieństwo swoich pierwotnych przypuszczeń, im więcej nad nimi pracowała swoim rozumem, tym częściej przychodziła do przekonań całkiem przeciwnych. Gniewosz nie zginął? — mówiła sobie natenczas — więc cóż się z nim stało? Mąż tak wysokiej godności, jeden z najpierwszych urzędników królewskich, ulubieniec samego króla, mający tylu przyjaciół u dworu, znany nawet po wszystkich krajach postronnych, gdziekolwiek by był, azaliżby dotąd, od czternastu miesięcy, nic się o nim nie dowiedziano? Azaliżby król, który pewnie kazał się dowiadywać o niego, nie był dotychczas choć jakiej głuchej wieści o nim otrzymał? azaliżby on sam nie znalazł dotąd sposobu, ażeby dać wiadomość o sobie? azaliż stary Pretficz, mąż taki roumny i tak doświadczony, nie powiedział jej sam: że co do Gniewosza, to rzecz całkiem inna, że gdyby żył, to król byłby już dawno się o tym dowiedział? — A zatem wszystko, co dotąd o nim sobie roiła, wszystkie obrazy o niewoli u Turków, o galarach, o przebijaniu się jego przez ziemie murzyńskie, wszystko to były. próżne marzenia!

Ale takie grzebanie w legendach, które nam wiara przynosi, jest niebezpiecznym: albowiem każda wiara właśnie i głównie opiera się na tych legendach, które opanowując wyobraźnię człowieka i przywiązując jego serce do siebie, utrzymują w jego umyśle jej ducha.

Kto zacznie te legendy odrzucać jedne po drugiej, ten w końcu i same wiarę w sobie zachwieje.

Tak stało się także Formozie: poodrzucawszy wszystkie swe przypuszczenia jedno po drugim, zachwiała się wreszcie w swojej niegdyś tak silnej wierze, że Gniewosz jest jeszcze przy życiu. I tak jak we wszystkich ludziach, usiłujących wszystkiego dochodzić rozumem, kiedy nie mogą na to znaleźć dowodów, w co niegdyś wierzyli, ale w swym zacnym sercu nieradzi porzucać ideałów swojej młodości, pozostaje tylko jakiś oderwany od ziemi i całkiem eteryczny duch wiary, którym się już nie rządzą w swym życiu, a który się już tylko nad ich myślami unosi: tak i z jej wiary już tylko tyle jej pozostało. Gniewosz gdzieś jest, na ziemi lub w niebie, może go jeszcze kiedyś obaczę, może zgrzybiałym starcem przed grobem, a może dopiero po śmierci...

Wśród takiej walki we wnętrzu jej duszy, w której trzeźwe poglądy usuwały coraz więcej w głąb jej idealne nadzieje, zaszły wzruszające wypadki: niespodziewana śmierć starego Kijasa, krwawe zabójstwo Olizara i Frąca, ożenienie się Kundrata, konieczność zajęcia się osobiście majątkowymi sprawami — a wtedy i myśli jej musiały się spuścić na najniższy poziom tej ziemi i iść za przewodem zimnego rozumu. Ciężka, zabijająca to praca dla takiej kobiety, której serce ogromne swoją miłością i umysł wyniosły, patrzący z wysoka na ziemię, pragnęły zawsze i godne były daleko wyższych celów w tym życiu! Lecz właśnie za przewodem tego serca i tego umysłu, poddających się kornie nieubłaganemu losowi, dojrzało w niej wtenczas zupełnie postanowienie zbudowania jakiegoś wielkiego klasztoru, urządzenia w nim spokojnego przytułku dla bogobojnych dziewcząt, zajęcia się nędzą ubogich i nieszczęśliwych.

Przez zimę miała się zająć wypracowaniem tych wszystkich projektów, a na wiosnę zabrać się do ich wykonania.

Owo więc wtedy, jednego dnia przed samym wieczorem, pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, zjawił się u niej ów Ormianin z listem starego Pretficza.

Nieznajomy jej dotąd Ormianin powiedział jej najprzód, że to on jeździł za Lubkiem do Turcji, że teraz dopiero powrócił i że go pan Pretficz do niej przysyła.

Na tę wiadomość Formoza się trochę zmieszała, twarz jej się zarumieniła, serce jej uderzyło, ale się opanowała i zapytała Ormianina: — Tyś to jeździł za Lubkiem? cóżeś tam zrobił?

— Po długich kwerendach — odpowiedział jej Ormianin z uśmiechem zadowolenia — odszukałem pana Lubomira w niewoli, wykupiłem go, przywiozłem do Sokołowa, a teraz wróciłem do Lwowa.

— Więc Lubek ocalał! — zawołała Formoza — z całego serca się cieszę, bom też tego zacnego chłopca szczerze kochała. Co to tam za radość musiała być w Sokołowie! Więc z tą wiadomością cię pan Pretficz do mnie przysyła?

— Z tą wiadomością i z listem — rzecze Ormianin i to mówiąc, wydobył list zza szerokiego pasa i oddał go jej, dodając te słowa: — Oddawszy list, polecam się łasce waszej miłości, bo mi się śpieszy do żony i dzieci, którychem prawie od roku nie widział.

— List do mnie? — zawołała Formoza, niezmiernie tym zadziwiona, bo listy pisywano owego czasu tylko w bardzo ważnych wypadkach — List? jak to? idziesz już? Czekaj...

Trzymała list w ręku i drżała na całym ciele. Sama nie wiedziała, co się z nią działo. Tysiące myśli jej przeleciało przez głowę, tysiące uczuć skrzyżowało się w sercu.

— Czekaj... Dlaczegoż się tak śpieszysz? Chciałam się z tobą rozmówić. Czekaj... albo idź, ale bądź tak dobry, przyjdź, jak cię każę zawołać.

Ormianin wyszedł. Formoza trzymała list w ręku i nie miała odwagi oderwać pieczęci z koperty. Ale po chwili odetchnęła z głębi piersi, mówiąc do siebie: Jakaż jestem dziecinna! a czas by mieć rozum. Pretficz mi oczywiście o Lubku donosi... — To mówiąc, zerwała pieczęć, otworzyła list i przystąpiła do okna, bo się już wtedy zmierzchało, aby go spokojnie przeczytać.

Lecz ledwie pierwszy wiersz odczytała, otworzyła usta, jakiś niezrozumiały głos z ust jej wyleciał, oddech zupełnie zaparł się w piersiach, w oczach jej się zaćmiło, oparła się o uszak okna i rękę wraz z listem opuściła ku ziemi. List starego Pretficza zaczynał się od słów: „Pospyescham donyeść waschej miłości czo prendzey, że yegomość pan Gniewosch yest przy życyu, bendonc w niewoley u Thurka. Muy syn Lubek, czo właśnye powrucił, sam go widział na własne ocszy y myał z nym dyskurs”...

Pod pierwszym wrażeniem krew w niej zastygła z radości i wszystkie władze umysłu stanęły.

Trwało to jednak tylko przez oka mgnienie, po czym serce jej uderzyło gwałtownie, krew jej zaczęła się przelewać po całym ciele jak wzburzone morskie bałwany, ręce jej dygotały, podniosła list ku oczom, chciała dalej czytać, ale nie mogła: nie mogła listu utrzymać w ręku i zmrok już zapadł natenczas. Zaczem przyskoczyła do stołu, porwała za dzwonek i zadzwoniła tak silnie, że trzy służebne wpadły z różnych drzwi razem do komnaty.

— Światła! — zawołała Formoza — kaganiec... wielką lampę oliwną... nie! lichtarz z woskowymi świecami. Albo co bądź...

Sama nie wiedziała, co mówi, chciałaby była, ażeby słońce teraz wzeszło w całym blasku promieni.

Służebne wybiegły i za chwilę wróciły, zastawiwszy cały stół kagańcami i świecznikami.

— Idźcie sobie teraz, proszę was, aż was zawołam.

Kiedy służące wyszły, siadła do stołu, aby list czytać. Lecz chociaż biegłą była w czytaniu, jakoś jej nie szło. Pierwsze wiersze przeczytała trzy razy, sześć razy, i nie mogła dalej postąpić.

Pomimo świateł jarzących w oczach jej się ćmiło, litery się chwiały, całe wiersze się zlewały ze sobą. Po kilka razy podnosiła głowę do góry, zaczerpywała powietrza i znów do czytania wracała. Radość ją tak zupełnie opanowała, że żaden zmysł nie chciał jej służyć po woli. Ale po chwili, widząc, że list jest tak bardzo długi, przyszła jej myśl przerażająca, że może dalej znajdują się jakie złe wiadomości, i to ją otrzeźwiło: siadła więc silniej na krześle, oparła się o stół obydwoma łokciami i cały list prędko przebiegła. Złej wiadomości aż do końca nie było, były tylko szczegóły niezrozumiałe, zaczem odetchnęła i zaczęła list czytać na nowo, zastanawiając się nad każdym szczegółem z osobna. Próżne usiłowanie! Ten i ów szczegół ją silniej uderzył, inny obudził w niej uwielbienie dla jej oblubieńca, ale myśleć nad tym wszystkim nie była w stanie. Dowiedziała się tylko całości — i na dziś musiała na tym poprzestać.

Noc nie rozjaśniła także jej głowy. Sen nie chciał skleić jej powiek. Przez całą noc tylko najdziwniejsze marzenia snuły się po jej głowie: była w Carogrodzie, widziała Gniewosza, rwącego żelazne kajdany jak nici, stojącego przed carzem tureckim, imponującego całemu dywanowi88 swoją wspaniałą postacią, zmuszającego Turków swoją godnością do poszanowania dla siebie... Ale dlaczego Gniewosz zażądał sam, aby go tam trzymano przez rok i sześć niedziel, kiedy prawdopodobnie mógł się pierwiej wydobyć? Czy był to czas próby, który jej miłości wyznaczył?... Ta niepojęta zagadka zmorzyła ją nareszcie nad ranem i sprowadziła na nią kamienny sen, z którego się obudziła dopiero w dzień biały.

Przetarłszy oczy, najpierwiej pochwyciła za list, który pod poduszkę schowała, i jeszcze raz go przeczytała. Wszystko tam tak stało, jak wczoraj wyrozumiała. Jest, żyje i nic mu się nie stało. Cóż teraz zrobić, aby go z tej niewoli wydobyć?

Pierwsza jej myśl była zaraz dziś jechać do Carogrodu. Wolną jest, nikt jej tej podróży za złe nie weźmie; pieniędzy ma dosyć, może go łatwo wykupić. Ale czy dobrze to będzie? Czy dobrze to, żeby kobieta, nie będąca żoną Gniewosza, za nim jechała? i czy Gniewosz nie znajdzie w tym pewnego upokorzenia, jeżeli ona go zechce wykupić swoimi pieniędzmi? — Boże! mój Boże! — wołała wtedy, łamiąc ręce przed sobą i zalewając się łzami — co ja tu pocznę?

— Zastanowiła się nad tym, nie umiała sobie dać odpowiedzi, chciałaby była kogoś się poradzić. Ale kogo? starego Pretficza? Pretficz daleko, człowiek zanadto rozważny, odradzi jej jechać, każe czekać — a tu jej ziemia pali się pod nogami. Poradzić się Kundrata? Kundrat zmyślny, lecz głupi, nieszczęśliwą ma rękę, jeszcze jej jakieś głupstwo poradzi. Radzić się ludzi obcych? Za nic w świecie. I źle jej poradzą i jeszcze plotek narobią. W tym wielkim kłopocie przeczytała jeszcze raz list starego Pretficza i dopiero teraz spostrzegła, że Pretficz jej radzi wiadomość tę donieść bez zwłoki królowi. Zaczem uderzyła się w czoło, mówiąc do siebie: Jużci Pretficz ma racją. Jest przecie król! Król wie o wszystkim. Gniewosza kocha, on da jej radę najlepszą i niezawodnie pomoże. — Postanowienie było zatem powzięte.

Ubrała się więc zaraz bardzo pięknie i wziąwszy ze sobą dwie panny służebne, poszła na Niski Zamek. Było to już z południa, w królewskiej antykamerze był cały tłum senatorów, prałatów, rycerzy, szlachty i mieszczan. Formoza nie znała nikogo z dworzan królewskich, na widok tylu panów brodatych, pancernych, w świąteczne suknie przybranych, rumieniec jej na twarz wystąpił, wzrok jej się błąkał po obcych twarzach, nie wiedziała, co ma począć ze sobą.

Na szczęście jednak Kamieniecki ją poznał, zaraz do niej przystąpił, powiedział jej dobre słowo, sam ją zameldował królowi i sam jej drzwi do jego komnaty otworzył.

Król, gdy ją obaczył, chociaż już wiedział, kto wchodzi, niezmiernie jej widokiem był uderzony.

Albowiem Formoza, lubo w bardzo skromną suknię ciemnego koloru ubrana, z wąską białą kryzą około szyi i w jedwabnym czepcu na głowie, wyglądała tak wspaniale, jej twarz zarumieniona, na której było widać głębokie wzruszenie, jej oczy skromne, lecz pełne tego poważnego wyrazu, co świadczy o uczuciu swej własnej godności, jej usta prawie zachwycone w tej chwili, musiały sprawić na każdym przejmujące wrażenie — a tym bardziej na królu, tak umiejętnym i doświadczonym znawcy wszelakich odcieni kobiecego uroku. Zaczem wstał, a objąwszy swym wprawnym wzrokiem całą jej postać, rzekł do niej: — Ceres albo Diana! krewna Kmitów... Pamiętam dobrze, żem waszmość panią widział przed dwoma laty, kiedym był u jej teścia w gościnie, bo takich piękności się nigdy nie zapomina; lecz muszę przyznać, że od tego czasu jej wdzięki, jeśli to być może, nabrały jeszcze daleko więcej świetności i blasku. Od tego czasu, jak dla mnie, tak i dla waszmość pani, to i owo się zmieniło. Mąż zginął, a teraz się dowiaduję, że i teść życie postradał. Masz pewnie jakieś familijne trudności, będziemy radzi, jeżeli potrafimy jej w czym pomóc.

— Miłościwy królu — odpowiedziała Formoza, panując świetnie nad swoim wzruszeniem — w ostatnich dwóch latach podobało się Bogu dotknąć mnie całym szeregiem umartwień.

Zniosłam je z poddaniem się i z pokorą, jak chrześcijance przystoi. Dotknęły mnie także różne niepowodzenia, ale nie są one tego rodzaju, ażebym musiała nimi zatrudniać mojego miłościwego pana i króla. Jeżelim się ośmieliła stawić się przed obliczem waszej królewskiej mości, to dlatego, żem otrzymała wiadomość, która mnie bardzo z bliska dotyka, a która zapewne i waszej królewskiej mości nie powinna by być obojętną: imć pan Gniewosz żyje i jest u Turka w niewoli.

— Gniewosz żyje?! — zawołał król, przystępując do niej o jeden krok bliżej i wpatrując się silnie w jej oczy — któż to waszmość pani powiedział? Rad bym pewnie, ale nie może to być, bobym się był przecie o tym dowiedział.

Na to Formoza dobyła list starego Pretficza z kieszeni, ale nie dając go jeszcze królowi, rzekła te słowa: — Miłościwy królu! W ludzkim sercu bywają uczucia, które nie są grzechem, a przecie nie godzi się, ażeby ludzie o nich wiedzieli, bo mogliby je na naszą krzywdę tłumaczyć. Z takich uczuć odkrywam się dzisiaj przed waszą królewską mością, przynosząc memu miłościwemu panu o Gniewoszu wiadomość. Zaczem liczę na rycerską szlachetność waszej królewskiej mości, jako będziesz miał wzgląd na cześć i dobre imię kobiety. Oto jest list, w którym stoi świadectwo, jako Gniewosz jest w Carogrodzie.

Te słowa wzruszyły króla, jakoż wziąwszy Formozę za rękę, rzekł do niej głosem serdecznym: — Nie bójże się, moja zacna pani, żadnej niedyskrecji ode mnie, a wiedz o tym, że honor rycerski stoi u mnie nad wszystko; strzegę go jak oka w głowie u moich dworzan, a tym bardziej u siebie. Siadajże sobie i spocznij, bo widzę łzy w twoich oczach. Pamiętam dobrze, że mi Gniewosz wspominał o tobie. Los nim pokierował inaczej, dziś by się to mogło znów naprostować.

Życzę z serca, ale by mnie to bardzo dziwiło...

To mówiąc, siadł u stołu i czytał list Pretficza z uwagą.

A przeczytawszy go, rzekł: — Zaprawdę, dziwna to rzecz! Jużci prawda, że przez cały ten czas nie mieliśmy z Turcją żadnych relacyj, bo Bajazet gotował się na nas do wojny i ani przez Wołochy, ani przez Tatarszczyznę, nie mogliśmy się do Carogrodu przedostać. Być zatem może... zwłaszcza że widzę z tego listu, jako Gniewosz sam pragnął swoje niewolę przechować w sekrecie przez rok i sześć niedziel.

— Jaki miał powód do tego — rzekła na to żywo Formoza — tego się nie mogę domyśleć.

— Więc ja ci to wytłumaczę, odpowiedział jej bystry król z uprzejmym uśmiechem — jest w tym dowód miłości, którą wiernie chowa dla waszmość pani. Ma przecież żonę, prawo wymaga, ażeby wdowa złożyła dowód, jako jej mąż nie żyje, jeżeli zaś dowodu nie złoży, to musi czekać rok i sześć niedziel. Zaczem tak mi się zdaje, że Gniewosz chciał dać swojej żonie rok i sześć niedziel, ażeby za mąż pójść mogła. Ale ona, jak ci to pewnie wiadomo, nie czekała tak długo...

— Cóż teraz będzie, jak Gniewosz powróci? — zapytała Formoza, bledniejąc jak ściana, bo dotąd o tej przeszkodzie nie pomyślała.

Ale ją król uspokoił, mówiąc: — Nic nie będzie. Rok i sześć niedziel minęły. Jeżeliby zaś księża chcieli się w to mieszać, to już ja w tym będę, abyśmy wstrętów nie mieli.

Na to Formoza wstała, a odetchnąwszy z głębi piersi, nisko się ukłoniła królowi. Król także wstał i rzekł: — Już ja to biorę na siebie, bo też i Gniewoszowi pewnie niczego nie odmówię. Ale co teraz zrobić, najprzód, ażeby mieć pewność, że on żyje, a potem, aby go stamtąd wydobyć?

Formoza, złożywszy ręce przed sobą, zawołała ze łzami w oczach: — Najjaśniejszy panie! Turcy są łakomi pieniędzy, ja jestem teraz bogatą i każdą ofiarę poniosę dla niego. Dam wszystkie pieniądze, sprzedam ostatni klejnot ze skrzyni, ostatnią wioskę, ostatnie bydlę z obory... byle tylko powrócił.

Formoza wyglądała jak bóstwo w tym szlachetnym zapale, a mogłaby była wzruszyć kamienie, kiedy po tych słowach łzy jej się strumieniami potoczyły po twarzy.

Królowi, chociaż nie był czułym do zbytku, także łzy w oczach stanęły i rzekł: — Dałbym i ja także coś za Gniewosza, jakoż nie o to tu chodzi.

Po czym znowu kazał usiąść Formozie i sam siadł, i myślał przez chwilę. A potem powiedział: — W tym liście Pretficza stoi, jako Bajazet sam Gniewoszowi powiedział, że go w danym razie za jakiego słusznego baszę wymieni. Owo mam ja tu w zamku jakiegoś tureckiego murdziaka, co długo nie wiedziano, który on jest, dopiero wczoraj się z tym wygadał, jako jest Bajazeta synowcem. Prawdęli mówi, czy kłamie, trudno to dociec. Ale jeżeli jest Bajazeta synowcem, to musi przecie wiedzieć, co się dzieje w pałacach cesarskich, a przeto powinien by także wiedzieć, azali Gniewosz tam jest, którego, jak Pretficz pisze, trzymają tam z takim respektem.

To rzekłszy, król klasnął w ręce, a kiedy paź drzwi otworzył, krzyknął do niego: — Zawołaj pana Kamienieckiego!

Na to Formoza zerwała się z krzesła, złożyła ręce do króla i rzekła głosem błagalnym: — Prosiłam waszej królewskiej mości o sekret!

Ale król znowu ją uspokoił, mówiąc: — Zostawże to mnie, moje dziecko. Za Kamienieckiego ręczę ci, jak za siebie samego, a potem, przecież to najserdeczniejszy przyjaciel Gniewosza i pewnie wie lepiej od ciebie, co kiedykolwiek w jego sercu się działo.

Na to wszedł Kamieniecki. Kiedy król mu powiedział, co jest, Kamieniecki niezmiernie się ucieszył, a serce mu się nawet rozradowało do tego stopnia, że kilkakrotnie Formozę ścisnął za rękę, mówiąc: — Byłem ja spowiednikiem Gniewosza i wierz mi waszmość pani, że na jej miłość zasłużył.

Bądźże nam waszmość pani spokojną, już my go stamtąd wydobędziemy, a nawet tak rozumiemy, że go nam Turcy z wielkimi honorami odeszlą.

Do króla zaś rzekł: — Jeżeli Gniewosz tam jest, toż to bardzo szczęśliwa dla nas okazja...

Król wszakże mrugnął na niego nieznacznie i powiedział: — Idź no przede wszystkim sam do tego murdziaka z dobrym tłumaczem, a ażeby ci się do dna wyspowiadał, daj mu do zrozumienia, że go za Gniewosza wymienimy.

Kamieniecki wyszedł, a król kazał czekać Formozie, wypytując ją tymczasem o śmierć starego Kijasa, o Frąca i Olizara i kwilił nad tym, że tak marnie zginęli.

— Nade wszystko mi żal Olizara — powiadał jej poufale — bo myślałem o pewnej funkcji dla niego, na której i sam byłby się dobił niemałych zaszczytów, i naszemu królestwu byłby przyniósł pożytek. Ale ci ludzie sami sobie winni, jeżeli dotąd nie zrozumieli, jak ogromna zachodzi różnica pomiędzy rycerzem, co z dziecka sposobił umysł i ciało do tego rzemiosła, a takim domorosłym mołojcem, co jakokolwiek siedzi na koniu i gęsto macha szabelką. U takiego rycerza, jak Kergolaj, a zwłaszcza Gniewosz, kości są jakby z żelaza, a żyły ze stali, oko i ucho, i zręczność jak u dzikiego zwierza, przytomność umysłu, co nigdy go nie zawodzi, a nadto jeszcze i dusza inaczej wyniosła niżeli u takiego kozaka. Widzimy przecież, jak taki rycerz nieraz w całej zbroi równymi nogami wskakuje z ziemi na konia, czego drugi człek nagi by nie potrafił. Niedawno temu jeden z moich rycerzy skoczył w pełnym rynsztunku w szyb solny w Wieliczce, mówiąc do mnie, że skacze za zdrowie królewskie: rozumieliśmy, że tam z niego tylko takie strzępie zostaną, co je miotłą zamiecie — a przecie zdrów wyszedł ze szybu i nic mu nie było. A gdybyś waszmość pani była widziała, z jaką fantazją Gniewosz stanął pod Suczawą w obronie mojego honoru i jak potem uderzył, tobyś go dziesięć razy więcej kochała. Jakoż to muszę waszmość pani powiedzieć, że krom jej zacnego serca, które wysoko cenię, mam także niemałe uznanie dla jej rozumu, żeś sobie takiego męża wybrała. Żelazny to człowiek, chłop zacny na wskroś, jakich niewielu, a przy tym, o ile to będzie od naszej możności zależeć, ma też i przyszłość przed sobą.

Formozie, na te pochwały królewskie ogromnie serce urosło — a wtedy wszedł Kamieniecki.

Kamieniecki zdał sprawę królowi w ten sens: jako murdziak rad się do tego przyznaje, że jest Bajazeta synowcem, obiecuje okup za siebie w pieniądzach, jaki sam król na niego nałoży, zaręcza za to, że jego stryj a carz turecki da każdego polskiego jeńca w zamian za niego, którego by sobie wybrano; zaś co do jeńców, to mówi, że wie z pewnością, bo też sam nieraz go widział, jako jest w carskim więzieniu jeden rycerz polski ogromny wzrostem, którego trzymają z wielkim respektem i czasem gościom go pokazują.

— Więc to się zgadza z listem Pretficza — rzekł na to król — cóż ty o tym rozumiesz?

— Zdaje mi się, że to jest Gniewosz — odpowiedział mu Kamieniecki.

— Gniewosz, z pewnością! — zawołała Formoza — nie może inaczej być, jużci młody Pretficz takiej rzeczy nie skłamał.

— Kłamano nam już w sprawach daleko ważniejszych — rzekł na to król — kłamano umyślnie, ale co gorsza, niektóremu się coś przywidziało, przysięgał na rany Chrystusa Pana, że prawda, a potem się pokazało, że mu się coś chyba przyśniło, a gęba reszty dosnuła. Ten młody Pretficz, o ile go pomnę, cale mi na takiego człowieka wygląda, co w biały dzień rozmaite sny miewa... Ale tym razem i ja tak rozumiem, że to może być Gniewosz.

Zaczem zbliżył się do Formozy, wziął ją za rękę i rzekł bardzo łaskawie: — Wróćże sobie waszmość pani spokojnie do domu, a resztę nam zostaw. Jutro, a najdalej pojutrze wyjedzie nasz poseł do Bajazeta i wszystko ze sobą powiezie, co trzeba, ażeby Gniewosza wydobył. Nie zapomnimy o niczym, a tylko o cierpliwość prosimy.

— Najjaśniejszy królu — zapytała Formoza — czy poseł waszej królewskiej mości weźmie tego murdziaka ze sobą?

Na co król się uśmiechnął i rzekł: — To nie, boby mu Turcy murdziaka wzięli, a Gniewosza nie dali. Ale się z Bajazetem o tę wymianę umówi, a potem zaraz ich wymienimy.

Formoza na to spuściła oczy ze smutkiem ku ziemi, co król spostrzegłszy, powiedział jej grzecznie: — Moja droga pani, gdybyśmy ptaków mieli na nasze usługi, tobyśmy ich pewnie w tym razie użyli, ale we wszystkich rzeczach ludzkich musimy posługiwać się ludźmi.

Więc Formoza zrozumiawszy, że inaczej nie może być, odpowiedziała królowi: — Miłościwy królu, czekałam cierpliwie czternaście miesięcy, jeszcze i na drugie tyle mi cierpliwości nie braknie, bylem tylko wiedziała na pewno, że Gniewosz żyje i wróci.

To rzekłszy ukłoniła się nisko królowi, podziękowała za łaskę i powróciła do siebie.

Od tego czasu Formoza się całkiem zmieniła. Uczuła się jakby odrodzoną na nowo, jej żałoba ustąpiła zupełnie z jej myśli i serca, świat żywy i słoneczny, do którego była stworzoną, zaczął się teraz do niej tak wesoło uśmiechać, jak dotąd nigdy w jej życiu: ale pomimo to nie miała spokoju.

Król wypowiedział wątpliwość, może ma racją; Lubek, jak go w obozie poznała, zdawał się i jej także być takim człowiekiem, co dla pieśni i pięknej powieści gotów rozminąć się z prawdą: zresztą tak wiele bajek krąży po świecie, na które wszyscy gotowi przysiąc, a które przecież na końcu okazują się czystym zmyśleniem. Uwagi te zachwiały jej przekonanie, chociaż się opierało na liście Pretficza i na zeznaniu murdziaka, zaczem postanowiła przede wszystkim wiadomość o Gniewoszu zachować przed ludźmi w sekrecie.

— Jeżeli im powiem — mówiła sobie — to będą mojemu szczęściu zazdrościć — a jeśli potem, co nie daj Boże! wiadomość ta się okaże zmyśloną, to będą się cieszyć moim nieszczęściem.

Natomiast wszakże zapragnęła ile możności wiadomość tę stwierdzić. Do murdziaka się dostać nie mogła. Do Pretlicza jechać nie chciała, bo obawiała się Pretficzowej, która by jej zbyteczne krzątanie się za Gniewoszem mogła wziąć za złe. Ale napisała list do starego Pretficza, prosząc go, aby jej przysłał Lubka na dzień jeden do Lwowa.

Lubek przyjechał i wszystko jej dosłownie potwierdził. Widział Gniewosza na własne oczy, sam z nim rozmawiał, sam Gniewosz wziął parol kawalerski od niego, że o tym nikomu nie wspomni. Lubek, mający głowę zajętą czym innym, nie wiedząc wcale, a nawet nie pytając o to, dlaczego Formoza wypytuje go o Gniewosza, tylko wiedziony instynktownym przeczuciem, prosił ją i zaklinał, ażeby wiadomość tę zgodnie z wolą Gniewosza zachowała w sekrecie.

Więc wszystko dobrze, Formoza się całkiem uspokoiła i czekała cierpliwie.

Tak minął jej styczeń, luty i marzec w spokoju, lecz w kwietniu zaczęła się znów niecierpliwić.

Starała się coś dowiedzieć na Niskim Zamku, ale na próżno. Król był wtedy na sejmie w Piotrkowie i wszyscy dygnitarze byli na sejmie. Na zamku rezydował tylko sam Łopatka — a Łopatka miał wobec niej gębę zamkniętą na kłódkę. — Poseł do Bajazeta? — pytał jej niby zdziwiony — a gdzież by też król posłów posyłał do Turków, których pobił na miazgę? toż chyba prędzej pobici Turcy przyszlą swoich posłów do króla. — Murdziak, Bajazeta synowiec, jeńcem na zamku? — Łopatka nic o tym nie wiedział. — Było tu kilku łapserdaków tureckich — powiadał Formozie — ale ich szlachta porozbierała pomiędzy siebie, a myśmy ich chętnie porozdawali, co i na ten chleb nie umieli zarobić, co u nas zjadali. — Więc nie masz już żadnych jeńców tureckich na zamku? — Nie masz ani jednego.

— Cóż to ma znaczyć? — zapytywała siebie stroskana Formoza. — Miałżeby król mnie okłamać? miałżeby Kamieniecki zdradzić Gniewosza? mieliżby go obydwa zostawić w niewoli, aby tam zgnił w tureckich więzieniach?

W kwietniu jej niecierpliwość wzrosła do tego stopnia, że już snu w nocy nie miała. Lecz przyszedł maj — a i w maju także jeszcze żadnej wiadomości nie było.

W Sokołowie już bardzo wcześnie zaczynały się skrzętne prace wiosenne.

Jak tylko śniegi stajały, a i ziemia cokolwiek podeschła, sto pługów okrywało jak mrowie szerokie łany ornego pola, tysiące owiec wełnistych się pasło po wzgórzach, nieprzeliczone stada bydeł i koni tłumiło się wesoło po łąkach, a lasy dymiły się ogniskami nałożonymi przez karczowników. Skowronek unosił się nad rolami, dodając swoim dźwięcznym świegotem oraczom ochoty do pracy, żarłoczne wrony postępowały poważnym krokiem za pługami, oczyszczając świeżo wyorane skiby z robactwa, a od krzaczystych brzegów Świcy pastuszkowie przygrywali na fletniach, które sobie misternie wycięli z soczystej wierzbiny.

Stary Pretficz już w kwietniu wrócił z Piotrkowa ze sejmu, gdzie po raz pierwszy zasiadł między senatorami, i już od tego czasu codziennie o wschodzie słońca sam wyprawiał pługi na pole, bacząc pilnie, ażeby każdy postronek i każdy kołek był w swoim miejscu; potem przez cały dzień konno orne pola, pastwiska i lasy objeżdżał — a po południu wracał do domu, aby pod jego okiem przygotowano zawczasu dostatnie pożywienie dla bydła i ludzi. Pańszczyzna jeszcze wtedy nie wystarczała do obrobienia takich gospodarstw, gdzie się po tysiąc korcy siewało, wolnych kmieci jeszcze było dużo na Rusi, a osadników niesporo, trzeba było trzymać liczne zaprzęgi i licznych parobków — i dla nich to już zaraz z południa pracowały po gumnach sieczkarnie, a słupy dymów podnosiły się w górę z kuchien folwarcznych.

Toż i dziś, kiedy słońce dopiero zaczęło złocić powietrze za jodłowymi lasami na niebie zachodnim, on już odpoczywał w środkowym ganku po pracy, czekając cierpliwie, kiedy usłyszy turkot wozów na drodze i odgłos dzwonków, którymi ciężkie krowy podolskie ogłoszą swój powrót z paszy majowej do przewietrzonej tymczasem obory, gdzie dziewki rumiane, gwarząc wesoło ze sobą, czekają na nie z czysto wypłukanymi skopcami.

Koło niego siedziała matka, cicha i spokojna jak zawsze, a naprzeciw niego Lubek, oparty plecyma o poręcz ławy, z świeżymi rumieńcami na twarzy, ale z zamyślonymi oczyma.

Lubek gospodarował na swoim folwarku, ale zdaje się, że nie bardzo umiejętnie swe gospodarstwo prowadził, bo ojciec wziąwszy go dzisiaj ze sobą w pole i pokazawszy mu, jak się powinno sprawować rolę, teraz mu opowiadał, jak trzeba chodzić około bydła i koni, ażeby obora i stajnia przynosiły pożytek swą pracą i oddawały co roku odpowiedny przychówek.

Jednakże Lubek, chociaż go słuchał niby z uwagą słowom ojca należną, patrzał w dziedziniec, gdzie brzozy płaczące już kąpały swoje zielone warkocze w sadzawce, a róże, w większej połowie już rozkwitnięte, łączyły swoje woń prawie odurzającą, a przypominającą powietrze, wiejące w pałacach tureckich, z świeżym zapachem majowej zieleni. Spostrzegłszy to ojciec, rzekł do niego łagodnie, choć z pewnym wyrzutem: — Ja tobie daję pożyteczne nauki, a ty patrzysz gdzie indziej: róże są na twoje usługi przez cały dzień, a ja bardzo rzadkie mam chwile, w których mogę spokojnie z tobą pogadać.

— Nie — rzecze Lubek — ja słucham ojca uważnie, tylko mnie taka woń zaleciała od stawu, że mi się przypomniało moje carogrodzkie więzienie, gdzie nieraz ciężko się wzdycha w niewoli, ale gdzie wszystko pachnie różami. A czując ten zapach, myślałem o tych nieszczęsnych, którzy tam po mnie jeszcze zostali i może nigdy nie wrócą do swoich...

Na to stary Pretficz, człek bardzo zacny, ale wcale nieskłonny do marzeń, machnął ręką z niechęcią i rzekł: — Dobrze jest towarzyszyć nieszczęściu współczuciem, ale pierwszym obowiązkiem człowieka i obywatela jest praca na chleb powszedni, aby go mieć dostatkiem dla siebie i drugim udzielić.

Ale w tej chwili Lubek wstał raźnie, wytężył oczy ku braminie i zawołał: — Ktoś wjeżdża w bramę, jacyś rycerze.

Natenczas wszyscy w bramę spojrzeli i obaczyli istotnie, jako w nią wjeżdżał przystojny poczet rycerzy.

Było ich sześciu. Na czele ich jechał na wielkim koniu rycerskim rycerz bardzo wielkiego wzrostu, był cały w zbroi brązowego koloru, miał taki sam hełm z barwnymi piórami i końskim ogonem na głowie i podniesioną przyłbicę, ale jego twarzy nie można było poznać, było to za daleko. W pierwszym szeregu za nim jechał trębacz, a dalej czterech żołnierzy, w półpancerzach i hełmach, a na koniach tureckich. Na pierwszy rzut oka było widać, kto się znał na tym, że był to poczet ubrany i uzbrojony porządnie, a tak błyszczący, jak gdyby na popis wyjechał.

Ledwie ci ludzie wysunęli się z bramy, trębacz uderzył w trąbę i zagrał odzew królewski.

— Paniowski albo też Wilczek! — zawołał stary Pretficz, przykładając prawą rękę do czoła, aby zasłonić oczy od promieni zachodzącego słońca.

Ale Lubek zbladł na to i krzyknął mocno zmienionym głosem: — Gniewosz! to Gniewosz, poznaję go po brązowanym pancerzu.

Tymczasem poczet zajechał stępą przed ganek — a kiedy stanął przed gankiem, wszyscy od razu jego rotmistrza poznali: był to Gniewosz.

Zaraz więc obydwa Pretficze ku niemu skoczyli, a ojciec zawołał: — Wszelki duch chwali Pana Boga! Przecie nam wracasz! A myśmy tu już rozumieli, żeś tam sobie zdobył jakie królestwo między pogany i już nigdy nie wrócisz...

Gniewosz zsiadł z konia, podał prawą rękę staremu Pretficzowi, lewą położył na ramieniu Lubka i rzekł: — Do niewoli się prędko dostaje, ale nieprędko się z niej powraca.

Po czym kłaniał się Pretficzowej, której nie znał dotychczas, powiadając jej komplementy po kawalersku i zapewniając ją, że dla jej cnót, znanych całemu krajowi, zawsze był pełen uwielbienia.

Gniewosz wyglądał czerstwo i świeżo. Jego szafirowe oczy świeciły prawdziwym blaskiem szczęścia i spokoju, na jego białych policzkach błyszczały lekkie rumieńce, około ust igrał ten uśmiech swobodny, po którym widać człowieka, pełnego miłości dla wszystkich i przejętego uczuciem zadowolenia. Widząc to Pretficz, zawołał do niego: — Bodajże nam tak wszyscy wracali z niewoli! Jednak podobno tobie nie tak bardzo źle się tam powodziło, jak innym, bo jak wszystkich, tak też i Turków potrafiłeś do respektu dla siebie zniewolić, jak nam to Lubek powiadał.

— Jużci mnie tam nie męczono, ale niewola zawsze jest gorzka — odpowiedział mu Gniewosz.

A na to Pretficz: — Nie widać tego po tobie, bo wracasz z niewoli tak pięknie okryty, jak gdybyś przyjechał z Czorsztyna, co mnie też dziwi.

— Jeszcze się bardziej zadziwisz — rzekł Gniewosz — kiedy ci powiem, że ten koń wielki rycerski, co na nim jadę, i te dwa przednie konie tureckie, na których siedzą ci dwaj szlachcice, com ich także wyprosił z niewoli, to prezent, którym mnie obdarował sam cesarz turecki.

Na to znów Pretficz: — Więc to tam przyjaźń się ściele pomiędzy nami a Turecczyzną? co by też było bardzo pożądanym, bo nie życzyć nam wojny z tym mocarstwem, co ma zbrojnego ludu jak mrowia, a do tego jeszcze i Tatar, i Wołoszczyznę na zawołanie. Jeżeliś tam pokój z Bajazetem ułożył, choćby tylko na jakie lat kilka, abyśmy też odetchnęli po tych dwóch latach wojennych, tobyś tym wielką położył zasługę około naszego dziś bardzo wycieńczonego królestwa.

— Nasz pan miłościwy nosi się z tymi myślami — odpowiedział mu Gniewosz — ale mu się zdało za prędko, że ja tę sprawę załatwię. Ofiarując cesarskiego synowca w zamian za mnie, przysłał mi kredytywy do Bajazeta, a mnie instrukcje, ażebym zaraz o pokój traktował. Zrobiłem, co mogłem, ale to nie tak prędko idą te rzeczy, bo carz turecki czuje się bardzo potęż195 nym, a w nasze potęgę nie bardzo wierzy, chociaż dosadne cięgi wziął w Polsce przeszłego roku; zaczem to jeszcze dużo pracy i innych posłów będzie potrzeba, nim się go do pokoju namówi. Czyli i o ile mnie się udało wygładzić drogę do tych układów, to się dopiero później pokaże; ja tylko wiem tyle, że gdyby mi król niebyt nałożył tej misji, to byłbym już w marcu powrócił, a tak powracam dopiero w maju.

Wszakże to rzekłszy, zapewne nie chcąc się dalej spowiadać z tych rzeczy, położył znów rękę na ramieniu Lubka i spytał: — Powiedzże mi, młodzieńcze, dotrzymałeś sekretu, jakeś mi to obiecał?

Na to zapytanie Lubek zbladł i zająknął się, mówiąc: — Nie mogłem mieć sekretu przed ojcem...

Jednak w tej chwili ojciec go wyrwał z kłopotu, mówiąc do Gniewosza: — Bądźźe sobie spokojny. Nikt o tobie nic nie wie — a jeśli się kto swego czasu o tym dowiedział, żeś jest w niewoli, to ci to wyszło na dobre...

Gniewosz się nad tym zamyślił, a potem zapytał: — Powiedzże mi otwarcie, któż się o tym od was dowiedział, że żyję?

— Król jeden — odpowiedział mu Pretficz — a oprócz niego może tylko jedna osoba. Zresztą w całym kraju nikt nie wie o tobie i wszyscy cię mają za umarłego.

— Jedna osoba w Polsce — rzekł na to Gniewosz z gorzkim uśmiechem — to cała Polska bez mała...

Tu już sam Pretficz nie wiedział, o co mu chodzi, jednak rzekł głosem stanowczym: — Pogadamy o tym. Tymczasem zaś tylko tyle ci powiem, że ci ręczę za tę osobę...

Z tym poszli do wieczerzy. Przy stole, wobec tak wielkiej liczby domowników, stary Pretficz tak się urządził, że mu wciąż opowiadał o rzeczach publicznych, które bardzo go zajmowały, a ani jednym słowem nie dotknięto spraw osobistych i familijnych. Jednak zaraz po wieczerzy domowników odprawił, a przy stole zostali tylko on z żoną, Gniewosz i Lubek.

Pretficz widząc, że Gniewosz jest zajęty jakimiś tajemnymi myślami, które go niepokoją, chcąc go w lepszy humor wprowadzić, tak się do niego odezwał: — Nikt w całym kraju nie wie, żeś żyw i jużeś powrócił, ani nawet, że wracasz, ale ty także nie wiesz, jak się kraj cały ucieszy, kiedy się o tym dowie, i jakie gody ci sprawi, kiedy ciebie obaczy. Boś też i prawdę mówiąc, rzetelnie na to zasłużył.

— Nie wiem zaprawdę — rzekł Gniewosz — czym bym sobie na to zasłużył.

— Jużci tym — powie mu Pretficz — żeś twoją przemową, a potem i czynem tak dzielnie pod Suczawą wystąpił, zaczem i upadłego ducha w całej armii podniosłeś i uratowałeś honor królewski, a jak wszyscy to powiadają, sprowadziłeś tak świetne zwycięstwo.

Na to mu Gniewosz odpowiedział ze zwykłą sobie skromnością: — Cóżem tam zrobił tak niezwyczajnego? wypełniłem mój obowiązek — i na tym wszystko się kończy.

Zaczem Pretficz zabrał głos i tak mówił: — Jużci tak: ale dopełnienie swych obowiązków jest też najwyższym czynem, jakiego człowiek może dokonać w tym życiu. Zapewne, że wiele od tego zależy, jak kto swoje obowiązki zrozumiał i sobie ich dopełnienie określił, ale kto je pojął rozumnie i zacnie i szeroko ogarnął, a w najszerszym zakresie sumiennie dopełnił, ten, choćby był bardzo maluczkim obywatelem tej ziemi, a jego zakres działania bardzo skromniutki... ten tulit punctum89 i wierz mi, że nie masz większego człowieka nad niego. Zapewne, że ten i ów, obdarzony zuchwałą fantazją, może czasem coś zrobić ponad swój obowiązek, w czym świat znajdzie upodobanie i za co go też głośnym obsypie aplauzem: ale jeżeli się czynom takich śmiałków z bliska przypatrzysz, to zawsze znajdziesz, że były one natchnione duchem więcej; awanturniczym niżeli obywatelskim. Jakoż ci ludzie są to po prostu gracze, co grają nie kośćmi albo kartami o złote węgierskie, ale krwią ludzką o losy państw i narodów, a co najgorsza, to, że ich grą często kieruje nie dobro ludzi, lecz miłość własna. Jakoż świat ich traktuje jak graczy: jeśli wygrali, rzadko sami zbierają owoce swojej wygranej — a jeśli przegrali, świat nie bierze w rachubę ich dobrych intencyj, tylko za krew bezskutecznie przelaną płaci im klątwą, w najlepszym zaś razie imiona ich zapomnieniu oddaje. Natomiast zaś człowiek, co swoich obowiązków dopełnił, sowitą znajduje nagrodę w swym własnym sumieniu i we czci swoich bliźnich, którą mu dadzą za życia; jeśli zaś padł śród zawodu, naród stawia mu niepożyty pomnik w pamięci wszystkich następnych pokoleń, a jego imię trwa wiecznie jako wzór cnoty obywatelskiej. Tak jest i tak być powinno: bo nie na tych świat stoi, co jak gwiazdy spadające niezwykłym blaskiem zabłysną i zgasną, lecz na tych, co w niezmordowanej pracy dopełniają swych obowiązków, w dzień i w nocy służą tej społeczności, do której należą, a swymi własnymi rękami toczą naprzód rydwan tego królestwa, które, ochraniając ich swymi prawami, daje im możność życia ze sobą i spożywania owoców swej pracy w bezpieczeństwie, w spokoju i zgodzie.

Tak mówił Pretficz. Ale Gniewosz słuchał go w roztargnieniu. Był on widocznie innymi myślami zajęty, a może nawet zniepokojony. Co widząc Pretficz, zapytał go: — Powiedże mi, jako przyjacielowi, który ci rad we wszystkim usłużyć, wieszże ty o tym, co się tu stało podczas twojej nieobecności?

— Jużci wiem — rzecze Gniewosz — bo Kamieniecki z rozkazu króla wszystko mi napisał.

Moja matka umarła... Moja żona poszła za Wilczka... Miała prawo do tego, bo Wilczek znalazł mój testament w obozie, w którym ja sam ją do zamężcia upoważniłem. Pośpieszyli się, powinni byli czekać rok i sześć niedziel, może będą o to korowody z Kościołem: ale król mi pisze, żebym się tym nie frasował, bo on to sam bierze na siebie, ażeby ślub został uznany za ważny. Potrzeba tylko mojej deklaracji, jako tej mojej żony reklamować nie będę...

W tej chwili Pretficzowa wstała od stołu i odeszła, Pretficz zaś rzekł: — Daszże tę deklaracją?

— Jużci dam. Jakoż nie o to mi chodzi, tylko o to, jak by to zrobić.

— Toż to rzecz bardzo prosta — rzekł Pretficz — złożysz deklaracją u arcybiskupa we Lwowie albo u kardynała w Krakowie, który jest zarazem prymasem, i koniec.

— Ba! — rzecze Gniewosz — jeszcze to na tym nie koniec. Bo przecież trzeba i Wilczków o tym zawiadomić zawczasu. Najprzód dlatego, że pewnie od nich będą wymagać dowodów, jako ślub wzięli, gdzie, jak i kiedy? A potem, mam sobie za obowiązek sumienia uprzedzić ich o tym, jakie są moje zamiary, ażeby nie rozumieli, dowiedziawszy się skądinąd o moim powrocie, jako będę im wstręty wyprawiał i aby mnie przez ten czas nie przeklinali. Tego bym nie zniósł — a oprócz tego, Bogiem a prawdą, zachowanie takich względów jestem im winien, bo Wilczek zawsze mi był przyjacielem, a Jagienka poczciwa, skromna a nieszczęśliwa, także mi nigdy nie zrobiła nic złego. Owszem, możem ja jej co winien — i jeśli mogę ją czym za jej dobre serce nagrodzić, to chyba tym tylko, jeżeli jej zgryźliwości oszczędzę.

Więc stary Pretficz mocno zastanowił się nad tym. Przez delikatność nie chciał Gniewoszowi powiedzieć, że jeżeli Wilczkowie będą musieli dowodzić, jako ze sobą regularny ślub wzięli, to mogą się z tego nowe wywiązać trudności, ale tym bardziej musiał mu przyznać, że trzeba koniecznie Wilczków tak o jego powrocie, jak też o jego dobrej woli uprzedzić. Zaczem namyśliwszy się, powziął zacne postanowienie i rzekł: — Słysz, Gniewosz! Ja nigdy nikogo nie swatam, nawet i powaśnionych małżeństw nigdy nie godzę, bo i za to ci czasem niewdzięcznością zapłacą, ale w tym trudnym terminie już chyba sam ci się z moją usługą narzucę. Jeżeli wola, to pojadę sam jutro do Wilczka, a tak rozumiem, że dosyć składnie dopełnię tego poselstwa.

Teraz znów Gniewosz mocno nad tym namyśliwszy się, rzekł: — Dziękuję ci z całego serca za twoję przyjaźń, ale nie wiem, czy powinienem przyjąć ofiarowaną usługę. Ty nie znasz Wilczka. Był on od najmłodszych lat swoich zawsze pochmurny, w sobie zamknięty, nie ufający nikomu, a podejrzliwy przeciwko wszystkim — i takim już będzie przez całe życie. Do tego jeszcze jest to człowiek uparty, niezmiernie wrażliwy i nie odstępujący za nic w świecie od swego pierwszego wrażenia: kto wie, jak cię przyjmie, i kto wie, czy ci uwierzy? Bywacież często u siebie i macie dobrą przyjaźń ze sobą?

Na to pytanie stary Pretficz mocno się zmienił i zaczął się jąkać: — Wilczkowie się całkiem odosobnili... Zamknęli się u siebie... Nie byli u nas...

— Więc widzisz — rzekł na to Gniewosz, a nie wiedząc o tym, że nie Wilczkowie się przed sąsiadami, ale sąsiedzi się przed nimi zamknęli, dodał do tego — owo masz Wilczka, jakim był zawsze. Obawiając się zapewne, ażeby kto nosem nie skrzywił na jego żonę za to, że poszła za niego, nie czekając prawnego terminu, odgrodził się murem od całego świata i pewnie psy wiesza na wszystkich.

Ażeby tę cierpką uwagę złagodzić, odezwał się stary Pretficz, mówiąc: — Nie tak całkiem się odgrodzili od świata... Mój Lubek co niedzielę tam bywa.

— Bywasz u nich? — rzekł Gniewosz żywo — jakże więc żyją ze sobą?

Lubek przez cały czas tej rozmowy był bardzo zniepokojony. Na pierwszy widok Gniewosza tak się przestraszył, że wszystka krew w nim zakrzepła; kiedy się dowiedział, że Gniewosz żony reklamować nie myśli, uspokoił się trochę: ale przecie w jego sercu najprzeciwniejsze się krzyżowały uczucia, a w jego głowie niesłychanie bezładne myśli goniły za sobą.

Bladł i czerwieniał i oddech mu się zapierał w piersi, i sam nie wiedział, co się z nim dzieje.

Teraz się ocknął, ale tylko wymówił te słowa: — Bardzo są z sobą szczęśliwi...

— Cóż ty rozumiesz — spytał go Gniewosz — jeżeli twój ojciec im powie, że ja ich separować nie myślę, czy uwierzą?

— Sam nie wiem — rzekł na to Lubek — może się Wilczek zrazu rozgniewa, bom to uważał, że zaraz w wielką złość wpada, kiedy kto wspomni o jego ślubie. Dlatego też nierad kogo przyjmuje u siebie i zawsze brama w zamku zamknięta. Jużci, kiedy mu ojciec to powie, to zapewne uwierzy... ale co potem będzie gadał, jak ojciec odjedzie, to trudno zgadnąć.

— Mnie uwierzy, za to ci ręczę — rzekł Pretficz ze stanowczością człowieka, który nie pozwala, aby temu nie wierzono, co mówi.

— Jużci uwierzy — rzekł Gniewosz — o tym ja ani na chwilę nie wątpię. Ale zawsze potem z tego wynikną długie ceregiele, bo jużci trzeba, abym ja z Wilczkiem ułożył wspólną akcją w dobrym porozumieniu, ażeby jego śluby zostały uznane; przez pośredników, choćby najrozumniejszych, porozumienie takie będzie dłuższego wymagać czasu — a ja jednego dnia nie mam do stracenia. Zważywszy więc wszystko, jaką myśl miałem, kiedym moją drogę tędy obrócił, do tej też wracam — i raczej sam pojadę na Tustań.

— Jak cię obaczą tak niespodzianie, dziwnie się przestraszą — rzekł Pretficz.

— Więc się przestraszą — odpowiedział mu Gniewosz — ale przecie ze strachu nie umrą.

Zresztą, nie dam im nawet czasu do strachu, bo pierwsze słowo, które do nich przemówię, będzie to, że przyjeżdżam, ażeby zgodę ułożyć.

— Żeby tylko Wilczek się nie uniósł przeciwko tobie, nim jeszcze to słowo usłyszy — rzekł Pretficz — bo był zawsze bardzo porywczy, a teraz podobno stał się tak drażliwy, że nawet nikt nie może do niego przystąpić.

— Przeciwko mnie Wilczek się nie uniesie — rzekł Gniewosz, podnosząc dumnie głowę do góry — a potem, od czegóż przezorność? Mogę mu przecież, jak na wojnie i jak jest obyczaj rycerski, przez trębacza ogłosić, że przyjeżdżam po zgodę.

Stary Pretficz już sam nie wiedział, co ma o tym rozumieć, obrócił się więc do Lubka i rzekł: — Cóż ty na to powiadasz? boć ty ich znasz lepiej od nas wszystkich.

A Lubek, który teraz całkiem się już uspokoił i był dobrej myśli, powiedział na to: — Podobno najlepiej, ażeby pan Gniewosz sam jechaŁ Zrazu się przestraszą, ale jak się dowiedzą, że ze zgodą przyjeżdża, bardzo się uradują, a potem się uspokoją na zawsze. A przecież do ich szczęścia tylko tego im jeszcze brakuje...

— Bardzo rozumnie mi radzisz — rzekł Gniewosz — więc tak! Ja sobie jutro wyjadę o świcie, wezmę tę małą drogę na dwa popasy, przed zachodem słońca stanę w zamku tustańskim, a da Bóg, przy wieczerzy wypijemy wielkim kielichem za zdrowie nas wszystkich.

I tak się stało. Nazajutrz rano Gniewosz wyjechał — a w Sokołowie czekano z gorączkową niecierpliwością wiadomości o tym, co się tam stanie w Tustaniu.

Na czym polega najwyższe szczęście człowieka na ziemi? Odkąd ludzkość goni za szczęściem świadomie i nad tym się zastanawia, bardzo różne o tym są zdania. Wszelako wszystkie mniej więcej w tym się zgadzają, że człowiek dostąpił szczytu swojego szczęścia natenczas, kiedy się w zupełności spełniły jego najgorętsze życzenia. Jakoż jeżeli tak się zapatrzymy na szczęście Wilczków, to musimy powiedzieć, że byli to ludzie najszczęśliwsi na świecie.

Wilczek, potomek jednego z najznamienitszych rodów, miał jako starosta królewski takie stanowisko społeczne, na którym naówczas był równym każdemu dygnitarzowi; jeśliby chciał mieć dygnitarstwa, to potrzebował tylko rękę po nie wyciągnąć, a nawet, choćby się o nie nie starał, to nie mogły go one swego czasu ominąć. Od czasu ożenienia się miał majątek ogromny, a stąd tak obfite dostatki, że nie potrzebował ich najbogatszym zazdrościć. Dwór też u niego był wielki i ludny, a przy jego hojności, której się z ojca i dziada od Jagiellonów nauczył, kto żył na jego zamku, ten we wszelki dar Boży opływał. Kiedy za czasów kawalerskich, właśnie z powodu tej rycerskiej hojności, nie zawsze się końce stykały u niego, jego duma nieraz nad tym mocno cierpiała, że musiał się zapożyczać u Ormian; ale teraz skrzynie u niego były tak pełne, że mógł jeszcze drugim pomagać — a przeto jego umysł z tego względu bardzo się wypogodził i przynosi. mu wielkie zadowolenie. Los zrządził, że zawrzał nieprzepartą miłością dla kobiety, która mu się wydała najlepszą, najpiękniejszą i najwspanialszą ze wszystkich, bo też istotnie blaskiem swojej urody górowała nad inne, a swoim imieniem stała z najwyższymi na równi. Były trudności, zdawały się nawet niezwyciężone; ale on się nie cofnął przed nimi, owszem, wytoczył im walkę, a poniósłszy umartwień i trudów, i ofiar bez końca, odniósł zwycięstwo. Uczucie to, że mimo niezwyciężonych trudności, własną zasługą dobił się wreszcie do celu, podwoiło mu wartość dostąpionego szczęścia. Jagienka odpowiedziała jego oczekiwaniom nad wszelkie najidealniejsze marzenia. Kochała go i ceniła jak bóstwo, na cały świat patrzała tylko jego oczyma, wszystkie jego uczucia odczuwała w swym sercu, wszystkie sprawy sądziła tylko jego rozumem. Przez cały czas ich pożycia nigdy żadnej chmurki pomiędzy nimi nie było. Owszem, przeszłej jesieni niebo się otworzyło nad nimi, bo mieli maleńkie dzieciątko, według ich zdania, jednocześnie i do ojca, i do matki jak dwie krople wody podobne, a piękne, wesołe, uśmiechnione i rozumne jak anioł. O cóż im jeszcze chodziło? O to, aby tylko żadna chmurka się na tym jasnym niebie nie pokazała, aby nic nie zakłóciło ich niebieskiego spokoju, ażeby się jaki wąż jadowity nie wśliznął do ich raju i nie zwarzył swoim zatrutym oddechem tych róż wiecznie kwitnących, które go napełniały.

Wśród tego szczęścia Wilczek przecież miewał czasami chwile, w których pochmurne zmarszczki się gromadziły na jego wypogodzonym czole. Był on skłonnym z natury do czarnego zapatrywania się na świat i życie człowieka na ziemi — a tacy ludzie nie mogą znieść długo jasnej i jednostajnej pogody: muszą koniecznie mieć coś, czym by się gryźli, a jeśli zgryzoty w rzeczywistości nie mają, to sobie ją stworzą w swej wyobraźni. Jest coś w ich wnętrzu, co tam żyje świadomie albo i nieświadomie, i te mary w nich płodzi — a to coś jest najczęściej wyrzutem sumienia, czasem o jakiś występek, a czasem tylko o błąd popełniony, który wszelako zostawił ciemną plamę na jasnej karcie przeszłości ich życia. Wilczek miewał takie chwile pochmurnego zamyślenia się — a wtedy czasem w ciężki, melancholiczny smutek zapadał, a czasem niepowściągliwym wybuchał gniewem na kogo bądź, kto mu się właśnie przed oczy przesunął, nie wiedząc nigdy, za co się gniewa.

W takich chwilach najrozmaitsze myśli mu przychodziły do głowy, które wszelako zawsze przedstawiał sobie w takim znaczeniu, aby się nimi mógł nagryźć do syta. Tak czasem gryzł się tym, że mimo swego bogactwa i swego znaczenia, tak jest odosobniony. Co sobie ci głupi ludzie upatrzyli do niego? Zarzucali mu zrazu ślub jego, niby nieregularny i przeciw prawu.

Więc dobrze, mogli wtenczas mieć jakąś racją za sobą. Ale teraz, kiedy już nie rok i sześć niedziel, ale półtora roku minęło? I teraz kiedy już nie masz najmniejszego wątpienia, że Gniewosz nie żyje? Tego ludziom nie mógł przebaczyć i wtedy pragnął, aby go odwiedzali, chociaż sam pierwszy nie pojechał do nikogo.

Od czasu do czasu jednak się zdarzało, że go ktoś odwiedził. Miał przecie jurysdykcją dosyć obszerną, a w niej szlachty i kmieci, i kniaziów, i wójtów bardzo wielu, nad którymi sądy sprawował, musiał się znosić w sprawach publicznych ze starostami zamków pobliższych, a wreszcie czasem się zdarzył jaki rycerz lub szlachcic podróżny. Ale zawsze mu tak się zdarzało, że kiedy gościa zameldowano, rad mu był bardzo i serdecznie go przyjął, lecz jak się z nim tylko trochę rozgadał, już go gość znudził i rad by był, żeby sobie jak najprędzej odjechał.

Albowiem czy tak było w istocie, czy tylko tak mu się zdawało, wszyscy ci goście byli niezmiernie zimni dla niego, w głosie każdego z nich czuć było, że jest przed nim zamknięty i trzyma się z dala od niego — a jeśli który się z serca przed nim otworzył, to zawsze mu dał do zrozumienia, jakoby jego ślub w opinii publicznej podlegał cenzurze, że wprawdzie w tym nie masz nic złego, ale że trzeba by z tym coś zrobić takiego, ażeby uczynić zadość życzeniom tych, którzy go radzi szanują i zawsze go bronią.

Na takie mowy, chociaż one były tylko dowodem, do jakiego stopnia opinia publiczna w wyższych warstwach; społecznych była już silną natenczas w sprawach obyczajowych, Wilczek wpadał w złość cale niepowściągliwą. — Z czego mnie bronić? Przed kim mnie bronić?

niechże was wszyscy diabli porwą z waszą obroną! Jeślibym się dowiedział, że mnie kto broni, tobym mu pierwszy łeb rozpłatał na dwoje! — Takimi słowy odpowiadał na tego rodzaju uwagi swoich przyjaciół — a ile razy mu się zdarzyło tak się na kogoś rozgniewać, zawsze przez parę dni potem krew miał zburzoną i nie mógł powrócić do swego zwykłego spokoju.

Z tego powodu coraz mniej swoich przyjaciół u siebie przyjmował i nie wyjeżdżał nigdzie w sąsiedztwa, z tego powodu nie był dotychczas nawet we Lwowie i nie przedstawił Formozie swej żony, chociaż Jagienka była jej siostrą cioteczną, lecz z tegoż samego powodu owe pochmurne zmarszczki się gromadziły na jego czole i miewał częstokroć chwile bardzo czarnego usposobienia umysłu.

Pomiędzy zamkową załogą, a nawet i między starszyzną po okolicznych wsiach i miasteczkach bardzo dobrze o tych jego pochmurnych chwilach wiedziano, chociaż nie wszędzie te same im przypisywano powody. Jedni mówili, jak gdyby o tym wiedzieli na pewno, że Wilczek ożenił się przeciw wyraźnemu zakazowi prymasa i króla, że za to nałożono na niego pokutę i dlatego nie śmie opuścić swojego zamku do czasu. Inni szli dalej i utrzymywali, jakoby Wilczek był w wojnie z Kościołem, jakoby dlatego zakazano mu żenić się z Jagienka, że uwiódł Ofkę i nielitościwie porzucił, że kiedy się pomimo to ożenił, Kościół rzucił klątwę na niego, zaczem nie może się nigdzie pokazać, bo gdzie by go przychwycono, zaraz by mu szyję ucięto. Zaś między ludem najpotworniejsze chodziły wieści, jakoby Wilczek diabłu duszę zapisał, jakoby czart zabił Gniewosza na wojnie, zdjął z trupa ślubną obrączkę, zaniósł ją do Jagienki i tym sposobem skłonił ją do ślubu przeciwko zakazowi Kościoła — i kto wie, czy wieści te nie utworzyły się z opowiadań samegoż Kostrubana, który rad włóczył się między chaty, chłopom i babom rozmaite wyrządzał przysługi, przez wszystkich chętnie był przyjmowany i nagradzany, chociaż i o nim niesamowite chodziły wieści pomiędzy zadymionymi chatami. Zwłaszcza gdzie mądre mieszkały baby, którym psował ich czarownicze rzemiosło, tam bardzo podejrzaną miał reputacją: tam go już miano wcale za sługę tego, którego nazwisko można wymówić tylko po przeżegnaniu się krzyżem świętym, i tam przepowiadano na pewno, że jednego dnia starosta tak zniknie, jak gdyby świecę kto zgasił, ale i Kostruban z nim zniknie, bo sam jego duszę zaniesie do piekła.

O tych wieściach nikt nie śmiał wspominać Wilczkowi.

Lubek, zajmujący się żywo bajkami krążącymi pomiędzy ludem, wiedział je wszystkie; dla Wilczka wprawdzie miał tylko przyjaźń za to, że był wybornym mężem dla swojej żony, ale Jagienkę tak kochał i tak ją ubóstwiał, że za nic w świecie nie byłby takiego słówka wypuścił z ust swoich, które by mogło na jedno mrugnienie oka zaniepokoić jej serce. Dlatego ani sam się nie podjął misji zawiadomienia Wilczków, że Gniewosz żyje, ani też za tym wotował, ażeby jego ojciec pojechał z tym fatalnym poselstwem, a natomiast Gniewoszowi dał radę, ażeby sam własną pierś na ten gwałtowny cios wystawił, którym mu Wilczek na razie za tę wiadomość zapłaci.

Ramułt, szczwany lis dworski, nie tylko sam o tych rzeczach ani słówkiem nie pisnął swojemu panu, ale nawet surowo karał żołnierzy za to, jeżeli tylko pomiędzy sobą o tym gadali.

Wszystkich innych dworaków, nawet tych, co z nim do stołu siadali, Wilczek trzymał tak od siebie z daleka, że żaden nie śmiał mu nawet wspomnieć o rzeczach dotyczących jego osoby.

Tylko jeden stary Kukuć, dla swego wieku i zasług bardzo przezeń respektowany, mógł czasem z nim o takich sprawach rozmawiać. Niejednokrotnie nawet sam Wilczek, kiedy się mocno zgniewał na kogo, a potem wysapał, rad przemówił do niego, zasiadł z nim w ganku albo na przyzbie stajennej i wywnętrzał się przed nim, skarżąc się cierpko na świat i ludzi, jako są źli i nielitościwi, i człowiekowi dla stu zalet i cnót nawet jednego marnego błędu nie przebaczą.

Kukuć, jako dworak jeszcze daleko doświadczeńszy niż Ramułt, także się nie poważył z łaską pańską żartować: ale że Wilczek sam przed nim przypuszczał, że może nie jest bez błędu, więc mu czasem coś rzucił, czego by mu kto inny nie był powiedział. Plotek mu nie powtarzał, które by go tylko gniewały, a nie nauczyły niczego: ale mu bąknął po raz i drugi, że nie masz takiego błędu, którego by człowiek rozumny nie mógł naprawić. Dawniej wyrażał się tylko ogólnikowo, ale teraz, ku wiośnie, czasem na swoje uwagi większy nacisk położył, aż wreszcie Wilczek raz go zapytał: — Więc cóż z tym robić?

— Ot, co! — rzecze mu Kukuć — rok i sześć niedziel minęło, prawu stało się zadość, pojechać do Lwowa i wziąć ślub w katedralnym kościele, a niechaj sam arcybiskup pobłogosławi. A wtedy chyba psi pysk jeszcze jakie plotki siać będzie.

Wilczek bardzo zastanowił się nad tym. Ale po zastanowieniu ta myśl mu się nie podobała.

Jeżelibym wziął ślub powtórnie — mówił do siebie — to dopiero teraz powiedzieliby wszyscy, że tamten był dany Bóg wie po jakiemu, i dopiero teraz zaczęłoby się wielkie szczekanie...

Nie! tego nie zrobię, tej satysfakcji nie doczekają ode mnie. — Jego miłość własna i duma oburzyły się na to i dały mu, jak zwyczajnie, złą radę, że lepiej trwać w błędzie, niżeli się przyznać do błędu, choćby go zarazem naprawić. Rozmawiał o tym dalej z Kukuciem, bo lubił go słuchać, lecz tylko na to, aby go zbijać: zdawało mu się, że jak jego przekona, to już wszystkich swych przeciwników przekonał.

Niedawno temu sam zaczął o tym rozmowę z rozumnym staruszkiem i mocno się przy swoim upierał. Kukuć tym razem był więcej stanowczy niż kiedykolwiek, a wyczerpawszy wszystkie swe argumenty, na koniec rzekł: — Niech pan starosta to zrobi. Ja dobrze radzę. Bo jeśli ja wiem, że ktoś na mnie z boku zgrzyta zębami, to sam mu podam sposobność, aby się wyszczekał — a jak się wyszczeka, to potem na zawsze umilknie. Tak będzie i z tymi ślubami. A jeśli tam oprócz tego będzie potrzeba i co innego naprawić, to i o tym się myśli, i to się także naprawi.

Tych ostatnich słów Wilczek nie słyszał. Jeszcze tamte w uszach mu brzmiały, nie chciał ich słuchać i odszedł, ale podobno już bardzo w sobie zachwiany.

Wszelako wtedy wmieszała się w tę sprawę Jagienka.

Jagienka, szczęśliwa tym szczęściem, które każdej mężatce, nie obałamuconej obcymi jej naturalnemu powołaniu myślami, za cały świat starczy, nigdy się dotąd nie zastanowiła nad ważnością swojego ślubu. Wiedziała wprawdzie swojego czasu, że proboszcz w Czorsztynie i biskupi w Krakowie robili jakieś trudności i że dlatego dał im ślub ksiądz Wara, ale dawno już o tym zapomniała — a czy tam Kościół z tego jest kontent, czy nie, i co tam o tym myślą sąsiedzi, było jej zupełnie obojętnym i nawet nie miała żadnego powodu nad tym się zastanawiać.

Miała męża, którego mieć chciała i całą duszą wielbiła, miała swoje dzieciątko, które do szaleństwa kochała i którym się nigdy nie mogła dosyć nacieszyć, opływała we wszystkie dostatki, jakich tylko może zapragnąć najwybredniejsza fantazja, czegóż jej jeszcze było potrzeba?

Zaś ta okoliczność, że mało kto u nich bywał, a oni krokiem nie ruszali się z domu, w jej nieznajomości świata jej wcale nie uderzała: ona nie czuła dotąd żadnej potrzeby udzielania się światu i zdało się jej, że każda młoda mężatka ma pilnować męża i dzieci, a dopiero potem, kiedy już jest matroną, zaczyna się włóczyć po świecie. Jej serce i umysł były zatem z tego względu jak najzupełniej spokojne.

Ale nie mogły ujść jej uwagi owe pochmurne zmarszczki na czole jej męża i owe chwile ciężkiego smutku, które go napadały, a których nie znała przyczyny. Już dawniej go nieraz o to pytała, ale on zawsze ją uspokoił, mówiąc, że przy gospodarstwie jakokolwiek rozległym i przy tak licznej załodze wojskowej nie może się obejść bez zgryźliwości, które wszakże mijają.

Wszelako pod wiosnę, odkąd Wilczek zaczął swoje dysputy z Kukuciem, nie tylko że owe chwile zamyślania się częściej się powtarzały, ale widać było po nim stały niepokój, który już wcale nie ustępował. To ją niezmiernie zniepokoiło.

Zapytała go kilka razy — a kiedy nie otrzymała odpowiedzi, jej bujna wyobraźnia grać w niej poczęła i przyniosła jej myśl rozpaczliwą, że może Wilczek otrzymał jaką wiadomość o Gniewoszu i dlatego nie chce jej powiedzieć, co go tak gryzie. Z tym podejrzeniem długo się nosiła, w dzień była roztargnioną, w nocy się ze snu budziła, ale je w sobie tłumiła, bo bała się choćby tylko wymówić to słowo.

Wszakże przyszedł dzień taki, kiedy wypytując swego męża o jego troski, drżała na całym ciele i on musiał spostrzec ten jej straszliwy niepokój. A wtedy, naciśnięta przez męża, powiedziała mu, co ją tak niepokoi. Natenczas też i Wilczkowi nie pozostało nic innego, jak wyspowiadać się przed nią, był to bowiem jedyny sposób, aby jej próżne obawy stanowczo i raz na zawsze rozprószyć.

Wilczek jej tedy powiedział, co jest, a spowiadając się przed nią całkiem otwarcie, tak dalej mówił: — Owo więc takie to rzeczy! Jużci mnie nieraz nie żartem to mierzi, że my, mając i wszelkie dostatki, i znaczenie po temu, aby nas znano na świecie, siedzimy zamknięci w tych murach jak borsuki w swej norze. Nie o mnie mi chodzi, bom ja się już dosyć naszastał pomiędzy ludźmi, a nawet zanadto, boć Bogiem a prawdą cale tego niewarci, aby się im dać z bliska ocierać o siebie. Ale kiedy patrzę na ciebie, żeś taka wielka pani, co takiej drugiej nie masz na całej Rusi, i taka piękna, że całe rycerstwo powinno by u nóg ci leżeć, a mimo to kwasisz się w samotności w tym starym zamczysku, to mi się serce kraje z boleści i chciałbym szczerze temu zaradzić. Jest na to sposób, jako ci już powiedziałem. Ale jechać teraz do Lwowa i dawać na zapowiedzi, kiedyśmy już od półtora roku z sobą zamężni i kiedy dziecko kwili w kołysce, to mi się przecież nie zdaje. Kiedy się z tym zgłoszę do arcybiskupa, jak znam surowość imć księdza Boryszewskiego, jestem pewny, że dopiero teraz się zaczną kwerendy. Będą pisać od konsystorza do konsystorza, będą się pytać Pudełka, dlaczego nam ślubu odmó202 wił, rozeszłą posłów za księdzem Wara i może go znajdą w której garkuchni pod ławą... zgoła sprawa ta będzie się wlokła przez kilka miesięcy — a przez ten czas wszystkie stare baby będą sobie nami gęby wycierać. Rad bym z duszy gęby te raz pozamykać, ale przyznam ci się, że do takiego środka, który mi przyniesie niezliczone zmartwienia, nie mam odwagi.

Ta spowiedź Wilczka otworzyła Jagience całkiem nowe horyzonty. Przede wszystkim bowiem dowiedziała się, że ważność ich ślubu ulega jakimś powątpiewaniem i że z tego powodu są jakby pod klątwą w opinii sąsiadów, o czym dotychczas się jej ani śniło. To ją wstrzęsło do gruntu i niezmiernie zaniepokoiło. Uczuła się upośledzoną, postawioną moralnie niżej od którejkolwiek chłopki, której pop zamienił pierścionki, narażoną na to, że lada jaka szlachcianka czuje się w prawie spojrzeć na nią z ukosa. Taka pozycja wydała jej się nieznośną i domagającą się naprawy choćby za cenę najdroższą. Lecz przy tym Wilczek ją zawiadomił, że jest na to sposób, który z pewnością zaprowadzi do celu, a tylko może im sporządzić przemijające zmartwienia. Młodej kobiecie, obdarzonej bujną imaginacją, nie można otwierać bezkarnie widoków łechcących jej próżność lub miłość własną, a cóż dopiero jak najzupełniej usprawiedliwioną ambicją: kto jej taki widok otworzył, ten może być pewnym, że się jej nie pozbędzie, dopóki jej rozbudzonych nadziei nie spełni. Tak samo stało się także Wilczkowi.

Jagienka, wzburzona do najwyższego stopnia odkryciem, że ktoś śmie podejrzywać prawność jej ślubu, chwyciła się obydwiema rękami otworzonego jej przez męża widoku, że to złe można naprawić. I odtąd Wilczek już nie miał od niej spokoju ani jednego dnia, ani jednej godziny. Bronił się jeszcze czas jakiś, ale na próżno. Jego wszystkie uwagi przeciwko ponowieniu ślubu Jagienka pobiła silnymi argumentami — a gdzie jej argumentów zabrakło, walczyła prośbą i łzami. Argumentom jeszcze można się oprzeć, ale kto kiedy się oparł prośbom i łzom ukochanej przez siebie kobiety? — Wilczek uległ i przyrzekł, że jak tylko drogi podeschną, zaraz do arcybiskupa pojedzie. A wtedy Jagience już tylko chodziło o to, ażeby jak najprędzej przyszedł dzień jego wyjazdu.

Wszelako wtedy jeszcze większa brała ją niecierpliwość: liczyła dnie i godziny. Już się ciepło zrobiło, zazieleniły się lasy i pola, ale na górach jeszcze śniegi leżały i powiadano, że wielka jest rozkal na drogach. Jagienka w popołudniowe godziny, kiedy już słońce dobrze ogrzało powietrze, wychodziła na którąkolwiek basztę lub wieżę, czasem sama, a czasem z swoim ukochanym dzieciątkiem w ramionach, i stamtąd, zaczerpując świeżego powietrza, rozpatrywała się po drogach dalekich, czy oschły już dostatecznie, ażeby jej mąż mógł w podróż wyruszyć, nie narażając się na zbyteczne trudy i niewygody. Nareszcie maj przyszedł, zapanowała stała pogoda, Wilczek oznajmił żonie z radością, że już pojutrze wyjeżdża.

Cały ranek dnia następnego Wilczek strawił w swoich odległych stajniach, wybierając konie i przeznaczając knechtów i pacholików, którzy mają z nim jechać do Lwowa. Po obiedzie zaś zasiadł pod balustradą kamienną w dziedzińcu i wydawał dyspozycje starszym żołnierzom i folwarcznym włodarzom, co się ma dziać podczas jego nieobecności.

Jagienka przysłuchiwała się przez jakiś czas tym dyspozycjom, ale że bardzo długo trwały, duszno jej się zrobiło w dziedzińcu: gorące słońce popołudniowe rozpaliło płyty kamienne i mury i sprawiło parność między murami — a oprócz tego szczegółowe a nieskończone rozkazy, wydawane włodarzom, wcale jej nie mogły zajmować. Wzięła zatem swoje maleńkie dzieciątko od niańki na ręce i rzekła do męża: — Gorąco mi tutaj. Pójdę tymczasem na który krużganek, ażeby zaczerpnąć powietrza.

— Idź, moje dziecko — odpowiedział jej Wilczek — jak skończę, to cię poszukam.

Zaczem odeszła i wydrapała się z dzieckiem na ręku na owę wieżę skalistą, w której u szczytu była izba wykuta w skale a otoczona od północy i wschodu szerokim kamiennym krużgankiem. Niańka szła za nią pomału na wieżę.

Wieża ta była, jak wiemy, na sto kilkadziesiąt stóp wysoka, a stała nad ową głęboką przepaścią, która była zasypana drzazgami skał i zmurszałymi drzewami, a w którą promień słońca jeszcze się nigdy nie przedarł. Niedobrze było spoglądać w tę przepaść, bo można było dostać zawrotu głowy: ale też nikt w nią nie potrzebował zaglądać, bo patrząc w dal, mógł ku rozweseleniu swej duszy bujać swym wzrokiem po bardzo rozległych a przepysznych widokach.

Tak także zrobiła Jagienka. Stanęła z dzieckiem na ręku trochę opodal od kamiennych poręczy i puściła swój wzrok w tę dal niezmierzoną, w której leżała przed nią cała Ruś święta, uśmiechająca się do niej jak mołodyca przekrasna swoją majową zielenią. Słońce jej nie raziło, bo właśnie się chyliło ku zachodowi za plecyma tej wieży, owszem, tym jeszcze jaśniejszym światłem oświecało i uwydatniało ciemnawe smugi odległych lasów i srebrzyste strumienie, szerokie łąk jasnozielonych kobierce i porozsiewane pomiędzy nimi wsie i miasteczka.

Blisko Drohobycz leżał teraz w popiele, do ogromnego cmentarza podobny, na którym wszakże już nowe budziło się życie, zaczem ten cmentarz raczej jak mrowisko wyglądał, które niebaczny przechodzień nogą roztrącił, ale na którym skrzętne mróweczki już nowe budują osady. Po lewej leżał Sambor, lecz widać tam było także tylko tak samo ruchliwe mrowisko, wśród którego sterczały mury okopconego tatarskim pożarem zamczyska. Po prawej ręce Stryj, który przeszłego roku także ogorzał, ale teraz się dziwnie, pięknie wybielił. Jagienka puściła swój wzrok pomiędzy Sambor a Stryj prosto ku Lwowu. Nie było stąd widać tei czerwonoruskiej stolicy, tylko jakieś ciemne plamki na krańcu widnokręgu szarzały — może to Wysoki Zamek, może kościół św. Jura — Jagienka wytężyła swe oczy co siły i nie dojrzała nic więcej; ale te ciemne plamki wypełniła sobie w swej wyobraźni, mówiąc w duchu do siebie, że jutro tam jej mąż ukochany pojedzie i stamtąd jej szczęście i niezamącony spokój przywiezie.

Jej i jej najdroższemu dzieciątku, które takie śliczne, tak patrzy rozumnie w dal swymi anielskimi oczkami, tak się uroczo uśmiecha, że tylko my skrzydełek brakuje, ażeby tym wonnym powietrzem poleciało za ojcem...

A wtem, kiedy oczyma rozpłyniętymi w świętej macierzyńskiej miłości patrzała w twarz dziecka, na drodze wiodącej od wschodu do bramy zamkowej, którą widać było w jasnym świetle słonecznym jakby na dłoni, usłyszała trąbę rycerską i odzew królewski, który tak dobrze znała.

Uderzona tym niespodziewanym odgłosem trąby, zrobiła krok naprzód ku kamiennej poręczy i spojrzała na drogę: a tam obaczyła poczet rycerski, wpoiła wzrok w rotmistrza stojącego na czele i za pierwszym rzutem oka go poznała: to jej mąż, Gniewosz!

Na ten widok przerażający tak silnie się strzęsła, że jej ręce omdlały, dziecko się jej z rąk wyśliznęło i padło przez poręcz w tę przepaść bezdenną, gdzie jeszcze promień słońca się nigdy nie przedarł.

A wtedy gdy nad poręczą sama została z rozkrzyżowanymi ramiony i szeroko od zgrozy rozwartymi oczyma, zdjęła ją rozpacz bezmyślna i bezprzytomna, miłość i żal ją porwały za dzieckiem, chwyciła się obydwiema rękami za głowę — i sama nie wiedząc, co robi, rzuciła się za nim w tę bezdeń...

Gniewosz to widział.

Poznał także swą żonę — i zrazu wszystka krew się w nim ścięła.

Otworzył usta, ażeby zaczerpnąć powietrza i patrzał nieruchomymi oczyma w to miejsce, co, zarosłe po brzegach gęstymi drzewy i krzewinami, unosiło się nad tą bezdenną przepaścią, w której Jagienka zniknęła.

I stał tak przez chwilę na koniu i w zbroi jak posąg z brązu ulany, któremu już nie ruszyć się z miejsca, aż póki go rdza wieków nie przeżre, a wichry w gruz nie przewrócą.

Po chwili — z tej przepaści, na której teraz, o samym zachodzie słońca, owa wyniosła wieża czarny cień rzuciła — wyleciała biała gołębica, podniosła się nad zamkowe dziedzińce, maleńki czas nad nimi krążyła, jak gdyby jeszcze raz tam chciała kogoś obaczyć i może ostatnie mu rzucić spojrzenie... po czym wzbiła się w górę i zniknęła w obłokach.

Gniewosz widział tę gołębicę, jak się nad zamkiem jej białe pióra w czerwonych promieniach zachodzącego słonca złociły i jak się potem rozpłynęła w błękitach. Widzieli ją wszyscy jego żołnierze — ale zapewne i inni ludzie widzieć ją musieli: bo pozostała wiara między okolicznymi chatami, że dusza Jagienki, jako niewinna ofiara zwodziciela rycerza, z zamkowej przepaści uleciała do nieba, gdzie wybielona z swych grzechów na łonie wszechmogącego Stwórcy spoczywa.

Gniewosz na widok tej gołębicy miał także takie objawienie w swej duszy, którym też przejęty, ściśniętą dotychczas piersią trochę swobodniej odetchnął.

Po czym jeszcze czekał przez kilka pacierzy, zali mu bramy nie otworzą.

Jeśliby go kto chciał winnym uczynić tej śmierci, byłby mu chętnie obyczajem rycerskim zdał sprawę i swoją krwią odpowiedział za winę.

Ale brama się nie rozwarła.

Natomiast zaś usłyszał ogromną wrzawę w zamkowych dziedzińcach, rozgłośne wołania, lamenty i jęki, które już nie ustały...

Zaczem złożywszy ręce przed sobą, zaczął mówić pacierz za dusze zmarłe: Dies irae, dies illa90, który umiał na pamięć w ówczesnym pięknym polskim przekładzie: Dzyen gnyevu, dzyen on nomny, Kthorrgo vslhanye z przyczyny Na sąd Boży człovyek vynny.

O yaky sthrach thedy bądze, Gdy on gromny sędzya szyędze, Chczącz vyvyedzecz o mym bladze...

A kiedy domówił słów: Bo yako ktho czynyąc z pysze, Thak Bóg w szve kzągy napysze, Słovo sądne nyezmyeny szye...

przeżegnał się, odwrócił konia i w głębokim zamyśleniu odjechał ku Lwowu.

XVII ŚREDNIOWIECZNE WESELA Formoza, nie mogąc się niczego od Łopatki dowiedzieć, bo też zapewne sam nic nie wiedział, ani o Gniewoszu, ani o owym tureckim murdziaku, ani o żadnych rozporządzeniach króla, które by się odnosiły do uwolnienia jej oblubieńca, znów w ciężki smutek a zarazem i wcale nieznośny niepokój popadła. Poruczywszy tę sprawę królowi, sama nic rozpoczynać nie mogła, a nie wiedziała, co myśleć.

Natenczas miewała chwile, w których powątpiewała o wszystkim, lecz mimo to nie mogła się oddać zupełnemu zwątpieniu. Miałożby to wszystko być tylko snem, po którym nic nie zostaje oprócz wspomnienia? Miałżeby Lubek upleść bajkę z samych przywidzeń? miałżeby własnego ojca okłamać? miałżeby murdziak potwierdzić wieść o Gniewoszu tylko dlatego, ażeby go wymieniono choćby za jakiego innego rycerza? mieliżby król i Kamieniecki w błąd dać się wprowadzić — a jeśli tak, mieliżby ją dotychczas utrzymywać w niewiadomości tego, co się im wydarzyło? Wszystko to jest możebne, ale czy także prawdziwe? — Formoza suszyła sobie głowę nad tymi pytaniami, nie mogąc sobie żadnej dać odpowiedzi. I zaczęły się wówczas te straszne niepokoje z gwałtownym biciem serca chwilami, to znowu z krwią zastygającą w żyłach a z ustawicznym drżeniem wnętrzności, godziny długie i nudne jak dzień bez chleba, dnie nieskończone jak wieczność, noce bez snu, jak noce więźnia skazanego na śmierć, a nie wiedzącego, czy z brzaskiem dnia go wypuszczą na wolność, czy każą głowę położyć na klocu. A brzask dnia powraca co dobę — a drzwi więzienia ciągle zamknięte...

Ale odtąd miały już szybko następować po sobie bardzo wzruszające wypadki.

Jednego dnia wbiegł do niej Kundrat i przyniósł przerażającą wiadomość, że Jagienka umarła.

Kundrat utrzymywał ciągłe stosunki z miastem Tustaniem, burmistrz tamtejszy, Daszkiewicz, jego przyjaciel a człek wiarogodny, przysłał mu swego własnego parobka z listem, w którym stoi wyraźnie: „że starościna, bawiąc się z dzieckiem na szczycie wieży, spadła z krużganku w przepaść i pewnie się tam zabiła, chociaż jej zwłok nie znaleziono do drugiego dnia rano, co też starostę tak odurzyło, że prawie rozum już stracił i tak szaleje, jak gdyby go diabeł opętał”.

Formoza, chociaż Jagienki nigdy nie widziała na życiu, ale ją kochała jak siostrę, tak się przeraziła tą wiadomością, że się łzami zalała, a kiedy ten list sama czytała, to ręce jej się trzęsły jak w febrze. Lecz mimo że list po kilka razy czytała, przecie nie chciała uwierzyć.

Kazała sobie zawołać parobka, co z tym listem przyjechał.

Parobek, człek wcale niegłupi, bo inaczej nie byłby w służbie u samego burmistrza, lecz bardzo gadatliwy, opowiadał jej takie rzeczy, które ją jeszcze daleko więcej zdziwiły.

Już wtedy w całej tustańskiej okolicy wszyscy w to wierzyli, że Wilczek, ażeby cudzą żonę mógł dostać, złym duchom duszę zapisał — i że złe duchy bez ustanku krążą około niego, ażeby go wpędzić w jaką połapkę i czym prędzej zabrać mu duszę. Widzą to przecież bardzo często jego właśni żołnierze, a nawet i mieszczanie z Tustania, że kiedy się zacznie wściekać na kogo, to z gęby mu piana się toczy, język mu z niej wyskakuje długi do pasa, z oczu iskry się sypią i włosy mu dębem wstają na głowie, a między nimi widać wyraźnie dwa rogi diabelskie.

W takich napadach gniewu sam nieczysty włazi w niego i z niego się tak miota na ludzi.

— Owo więc pozawczoraj — opowiadał parobek — diabeł za rycerza się przebrał i przyjechał do niego w gościnę — a temu rycerzowi nadał taką postać, jaką miał nieboszczyk mąż starościny.

Starostowie bardzo się go przestraszyli, ale on udał się dobrym dla starościny, całował ją w rękę i przyrzekł, że ją zostawi staroście, jenoby chciał wiedzieć, czy starosta ma dosyć majątku, aby ją wedle jej godności utrzymał. Zaczem starościna za jego namową wyprowadziła go na wieżę, ażeby mu stamtąd całe państwo pokazać, nad którym panuje starosta: a on, wyszedłszy z nią na wierzch wieży, powiedział jej: „Jakoś mnie zdradziła, także giń teraz” — i strącił ją w przepaść. Kiedy się starosta o tym dowiedział, wpadł w złość okrutną, ale sam nie wiedział, kogo ma szukać najpierwej, czy tego zbója rycerza, czy żonę. Porozbiegali się żołnierze po wszystkich kątach całego zamku, ale nie znaleźli rycerza: zniknął gdzieś, jak by go nigdy nie było, chociaż go wszyscy widzieli. Pewnie, jak tylko strącił panią z krużganku, jako to sam diabeł był, uleciał zaraz powietrzem. Natenczas starosta kazał szukać żony w przepaści: ale jej nie znaleźli. Bo też musiała upaść na samo dno — a tam jeszcze się nikt nigdy nie dostał. Gdyby nawet kto mógł się tam dostać, to przecieżby nie szedł, bo dopiero tam jest właściwa złych duchów siedziba, jako też i ich wycia słyszeć można po nocy. A wtedy już starosta wcale wściekł się ze złości. Jednemu żołnierzowi, co nie chciał spuszczać się w przepaść, głowę rozszczypał czekanem, z drugiego mieczem, co go zawsze nosi u boku, wypruł wnętrzności, innych także się nabił, bo przez całą noc tak się wściekał. I byłby bez mała wszystkich wytłukł do nogi, w czym mu pewnie i diabeł pomagał, jeno że nad ranem już mu sił w rękach nie stało, upadł na ziemię, więc go ludzie zanieśli na łóżko, gdzie też teraz leży na wznak, zsiniał cały jak blacha żelazna, oczy ma otworzone, a piana mu się z gęby wciąż toczy. Jedni mówią, że umarł, jeno że jeszcze dusza nie chce wyjść z niego, bo widzi diabłów, co na nią czyhają, ale przecie wszyscy chodzą koło niego na palcach i trzymają się z dala, bo się boją, że jak się zerwie, tak ani chybi, że wszystkich na miazgę wytłucze...

Tak powiadał parobek.

Formoza swoim zdrowym rozsądkiem zaraz dostrzegła, że na tym, co się tam stało w zamku tustańskim, przesądna imaginacja ciemnego ludu nadzierzgała niedorzecznych bajek bez końca. Trudno jej było dojść samym rozumem, co tam było istotną prawdą, a co zmyślonym dodatkiem. Wszelako ten fakt zdawał się nie ulegać wątpieniu, bo przecież inaczej by z nim gońca nie był wysyłał Daszkiewicz, że Jagienka jakimś przypadkiem spadła z wysokiej wieży i śmierć znalazła w przepaści. Zdarzenie to ją głęboko dotknęło, raz dla biednej Jagienki, która tak młodo musiała świat ten porzucić, lecz także dla Wilczka, któremu zawsze wszelkiego szczęścia życzyła, a który teraz zapewne wije się z bólu w tak ciężkiej żałobie. Na toż oboje tyle się nacierpieli i tyle ciężkich walk stoczyli z przeciwnościami tego świata, ażeby to słońce, które dla nich nareszcie zabłysło, tylko mało co więcej jak jeden rok im świeciło i zaraz zagasło? Formozie bardzo się smutno zrobiło na widok znikomości tego ziemskiego szczęścia, o które wszyscy z takim trudem i ofiarami się dobijamy. Azaliż nie lepiej i nie rozumniej o to szczęście wcale się nie dobijać, ale tylko o to się starać, ażebyśmy sobie zapewnili szczęśliwość wieczną? — Puściwszy swoje myśli tym torem, przypomniała sobie swoje dawne zamiary usunięcia się od świata i ludzi, założenia klasztoru i poświęcenia się służbie około dusznego dobra swych bliźnich. I bardzo długo i szczerze nad tym myślała...

Ale młodość niełatwo się uczy cudzym doświadczeniem. Młodość, ciepłą krwią swoją i czułością umysłu na wrażenia zewnętrzne, zanadto blisko jest spojona z tą ziemią, ażeby się mogła tak łatwo od niej oderwać dla takich szczęśliwości nadziemskich, których nie może objąć swoimi zmysłami. Młodość swoim lotnym geniuszem sięga po ideały do nieba, lecz na to, ażeby te ideały na ziemię sprowadzić — a wcale nie na to, ażeby tę piękną ziemię, która się jej oczom tak uroczo przedstawia, zupełnie i na zawsze porzucić, a za ideałami całą swoją istotą unieść się w niebo. Pobożne i idealne myśli Formozy wkrótce się roztrąciły o przypomnienia niektórych szczegółów z opowiadania gońca. Jakiś rycerz się zjawił na zamku tustańskim, co miał taką postać, jak nieboszczyk mąż starościny: to Gniewosz! Przecież prosty parobek takiej wieści sobie z palca nie wyssał, jakiś rycerz zjawił się tam rzeczywiście: to on!

Jużci Gniewosz Jagienki z krużganku nie strącił, to rzecz niepodobna: ale za jego zjawieniem się mogło się stać coś takiego, z czego taka wierutna bajka urosła. Formoza się zaczęła nad tym wysilać, ażeby się jakiegoś prawdopodobieństwa domyśleć; najrozmaitsze przypuszczenia snuły się jej po głowie i już była bardzo niedaleką domyślenia się prawdy — ale to mniejsza.

Główną rzeczą to było, że owym nieznanym rycerzem musiał być Gniewosz. A wtedy jej wszystkie marzenia o szczęściu wiecznym rozbiły się o ten ziemski ideał — i już jej tylko o to chodziło, co robić, aby się prawdy dowiedzieć.

Ale wtedy król znów był we Lwowie, już od kilku dni mieszkał na Niskim Zamku i już się szlachta zaczęła zjeżdżać do niego.

Wszyscy monarchowie ówcześni rządzili swoimi krajami niejako na wózku, przenosząc się bezustannie z miejsca na miejsce i bawiąc mianowicie po większych miastach często po kilka tygodni. W średnich wiekach było to u nich modą, raz dlatego, że osobiście odprawowali sądy, po wtóre, dla tej politycznej potrzeby, ażeby ciągle przygarniać do siebie bądź miejskie, bądź szlacheckie żywioły, a w Niemczech nawet najniższe warstwy wiejskiego ludu, które się bardzo często przeciwko ich władzy burzyły, a na koniec i z tego powodu, że ówcześni królowie lubili żyć i wesoło się bawić, szukając według pojęć ówczesnych zabawy w rozpuście i zbytkach. Owo więc po rozpustę i zbytki trzeba się było w tych czasach nie na zamki rycerskie, gdzie surowe cnoty chowano, ale do wielkich miast udawać, które opływając w bogactwa, kochały się w wszelkiego rodzaju zbytkownej swawoli, a obyczaje miały tak rozwolnione, że nawet temu, co o nich opowiadają samiż świadkowie współcześni, nie chce się wierzyć.

Cóżkolwiek bądź, naszych Jagiellonów można by śmiało nazwać podróżującymi królami — a między nimi Jan Olbracht pod tym względem prym trzyma. Prym mu się także i z tego względu należy, że daleko więcej, niż którykolwiek z jego poprzedników albo następców, dla celów politycznych lubił się mieszać w sprawy rodzinne, a w zamiłowaniu czy to okazałych rozrywek, czy pokątnej swawoli, nie znał żadnego umiarkowania. Z tych wszystkich powodów był on prawie wstrętnym Formozie: obawiała się jego śliskich komplementów, od których niełatwo się obronić królowi, zwłaszcza kiedy się go potrzebuje, obawiała się nawet, ażeby jej nie zbałamucił Gniewosza, którego teraz tak gorąco ukochał i może go zechce ożenić gdzie wyżej... Iść do króla, była to dla niej bardzo ciężka ofiara. Wszelako musiała na nią się zdecydować: tylko że jej potrzeba było cokolwiek czasu, aby się zdobyć na tę odwagę, więc jej zeszedł dzień jeden i drugi nad tym, co ma mu powiedzieć i o co właściwie może go prosić.

Jednak natenczas już szczęście przechyliło się na jej stronę.

Nim jeszcze się wybrała do króla, jednego dnia zameldowano jej pana Kamienieckiego.

Formoza bardzo się ucieszyła tymi odwiedzinami i sama wyszła aż do pierwszych drzwi przeciw niemu.

Kamieniecki ją powitał z tą poufałą przyjaźnią, która kazała jej dobrze wróżyć o wiadomościach, z jakimi do niej przychodzi. Jakoż i w swej dalszej rozmowie był wesół, miał same miodowe słowa na ustach i te jasne a miłościwe promienie w oczach, które tylko wtedy się pokazują, kiedy poczciwy człowiek cudzym szczęściem się cieszy.

Formoza nie śmiała go wprost o Gniewosza zapytać — jej dziewiczy srom trzymał jej usta na wodzy, chociaż serce się rwało — ale zapytała go o wiadomości z Tustania.

Kamieniecki się na to lekko zasmucił i rzekł: — Król i my wszyscy bardzo żałujemy Wilczka, aleśmy też zawsze taki koniec przeczuwali dla niego, był to bowiem jeden z tych ludzi, za którymi chodzi nieszczęście. Szkoda jego i szkoda tej pięknej Jagienki, która też była warta lepszego losu.

— Ale dlaczego ona spadła z wieży? — zapytała Formoza — mnie takie potworne bajki o tym opowiadano, że im nie mogę uwierzyć.

Na to zaś Kamieniecki, patrząc jej w oczy z uśmiechem: — Przestraszyła się jakiegoś błędnego rycerza, co właśnie obok zamku przejeżdżał.

— Któryż to był ten rycerz? — spytała Formoza, rumieniąc się lekko i oczy spuszczając ku ziemi.

— To trudno wiedzieć — rzekł Kamieniecki z bardzo figlarnym blaskiem w swych oczach — bo i o nim są takie wieści, co im także nie można uwierzyć. Ale może się coś o nim dowiemy, jak przyjdzie pora po temu...

Natenczas w sercu Formozy miłość wzięła górę nad sromem dziewiczym, zarumieniła się mocno, przyskoczyła do Kamienieckiego, wzięła go za obydwie ręce i zawołała głosem błagalnym: — Powiedz mi pan kasztelan... przecie wiesz... to Gniewosz?

— Nie wiem — rzekł Kamieniecki, patrząc to na jej twarz, to na zegar wiszący na ścianie — trudno to wiedzieć, ale może jeszcze dzisiaj się dowiem...

Na te nielitościwe słowa Formozie dwa zmarszczki się ściągnęły na czole, już się chciała rozgniewać na niego: ale wtem drzwi się otwarły na ścieżaj i sam Gniewosz wszedł do komnaty.

Miał lśniącą stalową koszulę na sobie z obrazem Matki Najświętszej na piersiach, srebrzysty krótki mieczyk u boku i lekki hełmik na głowie: tak stanął przed nią, z twarzą mocno zarumienioną, z oczyma, w których łzy się kręciły, z wpół otwartymi ustami, a nie mogąc ani słowa wymówić, w milczeniu szerokie ku niej otworzył ramiona.

Na jego widok Formozie wszystka krew uderzyła do twarzy, tylko zapał długo tłumionej miłości na niej się wymalował, i bez słów, i bez oddechu, z otwartymi ramiony rzuciła mu się na piersi.

Gniewosz ją objął i głowę nad nią pochylił — a ona, objąwszy go wpół prawym ramieniem, oparła głowę na obrazku Matki Najświętszej. Krew ustąpiła z jej twarzy, a został tylko lekki, przecudnej dziewiczości rumieniec, oczy się na połowę przymknęły, nakrywszy się bogatymi rzęsami, jej usta się na wpół otwarły: tak przycisnęła się mocno do niego i widać było po niej, że objęło ją to miłosne omdlenie, którego szczęściu nic się nie równa na ziemi.

Tak go też trzymała przez długą chwilę — a pomimo swojej posągowej budowy ciała i mimo całej potęgi swojej wiary i woli, była jak miękki powój, co się miłośnie około potężnego dębu owinął, była — jak być powinna kobieta.

Te chwile niewysłowionej. a tak czystej rozkoszy przerwał im Kamieniecki, mówiąc przez łzy, które mu spłynęły po twarzy: — Bądźcież mi zdrowi, bo z wami już bym się chyba we łzach rozpłynął, co nawet i nie przystoi żołnierzowi. Powiedzcie sobie beze mnie, ileście się oboje nacierpieli dla waszej miłości — i niech wam Pan Bóg da tyle szczęścia przez całe życie, ileście go zaznali w tej chwili. A pośpieszajcie ze ślubem, bo król wam każe przeze mnie powiedzieć, że chciałby też być na waszym weselu.

Król rzeczywiście, obaczywszy Gniewosza z powrotem,. postanowił sobie uchwycić tę sposobność i wyprawić mu świetne wesele, ażeby się zetknąć ze szlachtą i połechtać cokolwiek jej miłość własną.

Albowiem Gniewosz był w owej porze najpopularniejszym człowiekiem w całym królestwie.

Nie zapomniano mu tego, z jaką wspaniałą odwagą wystąpił w obronie honoru ojczyzny na Bukowinie i jako był prawie jedynym, co w tej wojnie na wieniec dębowy zasłużył.

Opłakiwano go szczerze, kiedy się wieść o jego śmierci rozeszła — a kiedy już wszyscy w to uwierzyli, że zginął śmiercią walecznych i że teraz na Ajantejach obok Ajaksów i Achillesów niesie wysoko sztandar polskiego rycerstwa, zaczęto już pieśni o nim układać rymem łacińskim i polskim, które wędrowni rybałci śpiewali przy gęśli po dworach i zamkach, a ślepe dziady opowiadali o nim epopeje rycerskie po wiejskich gospodach i chatach. A był on przecie rycerzem królewskim i swoim męstwem przyniósł prześwietną sławę ojczyźnie, lecz przede wszystkim jasnym promieniem oświecił dzielność królewskiego rycerstwa. Król, podnosząc go w górę, czcił szlachtę, która tak potężnego wydała rycerza, ale i siebie podnosił, pokazując całemu światu, jak dzielni obrońcy tronu i kraju wychowują się pod opieką jego korony.

Nie chcąc zbyt długo bawić we Lwowie, król sam się wstawił za nim do arcybiskupa, aby mu dał dyspensę od zapowiedzi: ale ksiądz Boryszewski okazał się niewzruszonym. Duchowieństwo, ukrócane przez Jagiellonów niejednokrotnie w swej władzy, niechętnie ustępowało, gdzie było w swym prawie. W tym zwłaszcza wypadku arcybiskup mógł się powołać na ożenienie się Wilczka, które w całej Polsce, a zwłaszcza na Rusi wiele narobiło zgorszenia.

Bóg sam to pogańskie małżeństwo rozwiązał, do czego ludzie nie mieli odwagi — a tym zrządzeniem swoim dał sługom Kościoła naukę, jak surowo powinni przestrzegać praw jego. Lepiej to nawet dla ludzi, jeżeli takich wykroczeń unikną, bo kara Boża jest srogą, karząc nie tylko winnych dla ich winy, ale dla winy drugich, a dla przykładu dla wszystkich. Powaga króla rozbiła się o władzę arcybiskupa — i państwo młodzi musieli czekać trzy tygodnie z weselem.

Ale nikt się na to nie skarżył. Król bardzo chętnie bawił we Lwowie, gdzie panowie najznamienitszych rodów, mający szerokie posiadłości w tych krajach, uświetniali dwór jego, bogaci mieszczanie obsypywali go podarunkami i sute mu wyprawiali wieczerze, a piękne oczy Rusinek przyświecały jak gwiazdy jego swawolnym rozrywkom. Szlachta ruska, mając rok cale spokojny, rada była na Niskim Zamku w stolicy Rusi swoje dostatki pokazać i zabłyszczeć świetnością swych strojów w promieniach korony. Formoza dziękowała Panu Bogu po trzykroć, bo do wesela wcale nie była przygotowaną, a przyćmiwszy świetność swojego rodu w swoich związkach mieszczańskich, uważała za rzecz konieczną w wielkim blasku wystąpić, zwłaszcza że dzięki tak znacznym majątkom, które odziedziczyła, nie brakło jej do tego wszelkich zasobów. Ale i Gniewosz był także kontent z tej zwłoki, bo i jemu, zwłaszcza wracającemu po tak długiej nieobecności z niewoli, potrzeba było cokolwiek czasu, ażeby sobie odpowiedny dwór złożyć, a zarazem i zamek czorsztyński na przyjęcie żony należycie przystroić.

Jakoż kiedy nareszcie przyszedł dzień wesela, było co widzieć, bo też i najstarsi ludzie, co Lwów od stu lat zapamiętali, a nawet i ci, co po krajach postronnych bywali, takich przepychów jeszcze nigdy nie widzieli.

Już o ósmej godzinie rannej Gniewosz wyjechał z Niskiego Zamku po pannę młodą. Sam siedział na wielkim koniu rycerskim, maści tarantowatej, o karku bardzo wyniosłym, a z grzywą tak długą, że mu do kolan sięgała, koń był nakryty pysznym kropierzem z przedniego sukna, ale zasianym tak gęsto pozłocistymi haftami, że i dna prawie nie było widać; rząd na nim z szerokich rzemieni, okutych w srebro, a kamieniami sadzonych, a wędzidło miał także ze srebra i srebrny łańcuszek pod brodą. Gniewosz miał na sobie pancerz zupełny ze srebrnych łusek złożony, na nim płaszcz aksamitny prawie czarnego koloru, na piersiach otwarty, z szerokimi a krótkimi rękawy, a po wszystkich brzegach bogato złotem bramowany i żółtym atłasem podbity. U szyi miał złoty ryngraf, a na piersiach pancerza błyszczała podługowata blacha z obrazem Matki Najświętszej w złotym polu. Na głowie zaś miał srebrny hełm, w złoto oprawny, a ozdobiony bogatymi piórami barwy czarnej i żółtej.

Około niego po prawej jechał sam wojewoda ruski Tarnowski, na równie wielkim koniu sobolowatym, zadziwiającej piękności, i on, i koń jego byli także świetnie przybrani, ale tak, aby nie gasić blasku pana młodego, jako nakazywała rycerska uprzejmość. Zaczem miał jasnobrunatny aksamitny płaszcz na pancerzu, a tylko strusie pióra na jego hełmie, barwy błękitnej i żółtej, i tych samych kolorów herb Leliwa na piersiach, bardzo świetnie błyszczały.

Po jego lewej jechał na wielkim koniu kasztanowatym z konopiatą grzywą Piotr z Kurozwęk, podskarbi wielki koronny, delegowany przez króla, ażeby zastępował jego osobę: zaczem miał na pancerzu płaszcz aksamitny czerwony, białym atłasem podbity, a na lewym ramieniu tarczę polerowaną ze stali, w której środku widać było znak królewski, białego orła w czerwonym polu.

Za nimi jechali wszyscy, w świąteczne szaty przybrani, rotmistrze i starostowie królewscy, więc: Koniecpolscy, Melsztyńscy, Paniowscy, Górkowie, Pampowscy, Kościeleccy, Kergolaj i inni, a między nimi wielu młodzików z zamożnych rodów, których rodzice wyprawili do Lwowa, ażeby się pokłonili królowi, a zarazem przypatrzyli festynom, turniejom i innym krotochwilom rycerskim, którymi król, panowie i miasto uczczą zasługi znamienitego żołnierza.

Mieszczanie i stołeczne pospólstwo, zawsze świetnych widowisk ciekawi, zapełnili sobą cały rynek tak gęsto, że trudno się było pieszo przez nich przecisnąć, a cóż dopiero tak licznemu pocztowi rycerstwa, który sam sobą ze swoją służbą byłby zapełnił prawie czwartą część rynku. Zaczem consul nocturnus, w świąteczny kaftan przybrany a ze srebrnym ryngrafem na szyi, wziąwszy sam swoje odświętną halabardę do ręki, stanął ze wszystkimi swymi halabardnikami do służby utrzymania porządku — a że był człowiek surowy, więc kazał młócić drzewcami sławetną publiczność, zwaną wtedy niegrzecznie motłochem, bez względu na to, jaki tam kto urząd piastował, a choćby to był nawet jaki consul diurnus91. Szkoda to wielka, bo tym sposobem poczciwi ludzie, co tylko tym zgrzeszyli, że byli zanadto ciekawi, otrzymali zaraz z początku festynu daleko więcej guzów niżeli przysmaków, a jęki bólu mąciły cokolwiek uczucia radości.

Zrobiwszy sobie nareszcie rum przez te tłumy zebrane na rynku, Gniewosz ze swoim orszakiem zajechał przed dom Formozy.

Zsiadłszy z koni przed bramą, szli wszyscy na pierwsze piętro.

Zaledwie weszli w bramę, mile zostali uderzeni rozmaitymi dekoracjami, którymi na ich przyjęcie bramę wjezdną, szerokie schody, a nawet i główne komnaty przybrano; albowiem na co się tylko mogły zdobyć wirydarze miejskie i magazyny nieboszczyka Kijasa, niczego tam nie szczędzono, ażeby wszystkie ściany tego obszernego domostwa uświetnić i rozweselić.

Już w bramie wjezdnej stały w dwóch szeregach drzewa cytrynowe i pomarańczowe, a znad stropu zwieszały się nad głowy przechodniów girlandy i wieńce z zieleni, podłoga zaś była suknem czerwonym wysłana. Schody były jeszcze piękniej przybrane, albowiem okryto je pysznymi perskimi dywanami, girlandy kwiatów się snuły po ścianach, a cały strop był jakby gęstą makatą z róż i konwalij zakryty. Nuż dopiero w samych komnatach nawieszano po ścianach, przy drzwiach i oknach, tyle bogatych festonów ze złotogłowiu i z rozmaitych kwiecistych tkanin tureckich i perskich, że najbogatsi panowie, idąc pomału i oglądając się na wszystkie strony, nie mogli im się nadziwić, a najbywalsi z nich powiadali, że tyle jedwabiu, złota i woni można spotkać chyba tylko w pałacach sułtanów.

Formoza czekała na pana młodego dopiero w komnacie ostatniej, w tej samej, gdzie niegdyś Gniewosz jej na krucyfiks przysięgał, że jej miłość i czystość dochowa do śmierci.

Nie była to z komnat największa, ale ją najcudniej przybrano, bo ściany jej obwieszono najpyszniejszymi tkaninami indyjskimi, pajęczej delikatności, a zasianymi srebrnym i złotym dzierzganiem, przedstawiającym najrozmaitsze kwiaty stref południowych i nie widziane u nas motyle. Jasne blaski różowe, błękitne i białe i zapachy najwyborniejszych wschodnich kadzideł zapełniały powietrze tej komnaty, tak że gościom się zdało, jakby byli w zaczarowanym pałacu jakiejś indyjskiej królewny.

Na środku tej komnaty stała Formoza w całym blasku swojej olimpijskiej urody i w całej świetności swego ślubnego stroju, i swoją wspaniałą postacią tak wszystkich chwyciła za oczy, jak gdyby na nocnym niebie nagle południowe słońce powstało.

Suknię zwierzchnią z długim ogonem, wyglądającą prawie jak płaszcz królewski, chociaż w staniku była obcisła, miała z białego brokatu, zasianego złotymi kwiatami, zaś suknię spodnią, która u boków i przy buchastych rękawach wyglądała spod zwierzchniej, z czerwonego atłasu. Obydwie suknie powiązane były ze sobą złotymi sznurami, które na ramionach i w pasie splatały się z sobą w węzły pełne fantazji i wdzięku. W tym pysznym stroju jej wzrost wspaniały i kibić form okrągłych i pełnych o tyle mocniej wpadały w oko, ile że od tyłu głowy spadał na całą jej postać jakoby płaszcz z białej gazy indyjskiej, tak delikatnej i przezroczystej jak pajęczyna, a zasianej drobniutkimi złotymi gwiazdkami, że się widzom zdawało, jakoby ku nim spływała w przedświtowym obłoku, w którym się już odbijają brzaski wschodzącego słońca, a jeszcze gwiazdy nie zgasły.

Uważali to wszyscy, co obyczajem ówczesnym kochali się w figurach, że nie mogła lepiej przedstawić obecnej chwili swego własnego życia, w której już miała za sobą gasnące gwiazdy nocy, w ciężkich przespanej boleściach, a wschód słońca dopiero się jej zapowiadał. Przy tym ubiorze miała na sobie moc niesłychaną drogich kamieni w manelach92, naramiennikach i kolcach, sznur pereł uriańskich93 na szyi i rycerską koronę we włosach, bardzo misternie złożoną z brylantów, rubinów i pereł, na której w środku było widać maleńką główkę Murzynka, herb Murysonów. Lecz nadto wszystko, jak niegdyś królowa Dąbrówka po rozłączeniu się z mężem, włożyła wieniec dziewiczy na głowę, czym wszyscy zostali uderzeni i uradowani, bo dopiero teraz się przekonali, że owe głuche wieści, które o jej dziewictwie pomimo jej mieszczańskiego małżeństwa po mieście krążyły, były istotną prawdą, której też teraz już nikt nie śmiał zaprzeczyć.

Za nią stały jej drużki, także bardzo wspaniale ubrane, jako wysoki ich ród tego wymagał: księżniczka Eufemia Zbaraska Mokosiejewiczówna i księżniczka Paraska Puciatyczówna, wojewodzianka kijowska.

Obok niej, cokolwiek na przedzie, stat Kamieniecki — a za nim cały tłum szlachty ruskiej, bliżej lub dalej spokrewnionej z Murysonami, jako Biszowscy, Wątróbkowie Strzeleccy, Zbrożkowie, Dzieduszyccy, Buczaccy, Fredrowie, Kierdejowicze, Chodeccy i inni, wszyscy w pełnych zbrojach rycerskich, którzy oczywiście się tak licznie zgromadzili koło Formozy, ażeby jej jawne wydać świadectwo, jako jest orlęciem z ich gniazda, z ich krwi i kości.

Kiedy panowie, wiodący wśród siebie Gniewosza, powitali niskim ukłonem Formozę, a ona wraz z swym otoczeniem równie nisko się im odkłoniła, natenczas wojewoda ruski wysunął się cokolwiek naprzód po prawej Gniewosza i w bardzo pięknej mowie łacińskiej, przedstawiwszy starożytność i świetność rodu pana młodego, a dalej jego wszystkie zalety i cnoty, poniesione cierpienia i położone zasługi, prosił o rękę panny młodej dla niego. Tarnowski, mówca bardzo misterny a gładki, musnął także, ale niezmiernie delikatnie i sztucznie, owe dziwne zrządzenia Boże, jako tu niby wdowiec żeni się z wdową, a przecie, komu było dane wiedzieć wszystkie skrytości nieprzejrzanych ludzkimi oczyma przeciwnych losów, którym oboje państwo młodzi musieli się poddać, ale się nie dali zwyciężyć, ten musi życzyć wszystkim młodzieńcom i pannom, ażeby swe wieńce dziewicze donieśli do ślubnego ołtarza w takiej czystości, jako ci właśnie, którzy za wolą Bożą dzisiaj się łączą ze sobą.

W weselnych mowach ówczesnych nie mogło się nigdy obejść bez gęstych aluzyj do najskrytszych tajemnic małżeństwa. Im więcej śliskie, a nawet rubaszne były te aluzje, tym głośniej przyklaskiwano mówcom i była to tak niezbędna przy takich obrzędach przyprawa, że nawet królowie nie umieli jej sobie odmówić przy swoich weselach. Ale wykwintnych obyczajów i podniosłych myśli starosta Gniewosza, choć musiał w swej mowie poddać się także tej modzie, to przecież umiał się tak zręcznie wywiązać z tej roli, że uczynił zadość łaknącym takich przysmaków słuchaczom, a przecież nie obraził niczyich uszu — i tak pięknie przystroił swą mowę, że mógłby był ją powiedzieć w kościele.

Od panny młodej odpowiadał Kamieniecki po polsku.

Był on także jednym z najlepszych mówców swojego czasu, ale miał swadę cokolwiek żołnierską. Jakoż wychwaliwszy ród, wyniosłość umysłu i wszelkie zalety Formozy do tego stopnia, że się prawie zdawało, jakoby Gniewosz ledwie był wart takiej żony, rozgadał się tak szeroko i długo o nieszczęściach i umartwieniach, przez które przeszła Formoza, że się prawie zdawało, iż owa bajka wierutna, którą opowiadano po kraju, a w którą i Kergolaj swego czasu uwierzył, jakoby Formoza była przez Ormian porwaną, w więzieniu trzymaną i do małżeństwa gwałtem zmuszoną, była istotną prawdą.

— Jednak od czasu — powiadał Kamieniecki w swym oratorskim zapale — jak nasz pan miłościwy na sejmie piotrkowskim ubezpieczył wspaniałomyślnie rycerstwu jego przyrodzone swobody i prawa, a stanom podłego pochodzenia i rodu te, w których odtąd żyć mają, zakreślił granice, takie perturbacje i gwałty od mieszczan już dziać się nie mogą, za co naszemu najmiłościwszemu królowi i panu serdeczna wdzięczność się od nas należy — a kto tę wdzięczność czuje wraz ze mną, niechaj też za mną wykrzyknie: Niech żyje król!

Stugłośny okrzyk: „Niech żyje król!” rozległ się po komnacie, zbiegł między służbą przez schody ku bramie i rozbiegł się jak huk morskich bałwanów pomiędzy pospólstwem na rynku: a Kamieniecki tymczasem skończył swą mowę, przyjmując w imieniu Formozy deklaracją Gniewosza.

Szczęściem, że w tej komnacie mieszczan nie było, bo byliby się pewnie bardzo zmartwili, widząc i słysząc na własne uszy ten grzmot pancerzy, którym się nawet przy festynach rodzinnych zapowiadała nowa epoka ich bytu, przedstawiając się w postaci rycerstwa, które mieszczanina i kmiecia przygniotło kolanem do ziemi i odtąd miało go trzymać w takim upośledzeniu przez całe trzy wieki. Wszelako był jeden mieszczanin, który to słyszał.

Kundrat, sprawujący jeszcze wciąż urząd pierwszego włodarza w domu Formozy, wśliznął się do tej komnaty, a mając niekłamany respekt przed kowanymi butami i ostrogami rycerzy, skrył się cały za wielką kotarą u okna i stamtąd przysłuchiwał się ciekawie perorom. Nie bardzo wygodnie mu było w tym schowku, a nawet i niebezpiecznie, bo nuż dojrzy go który z tych żelaznych olbrzymów i da ręką po czubie, od takiego dotknięcia można by i duszę wyzionąć, bo tam każda ręka w rękawicy żelaznej: ale jako nieubłagany wróg wszelakiego rycerstwa, nie mógł sobie odmówić przypatrywania się z bliska tym straszliwym potworom, a jako notariusz i sam orator, chciał też słyszeć tę elokwencją rycerską, o której tak wiele gadano, a której on jeszcze nigdy nie słyszał.

Jakoż dopóki mówił wojewoda ruski, Kundrat słuchał spokojnie i z pewnym uznaniem, szepcząc do siebie: Mówi dość ochędożnie; kto by nie wiedział, że to jest żołnierzysko jak inni, mógłby rozumieć, że jaki doktor utriusque juris94 albo sanctae theologiae95. — Ale kiedy Kamieniecki zaczął huczeć na mieszczan, Kundrat, niezmiernie takowym zuchwalstwem zdziwiony, wyścibił łeb zza kotary i słuchał tak, że mu uszy się przedłużyły. A kiedy się rozległ okrzyk: Niech żyje król! — takie zdjęło go oburzenie, że już nie mógł wytrzymać i chrząknął dwa razy: Hem, hem! — z ironią i gniewem, po czym prędko się spostrzegł i schował się znów za kotarę.

Jednak na jego nieszczęście młody Górka, co jako najmłodszy ze wszystkich stał z tylu i właśnie blisko kotary, usłyszał to chrząkanie, a jako to nigdy się nie mógł obejść bez figlów, dobył mieczyka i zaczął nim dżgać w tę kotarę. Kundrat, widząc przez brzegi kotary, a nawet i czując na własnym brzuchu, jako ten panicz, widocznie jakiś półgłówek, a także cały zakuty w żelazo, dżga gołym mieczem ku niemu, gotów oko wyłupić albo i kiszki wypruć z człowieka, tak okrutnie się przeląkł, że mu aż w gardle zaschło, a oczy jak dwie cebule na wierzch wylazły. Co robić w takim terminie? Zasunął się w kąt. Górka dżga w kąt, przycupnął do ziemi, Górka dżga od dołu, zebrał się więc na odwagę ze strachu, odchylił z drugiej strony kotarę, wyskoczył spoza niej jak zając, zgiąwszy się we dwoje, uderzył w boczne drzwi, które do mniejszych prowadziły pokojów, i zniknął tam w korytarzach.

Górka, widząc go dającego tak dzielnie drapaka, wziął się za boki i śmiał się tak, że się trząsł cały od śmiechu. Śmiech jego przygłuszały okrzyki: Niech żyje król! — ale go przecie spostrzegł Paniowski i rzekł do niego: — Czego u diabła się śmiejesz?

A on na to, chowając mieczyk do pochwy: — Jakaś dusa miescańska się skryła tu za kotarę, alem ją wydzgał miecykiem.

Więc i inni śmiali się z Górką, bo go też wszyscy bardzo kochali.

Kiedy Kamieniecki skończył swoje pancerną przemowę, sam Gniewosz przemówił do Formozy po polsku, dziękując jej w wyrazach bardzo foremnych i pięknych, że przyjęła jego ofiarę, i przyrzekając jej, jako wedle obyczajów rycerskich będzie jej służył w czci i miłości do grobu.

Po jego mowie już wszyscy myśleli, że na tym koniec: ale natenczas Formoza sama zabrała głos i ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich obecnych przemówiła po łacinie. Wyborowymi słowami i w formach utoczonych na wzór najprzedniejszych oratorów starego Rzymu podziękowała najprzód wojewodzie ruskiemu za przyprowadzenie jej takiego miłego gościa, którego z takim upragnieniem czekała, potem dziękowała Kamienieckiemu, że jej ojca i matkę zastąpił, a wreszcie, obróciwszy do Gniewosza, oddała mu cześć za stałość i wierność i deklarowała, że jakkolwiek zna wszystkie splendory, w jakich rycerze chowają swe żony, ona żadnych świetności ni blasków nie pragnie, a serce jej będzie w zupełności zadowolone, jeżeli będzie mogła przez całe życie pozostać wierną sługą swojego męża i pana.

Mówiła krótko, ale takim wybornym językiem, a głosem tak dźwięcznym i pełnym niemal królewskiej powagi, że zapał dla siebie obudziła u wszystkich: najpierwsi senatorowie ją otoczyli i ręce jej całowali, młodzież podniosła okrzyk zapału i wtenczas, gdyby była na to zezwoliła, byliby ją sami wojewodowie na rękach zanieśli do kościoła.

Natenczas Gniewosz urósł prawie jeszcze o głowę i cały się tak rozpromienił, że wyglądał jak kolumna słonecznego światła, w której środku rysuje się postać rycerza.

Wtedy i Kundrat znów swoje okrągłą głowę wyścibil z przyległego pokoju, nie tyle, aby się tryumfem swojej pani nacieszyć, ile żeby tego młodego wartogłowa dobrze obejrzeć, co go dżgał mieczem i przy danej sposobności, zemścić się na nim.

Nie wiadomo czy dostrzegł go w tłumie, bo wtedy już Gniewosz podał rękę Formozie i prowadził ją przez wszystkie komnaty i schody przed jej dom, ażeby z nią jechać do ślubu.

A na rynku, przed domem, stała szklana i cała pozłocista kareta, którą król przysłał dla niej, ażeby w niej do katedry jechała. Kareta ta stała w wozowniach Niskiego Zamku blisko od wieku, bo mieszczanie kazali ją z wielkim kosztem sporządzić dla królowej Jadwigi, a odtąd raczej ją na pamiątkę niżeli dla użytku chowano. Była to prawdziwa arka Noego, zawieszona na pasach bardzo wyniosłych, ale nadzwyczaj paradna, bo wszystko żelazo i drzewo na niej było wyzłacane, na czterech rogach jej dachu wznosiły się cztery królewskie korony, a wewnątrz była białą jedwabną kamchą wybita ze złoconymi brzegami. Zaprzężono do niej cztery konie ogromne ze stajni królewskiej, które były nakryte białymi kropierzami z królewskimi herbami w rozmaitych kolorach i złocie, rzędy na nich złocone z andegaweńskimi liliami z czasów Władysława Opolczyka, a na ich głowach pióra strusie we wszystkich kolorach.

Przy koniach szło czterech królewskich pajuków w barwie czerwonej i białej, na wysokim koźle siedział woźnica w kapeluszu z piórami, a za karetą stało znowu dwóch takich samych pajuków. Do karety wsiadła Formoza z Kamienieckim i dwiema drużkami, a za nią jechała na koniach jej szlachta ruska w błyszczących pancerzach i hełmach.

Za jej orszakiem jechał Gniewosz konno tym samym ładem, jakim przyjechał z Niskiego Zamku.

Przyjechawszy wolnym krokiem przez niezliczone tłumy pospólstwa przed główne drzwi katedry, Gniewosz podał rękę Formozie i prowadził ją do kościoła.

W kościele jeszcze nikogo z gości nie było, bo zamkowi żołnierze obsadzili bramę i żywej duszy wewnątrz nie wpuścili. Wszelako pod baldachimem, stojącym po prawej stronie ołtarza, na tronie złoconym siedział król świątecznie ubrany, aksamitnym płaszczem odziany a otoczony całym swym dworem. U ołtarza stał arcybiskup in pontificalibus96, a służyli mu wszyscy kanonicy i altarzyści. Zaś po lewej stronie ołtarza w ławach siedzieli biskup ormiański i władyka ruski i kilku poważnych popów ich obrządków, z długimi brodami i złotymi łańcuchami na szyjach.

Kiedy Gniewosz wszedł do kościoła z Formozą, zaraz za nimi cały kościół napełnił się rycerstwem i niektórymi damami, oni zaś oboje najprzód przystąpili przed króla, uklękli przed nim, a król powstawszy, dał im swoje błogosławieństwo w zastępstwie ich rodziców, których oboje nie mieli.

Zaczem, podniósłszy się z kolan, przystąpili przed ołtarz" a ks. Boryszewski dał im ślub z wielką przystojnością i arcybiskupią powagą — a po ślubie ze stopni ołtarza miał do nich bardzo piękną przemowę na temat: Crescite et multiplicamini97 Po tej przemowie król wstał pierwszy ze swego tronu i wyszedł z kościoła, zaś przed kościołem, wsiadł na koń i otoczony swym dworem jechał bardzo powolnym krokiem przez rynek ku Niskiemu Zamkowi, gdzie dla państwa młodych i weselników był ranny obiad nagotowany.

Potem Gniewosz wsiadł z panną młodą do owej pozłocistej karety i jechał również powolnym krokiem za królem.

Zaczem rycerstwo zaczęło wsiadać na koń, ażeby jechać za Gniewoszową karetą, ale się musieli zatrzymać, bo wtedy od placu Św. Ducha zaczęły zajeżdżać na wozach, na koniach i na innych przyswojonych zwierzętach, rozmaite maszkary, które przyjaciele Gniewosza i mieszczanie przygotowali, ażeby ile możności przyozdobić i uświetnić to wesele, raz dla uczczenia rycerskich zasług Gniewosza, a potem dla przypodobania się królowi, który się kochał w wszelakich tego rodzaju pustotach.

Najprzód tedy na małym wozie, obwieszonym ze wszech stron makatami a przez cztery niedźwiedzie ciągnionym, jechał Hymen: bardzo piękny młodzieniec, w białe obcisłe szaty ubrany, ze skrzydłami u ramion, z wieńcem na głowie, z weselną pochodnią w jednej, a zasłoną w drugiej ręce. Hymen przedstawiał śluby dozgonne, a niedźwiedzie mu przydano jako godło herbu Gniewosza.

Potem wyjechał wóz wielki, cały złocony a uprzężony w cztery białe konie, jego koła były w kształcie sfer, a wasąg był napełniony obłokami, bardzo misternie zrobionymi z bawełny: w tych zaś obłokach siedział po prawej stronie Jupiter, z białą brodą i w złotej koronie, a koło niego Minerwa, w pozłocistym hełmie na głowie, Jupiter trzymał wielką tarczę przed sobą z herbem Rawicz, a Minerwa drugą taką tarczę z herbem Mora: przed nimi zaś siedział ukryty w obłokach jakiś bożek pośledniejszy, zapewne pacholik Jowisza i puszczał na wszystkie strony okrutnie ogniste łyskania.

Dalej jechał, również na wielkim złocistym wozie, uprzężonym w cztery woły węgierskie ze złoconymi rogami, Saturnus z długą kłaczystą brodą i kosą w ręku — a przed nim widać było na wozie dwanaście maleńkich chłopiąt, które miał niby pozjadać, ale które tymczasem, śpiewając i skacząc około niego, okrutny hałas czyniły. Saturnus, jadący wołami, miał wyrażać życzenie, ażeby państwu młodym powoli czas schodził.

Za Saturnem jechał na wielkim koniu rycerskim Mars, bożek wojny, w ciężkiej zbroi spiżowej i w hełmie bez piór, z długą dzidą w prawej ręce i z tarczą na lewym ramieniu — a koło niego szło pieszo po trzech łuczników z każdej strony, którzy jeden za drugim strzelali z muszkietów, czym naczynili takiego dymu, że i twarzy Marsa nie można było rozeznać i jeszcze te dymy zasłaniały Dianę.

Albowiem za Marsem, na płaskim wozie, nakrytym suknem zielonym a uprzężonym w cztery przyswojone jelenie, pomiędzy krzewinami, które poustawiano na wozie, jechała Diana, bardzo wyniosła i piękna kobieta, prawie jak Formoza, z półksiężycem na czole, oparta lewą ręką na luku, a trzymająca w prawej dwa wielkie harty na smyczy. Miałli Mars przedstawiać Gniewosza, a Diana Formozę, o tym różnie opinowano; to wszakże było wiadomo, że owych pięknych jeleni dostarczył Auctus Paniowski, starosta stryjski, który umiał nad wszelki podziw oswajać dzikie zwierzęta.

A za Dianą już szły rozmaite żartobliwe maszkary.

Więc najprzód na sześciu wielbłądach, które szlachta okoliczna pozabierała Tatarom, jechało sześciu dorodnych parobków, poprzebieranych za chanów tatarskich, za baszów tureckich i maharadżów Ziemi Ognistej, w baranich szłykach98, kwiecistych turbanach i pierzastych koronach, z łukami i kołczanami na plecach albo też z pozłocistymi dzidami. Za nimi biegły nieprzeliczone tłumy ulicznej gawiedzi — a że na Tatarów i Turków, co dopiero przeszłego roku ruskie ziemie tak nielitościwie złupili, wielka złość była we Lwowie, więc też i na tych niewinnych parobków okrutnie huczano, miotano piaskiem, a nawet i kamykami za nimi, że aż miejscy halabardnicy musieli znów grzmocić publikę drzewcami, a niektórych nawet wziąć za łeb i zaprowadzić do kordegardy, gdzie im miotełką ich patriotyczną fantazją ochłodzono.

Dalej jechały na osłach, na mułach i jakichkolwiek konikach rozmaite inne maszkary, jaka była czyja fantazja, aż wreszcie i samego Bachusa nie brakło. Ten wszakże, mąż haniebnie otyły, z ogromnym brzuchem i obwisłymi policzkami jak połcie słoniny, z nagimi ramiony i z wieńcem na głowie, szedł pieszo, a raczej zataczał się, pijanicę udając, ale go rozmaite satyry i nimfy popod boki trzymały. A koło niego i za nim ciągnęli w niepowściągliwych pląsach, z muzyką i również niepowściągliwymi pieśniami, rozmaici skoczkowie i błazny, posuwając się także z tym korowodem ku Niskiemu Zamkowi, chociaż ich tam pewnie nie zaproszono.

Wszelako najweselsza maszkara zjawiła się dopiero na końcu. Przeszłej zimy. Buczacki, wuj młodego Górki, zdobył był słonia na Turkach, którego jako niebywałą trofeę chował na swoim zamku w Buczaczu: krotochwilny Górka sobie tego słonia u wuja wyprosił i przyprowadził na wesele Gniewosza. Tu kazał bardzo misterną wieżę w kształcie przeźroczystej kapliczki zbudować, którą przymocował na grzbiecie słonia, zaś do tej wieży wsadził jakąś tłustą szynkarkę, którą, jak powiadano, własnoręcznie umalował na czarno i ubrał jako królowę murzyńską. Do tego nałowil sobie dwunastu miejskich chłopaków, których także poczernił i poubierał z murzyńska — i z takim biblijnym orszakiem, dotychczas jeszcze nigdy nie widzianym we Lwowie, wjechał na rynek, sprawując nim niesłychane gaudium99 publice. Przed słoniem szedł wielki Murzyn, wyczerniony od stóp do głów i ledwie nie nagi zupełnie, bo tylko jakiś strzępiasty fartuszek wisiał mu koło pasa: Murzyn, wiejąc palmową gałęzią na wszystkie strony, wołał ogromnym głosem: — Mości panowie! ustąpcie się! królowa Saba jedzie na pana Gniewoszowe wesele! — Królowa wyszczerzyła zęby i kłaniała się publiczności, Murzynkowie tańcowali i hałasowali około słonia, publika zbiegała się ku nim, krzycząc wniebogłosy z radości — a mały Górka jechał z tyłu za słoniem i cieszył się, że aż się trzymał za boki. Ale mu jeszcze nie było dość na tym, bo koło niego szło jeszcze kilku drugich Murzynów, którzy nieśli pod pachą skopce napełnione sadzą rozpuszczoną w oliwie, a kwacze100 w ręku. Nuż kto zanadto ciekawy się do nich przybliżył, więc go kwaczem po gębie i w oka mgnieniu go poczernili z murzyńska: tak między publiką napłodzili Murzynów bez liku, z czego znów drugie gaudium dla łaknącej takich dosadnych figlów publiki, a niewysłowiona uciecha dla zbytkującego młodzika.

Wszakże za królową Sabą już ruszyło rycerstwo, które dotychczas przypatrywało się temu korowodowi z daleka, i całe to weselisko się zwaliło na zamek.

Król przyjął Gniewoszów z wesołą twarzą i z wielkim respektem, bo ich do obiadu przy osobnym stole posadził, przy którym zasiadł tylko on sam, państwo młodzi, obydwie drużki i dwaj drużbowie, wojewoda ruski i Kamieniecki. Rycerstwo, pomiędzy którym znajdowały się niektóre damy, a tylko trzech mieszczan, wójt, proconsul regius i proconsul communitatis, jadło przy innych stołach, które pozastawiano po innych komnatach.

Natomiast wszakże przed zamkiem ponastawiano pod gołym niebem wiele stołów z mięsiwem i chlebem i powytaczano beczki z piwem, miodem i winem, gdzie też pospólstwo niebawem tak się rozweseliło, że Bachus, spiwszy się pierwszy ex officio101 jak cztery dziewki, poszedł w taniec z królową Sabą, za nimi Jupiter z Minerwą, a Mars z Dianą, nuż potem satyrowie, nimfy, Murzyni, Tatarzy, Turcy i Indianie i taki okrutny uczynili hałas, zgiełk i publikę, takie przewracanie się i drugie nieprzystojności, że nawet obydwa charty Diany uciekły od tej piekielnej wrzawy — a stanąwszy na boku przy mądrym słoniu i obyczajnych jeleniach, dziwiły się ludziom, że znajdują upodobanie w takiej rozpustnej swawoli, do której nigdy by się nie poniżyły zwierzęta.

Tymczasem król po obiedzie, przy którym także wypito puchar jeden i drugi, ale tylko pod miarę, ofiarował dary Formozie: obraz Przenajśw. Trójcy malowany na złocie, a w drogie kamienie oprawny, i zegar złocisty, bardzo misterny, w którym brzmiało granie, trąbienie i tarabany się na czas odzywały. Zaczem i drudzy także wystąpili z darami: wojewoda ruski dał złotego pawia z rozpostartym ogonem, barwistymi kamieniami sadzonym, Kamieniecki czarę złotą podłużną, spoczywającą na skrzydłach dwóch gryfów, a wewnątrz rubinami sadzoną, inne rozmaite kosztowne noszenia — a mieszczanie ofiarowali jej dwie sztuki złotogłowu na szaty i sorok soboli. Nuż dopiero po wszystkich pan młody wystąpił ze swymi darami, które jego słudzy tymczasem porozkładali na stole –' a były tam takie bogactwa w kolcach, manelach, rozmaitych drogich noszeniach, a wreszcie w perłach i kosztownych kamieniach, które całymi garściami leżały w złocistych czarach, że nawet sam król im się przypatrywał ze zdziwieniem. Ale nie było czemu się dziwić, boć to tam były wszystkie klejnoty, które w dwóch tak możnych rodzinach, jak Gniewoszowie i Magierowie, od kilku wieków się nazbierały.

Więc wszyscy na Gniewosza spoglądali, jedni z ukontentowaniem, a ten i ów może z zazdrością — Gniewosz zaś wąsa pokręcił i rzekł: — A srebra domowe, co ich mam na piętnaście kamieni, czekają na pannę młodą w Czorsztynie.

Zaczem już nie czekając, jechano na ratusz, gdzie po obydwóch stronach głównej bramy przygotowano dla króla i jego gości wyniosłe siedzenia, bo po południu na rynku, który prawie na grubość stopy wysypano białym piaskiem z góry zamkowej, miały się odbyć turnieje — a po turniejach festyn z tańcami w ratuszu, który mieszczanie urządzili dla króla i państwa młodych.

Jak tylko król ze swymi gośćmi zasiadł na owych wysokich ławach pod ratuszem, które suknem i makatami okryto, a gdzie dla niego wzniesiono bardzo paradny baldachim z aksamitów i złota, zaraz obydwie ulice, Halicką i Krakowską, prowadzące ku zachodniej połaci rynku, zamknięto szrankami i postawiono szranki po obydwóch bokach ratusza, ażeby publika, jako to zwykle niewstrzemięźliwa w swej ciekawości, nie przewaliła się na plac turnieju.

Natomiast nie było jej wzbronno zapełnić okna i bardzo gęste krużganki kamienic, otaczających rynek, a nawet i wyłazić na dachy, z czego też korzystał kto mógł i cały; rynek ze swymi dachami, oknami i krużgankami w owe}; chwili tak właśnie wyglądał, jak gdyby chmura szarańczy spadła na miasto.

Trwało to bardzo długo, może z dziesięć pacierzy, albo i całą mszę cichą, nim pierwszy herold wjechał w szranki i otrąbiwszy się, wielkim głosem oznajmił, że pan Koniecpolski, staroście przemyski, i pan Auctus z Paniowa, starosta stryjski, skruszą kopie ze sobą. Zaczem znowu dopiero pa chwili wjechali obydwa rycerze w szranki, jeden z ulicy Krakowskiej, a drugi z Halickiej, i w całym pędzie swych koni uderzyli na siebie. Ale za pierwszym uderzeniem obydwa się chybili, tylko konie z wielkim chrzęstem się otarły o siebie, z czego głośny śmiech poszedł po dachach. Obrażeni tym śmiechem rycerze odskoczyli od siebie, zajęli miejsca przy szrankach przeciwnych i znów uderzyli — a teraz Paniowski skruszył swoje kopią o pierś swego przeciwnika, Koniecpolski spadł z konia w tył, ale się zebrał w oka mgnieniu i wskoczył w całej zbroi równymi nogami na konia, za co, chociaż zwyciężonemu, publiczność zapłaciła ogromnym aplauzem.

Do drugiego turnieju wyjechali przeciwko sobie młody Buczacki i równie młody Kościelecki Ogończyk, wojewodzie inowrocławski, do trzeciego Henryk Fredro z Jakubem Mortęskim, do czwartego Jan Raba z Waplewa, kasztelanie elbląski, z Danaborskim, kasztelanicem bydgoskim, a ci obydwa, tłumiąc się z sobą bardzo długo, najprzód konno, a potem pieszo, już piasek tak zryli na rynku, że bruk zaczął się pokazywać, zaczem król zakazał dalszym jeźdźcom wyjeżdżać.

Wszelako piasek na nowo ubito, a potem niektórzy młodsi rycerze i szlachetni pacholikowie potykali się pieszo ze sobą, aż wreszcie publika przecie szranki przełamała i przewaliła się na plac turnieju, na którym też ci i owi parobcy, naśladując swych panów, zaczęli także się tłumić. Niebawem też Bachus, zaprosiwszy się do królowej Saby na słonia, wjechał na rynek, a za nim wtłoczyła się wszystka owa publika spod zamku, z Jowiszem i Marsem, z Minerwą i Dianą, z Turkami i Murzynami, wszyscy spici do niepamięci, odarci i poczernieni, z muzyką i tłustymi pieśniami, a w pląsach już wcale gorzej niżeli zwierzęcych — zaczem król zaraz wstał i wszedł do ratusza, wiodąc wszystkich gości za sobą.

Już też się wtedy zmierzchać zaczęło.

Wszystkie sale ratusza były bogato przybrane i oświecone rzęsiste woskowymi świecami — a w ostatnich były stoły nakryte do wieczerzy.

Król jadł i pił bez mała nie lepiej niż drugi człowiek śmiertelny, muzykanci, pochowani po kątach, grali alterraatwe102 rozmaite melodie hiszpańskie i włoskie, błaznowie, śpiewacy i rymotwórcy obiegali stoły i przepowiadali królowi, państwu młodym, starostom i drużkom wesołe rymy, a na czas takie tłuste, że nawet sam król natenczas spuszczał oczy i w talerz spoglądał. Aż wreszcie wszystkim już było dosyć tej krotochwili: król wstał, podał rękę Formozie i poszedł z nią w taniec w drugiej komnacie, gdzie z obszernego krużganku odezwała się kapela z pięćdziesięciu grajków złożona pod przewodnictwem uczonych rybałtów.

A nim król poszedł w taniec, stanęło o jakie dziesięć kroków przed nim dwóch rajców miejskich do tańca. Ci byli w długie czerwone szaty ubrani, jeno rękawy mieli z białego atłasu, złociste łańcuchy na szyi i czarne aksamitne birety na głowie, wzięli się za ręce i szli naprzód, tańcując wokoło sali. Za nimi dopiero tańcował król z panną młodą, potem szedł Gniewosz z księżniczką Puciatyczówną, potem drudzy z rozmaitymi matrony i panienkami, a na końcu, kiedy już kobiet nie stało, bo też i niewiele ich było na tym weselu, brało się po dwóch mężczyzn za ręce i łączyli się z tym korowodem. Przetańcowawszy jakie kilkanaście kroków, owi dwaj mieszczanie, co szli na przedzie, stawali, a objąwszy się w ramiona, całowali się wzajem po obydwóch stronach twarzy, co też i inne pary za nimi powtarzały. Drudzy ludzie poważni, jak król i wojewoda ruski, tylko się przy tym nachylali po obydwóch stronach swojej damy, nie dotykając jej twarzy: ale ten i ów tanecznik serdeczny cmoknął naprawdę, czemu się niektóre panienki broniły, ale że takie było prawo, a tanecznicy przy nim się upierali, więc z tego zawsze powstawał śmiech wielki i wrzawa, aż się też sala tak przepełniła ciekawymi, że się tłum zrobił i korowód taneczników zaczął się tu i owdzie przerywać.

A kiedy już było tak tłumno, że prawie i szpilka nie byłaby doleciała do ziemi, Gniewosz i Formoza zniknęli, a z nimi wysunęli się także wojewoda ruski i Kamieniecki.

Wszystko to było najprzód tak nastrojone, bo tak wymagał obyczaj: toż kiedy państwo młodzi ze swymi starostami zeszli ze schodów przed bramę ratusza, już tam w dwa szeregi ustawieni czekali na nich słudzy z zapalonymi pochodniami i prowadzili ich pieszo do domu Formozy. Przyszedłszy przed kamienicę, Formoza z Kamienieckim poszła najprzód do górnych komnat, gdzie grono matron na nią czekało; zaczem kiedy Gniewosz z wojewodą przyszedł do pierwszej komnaty, Kamieniecki piękną przemową oddawał mu pannę młodą, a wojewoda za niego dziękował.

A potem wszyscy odprowadzili ich do łożnicy i drzwi za nimi zamknęli.

Tymczasem w wielkiej sali ratuszowej rum uczyniono królowi — i król tańcował dalej. Był dobrej myśli, kazał na czas do siebie przepijać, brał jedne panienkę po drugiej i szedł z nią w taniec, nie pytając wcale o to, jakiego która jest rodu, byle była urodziwa a zwinna do tańca.

Zaczem się i niejednej córeczce mieszczańskiej dostało, bo też i bardzo urodziwych cale między nimi nie brakło. Niektóra z nich i sama wysunęła się naprzód i mile się uśmiechnęła, nie tyle z zamiłowania swawoli, ile z niewinnej próżności, ażeby też mogła na starość powiedzieć swoim sąsiadkom: Oto król ze mną tańcował na pana Gniewoszowym weselu. Matki, rade choćby i nieba przychylić swoim pisklętom, nieraz i same pomagały do tego. Ale niektórzy starzy mieszczanie srodze się tym gorszyli, zwłaszcza że ta i owa panienka, nie mogąc się docisnąć do króla, poprzestała na jakim młodym rycerzu i widać było po jej radośnie zarumienionej twarzy, że jej wcale dobrze było w jego objęciach. A trwały te tańce swawolne ze dwie godziny albo i więcej, król sam nie ustawał, jeszcze i drugich zachęcał, a nawet sam różne nowe tańce wymyślał.

Kundrat, niezmiernie takich rzeczy ciekawy, które nie co dzień mógł widzieć, stał przez cały ten czas pod ścianą, przypatrywał się tej swawoli tak chciwie, że ledwie oczy mu nie wylazły, uśmiechał się złośliwie, brał się za tłusty podbródek — a kiedy który rycerz jaką miejską panienkę zanadto serdecznie uścisnął, to nie mógł ustać na miejscu ze złośliwej uciechy, śmiał się nawet głośno i oglądał się za kim, komu by mógł co o tym powiedzieć.

Tak jednej chwili stanął obok niego jakiś zacny mieszczanin, ogromny wzrostem, starzec białowłosy, skromnie, ale chędogo ubrany w długą suknię zwierzchnią z ciemnego sukna, w czarne pończochy i grube trzewiki ze srebrnymi sprzączkami, w łańcuchu na szyi, który nosili consitles antiqui; ale musiał bardzo być stary, bo na jego wielkiej, ogolonej twarzy, choć jeszcze czerstwej i chociaż spod jego białych krzaczystych brwi wyglądały wielkie oczy siwe, pełne bystrości i życia, malowało się co najmniej jakie lat ośmdziesiąt albo i więcej.

Mieszczanin ten, szukając sobie miejsca pod tąż ścianą, spojrzał z góry na Kundrata, jak gdyby go lekceważył, i chciał się od niego odwrócić; ale kiedy Kundrat także spojrzał na niego i zrobił mu z uszanowaniem miejsce koło siebie, zatrzymał się i rzekł: — A waść się śmiejesz, jak gdyby to było twoje własne wesele.

Natenczas Kundrat przybrał minę poważną i odpowiedział mu: — Cóż, panie Sztecher, człowiek i ze złych rzeczy się śmieje, kiedy nie może ich zmienić.

Już to rycerstwo tak w pychę urosło, że nas nie ma ani za Boże stworzenie. Borykałem ja się z nimi, ile sił mi starczyło, ale widząc, żem jest sam jeden i że nie dam im rady, dałem im pokój — a teraz się śmieję z tych, co ich jeszcze proszą, aby im kołki ciosali na głowie.

— Tyś się z nimi borykał? — rzekł Sztecher — nie wiem zaprawdę o co, chyba że o jaką podwikę — a i to jeszcze kwestia, czy ta podwika była warta tych guzów, coś je za nią otrzymał.

Aleś się o prawa tego stanu, do którego należysz. z nikim nie borykał, bobym był przecie o tym coś wiedział...

— Już jak tam bądź — przerwał mu Kundrat, trochę skonfundowany — wzięli nas za łeb i koniec, a teraz już tak dokazują, że człowieka śmiech zbiera z samego żalu.

A na to Sztecher: — Za łeb nas wzięli, to prawda. Ale kto temu winien? Oto tacy ludzie, jak ty i ci, którym służyłeś i jeszcze służysz. Wasza to wina, żeście tak nisko upadli, że kto tylko nogę podniesie, ten, choćby nie chciał, musi wam na kark nastąpić. Nie mówię o dawnych czasach, kiedy to miasta używały wielkiego znaczenia, kiedy miały swe armie i floty i nikt nie śmiał nastąpić na ich swobody i prawa, bo ich walecznie broniły na lądzie i na morzu. Aleć jeszcze za mojej pamięci byliśmy czymś w tym Polskim Królestwie. Kiedy królowa Jadwiga zabrała Lwów po raz wtóry i przyłączyła do Polski, to Władysław Jagiełło prawie jak równy z równym z nami traktował. Potwierdził miastom dawne ich przywileje, jeszcze i nowych im dodał, hojnie opatrzył kościoły, szkoły, szpitale, bursy i kolegiaty, mieszczan miał sobie na równi ze szlachtą i sam obydwiema rękami pomagał, ażeby miasta się podnosiły w bogactwach, a utrzymywały w swych prawach. Tak samo było jeszcze za jego starszego syna i jakiś czas za Kazimierza — a dlaczego? Oto, bo mieszczanie strzegli pilnie praw swoich, trzymając wiernie z koroną, służyli jej za hamulec przeciwko wybujaniu rycerstwa, a swoją nauką, pracą, bogactwem i godnością swych obyczajów zasługiwali na poszanowanie. Wolno im było wtedy razem ze szlachtą zasiadać na konwokacjach103 i zjazdach, radzili wspólnie o dobru tego królestwa i podpisywali traktaty z sąsiednimi mocarstwy i nikt by im nie bronił, gdyby się byli w tym pilnowali, stawać viritim na sejmikach i wysyłać swoich delegatów na sejmy. A jakeście wy się w tym pilnowali? Oto zamiast pozostać tym, czym byli wasi ojcowie i czym sami jesteście, i zamiast bronić praw waszych mieszczańskich, usunęliście się z tej areny, na której mogliście być samymi sobą, a natomiast ugięliście się przed przewagą rycerstwa i zaczęliście się wpraszać pod ich sztandary i znaki, woląc być ostatnimi pod ich rozkazami niżeli pierwszymi pomiędzy sobą. Każdy stan w społeczności takiego zażywa losu, jaki sam sobie zgotował i na jaki zasłużył. Cóż się więc stało? Oto, kiedyście sami się wykluczyli z konwokacyj i sejmów, teraz oni was wykluczyli od biskupstw, od koronnych i ziemskich urzędów, a nawet już od własności dóbr ziemskich. A za to, że im stopy jak psy liżecie, macie też swoje nagrody: który sobie u nich wyżebrze szlachectwo, tego w pierwszej wojnie poszła na zgubę, ażeby go poganie powiesili na palu — a któremu się zachce ze szlachcianką ożenić, to mu ją dadzą, ale taką, co już wszyscy diabli się z nią żenili i której też sam diabeł nie upilnuje. I waść byś zrobił daleko lepiej, gdybyś swojej żony pilnował, zamiast puszczać bąki pod nos poczciwym ludziom, jako się ze szlachtą o prawa mieszczańskie borykasz!

Kundrat bardzo nisko opuścił nosa na takie surowe kazanie, lecz rad, że może rozmowę odwrócić do innego przedmiotu, zawołał wesoło: — Już tam co do pilnowania żony, to Kundrat niegłupi. Mojej żonie, dopóki była wdową, zazdrośnie sąsiadki czasem jaką łatkę przypięty, ale odkąd jest moją, jest mało nie lepiej jak święta, krokiem się z domu beze mnie nie ruszy, bo też, pomiędzy nami mówiąc, i ja jej ani na chwilę z oka nie spuszczam.

Tu stary Sztecher spojrzał na niego z wyraźną pogardą i rzekł: — A toś się już chyba na te tańce rycerskie tak zagapił, żeś oślepł. Bo kiedym tu szedł po schodach — a jest już temu dobre dwie godziny — tom widział na własne oczy, jako imć pani Pachna ramię w ramię z tym francuskim rycerzem, co zabił Frąca, właśnie zbiegała ze schodów i z nim gdzieś zniknęła na rynku.

— Moja żona? — zawołał Kundrat, rumieniąc się jak burak — anoż dopiero co tańcowała w drugiej komnacie.

— Może jeszcze i teraz tańcuje, jeno nie tutaj w ratuszu — rzekł Sztecher i odwrócił się do niego plecyma.

Kundrat skoczył pomiędzy tańcujących, ażeby żony poszukać, bo przecież Sztecherowi nie wierzył. Ale w głębi swojego serca i Pachnie nie wierzył — i niezmiernie się tym zniepokoił.

Wprawdzie, według jego przekonań, adulterium po ślubie nie było zbrodnią tak monstrualnie niezwykłą, jak przed ślubem: ale niechby się to stało komu innemu, nie jemu. Kundrat biegał jak raca po wszystkich komnatach, roztrącał ludzi, we wszystkie kąty zaglądał, niektórych nawet zapytywał o żonę — ale wszystko na próżno: Pachny niet. — Czekajcie szelmy! — mówił do siebie, sapiąc jak miech — jak was złapię, obaczycie, jaką kurtę wam skroję! przecie mam prawo za sobą!

I to mówiąc, wpadł jak strzała do sieni, zabębnił nogami po schodach, jak gdyby mu kto na pierwszym schodzie dał butem kowanym w krzyż pacierzowy, przeleciał przez sień na dole i wybiegł na rynek, ale tam stanął. Na rynku było ciemno jak w garnku, a rynek miał cztery rogi: diabeł sam wie, w którą stronę za nimi uderzyć. Trudnoż miał lecieć na oślep w Lwów.

Tak stał, właśnie jak gdyby mu kto oczy zawiązał — i stał, nie jak posąg zazdrości, ale jak głupi Kundrat, który znów wpadł w rycerską połapkę: kipiało w nim wewnątrz jak w kotle, gniewał się okrutnie, zaciskał pięście przeciwko całemu rycerstwu, ale pięście bezsilne, jak zawsze...

Bal na ratuszu trwał prawie do rana, bo król się bawił wybornie i dopiero kiedy świt w okna uderzył, wyszedł, odprowadzony pieszo przez całe rycerstwo, na Niski Zamek.

Nazajutrz był równie świetny festyn na Zamku, który dla państwa młodych wydał kasztelan — trzeciego dnia wielki obiad u arcybiskupa, a tańce znowu w ratuszu — i tak się te festyny miały przedłużać przez cały tydzień, jak było wówczas zwyczajem. Ale czwartego dnia nadbiegły do Lwowa, natenczas wprawdzie jeszcze dość głuche, ale tak niesłychane i tak przerażające wieści o Wilczku i zamku tustańskim, że wszystkich zmroziły: król zasmucony zakazał dalszych rozrywek i sam zaraz do Krakowa wyjechał — i Gniewoszowie także natychmiast wyjechali na Czorsztyn.

Odtąd tam zamieszkali. A tak Formoza i Gniewosz, oboje zawsze rozumni, roztropni i zacni, chociaż musieli przejść przez tak ciężkie próby i doświadczenia, że nieraz im przyszło o swojej lepszej przyszłości rozpaczać i losy swe poruczać samemu Bogu, przecież na koniec ziścili swoje najdroższe nadzieje — i odtąd żyli długo w dostatkach, spokoju i szczęściu, w błogosławieństwie Bożym i w wielkim poszanowaniu u ludzi.

Kiedy Ofkę znaleziono leżącą prawie bez duszy przy drodze na śniegu i za przewodem Włostka zawieziono wraz z dzieckiem do Drohobyczy, poczciwy ten parobeczek zajął się jak najgorliwiej, a nawet i z poświęceniem, wyszukaniem dla niej jakiegokolwiek przytułku. Kochał on ją bowiem miłością ślepą i bez pamięci, kiedy rozumiał, że jest grzeczną dziewczyną jak inne; lecz obaczywszy ją w takim nieszczęściu, w jakim ledwie nie wszyscy ludzie odmawiają kobiecie swojej litości, dlatego jej wcale nie znienawidził. Owszem, przeklinając w duszy tych, co ją w taką poniewierkę rzucili, ją miał zawsze za niewinną ofiarę — a że była tak bardzo nieszczęśliwą, może przylgnął do niej jeszcze daleko więcej niż przedtem.

Albowiem prosty ten chłopak, taki sam dotąd jak go Bóg stworzył, a chrześcijańscy rodzice wychowali w miłości bliźniego, miał wielkie serce dla ludzi, szedł drogą prawdy i poczciwości, nie znał ani próżności, ani też zawiści, a już dla nieszczęśliwych, to gotów by był zdjąć ostatnią koszulę ze siebie. Prawdziwy Hucuł pokucki, niewielkie miał poszanowanie dla cudzej, a zwłaszcza dla pańskiej własności, czuł ciężko niewolę, a o wolności miał swoje rodzime wyobrażenia, z powymyślanymi przez ludzi uczonych prawami nie bardzo zgodne; gdyby mu jaki człek wolny z Czernohory był przemówił do serca, to gotów by był wziąć zaraz siekierkę do ręki i pójść za nim do lasu: ale na widok biednego łez w swoich oczach powstrzymać nie umiał i gdyby miał tylko jeden bochenek chleba w torbie, to by go oddal chrześcijaninowi i rad sam głodem przymarł za niego. A cóż dopiero dla Ofki!... tej nieszczęśliwej ofiary starościńskiej rozpusty. Ej! gdyby nie Ramułt ze swoim okiem świdrowatym, co człowiekowi patrzy na samo dno jego sumienia, gdyby nie rygor na zamku taki nielitościwy, jak na tureckich galarach, gdyby nie pop, co by nigdy nie odpuścił zabójstwa... to byłby może już dawno swoją siekierą staroście za Ofkę zapłacił. Ale jeszcze i tak! dzban nosi wodę do czasu.

Niełatwo było Włostkowi śród nocy znaleźć przytułek dla Ofki. Albowiem najprzód musiał niejako uciec od pocztu swojego pana, ażeby przy niej pozostać. Co na to powie starosta?

Może go zaraz ściąć za to, bo i o to u niego nietrudno. Ale niech go już zetnie, przecie dlatego Ofki on nie opuści. Potem, ci głupi ludzie są tak nielitościwi, zaczną pytać: Kto? skąd? jaka kobieta i jakie dziecko? Zaczem jedni z obawy przed starostą, a drudzy może nie chcąc z Biłowusem zadzierać, zamkną mu drzwi przed nosem. A wreszcie nie miał pieniędzy. Kilkanaście szerokich groszy w skórzanym pasie, to wszystko. Ale miłość podnosi odwagę, a czystej chęci poświęcenia się rozum przyświeca.

— Kto by mi Ofkę obraził — powiadał Włostek — temu łeb rozszczypię toporem, cały mój pas dla niej wypatroszę, a kiedy to nie wystarczy, to przecie każdy wie, że w Synowódzku u mego ojca są beczułki ze srebrem w piwnicy, a jam jedynakiem u niego, to mi też i nieużyty człowiek zawierzy. — Uzbrojony w taką determinacją, uprosił sobie u swych towarzyszy, że mu tymczasem pilnowali Ofki i dziecka, a sam poszedł szukać gospody.

I znalazł niebawem, boć dobrych ludzi na świecie nie braknie. Znalazł zacnego przedmieszczanina i przedmieszczankę, którzy do swego własnego dworku przyjęli Ofkę wraz z dzieckiem i obiecali pielęgnować ją u siebie jak własną córkę, lecz mu zapowiedzieli, że ją udadzą za swoje krewną i nikt nie ma wiedzieć, że to jest dziewka starego Biłowusa z Tustania.

Zaczem Włostek, uszczęśliwiony jak każdy, co spełnił poczciwy uczynek, odjechał nazajutrz z innymi żołnierzami na zamek starosty.

Tak Ofce dosyć dobrze się działo u tych zacnych przedmieszczan i sekret się utrzymał przez całą wiosnę i lato. Włostek się czasem wymykał z zamku, bardzo rzadko, bo do Drohobyczy było daleko, ale przecie choć raz na miesiąc i Ofkę odwiedzał.

Ofka się pomału uspokoiła, a nawet i wypiękniała nad podziw. Z ledwie co dorosłej, delikatnej i wiotkiej dziewczyny zrobiła się teraz urodziwa kobieta, zawsze jeszcze młodziutka i więcej wysmukła niżeli silna, ale przecie zmężniała znacznie, krew się w niej odżywiła, na białą twarz wystąpiły żywe i zdrowe rumieńce i zgoła wyglądała tak cudnie, że mogła znowu zaprószyć serce jakiemu staroście: tylko w jej oczach żałosny przebijał się smutek, a często także i ciężki smutek się odzywał w jej głosie.

Włostek, choć sam zazwyczaj nie wiedział, co mówi, kiedy obok niej siedział na przyzbie, starał się ją pocieszać, mówiąc: że co najgorsze, to się już przebyło, a Pan Bóg łaskaw, jeszcze to wszystko obróci na dobre. Oświadczeń jej żadnych nie robił, bo jakoś tak dziwnie z nim się zrobiło, że wprawdzie ją kochał do niepamięci, czuł, że ją kocha, boć wiedział, że jest najszczęśliwszym, kiedy ją widzi przed sobą, ale o tej swojej miłości wcale nie myślał jak inni: raz mu tak było, jak gdyby, siedząc koło niej, był jak w kościele, gdzie grzech śmiertelny słowo nieświęte wymówić, to znów mu się zdało, choć także nie wiedział dlaczego, że Ofka już dziś nie jest z tych kobiet, co za mąż idą. On wtedy miał tylko jedno świadome uczucie, to, że nieszczęśliwe stworzenie Boże wyratował z nieszczęścia, że spełnił zacny uczynek i ten uczynek go tym większą napełnia radością, im częściej to Boże stworzenie widuje nasycone, ubrane i spokojne.

Co Ofka o nim myślała, to tylko samemu Bogu mogło być wiadomo, bo ona sama nigdy się nad tym nie zastanawiała. Że mu była wdzięczną, to pewna, bo ile razy się zjawił, zawsze go bardzo radośnie witała i serdecznie pragnęła, ażeby jak najdłużej zabawił — a kiedy go długo nie było, bardzo za nim tęskniła i nieraz całymi godzinami wysiadywała na przyzbie, patrząc jak najdalej sięgającymi oczyma wzdłuż drogą, która wiodła z Tustania. Ale chociaż często o nim myślała, to jednak nigdy w ten sposób, jakoby to mógł być mąż dla niej. Albowiem najprzód, sama wcale nie przypuszczała, ażeby jeszcze kiedy mogła pójść za mąż; w pokorze, pochodzącej ze świadomości swej winy, miała to niewyrozumowane, ale naturalne uczucie, że z nią nikt się ożenić nie zechce, jeżeli zaś kiedykolwiek w ogólności myślała o mężach, to mimo woli przypominał się jej piękny, wyniosły i w swoim obejściu wykwintny Wilczek, a za nim śnili jej się sami rycerze, w błyszczących pancerzach i hełmach z piórami.

Ale to tylko sny były. Jeżeli zaś czego swoim żywym sercem pragnęła, to tylko pogodzenia się z ojcem, przeciwko któremu czuła się winną, a wina ta była wielkim i nieustającym ciężarem na jej sumieniu. Niechby nigdy za mąż nie poszła, niechby jej tylko ojciec przebaczył, niechby ją wziął nazad do siebie, ażeby mogła żyć przy nim i dziecko swoje wychować: to było najwyższe szczęście, o jakim marzyła. Ale to nigdy się stać nie może. Ojciec się jej zaparł na zawsze, nawet Tymko, jej brat, o niej zapomniał i nigdy o nią nie spytał. Włostek dla niej bardzo wiele zrobil, za to go też czci i szanuje jak swego anioła stróża i wdzięczną mu będzie do śmierci: ale Włostek więcej dla niej uczynić nie może. Jakim sposobem on mógłby jej ojca przebłagać? On, który jest tylko knechtem drugiego rzędu, bo chociaż syn kniazia, przecież nie jest szlachcicem. Jej ojciec nawet i dawniej wszystkich knechtów miał za nic a cóż dopiero teraz, kiedy tak wielkie pozdobywał bogactwa?... Zaczem smutna jej dola i bez żadnej nadziei — a już to będzie wielkie szczęście dla niej, jeżeli Pan Bóg jej da znaleźć taką służbę dla siebie, gdzie by jej pozwolono dziecko zachować przy sobie.

Takie rozmowy toczyły się czasem pomiędzy nią i Włostkiem, lecz bardzo rzadko, bo oboje ich unikali: ona, bo nie chciała tego dobrego człowieka swoimi smutkami napawać, on bo się czuł bezsilnym i biednym, i Bogu dziękował za to, że ze swojej lafy104 i zapomogi swojego ojca mógł tyle oszczędzić, aby opłacić jej wyżywienie.

Tymczasem w lecie nielitościwy los uderzył w nich nowym nieszczęściem.

Tatarzy na Drohobycz napadli, miasto złupili i spalili do szczętu, a mieszkańców w wielkiej części wymordowali albo uprowadzili w niewolę...

Rozbójnicy ci napadli także na dworek jej gospodarzy, oboje staruszków nielitościwie zamordowali, jej dziecko porwali z łóżeczka i wziąwszy za nogi, główkę mu roztrzaskali o ścianę — a potem dom podpalili...

Ofka, zerwawszy się z łóżka na pierwsze larum105 i skrywszy się za wielką skrzynię, która na kobylicach stała opodal od ściany, na wszystkie te okrucieństwa patrzała. Tatarzy, rozbiwszy skrzynię, zakryli ją wiekiem, i dlatego jej nie dostrzegli. Gdyby ją byli dojrzeli, byliby ją wzięli jako snop zboża, bo ze strachu i zgryzoty zmysły się jej zamąciły: widziała tylko osłupiałymi oczyma straszliwe postacie tych zbójców, w wywróconych baranich kożuchach i czapkach spiczastych, z ogorzałymi twarzami i wyszczerzonymi białymi zębami; widziała trupy obojga staruszków, leżące na ziemi, widziała czerwoną krew swego dziecka na białej ścianie i czuła, że jego ciałko roztrzaskane gdzieś tam leży na ziemi pod tą skrwawioną ścianą...

Potem Tatarzy zniknęli jak duchy nocne na pianie koguta — a ją mdłości opanowały i całkiem pamięć straciła.

Dopiero kiedy Tatarzy dom podpalili, a płomienne języki zaczęły się wdzierać przez okna rozbite do izby, lizać podłogę i pułap i chwytać drewniane sprzęty w swoje piekielne objęcia, gorąco ją obudziło. Zerwała się i uciekając z tej paszczy ognistej, rzuciła się ku tylnym drzwiczkom alkierza, przez które dostała się w ogród, a potem już ogrodami biegła bez pamięci ku lasom, które szerokimi smugami ciągnęły się od Drohobyczy ku miastu Tustaniu.

Noc była ciemna, bez gwiazd i księżyca, ale jej drogę oświecał pożar miasta, które jak wielka misa, napełniona smolnym łuczywem, za jej plecyma gorzało: nad płomieniami czarne podnosiły się dymy, a ich swąd aż ku lasom dochodził, swąd przeraźliwy, bo czuć w nim było odór gorejących ciał ludzkich...

Uciekając jak najdalej od tego piekła, które sobie dzikość człowieka sama zapala na ziemi, dobiegła nocą na najwyższy grzbiet wzgórzy, ciągnących się pomiędzy Drohobyczem a Tustaniem.

Sama nie wiedziała, skąd się w niej tyle sił wzięło, ażeby pieszo i boso ujść taki ogromny kęs drogi; ale to strach i zgroza i każdemu człowiekowi wrodzony popęd ratowania swojego życia, potroiły jej siły.

Kiedy świtać zaczęło, obaczyła z całego Drohobycza tylko kościół stojący pośród dymiących się zgliszczów, a za Drohobyczem podnosiły się słupy dymów nad gorejącymi wioskami.

Od strony Tustania cisza i spokój jak zwykle. Tylko tu i ówdzie widać było małe oddziały zbrojnych na koniach, które się snuły po wzgórzach, błyszcząc dobytymi mieczami i pancerzami do słońca. Były to hufce Wilczka, które strzegły granic jego starostwa. Jakoż istotnie Tatarzy, jak się nie pokusili o jego zamek, tak i nie tknęli żadnej z wiosek, które do jego jurysdykcji należały. Zdaje się, że Wilczek ich do tego respektu zniewolił zawczasu, bo tu i ówdzie przy kopcach granicznych, mianowicie od strony Stryja, było widać z daleka powbijane słupy, a na nich pozawieszanych Tatarów. Wilczek już na parę dni przedtem wyprawiał forpoczty w te strony i kazał chwytać języków — a jakiegokolwiek Tatara chwycono, zaraz go zawieszono na granicy starostwa. Zaczem chanowie postanowili raczej temu staroście dać pokój...

Ofka przepędziła cały dzień w lesie, ratując się jagodami od głodu i nie wiedząc, co ma począć ze sobą. Zapomniała o wszystkim, nie myślała nawet o dziecku straconym, bo musiała myśleć o sobie. Świat ten nieraz bardzo jest brzydki, a ciężar życia staje się czasem wcale nieznośnym, ale to tylko dla tych, co młodość przeżyli: młodemu życie zdaje się lekkie, a świat zawsze tak piękny, choć czasem łzami zalany. Gdyby który z tych hufców się do niej przybliżył i wziął ją w swoje opiekę... Gdyby Włostek się jakim cudem dowiedział, że ona tu jest, pewnie by zaraz do niej przyleciał... Ale trudno się tego spodziewać. Ofka jeszcze jedną noc przepędziła w lesie.

A nazajutrz znowu to samo: hufce daleko, Włostek nie może wiedzieć, że ona żyje, miasteczko Tustań widać jakby na dłoni — ale do kogo tam iść? wszyscy ją znają, wszyscy wiedzą, jaką niesławę przyniosła sobie i ojcu, każdy za drzwi ją wypchnie i jeszcze nogą potrąci...

Ale co robić? Cóżkolwiek bądź, przecież wciąż w lesie mieszkać nie może, ażeby umarła z głodu, albo ażeby ją dzikie zwierzęta pożarły.

Ofka rozmyślała nad tym bardzo mozolnie. W mieście Tustaniu są dobrzy ludzie, sama ich znała tak wielu. Dzisiaj by jej może to zapomnieli, że niegdyś jako panna Biłowusówna nosiła głowę wysoko, może by jej przebaczyli jej winę, bo przecie ludzkie w nich serca, a ona teraz tak jest nieszczęśliwą. Ale cóż? kiedy wszyscy się boją jej ojca. Nikt by jej nie wziął do siebie, wiedząc dobrze, że ojciec ją wyklął i sam z domu wypędził. Jeden człowiek, co się jej ojca nie boi, to stary Daszkiewicz. Ba, gdyby Daszkiewicz chciał ująć się za nią, to w całym mieście nikt by nie śmiał mruknąć na nią, a nawet i ojciec musiałby zmilczeć, taka tam wielka jest u niego powaga. Ale Daszkiewicz, to wielki pan, w obyczajach bardzo surowy, najmniejszej swawoli w mieście nie cierpi, a jeszcze do tego i córki ma w domu. Daszkiewicz pierwszy mnie za drzwi wyrzuci... a potem co? Wyrzuci, nie wyrzuci, mówiła sobie Ofka — i sama nie wiedziała, co myśleć. Ale jak strach dodaje siły, tak nieszczęście podwaja odwagę: Ofka rozbudziła w sobie odwagę i poszła do miasta.

Nieszczęśliwa sierota wyglądała wówczas nie lepiej, jak jakakolwiek żebraczka: bosa, na zmiętej i obrukanej koszulce miała tylko perkalową i równie obrukaną spódnicę, a na plecach starą chustkę wełnianą, pierwszą lepszą, co w ucieczce jej wpadła pod rękę. Bogate i nader piękne jej jasne włosy spadały jej w wielkim nieładzie na ramiona i plecy, zarzuciła na głowę tę starą chustkę spłowiałą, zakryła nią twarz do połowy, aby nikt jej nie poznał, i tak się wśliznęła zaułkami przed dom Daszkiewicza.

Właśnie słońce się miało ku zachodowi.

Daszkiewicz, jako wójt dbały o bezpieczeństwo swojego miasta, miał teraz bardzo wiele roboty. Chmura tatarska, dzięki sprężystej zapobiegliwości Wilczka, któremu mieszczanie, uzbroiwszy się także, dzielnie pomogli, wprawdzie ominęła miasto, ale jeszcze ta chmura mogła powrócić — a tymczasem wiele ludzi, równie jak Ofka, uciekło z drohobyckiego pożaru i niemal wszyscy, wychyliwszy się ze swoich leśnych kryjówek, chronili się do Tustania, wiedząc dobrze, że to miasto bogate, a jego mieszkańcy, pełni ludzkości, ba, i znani stąd szeroko po kraju, chętnie ich przez czas jakiś przeżywią. Daszkiewicz, pomimo swojej powagi i wieku, nieleniwy do pracy, sam tych nieszczęśliwych przyjmował, wypytywał się o ród i rzemiosło, aby się jaki złodziej przy nich nie przekradł, i sam ich tym i owym mieszczanom poruczał w opiekę, odsyłając co pośledniejszych do ratusza, gdzie ich w kordegardzie mieszczono i na koszt miasta żywiono. Właśnie cała kupa takich biedaków sprzed jego domu do ratusza odeszła, Daszkiewicz stał w progu, patrzał za nimi i ocierał chustką kroplisty pot z swojej zarumienionej łysiny, kiedy Ofka w swoich łachmanach przed nim stanęła i drżąc na całym ciele, a zakrywając twarz swymi bogatymi włosami, nisko mu się pokłoniła,.

Daszkiewicz spojrzał na nią i rzekł: — Ot, jeszcze jedna sierota. Skądżeś ty? z Drohobyczy?

Ale Ofce tymczasem łzy się rzuciły do oczu i głos jej zalały, tak że tylko wyłkała: — Z Drohobyczy...

Wszakże te łzy zacnego Daszkiewicza wzruszyły, przybliżył się do niej, zajrzał jej w twarz i zapytał: — Któż ty jesteś, biedna dziecino? bo mi się zdaje, jakobym cię już raz widział.

A wtedy Ofka rzuciła się przed nim na kolana i powiedziała przez łzy: — Ja jestem Ofka, córka Biłowusowa.

Na to Daszkiewicz cofnął się od niej i podniósł obydwie ręce do góry. Ale się zaraz znowu do niej przybliżył, podniósł ją własnymi rękami z kolan i rzekł głosem pełnym, ojcowskiej dobroci: — No, toż ty musiałaś się niemało biedy nacierpieć, kiedyś aż zeszła na takie łachmany!

Powiedzże mi, cóż to się z tobą działo przez te wszystkie czasy?

Ale Ofka płakała, zatulając się chustką i nie mogąc głosu wydobyć z siebie. Więc poczciwy Daszkiewicz ją miłościwie utulił, mówiąc: — Nie płaczże już, bo ci się tu nic złego nie stanie. Wiem ja, bo i wszyscy to wiedzą, coś ty za przewodem tej zdradliwej Maruchy pobroiła z starostą. Bardzoś to niedobrze zrobiła i nie wiem, jak się tam o to rozrachujesz z Panem Bogiem. Ale mnie nic do tego. Ja człowiek, mnie ludzi nie spowiadać z ich grzechów, jeżeli innym nie szkodzą; mnie raczej koić ludzkie nieszczęścia, bo też i dość ich jest na tym świecie. Powiedzże mnie, jak ojcu, kędy żeś to bywałą po te wszystkie czasy?

Więc Ofka na te ludzkie słowa odetchnęła cokolwiek i opowiedziała w krótkości, co się z nią działo aż do napadu Tatarów...

Zaczem Daszkiewicz spytał: — A kędyż dziecko?

Ofka mu powiedziała, że je Tatarzy roztrzaskali o ścianę, i znowu się rozpłakała.

Więc Daszkiewicz bardzo się nad nią litował, ale się także i gorszył, bo rzekł: — Owóż to taka tych naszych panów robota. Zbałamucić niewinną dziewczynę, a potem porzucić, już to samo jest wielki występek, co by go ludzie karać powinni, choćby się największemu panu wydarzył. Nuż jeszcze swoją własną krew na taką poniewierkę puszczają — nie wiem też, czy kara Boska za to nie będzie...

Potem mądry Daszkiewicz zastanowił się trochę i spytał: — A powiedzże mi, czy nie myślisz ty upominać się u starosty o krzywdę?

A Ofka na to: — Dawnom mu zapomniała. Niech też i Pan Bóg mu nie pamięta...

— Więc tak dobrze — rzecze uspokojony Daszkiewicz — głupi ten, co z mocniejszym się bierze do wojny. Za swoje krzywdę jeszcze i po łbie dostanie, a sprawiedliwości nie znajdzie, jak to ja zawsze Kundratowi powiadam. A powiedzże mi jeszcze, cóż to tam Włostek? Jeśli tobie pomagał, zali też to było poczciwie?

— Włostek się ze mną obchodził jak ze świętą — odpowiedziała mu jasnym głosem Ofka — nawet i nie wiem, dlaczego się tak mną opiekował, jak siostrą.

— Bo to jest poczciwy parobek — rzecze Daszkiewicz — bez mała nie najlepszy ze wszystkich starościńskich żołnierzy. Więc dobrze, więc się to jakoś ugładzi, więc ja ciebie przytulę, ano nie wiem jeszcze, do kogo bym cię miał dać w gospodę, aby ci dobrze tam było.

Wszelako na to Ofka złożyła przed nim ręce, jak do pacierza i zawołała: — Święty panie Daszkiewicz! nie masz tu w całym mieście takiej gospody, z której by mnie mój ojciec nie wydobył, choćby ją miał łucznikami oblegać. A ojciec mój taki na mnie zawzięty, że jak mnie wywlecze, to pewnie mnie zaraz zabije...

Więc Daszkiewicz patrzał na nią i myślał, a potem rzekł: — Jużci zbutniał od tej ostatniej wojny, to prawda, że już nie ma pana nad niego. Ale domy mieszczańskie łucznikami oblegać... to znów co innego. Kiedy by się na to poważył, tobym go kazał wziąć jak barana i wrzucić do turmy, a kiedy by na to przyszło, to i łeb uciąć na klocu, bom ja tu panem, nie on i nie kto inny, a starosta by mój urtel106 na niego obydwiema rękami podpisał. To tam strachy na lachy te napadania z łucznikami na mieszczan. Ale mógłby hałaburdy wyprawiać... a tego nam nie potrzeba. Więc tedy... więc ja cię tymczasem u siebie przytulę, a tu pan Biłowus i do okna nie zajrzy, jeśli mu nie pozwolę, chyba że pod oknami zaszczeka.

Więc zaraz wziął Ofkę ze sobą i zaprowadził do izby.

Ofka była niezmiernie uradowana, już jakby pół nieba otworzyło się przed nią; jeno jeszcze się obawiała, jak ją przyjmie pani Daszkiewiczowa i jej dzieweczki, ją, która niegdyś pierwszą była pomiędzy miejskimi pannami, a teraz ciężką winą obładowana i prawie w łachmanach.

Ale tam cały dom był taki ludzki i taki poczciwy, że chyba ich wszystkich jeno do ran było przykładać. Daszkiewiczowa spłakała się nad jej nieszczęściem jak matka nad własnym dzieckiem, a jej dzieweczki wzięły ją zaraz pomiędzy siebie, zaprowadziły na pięterko do swoich izdebek, dały jej bielizny, obuwia i sukien na wybór, jeszcze i wyprzedzały się wzajem, która ma jej pierwsza usłużyć. Toż na wyścigi ją pocieszały, mówiąc: — Nie gryźże się już twoim nieszczęściem. Mogło się to i drugiej wydarzyć: taki to straszny pan ten starosta — a potem, wszyscy to mówią, że czary rzuca na biedne dziewczęta. Chybaby kamienne miał serce, kto by cię za to przeklinał. Zostaniesz tu u nas, będziemy cię kochać i pielęgnować jak siostrę, a już cię stąd nie puścimy, aż póki się nie pogodzisz z ojcem.

Więc Ofce bardzo się lekko zrobiło na sercu — i żyła u nich spokojnie, kryjąc się przed ojcem i niewiele pokazując się ludziom. W mały czas wszyscy też w domu Daszkiewicza bardzo ją polubili, bo była cichą i pracowitą, i uprzejmą dla wszystkich: w dzień bardzo misterne hafty robiła dla swych opiekunek, a wieczorami opowiadała im dziwnie piękne bajki, których ją niegdyś nauczyła Marucha, i zgoła każdemu umiała się czymsiś przysłużyć. Jakoż zdawało się wszystkim, że jest wcale szczęśliwą, bo nikt nigdy jej smutku nie widział na twarzy.

Ale tak przecie nie było, bo ona ze swym smutkiem tylko się kryła. Nieraz, kiedy się mogła skryć w jakim kąciku; rzewnymi zalewała się łzami: raz, że nie miała żadnej nadziei pogodzenia się z ojcem, co, jako grzech nieodpuszczony, nieznośnie ciężyło na jej sumieniu i wobec ludzi było wielkim dla niej upokorzeniem, a potem, że choć kniaziówna i córka tak bogatego człowieka, musi żyć u innych ludzi na łasce. Jedyną ulgę w tym znajdowała, że jej się zdawało, że tylko jeden Bóg wie o tym, jak ciężko pod tą zgryzotą wzdychało jej chrześcijańskie sumienie i jak się na to jej miłość własna burzyła.

Ale to jej się tylko tak zdawało. Albowiem już w parę tygodni po jej przybyciu do Daszkiewiczów, Biłowus się o niej dowiedział, Bóg nie wie czego nie wygadywał i całe miasto o tym wiedziało.

Biłowus od czasu wojny na Bukowinie zmienił się prawie do niepoznania. Dumny zawsze na swój ród i znaczenie, bywał dawniej pokornym, a przynajmniej pokorę udawał, bo był od starosty zawisłym i czuł się bezsilnym; lecz na tej wojnie, nałupiwszy cudzych i swoich, stał się przede wszystkim bogatym — a już to samo wbiło go w taką dumę szaloną, jaka się może zrodzić tylko w głowie głupiego i półdzikiego człowieka.

Powiadano o nim, że z wojny przywiózł beczkę złota i beczkę klejnotów — i musiało być w tym coś prawdy, bo chociaż był skąpym, i dawniej, kiedy także nie był bez grosza, ledwie jakiego piorunka wypuścił z ręki, teraz niejednokrotnie rzucił hojnie pieniędzmi, a nawet i dzbany stawiał mieszczanom, aby się tylko pokazać. Sam mieszkał zawsze na dębie i tylko przyjął dwóch łuczników na służbę, aby mu pilnowali jego fortecy; ale na miejscu spalonej zagrody zaczął murować dwór wałem i fosą obronny, który zamkiem nazywał, a przy tym wyjeżdżał w sąsiedztwa i wsie targował, które były na sprzedaż.

W mieście bywał dość często, ale prawie tylko na to, ażeby ludzi roztrącać i poniewierać.

Kiedy bowiem szedł miastem, to trzymał się pod boki jak pan, nogi podnosił tak wysoko, że mu widać było kowane podeszwy, kto mu z drogi nie uszedł, tego ściągnął nahajem — a kiedy zasiadł w winiarni, to wprawdzie wszystkich traktował, ale też naklął każdemu, mając ich wszystkich za kołtunów, łyczaków, charłaków, co i niewarci przy nim siedzieć na ławie. Najulubieńszym przedmiotem jego rozmowy był Wilczek: łotr, rabuś, rozbójnik, zwodziciel, co ukradł żonę swemu przyjacielowi i zrobił z niej swoją nałożnicę. Nikt tyle Wilczkowi nie szkodził, co nieubłagany i zaciekły na niego Biłowus, bo nawet jeździł po dworach sąsiedzkich i na zamki się wciskał, wymyślał i kłamał niestworzone rzeczy na niego i nigdy i nigdzie suchej nitki na nim nie zostawił. A kiedy go reflektowano, to się jeszcze tym bardziej wściekał ze złości, wołając spienionymi wargami: — Ja tego rozbójnika jak psa kiedyś zabiję — a potem całe jego starostwo zakupię i sam siądę na zamku!

Kiedy się o tym dowiedział, że Ofka znalazła przytułek u Daszkiewicza, zrazu się wściekał na niego ze złości, tłukł szklanki w winiarni i wołał: że Daszkiewicz mu na złość to zrobił, ażeby całe miasto widziało na własne oczy tę hańbę, którą mu córka zrobiła. Wtedy czasem sam pod jego okna podchodził i klął na niego ostatnimi słowami, wołając z dala: — Ej, ty Daszkiewicz, psi synu! nie graj ty ze mną, bo ja ci którego dnia twoje niedźwiedzią budę rozwalę i spalę jak kupę łuczywa! Oddaj mi córkę, abym ją zabił jak sukę, za hańbę mojego imienia. Oddaj mi tego starościca bękarta, abym go roztrzaskał o węgieł ratusza, a jego trupa powłóczył po mieście!

Kiedy usłyszano glos jego na rynku, poczciwe dzieweczki uprowadzały Ofkę pod jakimkolwiek pretekstem w tył domu albo też do ogrodu za domem, ażeby nie słyszała tych przekleństw — a Daszkiewicz uszy sobie zatykał i bardzo się smucił, ale mówił do siebie: Mógłbym ja jemu zamknąć tę wściekłą paszczękę, ale tym jeszcze większej narobię publiki.

Wszelako z czasem Biłowus się dowiedział, że dziecko zostało przez Tatarów zabite, a Ofka jest sama — a to go umitygowało cokolwiek. Już wtedy nie chodził pod dom Daszkiewicza, już nie przeklinał, ale kiedy się upił w winiarni, to czasem płakał jak dziecko, potem znowu się niecierpliwił i włosy sobie darł z głowy i wołał: — Ej, ty starosto! przecie ja ciebie zabiję i jak psa na płocie powieszę! — Ludziom, którzy go tak rozpaczającego widywali, zdawało się, że go szatan opętał i już chyba nie umrze, póki nie zabije starosty. Drudzy wszakże go pocieszali, mówiąc: ażeby nie rozpaczał, chodzą takie nieszczęścia po ludziach, Ofka bardzo kształtna dziewczyna, zdarzy się mąż i wszystko to się załagodzi. — Ba! — wołał Biłowus — gdyby ją kto wziął, dałbym mu czapkę złotych węgierskich, dałbym mu jeszcze jaką wioszczynę, bo dla Tymka zamek buduję, ale kto weźmie takiego łacha, co sobie nim gębę ucierał starosta? — A kiedy czasem w niego wmówiono, że się mąż znajdzie, to wtedy całkiem się zmieniał, opierał się plecyma o ścianę, nogi rozkładał szeroko i mówił: — Ale ja nie dam jej lada komu, bo to przecie Biłowusówna! — Tak dziwnie się w głowie tego człowieka ze sobą kłębiły nieubłagana nienawiść do Wilczka, głęboki żal i chęć zemsty nad córką, jakaś szczypta miłości ojcowskiej i wypiętrzona duma rodowa — i nigdy nie można było przewidzieć, co z niego wyskoczy.

Przez ten czas Włostek bardzo rzadko bywał u Daszkiewiczów. Przybiegł czasem wieczorem, przypatrzył się Ofce, trącił ją w łokieć z uciechy, że tak pięknie wygląda i tak dobrze jest opatrzoną, zagrał na teorbanie, zaśpiewał jedne piosnkę i drugą i znikał, nie powiadając nigdy, kiedy znów przyjdzie.

Daszkiewicz byłby go chętnie częściej widywał w swym domu, bo go lubił, znał jego ojca jako zamożnego i rozsądnego człowieka, z którym można by się porozumieć, zaczem mu się zdawało, że może by się tu dało ułożyć małżeństwo: ale Włostek, mimo najlepszej chęci, nie mógł częściej przychodzić.

Były to bowiem czasy wojenne — służba była zawsze twarda u Wilczka, a cóż dopiero wśród wojny. Tatarzy i Wołosza jeszcze wciąż grasowali po kraju, Wilczek miał się ciągle na ostrożności: jego hufce patrolowały bezustannie po granicach starostwa, docierały często do Stryja i Żydaczowa, nawet i do Sambora, aby się znosić z hufcami tamtejszych starostw. Wilczek sam nieraz ze swymi hufcami wyjeżdżał: rzadki to zatem był dzień, gdzie żołnierz mógł się choćby na parę godzin oddalić.

Miasto Tustań stało także przez te wszystkie czasy pod bronią, lada chwila mogło być napadnięte, wszyscy byli zatem niebezpieczeństwem życia zajęci, nikt wtedy się nie żenił, nikt nawet w konkur nie chodził. A ledwie Tatarzy z Wołoszą ustąpili, niebawem Turcy zalali Ruś — a dopiero w zimie ciężkie mrozy zaczęły ich gubić. Natenczas starostowie zaczęli na nich wypadać z swych zamków, bić ich i gonić aż poza granice Rusi. Wilczek razem z innymi wypadał, a gonił dalej niż inni — a kiedy się już Turków pozbyto, przecie jeszcze nie było bezpieczeństwa przeciw Wołoszy. Tak ta bezustanna a twarda służba trwała na zamku do samej wiosny.

O wiośnie zdarzyło się to wielkie nieszczęście na zamku, że pani spadła z wieży narożnej i śmierć znalazła w przepaści: a wtedy i służba u Wilczka się tak rozwolniła, że Włostek mógł ledwie nie co dzień przybiegać do miasta.

Zaczem dopiero natenczas, mając czas z bliska przypatrzyć się Ofce i widząc, jako jest piękna jak obraz a świeża jakoby krew z mlekiem, a do tego taka stateczna, że wszystkie inne dziewczęta wyglądają przy niej jakby jej sługi, krew się w nim naprawdę rozgrzała. Jego miłość przyszła do świadomości i zamieniła się w pożądliwość — a wtedy już mu się zdało, że nie może żyć bez niej i że się musi z nią ożenić. Ale jak by to zrobić? — O ile mu się zdawało, Ofki był pewnym; ale też tyle wszystkiego. Jego ojciec dałby pozwolenie ożenienia się z Biłowusówną, bo to wielka familia, a i posagu nie braknie; ale jak się dowie, że ta Biłowusówną coś przeskrobała ze starostą, o czym nawet może coś słyszał, to go pewnie za drzwi wyrzuci, gotów jeszcze dać admonicją nahajem. Nuż z drugiej strony stary Biłowus! jak go zna, tak ani marzyć o tym nie może, żeby dał córkę za knechta. Otóż taki to świat i taki on nędzny jest na tym świecie! Gdzie który inny nie wziąłby może tej dziewki za górę złota, on swoim biednym rozumem nawet nie widzi sposobu, jak by ją dostać...

Ale Włostek przy biednym rozumie miał dziką energią, owe energią ruską, co wszystko gwałtem chce zdobyć, wierzy w fatalizm opiekujący się silną wolą człowieka, lecz przy tym posługuje się także chytrością. Więc zamknął oczy na wszystkie przeszkody i powiedział sobie, że musi ją dostać, choćby miał zamordować każdego, co mu stanie na drodze. Ale tymczasem udał się do Daszkiewicza po radę. Daszkiewicz w swojej niewyczerpanej dobroci serca przyjął go dobrze i rzekł: — Już tam twojego ojca, to ja biorę na siebie. Z Biłowusem będziemy mieć perepałki, ale jakoś go uchodzimy. Bądź dobrej myśli, za trzy, a za cztery tygodnie najdalej, będzie wesele.

Jakoż Daszkiewicz zaraz nazajutrz sam do Synowódzka pojechał, a za parę dni z dobrą wiadomością powrócił: ojciec Włostka dał się przekonać, jeno sobie zastrzegł, że sam do Tustania przyjedzie, bo chciałby też przedtem swoje przyszłą synowę obaczyć.

Potem Daszkiewicz wziął się do Biłowusa. U tego niesamowitego człowieka roztrącił się najprzód o jego dziką a nieświadomą swojej dzikości naturę. Biłowus zaraz na samym wstępie prawie wściekł się na niego, o mało nawet że go nie ściągnął nahajem, przeklinając go ostatnimi słowami za to, że się miesza w jego domowe sprawy, że jego hańbę, o której już zapomniano, na rynek publiczny wywłóczył, że go chce zgubić, że na jego życie nastaje.

Zgoła gadał jak każdy niepowściągliwy człowiek, co sam sobie winien, a nie umie pohamować swej złości i sam nie wie, na kogo i za co się gniewa. Daszkiewicz wrócił nazajutrz i w dnie następne do niego. Biłowus się trochę miarkował, ale o wydaniu swej córki za Włostka ani słyszeć nie chciał, mówiąc w swej zawziętości: — Jaka jest, taka jest, ale wiedz o tym, że jej nie dam za knechta, co nie ma nawet własnej chałupy, a jest chłop z chłopów i nigdy niczym nie będzie.

— Więc cóż z nią zrobisz? — pytał Daszkiewicz.

— Oddaj mi córkę! — wołał Biłowus — a wtedy obaczysz.

— Słysz, głupi Biłowus — powiedział mu zacny Daszkiewicz — ty człek bisnowaty, ja ci córki nie wydam, ażebyś ją skrzywdził. Jam tu wójt na to, ażebym nie dopuszczał występków, kiedy je mogę przewidzieć. Więc to na próżne takie gadanie. A potem powiedz rozumnie, gdybyś ją miał w swoim domu, to cóż byś z nią zrobił? Dziewka jest na to, aby szła za mąż — a powiedzże przede mną jak na spowiedzi, gdzież ty dla twojej dziewki znajdziesz lepszego męża jak Włostek?

Tu Daszkiewicz go trącił w kolano i dodał: — Nie bądźże głupi, a bierz, co Bóg daje. Tak się od razu pozbędziesz tej zmory, co ciebie dusi, a i nam wszystkim niemało cięży na sercu.

A na to Biłowus odwrócił się od niego i mruknął przez zęby: — Jeszcze ja mam dosyć pieniędzy, abym jej kupił szlachcica na męża.

Słysząc to Daszkiewicz, zniecierpliwił się, wstał, splunął na ziemię i wyszedł z winiarni, a przestępując próg, rzekł półgłosem do siebie: — Już to szlachectwo pozawracało łby nawet takim chamom, jako ten niedźwiedź, co mieszka na dębie. Zamiast poczciwością a pracą na dobre imię zarobić, własne dziecko by zaprzedali, ażeby mogli na swoim domu jaką karmazynową łatę przylepić. Sam Pan Bóg musiałby chyba cud zrobić, jeśliby chciał pomóc takim bydlętom!

I odtąd już on sam zrozpaczył, ażeby mógł tego dzikuna ze spaczonym rozumem na prostą drogę sprowadzić.

Lecz wtedy, właśnie jak promień słońca z chmurnego nieba, spadł Tymko Biłowus na Tustań — i zjawił się w takiej świetności, że wszystkich zadziwił i olśnił.

Tymko, jako potomek kniazów, miał także swoje ambicje, ale ku ich ziszczeniu szedł drogą uczciwą i prostą. Sponiewierany niegdyś przez ojca, lekceważony przez panów, do których nie mógł się zbliżyć, jak tylko się dostał do Olizara, postanowił sobie służyć mu wiernie i jego łaskę sobie zaskarbić. To mu się całkowicie udało, bo już pod jego komendą miał rangę setnika, a jako taki stanął na równi z niższymi oficerami. Kiedy Olizar zginął, on wszystkie siły wytężył, ażeby jego sotnię, która już wtedy nazywała się pułkiem, utrzymać w kupie a zarazem i w należności do królewskiego dworu. W czasach wojennych łatwo mu się to udawało, pobierał żołd i starał się swój pułk pomnożyć, co także nie było trudno w tym czasie, gdzie było tyle żołnierzy bez chleba. Potrafił on nawet kilkakrotnie odznaczyć się odwagą i roztropnością, zwłaszcza w ostatniej pogoni za Turkami, skąd poszło, że już był znany z nazwiska królowi, a jego dwór wojskowy miał go za swego. Natenczas Tymko zapragnął, ażeby go król w spadku po Olizarze zamianował swym pułkownikiem. Ranga pułkownika niewiele wówczas znaczyła, w armii polskiej jej wcale nie znano, utrzymywała się tylko w tradycjach ruskich, w Polsce właściwie nikt nawet nie wiedział, kędy i jakie miejsce przypada pułkownikowi — a nawet i na Rusi pułkownik znaczył tylko tyle, ile człowiek ten znaczył, który się tak tytułował. Mimo to wszakże Tymko napotkał na wielkie trudności: był wprawdzie żołnierzem walecznym i serdecznym chłopakiem, za co go też wszyscy lubili, ale ledwie umiał cokolwiek czytać, a podpisywał się krzyżem św., o jego ruskim szlachectwie jakoś niewiele ludzie wiedzieli, a wtedy już trzeba było mieć całkiem niezwykłe protekcje, ażeby, nie będąc szlachcicem, dostąpić jakiegokolwiek urzędu. Szło mu zatem jak z kamienia. Ale kiedy król teraz do Lwowa przyjechał, Tymko wziął Pana Boga na pomoc i sam mu do nóg się rzucił, przedstawiając swoje zasługi, przysięgając na wierność i prosząc o tę zachętę do dalszej wiernej służby koronie i panom. Więc król to wziął pod rozwagę i poradził się z panami, a zwłaszcza tymi, co mieli wielkie posiadłości na Rusi — a ci panowie, pragnąc wraz z królem, ażeby lud ruski garnął się do nich i stawał w obronie granic królestwa, przychylili się za nim. Tak Tymko został pułkownikiem, otrzymał żołd regularny na trzysta ludzi i koni i wliczon jest w komput żołnierzy królewskich, a na teraz zostawion pod rozkazami wojewody ruskiego we Lwowie.

Dobiwszy się takiej wysokiej rangi z niczego i chcąc się przecie pokazać ojcu i tustańskim mieszczanom, haniebnie buńczuczno i huczno wjechał na rynek miasteczka. Sam był ubrany w aksamitny kaftan, krojem kozackim ze srebrnymi guzami, i miał pas, srebrem kowany, na biodrach, a na tym burkę kosmatą, czerwonym muzułbasem107 podbitą, a na srebrną klamrę zapiętą, na głowie kuczmę pilśniową, z uszyma podniesionymi do góry i z piórem, a u boku szablę kamieniami sadzoną. Koń pod nim siwo-jabłkowity z długą a cienką grzywą i przystrzyżonymi uszyma, prawie do dzianeta podobny — a za nim trębacz, sześciu kozaków na dobrych koniach i dwóch parobków z jukami. Tak stanął przed ową winiarnią, gdzie przedniejsi mieszczanie zasilali się miodem i kazał odzew królewski zatrąbić.

Na odgłos trąby wszyscy goście wybiegli, a z nimi i stary Biłowus. Ten zaraz go poznał i zawołał takim wesołym głosem, jakiego dawno już nie słyszano u niego: — Tymko! trzysta ci mać!... ta ty się już na rycerza wyrąbał!

Zaczem wziął się pod boki i śmiał się — a jego twarz błyszczała jasnymi promieniami jak słońce.

Więc Tymko, posiedziawszy jakie pół pacierza na koniu, ażeby go wszyscy dobrze obejrzeli, zsiadł wreszcie z kulbaki i przystąpił do ojca, aby go w rękę pocałować; ale ojciec trącił go w ramię kułakiem i rzekł: — Trzysta ci mać! Czymże ty został, rotmistrzem albo też starostą? Gadajże więc, jak to było, aby też i ludzie słyszeli.

Tak szli do winiarni, a tam Tymko im opowiedział, jako jest pułkownikiem kozackim, co prawie to samo znaczy, jak by był rotmistrzem królewskim.

Więc Biłowus kazał wina nastawiać w największych dzbanach, traktował wszystkich, choćby kto był najuboższy, i trącał pięścią jednego po drugim, każąc mu patrzeć na Tymka.

Spił się też niebawem jak suseł — a kiedy go Tymko przez rynek prowadził do domu, wszystkie piorunki, a nawet i grosze szerokie, ile ich miał w kieszeni, pomiędzy ubogie ludzie rozrzucił, śmiejąc się z nich pogardliwie, jako się o nie rozbijali pomiędzy sobą.

Nazajutrz, wytrzeźwiwszy się na swoim dębie, kazał Tymkowi jeszcze raz opowiadać, jak się to stało, że się na takiego pana wyrąbał, potem oglądał jego konie, moderunki i ludzi, każdemu z nich co podarował, kazał ich gościć jak panów u siebie, a Tymka klepał wciąż po ramieniu i śmiał się, mówiąc: — Przecie ja tobie dębczakiem dobrego rozumu napędził do głowy. Teraz ty pan — a ja już nic. Już teraz i miejskiej komendy po mnie nie weźmiesz i zagrodą pogardzisz, chociażem na niej zamek zmurował dla ciebie. Kogóż tam teraz posadzić?

I tak się też stało, jak Biłowus powiedział i jak w takich wypadkach zawyczaj się zdarza: nie ujeżdżony przez nikogo ojciec zmalał zupełnie przed synem, co się daleko wyżej od niego wydrapał, zaparł się nawet samego siebie wobec niego, sam już niczym nie dysponował i już tylko to się dziać miało, co Tymko rozkaże.

Więc Tymko, dowiedziawszy się wszystkiego, co się tymczasem z jego siostrą stało i co teraz się święci, poszedł do Daszkiewicza. Ofce wyrzutów nie robił, bo był z niego człek ludzki i litościwy, ale też z nią niewiele rozmawiał, bo sam za nią się wstydził, że tyle hańby przyniosła jego rodzinie, a ojcu tyle zmartwienia: natomiast wszakże długo, spokojnie, uczciwie i mądrze namawiał się z Daszkiewiczem.

Zaczem Daszkiewicz w kilka dni potem urządził u siebie sutą biesiadę, sprowadził na nią Włostkowego ojca ze Synowódzka, zaprosił Tymka i Biłowusa, i Włostka.

Włostek przyprowadził ze sobą kilkunastu starościńskich żołnierzy, samych setnych mołojców, którym stary Kukuć przywodził, a do których się i Kostruban przyczepił, jako to wszędzie umiał się wkręcić i był dosyć lubiony, choć mowę ludzką kaleczył z niemiecka.

Przyszedł pop, porzuciwszy natenczas dratew i szydło, przyszli także niektórzy mieszczanie z żonami i dzieweczkami, bo już wszyscy wiedzieli, że się tam nie obejdzie bez tańców, gdzie też i wszystkich muzykantów spędzono.

Dom Daszkiewicza był wprawdzie drewniany, ale bardzo dostatni. Na górze były izdebki mieszkalne, opatrzone bardzo pięknymi krużgankami, a na dole dwie wielkie świetlice, z misternie rzeźbionymi ścianami, na których też dla ozdoby i dla powagi porozwieszano rozmaite tureckie dywdyki i inne makaty, na półkach zaś stały dzbany i misy farfurowe, co wszystko przyzbierało się z czasem z darów nieboszczyka Kijasa.

Jedzono i pito wielką gębą przy dwóch wielkich stołach, a muzyka przygrywała im z kąta.

Pani Daszkiewiczowa, w złotolitym czepcu i z pozłocistym łańcuchem na szyi, i jej dzieweczki usługiwały gościom, przynosząc combry baranie, należycie czosnkiem wyszpikowane, i prosięta pieczone, napełnione mamałygą z rodzenkami, i stawiając je przed kawalerami, aby je ćwiartowali — a Daszkiewicz sam, z twarzą okrytą potem kroplistym, wino i miód z wielkich dzbanów nalewał, zachęcając do picia.

Łechcąca podniebienie woń mięsiw pieczonych i korzenne zapachy starego miodu i wina napełniły izbę, rozweseliły się twarze, głośne śmiechy rozlegały się koło stołów i wszyscy się wybornie bawili: tylko Daszkiewicz i Tymko byli trochę zasumowani i niespokojnymi oczyma spoglądali ku drzwiom, bo Biłowusa jeszcze nie było. A przecie to przede wszystkim w tym celu dana była ta biesiada, aby go z córką pogodzić...

Dopiero kiedy już stoły wynosić zaczęto i jeszcze stojący wychylano puchary, Biłowus wszedł bez hałasu do izby. Przyszedł, ale był jakiś nieswój i widać było po nim, że nierad przychodzi.

Patrzał w ziemię, jak gdyby się obawiał spotkać ze wzrokiem swej córki.

Co widząc Daszkiewicz, podbiegł ku niemu, a trzymając właśnie puchar nalany w ręku, podał mu go i rzekł: — A my już zjedli, a ty dopiero przychodzisz. Napijże się ze mną, abyś robaka zatopił.

A Biłowus wtedy się trochę ośmielił i rzekł z udanym uśmiechem na twarzy: — Już to taka moja natura. Ja do cerkwy, a pop błohostawiut, ja do karczmy, a do mene piut.

Więc Daszkiewicz się śmiał i wlał w niego ten puchar.

Biłowus wypił i szedł dalej, ale trzymał się ściany, ledwie że gospodynią pozdrowił, na córkę ani nie spojrzał i zasiadł zaraz w odległym kącie, gdzie przed nim mały stół postawiono z dzbanami wina. Stary Kukuć z jednej, a pop z drugiej strony się przysiedli do niego i pili, bawiąc się z nim rozmową, jak gdyby sami byli w świetlicy.

Tymczasem muzykanci stanęli pomiędzy oknami, zaczęli grać kołomyjki — a młodzież z dziewczętami poszła w taniec.

Tańcowano wesoło i skocznie, z hołubcami i z prysiudami, i śpiewano przy tym pieśni huculskie, bardzo piękne, prawie do krakowiaków podobne, choć czasem cokolwiek rubaszne.

Mykitycha chlib sadżaje, A My kita dumku hraje: Cy ty to, Mykito?

Nie ja to, mij tato 108.

Potem dalsze zwrotki śpiewano, a jak te prześpiewano, zaczęto inne: Każut meni kaszu isly, A ja ne hołoden, Każut meni babu braty, A ja diwki hoden.

Mene maty porodyła, Taj kazała: synu, Luby w noczy metodycy, A diwczata w dnynu109.

Zaczem śpiewano znów zwrotki inne o wesołej wdówce: Wże try dni i try ncdiły Jak moho muża komary zjiły, A szcze każut ludę, szczo ja ne żurusia: Oj, a ja żurusia, pidu utoplusia, Utoplusia nyni, nyni W czerwonym wyni.

Ach, horę, horę, zażuryłam sia, Skrypkami, dudkami, nadsadyłam sia.

Taj szcze każut lude, szczo ja ne żurusia, \ Oj, a ja żurusia, pidu uduszusia, Uduszusia nym, nyni, W puchowyj peryni.

Włostek prosił Ofkę do tańca, ale ona nie chciała, jeszcze i ramionami wzruszywszy, odwróciła się od niego.

Włostek, czuły na każde jej spojrzenie, mocno się zasmucił. Serce niespokojnie mu biło, tak by był chciał z nią potańcować i co pięknego zaśpiewać, aby też ludzie wiedzieli, jakie są jego zamiary: ale Ofka ani rusz. Głowę spuściła ku ziemi, skubie fartuszek, a czasem spod oka spogląda na ojca, jak gdyby Włostkowi chciała dać do zrozumienia, jaki robak ją gryzie i komu się powinien o nią oświadczać: ale zapamiętały Włostek jej nie rozumiał. Owszem, jeszcze siadł przy niej i zaczął jej prawić miłosne komplementy.

Już ją trzy razy trącił w łokieć i już jej przysiągł trzy razy, że ją tak kocha, że zaraz by dla niej spalił ojcowską chałupę: ale Ofka go wcale nie słucha i wciąż patrzy w ziemię a skubie fartuszek. Nuż właśnie w tej chwili ktoś zaśpiewał przed muzyką; Oj, kuje zazułeczka, Kuje ta wahuje, Ta chto idę do starosty, Nechaj si waruje111.

Ofce się zdawało, że to do niej ktoś przepił. Spłonęła pąsem, łzy jej w oczach stanęły ze wstydu, odtrąciła Włostka od siebie i odsunęła się prawie o cały krok od niego.

Więc tedy Włostek, który tej piosnki nie słyszał, a gniew miał siarczysty, sczerwieniał cały od złości i oburzenia, porwał pierwszą lepszą dziewczynę do tańca, stanął przed muzyką i zaśpiewał z całego gardła: Oj, piszow ja do diwczyny, Diwczyna sia duje, Ja szepczynu pid paszynu: Naj ty mat’ morduje!112 Śpiewanie to wszyscy słyszeli i zrozumieli: więc na to wielki zgiełk i publika. Ci się cieszą złośliwie, ci z Włostka się śmieją, inni patrzą na Ofkę, bo jej nie mogą zrozumieć.

Tymko przyskoczył do Ofki: — Na miłość Boga, cóżeś zrobiła? jeżeli Włostka nie chcesz, toż trzeba było to zaraz powiedzieć.

Więc Ofka przyznała się bratu, że Włostka dosyć nawidzi, ale słowa mu nie da, dopóki ojciec się gniewa: jeżeli będzie musiała, to pójdzie z przekleństwem ojca do grobu, ale nie pójdzie z nim na wesele.

Zatem Tymko wziął ją za rękę i zaprowadził do ojca — a ona mu się do nóg rzuciła.

Nieubłagany Biłowus nie ruszył się z miejsca, oparł się o ścianę i nogi rozłożył przed sobą, co wszystkich bardzo zgorszyło.

Jednak przytomny Tymko zawołał do niego przez głowy wszystkich: — Bat’ku! niech tam Bóg karze ludzi — a rzecz ojcowska przebaczyć dziecku i pobłogosławić.

A tymczasem Daszkiewicz pchnął Włostka, ażeby ukląkł przy Ofce.

A kiedy już oboje przy sobie klęczeli, Biłowus się zmiękczył, wstał, pochylił się nad nimi i rzekł: — Tymko tak każe, najże tak bude.

Tak więc nareszcie odbyły się te zaręczyny.

Zaczem wielki huk się zrobił w świetlicy. Jedni poszli znów w taniec, drudzy pieśni weselne śpiewają, ci piją za zdrowie bądź czyje — a ojciec Włostka przysiadł się do Biłowusa i powiada mu, że rad Włostka wraz z żoną weźmie do siebie, ażeby się przy nim handlu i gospodarstwa nauczył i po nim dziedziczył.

Ojciec Włostka był to mąż wzrostem niewielki, ale haniebnie barczysty, z ogorzałą twarzą o rysach rzymskich, z dużymi czarnymi oczyma, które na żółtawych białkach się obracały, z długimi czarnymi, mocno wymaszczonymi włosami, w których białe nici się przebijały, i z zawiesistym wąsem nad kształtnie zakrojonymi ustami; miał na sobie kożuszek barwnymi skórkami i jedwabiami wyhaftowany i pas szeroki, w posrebrzany mosiądz okuty, a rozmaitymi pieniążkami nabijany. Widać było po nim na pierwszy rzut oka bogatego Hucuła, co by zapewne i niejednego szlachcica zapłacił.

Toteż Biłowus traktował go z należytym respektem i wypytywał o obszar jego gruntów, o jego chudobę i rozległość handlu, który prowadzi. I zdało się, jakoby się zgadzał, ażeby Włostek służbę porzucił i osiadł z żoną przy ojcu.

We Włostku także się odezwała jego huculska natura: na ostatek dobrze mu było wszędzie, ale przecież w Synowódzku najlepiej. Jakoż trącił Ofkę w łokieć z radości i powiadał jej, jak to tam ładnie w tych górach — a drudzy sobie z nią żartowali, mówiąc, aby się wybierała, bo zaraz po weselu z teściem i mężem do Synowódzka pojedzie.

Ale Ofce jakoś to wcale nie było do smaku. Z kniaziównej zejść na chłopską synowę i zakopać się w dalekich Beskidach, na tę samą myśl łzy jej w oczach stawały. Sama się odezwać nie śmiała, ale błagającymi oczyma raz po raz rzucała na Tymka, aż wreszcie zebrała się na odwagę, poszła w taniec z Włostkiem i sama przy muzyce zaśpiewała tę piosnkę: Jakże ja majusia wyberaty, Taj z wami jichaty, Maju batenka, Jak sokolenka, Żal mi ho pokidaty!113 Kiedy Biłowus tę piosnkę usłyszał, ojcowskie serce się w nim ruszyło — a że zapewne i Tymko jakieś słówko do tego dorzucił, wstał, przystąpił do Ofki, objął ją w swoje ramiona i rzekł: — Już ja ciebie od siebie nie puszczę, bo Tymko pan, pójdzie w świat, aby ludziom panować, a mnie by smutno było na stare lata samemu.

Więc te słowa znów wielkim powitano okrzykiem, wypito jeden puchar i drugi i Ofka poszła znów w taniec.

Ale wtedy już się rozhulała z wielkiej radości, że jej ojciec przebaczył, serdeczna pustota ją wzięła i tańcowała drobniuteńko, po pańsku.

Wszyscy się jej pańskiemu tańcowi dziwili i patrzali na nią z upodobaniem; tylko pop, chociaż się ledwie trzymał na nogach, patrzał na nią z ukosa, pokiwał głową, uśmiechnął się trochę złośliwie, a potem baranim głosem zaśpiewał: Oj, ne tańciuj, oś tak dribno.

Tobi toho ne potribno.

Więc na to śmiech rozgłośny i hałas się podniósł w całej świetlicy, właśnie jak gdyby już dom miał się zawalić. Wszystkim się ten mądry przycinek podobał, bo wszyscy to czuli, że kiedy Ofka swojego czasu zaczęła po pańsku tańcować, to jej to wcale nie wyszło na dobre.

Ale się śmiano z dobrym sercem dla Ofki, jakoż wszyscy się rwali, aby z nią potańcować, z czego poznała, że za przewodem jej ojca wszyscy jej przebaczyli.

Tymczasem w kącie, koło Biłowusa i ojca Włostka, naradzano się bardzo poważnie, jak by to małżeństwo postanowić. A wtedy Tymko głos zabrał i powiedział: że Włostek służby na zamku porzucać nie może, bo się to żołnierzowi nie godzi, a nawet i sam starosta pewnie by go nie puścił; ale on jemu ustępuje ojcowskiej zagrody, a Biłowus mu ustąpi wszystkich swoich urzędów — a tak wszystkim stanie się zadość, bo Ofka na ojcowiźnie osiędzie, Włostek w znaczeniu postąpi i pewną samoistność uzyska, a stary ojciec będzie mógł sobie przy dzieciach odpocząć.

Tymko tak każe, więc tak ma być, na co się też wszyscy zaraz zgodzili. Zaczem postanowiono, że wesele się zaraz jutro rozpocznie — i ułożono, co się ma dziać którego dnia i o której godzinie, ażeby w niczym nie wykroczyć przeciwko starym zwyczajom.

A kiedy wszystko już ułożono, natenczas Kostruban wystąpił z bardzo ważną uwagą, mówiąc: że weselnicy powinni pójść do starosty po błogosławieństwo, bo przecie wszyscy są jego poddani, i nie godziłoby się, gdyby nie poszli z korowajem do swego pana.

Słysząc te słowa, Biłowus się okrutnie oburzył, uderzył pięścią w stół i zawołał: — Co mi tam starosta! Bodaj go jasne pioruny zabiły! Ja nie pójdę do niego! A jeślibym poszedł, to chyba po to, abym mu łeb toporem rozwalił!

Na to Kostruban się po diabelsku uśmiechnął, wziął Biłowusa za klapę kubraka i rzekł: — A wy głupi, panie Biłowus!

A potem mu bardzo wymownie dowodził, że trzeba koniecznie iść do starosty, ba, nawet i groził, że starosta, kiedy by się na nich pogniewał, to mógłby im ślubu zakazać.

Tymko się chwiał w swoim zdaniu nie dlatego, żeby złość swego ojca podzielał, ale z tego powodu, że nie wiedział, jakim by głosem miał do starosty przemówić, któremu on teraz prawie jest równy, a który, w swej pańskiej dumie, może go zechce traktować jak chłopa.

Rozważny Daszkiewicz również się wahał i prawie był przeciw temu, podsuwając tę racją, że starosta jest w świeżej a ciężkiej żałobie, nawet i nie pokazuje się swoim własnym dworzanom, jest przy tym porywczy, gotów kogo obrazić: wszelako nie upierał się przy swoich obawach, a odnosił się z tym do Kukucia, a przede wszystkim do rady ojców państwa młodych.

Ale Kukuć, wierny sługa starosty, poparł Kostrubana, obstając za powagą i honorem swojego pana, i dodawał do tego: że chociażby starosta weselników nie przyjął, to zawsze trzeba, aby przynajmniej wiedział, że byli u niego. Bardzo mu ten argument pochwalił Kostruban.

Tak ważyły się zdania aż do północy i dłużej, nie mogąc przeważyć szali na żadną stronę.

Z którego to powodu Kostruban, nie mogąc w żaden sposób dopuścić, ażeby taki despekt zrobiono staroście, zwrócił się do popa, a przypomniawszy mu, że każda władza pochodzi od Boga, a zwłaszcza ta władza, co jest kolatorem, zaraz go ujął dla siebie. Zaczem, jeżeli pop jeszcze trochę podpije i język dobrze rozpuści, to może być, że opór Biłowusa przełamie: a wtedy uczyni się zadość wszystkim starym zwyczajom i wesele odbędzie się tak samo, jak je po wszystkie wieki odprawiali ojcowie i dziady.

XVIII OSTATNIE OFIARY Kiedy owego fatalnego dnia, podczas gdy Wilczek, siedząc na ganku zamkowego dziedzińca, wydawał swoim ludziom rozporządzenia, co się ma dziać po folwarkach przez cały czas jego podróży, Jagienka z dzieckiem i z niańką odeszła na wieżę, nikt nie miał najmniejszego przeczucia, ażeby się miało stać jakie nieszczęście. Wszyscy byli tak przyzwyczajeni do tego, że starościna przesiaduje często całe godziny po rozmaitych zamkowych krużgankach, iż nawet nikt nie zwracał na to uwagi. Tylko Wilczek pośpieszył się ze swymi rozporządzeniami, bo chciał jak najprędzej pójść sam za żoną i dzieckiem i spędzić z nimi jaką godzinkę na świeżym powietrzu. Zaczem gdy skończył, wstał ze stołka, kazał sobie podać żelazny toporek, który brał zwykle ze sobą, kiedy się drapał po wieżach, i już miał odejść: ale wtem dała się słyszeć trąbka rycerska przed zamkiem, trąba i hasło królewskie.

Hasło królewskie Wilczka niezmiernie zdziwiło, bo starostowie sąsiedni, którzy mieli prawo tego hasła używać, kiedy przyjeżdżali do niego, nigdy nie ogłaszali się trąbą, tylko po prostu kazali zakołatać do bramy. Podejrzliwy Wilczek wpadł na myśl, że może to być jakieś podejście Wołochów, zaczem krzyknął na swoich żołnierzy: — Nie otwierać bramy! A wleź tam który do bronnego na górę i powiedz mu, aby się dobrze tym gościom przypatrzył i przekonał dowodnie, kto są.

Kilku żołnierzy pobiegło zaraz na wierzch bramy, ale czy to nie znaleźli na niej bronnego, czy też, że go zastali zamroczonego snem śród skwarnego upału, cokolwiek dłużej się zabawili.

Trwało to ze trzy pacierze albo i więcej. Wilczek swoim zwyczajem zaczął się już niecierpliwić, stukając toporkiem w płyty kamienne i wołając za nimi na bramę: kiedy wtem niańka, zbiegłszy jak strzała z wieży, przypadła ku niemu bez tchu, a z rozkrzyżowanymi ramiony, wołając urywanymi słowami: — Dla Boga! ratujcie! pani spadła wraz z dzieckiem z krużganku!

Słysząc to Wilczek, przyskoczył ku niej, szarpnął ją lewą ręką za ramię i zawołał: — Gdzie? co? gdzie pani? mów zaraz.

Niańkę zdjął strach wielkooki, już prawie całkiem oddech straciła; ale jeszcze opowiedziała, jak mogła, że pani stała przy dziuple, ale się wychyliła przez poręcz i spadła w przepaść wraz z dzieckiem.

Natenczas Wilczka przede wszystkim złość zdjęła okrutna na niańkę, podniósł w górę toporek, zawołał sinymi usty: — Tak to pilnujesz pani! — ciął ją z wściekłym zamachem z góry i głowę jej rozszczypał na dwoje. Zakrwawiony mózg z rozłupanej czaszki wyskoczył, niańka padła nieżywa na płyty kamienne, a jej krew zaczęła strumieniem ściekać ze schodów.

Na straszną wiadomość o śmierci pani i na widok takiej okrutnej zbrodni popełnionej przez pana piekielny hałas się rozniósł pomiędzy ludźmi stojącymi w dziedzińcu i między całą załogą.

Płacz, jęki, wołania i zawodzenia kobiet zamkowych zawrzały po wszystkich kątach dziedzińca, wszyscy biegali jak opętani, a nikt nie wiedział, co robić.

Wilczek, zamordowawszy niańkę, stał przez oka mgnienie jak posąg na ganku, z zsiniałą twarzą, z obłąkanymi oczyma, trzymając zakrwawiony toporek w prawicy. Wszakże po małej chwilce się zbudził, toporek odrzucił i krzyknął do żołnierzy: — Zatarasować bramę i nikogo nie wpuszczać1 Potem się chwycił obydwiema rękami za głowę i zawołał: — Na Boga żywego, cóż się to dzieje!

W tej samej chwili się zerwał i pobiegł sam prędkimi krokami na wieżę.

Przytomny Ramułt skoczył w też pędy za nim — a chociaż Wilczek pędził bez opamiętania, biorąc drżącymi nogami po dwa i trzy strome schody za jednym krokiem, Ramułt wszystkie siły wytężył, ażeby mu w tym szalonym biegu wyrównać.

Tak wbiegli obydwa na szczyt wieży i stanęli między poręczom krużganku a dziupłem: ale obydwa nie mieli już wcale oddechu w piersiach.

Wilczek, chociaż się ledwie trzymał na nogach, rzuciwszy okiem wewnątrz dziupła i widząc, że Jagienki tam nie ma, oparł się obydwiema rękami o skalistą poręcz krużganku i spojrzał na dół: ale nic dojrzeć nie mógł, bo tam przepaść tak była głęboka, że nawet dna widać nie było. Już od połowy przepaści, zjeżonej po brzegach sterczącymi skałami i pniami, tylko czarna otchłań ziewała.

Natenczas tylko w głowie mu zaszumiało i równie czarna noc jego umysł objęła: cofnął się instynktowo i oparł się bezwiednie plecyma o ścianę wieży.

Ramułt stał tuż przy nim z nagotowaną prawą ręką przy jego boku, aby go w danym razie podtrzymać albo uchwycić w swoje ramiona.

Wilczek wyciągnął prawe ramię przed siebie, wskazał nim przez poręcz kamienną na przepaść i rzekł głosem ochrypłym bez dźwięku: — Tam spadła!

W tym głosie odbiła się cała jego boleść niezmierna, której umysł człowieka ani objąć nie zdoła — i był to głos przerażający, jakim nigdy żywi ludzie nie mówią, a który wydobywa się chyba tylko z piersi umarłych.

Te słowa jednak, zdaje się, że go ocuciły, bo porwał się zaraz tą samą ręką za czoło i tak rozgłośnym wybuchnął płaczem, jak gdyby mu się z dusznego bólu wszystkie wnętrzności rozdarły. Zarazem łzy mu się puściły z oczu i całą twarz mu zalały. Jak długo świat stoi, nikt nigdy takiego żelaznego rycerza tak płaczącego nie widział: były to łzy w płomieniach najczarniejszej rozpaczy kipiące, a tak obfite, jak powódź wezbranego strumienia, że można było nimi zmyć grzechy całego życia.

W tych łzach Wilczek się cały rozpłynął i widać było po nim, że przytomność całkiem go opuściła.

Ramułta te łzy tak głęboko wzruszyły, że sam się głośno rozpłakał; ale on przytomności nie stracił: wziął Wilczka wpół i wprowadził go wewnątrz dziupła.

Wilczek był w tej chwili jakby zupełnie bezwładny. Wewnątrz dziupła stał stół kamienny na środku, a naokoło ścian stały ławy kamienne. Ramułt go posadził na ławie, Wilczek oparł się obydwoma łokciami o stół, ścisnął głowę obydwiema rękami i płakał.

Wszelako po dłuższej chwili takiego płaczu już mu łez w piersiach nie stało. Oparł się plecyma o ścianę skalistą, patrzał przez chwilę jak gdyby bezwiednymi oczyma na Ramułta, i rzekł głosem zbolałym: — Stamtąd nikt nigdy nie wrócił?

— Panie starosto — odpowiedział mu Ramułt — daj to Boże! ale ani kosteczki z niej nie znajdziemy.

Nie było jeszcze tego człowieka, co by się choć do połowy przepaści tej dostał.

Na to Wilczek zebrał swe siły, wstał, wziął Ramułta za rękę i rzekł: — Chodź! każemy jej szukać. Moi żołnierze muszą ją znaleźć. Dam garniec złota temu, który ją znajdzie. Niech bym tylko jej ciało choć jeszcze raz przycisnął do piersi, niechbym jej usta miodowe okrył pocałunkami... Słysz, Ramułt! ja ją wskrzeszę do życia w moich objęciach!

Chodź! żołnierze ją znajdą.

Ramułt dał mu się prowadzić. Lecz wiedząc dobrze, że przepaść ta jest bezdenną i że z żadnej strony nie masz do niej przystępu, znając przy tym Wilczka, jako jest uparty, niepowściągliwy w swych żądzach, a do tego piekielnie gwałtowny, bał się tego, co się teraz stać może, i starał się go uspokoić, przedstawiając mu, że wszelkie usiłowania pozostaną bez skutku.

Ale Wilczek go wcale nie słuchał.

Tak zeszli na dół.

W dziedzińcu byli zgromadzeni wszyscy zamkowi żołnierze, stali grupami i rozmawiali półgłosem z kobietami z fraucymeru Jagienki, bądź o tym straszliwym wypadku ich pani, bądź o zabitej niańce, której zwłoki jeszcze leżały na schodach, bądź wreszcie o tym, co też teraz pocznie starosta.

Wilczek stanął na ganku i jakoś dziwnie był ożywiony w tej chwili.

Ale najprzód się srodze na żołnierzy rozgniewał, że dotąd jeszcze nie uprzątnęli zwłok niańki, i nakląl im niepowściągliwymi wyrazami za to niedbalstwo. Ramułt nawołał kilku żołnierzy i kazał te zwłoki uprzątnąć.

Zaczem Wilczek stanął na najwyższym schodzie ganku i kazał żołnierzom, ażeby zaraz, w sij czas115 , zabrali wszystkie drabiny i sznury, jakie się znajdują na zamku, i spuścili się w przepaść, a wynieśli stamtąd trupa Jagienki i dziecka. Wszyscy otrzymają nagrody; kto znajdzie ciało jego żony i dziecka, ten dostanie kiesę złotych węgierskich, a kto by służbę odmówił, tego ściąć każe natychmiast.

Ale żołnierze przyjęli ten rozkaz mruczeniem, a ci i owi odezwali się głośno, że nie masz takiego chrześcijanina w całym starostwie, który by się chciał spuścić w tę przepaść, gdzie jeszcze nigdy nie stanęła noga żywego człowieka i gdzie mieszkają złe duchy — a zwłaszcza teraz, kiedy noc właśnie zapada i kiedy każdy, kto nie chce, może słyszeć tych duchów jęczenia i wycia.

W samej istocie wtedy słońce już zaszło i zmrok zaczął zapadać.

Na to Wilczek, nie mogący znieść żadnego oporu, zwłaszcza od własnych żołnierzy, zesiniał cały, wargi mu drgać zaczęły od gniewu: — Bunt! — krzyknął do nich trzęsącym się głosem — bunt! hej! Kukuć! Każ mi zaraz kloc postawić na środku dziedzińca! A który to pierwszy śmie oponować? Sam do mnie!

Ale tam nie jeden, tylko wszyscy się razem zburzyli. Gwar na to powstał ogromny, ci wołają w głos, że służbę przyjęli jako żołnierze przeciwko drugim żołnierzom, ale nie przeciw złym duchom, a inni już bramę odtarasowali i zaczynają się milczkiem wymykać.

Natenczas Wilczek już prawie wściekł się ze złości, podniósł toporek do góry, krzyczał jak opętany, ale już sam nie wiedział, co krzyczy, bo słowa wylatywały z drżących ust jego jak kule, bez żadnego związku ze sobą.

Śród jego krzyku kobiety się pochowały, już większa połowa żołnierzy wyszła za bramę, a im głośniej krzyczał, tym więcej ich wychodziło.

Widząc to Ramułt, zbliżył się do niego i zawołał: — Panie starosto! — chcąc mu zapewne wyperswadować, że żołnierzy do rzeczy niemożebnej zmuszać nie można.

Ale Wilczek już był wtedy jak opętany, bez świadomości i bez pamięci, podniósł toporek na Ramułta i z wściekłym zamachem w sam łeb go uderzył. Przytomny Ramułt zasłonił się ręką, toporek ześliznął się po jego ramieniu — a tymczasem Wilczka poraziła jakaś moc niewidoma: zachwiał się na nogach i upadł jak długi na kamienną posadzkę.

Ramułt był tak oburzony, że się odwrócił od niego i zaklął: ale Kostruban i Kukuć przyskoczyli do niego, a zawoławszy kilku żołnierzy, zanieśli go na pierwsze piętro i złożyli na łóżku.

Wilczek był bezprzytomny. Twarz jego obciągnęła się kolorem żelaznym, zęby miał zaciśnięte, około ust piana osiadła, oczy miał na wpół otwarte, ale jak gdyby ze szkła. Strasznym był wtedy, wyglądał bowiem jak trup jeszcze żywy.

Żołnierze od niego uciekli. Kostruban z Kukuciem zostali i próbowali go nacierać, a gorzałkę lać w zęby. Wilczek od czasu do czasu ruszył ręką albo i głową, ale do przytomności nie wracał.

Kukuć odszedł, mówiąc: — Pójdę balwierza poszukać, aby mu krwi upuścił; ale i tak nic mu nie będzie, bo jak złość się w nim przeżre, to sam się obaczy.

Kostruban został.

Kukuć nie wrócił, zapewne balwierza nie znalazł; ale Kostruban, niezmordowany w służbie a wierny jak pies, wytrwał przy nim do rana.

Przez całą noc był ustawiczny, lecz cichy ruch na zamku. Niektóre zamkowe kobiety pakowały swoje manatki i wynosiły się z zamku, niektórzy żołnierze także zabierali swe rzeczy i wymykali się milczkiem za bramę, teraz już nawciąż otwartą; ale to wszystko odbywało się bardzo cicho, bo wszyscy się obawiali, że jak się starosta zbudzi, to bramę zatrzaśnie i wszystkich pościna.

Nazajutrz rano taki sam stan rzeczy: tylko Wilczek częściej się ruszał, czasem wydymał pierś i przez zaciśnięte zęby oddychał, a czasem oczy na chwilę otwierał, ale pewnie nic nie widział, bo nie przemówił. Te i owe kobiety, co śmielsze, a z nimi i żołnierze, co nie wiedzieli, co zrobić ze sobą, zakradali się na palcach na górę i zaglądali ostrożnie przez drzwi otwarte do sypialnej komnaty Wilczka i nie mogli się dosyć nadziwić, że starosta umrzeć nie może. Jakoż jedni powiadali: — Coś jeszcze trzyma jego duszę przy ziemi, a nie wiedzieć co, bo już go wszyscy przeklęli. — Ale drudzy mówili: — Strach trzyma duszę w ciele, bo oto Kostruban wciąż przy nim siedzi i na nią czatuje; gdyby Kostruban odszedł tylko na chwilę, to dusza zaraz by wyszła i uleciała. — Jednak jak Wilczek tylko ręką ruszył, zaraz wszyscy na łeb na szyję uciekali ze schodów.

Tak minął cały poranek: a niedaleko południa Wara się zjawił na zamku.

Wara do tego czasu wypasł już wszystkie swoje pastwiska aż do korzenia. Kiesę złota, co ją sobie wykręcił za wywołanie duszy Tigranesa, dawno już przepił. Kundrat zanadto uczciwie z nim sobie postąpił: dał mu nieoberznięte dukaty, a taki dukat całkiem okrągły bardzo prędko się toczy. W obrębie jurysdykcji lwowskiego starostwa nie mógł się już zabawiać, bo ten bisnowaty Łopatka coś sobie do niego upatrzył, uwierzył w plotkę, jakoby on miał spółkę z tymi rozpuszczonymi żołnierzami, co plądrowali przedmiejskie komory, i kazał mu zapowiedzieć, że jak go w swoje garść dostanie, to go będzie sądził gorącym sądem i zaraz każe katowi, aby go obwiesił. W mieście się także nie śmiał pokazać, bo tam znów ten przeklęty Kundrat czyhał na niego i pewnie by go oddał w ręce wójta, a wójt ma także kata przy sobie.

Prócz tego na całej Rusi już ani takiego szlachcica, ani takiego kmiecia nie było, co by sobie także czegoś nie upatrzył do niego: bo też dziwni to ludzie na tej Rusi Czerwonej! Kraj niby mlekiem a miodem płynący, a człowiek tam przecie może umrzeć z głodu, jeżeli nie ma szerokich groszy w kalecie. Co począć w tym dziwnym kraju?

Wara się mocno nad tym namyślał: aż wreszcie sobie Wilczków przypomniał. Niemałe on im oddał usługi: Przecie to on pierwszy przywiózł Wilczkowi do Krakowa wiadomość, że Jagienka go kocha, chociaż ją za Gniewosza wydają. Co by było, gdyby on mu owej karteczki od Jagicnki nie przywiózł? Wilczek byłby dawno o niej zapomniał i nie byłby się z nią nigdy ożenił. Zaczem Wilczek mu wdzięczność powinien. On potem pierwszy przywiózł Jagience na Czorsztyn wiadomość, że Wilczek zdrów wrócił z wojny i pędzi do niej na swoim Wronym. Zaczem Jagienka mu wdzięczność powinna. A wreszcie to on sam im ślub dawał. Co by było, gdyby był nie dal im ślubu? Alboby się byli nie pożenili, alboby żyli w konkubinacie. A przeto oboje mu jeszcze raz wdzięczność powinni. Jużci i oni może sobie co upatrzyli do niego, bo ci ludzie dzisiejsi to wszystko kurki czubate: ale już by też chyba wcale wdzięczności nie byto na świecie, gdyby jeszcze i oni go nie przytulili u siebie, choćby na jakiś czas, póki mu się znowu nie trafi jaki uczciwy zarobek.

Bardzo kuso było wtedy koło niego: jak się tu w takiej sytuacji na pańskim zamku pokazać?

jak nawet dobić się aż do Tustania? — Nie miał ani mizernego półgroszka w kalecie, ba, nawet i kalety już nie miał, co mu dawniej u pasa wisiała, bo i pas diabli wzięli, i musiał się teraz przepasywać postronkiem. Jego pielgrzymską opończę, ostatnie bydlę z obory, nielitościwy Żyd mu zabrał w gospodzie, chwała Bogu jeszcze, że mu za nią rzucił jakiś krótki kaftan, wprawdzie niegdyś rycerski, ale dzisiaj tak poszarpany, że gdyby ów postronek nie utrzymywał go w pasie, toby prawie jak stary ornat wyglądał. Pludry jeszcze miał jakieś, bo jużci trudno go miał Żyd puszczać bez pluder, ale za to obydwa buty fatalnie ziewały, a jeszcze do tego jednej cholewie coś się stało, że wciąż opadała. Na głowie miał swój dawny pielgrzymski kapelusz, któremu krysy wprawdzie także już służbę wypowiedziały, że wyglądał jak straszydło na wróble, ale za to dwie muszle jeszcze się dosyć dobrze na nim trzymały. Do tego miał ów kij ogromny pielgrzymski, okuty żelazem, którym niegdyś w Kundracie taki respekt dla siebie obudził, a który i sam miał w poszanowaniu, bo się nim już z niejednej tarapaty wydobył. Ot! i teraz miał prawe oko podbite i długi czerwony szram przez cały lewy policzek. Oberwało mu się to w karczmie sknilowskiej, gdzie miejskie draby wziąwszy go za zbója, chciały go chwytać i jeden z nich już mu nawet obdarł kawałek rękawa: prawda, że ten kij dawał mu pozór dla głupich ludzi cokolwiek niepokojący, ale gdyby był tego kija nie miał przy sobie, nigdy by się tym drabom nie był obronił.

W takim stroju, trochę wróżąc babom po drodze, a trochę żebrząc między gospodarzami, stanął Wara nareszcie w zamkowym dziedzińcu w Tustaniu — i, jako istne straszydło, zaraz jest otoczony gromadnie przez zamkowych żołnierzy.

Ten go pyta: — Kto jest? — a drugi: — Po co tu przyszedł? — on się rwie do starosty, żołnierze się śmieją — a już niewiele chybiło, że go nie wyrzucili za bramę. Ale na ten gwar nadbiegli niektórzy pacholikowie, co go znali z Czorsztyna, ci go więc obronili, wszelako jeszcze więcej się z niego naśmiali, wołając: — Wara! Wara! oto cię ktoś oporządził, że już jak żebrak wyglądasz! a może też i sam rozbijasz po drogach?

Ale Wara nadsztukował humorem, mówiąc: — Fortuna kołem się toczy! Bawię się rycerką jak drugi — a i rycerzom się to nieraz wydarza, że kiedy go mocniejszy napadnie, to go puszcza w koszuli. Alem się tu dobił do braci, zaczem rozumiem, że mnie ogarniecie.

Na to nadszedł Ramułt, poznał go, bo go znał także, ale że był przepełniony goryczą wczorajszego wieczora, rzucił na niego okiem pełnym pogardy i rzekł: — Oto ten łapserdak staroście ślub dawał! I miał to Pan Bóg takich rzeczy nie skarać?

Ale tymczasem pacholikowie, bardzo poczciwe chłopaki, wzięli Warę pomiędzy siebie, zaprowadzili do kordegardy i tam go jakokolwiek przebrali. Ten mu dał kaftan, ten pas, ten pludry, ten buty, a nawet przyzwoita opończa się znalazła, że Wara niebawem tak się wystroił, iżby się mógł i największemu panu pokazać. Wszelako przy przebieraniu się opowiedziano mu także, co się od wczorajszego dnia stało na zamku.

Więc Wara się tym niezmiernie zasmucił, bo mimo swej konduity przecie ludzkie miał serce, a nieszczęście Wilczka było tak ogromne, że i kamień powinien był się nim wzruszyć.

Jakoż wysłuchawszy chłopaków, rzekł zaraz: — Trzeba na to coś radzić. Uratujemy jeszcze, co się da uratować.

Z tymi słowami poszedł prędkimi krokami do Wilczka.

Obejrzawszy go pilnie, jako człek doświadczony, natychmiast odgadł, co trzeba robić. Zaczem rozebrał go i upuścił mu krwi całą misę. Było to bardzo dobre lekarstwo, bo osłabiwszy jego fizyczny organizm, wywołało w nim naturalną reakcją. W kilka pacierzy potem Wilczek otworzył usta i oczy, odetchnął z głębi piersi, sam się na poduszkach podniósł cokolwiek wyżej — a w małą godzinę przyjął trochę pożywienia. Po południu jeszcze był osłabiony, ale wieczorem zasnął i spał przez całą noc jak kamień.

Na wiadomość, że pan ożył, jego zwyczajna służba się zgromadziła koło niego, pełniąc swe obowiązki jak dawniej i patrząc na Warę jak na cudotwórcę.

Wara przeczuwał przy nim większą część nocy, nakazał służbie, ażeby mu rankiem nagotowano dobrej winnej polewki, i poszedł się przespać, bo też i sam był niepomału zmęczony.

Kiedy zaś nazajutrz rano przyszedł do Wilczka, to zastał go na pół ubranego i siedzącego w krześle poręczowym obok stołu.

Był bardzo blady, czarna chmura mu siedziała na czole, patrzał nieruchomymi oczyma przed siebie, ale na jego twarzy przebijała się raczej gorycz niż boleść.

Obaczywszy Warę, spojrzał na niego, ale go nie powitał. Wara siadł opodal od niego po drugiej stronie stołu i milczał.

Po chwili Wilczek znów spojrzał na niego i rzekł: — Skądże się tu wziąłeś tak niespodzianie?

Wara zaczął kłamać swoim zwyczajem, opowiadając mu, jako już przed tygodniem we Lwowie miał widzenie, z którego powziął, że na zamku tustańskim ma się stać jakieś nieszczęście.

Zaczem wybrał się zaraz na Tustań z całym swoim taborem, wiodąc dwa wozy ze sobą i konie podwodne. Ale wjechawszy w lasy, spotkał się z jakimiś błędnymi rycerzami, którzy się złakomili na jego pański dobytek i wszystko mu złupili, a jego samego do koszuli obdarli.

Na to Wilczek jeszcze raz spojrzał na niego i uśmiechnąwszy się gorzko, rzekł: — Musieli to być jacyś rycerze, co się biją na suche razy, bo widzę, że ci oko podbili i jakimś kosturem ci dali po pysku. Przynajmniej, żeś z duszą wyszedł z rąk tego rycerstwa...

Wara nie śmiał mu odpowiedzieć, bo widział, że się zna dobrze na razach.

Wszakże po chwili Wilczek znów się odezwał, mówiąc: — Słysz, Wara! Czy mogłeś się kiedy spodziewać, że moje małżeństwo w takie nic się obróci?

Tyleśmy się nacierpieli oboje, tyleśmy trudów, tyle ofiar ponieśli i tyle niezwykłych rzeczy się stało, ażeby to małżeństwo przyszło do skutku; miałem żonę tak cudną, takie śliczne dzieciątko i tyle szczęścia w tym domu: i z tego wszystkiego w jednym mrugnieniu oka, za jednym wiatru powiewem, nic? nic zgoła? Czarna przepaść pod zamkiem i przepaść bólu w mym sercu...

Wara milczał.

— Powiedzże ty mi, Wara — mówił Wilczek dalej po chwili — czym jest człowiek na ziemi?

Najnieszczęśliwsze stworzenie, przez jakiegoś nielitościwego stwórcę na ten przeklęty padół rzucone! Rodzi się jako bezbronne niemowlę, gorzej niż każdy najdrobniejszy robaczek, bo jeśli go mamka na dzień jeden odstąpi, to ginie. Nie umiałby chodzić, gdyby go przez kilka miesięcy nie wodzono na pasku, musiałby wyć albo szczekać, gdyby go mowy nie nauczono, a przy tym męczą go wciąż niezliczone choroby, na które mu nie poradzi natura, jeno mu trzeba lekarstwa. Pracuje potem przez lat dwadzieścia jako murzyn-niewolnik, aby się dobił kawałka chleba i jakiegokolwiek znaczenia, ale bez łaski ludzkiej niczego się nie dobije — a łaska ludzka bardzo drogo kosztuje, bo musisz ją okupywać upodleniem siebie samego. Jeżeli zaś który bez łaski ludzkiej się czegoś dobije, natenczas ci sami ludzie otaczają go jak złe duchy, aby ryć pod nim, aby go trapić i męczyć, aby mu we wszystkim niezwyciężone stawiać zapory, aby go wreszcie przewrócić. A jeśli przewrócić się nie da, jeżeli wszystkie zapory przełamie i w końcu takiego szczęścia dostąpi, które powinno by trwać przy nim do grobu, to wtedy jakiś wróg inny, jakiś duch niewidomy, jakiś wichr, wypuszczony przez odwieczne241 go wroga ludzkości, dmuchnie ci na to szczęście i zgasi jak świecę. Człowiek się rodzi, bo musi, lecz gdyby nie musiał, a wiedział, co go tu czeka na ziemi, nie wiem, azaliby był który, co by chciał się urodzić.

Wara nie podzielał tych czarnych myśli Wilczka, ale się uczuł nimi cokolwiek skruszonym, zaczem zabrał głos i tak mówił: — Według mojego zdania, życie na tej ziemi nie jest tak bardzo nieznośne, jak jegomość powiadasz. Są przecie uciechy i rozmaite rozkosze, którymi się raduje serce człowieka. Nic darmo, zaczem za to przykrościami się płaci. Życie jest kunsztem jak każde inne rzemiosło — a w tym cała sztuka, ażeby zdobyć jak najwięcej uciechy, a jak najmniej przykrości. Ludzie są źli, o tym nikt wątpić nie może, kto z nimi przestaje: ale przy złości są oni głupi — a przeto są na nich sposoby. Zgoła wszystko w tym życiu się równoważy — a na to człowiek ma rozum, ażeby szalę pożytków zawsze na swoje stronę przeważył. I rozumu także każdy człowiek ma dosyć, ażeby się nim ku swemu pożytkowi posłużył: jeno że rozum nie zawsze mu dopisuje, bo są w samej rzeczy jakieś złe duchy, które mu w tym przeszkadzają. Ale, mówiąc pomiędzy nami a szczerze, tak mi się widzi, że te złe duchy nie gnieżdżą się poza nami, jeno mieszkają w nas samych. A tymi złymi duchami są nasze własne namiętności a żądze, których nie umiemy powściągnąć. Mówiąc tak, sam się w piersi uderzam — dodał Wara z westchnieniem — bom też i ja przyszedł na świat szlachcicem, dziedzicem wsi dobrze osiadłej i z bardzo piękną parentelą, i mogłem posiąść wielkie majątki i wszelakie honory, gdybym był tylko umiał się umartwić, a tych i owych uciech sobie odmówić...

Tu wszakże przerwał mu Wilczek, mówiąc: — Powiadasz właśnie jak ksiądz. Wciąż tylko umartwienia ciała i wyrzekanie się uciech!

Jak gdyby na to została stworzona ta ziemia ze wszystkimi swymi uciechami, ażeby zgniły bez pożytku dla ludzkiego stworzenia! Jak gdyby na to człowiek miał ciało i zmysły, i wszelkie pożądliwości, ażeby ich nigdy nie zaspokoił! I na co? Ażeby po śmierci poszedł do takiego królestwa, gdzie nie masz ani ciała, ani zmysłów, ani żadnych pożądliwości? Trzeba się wyrzec uciech w tym życiu na to, ażeby ich w tamtym nie dożyć? Cóż ty mi gadasz, mój Wara!

Miałem ciebie za wielkiego hultaja, ale za rozumnego człowieka — a tobie, jak widzę, piątej klepki brakuje!

Wara wiedział, co mu ma odpowiedzieć: nie używania uciech, ale zbytku uciech zabrania tak dobrze rozum, jak wiara. Jednak, widząc, że mówi z wielką niecierpliwością, nie chciał go drażnić i milczał. Tymczasem Wilczek mówił po chwili dalej: — I jeszcze do tego powiadasz, że złe duchy siedzą w nas samych! Toż ja byłem tym złym duchem, co Gniewoszowę sprowadził na Sobień? I ja natchnąłem czorsztyńskiego proboszcza, że mi ślubu odmówił? A może i ja Jagienkę strąciłem z krużganku? Śmiać mi się chce z tych złych duchów, co siedzą w człowieku! Ale z tych się wcale nie śmieję, co w postaci ludzkiej albo diabelskiej wciąż krążą koło mnie i sprowadzają na mnie takie nieszczęścia.

Jeżeli znasz te złe duchy, co siedzą we mnie, to gadaj, chciałbym też i ja z nimi się poznać.

Zaczem Wara mówił ostrożnie: — Ja nie wiem wszystkiego, ale coś się też i o moje uszy oparło. Tak sądzę, bo mi też powiadano na Sobniu, że Gniewoszowa nie byłaby nigdy dokazała tej sztuki, żeby dostać Jagienkę dla swego syna, gdyby nie to, że wasza miłość sam przywiozłeś ze sobą plotkę o jakiejś tam bojarównie. Ks. Pudełko musiał jegomości ślubu odmówić, bo było to przeciw prawu, a było też przy tym cokolwiek zgorszenia, do którego żaden zły duch z zewnątrz się nie przyczynił. A Jagienki także żaden zły duch nie strącił z krużganku, tylko jej własny strach, który ją zdjął w jej sumieniu, kiedy obaczyła Gniewosza, zajeżdżającego na Tustań.

— Jakiego Gniewosza? — zawołał Wilczek — cóż ty znów pleciesz?

— Jużci żywego Gniewosza, co z niewoli powrócił — rzeki Wara.

I tu mu opowiedział, co słyszał od pacholików, jako to Gniewosz był, co się przedwczoraj otrąbił przed zamkiem i jak go żołnierze z krużganku bramy poznali.

— To Gniewosz się wtedy otrąbił! — zawołał Wilczek, załamując ręce przed sobą — więc Gniewosz żyje! Zawszem się tego domyślał, alem sam sobie nie wierzył. Teraz już wiem, dlaczego Jagienka spadła z krużganku...

Potem zatopił się w myślach na chwilę, poprawiał się w krześle po kilka razy, spoglądał na Warę, a wreszcie rzekł: — Więc widzisz! Po cóż Gniewosz tu jechał? Czyż to nie zły duch jego natchnął, aby się tu zjawił niespodziewanie?

Wara milczał.

Zaczem Wilczek wstał, przechadzał się powolnym krokiem po izbie i myślał głośno, wymawiając jakieś niezrozumiałe słowa do siebie, aż w końcu rzekł głośniej: — Diabeł go natchnął, to pewna: ale przecie mi za to odpowie...

Zdaje się, że ta myśl, iż może się na kimś zemścić swojego nieszczęścia, trochę go ożywiła, bo przechadzał się przez chwilę cokolwiek żywszym krokiem wzdłuż izby. Lecz potem znów zapadł w swe czarne myśli, siadł na powrót przy stole, zwiesił głowę na piersi i rzekł: — Wszystko to już się na nic nie przyda! Robiłem, co mogłem, abym się im obronił, ale mnie przecie przemogli. Udałem się do Chryzostoma, świętego człowieka, a święty człowiek mnie zdradził; zapisałem diabłu duszę — i diabeł mnie zdradził!

Na te słowa Wara spojrzał na niego szerokimi oczyma i odsunął się z krzesłem, nie spuszczając wszakże oka z jego pochmurnej twarzy.

Wilczek to spostrzegł i rzekł: — Powiadasz, że w duchy nie wierzysz, a jak o diable tylko jest mowa, to w kąt się zasuwasz.

— Nie zrozumiałem dobrze pana starosty — rzekł Wara, nie wiedząc na razie, co ma powiedzieć.

— Zapisałem diabłu duszę — rzekł Wilczek niecierpliwie — azaliż to tak trudno zrozumieć?

— Ale jakiemu diabłu? — zapytał Wara, bardzo tą wiadomością zniepokojony.

— Jakiemu diabłu! — zawołał Wilczek — diabeł zawsze jest jeden i ten sam, chociaż w tysiącznych postaciach. Ten, co mnie służy, jest tutaj na zamku. Jeżeli go chcesz obaczyć, to ci go każę zawołać.

Ale Wara jakoś nie miał ochoty obaczyć się z diabłem, jednak widocznie coraz bardziej się niepokoił. Patrzał na Wilczka bardzo niepewnymi oczyma, a przy tym widać było po jego twarzy, że jakieś ważne myśli w swej głowie rozbiera.

— Cóżeś się tak zasumował? — zapytał Wilczek.

— Myślę nad losem pana starosty — rzekł Wara — bo niechaj tam sobie kto mówi, co chce, z diabłami przecie nie można żartować. Ci święci, co ich widuję, te dusze, co je wywołuję, to tam furda... ale z diabłem się wdawać nie można, bo kto tylko raz się z nim wdał, ten przepadł na pewno.

— Bądźże sobie o mnie spokojny — rzekł Wilczek. — Jagienkę mi wziął, bo trafił na nieopatrznego Gniewosza, ale mnie nie weźmie, bo przecie wiem, jaką mam z nim umowę.

Wszakże Wara na to pokręcił głową i rzekł: — Hm, hm! gdyby to diabeł trzymał się umowy! ale to w tym właśnie sęk, że on bierze swoje ofiary wbrew zawartej umowie.

— Jakże? — rzekł Wilczek — więc żywcem mnie weźmie, choć nie ma prawa do tego?

— Jeżeliś się jegomość z nim tylko wdał w jakieś umowy, to weźmie żywcem, jak Pan Bóg na niebie.

— Jakżeż mnie weźmie? przecież mu się nie dam wziąć jak snop słomy, ano mu się obronię.

— Co też jegomość nie gadasz! któż się kiedy diabłu obronił?...

Więc Wilczek przesądny, jak wszyscy owego czasu, mocno się nad tym zamyślił. Wrodzony instynkt zachowania siebie samego wziął w nim górę nad ciężką żałobą. Spojrzał po kilka razy spod oka na Warę, a potem zapytał: — Więc powiadasz, że weźmie?

Na to Wara wstał i rzekł z naciskiem: — Nie masz nad czym się zastanawiać, jegomość przepadł.

Na te stanowcze słowa Wary tego żelaznego rycerza porwał lęk niewysłowiony. Zginąć na wojnie lub w jakiej bądź bitwie śmiercią walecznych, w tym widział ideał i niejako apoteozę rycerza, ale dać się zadusić jakiejś mocy niewidomej, przeciwko której nie można się bronić, do tego nie miał odwagi. Zbladł jeszcze bardziej, ręce mu drżeć zaczęły i spytał Warę: — Jakże mnie weźmie?

A na to Wara: — A kto tam może odgadnąć sztuki diabelskie! Widziałem ja rzeczy, od których włosy stają na głowie... Ale jest na to sposób.

— Więc mów — rzecze Wilczek — zrobię, co powiesz.

— Jest na to sposób — rzekł Wara. — Jegomość wstąpisz na tercjarza do franciszkanów i wdziejesz poświęcany habit na siebie. A wtedy zje diabła, czy jegomości co zrobi.

— Więc tak — odpowiedział Wilczek, dając mu się powodować — ale któż mi to tercjarstwo wyrobi? Mnie franciszkanie nawet wcale nie znają.

— Już ja to biorę na siebie — rzekł Wara z żywością — każ mi jegomość natychmiast rozstawić konie do Wiszni. Tamtejsi franciszkanie jegomości znają — a są to ludzie chudobni; jak im się co da na kościół, to mi tę rzecz stanie pede załatwią. Za dwa lub trzy dni wszystko jegomości przywiozę.

— Więc rób jak chcesz — odpowiedział mu Wilczek — a nie baw się długo, bo co ja tu pocznę bez ciebie?

— Jadę natychmiast, na dzień i noc — rzekł Wara — jutro o ten czas będę już w Wiszni. Każ mi jegomość dać dobre konie i jaki mieszek złotych węgierskich. A jeśli tu jest jaki diabeł na zamku albo też jaki kalafaktor diabelski, to każ go jegomość natychmiast napędzić i nakazać mu pod gardłem, aby się tu więcej nie pokazywał.

Jak Wara chciał, tak się stało.

Rozstawiono mu konie do Wiszni, dano mu mieszek czerwonych złotych i wyprawiono go w tę drogę natychmiast.

Wilczek zaś kazał Kostrubana w tym oka mgnieniu odprawić, dawszy mu lafę sowitą, ale z tym wyraźnym dodatkiem, że wpadł w niełaskę u pana i nie śmie się pod gardłem pokazywać na zamku.

Kostruban, nie mogąc się nawet domyśleć, jaki tam piorun tak nagle w niego uderzył, okrutnie się zmartwił tą niełaską. Tak mu dobrze było w tej służbie — a teraz w jednym mrugnieniu oka znalazł się na bruku. Chciał upaść do nóg staroście, aby na powrót się wprosić, ale go do niego nie dopuszczono. Domyślał się, że Wara mu tego stołka przystawił: byłby i jemu padł do nóg, ale Wara już wtedy wyjechał. Mimo to wszakże Kostruban jeszcze nie stracił nadziei. Zabrawszy swoje manatki, osiadł tymczasem w mieście Tustaniu, przedsiębiorąc sobie mieć cierpliwość i wszystkie swe siły wytężyć, ażeby się na powrót wśrubować w łaskę starosty. Z tego powodu, ile tylko miał wymowy i zapobiegliwości, rozsiewał sławę Wilczka po mieście, podnosił w niebiosy jego dobroć serca i szlachetność umysłu i obudzał pomiędzy mieszczany litość nad jego nieszczęściem. W tym też celu zapewne, a z myślą, że się to doniesie do Wilczka, na zrękowinach Włostka z Ofką u Daszkiewicza podniósł myśl i uparł się przy niej, ażeby państwo młodzi poszli z korowajem na zamek i pokłonili się panu, prosząc go o błogosławieństwo.

Wara, o ile się zdaje, działał w najlepszej wierze. Kto w owe czasy nie bał się diabła chodzącego po ziemi? i kto mógł mieć więcej partykularnych powodów od niego, obawiać się jego pazurów? — Wziąwszy kilka dobrych koni i mieszek czerwonych złotych, mógł z nimi uciec, jak mu się to już nieraz zdarzało: ale teraz nauczony cierpkim doświadczeniem, poszedł po rozum do głowy — i powiedział sobie: że największe głupstwo by zrobił, gdyby się kontentował taką nędzotą. Wilczek jest zbity nieszczęściem do niepamięci, zapewne już nigdy, a przynajmniej nieprędko, wróci do dawnej swojej energii, w tym usposobieniu umysłu daje mu się powodować jak dziecko, fortuna u niego pańska, a wszelkiego bogactwa do zbytku: Wara by głupi był jak garniec gliniany, gdyby na jakiś czas u niego nie osiadł i gdyby przez ten czas nie uciułał sobie pięknej fortunki. Zaczem wrócił we trzy dni i przywiózł mu pergamin z klasztorną pieczęcią, jako jest tercjarzem przyjęty, a zarazem i habit, który poświęcono rzetelnie w jego obecności.

Wilczek oczekiwał z niecierpliwością powrotu Wary — a za jego przyjazdem serdecznie go zwitał. Zaraz też przywdział habit franciszkański na siebie — i zdaje się, że ten habit znacznie go uspokoił, bo pochodziwszy w nim z jaką godzinę, powiedział do Wary: — Nie wiem ja tam, jaką moc ma woda święcona, ale tak mi się zdaje, że mi się trochę ulżyło. Przynajmniej już diabeł nie będzie miał do mnie przystępu, co też i on sam wiedzieć musi, bo mnie nawiedzał po nocach i śmiał się z habitu.

Natomiast wszakże ból za Jagienką znowu w nim się odezwał.

Ale był to ból taki, jaki z jego cieplej krwi mógł się urodzić, bo wtedy nieraz powiadał Warze: — Dziecko jeszcze bym z czasem przebolał, bo byłoby drugie. Ale jej nigdy nie przeboleję: bo takich słodziutkich oczątek, takich ustek miodowych, takiego aksamitnego ciałka, nie masz u żadnej kobiety.

Zaczem niejednokrotnie się zrywał i chciał koniecznie szukać jej trupa.

Wtedy wychodził z Warą za mury zamkowe i błąkał się z nim nad brzegami tej przepaści, w którą spadła Jagienka, szukając sposobów, jak by się można na jej dno dostać. Ale wszystko na próżno: z brzegów za najlżejszym dotknięciem usuwała się ziemia i kruszyły się skały — a przepaść była bezdenna.

Powróciwszy z takiej wycieczki, wdrapywali się obydwa na ów fatalny krużganek i spoglądali w dół, azali tam nie obaczą jakiego światlejszego przedmiotu, ale także na próżno: dno tej przepaści było zawsze czarne jak noc.

Jednego dnia Wara wpadł na myśl, ażeby rzucać w tę przepaść zapalone pochodnie, których płomienie głębsze brzegi przepaści oświecą, a jeśli dolecą do dna, to będzie można widzieć, jak głęboka jest przepaść, a może się też i ciało Jagienki obaczy. Ale Wilczek wzdrygał się na to i odpowiadał mu z uczuciem ludzkim: — Na Boga! nigdy na to bym nie pozwolił. Te zapalone pochodnie popiekłyby biedną Jagienkę.

Natenczas, przekonawszy się wreszcie, że Jagienki nigdy już nie obaczy, Wilczek, przepełniony żałobą, kazał na zewnętrznej skalistej ścianie zamkowej kaplicy ryć jej nagrobek: najprzód krzyż wielki, potem D.O.M. a dalej: Generosae Dominae... ex stirpe Kmytharum...

Ludzie, którzy go w tym czasie w mnisim habicie, bądź błąkającego się nad przepaścią, bądź na szczycie zamkowej wieży widzieli, przypatrywali mu się z uczuciem pewnej obawy i zgrozy — i powiadali o nim, że został mnichem, że już o swoim starostwie wcale nie myśli, że albo niebawem do klasztoru wyjedzie, albo też zamek na klasztor obróci.

Jakoż Wilczek podówczas w samej istocie wcale o swoim urzędzie nie myślał. A skutkiem tego opuszczenia się pana, służba nadzwyczajnie się rozluźniła na zamku. Niektórzy żołnierze porozłazili się — a ci, co zostali, jedli i pili, co szyja strzymała, bawili się w domu i poza domem, wychodzili do miasta i często dopiero nad ranem wracali. Brama była dla nich dniem i nocą otwarta. Nawet stary Kukuć, widząc, że starosta już wcale nie dba o służbę, także się chętnie zabawił — a Ramułt... Ramułt, nie mogąc Wilczkowi przebaczyć, że za jego wierne służby całego życia chciał go poczęstować toporkiem, nie chciał już wcale wiedzieć o zamku.

Przesiadywał więcej u siebie na wsi niżeli w Tustaniu, pokazywał się czasem, lecz rzadko, starosty wcale już nie widywał i tylko nad tym rozmyślał, jak by najprędzej mógł się od tej służby uwolnić na zawsze.

Tak minął miesiąc.

Wilczek przez ten czas już znacznie się uspokoił. Do swoich dawnych zatrudnień nie wracał, Wary prawie ani krokiem od siebie nie puszczał i bardzo wiele z nim rozmawiał. Ale w jego wszystkich rozmowach przebijał się ból ciężki, nie zagojony, jak rana otwarta, a ciężący jak czarna noc nad jego umysłem: ból za Jagienką, której nigdy już nie obaczy — ból za tym, że miał wszystko po temu, ażeby posiąść najwyższe urzędy i ludziom z wysoka przyświecać, a teraz jest starty na proch, który nigdy już nie ożyje — ból wreszcie nad tym, że nie użył tego pięknego życia, a dzisiaj, jeszcze tak młody, schodzi z tego świata, czy to w grób śmierci, czy w grób klasztoru, zaledwie pokosztowawszy jednej jedynej z rozkosznych uciech tej ziemi...

Jednego dnia po południu stał z Wara przy oknie otwartym, z którego widać było doliny i wzgórza, okryte świeżuteńką zielenią i kąpiące się w jasnych promieniach słońca, a nad nimi, na kresach dalekich, rysowały się na błękitnym niebie bez chmurki wspaniałe swą wyniosłością Bieszczady. Cała ta ziemia oddychała przezroczystym, wiosennym powietrzem, odurzająca woń górskich kwiatów unosiła się nad nią, nieprzebrane jej dary ścieliły się do nóg człowieka, jak gdyby mówiły do niego: Bierz i używaj i bądź szczęśliwy na wieki.

Wilczek patrzał długo na ten obraz uroczy, zaczerpywal pełną piersią tej woni ożywczej, zapuszczał swój wzrok pomiędzy owe odległe skały Bieszczadów, nad którymi z rozpostartymi skrzydły ogromne unosiły się orły, ucząc swoje pisklęta, jak mają patrzeć w same tarczę słoneczną, a oka nie zmrużyć — a potem ciężko odetchnął i powiedział do Wary: — Człowiek by się nie skarżył na Stwórcę, że mu dał tak wspaniałe i tak we wszystko bogate mieszkanie, gdyby mu tylko wolno było tych wszystkich darów bez przeszkody używać!

Ale jak róży nie uszczkniesz, ażebyś się przedtem do krwi nie pokłuł, tak żadnej nie użyjesz uciechy, ażebyś jej twoją krwią nie opłacił. Powiedz mi, Wara, jaki to duch złośliwy stworzył ten świat? Jaki to duch jest, co przede mną takie rozkosze roztoczył, co mnie nimi odurzył, co we mnie niepowściągliwe żądze za nimi rozbudził — a kiedym rękę po nie wyciągnął, nie w rękę, ale w same pierś mnie uderzył i rzucił na ziemię, ażebym z niej już nigdy nie powstał!

Zaprawdę, dziwnie szatańska to sztuka swoim własnym stworzeniom wonne podawać owoce, a kazać im w krwawym pocie nieustającej pracy o nie się dobijać — i kazać dziewięćdziesięciu dziewięciu ginąć w pragnieniu i głodzie, ażeby setny szczęśliwy się nimi pożywił. Być może, że są tacy szczęśliwi! Jużci są, boć ich czasami widzimy. Ale mnie nie masz pomiędzy nimi!...

— Jegomość młody — rzekł Wara — jeszcze się szczęście może przywrócić.

— Jam młody — rzekł Wilczek — ale ten świat, ta piękna, ziemia ze wszystkimi swymi darami już się na zawsze odwróciły ode mnie. Nikt nie wie i nikt się tego ode mnie nie dowie, ale ty widzisz, co się dzieje w głębi mej duszy. Ciało moje może by jeszcze było sposobne do życia, ale tam — noc się rozległa, tam już nie ma tego świętego płomienia, co ciałem porusza i prawa mu daje. Jestem bezwładny jak trup, boleść mi wszystką władzę wyżarła. Jakież by u mnie 'jeszcze mogło być życie! Jestem umierającym starcem w młodzieńczym ciele. Ze strachem kładę się do snu, bo we śnie najstraszliwsze mary się nade mną wieszają, powykrzywiane twarze ze zwierzęcymi oczyma, pootwierane paszczęki bez zębów, z nich długie czerwone wyskakują języki i liżą mnie po policzkach, przyciskają mi swoje długie uszy do piersi, aby podsłuchać, czy jeszcze serce w niej bije, kłują mnie w gardło swymi diabelskimi rogami, ażeby tę resztę towi ze mnie wypuścić. O Wara! nie życzę takiej jednej nocy mojemu najzawziętszemu wrogowi. A moja śliczna Jagienka nigdy mi się nie pokazała! Natomiast Ofka wciąż mi się zjawia. A tymczasem Ofka podobno żyje...

— Żyje — rzekł Wara, rad go weselszą myślą rozerwać — żyje i wcale dobrze jej się powodzi.

Jak słyszę, Daszkiewicz uwziął się na to, aby ją z ojcem pogodzić, i pewnie mu się to uda. A oprócz tego jest jeszcze inna dobra wiadomość: Ofka kawalera znalazła i ślub się układa.

— To pewnie Włostek? — zapytał Wilczek.

— Podobno Włostek — rzekł Wara — ale to jeszcze sekret dotychczas.

— Słysz, Wara — powiedział mu Wilczek — ktokolwiek bądź, wiedz o tym, że mu rad będę.

Sam na wesele nie pójdę i widzieć jej nie chcę, ale jej mężowi chętnie pomogę, a dla niej sowite wiano wyznaczę.

— Jeszcze podobno czas na to — rzekł Wara.

— Czas — rzecze Wilczek — ale im prędzej, tym lepiej, może mi się przestanie jawić po nocach.

A na to Wara z misternym uśmiechem: — Więc się to ile możności przyśpieszy.

Wilczek myślał nad tym przez chwilę, ale potem znów napadł w swoje czarne widzenia.

— Po takich nocach — powiadał dalej — łatwo zrozumiesz, że wstaję rano jak z krzyża zdjęty albo i gorzej, bo właśnie jak gdyby mnie spuszczono z tortury. A kiedy już czuwam, jeszcze się nocne widzenia nade mną wieszają. I potem już taki dzień cały! Do południa wspomnienia tych mar, co je przeszłej nocy widziałem — a od południa strach mnie bierze przed tymi, które w przyszłej obaczę. A w ciągu całego dnia w głowie taka próżnia, że ani jednej myśli uchwycić nie mogę. W sercu się odzywają życzenia, ale czuję zarazem, że żadna ludzka potęga ich spełnić nie zdoła. I to jest życie? Niechże w nie raczej wszystkie pioruny uderzą! Nieznośnym ciężarem mi jest takie życie! Śmierci mi trzeba i tylko śmierć mnie może wybawić!

Wilczek był tak strasznym, kiedy to mówił, że Wara nie śmiał się do niego odezwać.

Lecz Wilczek mówił dalej: — Gniewosz mi ją mógł dać pod Suczawą, błagałem go o to, lecz nie chciał! Teraz kiedy zapewne w szczęściu opływa, ja, śmierć chodząca po ziemi, kościstą ręką do jego weselnej komnaty zapukam i sam ją jemu przyniosę!

Wara, wyborny znawca serc ludzkich, wiedział o tym dobrze, że aby Wilczka do zwykłego powrócić życia, dosyć by było, gdyby go tylko na powrót wtrącić pomiędzy ludzi. Otarłszy się o nich, rozbudziłby w sobie prędko dawnego człowieka. Spór jaki z kimkolwiek byłby oczywiście najlepszym środkiem do tego. Ale Warze jeszcze to było za wcześnie, bo dotąd jeszcze nie pomyślał o sobie, a wiedział także, że jak Wilczek znów w świat wyleci, to i jego łaska dla niego może się skończyć. Zaczem usiłował go odwieść od tej myśli na teraz i rzekł: — Co tam Gniewosz winien temu wszystkiemu? Był to czysty przypadek...

— Żonę mi zabił! — zawołał Wilczek, klekocąc zębami ze złości — nigdy tego mu nie daruję!

A ty mi się w moje sprawy nie mieszaj, boś do nich nie urósł.

Wara niemal z pogardą spojrzał na niego, ale zacisnąl zęby — i zmilczał.

A wtem muzyka dała się słyszeć w zamkowym dziedzińcu.

Na odgłos muzyki Wilczek zbladł i zawołał: — Muzyka u mnie? co to ma znaczyć?

Wara wstał i powiedział: — Pójdę obaczyć.

— Nie odchodź — rzekł Wilczek głosem gromkim, w którym się jakoby przestrach przebijał.

A w tej chwili wszedł Kukuć bardzo wesoły, z radosnym uśmiechem na twarzy, bo też radosną przynosił wiadomość.

— Panie starosto! — rzekł — Ofka, córka Biłowusa, idzie za mąż za Włostka. Przecie nam się szczęśliwie udało to małżeństwo skojarzyć! Weselnicy przyszli właśnie z korowajem na zamek i chcieliby się swojemu panu pokłonić.

Wilczek jakoś dziwnie był roztargniony. Stał na środku komnaty i zdało się, jak gdyby sam nie wiedział, co ma robić. Chwiejąc się tak przez chwilę, odpowiedział mu: — Czekaj! — i wyszedł do przyległej komnaty.

Niebawem wrócił ze skórzanym woreczkiem w ręku, przystąpił z nim do Kukucia, dał mu go i rzekł, ale głosem tak prędkim, że prawie się jąkał: — Słysz, Kukuć! Daj to Biłowusównie na wiano ode mnie i powiedz weselnikom, że ich przyjąć nie mogę, bom chory, ale im błogosławię... błogosławię, szczerze im błogosławię.

Kukuć odszedł. Ale jeszcze był zaledwie za drzwiami, kiedy Wilczek wybiegł za nim i zawołał: — Kukuć! a zrób tak, aby sobie zaraz precz poszli. I muzyka niech więcej nie gra, rozumiesz?

muzyka niech nie gra, bo u mnie żałoba.

Kiedy Wilczek wracał, Wara znowu do drzwi się zerwał, mówiąc: — Pójdę ja sam i wyproszę ich grzecznie, a starostę wyekskuzuję.

— Nie odchodź! — zawołał znów Wilczek — nie odchodź! mam ja ważniejsze rzeczy na głowie.

Słowa te powiedział znów w roztargnieniu, ale zarazem, jak by był czymś zaniepokojony.

Wara rzekł trochę złośliwie: — Przecież Wara, choć głupi, jeszcze na coś się przyda.

Wilczek poszedł ku oknu, a idąc, powiedział do Wary: — Nie chciałem cię przecież obrażać.

Zaczem przystąpił ku oknu, pomyślał chwilę, a potem rzekł: — Słysz, Wara! Ty się przecie znasz na tych rzeczach, powiedzże mi, co ty o tym rozumiesz?

Kiedym go spotkał w puszczy przy Chryzostoma eremie, tom sam mu powiedział, że wtedy ma prawo wziąć duszę moję, kiedy muzyka zagra na moim zamku. Zakazałem muzyki, kiedym tu osiadł z Jagienką, ale teraz się zapomniało i owo wszyscy diabli to weselisko przynieśli.

Cóż ty o tym rozumiesz?

Na to Wara przystąpił ku niemu i rzekł: — Jakże to było? dałeś mu to jegomość na piśmie?

— Słowo rycerskie warte więcej niż pismo — rzeki Wilczek.

— Więc to tam furda! — zawołał Wara — w piekle, a między nami mówiąc, to nawet i w niebie, na słowo rycerskie nic nie dają. Ja w takich kwestiach trzymam się teologii, a ta nas uczy: że diabłu duszy zapisać nie można ani pismem, ani słowem, jeno mu się ją zapisuje swymi własnymi grzechami. A nie wiem, jakie to grzechy jegomość masz na swoim sumieniu, za które diabeł mógłby wziąć duszę jegomościną. A zresztą weselnicy już sobie poszli...

— Ale przecie zagrali — rzekł Wilczek.

— Taka tam kołomyjka się nie rachuje — odpowiedział mu Wara, usiłując go uspokoić.

Wilczek umilkł, ale był wciąż roztargniony i w tym roztargnieniu patrzał przez otwarte okno na wyniosłe szczyty Bieszczadów.

Słońce wtedy już się zniżało ku zachodowi, mocno poczerwieniało, ale jeszcze jasno świeciło.

Jego czerwone promienie, padając na ziemię okrytą świeżą zielenią i zlewając dwa sprzeczne ze sobą kolory, tworzyły światło niestrojne i przykre dla oka. Ciężka duszność panowała w powietrzu. Niebo było jasne, lecz blade, jak gdyby błękit spłowiały. Na to niebo u samego szczytu Bieszczadów wypłynęła maleńka chmurka, zrazu szarawa, ale ciemniejąc ciągle, przybrała najprzód kolor żelaza, a potem stała się prawie czarną: postać jej była dziwna, wyglądała bowiem jak nawa okrętu bez masztów i steru, której porozdzierane brzegi w czerwonych promieniach słońca się jak ogień złociły. Było coś dziwnie strasznego w tej chmurze, bo na jasnym niebie tak wyglądała, jak gdyby była istotnie okrętem, który z zaziemskich światów wypłynął i przelatuje nad ziemią.

Takie gradowe chmury, zjawiające się nagle na czystym niebie, można często widywać w Bieszczadach; ta wszakże zwróciła całą uwagę Wilczka na siebie, jakoż rzekł do Wary: — Widzisz tę chmurkę? powiedziałby kto, że to jest jakiś statek nadpowietrzny, którym jakieś duchy sterują.

Wara się tej chmurce przypatrzył z uwagą i chciał coś powiedzieć; ale wtem w samym brzuchu tej chmurki błysnęło, błyskawice się w niej skrzyżowały i piorun z jej brzucha wystrzelił.

Wara się tego huku tak przestraszył, że się przeżegnał i rzekł: — A słowo stało się ciałem...

A wtem na zamkowym folwarku, który zwano Posadą, płomień podniósł się w górę: oczywiście piorun tam strzelił i strzechy zapalił.

Wara zawołał: — Dla Boga! Folwark się pali! Niechże biegną ratować!

A to mówiąc, rzucił się ku drzwiom.

Ale Wilczek go chwycił za ramię, mówiąc: — Nie chodź! Żołnierze wiedzą, co mają robić.

Wara mu się instynktowo wyrywał, Wilczek bezwiednie go trzymał — a wtem piorun uderzył w dziedziniec, zapewnie w kamienną posadzkę, bo z tak ogromnym hukiem i trzaskiem, jak gdyby kto z działa w dziedzińcu wystrzelił, a echo strzału się o cztery zamkowe ściany odbiło.

Takie same czarne chmury się zapewne tymczasem zgromadziły nad zamkiem, ale Wilczek i Wara nie mogli z tego okna ich dojrzeć.

Wilczek, trzymając Warę za ramię, rzekł: — Widzisz! to burza się zbliża, trzeba ją spokojnie przeczekać.

Wara był blady jak śmierć, sam nie wiedział, co robić: a wtem uderzył w zamek drugi piorun i trzeci, i czwarty, i piąty, tak że się zdało, że cały zamek się już trzęsie na swoich podstawach.

Wara zrobił ruch rozpaczliwy, chcąc się wydrzeć Wilczkowi; ale Wilczek wpoił swoje żelazne palce jak kły w jego ramiona i zawołał: — Głupiś! gdzie się rwiesz? przecie ten zamek jest zbudowany ze skały i kamienia.

I w tej postawie zostali obydwa na środku komnaty.

Tymczasem pioruny, uderzające jeden po drugim w mury zamkowe, wystraszyły wszystkich ludzi z zamku. Ani jedna żywa dusza w nim nie została. Wszyscy, jak stali, kobiety, żołnierze, pacholikowie i chłopcy, wylecieli za bramę i biegli, gdzie ich oczy poniosą, nie wiedząc sami, gdzie lecą, a tylko to czując w strachu, że trzeba jak najdalej uciekać. Ale że tylko jedna była szeroka droga, do której wszyscy nawykli, wiodąca popod Biłowusową zagrodę do miasta Tustania, więc wszyscy nią biegli bez odetchnienia. Pędząc, co im tchu stało, dopędzili jeszcze weselników i z nimi się połączyli.

Tak znalazłszy się razem i w większej kupie, nabrali cokolwiek odwagi i zatrzymali się niedaleko od Biłowusowej zagrody. Tam naradzili się z sobą. Co odważniejsi zrobili uwagę, że gromy biją tylko w sam zamek, więc mogą się stąd temu widowisku bez niebezpieczeństwa przypatrzeć. Nie opodal od drogi było wzgórze, z którego można było objąć okiem całe zamkowe obejście. Tam więc wyleźli i stamtąd patrzali, otwierając szeroko oczy i usta, strachem i zgrozą przejęte.

Choć wtedy słońce dopiero co zachodziło, sroga ciemnica całą ziemię zaległa. Całe niebo było tak czarne, jak gdyby je kto kirem obciągnął. Tylko nad samym zamkiem srogie błyskawice biegały, olśniewając oczy patrzących tak, że je musieli zamykać, a zarazem i oddech w piersi zapierać. Kobiety trzymały w strachu żołnierzy za poły, inni bili się w piersi, ci klęczeli ze złożonymi rękami, a drudzy leżeli krzyżem na ziemi. Zdawało się wszystkim, że sąd Boży się zapowiada i przychodzi dzień ostateczny.

Tymczasem z błyskawic pioruny biły bez upamiętania jeden za drugim. Już uderzyło ich dziesięć i pięćdziesiąt, i sto — aż wreszcie niebo się zapaliło nad zamkiem, a z tego płomiennego otworu już się ognie sypały, właśnie, jak gdyby strumień ognisty się wylewał na zamek.

W tym oświetleniu piekielnym widać było jak w biały dzień, jako południowe skrzydło zamku, gdzie właśnie Wilczek schował się z Wara, rozsypało się w proch i tylko przy samej ziemi szczerbate szczątki murów z niego zostały.

Za chwilę runęło skrzydło zachodnie, zostawiając tylko wał gruzów po sobie.

Potem ogromny huk dał się słyszeć i snop płomieni, wyżej niż wszystkie wieże, wystrzelił z zamku do nieba: to prochy się zapaliły w piwnicach i wysadziły wschodnie skrzydło zamkowe, zrzuciwszy wszystkie te mury w przepaść i wymiótłszy z gruzów dziedziniec.

A potem już i łyskania, i pioruny ustały — i puściła się taka sroga ulewa, że wody strumieniami lały się z nieba, jak gdyby już miały cały świat zatopić.

Zamkowi ludzie i weselnicy uciekli ze wzgórza i schronili się do miasta Tustania.

Ulewa trwała do samej północy, albo i dalej. Ale nazajutrz znów piękna zajaśniała pogoda.

Słońce zeszło na jasnym błękicie nieba promieniste, wesołe, śmiejące się radośnie ku ziemi, jak gdyby się nic na niej nie stało.

Lecz kiedy swoimi promieniami oświeciło to wzgórze, na którym od wieków stała, żadną siłą ludzką nie wzięta, starostów tustańskich siedziba, to tam z tego wszystkiego, co ludzka ręka stworzyła, leżały tylko prochy rumowisk na ziemi — gwałtownemu wybuchowi żywiołów tylko to się oparło, co zrodziła natura — a z całego, tak niegdyś dumnego i bogatego zamczyska zostały tylko te same skaliste ruiny, które widziałeś u wstępu.

Jak dziś, tak i wtedy, świat toczył się zwykłym swym kołem. Jedni ludzie ginęli, a ich myśli i czyny zlewały się z czasów potokiem — a obok ich grobów i ruin ich zamków zuchwałych inni budowali sobie swoje siedziby i rozpoczynali wesoło bieg swego żywota.

W kilka dni potem Ofka poszła za Włostka i osiadła z nim w nowym dworzysku, zbudowanym na miejscu dawnej Biłowusowej zagrody, chociaż było dopiero do połowy skończonym.

Biłowus, nimby sobie jaką wieś kupił, na której by mógł jak szlachcic panować, siadł przy nich, ciesząc się tymczasem ich szczęściem, pułkownikostwem swojego syna i swoim własnym bogactwem.

O straszliwym zniszczeniu zamku, czy ono było karą Bożą, jak rozumieli ludzie pobożni, czy też sztuką diabelską, jak utrzymywał prawie cały lud okoliczny, czy wreszcie tylko niezwykłym wypadkiem wzburzonych żywiołów, przy czym się koniecznie upierał rozsądny Daszkiewicz, bardzo wiele, ba, nawet ustawicznie gadano.

Wszyscy byli ciekawi wnętrze ruin zamkowych obaczyć, bo i nie każdemu chciało się wierzyć, ażeby tyle bogatych sprzętów, tyle żelaznych i stalowych narzędzi, tyle naczyń srebrnych i złotych, ażeby to wszystko także bez śladu zginęło. Były tam przecież wielkie bogactwa w srebrnych i złotych pieniądzach, zamknięte w skrzyniach żelaznych: azaliż i to się spaliło?

A choćby je nawet ogień roztopił, to przecież kruszec złota i srebra zawsze ma wartość.

Niejednemu też na to wspomnienie ślinka do ust płynęła: jakże rad by się tam dostał! — Ale mimo to nikt nie miał odwagi ani nawet zbliżyć się do tej zaklętej ruiny: albowiem szła wieść między ludźmi, przez nikogo nie zaprzeczona, że tam mieszkają złe duchy, które tych skarbów pilnują, a kto by tam tylko nogę postawił, zaraz go śmiercią porażą. Nie można nawet było wątpić o tym, bo jak tylko się zmierzchło, widziano zawsze Wilczka, jako zamieniony w skalę, w rycerskim pancerzu, a w mnisim kapturze, stoi na wierzchu wieży i niby chce rzucić się w przepaść, a tymczasem dumnym spojrzeniem grozi całemu światu; toż i Jagienka tam stoi, także wykuta ze skały, stoi nieruchoma z załamanymi rękami, ale widocznie chce zstąpić w dziedziniec. Niechby Bóg bronił tego, którego by jedno z nich tylko ręką dotknęło, zginąłby jak mysz pod takim kamiennym dotknięciem...

Toż ludzie tylko w dzień biały stawali czasem na wzgórzach pobliskich i zaglądali ciekawie wewnątrz zamku. Cisza tam była zazwyczaj jak na cmentarzu i nie było widać żadnego ruchu. Wszelako byli tacy, którym się zdawało, że widzą jakąś postać przechadzającą się po zamkowym dziedzińcu. Drugim zasię się wydawało, że ta postać się wydrapuje na skalistą podstawę tej wieży, z której spadła Jagienka, i tam nieraz po całych godzinach wisi przy ścianie wewnętrznej, właśnie jak ptak, co się gałęzi uczepił. Co jedni widzieli, to zaraz i drudzy dojrzeli: ale nikt nie mógł dojrzeć, jak ta postać wygląda i do kogo podobna. Zaczem różne chodziły domysły: jedni mówili, że to musi być jakiś złodziej odważny, co się chce dostać do skarbów, ale drudzy byli pewni, że to jest ten sam zły duch, co zamek piorunami potrzaskał: przechadza się teraz po tych ruinach i cieszy się swoim dziełem — a jest to tym więcej podobne do prawdy, ile że Kostruban właśnie w dzień tego nieszczęścia gdzieś sczezł bez śladu i dotąd o nim nie słychać.

Wśród takich gadek minęło ze dwa tygodnie, albo i więcej.

Przez ten czas było tu kilku panów z sąsiedztwa, był także i Kundrat, co umyślnie przyjechał z Tustania: ale nikt z nich do zamku nie chodził. Panowie przypatrzyli się z konia ruinom i odjechali — a Kundrat zdaje się, że tylko po to przyjechał, aby się dokumentnie przekonać, że Warę także diabli wzięli żywego. Albowiem kiedy mu zamkowi żołnierze opowiedzieli, jak to było, to zatarł ręce i czapkę na bakier przekrzywił i rzekł: — Kręt szelma, ale tu przecie się nie wykręcił. Masz zatem poczęstne za śmierć starego Kijasa i za moje dukaty!

A potem bardzo wesół odjechał — i odtąd już nikt nie przyjeżdżał.

Aż jednego dnia, już po zachodzie słońca, znowu tak nagła spadła ulewa, choć teraz już bez piorunów. Jednak niebo się straszliwie zaćmiło, wicher łamał gałęzie drzew, a deszcz z gradem jak kurze jaja nieznośnie w błony chałup uderzał. W Biłowusowym dworzysku Włostek i Ofka się przytulili do siebie ze strachu i razem pacierz mówili, aby Bóg litościwy nie dopuścił jakiego nowego nieszczęścia, a Biłowus siedział przy ścianie za stołem i jako nie bardzo nabożny, całkiem spokojnie posilał się miodem domowym. A wtem zapukało coś do drzwi.

Włostek i Ofka wzdrygnęli się, Biłowus odsunął na bok kaganiec, stojący przed nim na stole, aby mógł drzwi lepiej obaczyć, kiedy tymczasem drzwi się otworzyły nieśmiało i do świetlicy wszedł jakiś człowiek, mówiąc: — Niech będzie pochwalony.

Na te słowa Włostek i Ofka ochłonęli ze strachu, odpowiedzieli: — Na wieki wieków! — i spojrzeli na tego nieproszonego przychodnia, lecz wtedy się całkiem uspokoili.

Był to bowiem człowiek, wprawdzie dosyć smukłego wzrostu, ale bardzo pokornie, a nawet i dosyć mizernie wyglądał. Miał na sobie kaftan z prostego pakłaku i buty mocno zbłocone, na kaftanie opończę bardzo już wyszarzałą, jaką miewają ci ludzie chudobni, co się nią w nocy nakrywają, żadnej broni przy nim nie było, natomiast zaś niósł sporą torbę skórzaną w prawicy, po której widać było, że jest mocno napchaną jakimś rupieciem. Człowiek ten był przy tym bardzo młody, ledwie że mu się rzadki wąs puścił i bródka jasnolnianego koloru, twarz miał niezmiernie bladą, prawie jakby schorzałą, tylko oczy mu się jak świętojańskie robaczki świeciły; natomiast zaś włos miał bardzo bogaty, jasny i miękki, który mu też w długich kędziorach, teraz cokolwiek zmoczonych, wdzięcznie spadał na plecy.

Kaganiec bardzo chmurno oświecał świetlicę, Włostek nie mógł go wziąć dobrze na oko, mimo to wszakże rzekł do niego z dobrego serca: — Wy z drogi, może i głodny, siadajcie sobie, moja żona wam chleba przyniesie.

Tymczasem młody przychodzień tak mocno się zakaszlał, że przez chwilę nie mógł słowa przemówić — a wtedy Biłowus rzekł: — Jakiś charłaczyna, dajcie mu mleka i kawałek kołacza i niech się prześpi w stodole.

Młodzieniec, wykaszlawszy się i zaczerpnąwszy powietrza, pokłonił mu się i rzekł grzecznie: — Dziękuję wam, rad u was spocznę i za gościnę zapłacę, co chcecie.

Ale Biłowus na to rozłożył nogi przed sobą, oparł się plecyma o ścianę i rzekł górnie i chmurnie: — Tu nie gospoda! Tu nikt za gościnę nie przyjmie zapłaty. I w chłopskiej chałupie chrześcijanina za darmo ugoszczą, a nie dopiero w pańskim dworzysku.

Wszelako tymczasem Włostek przypatrzył się bliżej podróżnemu, a wtedy klasnął w obydwie ręce i zawołał: — Dla Boga! taż to miłościwy pan Pretficz! nigdy bym jegomości nie poznał.

I zaraz się obrócił do teścia i dodał: — Syn pański z Sokołowa i sam na rycerza pasowany przez króla.

Natenczas Ofka przybliżyła się do niego, a wziąwszy rąbek fartuszka w rękę, przypatrywała mu się ciekawymi oczyma. Ale Biłowus rzekł: — Może tam panem był kiedyś, ale teraz przyszło mu na pohybel. I tak im wszystkim przyjdzie swojego czasu!

I z tymi słowami odwrócił się od nich i już więcej na nich nie patrzał.

Włostek zaciągnął Lubka w drugi kąt wielkiej świetlicy, a Ofka zastawiła zaraz przed nim mleko, miód przaśny i kołacz, pytając go, azaliby nie wolał posilić się jaką ciepłą strawą.

Ale Lubek jej podziękował, mało co się posilił i prosił Włostka, aby mu pozwolił przespać się w stodole, bo, jak powiadał, bardzo jest strudzony, burza go napadła w ruinach zamku, a stamtąd szedł pieszo wśród deszczu i gradu aż do Biłowusowej zagrody.

Włostek odpowiedział mu na to: — Już bym też oczu nie śmiał ludziom pokazać, gdybym panicza do stodoły odesłał. Mamy przecież jedną komorę i drugą i łóżko także się znajdzie.

To powiedziawszy, a będąc bardzo ciekawy, co to się stało takiego, że Lubek, którego sam widywał w takich błyszczących pancerzach, że i sam starosta nie miał piękniejszych, w takie popadł ubóstwo i tak się opuścił, zaczął o to go wypytywać.

Ale Lubek dawał mu odpowiedzi wymijające, z których nic nie mógł zrozumieć. Kaszlał przy tym co chwila i widać było po nim, że rozmowa go męczy. Zaczem po chwili wstał i położywszy rękę na ramieniu Włostka, rzekł głosem człowieka, co nie chce się z swoich tajemnic wywnętrzać, a przy tym czuje się w prawie niedopuszczenia lada kogo do swojej poufałości: — Słysz, Włostek! jeżeli chcesz mi się przysłużyć, to zaprowadź mnie do tej tam komory, którą mi dacie na nocleg, bom bardzo zmęczony.

Trudnoż mu było nie usłuchać tej prośby, która też prawie była rozkazem. Zaczem Włostek, wziąwszy jego torbę do ręki, zaprowadził go do odległej komory, gdzie było łóżko dosyć wygodne, i tam go zostawił samego.

Lubek się położył na łóżku, i może być, że przysnął cokolwiek, ale niebawem kaszel go zbudził. Zaczem wstał, siadł na brzegu łóżka, wziął głowę w obydwie ręce, łokcie oparł na kolanach i tak długi czas siedział w milczeniu. Wyglądał on wtedy jak jakieś nieszczęśliwe stworzenie, które ciężką złożone chorobą oczekuje zmiłowania Bożego, ale go oczekuje z pokornym poddaniem się swemu losowi i ze spokojnym sumieniem.

Ale być może, że tylko tak wyglądał zewnętrznie — a w głębi jego zbolałej duszy srogie szalały burze, nad którymi jednak umiał panować.

Tak też było w samej istocie.

Wyobraźnia jest siłą cudowną ludzkiego umysłu, która najdrobniejszą myśl albo najlżejsze uczucie sto, tysiąc i milion razy powiększa i tworzy całe światy, które nie istnieją, chociaż czasem istnieć by mogły. Jeżeli opanuje umysł takiego człowieka, co, ufny w swe siły, wesołym okiem na ten świat patrzy, to w najtrudniejszych położeniach, gdzie rozum już ustępuje rozpaczy, otwiera mu coraz to nowe widoki, rodzi w nim niezwyczajną odwagę i często do zwycięstw prowadzi. Ale jeżeli się rozwinie w takim umyśle, który nie ma energii, a skłonny jest do czarnego zapatrywania się na świat i ludzi, natenczas lada drobny wyrzut sumienia rozpiera do potwornych rozmiarów, przywodzi rozpacz za sobą, a za rozpaczą bezwładne i korne poddanie się przeciwnemu losowi. Lubek, nadzwyczaj tkliwy i łatwo przystępny wszelakim wrażeniom, umiał sobie w swej wyobraźni wszystkie swoje uczucia malować najkraśniejszymi barwami, ale niewielką miał ufność w swe siły, a brakowało mu prawie zupełnie siły oporu.

Kiedy się dowiedział, że Jagienka na widok Gniewosza spadła z wieży i śmierć znalazła w przepaści, to został jak gdyby piorunem rażony. Jakaś błyskawica olśniła mu oczy czerwonym płomieniem i całą jego duszę zanurzyła w ciemnościach. Jagienka nie żyje, zdmuchnięta jak błędny ognik ze ziemi: tej straty nie mógł zrazu objąć swoim umysłem, choć mu się serce krajało z bólu. A pod tym bólem i w tej duchowej ciemnicy, zaczęła grać wyobraźnia. Nie aksamitne ciałko Jagienki, jak u Wilczka, budziło w nim niezgłębiony ból i rozpaczającą tęsknotę, ale jej dusza: ta dusza, według jego uczucia, tak piękna i wzniosła, i tak serdecznie jemu przyjazna — jedyna i ostatnia, jaką miał na tej ziemi! — I dusza ta uleciała do nieba: cóż mu dziś jeszcze zostaje? — Ziemia pustynią, cały świat niczym, cała ludzkość bezmyślnym a jemu obcym mrowiskiem. O, jakże by i on rad swoją duszą ulecieć w te światy, gdzie by się z nią mógł połączyć! Życie mu się stało ciężarem, śmierć wybawieniem.

Jednak, miewając czasami jaśniejsze chwile i rozmyślając nad tym, co się stało, zaczął uczuwać dreszcze, które go przerażały.

Wszakże to w gruncie rzeczy Gniewosz strącił Jagienkę z wieży, nie własną ręką, ale swoim zjawieniem się przed bramą zamkową.

Na tę myśl zatrzęsło się jego tkliwe sumienie, a wyobraźnia reszty dosnuła. Krew w nim zakrzepła na widok tych obrazów, które mu się teraz zaczęły przedstawiać. A przecie to on, chociaż Gniewoszowi dał słowo rycerskie, że będzie milczał, nierozmyślnie wypaplał przed ojcem, że Gniewosz żyje i jest w niewoli — a ojciec posłał tę wiadomość Formozie. Na Boga żywego! dlaczegoż to zrobił? Gdyby był tajemnicy nie zdradził, Gniewosz byłby nie wrócił — choćby kiedyś tam wrócił, to byłoby się to stało wśród innych okoliczności i Jagienka jego powrotu z pewnością nie byłaby opłaciła swym życiem. On złamał słowo rycerskie, zaczem jest spodlonym człowiekiem, niegodzien broni nosić przy sobie, niegodzien nawet wdziać rycerskiego kaftana: on Gniewosza sprowadził, zaczem otworzył Jagience wrota do śmierci.

Wszelako, grzebiąc tak coraz głębiej w swoich wspomnieniach, na inną myśl już się wstrząsł cały do głębi, bo się siebie samego przestraszył. A wszakże to on Gniewoszowi dał radę, ażeby, nie uprzedziwszy Wilczków, sam jechał na Tustań. Przebóg! to on własną ręką zabił Jagienkę! Bo gdyby była uprzedzona o jego powrocie, to byłaby się go nie przestraszyła i z wieży nie spadła. On sam jest Jagienki zabójcą!

A wtedy jego zbolała dusza się do dna rozdarła, a czarna rozpacz cały jego umysł zaćmiła.

Zhańbiony złamaniem słowa, pozbawił się godności rycerza, otworzywszy wrota Gniewoszowej niewoli, uścielił drogę nieskończonym nieszczęściom, wyprawiwszy Gniewosza na Tustań, swą własną ręką zamordował Jagienkę. Wytrąciwszy się spomiędzy rycerstwa, nie jest nawet godzien stąpać po tej ziemi, bo już na jego czole jest wypisano: Przeniewierca i zbrodzień.

Te rozpaczliwe wyrzuty sumienia żarły mu serce jak rdza jadowita i paliły się w piersiach piekielnymi ogniami. W tym stanie duszy nie chciał się już własnym rodzicom pokazać, unikał wzroku ludzi obcych, a nawet i w swoim domu nie mógł usiedzieć. Przywdział ubogie szaty na siebie i wyszedł, zrazu sam nie wiedząc, gdzie idzie.

Jakaś siła niewidoma go pociągnęła na zamek, błąkał się przez dni kilkanaście w jego ruinach — a teraz, wypędzony stamtąd gradową burzą, wprosił się na nocleg do Włostka.

Ale nie spał przez całą noc, tylko męczył się z sobą — a jak tylko pierwszy brzask w okno uderzył, okrył się swoją opończą, wziął torbę do ręki i wyszedł milczkiem, tak że go nikt wychodzącego nie spostrzegł.

Kiedy Włostek nazajutrz rano przyszedł do tej komory, ażeby mu przy ubraniu posłużyć, niesłychanie się zdziwił, że go już w niej nie było. Zdało mu się nawet, że łóżko było nietknięte.

Bardzo więc nad tym się zamyślił i powiedział to zaraz żonie i Biłowusowi, mówiąc: — Dziwna to rzecz, bo już teraz sam nie wiem, czy to był Pretficz, czy tylko duch jego, bo tak tylko duchy znikają.

Ofka była zdania, że to pewnie był duch, bo też był taki blady i oczy tak mu się świeciły, że wcale na ducha wyglądał.

Ale Biłowus kiwał na to głową z niedowierzaniem i mówił: — Jużci upiory a duchy to u nas nie nowina, teraz nawet będzie ich jeszcze więcej, od czasu jak diabeł się znowu rozgospodarował na zamku. Ale ten charłaczyna, co tu był wczoraj, to prędzej na złodzieja wygląda, co grzebie w gruzach zamkowych, aby się jakiego skarbu dogrzebał.

Na tę uwagę Włostek całkiem zapomniał, że ten rzekomy złodziej miał postać młodego Pretficza, bo go nawet sam poznał, natomiast zaś przypomniało mu się, że kiedy wczoraj wieczorem niósł za nim torbę do komory, to widział na własne oczy, że z niej wyglądały młotki i jakieś inne żelazne narzędzia.

— Widzisz! — zawołał na to Biłowus — może był kiedy panem, ale teraz kraść chodzi.

Więc naradzano się nad tym przez jedną godzinę i drugą, a wreszcie postanowiono, aby o tym dać znać do miasta.

Daszkiewicz, kiedy mu to doniesiono, ile że w duchy nie bardzo wierzył, zaraz się dał przekonać, że to może był złodziej, zwłaszcza że nosi z sobą żelazne narzędzia: mimo to wszakże poddał tę sprawę pod sąd ławników i rajców.

Ławnicy i rajcy zgromadzili się jeszcze przed wieczorem u niego i przez cały wieczór nad tym radzili.

Dopóki słońce świeciło, prawie wszyscy byli tego zdania, że to muszą być złodzieje: ale kiedy się zmierzchło, zdania zaczęły się dzielić — a kiedy noc ciemna zapadła, to wprawdzie nie zaprzeczano, że mogliby to być złodzieje, ale przecie daleko większe prawdopodobieństwo widzieli, że to są duchy. Zaczem ci i owi mówili: — Kto by tam chodził do tych ruin po nocy?

Na to Daszkiewicz się zniecierpliwił i rzekł: — Ależ was tam nikt nie wysyła w ten czas, jeno jutro po dniu tam pójdziemy. Zbierzcież się jutro raniutko na ratuszu, a tam uradzimy, co robić.

Nazajutrz rano dzień wstał słoneczny, zaczem znów wszyscy byli zdania, że to są złodzieje.

A tak przed południem wybrali się wszyscy rajcy i ławnicy, a wziąwszy ze sobą pisarza i dwudziestu halabardników dla bezpieczeństwa, poszli pod przewodem Daszkiewicza na zamek.

W bramę, która się także w proch rozsypała, ale z niej dwie baszty zostały, wchodzili bardzo ostrożnie, bo diabeł nie śpi i we dnie: lecz widząc, że na dziedzińcu, zawalonym gruzami, cisza jak w grobie, szli dalej śmiało.

I obeszli cały dziedziniec — i nic nie zoczyli.

Aż kiedy przyszli pod ścianę owej skalistej wieży, z której spadła Jagienka, a w której wnętrzu na dole znajdowała się zamkowa kaplica, spostrzegli człowieka leżącego na ziemi.

Był to człek młody, wysmukły, miał na sobie wytarty kaftan z prostego pakłaku i leżał na wznak na rozpostartej opończy. Jego blada twarz teraz się wypełniła i wyglądała tak świeżo, jak gdyby był pełen zdrowia i zasnął snem słodkim na chwilę: ale miał on oczy zamknięte na zawsze i zasnął snem śmiertelnym na wieki. Jego zbolałej głowie służyły bogate, jasne kędziory za pościel: lecz jego dusza klęczała już wtedy u stóp duszy Jagienki, błagając ją o przebaczenie za to, że jej otworzył podwoje śmierci.

Włostek zaraz go poznał, zawołał żałosnym głosem: — To Pretficz! — i usiłował go zbudzić, ale tylko gorzko zapłakał, mówiąc: — Bóg się nad nim zlitował i wziął go z tej ziemi, gdzie wszystkie jego drogi były cierniem wysłane.

A potem opowiedział krótkimi słowy mieszczanom, czego się o nim domyślał, jako kochał Jagienkę miłością świętą i niczego od niej nie pragnął, ciesząc się tylko jej szczęściem — i jako nie mógł przeżyć jej śmierci i umarł tam, gdzie ona grób swój znalazła.

Zaczem jedni mieszczanie tylko ciekawie słuchali, a drudzy się litowali, inni zaś się rozpatrywali po tej ścianie skalistej, gdzie już wtedy były jakieś napisy. Daszkiewicz zaś spostrzegł przy najniższym napisie drabinkę, zaczem rzekł: — To on musiał wyryć ten napis, gdyby to kto przeczytał?

A wtedy pisarz miejski się przybliżył do ściany i czytał najprzód ten napis, co go Wilczek kazał ryć dla Jagienki: D.O.M. Generosae Dominae...

A potem zasię czytał te słowa: Duscha moya sstrhrapyona, ssłuszebnitsa Boża, Zyemsską sthrzałą ranyona, padła na besdroża, Nath żytsiem bez dzyenki, ssmiłuy ssyę o Panie!

Day ssmyerc z thwoyey renki...

Ostatnich słów brakowało: Bóg się tymczasem zlitował nad życiem bez dzięki — śmierć mu je przerwała.

Paryż, 12. lipca 1887.

KONIEC


Rechtsinhaber*in
ELTeC conversion

Zitationsvorschlag für dieses Objekt
TextGrid Repository (2023). Polish ELTeC Novel Corpus (ELTeC-pol). Olbrachtowi rycerze. Olbrachtowi rycerze. . ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001C-EAA5-0