Józef Korzeniowski

GARBATY

I

Dzisiejszy powiat ostrołęcki, przekroczywszy Narew i porzuciwszy jej piaszczyste brzegi, jej wydmy drobną zarosłe sośninką, jej bagna zdradną i nieużyteczną pokryte zielonością, rozciąga się aż do Buga i tu, stając się prawdziwym Podlasiem, raduje oko podróżnego przez rozległe i kwieciste łąki, przez obszerne pola, na których bujne rodzi się żyto, przez wioski ludniejsze, dobrze zabudowane, ozdobione ładnymi dworami i ocienione to sadami chłopów, to bogatszymi w ogromne i cieniste drzewa ogrodami ich panów.

W tym to miejscu, powyżej Nura i wciąż ponad Bugiem, leżą znaczne dobra, których rezydencją jest jedna z takich wsi, nazwiskiem Rutka Mazowiecka. Dom mieszkalny w Rutce, na wzgórku zbudowany, otoczony oficynami, mający tuż ogromny ogród ze starożytną aleją, ozdobiony rzędem późniejszych, ale niemniej okazałych topoli, widny był z daleka i zdawał się przyzywać do siebie roztworzystą swą bramą, na której, równie jak i nad galerią ganku o czterech kolumnach, jaśniał herb podwójny, wiążący w nierozerwany węzeł klejnoty szlacheckie małżonków, którzy dom ten zamieszkiwali.

Symbola te rodu ułożone były tak, że okazywały i pochodzenie, ale oraz i przewagę matrymonialną jednej głowy familii nad drugą. Tarcza męża znajdowała się z lewej strony i przygnieciona była niejako przez tarczę żony. Na pierwszej z nich prawie niewidne były cztery rogi bawole, a z korony nad nią umieszczonej, niezmiernie płasko i jakby bojaźliwie wyskakiwał do połowy kozioł, którego rogi zdawały się ledwo trzymać na jego zbiedzonej głowie. Przeciwnie, na drugiej tarczy wypukło i dobitnie nalepione były dwie szczęki jakiejś zjadliwej ryby, z dużymi i niezmiernie ostrymi zębami, a z korony, ozdobnej w punkta, takież szczęki wysuwały się śmiało i widocznie, jakby zagrażały zupełnym przytarciem rogom biednego kozła.

Kto się zna na heraldyce, nauce, dziś zaniedbanej, ale mającej z czasem stać się znowu jedną z najważniejszych gałęzi wiadomości ludzkich, ten łatwo zgadnie, że pierwszy z tych herbów był to herb Cieszewskich, familii w dawnych czasach mało znaczącej, gdyż o niej ani Paprocki, ani Okolski nie wspomina, a drugi był klejnotem herbowym znakomitej niegdyś rodziny Luzyańskich, która w paranteli swej po mieczu miała dwóch wojewodów chełmińskich i jednego biskupa warmińskiego, a po kądzieli spowinowacona była z owym Kasprem. Denhofem , którego Władysław IV, dla ocenienia wdzięków i przymiotów Cecylii Renaty , w poufnej misji do stolicy państwa niemieckiego wyprawił.

Zresztą dom ten, chociaż bez piętra, ale obszerny, zamożny, mogący sam w sobie mieścić znaczną liczbę osób i domowych, i przyjezdnych, powiększony jeszcze oficynami, w których kilka znajdowało się pokoi, nie miał ani w swym urządzeniu, ani umeblowaniu nic takiego, co by na szczegółowy opis zasługiwało. Podobnym on był do wszystkich prawie zamożniejszych dworów naszych, a zatem łatwo w nim można było dostrzec cokolwiek niedbałości, cokolwiek nieładu, dość brudnych kątów, dość świeżych ruin, mało wygody, a wiele pretensyj do pańskości i zakrawania na pałac. Mimo to wszystko słynął on z gościnności i wesołej, towarzyskiej zabawy. Często widzieć można było karety, kolaski i bryczki, dążące tam od Andrzejowa, Czyżewa, Zambrowa i Broka, a nawet z tamtej strony Buga, spoza Sterdynia i Sokołowa, i wiozące wystrojone panie z całym zapasem francuskich frazesów, przyczesanych i ufryzowanych panów i paniczów, a zwłaszcza takich, co wystudiowali dobrze Fizjologią małżeństwa Balzaka, znali Salamandrą Eugeniusza Sue i umieli na pamięć, i admirowali Lelię Jerzego Sanda .

Dom ten był dawniej, pod tym zwłaszcza względem, wcale innym. Wtedy dopiero stał się on tak uczęszczanym i zrobił się punktem zbornym najdystyngowańszych osób z sąsiedztwa, gdy obecny jego właściciel, pan Janusz Cieszewski, miał szczęście dostać za powtórną małżonkę pannę Teofilę Luzyańską; gdy syn ich Kasper, na pamiątkę owego Kaspra Denhofa tak nazwany, podrósł i zaczął prześlicznie mówić po francusku, a córka ich Klotylda wyszła także z dzieciństwa, zrobiła się niezmiernie muzykalną, cienką w pasie, i dostała melancholiczne loki blond, twarz bladą i oczy duże niebieskie, które ze znaczeniem patrzyły w sufit.

Toteż za zbliżeniem, się świętej Teofili, świętych Kaspra i Klotyldy o niczym nie było mowy w okolicy, tylko o balu lub o wielkim obiedzie, albo o podwieczorku u pani Cieszewskiej, gdyż o samym panu Januszu, z takichże powodów, dla których w wielu domach naszych o żyjącym mężu głębokie zachowuje się milczenie, nikt żadnej nie czynił wzmianki. Gdy dni te, pożądane w sąsiedztwie, nadeszły, sunęły się zewsząd powozy, z okien dworu rutkowskiego biły światła, słychać było trąby i kotły witające przyjezdnych z galerii nad gankiem umieszczonej, a dym, który walił z kominów w oficynie kuchennej, zwiastował, że się tam krew lała obficie i że stoły suto i smaczno zastawione zostaną.

Wszakże ta wesołość, ten huk i wrzawa, ta muzyka i tańce były tylko pozorem szczęścia. W tym dworze zamożnym i ludnym, w tym domu obywatelskim, któremu Bóg dał niezależność, dostatek, a nawet sposobem wyjątkowym sumiennego i dobru pańskiemu poświęconego rządcę, nie było od dawna, a tym bardziej między rokiem i , gdy zaszły wypadki, które opisywać będziemy, nie było, mówię, ani zgody, ani pokoju, ani prawdziwego wesela, które każdą chwilę życia złoci, a krzykliwe muzyki, uczty i bale czyni niepotrzebnymi.

O ćwierć mili od Rutki Mazowieckiej, a o parę wiorst od tej pięknej rzeki , co przerzynając część Galicji, dotykając krańców Wołynia, wodami swymi zasila Narew, a drzewo i zboże wołyńskie przenosi do Wisły, był mały folwarczek, zamykający mieszkalny dworek, trzy włościańskie chaty, cztery włóki gruntu i kilka morgów opałowego lasu. Folwarczek ów, nazwany Dymoszczyzną, należał zawsze do Rutki Mazowieckiej, był jej dependencją , a dworek jego był z dawna mieszkaniem leśniczego, który nad wszystkimi lasami, do tych dóbr należącymi, główny miał nadzór.

Dworek ten, jak zwykle u nas mieszkania oficjalistów, był zdezelowany, nie opatrzony, miał dziurawy dach, zaklejone papierem okna i prawie żadnego ogrodzenia. Ci, co tu mieszkali, widząc, że są tylko z dnia na dzień, że lub własna niedbałość i niesumienność w wypełnieniu obowiązków, lub lada kaprys państwa może ich wyrugować, nie troszczyli się bynajmniej ani o wygodę, ani o ozdobę.

Że jednak miejsce było ładne i rezydencji pańskiej tak bliskie, że dworek sam i zabudowania gospodarskie były jeszcze niestare i zdrowe, a wszystko dawało się tak oddzielić i uregulować, że folwarczek, choć mały, miałby i chleb, i trawę, i ryby, i grzyby, postanowił pan Janusz Cieszewski maleńką tę własność jako tako urządzić i obdarzyć nią starego przyjaciela Józefa Kalasantego Narbuta , właśnie owego fenomenalnego rządcę, o którym wyżej wspomnieliśmy. Przyszło mu to tym łatwiej, że pani Cieszewska, chcąc się pozbyć kontuszowego szlachcica, a nade wszystko małomównego, upartego w swych decyzjach, surowego dla siebie i dla drugich Litwina, pragnąc zarząd majątku powierzyć komu innemu, a sądząc przy tym, że proste odprawienie z kwitkiem człowieka, który lat trzydzieści kilka rozbijał się o ich dobro i sobie nic zgoła nie przysporzył, byłoby rzeczą pomiędzy dystyngowanymi sąsiadami zanadto krzyczącą, nie sprzeciwiała się wdzięcznym uczuciom męża i na wszystko pozwoliła.

Otynkowano więc na nowo cały dom, poszyto go nowym słomianym dachem, cały dziedziniec i ogród od strony frontowej obniesiono żywym, grabowym płotem i po zaprowadzeniu tam inwentarza, napełnieniu spichlerza zbożem, do tymczasowego utrzymania gospodarstwa i na zasiew potrzebnym, po zaopatrzeniu domu i kuchni w meble, a spiżami w zapasy kilkomiesięczne, od już było samej pani pożegnalną galanterią, stary, sześćdziesięcioośmioletni gracjalista , siwy jak gołąb, ale czerstwy jeszcze, silny i energiczny, urządzoną tym sposobem dla siebie majętność na wiosnę roku w posiadanie objął.

Łatwo sobie wyobrazić, że taki gospodarz, który lat tyle i w tak trudnych okolicznościach dawał radę wielkiemu gospodarstwu, mały swój kącik wkrótce do wzorowego przyprowadził (porządku. Swój wydział męski ujął on w karby posłuszeństwa i akuratności, wydział żeński powierzył dalekiej krewnej swej żony, z Dąbskich Szumejkowej, jak się zawsze nazywała, staruszce ciekawej, gadatliwej, trochę pretensjonalnej i zabawnej, ale czujnej gospodyni, poczciwej kobiecinie, przywiązanej i wdzięcznej z całej duszy człowiekowi, u którego w opuszczeniu swym i sieroctwie od lat kilkunastu znalazła chleb i przytułek.

Dworek uporządkował Narbut wewnątrz inaczej i zrobił wygodniejszym dla siebie i dla tych, co z nim mieszkali; zewnątrz oczyścił go jeszcze, ozdobił gankiem z łat, obsadzonym dzikim winogradem i cienistą fomującym altankę; dziedziniec pokryty trawą zrównał i podosiewał łysiny; żywy płotek — te niekosztowne, a tak wielkie wioski upiększenie — pielęgnował oduczając sługi swe od tej wrodzonej nam chęci psucia i łamania, aby były koniecznie słowiańskie dziury i coś niecałego i rozbitego; ogród obszerny, ale zaniedbany, mający dosyć drzew owocowych i prześliczny gaik brzozowy, za pomocą toporka, rydla i gracy wkrótce przyprowadził do ładu, ale szczególniej zajął się największą ozdobą swego dziedzictwa, ogromną, prawie stuletnią lipą, która stała sama jedna w rogu dziedzińca, a była tak piękna, tak szeroko wokoło cień rzucająca, że mogłaby najwspanialszy ogród ozdobić.

Narbut, który lubił czasem i książką się zabawić, po łacinie dobrze umiał, a z dawną i stanisławowską literaturą dosyć był obeznany, nazywał tę lipę lipą Jana Kochanowskiego; okrzesał ją z suchych gałęzi, oczyścił starannie i kazawszy

przyrządzić prostą kanapkę z brzeziny, często na niej siadywał wieczorami i raniutko odmawiał pacierze.

Drzewo to było mu tym milsze, że miał wnuczkę Urszulę, śliczną siedemnastoletnią panienkę, która w rok po zamieszkaniu jego w Dymoszczyznie, straciwszy ojca na Litwie i zostawszy zupełną sierotą, przyjechała do dziadka i z nim zamieszkała. Patrząc na jej czoło jasne i rozumne, na jej ciemne i wymowne oczy, na jej wzrost słuszny i dorodność, słuchając jej wdzięcznego głosu, ciesząc się jej każdym ruchem, jej wesołym i serdecznym krzątaniem się koło kwiatków, koło ogródka i krówek, spoglądał starzec na swoją lipę i przypominając sobie śpiewaka Czarnolesia, dziękował Panu Bogu za tę szczególną nad sobą łaskę, że on, nieuczony prostak, jest daleko szczęśliwszym, niż był ten mąż, tak całemu krajowi zasłużony. Tamten Urszulę swoją stracił i opłakał, a on swoją widzi co dzień zdrowszą, co dzień dorodniejszą i cieszy się jej rozwijającym się rozumem, jej wdziękami i przywiązaniem.

Taki był dworek ten gracjalisty i tacy jego mieszkańcy. O zabawach światowych, o hucznej jakiej rozrywce, o popisywaniu się z czymkolwiek bądź nikt tu ani pomyślał. Było tam zawsze cicho i spokojnie; kiedy niekiedy tylko rozległ się energiczny i krótki rozkaz gospodarza, śpiewka Urszuli lub głośniejsza rozmowa gadatliwej staruszki, gdy siedząc na ganku lub pod lipą robiła pończoszkę i opowiadała o konkurach swego nieboszczyka męża, cytując wszystkie okoliczności, wskutek których ona, z domu Dąbska, a do tego z Korony, musiała pójść za Litwina, który się nazywał Szumejko.

Wszakże pokój tego cichego ustronia wkrótce się zamącił, a szczęście, jakiego przez niejaki czas mieszkańcy jego używali, jak wszystko jasne na ziemi, prędko się zamgliło i zachmurzyło. Taki jest bowiem odwieczny porządek na świecie, gdzie żadna radość nie obejdzie się bez przymieszania. łez i troski, której widać życie nasze, aby się nie stało ckliwym i niesmacznym, jakby jakiej gryzącej przyprawy, koniecznie potrzebuje.

W tym to dworze i w tym dworku gracjalisty odbędzie się znaczna część wypadków, któreśmy w niniejszym opowiadaniu skreślić zamierzyli. Oznaczyliśmy to miejsce działania z wszelką topograficzną ścisłością, aby każdy, kto by nas posądził o zbyt okrzyczane, tak dziś niewczesne, a zawsze nam obce dążenia, lub komu by w powieści naszej wydało się co naciągniętym, nienaturalnym i przesadzonym, wziąwszy do rąk kartę Królestwa, mógł wiedzieć, dokąd się ma udać, aby się przekonał na miejscu, żeśmy wszystko oparli na faktach rzeczywistych i żadnego nie pozwolili sobie dodatku., Żeby jednak czytelnicy nasi lepiej pojąć mogli wszystkie okoliczności treści niniejszego opowiadania dotyczące się, a teraz lekko tylko wzmiankowane, musimy cofnąć się do lat upłynionych i z zupełną dokładnością dać im poznać skład tego zamożnego dworu, z którego i bohater nasz, o którym dotąd nie było jeszcze ani słowa, początek swój bierze.

II

Pan Janusz Cieszewski, dzisiejszy dóbr tych i tego dworu właściciel, był synem Baltazara Cieszewskiego, który oprócz tego, że był stolnikiem nurskim i. znaczny posiadał majątek, całe życie starał się o jakąś łaskę u dworu, jakie starostwo lub krzesło i nigdy nic otrzymać nie mógł. Sądząc, że przez syna, który rosnąc stawał się coraz piękniejszym chłopczykiem i niejakie okazywał zdolności, łatwiej będzie mógł dopiąć owego celu, przeznaczył go naprzód na pazia, a potem na szambelana i w tym zamiarze kazał go dobrze wyuczyć po francusku, aby mu dać klucz do łaski dam, a przez nie do łaski królewskiej.

Dla okoliczności krajowych ani do paziostwa, ani do szambelaństwa nie przyszło, ale pan Janusz zawczasu w takich widokach chowany, choć dość delikatny i nerwowy, gdy dorósł, stał się młodzieńcem bardzo miłym, bardzo zgrabnym i ściągającym na. siebie oczy wszystkich sąsiadek.

W roku ojciec go odumarł i zostawił mu znaczną majętność, czystą, nieodłużoną, a oprócz tego zostawił mu prawie tyle co majątek, bo mu przekazał przychylność, wierność i oddanie się jego dobru takiego rządcy, jak Narbut.

Ładny młodzieniec, skoro ujrzał się panem swojej woli, postanowił użyć swojego mienia i swojej osoby. Były to wówczas tak nazwane pruskie czasy i Warszawa stała się znowu stolicą, ale stolicą zabaw, zbiegowiskiem najpiękniejszych kobiet, najpobłażliwszych i najbardziej wyperswadowanych mężów i młodzieży, która w braku wyższych celów i poważniejszego zajęcia, puściła się. na intrygi miłosne, szalała na zabawach i partiach nocnych i dziennych, cisnęła się do Jabłonny i Pod Blachę i w tym zawodzie bez użytku i honoru marnowała ojcowskie fortuny, i pozbywała sił i zdrowia.

Pan Janusz przeniósł się także do Warszawy. Tyle jednak miał rozumu, że cały ,swój majątek oddał do wiernych rąk Narbuta, dawszy mu przy tym solenne słowo, że długów zaciągać nie będzie i tyle tylko straci, ile mu ten z intrat do stracenia przeznaczy. W Warszawie dał się pan Janusz prędko poznać. Wpadł w łaski u pań najlepiej używających życia i tak umiejętnie z pruskich czasów korzystał, że schudł, wycieńczał i do tego stopnia nerwy swe rozdrażnił, że go każdy krzyk niemile dotykał, a każde stuknienie, każdy huk niespodziewany prawie przerażał. Chociaż więc przyszedł do tak opłakanego, stanu zdrowia, a nigdy ducha wojennego nie miał, po ustanowieniu jednak Księstwa Warszawskiego, punktem honoru i prądem ogólnego zapału uniesiony, wszedł wraz z innymi do wojska. Ale w roku ciężko pod Sandomierzem ranny , korzystał z tego zdarzenia i po wyleczeniu z ran wziął dymisję,' i do domu powrócił.

Miał wówczas pan Janusz dwadzieścia siedem lat, ale nadużywszy młodości nie czuł w sobie żadnej potrzeby kochania, żadnego popędu do dopełnienia swej istności drugą połową życia; nie widział wokoło siebie nic, co by serce jego pobudziło do słodkiego i łagodnego uczucia lub ocknęło w nim jedną, z tych burz, która czasem otwiera raj na ziemi lub całą przyszłość niszczy i niweczy. On żył sobie na wsi spokojnie, na wiosnę pił kozie mleko, latem jeździł do wód, zresztą z lekka tylko bawiąc się literaturą, nie gospodarując wcale, gdyż tego bynajmniej nie potrzebował, słowem, unikając wszystkiego, co by go niespodzianie wstrząsnąć lub nerwy jego rozdrażnić mogło. Z tego powodu spokojnych tylko i cichych gości przyjmował i do takich tylko sąsiadów, i to w czasie najlepszej drogi, jeździł, u których było cicho, gdzie dzieci nie hałasowały i nie wywracały niespodziewanie stołów i krzeseł, gdzie gospodarz i goście nie strzelali do celu, gdzie nie było wiedeńskiego fortepianu, na którym by panna na wydaniu wygrywała huczne sonaty i przeraźliwymi akordy zwabiała do siebie konkurentów.

Wśród takiej troskliwości o zdrowie i menażowanie nerwów pan Janusz nie bawił się w patriotyzm i roku pozostał w domu, a po przywróceniu Królestwa, chociaż był jeszcze młody i podupadłe siły znacznie pokrzepił, ani do wojska nowoorganizującego się nie wstąpił, ani do żadnego urzędu się tnie piął. Całym jego staraniem było urządzenie domu takie, aby miał zupełną wygodę, najzupełniejszą ciszę i usunięcie się od wszelkiej wrzawy gospodarstwa, hałasu, stuku, co by mu przykrość robiło. Stąd wszystkie pokoiki, które zamieszkał, wysłane były kobiercami, jak jaki dom angielski; dziedziniec od bramy aż do stajni wysypany był grubą warstwą piasku; w całym dworze nie było ani jednego psa, który by raptem szczeknął, strzelby nikt i na lekarstwo nie znalazł, a o obcasach i podkówkach u butów wszyscy otaczający go słudzy i zapomnieli, gdyż równie sam pan Janusz chodził zawsze w trzewikach przykrytych kamaszami i nikt z usługujących inaczej do obowiązku swego pokazywać się nie śmiał. Jeden tylko Narbut miał przywilej na dubeltówkę, na legawca i na kozłowe buty. Na nieszczęście każde amatorstwo, jeżeli kto ma czas i sposoby, doprowadza daleko dalej, niż sobie człowiek z początku zamierza. Pan Janusz szukał zrazu spokojności i chciał, oszczędzając swe nerwy, ze zbytecznej je drażliwości wyleczyć, a doszedł na tej drodze do przesady, która go zrobiła dziwacznym, śmiesznym i odstręczyła od niego sąsiadów. Szlachta nasza, z natury hałaśliwa i głośna, której nerwy lada czym się się zrażają, której uszy przywykły i niejako lubią ciągłe skrzypienie drzwi, stuk nieprzywiązanych okiennic, świst wiatru przez wybite szyby, brzęk roztrząśnionych i co chwila grożących wywrotem powozów, zaczęła sobie z niego drwić, nazywając dom jego zaklętym pałacem, gdzie uczciwemu szlachcicowi kichnąć nawet nie wolno, wyłożonym kobiercami klasztorem, a jego samego, chorującym na państwo trzewiczkowym karmelitą.

Żarciki te dochodziły go rozmaitymi drogami, zrażały go coraz bardziej tak dalece, że po kilku latach lada jakich stosunków z sąsiadami, nastąpił rozbrat zupełny i pan Janusz, okrzyczany wygodnisiem, dziwakiem, egoistą, wielkim panem itd., został prawie zupełnie samotnym.

W takim znajdując się położeniu, w jesieni roku, gdy się losy Europy ważyły i nowy rzeczy porządek miał nastąpić, pan Janusz, tym bardziej zakopany w domu i na krok z niego nie wychylający się, zwrócił oczy na śliczną, osiemnastoletnią dziewczynę, która się raptem we dworze jego pokazała, a której dawniej nie widział.

Była to rzeczywiście nowa, cichego domu tego mieszkanka, siostrzenica jego klucznicy, wzięta przez tę dobrą kobietę w sieroctwie swym i opuszczeniu, gdyż matka ją odumarła, a ojciec rozpił się, gdzieś się powlókł i bez wieści przepadł. Marianna była słuszna, dziwnie pięknie złożona, miała twarz ściągłą, nie rumianą, ale zdrową i pełną wyrazu, włosy ciemne i lśniące, oczy błękitne, nadzwyczaj wymowne i piękne, przy tym była skromna, cicha i nie pokazywała żadnej chęci do zwabienia kogokolwiek z dworskich, choćby w uczciwej chęci zjednania sobie męża.

Przez niejaki czas pan Janusz uważał ją, postrzegał, prawie szpiegował i przekonawszy się, że biedna sierota ma i piękność, i obyczaje, a w oczach wyraz duszy, która by i wyższe usposobienie prędko pojęła, i do śmielszego nawet lotu miała skrzydła, zaczął szukać zręczności widywania jej, rozmowy, dawał jej rozmaite polecenia; pod pozorem sieroctwa i dla ulżenia ciotce naznaczył pensję, robił nieznacznie i bez narażenia się na jakie bądź porozumienie, prezenta i w tym wszystkim zachował takie umiarkowanie, taką okazał cierpliwość, że nikt we dworze tej skłonności jego nie postrzegł. Nawet poczciwej klucznicy, która go miała za świętego i tak do niego była przywiązana, że dla miłości jego nerwów cicho gospodarowała, nie przyszło do głowy, że pan na serio polubił Mariannę i że i ona także wyglądała tylko tej chwili, kiedy go obaczy, kiedy do niej zagada lub da jakie polecenie.

Przy tak wzajemnych dobrych chęciach, przy stosunku pana do sługi, w domu tak uorganizowanym, gdzie nikt niepotrzebnego słowa nie powiedział i niepotrzebnego kroku nie zrobił, przyszło do częstszych poleceń, do przypadkowego spotykania się tam, gdzie nie było ani ciekawego oka, ani czujnego ucha, a zatem do ujęcia za rękę, mimo pracy białą i pulchną, do pogładzenia matowej twarzy, do zajrzenia z bliska w te błękitne oczy, które już nie miały siły odwrócić się i słodko i głęboko w pańskie lice patrzały.

Po niejakim czasie pokazało się, że Marianna jeszcze bardziej pobladła, zaczęła tajemnie płakać, że pan Janusz był coraz smutniejszym, chodził zamyślony i ponury, jakby sobie co wyrzucał i z sobą walczył. Ale pan Janusz, chociaż pruskich czasów i ich obyczajów nie zapomniał, był człowiekiem uczciwym, nie mogącym znieść krzywdy sieroty, co mu, zawierzyła, że nie nadużyje słabości,. której nie była w stanie pokonać. Zresztą zanadto ją pokochał, zanadto znudził się samotnością, zanadto ucieszył się nadzieją, że się odrodzi na nowo i swoje dotąd zmarnowane życie przeleje w gałązkę świeżą i młodą, która głowę jego nową zielonością otoczy.

Niedługo się więc wahał pan Janusz i jednego wieczora po naradzie z Narbutem kazał do siebie poprosić Mariannę. Wyraz ten uderzył lokaja, któremu rozkaz był dany, i utwierdził go w postrzeżeniach, które od niejakiego czasu zrobił i których i innym służalcom udzielił. Gdy więc wszedł do pokoju klucznicy i zastał dziewczynę siedzącą w kącie i w ciężkich myślach pogrążoną, z uśmiechem i z przyciskiem rzekł, że pan prosi pannę Mariannę do siebie.

Ten uśmiech postrzegła ciotka, która już także zaczęła coś miarkować i załamawszy ręce, gorzko zapłakała. Ale w pół godziny po wyjściu Marianny, nie mogąc się jej doczekać i znieść tego stanu trwogi, pragnąc oraz bądź co bądź przekonać się, jak dalece jej obawy są słuszne, poszła za swą siostrzenicą, dręczona gorzkimi myślami i wyrzucająca sobie niebaczność i ślepotę. Gdy otwarła drzwi od pokoju, który był przed sypialnią pańską, obaczyła na środku stojącego pana Janusza, który trzymał w objęciu swym Mariannę, tulącą się do niego z miłością i całującą z uniesieniem jego rękę.

Krzyknęła przeraźliwie na ten widok poczciwa kobieta. Pan Janusz, chociaż drgnął na ten krzyk, pierwszy może w domu jego od roku , ale że był kontent z siebie i szczęśliwy, nie rozgniewał się i tylko się uśmiechnął, a Marianna, wyrwawszy się z jego objęcia, pobiegła do ciotki, upadła jej do nóg i zawołała:

— Ciociu! zgrzeszyłam, ale ten szlachetny człowiek obmył mnie z mego grzechu. Daruj mi, biedna ciotko, daruj, matko, bom ja bardzo, bardzo szczęśliwa!

Przybliżył się i pan Janusz, wziął za rękę odurzoną kobietę i rzekł:

— Chodź tu do nas, chodź, dobra moja Szypółkosiu; byłaś moją wierną gospodynią od lat tylu, teraz zastąp nam miejsce matki i pobłogosław, bo to moja żona — dodał ukazując na Mariannę i gdy mu się ta rzuciła w objęcie, z uniesieniem do serca ją swego przycisnął.

Łatwo sobie wyobrazić podziwienie, śmiech i płacz radości starej kobiety, gdy przyszła do siebie i zmierzyła całą rozległość szczęścia i siostrzenicy, i swego; łatwo sobie wystawić zadziwienie dworu, gdy nazajutrz zaraz z rozkazu Narbuta ekonom do Warszawy pojechał po indult , a w parę tygodni potem w kościółku parafialnym stanęła przed ołtarzem kochająca się para i w obecności oficjalistów i zgromadzonego wiejskiego ludu błogosławieństwo otrzymała.

Prędko ta wiadomość rozbiegła się po okolicy i pan Janusz, o którym od niejakiego czasu zupełnie zapomniano, stał się znowu przedmiotem żartów, drwin i ogadywań wszelkiego rodzaju. Ale pan Janusz o to nie dbał. On był tak szczęśliwym, że wspominając sobie swoje młode lata, nieraz przestraszał się swym szczęściem mówiąc sobie w duszy, że nie może być trwałe, bo on nie wart takiego błogosławieństwa, jakie Bóg zlał na jego głowę.

Rzeczywiście, Marianna była rzadką istotą, zdolną ozdobić i osłodzić żywot takiego, jak pan Janusz, człowieka. Biedna szlachcianeczka, której matka była bardzo ograniczoną, a ojciec pijak, która umiała tylko dobrze czytać, jako tako pisać i trochę rachować, czego się w szkółce parafialnej miasteczka, w którym rodzice jej mieszkali, nauczyła, natchnieniem szczęśliwej i wyższej natury tak się wyrobiła, że od razu uczuła się zdolną pojąć wszystkie potrzeby serca swego męża i każdą z nich uprzedzić, i we wszystkim mu dogodzić umiała. On też dziwiąc się jej instynktowi, ceniąc nieograniczoną dobroć i jej zdrowy rozsądek, chciał ją stroić, ubierać, chciał się nawet nią pochwalić i sąsiadom i sąsiadkom pokazać. Ale ona na to nie pozwoliła mówiąc mu zawsze:

— Później, później kiedyś, jak się przy tobie okrzeszę, jak się trochę waszego państwa nauczę, zrobię, jak każesz. Teraz jeszcze jestem bardzo ograniczoną, mogłabym ci wstyd zrobić i przestałbyś mię kochać. Mnie tak dobrze z tobą i w domu, że mi nic nie trzeba, tylko żebyś zawsze był ze mnie kontent, żebyś mnie kochał, żebym widziała, żeś szczęśliwy.

Pan Janusz więc żył jak dawniej, cicho, w. domu, bez gości i wizyt, ale już ten dom nie był dla niego pustką, owszem, stał się rajem, z którego, niestety, wielkie nieszczęście wkrótce go wygnało.

W czerwcu roku urodził mu się syn. Ale biedne to dziecię, przeznaczone od pierwszej chwili swego istnienia na ciężką walkę ze światem, na który ledwie przyszło, poniosło zaraz największą stratę, jaką dziecię ponieść może, bo trzeciego dnia jego bytu na ziemi matka, której męki były niewymowne, której ratunek był może zły i nieumiejętny, już nie żyła.

Ciężką była boleść pana Janusza, stan jego bliski rozpaczy i tym okropniejszy, że syn, który miał uwieńczyć jego szczęśliwość, a po tak strasznym przejściu stać się jego pociechą i ulgą w żalu, okazawszy się nędznym, chorowitym, jakimściś pokręconym i nieforemnie złożonym stworzeniem, nie tylko piękności i zdrowia, ale nawet i długiego życia nie rokował.

Wszakże ta ostatnia obawa nie ziściła się. Otoczony wszelkimi staraniami, na jakie miłość ojca i troskliwość poczciwej Szypółkowskiej zdobyć się mogły, syn pana Janusza zaczął się poprawiać, ukrzepiać, rosnąć, a choć z tym wzrostem i nieforemność jego ciała stawała się coraz widoczniejszą, otworzył jednak na świat prześliczne niebieskie oczy, oczy matki, w których pan Janusz i promienie duszy tej nieodżałowanej kobiety wyczytał. Przywiązał się więc całym sercem do biednego garbuska, na pamiątkę żony nazwał go na chrzcie świętym Marianem i wychowaniem jego cały się zajął.

III

Stan taki trwał lat dwa. Ale że czas wszystko tępi i równie cierpieniu jak i radości odcina kolce, które boleśnie drapią lub przyjemnie łechcą, przyszedł więc i pan Janusz do stanu normalnego, tj. zaczął znowu chorować, poczuł drażliwość nerwów i nudy z samotnego i nieczynnego życia. W czerwcu więc roku, uściskawszy syna, który już gadał i okazywał bystre pojęcie, poleciwszy go opiece. Narbuta i Szypółkowskiej i pożegnawszy grób żony, który na cmentarzu kościoła parafialnego wystawić kazał, a pożegnawszy go ze smutkiem i z jakimściś przeczuciem, że lub nie wróci, lub się mu przeniewierzy, pojechał naturalnie do Karlsbadu , gdyż mieć jaki taki dłużek i być w Karlsbadzie, należało wówczas do niezbędnych warunków szlacheckiej i obywatelskiej godności.

W Dreźnie 'spotkał familię Luzyańskich, w Hrubieszowskiem zamieszkałą i złożoną z ojca, którego zwano szambelanem, z córki już pełnoletniej, bo mogła mieć lat dwadzieścia siedem, i z syna, który o trzy lata od siostry swej był starszy. Ponieważ stali w jednym hotelu, przy jednym stole jedli i o tejże godzinie wyjechali, choć pan Janusz nie był skory do robienia znajomości, znajomość się mimowolnie zrobiła. Na stacjach pocztowych, na przestankach, gdzie był obiad i wieczerza, jeszcze bliżej poznali się i panowie, i słudzy.

Nie uważał tego pan Janusz i lokaj jego nie domyślił się, dlaczego kamerdyner pana Luzyańskiego tak z nim, mówiąc nowożytnym wyrazem, fraternizuje, częstuje go ciągle dobrym sznapsem, a (nawet dzbany niemieckiej kawy na stacjach, gdzie tylko można, przed nim stawia.

Było to z rozkazu państwa. Wszyscy okazywali wielką ciekawość dowiedzenia się, kto właściwie jest towarzysz ich podróży, i nim do Karlsbadu dojechali, już wiedzieli, że to wdowiec bogaty, że ma tylko jednego garbatego synka, że lubi bardzo spokojność, że nie cierpi głośnego gadania, nie znosi muzyki, boi się wszelkiego stuku, że on i cały dwór chodzi zawsze w trzewikach i na palcach, że u niego we wszystkich pokojach dywany, nawet w sieniach leży kilimek, z którego wytrzepywaniem mają tyle kłopotu. Słowem, kamerdyner, do takich dyplomatycznych misji już widać wprawiony, póty z rąk swych lokaja pana Janusza nie wypuścił, póki od niego nie wydobył wszystkich wiadomości, jakie mu instrukcją' jego, szczególnie przez pannę Teofilę dana, wskazywała.

Czytelnicy łatwo się domyślą, że nie sama. ciekawość skłaniała ojca i dzieci do zebrania tych przedwstępnych wiadomości. Pan szambelan, stary stanisławowski dyplomata, który już ostatkami gonił, a w modlitwę, którą by mógł uprosić sobie u Boga dobrego zięcia i bogatej synowej, nie wierzył wcale, puszczał się na wszystkie sposoby, aby pozbyć się z domu córki, która w miarę dojrzewającego dziewictwa stawała się coraz despatyczniejszą; aby puścić syna na swój chleb, to jest, aby kosztem mającego się wziąć posagu długi' swe popłacił i nie wyciągał od niego ostatków grosza na. udawanie pana i zamydlanie oczów pannom posażnym, które stawały si,ę coraz rzadszymi, i kredytorom, których liczba coraz się pomnażała.

Między innymi sposobami, uważał pan szambelan, że i jeżdżenie do wód było dobre i mogło doprowadzić do celu, gdyż u wód i znajomość się łatwiej robi, i przez codzienne widywanie się pod płaszczykiem poufałości i sentyment zakraść się może, i jest jakaś rękojmia, że ci, co do wód przyjeżdżają, mają za co odbywać podróże za granicę, a zatem mogą się żenić z panną bez posagu i wziąć na swój kark zadłużonego kawalera, nade wszystko zaś, że u wód za granicą, daleko od domu, bez porównania łatwiej łgać przed rodakami z różnych prowincyj przyjeżdżającymi i jakie takie zero, i do kapitałów, i do dochodów przydać.

Właśnie w tym celu i teraz państwo Luzyańscy do Karlsbadu jechali, mając zamiar niedługo tam bawić, gdyby się nic upolować nie dało, i puścić się dalej do Marienbadu, do Eger, dotrzeć aż do Ems, a nawet do Spaa , jeżeliby korespondencja, której w Karlsbadzie oczekiwali, okazała, że w którym z tych miejsc jest jaka nadzieja dobrego połowu i mniej zaatakowanej wątroby.

Ponieważ od czasów Filipa Macedońskiego fortuna zawsze sprzyjała rozumnym filutom , nastręczyła więc im pana Janusza, na którego zaraz, od pierwszego poznania, zagięli parol, jakby na czole jego było wypisano, że jest do wzięcia i że interes z nim nie pójdzie zbyt twardo. Po zebraniu więc potrzebnych wiadomości, ponieważ panna Teofila nie zrażała się ani jego bladością i wycieńczeniem, ani garbaty synek nie odstraszał jej wcale, a nie mając nic przeciwko kobiercom i trzewikom z kamaszami, wstręt jego do muzyki, do domowego ruchu, jak równie i zamiłowanie samotności i ciszy przezwyciężyć spodziewała się, przed przybyciem więc" jeszcze do Karlsbadu w karecie złożono familijną radę i tam cały plan postępowania ukartowanym został.

Skoro się ulokowali na tak nazwanej Wizie , najpierw wystarali się i najęli kobierzec, którym jako tako wysłano bawialny, niewielki pokój, znaleźli nawet podłużny, choć trochę dziurawy dywanik, którym wymościli schody. Potem pan szambelan dla siebie, dla syna i dla kamerdynera kupił lekkie i niestukające trzewiki, a sprowadzonemu jeszcze przed śniadaniem krawcowi wytłumaczył dokładnie, jak ma zrobić kamasze, cieliste dla panów, a jasno sieraczkowe dla sługi.

Na galerię do Milbrunu poszedł nazajutrz tylko ojciec . i syn. Gdy się spotkali z panem Januszem i ten przez grzeczność zapytał o córkę, odpowiedzieli, że wszyscy dostali bólu głowy od huku tej muzyki, która ich wczoraj w wieczór pod oknem witała i zwiastowała ich przybycie. Szczególniej zaś panna Teofila, która żadnej wrzawy znieść nie może i której muzyka, a nawet fortepian szkodzi, dostała migreny i dotąd w łóżku leżeć musi.

Ta migrena tak ujęła pana Janusza, że postanowił bliżej poznać osobę, której usposobienie tak jego przyzwyczajeniom i skłonnościom odpowiadało. Przy tym uważał i podobało mu się to bardzo, że i szambelan, i syn jego mówili z cicha, delikatnie i krzywili się zatykając nieznacznie uszy, gdy kto z przechodzących stuknął mocniej obcasem lub głośniej zagadał, lub niespodzianym parsknął śmiechem. — Z tymi ludźmi będę mógł przestawać — pomyślał sobie; i tegoż dnia wieczorem, przechodząc Wizą i postrzegłszy szambelana i córkę jego w oknie, po oddaniu ukłonu na uprzejmy ukłon, uważał za obowiązek grzeczności wstąpić i powinszować pannie, że ją migrena tak prędko opuściła.

Jeszcze lepszą powziął o nich opinię, gdy obaczył na schodach dywanik, czego w żadnym domu w Karlsbadzie nie było, i gdy w (pokoju bawialnym stąpał po kobiercu, i ujrzał się wśród osób cicho mówiących i szanujących nerwy swoje i cudze. Gdy kamerdyner, nieznacznie i bez hałasu przywołany, przyniósł naprzód pannie wodę, a potem wniósł świece, uważał pan Janusz, że chodził cichutko i na palcach, każdą rzecz brał i kładł ostrożnie, słowem, tak odpowiadał na zapytania i tak postępował, jakby w jego domu i w jego szkole był wyćwiczony.

Nazajutrz pokazał się szambelan i syn jego u wód w trzewikach i cielistych kamaszach, zupełnie takich, jakie miał pan Janusz, a gdy panna Teofila trzy kubki milbrunu skończyła i szklaneczkę swą kamerdynerowi oddała, obaczył z ukontentowaniem, że i lokaj miał na nogach, sieraczkowe kamasze i stąpał w nich tak, jak gdyby się bał przerwać czyj sen lub zamyślenie.

Takimi przedwstępnymi, choć na pozór drobnymi środkami ujęty "pan Janusz, przylgnął do kompanii łudzi, którzy, dowiedziawszy się o wszystkich jego słabościach i gustach, wiernie je u siebie kopiowali dla pokazania, że kubek w kubek tak jak on żyją, czują i myślą. Ciągle więc im towarzyszył, i u wód, i na obiadach, i na spacerach; w rozmowach, nastrojonych na jego ład, dowiadywał się o gustach, o cnotach domowych, o dobroci panny Teofili, ,a gdy na jego nieszczęście i głos jej przypominał mu głos Marianny, słuchał chętnie, gdy mówiła, nachylał się ku niej publicznie, gdy szli razem, aby ją lepiej słyszeć, bo mówiła cicho i miękko, słowem, że w oczach wszystkich, którzy na nich patrzyli, sam nie wiedząc o tym wcale, bo mu to i przez myśl nie przeszło, miał minę starającego się i dobrze widzianego konkurenta.

Szambelan i syn jego nie ukrywali wcale mniemanych zamiarów pana Janusza, owszem, dali poznać to temu, to owemu, że rzecz już jakby zrobiona i zadecydowana, tak że niektóre osoby, znające ze słyszenia sytuację pana Janusza, winszowały ojcu i pannie, która spuszczała oczy, niby rumieniła się i nie zaprzeczała wcale.

Po trzech tygodniach tak niewinnego kompromitowania się pan Janusz, przechodząc koło magazynu broni, postrzegł, że pan Ksawery Luzyański wybierał pistolety. Dziwnym mu się to. wydało w tak spokojnym i cichym człowieku, który zawsze mówił półgębkiem i chodził w trzewikach, przykrytych cielistymi kamaszami;

— Dla kogo to pan kupujesz pistolety? — zapytał.

— Dla siebie — odpowiedział młody człowiek przypatrując się broni jako znawca, mierząc i próbując zamek. — Nie jestem ja, jak mię znasz, człowiek zaczepiający — dodał cicho i słodko — nie lubię tego wstrząśnienia, które wystrzał daje; ale w młodszym wieku strzelałem dużo. Bawił w naszym domu krewny, dawny legionista, który doskonale strzelał i nie mając co robić męczył mnie i wprawiał w tej sztuce, czasem przydatnej mężczyźnie. Choć więc ze wstrętem, ale oswajając się przez lat trzy, nabyłem takiej wprawy, że o dziesięć kroków biję w asa, chybiając raz lub dwa najwięcej na piętnastu strzałach.

— Na cóż się to panu teraz przyda — rzekł pan Janusz — kiedy przy takim usposobieniu familijnym, jakie miałem szczęście poznać, nie bardzo chętnym byłbyś dci zaczepki.

— Do zaczepki jestem i byłem niechętny — odpowiedział jeszcze słodziej pan Ksawery. — Ale przy całej drażliwości na wszelką niepotrzebną wrzawę, nie jestem tchórzem. A mając starego ojca i siostrę, których najmniejszą krzywdę (musiałbym obmyć, powinienem być zawsze gotów. Tym bardziej że i tu, i u nas pełno jest takich głupców, którzy widząc ludzi spokojnych, delikatnych w każdym ruchu i słowie, sądzą, że im można kołki na głowie ciosać. Właśnie za kilka dni będę miał sposobność pokazać jednemu z takich ichmościów, że się mocno pomylił. Przeszłego roku byliśmy w Marienbadzie. Był tam jeden młody człowiek z Płockiego, który się z nami zbliżył, siostrze mojej ciągle nadskakiwał, wszędzie i zawsze z nami był, słowem, widocznym takim staraniem się odstręczył jednego bardzo porządnego sąsiada, który właśnie za nami przyjechał, aby się jej oświadczyć, ale gdy postrzegł w łaskach młodszego i przystojniejszego, zwątpił o swym powodzeniu i zdesperowany, nic wszakże przez delikatność nie powiedziawszy, wyjechał. Czekaliśmy jeszcze tydzień na deklarację naszego konkurenta, on tymczasem milczał. Wszyscy rodacy i cudzoziemcy zapytywali nas, winszowali, słowem, stawili nas w bardzo przykrym położeniu. Zapytałem więc mojego panicza przez list, co myśli. A" on, wyobraź sobie, zamiast odpowiedzi, wyjechał w godzinę potem do Paryża i dotąd tam' siedział. Nie mogłem go ścigać, bom nie wiedział zrazu, dokąd się udał, a przy tym kończył się nam paszport. Ale wczoraj dowiedziałem się, że za trzy dni, nie wiedząc zapewne, że tu jesteśmy, przyjedzie do Karlsbadu. Bardzo mi to przykro, ale widzisz sam, że muszę paniczowi porządną dać lekcję. A! doskonałeż to pistolety! — dodał płacąc i kazawszy zapakować. — A dokąd idziesz, panie Januszu?

— Ja? — odpowiedział roztargniony trochę pan Janusz — pójdą w góry na spacer.

I rozeszli się, pan Ksawery śmiejąc się w duchu, a pan Janusz mocno zamyślony. Na Wizie spotkał pewnego gadułę, który niedawno z Polski przybył, wszystkim się rekomendował, o wszystko się wywiadywał, aby każdemu miał coś powiedzieć. Ten, przywitawszy raptem zamyślonego pana Janusza i nabawiwszy go nerwowego drżenia, zaczął mu zaraz winszować, że się żeni i że się łączy ze znakomitą rodziną, która ma w paranteli swej po mieczu dwóch wojewodów i jednego biskupa warmińskiego, po kądzieli połączona z Denhofami, a przez tych sięga do Koniecpolskich, od których znowu aż do Leszczyńskich i do Radziwiłłów dochodzi.

O tym wszystkim wiedział już pan Janusz" gdyż koneksje te nieraz były przedmiotem rozmowy, chociaż niby nawiasowo, cicho i bardzo skromnie prowadzonej, ale o tym, że się żeni, nie wiedział biedak wcale. Gdy więc odurzony nie znalazł się na razie, nie zaprzeczył, ale skłoniwszy się tylko i pogrążony w myślach dalej poszedł, utwierdził owego gadułę w przekonaniu, że tak jest istotnie, do tego stopnia, że ów nie mający co robić próżniak, kogo tylko z rodaków spotkał, każdego pod słowem honoru upewniał, że pan Cieszewski żeni się z panną Teofilą Luzyańską, że mu się sam przyznał i nie może sobie miejsca znaleźć, tak powodzeniem swym uszczęśliwiony.

Na drugi dzień u wód, kto tylko spotkał Luzyańskich, każdy im już głośno winszował, kto tylko znał pana Janusza, każdy mu życzenia swe składał. Zbywał pan Janusz jednych ruszeniem ramionami, drugich upewniał, że się mylą, ale widząc, że i ci, i ci nie wierzą, a coraz nowe od najmniej znajomych sypią mu się powinszowania, postrzegłszy nadto, że familia Luzyańskich otoczona kołem życzliwych i z wesołą miną przyjmuje ukłony, ściskania za rękę i na niego z daleka spogląda, uciekł biedak z szumem i stukaniem pulsów w głowie i zamknąwszy się w swoim pokoju, nad osobliwszym swym po łożeniem rozmyślać zaczął.

Zrazu nie mógł pojąć, skąd taka plotka urosła, kiedy mu ta myśl nigdy i w głowie nie postała, ale gdy sobie przypomniał, że z nimi przyjechał, że ciągle prawie był razem, że im wszędzie towarzyszył, że parę razy nawet na Wizie niósł szal panny Teofili, a to wszystko dla tej przyczyny, że mu się zdawali ludzie spokojni, przyzwoici i szanujący, równie jak on, swe nerwy, widział oczywiście, że te pozory mogły dać powód do gadania próżniakom szprudlowym , ale nie suponował wcale, aby takie czcze gadaniny do jakiejś rzeczy stanowczej, czego sobie wcale nie życzył, doprowadziły.

Po godzinie takiego rozmyślania, lokaj zapukawszy delikatnie, oddał mu od pana Ksawerego bilecik następujący:

„Mój przeciwnik jest już w Dreźnie, tylko com odebrał o tym wiadomość. Jutro będzie tu, a za parę dni zapewne spotkam się z nim, aby go trochę oduczyć od niewczesnego żartowania z takimi, jak my, ludźmi. Jeśli to nie chłystek, któremu warto grzbiet obić kijem, to mi się tym razem nie wymknie i do odpowiedzi stanie. Cela va sans dire , że będziesz moim sekundantem, gdyż honor mojej siostry równie cię teraz obchodzi, jak i mnie, gdyś zamiary swe publicznie dał poznać. Nie mamy ci za złe, kochany panie Januszu, żeś się z chęcią swą przed obcymi wymówił, nie objawiwszy nam jej formalnie, ale czytaliśmy twe myśli w twoim postępowaniu i ty mogłeś nawzajem widzieć, jak intencje twe, zanadto widoczne, przyjmujemy. Dla ludzi rozumnych nie potrzeba wiele słów, a ludzie uczciwi w układach, czy tyczących się serca, czy kieszeni, nie dbają o formalności, potrzebne tylko dla tych, co mają zamiar oszukać. Uważamy więc rzecz za zrobioną i czekamy cię z upragnieniem".

Panu Januszowi ręce opadły i zimny pot na czoło jego wystąpił. Zaplątać się do sprawy pojedynkowej i ożenić się, i to wszystko bez zdania racji, bez myśli i chęci, to byłq zanadto na jednego człowieka. Uderzony tak niespodziewanie, nie wiedział na razie, jak sobie poradzić. Najprostszym mu się zdało, zamiast odpowiedzi na tak dziwny list, kazać spakować rzeczy, wziąć pocztę i wyjechać, ale jak sobie przypomniał owe pistolety, jak mu podziurawiony as stanął przed myślą, gdy skombinował fatalne połączenie wypadków i tę okoliczność, że powtórzony afront pannie Teofili mógłby tak rozzłościć brata — chociaż to człowiek cichy i chodzi w trzewikach z cielistymi kamaszami — że i tamtego zastrzeli, i jego skaleczy, dał pokój ucieczce, która zresztą była rzeczą nieuczciwą i niezgodną z jego charakterem.

Postanowił więc inny jaki wynaleźć środek. — Jużci nikt nie ma prawa zmusić mię do ożenienia — pomyślał sobie — kiedy mi to w głowie nie postało i nie mam do tego chęci. — Umyślił więc pójść do Luzyańskich i powiedzieć im wprost, że sobie bywanie jego w ich domu dziwnie wytłumaczyli, że żadnym słowem ani krokiem nie dał poznać, że ma zamiar żenienia się, że jako człowiek uczciwy nie może brać na siebie obowiązków, do których wypełnienia nie przygotował się wcale, że zatem spokojny w swoim sumieniu, iż żadnym płochym awansem nie skompromitował panny, prosi ich, aby mu tylko przyjaźń swoją zachowali, a zresztą dali mu święty spokój, który on nad wszystko przenosi i którego od lat tylu szuka.

Kontent z tej przemowy i sądząc, że nie podobna, aby do przekonania tak rozumnych ludzi nie trafiła, już chciał ubrać się i wyjść, gdy znowu przyszedł mu na myśl pojedynek niepodobieństwo odmówienia posługi przyjacielskiej człowiekowi, który się mści za honor siostry, powtórnie niby skompromitowanej. Ale ten człowiek na piętnaście strzałów dwa razy tylko chybia do asa, pomyślał sobie pan Janusz, gotów więc zabić swego przeciwnika i Niemcy, którzy w takich zdarzeniach nie żartują, gotowi do kozy wsadzić i jego, i sekundanta. A wiadomo, co to koza austriacka. Szpilberg miał już i wówczas kolosalną reputację.

To wyobrażenie Szpilbergu, z całym akompaniamentem ciemnoty, wilgoci, zimna, głodu, brzęku łańcuchów i stuku zamykających się ryglów, tak uderzyło jego nerwy, że go silne przejęło drżenie, że. usiadł, zakrył twarz obiema rękami i ratując się, jak człowiek tonący, zmusił swą myśl, że się do innego zwróciła przedmiotu.

Zaczął więc sobie wyobrażać pannę Teofilę, jej kibić kształtną i pełną, jej prześliczną nóżkę, której nie mógł nie widzieć, bo jej nie kryła, jej twarz woale niebrzydką, jej oczy, chociaż nie błękitne, ale ładne, pełne wyrazu, jej głos tak do głosu drogiej mu zawsze Marianny podobny; od tych zewnętrznych przymiotów przeszedł do jej moralnego usposobienia, do tego ducha tak cichego, tak lubiącego tulić się pod domową strzechą, do. tej delikatności, a nawet drażliwości nerwów, która jej dawała wstręt do wszelkiej wrzawy, do światowego szamotania się i do tego natłoku ludzi, gdzie człowiek tylko szturchańce fizyczne i moralne odbiera; od tych zalet ducha posunął się do zacności rodu, do wysokich koligacyj w minionych wiekach, co dla polskiego szlachcica ma zawsze niewymowny powab. Tymi wszystkimi obrazami tak się ożywił i tak upadającego ducha ukrzepił, że powstał i zawołał sam do siebie:

— A cóż? To kobieta dla mnie! Czemuż bym się nie miał ożenić? Z pierwszą żoną było mi tak dobrze; tak miło, choć była prostą szlachcianką bez edukacji. Cóż będzie z tą, kiedy przymioty i serce takie same, a wychowanie i ród przybywają? Uwolnię się od kłopotu tłumaczenia wszystkim, że sądzili ż pozorów, od przykrości perswadowania ojcu i bratu, żem nie miał chęci kompromitować panny, której już wszyscy, winszowali, jak to widziałem, i która widać była z tego kontenta. — Tak mówiąc w sobie pan Janusz głośniej, a ciszej i sekretniej dodawszy: — Nie będę sekundował panu Ksaweremu i nie pójdę do kozy, a co gorsza nie będę się z nim strzelał i nie zostanę jak as przestrzelonym. —Wziął czyste rękawiczki, nowe cieliste kamasze, wyczesał się, pokropił kolońską wodą, spojrzał w zwierciadło i bez wahania się poszedł, kontent prawie, że się tak stało i że przy jednym ogniu dwie pieczenie upiecze.

Luzyańscy czekali niespokojna skutku hazardownego swego poselstwa, panna Teofila była melancholicznie ubrana i stroiła swój głos do tonów cichych i łagodnych, ojciec zaglądał co chwila do okna, a pan Ksawery, siedząc naprzeciw drzwi, . bawił się pistoletem w tej myśli, aby pan Janusz, jeżeli przyjdzie, najpierwej argument ten obaczył.

Pan Janusz, chcąc całej rzeczy taki dać obrót, aby się bynajmniej nie okazywało, że jest lub zmuszony, lub że się nie spodziewał tego, co go spotyka, położył na swojej twarzy tyle uszczęśliwienia, ile tylko mógł, i wszedłszy do pokoju, zwrócił. się prosto do panny Teofili, wziął jej rękę i ściskając w obu dłoniach niby z wdzięcznością, czule ucałował. Panna Teofila doprawdy zmieszała się, nie spodziewając się, że się to wszystko bez wszelkich korowodów załatwi. Pan Janusz spojrzał jej w oczy, znalazł ją w tym prawdziwym zmieszaniu wcale niebrzydką i jeszcze raz całując jej rękę rzekł:

— Pani mię rozumiesz bez wątpienia.

Wtedy odebrawszy zamiast odpowiedzi dość mocne ściśnienie ręki i zwracając się do ojca, dodał:

— Bardzo państwu dziękuję, żeście ze mną tak postąpili. Jestem z natury w takich okolicznościach nieśmiały i może bym się nieprędko zdobył na powiedzenie tego, co było szczerym życzeniem mego serca. Ale pan Ksawery uspokoił mnie swym listem, że mi tego braku formalności nie weźmiecie za złe.

Pan Luzyański spojrzał na córkę i syna, nic na razie nie odpowiedział, tylko potrząsł rękę pana Janusza, który tak dalej mówił:

— W tym tylko chciałbym się przed państwem wytłumaczyć, że nie wiem doprawdy, jakim sposobem intencje moje wyszły na jaw przed ludźmi, którzy mi dziś winszowali, kiedy ja nikomu o tym ani słowa nie mówiłem. Zanadto jestem delikatnym, abym się chwalił mym szczęściem, kiedym go nie był pewnym. Może mię moje postępowanie zdradziło, może oczy wydały. Każde przedwczesne słowo uważałbym za uchybienie, za które moglibyście się gniewać.

— Ot! panie Januszu! — rzekł tylko ojciec poglądając na syna, który patrzył w sufit, i na córkę, która patrzyła w ziemię. A pan Janusz dodał:

— Z okazywanej mi zawsze uprzejmości państwa, z dzisiejszych słów pana Ksawerego, z teraźniejszego waszego przyjęcia wnoszę, że mi już wolno być śmielszym i prosić pana dobrodzieja stanowczo, abyś mię za syna swego przyjął.

— Drogi mój synu! — zawołał wówczas ż komicznym rozrzewnieniem stary filut, otwierając ramiona, w które padł pan Janusz.

Panna Teofila usiadła na kanapie, zakryła oczy chusteczką i niby płacząc podnosiła piękne swe piersi i wyciągnęła piękniejszą jeszcze nóżkę, sądząc, że pan. Janusz, wyrwawszy się z objęcia ojca, nie zaniedba uklęknąć i uściskać ten skarb, który miał do niego należeć. Ale improwizowany konkurent, któremu pilniej było upewnić się, że go Szpilberg nie czeka, zwrócił się do pana Ksawerego i rzekł:

— Ponieważ mogę teraz nazwać pana mym bratem, sądzę, że zrobisz dla mnie jedną ofiarę której nie śmiem kłaść za warunek, ale której stanowczo żądam.

— Cóż to takiego? mów pan — odpowiedział Ksawery.

— Jeżeli i panna Teofila tej samej ofiary od pana zażąda — mówił dalej pan Janusz — wniosę stąd, że nasze myśli są zgodne we wszystkim, i uważać to będę za tym pewniejszą rękojmię mojego przyszłego szczęścia.

— Ja żądam, panie Januszu — rzekła cichym głosem i patrząc nań słodko panna Teofila — choć nie wiem, o co idzie.

— Dziękuję pani — dodał amant całując jej rękę i odbierając wstydliwe ściśnienie — teraz pewny jestem skutku. Panie Ksawery! nie chcę, abyś narażał swe życie lub wolność swą w (pojedynku, o którym zamyślasz. Jeżeli ten jegomość, który nie umiał cenić tylu (przymiotów, przyjedzie, udasz, że go nie znasz. Tego żąda i twoja siostra, nieprawdaż, pani?

— Tyle razy prosiłam już o to mego brata — mówiła panna Teofila spuszczając oczy, gdyż (kłamstwo cięży jakoś na powiekach, nawet ludzi bez czoła.

— Naturalnie, naturalnie — rzekł ojciec — po co ma taki błazen zakwaszać nam nasze obecne szczęście.

— Ha! — rzekł z rezygnacją pan Ksawery — jeżeli państwo tak chcecie, niechże tak będzie — i wspaniale darował życie przeciwnikowi, który nie egzystował wcale.

Wówczas mężczyźni uściskali się na nowo, panna Teofila na rozkaz ojca nastawiła narzeczonemu czoło, które on pocałował, potem zaprosiwszy nową rodzinę swą na obiad do Posthofu i śpiesząc urządzić familijną ucztę, pożegnał się i poszedł, bo go zbytek wysilenia tak zdenerwował, że już czuł zbliżające się drżenie, co by go może z nóg zwaliło.

Gdy drzwi zaniknął, ojciec długo patrzył na córkę, córka na ojca i brata, potem wszyscy głośnym parsknęli śmiechem.

IV

Ślub odbył się w Zarubińcach, majątku pana Luzyańskiego, w tak nazwanym pałacu, na którym dach nie był wprawdzie zupełnie cały i tynki nie wszędzie dobrze się trzymały, ale wewnątrz było jednak dość okazale, szczególniej w sali przodków, gdzie się znajdowały dwa portrety wojewodów chełmińskich, jeden biskupa warmińskiego oraz owej prababki Luzyańskich, podobno ciotecznej siostry Kaspra Denhofa, który też obok niej w złoconych ramach wisiał i na piersiach miał medalion Cecylii Renaty, na złotym łańcuchu spadający.

Postrzegł wprawdzie pan Janusz, że. to nazwisko pałacu i cała ta heraldyczna pretensja jest tylko pozłotą pokrywającą długi i ruinę; nie podobało mu się także, że kobierzec był tylko w jednym pokoju i to całego nie zakrywał, w innych zaś były brudne podłogi lub posadzki pogarbione i nadgniłe; że jeden tylko kamerdyner chodził w trzewikach i w kamaszach, reszta zaś służby stukała butami, które były po większej części dziurawe i wykrzywione; że ów nerwowy pan Ksawery miał psiarnię, z którą polował i która źle utrzymana i głodna, nieznośnie wyła i każdego Żyda i dziada z przerażającym krzykiem napadała; że zostały jeszcze we dworze resztki dawniejszej kapeli i nad gankiem była galeria, na której znajdowały się trąby i kotły do witania gości — słowem, z wielkim smutkiem przekonał się, że cała familia w usposobieniu swym daleka była od tego zamiłowania pokoju, cichości i domowego ustronia, które afiszowała w Karlsbadzie, i że nerwy jej są daleko grubsze i wytrzymalsze, niż mu się zdawało wtedy, gdy przed nim komedią tę dla złapania go odgrywano. Ale nie czas już było żałować i cofać się; musiał więc stanąć przed ołtarzem z panną. Teofila, która go mimo jego woli i przyczynienia się darem swej ręki i osoby uszczęśliwiła.

Trzeba jednak oddać tę sprawiedliwość Teofili z Luzyańskich Cieszewskiej, że przybywszy do domu męża, nie od razu na swój ład przekształcać go zaczęła. Owszem, z początku okazywała tyle uległości jego nałogom i przyzwyczajeniom, tak stosowała się we wszystkim nawet do jego wymysłów, tak go otaczała najtkliwszymi staraniami i tak słodkim miłości nektarem poiła, że oszołomiony pan Janusz znowu dziękował' Panu Bogu, że dostał drugi egzemplarz swojej Marianny, tylko . ze złoconymi brzegami, na welinowym papierze i w prześlicznej francuskiej oprawie. Co dzień więc przywiązywał się więcej do swojej żony, której wytrzymałość i cierpliwość w pozyskaniu jego serca i opanowaniu całej myśli zasługiwała doprawdy na podziwienie.

Nie będziemy tu wyliczać szczegółowo sposobów, ' jakich pani Januszowa do dopięcia celu swego używała. To by nam za wiele zabrało czasu i odwiodłoby nas od głównego powieści. tej przedmiotu. Zresztą na cóż by się te szczegóły przydały Polkom, które to czytać będą? Potrzebaż je uczyć, jak się słabi mężowie podbijają i za nos wodzą? Dość powiedzieć, że ledwie rok upłynął, a pan Janusz widział tylko oczami swej żony,słyszał jej uchem, działał jej rozumem i kierował się we wszystkim jej wolą.

Było to jeszcze jarzmo dość przyjemne, bo różowym sznureczkiem miłości do szyi jego przywiązane, ale przywiązane było tak mocno, jego kark tak już do noszenia go włożył się i ugiął, że gdyby wówczas był mu kto oczy otworzył i do zrzucenia go skłonił, byłby dopiero poznał, że złapano go na zawsze i skrępowano bez ratunku, Gdy się urodził pierwszy syn, pan Janusz powitał go z niewymowną radością. Chociaż to był chłopczyk prześliczny, wymogła żona na mężu, że na pamiątkę Kaspra Denhofa, który po Cecylię Renatę jeździł, nazwano go także Kasprem. Pan Janusz nie lubił tego imienia, bo miał szewca Kaspra, który mu najczęściej ciasne i stukające trzewiki robił, lecz musiał ulec, i był to pierwszy krok do poddania się, który z samopoznaniem, a niechętnie zrobił.

Marian z Szypółkowską ulokowanym był jeszcze w samym domu, pod okiem ojca, i w dwóch pokojach wygodnych i ładnych, które nawet z gabinetem pana Janusza miały komunikację. Chociaż macocha, która z początku dobrze obchodziła się z naszym garbuskiem, dawno go już nie widziała pod pretekstem niezapatrzenia się, dowiadywała się jednak z troskliwością o jego zdrowie, kazała jak najgorliwiej opatrywać jego potrzeby i widząc, jak go mąż kocha, przez okazywanie upośledzonej sierocie przywiązania i pamięć o niej, wkradała się najmocniej do jego serca.

Gdy postrzegła, że już męża ma w ręku, stopniami zaczęła odrzucać wszystkie rusztowania, które z taką cierpliwością dla wybudowania gmachu swej władzy wznosiła. Ani się obejrzał pan Janusz, jak sprowadzono dla żony jego fortepian, jak pokazało się, że jej muzyka nie szkodzi; owszem, że gra nieźle, bije w klawisze jak mężczyzna i grać bardzo lubi. Zatykał z początku pan Janusz uszy, ale nie było rady; przyzwyczaił się, musiał słuchać i polubić muzykę. Wkrótce znalazła się potrzeba odwiedzenia sąsiadów i poznajomienia się z dalszymi dystyngowanymi domami, które przez wyraźne awanse dawały poznać, że życzą sobie wejść w stosunki zażyłości i przyjaźni. Nie było co robić. Ubierał się pan Janusz w nowy frak, brał ciasne rękawiczki, nakładał cieliste kamasze i jeździł z wizytami o kilka mil po drogach złych i trzęsących. Bywał nawet i tam, gdzie panienki, które tylko co powróciły z pensji, przyjmowały gości uwerturą ze Sroki na cztery ręce graną, i tam, gdzie fenomenalny chłopczyk wskakiwał, mu raptem na nogi, chwytał za szyję i w ucho kukał lub zakradłszy się z tyłu, dawał ognia z pukawki.

Wizyty pociągnęły za sobą rewizyty, a zatem stosowniejsze urządzenie domu. Wyrugowano więc pana Janusza z jego ulubionych pokoików, gdzie mu było tak cicho i miękko, a dla zyskania miejsca wyniesiono Mariana i Szypółkowską do oficyn. Wkrótce, ponieważ była dość obszerna sala, a zbierających się gości i przyjeżdżającej z nimi młodzieży nie było czym zająć, okazała się potrzeba muzyki, która tym łatwiej urządzona została, że pan Luzyański, chcąc zrobić siurpryzę córce na jej imieniny, przysłał jej resztki swojej kapeli, już mu teraz niepotrzebnej, i darował jej trąby i kotły, którymi zwykle u niego przyjmowano gości, gdyż mało już kogo przyjmował i dom swój zupełnie na kawalerski zamienił.

Biedny pan Janusz dostał okropnego bólu głowy, nerwowego drżenia, gdy nowoprzybyli, pod komendą samej pani, zaczęli się organizować i próbować rozmaite uwertury i tańce; gdy odkryty gdzieś w miasteczku dawniejszy ekspocztylion, co prędzej przez panią przyjęty, trąbił na ganku rozmaite salwy, a wzięty z kuchni chłopak bił w bęben z zapałem — obaj jak najgorliwiej wprawiać się zaczęli, aby tym sposobem osoby, na zbliżające się imieniny zaproszone, godnie i solennie powitać.

Poznał wtedy pan Janusz, że chociaż żona zawsze go niby kocha, zawsze o niego troskliwa, otula go i pieści, ale robi, co chce, i dom jego do góry nogami przewraca. Zaczynały mu się otwierać oczy i przyszłość w czarnych stawała kolorach, tym bardziej że zmiarkował, jak zręczną w swych sposobach, jak wytrzymałą i cierpliwą w przeprowadzeniu swoich planów jest ta, która zdawała mu się zrazu gruchającą tylko z cicha gołębicą, tulącą się z drżeniem i miłością pod jego skrzydło turkawką.

Wszakże mimo to przekonanie o jej wytrzymałości i trudnym do przełamania charakterze, spróbował jednak najeżyć mężowską swą grzywę i pozwoliwszy na resztę, przynajmniej przeciwko trąbom i kotłom zaprotestował.

żebyś sobie całe życie, gdyby cię Bóg ukarał za twój upór i dał garbatą i połamaną dziewczynę? O, ja bym pewnie umarłą z rozpaczy, a ty, ty, nieszczęśliwy Januszu, masz tyle sumienia, abyś do tego dopuścił?

Janusz rzeczywiście miał sumienie. A chociaż jeszcze nie był pewnym, że to będzie córka, ale wiedząc, że ułomność i szpetność jest sto razy większym nieszczęściem dla kobiety niż dla mężczyzny, przestraszył się i sam, zaczął błagać żonę, aby sobie takimi myślami nie nabijała głowy, zaczął wreszcie płakać, ściskać jej ręce, przepraszać, i na koniec przyszło do tego, że karetę odprowadzono do wozowni, że Marian został na folwarku, a trąby i kotły powróciły na ganek.

Szły rzeczy takim porządkiem coraz dalej i głębiej, a po urodzeniu panny Klotyldy w roku , gdy się pokazało, że dziewczyna była niebrzydka, prosta i równa, pan Janusz tak się ucieszył, że już patrzył przez szpary, gdy u wjazdu murowano bramę i na niej wylepiano ów potworny herb, jakiśmy widzieli; gdy nad gankiem budowano krytą galerię, z takimże herbem na czole, w której muzykanci zmieścić by się mogli i w której trąby i kotły stałą otrzymały lokację.

Nic tak nie dowodzi, że człowiek od początku stworzenia nie był nigdy dzikim, ale zawsze swojskim zwierzęciem, jak to, że prędko oswaja się z tym wszystkim, co zrazu zdaje się jego usposobieniu i naturze przeciwnym. Nie ma pracy, nie ma jarzma, do którego by się z czasem nie włożył, nie ma chłosty, do której by stopniami nie przywykł, nie ma ciężaru, którego by nie dźwignął, jeżeli mu nie raptem narzucony, ale zwolna i stopniowo na plecy się jego wkłada. Po pewnym przeciągu czasu znajduje on stan swój tak naturalnym jak koń, który sam staje do dyszla i dziwi się, czemu go furman nie smaga batogiem; jak wół, który sam nastawia potężną swą szyję i przyjmuje twardą uprząż, która ją często aż do krwi zaciera.

Po upływie pewnej liczby lat pan Janusz znajdował także stan swój zupełnie normalnym i tak się włożył do wizyt i rewizyt, do ruchu i wrzawy domowej, szczególniej w czasie balów na świętą Teofilę, w czasie obiadów na świętego Kaspra i podwieczorków na świętą Klotyldę, z taką rezygnacją słuchał żony, gdy grała, muzykantów, gdy się nowego tańca uczyli, i kuchcika, gdy w bęben walił, że mu się zdawało, że to drżenie nerwowe i ból głowy, którego zawsze jednak doświadczał, jest tylko przywidzeniem i że na stan jego zdrowia bynajmniej nie wpływa. Tego nawet nie uważał za przeciwne swojej naturze, że żona przyjęła strzelca, zaprowadziła psy gończe i charty, które szczekały, opadały przychodniów i znienacka rzucały się nawet na samego pana.

Innowacja ta wprowadzona została w tym celu, aby stół ich mógł być opatrywany zwierzyną, gdy się kto trafi z dystyngowańszych gości, i aby pan Ksawery, który stracił już nadzieję bogatego ożenienia się, puścił się na starego kawalera i część roku, a szczególnie jesień, u siostry przesiadywał, miał zabawkę w polowaniu, które bardzo lubił, i mógł czasem strzelać do celu na dziedzińcu lub w ogrodzie z odwiedzającymi go mężczyznami, gdy pora nie pozwalała pójść z gończymi do lasu lub wyjechać z chartami w pole.

Tak schodziły lata. Pan Janusz nędzniał, starzał się, stawał się coraz słabszym na ciele i pokorniejszym na duchu, żona tyła, stawała się coraz pewniejszą siebie, coraz otwartszą dla gości, coraz szersze zyskującą wpływy i w domu, i w sąsiedztwie; dom stawał się coraz roztworzystszym, coraz huczniejszym, coraz bardziej różnym od owego, jak go sobie pan Janusz urządził; a dzieci tymczasem rosły, rozwijały się z tą jednak różnicą, że nie pod jednym dachem, gdyż Marian ciągle wychowywał się na folwarku, a Kasper i Klotylda pod okiem ojca i matki.

Na próżno pan Janusz chciał, aby najstarszy syn jego mieścił się razem z innymi dziećmi, aby nikt między tamtym i tymi nie robił różnicy i aby same dzieci, przyzwyczaiwszy się do siebie, nauczyły się kochać siebie nawzajem i po bratersku z sobą i nadal postępować. Te jego insynuacje nie tylko że nie miały żadnego skutku, ale owszem, wywoływały sceny, z których jedną widzieliśmy, a które się często powtarzały. Nie wolno więc było biednemu garbusowi przychodzić na pokoje, kiedy chciał, i przygnębiony ojciec, aby obaczyć syna, musiał iść na folwark, opodal ode dworu ze wszystkimi zabudowaniami gospodarskimi leżący.

Wszakże ta okoliczność wyszła na dobre bohaterowi naszemu. Ojciec bowiem, gdy już tam raz poszedł, kilka godzin siedział, bawił się z chłopcem, uczył go czytać i pisać, rysował mu głowy, komie i drzewa i cieszył się, że garbaty malec dziwne okazywał pojęcie, czytał doskonale, pisał ładnie i poprawnie, a do ołówka i rysunku takie okazywał usposobienie, że kopiował wybornie narysowane przez ojca wzory, a nawet lżej i czyściej je oddawał niż sam pan Janusz, który, lubił rysunek, bawił się nim w swojej samotności i kiedyś wcale nieźle rysował.

Wszakże dzieci znały się z sobą, Kasperek i Klotylda wiedzieli, że to ich garbaty braciszek, i nieraz' prosili matkę, aby mu pozwoliła przyjść i z nimi się bawić. Pani Cieszewska czyniła zadość prośbie swych dzieci, pozwalała Marianowi przychodzić i z nimi przebywać, ale koncesja ta robiona była dla dwóch tylko celów. Chociaż pan Janusz pozwolił żonie robić w domu, co by się jej podobało, i wywracać jego tryb i porządek, chociaż dostarczał jej pieniędzy na różne ekspensa , jakich dawniej wcale nie robił, ale w ogóle finanse zostawił sobie i żadnymi sztukami, żadną matrymonialną przemocą departamentu tego wydrzeć sobie nie dał.

Otóż gdy pani Cieszewska potrzebowała funduszu, lub na sprawienie jakiej niespodzianki sąsiadom, lub na opatrzenie nowym garniturem pana Ksawerego, słowem, na jakikolwiek planik, który w głowie jej, płodnej w plany, urósł, wtedy przyzywała Mariana, obchodziła się z nim jak najlepiej, pogłaskała go czasem przy ojcu, nazwała: moje dziecko itp. Pan Janusz tak był tym uszczęśliwiony, taką dla małżonki swej przejmował się wdzięcznością, tak jej otwierał swe serce, że ani się spostrzegł, że razem otworzył i szkatułkę. Ale skoro spora sumka, nad zwyczajny budżet, przechodziła do rąk żony, Marian znikał z pokoju, usuwano go z towarzystwa dzieci i znowu, aż do dalszej potrzeby, odprawiano na folwark.

To był jeden cel, który się jej najczęściej udawał. Drugi cel był dla niej daleko ważniejszy, daleko rozleglejszy i bez porównania mniej uczciwy. Z chytrością i cierpliwością kotki, przebiegła ta kobieta czyhała, lub na zapis majątku dla siebie, lub przynajmniej na. usunienie Mariana od równego z innymi dziećmi podziału.

Gdy na insynuacje co do pierwszego, tak przez nią, jak i przez inne nastawione osoby czynione, pan Janusz mimo całej swej słabości okazywał się zupełnie głuchym, postanowiła więc całą forsą przeprowadzić drugie. Biedny garbusek i tu służył za narzędzie. Kazała mu czasem przyjść i być z dziećmi, ale tak 'kierowała ich zabawą, że się chłopcy poróżnili; czasem Kasper, mając się za coś lepszego, uderzył Mariana, co mu ten, jako starszy i silniejszy, w trójnasób oddawał, a raz zbił go nawet potężnie, mszcząc się za jakieś obraźliwe słowo, którym młodszy brat, nauczony widać i nastrojony, matkę jego pokrzywdził.

Wtedy następowała scena wyrzekania, płaczu, ataków nerwowych. Pan Janusz brał się za głowę, sam wysyłał syna na folwark, a żona, korzystając z oburzenia męża, wciskała mu każdym razem tę myśl, że powinien zrobić formalne rozporządzenie, zawczasu przeznaczyć coś Marianowi, żeby miał z czego żyć, aby na przypadek śmierci czy jej, czy jego, czy obojga rodziców, dzieci tak różne, tak niezgodne z sobą, nie zostały na łasce najstarszego brata, który okazując taką zawziętość i tak zły charakter, pewnie je skrzywdzi.

Pan Janusz dla pozbycia się tej natarczywości przyrzekał, że o tym pomyśli, ale gdy się zastanowił nad niesprawiedliwością takiego dzieła, gdy rozważył złe intencje żony i sposoby, którymi do tego dochodziła, wzdrygał się na samą myśl takiego pokrzywdzenia dziecka, które już natura skrzywdziła, i nigdy nic podobnego nie zrobił. Żeby jednak odjąć żonie pretekst do atakowania go i nie myśleć już o tym, na co się sumienie jego i miłość ojcowska oburzała, zawiózł Mariana, mającego już wówczas dwunasty rok, do Łukowa i tam go w szkole wojewódzkiej, bardzo wówczas reputowanej, umieścił.

V

W tym to ustronnym miasteczku, gdzie tylu zacnych i użytecznych ludzi pobierało nauki, gdzie później tylu celujących gorliwością i zdolnością nauczycieli nauczało młodzież, gdy szkoła ta na gimnazjum przekształconą została, bohater nasz także rozwinął się dostatecznie i we właściwym sobie kierunku. Tam on zaraz od początku pobytu swego, od ceniących pracę i wielkie zdolności był lubionym; tam także z powodu swej ułomności zaczął doświadczać tych przykrych zajść, tego szyderstwa i urągań, które odkrywały mu złą stronę natury ludzkiej i zaostrzały jego wzrok na upatrywanie ułomności i garbów moralnych w tych, którzy tylko garb na jego plecach widzieli. Wpłynęło to na nadanie szorstkości jego obejściu, ostrości jego. językowi, ale nie zepsuło jego serca.

Opatrzność, która czuwa nad każdą słabą i upośledzoną istotą, nadarzyła mu tam przyjaciela, który słodził jego przykrości, i biegłego nauczyciela, który wpłynął stanowczo na jego artystyczne powołanie. Pod wpływem dwóch tych kochających go istot chłopiec fizycznie upośledzony, czy przez wstręt do swojej własnej postaci i chęć odwrócenia myśli od form swojego ciała, czy przez dobrodziejstwo natury, co jakby dla pocieszenia go w jego kalectwie, wlała w niego instynkt piękności, pokochał udatność form we wszystkim i od pierwszej zaraz młodości szukał jej i lgnął do niej całą duszą, czy mu się pokazała w twarzy ludzkiej, czy w obliczu natury, Czy w kopii jednego i drugiego, przez sztukę dokonanej.

Tym nieocenionym dla Mariana człowiekiem był nauczyciel rysunków w szkole łukowskiej, pan Anzelm Łęczycka , a tym przyjacielem syn jego, Ignaś, równego z Marianem wieku i w jednej z nim klasie znajdujący się.

Ów pan Anzelm, abnegat w najwyższym stopniu, zatabaczony, brudny, nie wstydzący się ani dziurawego surduta, ani szyneczku, do którego czasem wieczorem po lekcjach zaglądał, został za ten niepoczesny pozór i nałóg, który w nim władza dostrzegła, do tej ustronnej szkoły relegowanym . Był to jednak wielki miłośnik swojego powołania, nauczyciel niezmordowany, rysownik bardzo biegły i pełen gustu, znający technicznie malarstwo, i wyborny restaurator starych, zepsutych malowideł, które nad wszystko cenił.

Sam nie bawił się pędzlem wcale i nic nie malował, ale wtajemniczony we wszystkie sekreta sztuki, był jednym z, tych biernych talentów, którym natura dała wszelkie usposobienie na artystę oprócz siły produkcyjnej, które mogą wskazać wybornie, jak robić, ale same nic nie robią, a które porównać można do owych słupów drogowych z napisem na ręku, co doskonale pokazują, którędy iść należy, ale same stoją na miejscu.

Pan Anzelm postrzegł prędko wielkie zdolności w garbatym uczniu pierwszej klasy, zwrócił na niego szczególną uwagę, przywiązał się do upośledzonego malca i przywiązał go do siebie, uczył go nie tylko w szkole, ale i w domu, tak że w przeciągu lat trzech Marian, któremu to wyłączne zajęcie się rysunkami nie przeszkadzało bynajmniej do celowania i w naukach, był najpierwszym w szkole całej rysownikiem, zdolnym przekopiować z największą dokładnością wzór, umiejącym zrysować mniej więcej dobrze z natury, co tylko widział: czy pochylony łukowski' dworek, w którym mieszkali studenci; czy stragan, w którym siedziała z bułkami stara i oryginalna Żydówka; czy dziadka, który siedział co rana na schodach kościoła, brał od studentów podatek w kawałkach bułek pozostałych od śniadania i ciągle litanię zaczynał, a nigdy nie kończył; czy nareszcie samego swego nauczyciela, jak w dziurawym surducie, z teczką pod pachą, z czapką na tył spadającą, szedł do szkoły.

Takich szkiców i drobniejszych rysuneczków stołów, krzeseł, stołowego naczynia, szaf, drzwi wpółotwartych, książek bez ładu na stół rzuconych, słowem, najrozmaitszych przedmiotów mnóstwo Marian robił, gdyż gorliwy i cieszący się postępem jego nauczyciel nie dawał mu odpoczynku i przyuczał go każdą niedzielę i święto przepędzić z ołówkiem w ręku i nie gardzić żadnym przedmiotem, którego przeniesienie na papier i postawienie tak, aby nie padał, nie chylił się, słowem, aby był takim na płaszczyźnie, jakim jest w naturze, uważał za sztuką trudną i niezmiernej potrzebującą wprawy.

Gdy pan Janusz, który dla pokoju domowego nie brał syna na wakacje, odwiedzał go w Łukowie, zadziwiony i uradowany jego postępem, za radą i namową jego nauczyciela pojechał stamtąd prosto do Warszawy i ile tylko mógł znaleźć co najlepszych gipsowych głów, rąk, nóg i całych figurek, dodawszy do tego, dobór wzorów cieniowanych, w jednej ogromnej pace do Łukowa wyprawił.

Tu dopiero odkryło się Marianowi nowe pole nauki. Jedną głowę, jedną rękę, jedną figurę musiał dwadzieścia i trzydzieści razy w różnych pozycjach i z różnych stron narysować, ciągłymi rysami oznaczyć, coraz prędszym i śmielszym rzutem zakreślić i zacieniować wiszorkiem lub węglem, żywo i dokładnie, tak aby ta praca uczyła go tylko, jak i gdzie lokują się cienie, jak na płaszczyźnie formują się wypukłości, ale żeby nie marnowała dużo czasu i nie zużywała sił na próżnym wydłubywaniu i nieużytecznych kropkach. W takim tedy ręku i na takiej drodze był nasz bohater.

Tymczasem brata jego, Kaspra, wychowywał w domu i pod okiem matki guwerner Francuz, nazwiskiem Albert de Lambineau, a Klotyldę guwernantka, także Francuzka, nazwiskiem Zoé Carel. Pierwszego zdobyła pani Cieszewska dopiero w roku , i to z wielką trudnością, i po długim czekaniu, pisaniu i jeżdżeniu do Warszawy i na powrót, gdyż jako reputowany guwerner i autor dzieła, na usilne prośby dam polskich wierszem napisanego, a obejmującego prawidła doskonałego wymawiania francuszczyzny, nie był nigdy bez wybornego miejsca. Drugą dostała łatwiej i dawniej, chociaż także musiała przepłacić, gdyż panna Zoé, jako słynąca gruntowną znajomością generałbasu i z tego względu mocno poszukiwana, wysoko siebie ceniła.

Pod takim tedy kierunkiem była edukacja dzieci pani Cieszewskiej i odbywała się sposobem łatwym, bez łamania sobie głowy i potu czoła, równie ze strony nauczycieli, jak i uczniów.

Wszystko kończyło się na konwersacji, na dyktowaniu, na wyuczaniu na pamięć małej liczby wyjątków, między którymi znakomita tyrada: A peine nous sortions des portes de Trézne itd., najgłówniejsze zajmowała miejsce i zwykle do popisu służyła.

Wiadomości z nauk przyrodzonych kompletowały się na spacerach pieszych i konnych, na polowaniu i na różnego rodzaju ekskursjach, często nawet wieczornych i dość późnych, gdzie Kasper, zaczynający już rok siedemnasty, uczył się poznawać firmament i z gwiazdami się poufalił. Wiadomości z historii i z literatury francuskiej dopełniały się czytaniem dzieł, które wówczas słynęły, które pani Cieszewska sprowadzała dla siebie i dla pana Ksawerego, które oboje dawali panu Lambineau, a ten pod sekretem swojemu uczniowi, który znowu dawał je pod sekretem pannie Carel, od której wykradała je Klotylda i oświecała się na końcu.

Z tego czytelnicy łatwo wniosą, jak się rozwinął faworyt matczyny, gdy doszedł lat osiemnastu, jak się rozwinęła panna Klotylda, gdy zaczynała rok szesnasty i głowę, przedwczesnymi myślami zajętą, w melancholiczne ubierać zaczęła loki. Pan Janusz, chociaż sam gruntownego nie odebrał wychowania, ale pamiętając ekscesa swe za pruskich czasów i ich skutki, zresztą przez długie samotne życie i użyteczne czytanie ukształcony, widział ze smutkiem, że 'dzieci jego nic zgoła nie umieją; że się nauczyły tylko ładnie i śmiało szczebiotać; że polubiły próżnowanie, wizyty, zabawy; że córka zbyt wcześnie zamyśla się, zawraca oczy w tańcu, chętnie rozmawia z mężczyznami i w kwestiach serca objawia stanowcze i śmiałe decyzje; że syn tylko bąki zbija, konie zajeżdża,żadnym użytecznym zajęciu nie myśli, nad żadną robotą, którą mu czasem ojciec naznacza, nie może i pół godziny posiedzieć, a w konwersacji z damami gładki, szczególniej z takimi lubi rozmowę i szepty, o których pan Janusz, radząc się dawniejszego swego doświadczenia, nienajlepszą miał opinię; przy tym próżny ze swojej piękności, strojniś nie okazujący ani matce, ani ojcu należnego uszanowania.

Ale biedny ten człowiek tak był zahukany, że wszystkie te uwagi robił sobie po cichu. Gdy czasem wziął na serce, gdy się odważył zganić co któremu dziecku, gdy przypadkiem powstał przeciw guwernerowi lub guwernantce, że próżniaki, że darmo pieniądze biorą, wtedy miał wszystkich przeciwko, sobie. Żona stawała murem za panem Lambineau i spazmowała; pan Ksawery bronił ogniście panny Carel i gniewał się; syn ruszał ramionami, z trzaskiem drzwi wychodził i kazawszy sobie podać konia, nie wracał aż nazajutrz, a córka, nadąsawszy się, siadała do fortepianu i tak biła w klawisze, tak huczała basem i piszczała wiolinem, że biedny pan Janusz zatykał sobie uszy, uciekał do swego pokoju i usiadłszy gdzie w kącie i zakrywszy blade lice obiema rękami, myślał o swoim kochanym garbusie, dziecku poczciwej Marianny, rozbierał ze łzami jego przymioty, cieszył się jego zdolnościami i serce, odepchnięte przez tych, którym natura dała wszystko i których on pielęgnował, oddawał z całą miłością temu, którego taż natura upośledziła, którego musiał z daleka od łona swojego trzymać i głośno, i jawnie nawet kochać nie śmiał.

Po jednej takiej scenie, sroższej niż inne, pan Janusz kazał sobie zaprząc konie i pojechał do Łukowa. Było to przy końcu czerwca roku. Marian właśnie kończył szkoły, składał ostateczne egzamina i spodziewając się, jak w liście swym wyraził, że je złoży i może nagrodę otrzyma, prosił ojca, aby chciał być obecnym na akcie publicznym.

Pan Janusz niczego bardziej nie pragnął, jak sprawić tę fetę sercu swemu, a potem wziąć syna do domu. Życie jego tak było smutne, tak się widział osamotnionym, tak usuniętym od wszelkiej pociechy familijnej, że chociaż przewidywał walki i przykrości, na jakie go to postanowienie narazi, wziął niejako na kieł i gotów był nawet wojować z żoną, z panem Ksawerym i z Francuzami, którzy na dobre rozsiedli się w jego domu, byle miał obok siebie choć jedną pierś przychylną i kochającą, na której mógłby czasem stroskaną głowę swą położyć!

List Mariana, który kładziemy tu dlatego, że maluje i serce jego i sposób widzenia świata i ludzi odkrywa, zamykał następujące słowa:

„Najdroższy Ojcze!

„Kończy się siódmy rok naszego rozdziału i najmilsza, jak mówią starsi, epoka w życiu człowieka. Chociaż myśli moje wyrywają się z ciekawością w świat i rade by obejrzeć go i ogarnąć we wszystkich wielkich jego tajemnicach, wierzę jednak chętnie tym ludziom doświadczonym, że na świecie czekają nas tylko zawody i rozczarowanie i że każdy chętnie by wrócił do tej stancyjki, gdzie jako student ślęczał nad książką, a wyobrażeniami swymi gonił marę wolności i używania, gdzie mierzył się co tydzień przy oddźwierku , jak wiele wyrósł, i przyglądał się co dzień w swoim rozbitym lusterku, czy mu nie rosną wąsy i bakenbardy.

„Rzeczywiście, szczęśliwy, kto rośnie, czy ciałem, czy duchem, bo wzrost, to życie, a gdzie go nie ma, tam życie ustaje i śmierć bliska. Ja, w moim wyłącznym położeniu, mam jak najmniej powodów wyrwać się z tego ustronia, gdziem tyle lat przebył: raz, że mi tu z łaski twej, drogi ojcze, było dobrze, a po wtóre, że upośledzony od natury, rażący oczy ludzkie nieforemną i potworną postacią, nie mogę się spodziewać tego szczęścia, do jakiego młode serce wzdycha, tego używania, jakie sobie dwudziestoletnia imaginacja wyobraża.

„Dlatego to prawie ze strachem widzę, że się kończy pobyt mój w szkołach, że mi przyjdzie opuścić te poczciwe kąty, skąd do głowy i serca mego wpadały stopniami coraz nowe i coraz jaśniejsze promienie, tych zacnych ludzi, którzy otwierali myśl i oczy moje na dzieła boże, tych dobrych i prostych mieszkańców małej mieściny, którzy już przywykli do mojego garbu i nie odwracają się już od mojej twarzy, od której ja sam się czasem odwracam, gdy malując piękne lice, gdy wydobywając z płótna formy, które tkwią w mojej głowie, spojrzę w zwierciadło i ten twór mojej ręki z sobą samym porównam.

„Przyjedź więc, drogi ojcze! wyglądam cię i pragnę, raz dlatego, że ci to bez wątpienia sprawi radość, gdy obaczysz, żem korzystał z twoich dobrodziejstw, że złożę dobrze egzamen, otrzymam patent, a może i pierwszą nagrodę; a głównie dlatego, abyśmy się naradzili, co mam nadal z sobą zrobić.

„Ja czuję to, mój ojcze, że jestem w duszy artystą, że powołaniem moim jest książka, a szczególniej ołówek i pędzel. Z książką więc, z pędzlem i naturą, na każdym punkcie wielką, niewyczerpaną w swej rozmaitości i zawsze dostarczającą mnóstwa przedmiotów temu, kto nauczył się na nią patrzeć i pokochał jej cuda, wszędzie będzie mi dobrze. Ale sztuka nie ma granic, a widok jej rozmaitych dzieł otwiera oczy i podnosi tę tajemniczą zasłonę, pod którą kryje się umiejętność, gdzie leżą przyczajone te wszystkie sposoby, łatwe i proste, a na które trafić trudno, nic nie widząc i trzymając się tylko jednej ścieżki, jaką człowieka chodzić nauczono.

„Przeszłych wakacji, za pozwoleniem i z łaski twej, dobry ojcze, byłem w Warszawie. Odwiedzałem pracownie naszych malarzy; byłem w Wilanowie, w Królikarni, w Łazienkach i u małej liczby amatorów, którzy ściany swoich mieszkań starali się ożywić, zaludnić i ozdobić pracą genialnych mistrzów. Niewiele wprawdzie widziałem dzieł kapitalnych, o jakich czytam, słyszę i marzę, a jednak ileż przywiozłem zdobyczy do mojej stancyjki? jak inaczej spojrzałem na moje roboty? jak te myśli, których nabyłem, te kolory, których napiły się, że tak powiem, moje oczy, ośmieliły duszę do odważniejszych pojęć, inszy ruch i jakby pęd nadały memu pędzlowi!

„Z tego widzę, że mi zapewne przyjdzie wychylić się za granicę naszego biednego kraju, gdzie nie myślano o sztuce, i odwiedzić przynajmniej Drezno, gdzie zebrano tyle jej skarbów i może w części za nasze pieniądze. Tak mi radzi zacny mój nauczyciel, ów oryginał pełen serca i zdolności, twierdząc, że jego rady już mi nie wystarczają, że ja już tyle umiem co i on i że powinienem postarać się o lepszego mistrza i przewodnika. Wprawdzie nie wierzę ja tym pochlebstwom starego abnegata, który sobie ze mnie żartuje, tak jak żartuje ze wszystkiego, co go otacza, nawet i z dziur swojego surduta i ze swoich wykrzywionych butów. Jednak rad bym, abyś posłuchał, drogi ojcze, co on mówi, a może z tego wyrośnie jaki projekt, który mnie posunie naprzód na tym polu, z którego już mi zejść trudno i którego odłogiem zostawić nie mogę.

„Jedna tylko okoliczność oziębia mój zapał do podróży i oddalenie moje z kraju uczyniłaby dla mnie prawdziwą męczarnią. Nie pisałem ci o tym dotąd, kochany ojcze, bo rana moja była zanadto świeżą, i bałem się, abym nie powiedział za wiele. Jest to zresztą moja wada, za którą już niemało cierpiałem od kolegów i innych ludzi, że w takich razach, gdy mnie co oburza, nie miarkuję się w słowach, nie złocę pigułek i gorzkiej prawdy nie obwijam w bawełnę.

„Cóż robić! takim już jestem, chociaż sądzę, że okoliczności dalszego życia nauczą mię rozumu i trzymania języka za zębami, co jest najpotrzebniejszą cnotą. Nie przestanę wprawdzie widzieć zdrożności ludzkiej i ich złych chęci równie łatwo i bystro, jak inni widzą garb na moich plecach, ale przynajmniej nauczę się milczeć i zostawię ludziom ich nieforemności moralne, aby je dźwigali tak, jak ja dźwigam to siodło, które na mnie natura włożyła.

„Ale wracam do rzeczy, chociaż niechętnie i z bojaźnią. Przed trzema miesiącami był u mnie stary Narbut. Wielka to była dla mnie radość, gdym po tylu latach obaczył zacnego starca, który się mną tak serdecznie opiekował, gdym był chłopcem małym i obok niego na folwarku mieszkał. Ale z drugiej strony jego przybycie głęboko mnie zmartwiło. Wierzę każdemu jego słowu, bo nigdy jeszcze zapewne kłamstwo lub przesada ust jego nie skalały. Niestety! on mi opisał wszystko, co się w domu twoim dzieje.

„Z, tego widzę, mój najlepszy ojcze, że dla ciebie nie ma już szczęścia na tej ziemi; że masz żonę, która cię nie kocha, dzieci, które cię nie szanują; że obcy obsiedli twój dom i ledwie że się nie poważają wyrugować cię z tego kąta, gdzie się chronisz przed wrzawą, jaką sprowadzili do twoich progów; gdzie może ze łzą w oku rozmyślasz o cnotach mojej biednej matki, z którą tak szlachetnie postąpiłeś, a która byłaby ci pewnie czyn twój poczciwy zapłaciła szczęściem, któregoś tylko kilka kropel skosztował.

„Podobało się Bogu zabrać ci anielską kobietę, która cię kochała, ale został jej syn, którego obowiązkiem jest osłodzić twoją starość, a nawet, gdyby tego była potrzeba, stać się twoją obroną i tarczą przeciwko tym, co tak haniebnie nadużywają twojej słabości i poddania się.

„Daruj mi, ojcze, te ostatnie wyrazy. Ale Bóg widzi, że ani się serce kraje, gdy myślę, jaki ból musi nieraz piersi twe zalewać, jak ci potrzeba kogoś, co by cię kochał, co by przyjął połowę goryczy, jaką cię karmią, co by czasem odwrócił od ust twoich tę czarę upokorzenia, którą ci najdroższe ręce podają.

„Otóż to jest powód, mój ojcze, który mię skłania do wyrzeczenia się podróży i do powrotu do domu. Wiem dobrze, co mię tam czeka, ale nie trwóż się, mój biedny ojcze, wytrzymam wszystko, zniosę cierpliwie urągania i pokrzywdzenia; choć ułomny i słaby ciałem, ale mocny duszą, samą obecnością moją położę hamulec na ich zuchwałość, a spojrzeniem i słowem zawstydzę nieraz i powstrzymam tych, których, niestety, powinien bym szanować i pragnąłbym kochać. Przybywaj więc, drogi mój ojcze, czekam twego uścisku i poddaję się z miłością i posłuszeństwem twojej woli."

Pan Janusz, dojeżdżając już do Łukowa, gdy konie zwolna szły po piaskach drogi wiodącej ód Siedlec, a z daleka pokazały się mury pijarskiego gmachu, dobył list syna, przeczytał go dziesiąty zapewne raz i otarłszy łzy, które przy ostatnich wyrazach Mariana z ócz się jego puściły, kazał zaciąć konie i jak można pośpieszać, taką miłością napełniła się jego pierś, taką niecierpliwością zadrżało jego serce.

VI

Idąc od gmachu księży pijarów, gdzie się mieściła szkoła, po lewej stronie wielkiego placu, znajdującego się przed tymże gmachem, wchodzi się w niewielką uliczkę, na której w jesieni dużo błota, latem dość trawy, na której ledwie widać ślady kół, tak mało kto po niej jeździ, ale za to doskonale ubita ścieżka przez kilkudziesięciu studentów, którzy na tej uliczce główną swą mają siedzibę.

Między kilkunastu dworkami, z których większa połowa krzywych, pochylonych, z niskimi drzwiami, z oknami tu i owdzie zaklejonymi papierem, stał domek dosyć spory, oddzielony od innych parkanem, wprawdzie do połowy rozebranym, ale ogradzającym jako tako zielony i zarosły trawą dziedziniec, na który wychodziły cztery okna dworku i ganek, przy drzwiach wchodowych znajdujący się.

Ganek ten opierał się na drewnianych słupach, miał podłogę popaczoną i nierówną, ale życzący sobie odetchnąć świeżym powietrzem, znalazł tam dwie ławeczki, na których można było usiąść bezpiecznie, i tuż wielki klon, który dawał chłód i cień, a kładąc się szerokimi liśćmi swymi na daszek ganku, zastępował w czasie deszczu gonty, których w wielu miejscach nie było.

Wejdźmy do środka tego mieszkania, gdzie jak się czytelnicy domyślają, znajdziemy interesujące nas osoby.

Z ciemnej i nie obszernej sieni były wprost drzwi otwarte do kuchni, okazującej małe i ubogie gospodarstwo. Niewielki ogień tlał na ognisku, kilka tylko garnków przy nim stało, i to jeden z nich był odratowany, a z drugiego sterczała spora kość, którą widać na próżno w głąb garnka zanurzyć usiłowano.

Naprzeciw ogniska stał stół pod oknem, z którego padało światło na przedmioty znajdujące się na stole, a mianowicie na stolnicę, na której było zamieszone ciasto i miska z serem przygotowanym na pierożki; dalej pęczek marchwi, pęczek pietruszki, kupka kartofli, nóż, warzecha i blaszane naczynie do wody.

Przy stole siedziała stara kobieta, mająca na głowie biały i czysty czepek, spod którego wyglądały siwe już włosy, Ubrana w jasno błękitny kaftanik, w kwiecistą spódnicę, i ostrugując kartofle, rzucała je w cebrzyczek z wodą, który stał przy jej nogach.

Na twarzy jej przy starości ładnej i wyrazistej był spokój, pilna uwaga i jakiś dobroduszny uśmiech, jak gdyby zdawała się myśleć, jak smaczne i sypkie będą te kartofelki, które tak starannie oskrobuje. W sieniach z lewej strony były schody łamiące się i nade drzwiami kuchni prowadzące na strych. Pod nimi stało parę zepsutych krzeseł i jakby na straży szczotka i dwie miotły. Z prawej zaś strony, w kącie mocno ocienionym, była beczka z wodą, a przy niej dwie konewki i cebrzyczek.

Wszystko to stanowiło flamandzki obrazek , było doskonale oświecone i ocienione, a kucharka z taką spokojnością siedziała, tak zwolna ostrugiwała kartofle, taki nadała twarzy swej wyraz, jakby wiedziała, że jest modelem i że ją przenoszą na papier.

Jakoż w tejże sieni, przy otwartych drzwiach od pokoju z prawej strony, siedział na niskim stołku rysownik; na kolanach trzymał rejsbret oparty na nóżkach i poglądając na przedmioty, które już wiernie i dokładnie leżały na papierze, grubym wiszorkiem rzucał cienie, wzmacniając je tu i ówdzie pastelowym ołówkiem, który trzymał w zębach.

Młody ten człowiek był garbaty, piersi miał wypukłe i pogięte, długie i kościste ręce, a chociaż siedział, poznać było można, jak cienkie i nieproporcjonalnie wysokie miał nogi. To go czyniło wyższym, niż są zwykle podlegające tej ułomności kaleki. .

Twarz jego była brzydka, nos duży, usta szerokie, kości na policzkach wystające, czoło wysokie, ale wąskie a najeżonym i szorstkim włosem okryte.

Mimo tej szpetności, twarz ta na pierwsze tylko wejrzenie odrażała. Coś rozumnego leżało w tych rysach pogiętych i niegładkich, a w prześlicznych oczach niebieskich, ciemną rzęsą osłonionych i osadzonych głęboko, łatwo było wyczytać połyski jakiegoś wyższego usposobienia i jakby uśmiech dobroci, łagodzący cierpkość słów, które czasem usta jego wymawiały. Głos jego był niekiedy ostry i przenikający, ale czy go natężał, czy łagodził, wrażał się silnie w umysł słuchającego i podbijał jego przekonanie.

Tak więc, kto miał odwagę pierwszy wstręt przezwyciężyć, mógł być pewnym, że pod wpływem tego wejrzenia i tego głosu zapomni niewątpliwie, że ten, co tak patrzy i tak mówi, więcej do orangutanga niż do człowieka podobny.

Za garbatym rysownikiem, oparty o oddźwierek, ale tak, że mu nie przejmował światła, stał słuszny, dwudziestoletni młodzieniec i z uśmiechem życzliwości i jakby podziwienia, że robota tak szybko idzie, przyglądał się pracy kolegi. Był to blondyn silnej budowy, szerokiego czoła, rysów dziwnie foremnych i wyrazistych. Kolor twarzy jego czerstwej, rumianej i z lekka tylko opalonej okazywał zdrowie i zaszanowaną młodość, oczy błękitne i ciemnymi ocienione rzęsami malowały śmiałe, wesołe i kochające serce, a uśmiech składający prześlicznie jego foremne usta, dodawał takiego wdzięku całej jego fizjonomii, że kto go tylko poznał, musiał go pokochać, tak nie zawodziła ta powierzchowność, tak piękną i szlachetną okrywała duszę.

Czytelnicy bez wątpienia zgadują, że garbaty ów rysownik był to Marian Cieszewski, a towarzysz jego, przyglądający się robocie, był to Ignaś Łęczycka, syn pana Anzelma, od tylu lat kolega i przyjaciel naszego bohatera. Stosunek ten wzajemnej przyjaźni zawiązał się między nimi od dawna, a zwłaszcza od tego czasu, gdy pan Anzelm, postrzegłszy niepospolite zdolności w Marianie, wziął go pod szczególną swą opiekę i pozwolił każdą wolną chwilę w domu swym przesiadywać.

Ignaś, równego z nim wieku, już małym będąc chłopcem, był piękny, silny, najdzielniejszy szermierz z całej klasy, najpierwszy do piłki i wszelkich gier, jakimi młodzież się bawiła. Chociaż więc nie celował nauką, miał jednak miłość kolegów i wielką u nich powagę. Marian, choć w każdej klasie był najpierwszym z postępu i obyczajów, chociaż ceniony przez (nauczycieli, lubiony przez kilku najpilniejszych i najcichszych kolegów, stał się jednak dla swej ułomności i słabych sił pastwą reszty, a szczególniej owych swywolników i próżniaków, którzy mają dowcip tylko na figle i których ciało i siła rozwija się tym bujniej, im spokojniej myśl ich leży odłogiem.

Długo oni nie dawali spokoju biednemu garbusowi, który odcinał się tylko słowem, często ostrym, ale zawsze słabszym od kułaka, do którego czasem przychodziło. Wtedy to Ignasiowi żal się zrobiło ojcowskiego faworyta, który sam bronić się nie mógł. Został więc jego protektorem, objawił to wszystkim i nieraz srogo pomścił się za krzywdę Mariana, który tulił się tym chętniej pod jego skrzydło, że rozwijający się w nim instynkt piękności pociągał go mimowolnie do kochania śmiałego chłopca, co był równie poczciwym jak pięknym. Stopniami przyszło do tego, że się stali nierozłącznymi towarzyszami. Marian przykładem swym, namową, pomocą w objaśnieniu lekcyj zachęcał Ignasia, że się pilniej brał do książki i do ołówka; Ignaś ze swej strony, czując, że mu z tym lepiej, odbierając pochwały nauczycieli i widząc radość ojca, z serdeczną wdzięcznością przylgnął do rozumnego kolegi, którego bronił i zasłaniał siłą swego ciała.

Czas i wzrost umacniał tylko ten związek przyjaźni między dwoma tak różnymi powierzchownie i wewnętrznie młodzieńcami. Żadna kłótnia nigdy ich nie poróżniła, żadne nieporozumienie lub zawiść nie zepsuły tej harmonii, która między nimi panowała. Marian bowiem wpatrywał się z przywiązaniem i jako artysta w cudne formy młodzieńca i nie miał żadnej pretensji dorównać mu siłą ciała i wdziękiem powierzchownym; Ignaś zaś prawie ze czcią poglądał na rozwijającą się siłę ducha i talentu w garbatym swym przyjacielu, słuchał z poddaniem się, gdy mówił, i czując, że się z nim razem podnosi, nie tylko nie miał mu za złe jego wyższości, ale owszem, tym mocniej go za nią kochał.

Ten związek młodych ludzi, ta użyteczna dla nich przyjaźń cieszyła nadzwyczajnie starego pana Anzelma. Przywykł on do tego stopnia widzieć ich razem, że chociaż to miało minę narzucania się, co z hardym usposobieniem starca nie zgadzało się wcale, napisał jednak do pana Janusza prosząc, aby syna swego u niego ulokował. Wszakże tak łatwe ofiarował warunki, tak serdeczne do prośby swej przyłączył powody, że pan Janusz na wszystko chętnie się zgodził i najczulsze jeszcze przesłał podziękowanie. Od trzech więc lat oba przyjaciele nie tylko że w szkole na jednej siedzieli ławce, ale i pod jednym żyjąc dachem, w tymże samym pokoju sypiali i przy tymże samym jedli stole.

— Bardzo dobrze — rzekł Ignaś prostując się i podnosząc bujne włosy na jasnym swym czole.

— Najpodobniejsze są miotły, nieprawdaż? — odpowiedział garbaty z uśmiechem, kilku śmiałymi sztrychami wzmacniając cienie i czyniąc wydatniejszymi kontury.

— Gdzie tam miotły! — mówił dalej piękny młodzieniec. — Łukaszowa podobniejsza i ładniejsza niż miotły.

— Co tam, panicze, o Łukaszowej i o miotłach gadacie? — odezwała się kucharka, podnosząc głowę i rzucając w cebrzyczek oskrobany kartofel. — Także mi mądrość, porównywać starą kobietę z miotłą! Jeszcze was na świecie nie było, a już Łukaszowa była ładna i nikt jej nie mówił, że do miotły podobna.

— Nikt i teraz tego nie mówi, moja dobra Łukaszowo — rzekł Marian. — Posiedź no jeszcze chwilkę tak jak pierwej, z tym miłym uśmiechem, z którym wdzięczysz się do kartofli, a obaczysz, jaka i teraz będziesz ładna.

— Obaczysz siebie, moja poczciwa Łukaszowo, jak w zwierciedle — dodał Ignaś.

— Et! wam bzdurstwa w głowie — odpowiedziała stara, uśmiechając się jednak i ustawiając w dawniejszej pozycji — a mnie tam tymczasem wszystko powylatuje z garnków. Jak jegomość wróci, a nie będzie obiadu, to wam dobrze zmyje głowę. Ale jam temu nie winna, że mnie tu trzymacie godzinę nad taką robotą, którą bym skończyła za kwadrans, gdybyście tam nie wiedzieć czego nie smarowali i nie trzymali mnie tu jak przykutą.

— Czy wiesz ty, Łukaszowa, co to jest nieśmiertelność? — zapytał Ignaś.

— Ej! daj mi tam panicz pokój ze. swoją nieśmiertelnością! Ja nie mam na to czasu. Matko Boska! a toć doprawdy rosół zbiega! Chybaż go sobie namalujecie, bo prawdziwego, dalibóg, nie będzie.

I rzuciwszy kartofel porwała się z miejsca, i pobiegła ratować mięso, które kipiąca mocno woda wysadzała z garnka. Ignaś zaśmiał się, a Marian skończywszy rysunek odsunął go cokolwiek od oka i przypatrywał mu się z daleka.

Gdy Łukaszowa ocaliła rosół i wróciwszy do stołu zaczęła przyrządzać jarzyny, wtedy Ignaś zawołał ją, aby się sobie przypatrzyła i o robocie Mariana dała swe zdanie. Miała ona do tego to same prawo jak i kucharka Moliera, której ten wielki komik dzieła swe czytał. Żeby tak znakomity znawca mógł się lepiej przypatrzyć, złożono rysunek na sztaludze w pracowni Mariana, ustawiono go w dobrym świetle i oba młodzi ludzie ciekawi byli, co też powie stara prosta kobieta, której oczy wprawdzie oswojone były z rysunkiem niektórych dobrze jej znanych przedmiotów, ale która miała zawsze na pogotowiu uwagi, co ich bawiły, a niekiedy mogły i dobrą dać skazówkę.

Przyszła Łukaszowa i trzymając w jednej ręce marchew, w drugiej nóż, którym ją skrobać zaczęła, przypatrywała się długo, kiwając głową i uśmiechając się. Marian tymczasem, oparty na ramieniu Ignasia, stał z boku i oczekiwał sądu. Nareszcie Łukaszowa, obracając się do młodych ludzi, rzekła:

— Oj! swywola, swywola, panicze! Nie macie co lepszego robić, to psujecie papier i smarujecie na nim stare baby i stare miotły!

— A co? prawda, żeś podobniuteńka, moja śliczna Łukaszuniu — rzekł Ignaś, zbliżając się i chcąc staruszkę uściskać.

— Śliczna! proszę, jaki mi! — odpowiedziała stara, śmiejąc się i odpychając młodzieńca. — Daj no panicz pokój z tymi komplementami i z tymi umizgami. A ze ślicznością panicz nie żartuj, bo choć nie śliczna, ale była kiedyś Łukaszowa do ludzi podobna. Tylko szkoda, że to już dawno. Pięćdziesiąt kilka lat, to nie palcem przekiwać. A sześcioro dzieci! to panicz myślisz, że to tak, jak pędzlem nabazgrać! Oj! spróbowałbyś, to byś obaczył. A jednakowo będzie ze dwadzieścia lat, jak się, bywało, Łukaszowa wystroi i pójdzie do Skórca na odpust do księży marianów, to i panicze przypatrują się i pokazują sobie palcami, i szepczą między sobą.

— Szkoda, że cię Marian wówczas nie widział — rzekł Ignaś — byłabyś ładniejsza niż tu.

— Ej! zapewne. Może bym wtenczas nie miała tej plamy pod nosem, jak gdybym była zatabaczona, kiedy ja tabaki nigdy w życiu nie zażywałam.

Marian gałeczką z chleba wyciągnął cokolwiek cień pod nosem i zrobił go przezroczystszym.

— Ot, teraz to już lepiej — rzekła stara — twarz jak twarz, nie ma co mówić, to ja, jakbym w lusterko patrzała. Ale cóż to, ot to? Już dalibóg nie wiem.

— Czyż nie widzisz, że to ręka, w której trzymałaś kartofel — odpowiedział Ignaś.

— Żartuj sobie panicz zdrów — odpowiedziała ruszając ramionami — takiej ręki, jak żyję, nie miałam. Taż to coś spuchniętego, jak gdyby w gnieździe szerszeniów leżało.

— Ma rację — szepnął Marian i wytarłszy prawie zupełnie rękę, inaczej ją narysował.

— Ot, teraz to i do ręki podobne — rzekła Łukaszowa — tylko jeszcze jednego nie wiem. Może to tak i potrzeba, ale dalibóg ten stół upadnie i stolnica z niego zleci.

Marian czym prędzej poprawił linie stołu i kilku cieniami podniósł bok jego bliżej oka znajdujący się.

— A dalibóg że panicz i wierzy, co ja' gadam — dodała stara z wyraźnym ukontentowaniem. — To chyba dlatego, że ja tam siedziałam jak malowana tak długo, że aż mi sen lazł na oczy.

— Nie dlatego, moja dobra Łukaszowa — rzekł Marian — ale dlatego, że masz dobre oko. Teraz patrzaj, stół prosty, nieprawdaż?

— A prawda. Ot, widzicie państwo! a ja myślałam, że umiem tylko rosół gotować i pierożki lepić. A tu, widzę, człek i do takiego majsterstwa może się na coś przydać.

— Za to Łukaszowa posiedzi znowu — rzekł Ignaś — jak Marian będzie robił obraz Matki Boskiej do kościoła księży marianów w Skórcu.

— Ja mam siedzieć, jak będzie robił obraz Matki Boskiej? — zawołała cofając się stara. — Przeżegnaj się panicz, taż by mi ksiądz rozgrzeszenia nie dał, żebym się takiego grzechu dopuściła.

— Posiedzi, posiedzi Łukaszowa, jak Marian będzie malował świętą Annę — odpowiedział Ignaś uśmiechając się — która już była stara, a nam do obrazu potrzebna.

— A choćby i świętą Annę — rzekła ze zgrozą — nibyż to święta Anna nie taka dobra święta, jak i inne, żebym ja się z nią równać miała i żeby się potem ludzie do mojej grzesznej twarzy modlili? Fe, paniczu! nie żartuj tak, bo to grzech, i niech mnie Bóg uchowa, żebym poczciwym ludziskom takie zgorszenie robiła. Ale cicho! Ot, tobie masz! Ja tu zagadałam się, a tam rosół zbiegł już naprawdę.

I zabrawszy się pobiegła do kuchni, zostawiwszy młodych ludzi poglądających na siebie i rozmyślających o tym, co od prostej kobiety słyszeli.

— Cóż ty na to, Marianie? — rzekł wreszcie Ignaś.

— A cóż — odpowiedział artysta, poprawiając jeszcze swój rysunek. — Ma rację, tak jak i w tym, że pod nosem nie. był cień, ale tabaka, że ręka była spuchnięta i stół krzywy. Taki obrazek jak ten, może być portretem. Tym będzie lepszy, tym wyrazistszy, im wierniej oddam jej twarz i wypiszę na niej te codzienne jej myśli, które ją i w czasie tej roboty zajmowały i które urobiły, że tak powiem, jej fizjonomię. Gdybym chciał odmalować stragan i w nim przekupkę, czy mógłbym znaleźć lepszy wzór nad kulawą Józefę, której tyle robiliście figlów i która z taką chciwością patrzyła wam zawsze na ręce, abyście jej jakiego rogalika nie sprzątnęli. Na obraz kuźni, czy może być lepszy model jak Jucewicz, gdy klęczy przy koniu i z tak komiczną rozwagą przymierza podkowę do kopyta lub trzymając w obcęgach rozpalone żelazo, dysponuje majestatycznie gapiącemu się chłopcu, jakim młotem ma uderzać. Na takie rzeczy nie trzeba sobie łamać głowy; cała sztuka w dokładności rysunku, w doskonałej kopii natury. Inaczej nawet nie trafisz na prawdę, nie tylko w szczegółach i drobiazgach otaczających główną postać, ale nawet w wyrazie jej twarzy, na której długie zajęcie jedną i tąż samą rzeczą przylepia prawie pewny charakter, który tylko skopiować można, ale który wymyślić się nie da. To jest tak dalece prawdą, że sportretuj doskonale krawca, ale posadź go na warsztacie szewskim i daj mu w rękę dratwę i kopyto, każdy powie, że szczegóły doskonałe, ale twarz nie ma charakteru, to nie jest szewc.

— W tym masz rację — odpowiedział Ignaś. — Ale...

— Dlatego to — mówił dalej garbaty, siadając i nie zważając na przerwę zrobioną przez kolegę — jeżeli mi Bóg pozwoli oddać się zupełnie sztuce — jak to jest gorącym moim pragnieniem — inszej drogi trzymać się nie myślę, ale w takich tylko przedmiotach, gdzie wolno jest i trzeba skopiować to, co się w codziennym życiu widzi. Co innego wcale jest obraz historyczny, a tym bardziej obraz kościelny. Jakichże to potrzeba twarzy, jakiego na nich wyrazu, aby malowidło pomagało do modlitwy, jak to jego jest celem; aby dusza klęczącego przed obrazem grzesznika oczyszczała się bez jego wiedzy i podnosiła się mimowolnie do tych uczuć, jakie swą postawą, swym obliczem i jego charakterem wyrażają osoby, przedstawiające dzieje wiary, dzieje miłości chrześcijańskiej, świętość tajemnic lub uniesienie zupełnego oddania się Bogu. Dobrze bardzo powiedziała ta stara, dobroduszna kobieta, że jej twarz zda się na kucharkę, ale nie może wyobrażać tej prorokini i kapłanki, o której Ewangelia pisze: że nie odchodziła z kościoła, postami i modlitwami służąc Bogu we dnie i w nocy. Podobnie, gdzież jest dzieweczka, choćby cudnie piękna, której twarz wyrażałaby to, co myślała i czuła Maria, słuchając matki swej i nauczycielki Anny? Takich twarzy próżno bym szukał wkoło siebie. Nie znalazłbym ich pewnie. A gdybym zrobił dwa portrety, każdy by powiedział, że to jakaś ochmistrzyni, a to jej uczennica, i przypomniałby sobie pensję pani Sławkowskiej, ale nie kościół jerozolimski.

— A gdzież znajdziesz modele do tego obrazu, który ci się od dawna marzy — rzekł Ignaś śmiejąc się — jeżeli ani pani Sławkowskiej, ani Łukaszowej nie chcesz?

— Gdzie? — odpowiedział Marian serio i kładąc rękę swą na czole. — Tu, tu, mój przyjacielu, gdzie się stworzyło pojęcie stosunku między świętą, przeznaczoną na Matkę Bożą, dziewicą, a starą kobietą, która na to dziecię swe patrzy jako na najdroższy dar Boga, jako na największy cud Jego potęgi!

— Oh! zapewne, jeżeli to zechcesz wyrazić! — zawołał Ignaś.

— „Zechcesz! zechcesz!" — przerwał Marian, powstając i łamiąc kościste swe ręce. — Zapewne, że zechcę, ale czy potrafię, to insza kwestia. Wiele jeszcze wody upłynie, nim zdołam pokazać oczom waszym to, co widzę w sobie; nim ręka moja nauczy się być posłuszną myśli; nim na jej robotę rozleje się ta harmonia, ta prawda, jaką widzę w obrazie mym, gdy leży jeszcze w głębi mej duszy, gdy oczy moje zamknięte, gdy wy wszyscy chrapiecie doskonale, a ja marzę i czasem modlę się, i płaczę prosząc Boga, aby to, com wymarzył, wystąpiło kiedy na jaw i drgające życiem i myślą do martwego płótna przylgnęło.

Ignaś rozrzewniony objął przyjaciela, położył jego głowę na swojej piersi i rzekł:

— Dajmy temu pokój, Marianie! Grzeszysz doprawdy takim zwątpieniem o swoich siłach i szkodzisz swemu zdrowiu. Ot, teraz drżysz cały i pulsa biją jak w gorączce. To cię robi często nieszczęśliwym, choć nie masz powodu trwożyć się o twoją przyszłość. Będziesz miał majątek... Uśmiechasz się... Dajmy, że cię macocha z kwitkiem puści; czyż nie masz majątku w swej głowie, w swoim ręku? Moje położenie sto razy gorsze. Skończyłem szkoły, a do czego się wezmę, nie wiem. Jutro akt uroczysty zawiąże mi oczy i puści na ogromną salę świata, abym grał tam w ślepą babkę i z rozstawionymi rękami łapał fortunę.

Czyż ty jej nie schwytasz? ty? — przerwał Marian biorąc jego rękę i patrząc mu w oczy z życzliwością i jakby z zamiłowaniem.

— Czy dlatego tak myślisz — mówił dalej Ignaś — żem rosły, prosty i równy? Cóż mi da wzrost i siła ciała? Piłatem nie będę. A do czegóż jestem zdatny? Umiem mało, talentu nie mam. Ledwie jaki taki ze mnie kopista, a od biedy oczyścić i zrestaurować zepsuty obraz potrafię. A jednak widzisz, jestem wesół, szczęśliwy i nie wątpię o sobie.

— Właśnie też dlatego jesteś szczęśliwy i nie wątpisz o sobie — odezwał się Marian, lecz prędko przestał zmiarkowawszy, że mógł mu ubliżyć i zranić przyjaciela.

— Właśnie dlatego, że nie mam talentu, żem tylko kopista — rzekł wówczas Ignaś czerwieniąc się z lekka. — To chciałeś powiedzieć, nieprawdaż? Nie wstydź się swojej myśli, bo ja ją przenikam doskonale. Rzeczywiście tak jest,' mój przyjacielu.' Ja nie potrzebuję łamać sobie głowy tak jak ty, który tworzysz; nie snuję z siebie jak pająk i nie wyciągam swej duszy na te nitki cienkie i wątle, które się co chwila rwą, a z których jednak piękną urobić potrzeba tkankę.

— O! to prawda — zawołał z westchnieniem Marian trąc ręką czoło — to męczarnia!

— Moja robota — mówił dalej Ignaś — zawsze gotowa, czeka mnie z uśmiechem na pulpicie i ja świszcząc biorę paletę i pędzle i smaruję jak machina to, co kto inny wymyślił. Świszcząc także ścieram palcem stary werniks, piłuję raszplą stare płótno i jak każdy rzemieślnik, jestem spokojny, bylem miał obstalunek.

Marian uśmiechnął się, a Ignaś mówił dalej:

— Widzisz, żem to samo powiedział, coś ty chciał powiedzieć, tylko prościej, tylko gorzej. Ty byś był tę. samą rzecz ubrał inaczej i jakoś ładniej by wyglądała, i zdawałaby się czymściś niepospolitym. Ale wieszże ty, czym jest ten mój pokój, to moje szczęście, którego mi może czasem zazdrościsz? Oto niczym innym, tylko drobną miedzianą monetą do codziennego użycia, wystarczającą tylko na kawałek chleba i na nic więcej. Ty dziś jej nie masz, jutro nie masz i pojutrze możesz nie mieć. Ale przychodzi szczęśliwy moment, natchnienie rozpromienia twoją głowę i to, coś długo nosił w sobie, występuje na jaw z ciałem i duszą, i widzisz na płótnie wystawione podziwieniu wszystkich, utrwalone na zawsze lotne rojenia twoje, owe pajęcze nitki, któreś snuł i plątał w sobie długo z męką i prawie z bólem. O wierz mi, wówczas radość twoja jest czystym złotem, bo to świecąca, brylantowa chwila, której byś nie wymieniał za lata mojego zwyczajnego wesela i której taki bazgracz jak ja nigdy nie dożyje.

Marian porwał się z miejsca, rzucił się na szyję Ignasia i serdecznie go ucałował. Potem uspokoiwszy się wziął jego rękę i ściskając rzekł:

— Dziękuję ci, przyjacielu! Jeżeli kiedy takiej chwili dożyje.) pewnie podzielę się nią z tobą. A teraz dajmy temu pokój. Jeszczem za młody, abym desperował. Uczyć się, pracować i czekać: to moje hasło.

I obydwa usiedli, każdy przy swojej sztaludze. Ignaś jak mówił, tak zrobił. Świszcząc wziął paletrę i pędzle i kopiował dalej ładną, niewielką madonnę Czechowicza , którą ojciec jego oczyścił i wyrestaurował, a którą Zieliński , pomnażający co dzień swój kosztowny zbiór, wygrzebał gdzieś zakopconą i połamaną i staremu znajomemu do oczyszczenia przysłał. Marian zaś, zamyślony i milczący, usiadł na swoim miejscu i świeży rysunek swój poprawiał, przyglądając musie w lusterku, zdejmując lub wzmacniając cienie i prostując linie konturów.

VII

Pokój ten miał dwa okna wychodzące na dziedziniec. Pomiędzy oknami stał wysoki blejtram , obciągnięty prostym płótnem i przegradzający izbę do połowy na dwie komórki, z których każda miała swoje światło i stanowiła osobną dla każdego z młodych ludzi pracownię. Nie było tam naturalnie wielkiego porządku i bardzo starannej czystości, bo Łukaszowa, jedyna w tym domu. sługa, wszystkiemu wystarczyć nie mogła, a panicze, jak ich nazywała, nie mieli czasu i chęci co dzień zamiatać i co dzień wszystko układać.

Leżały więc rysunki na ziemi; stały po kątach i na małych koszlawych stołach zakurzone głowy gipsowe, chyliły się do upadku niewielkie Apolliny, muzy i fauny, wyglądały spod kawałków płócien ręce i nogi, a do ścian parawana poprzypinane były szpilkami to szkice Mariana na papierze lub na obrzynkach płótna robione, lub kopie czystsze i równiej, porządniej pozawieszane w komórce Ignasia. Zresztą w jednej i w drugiej stało po parze pustych sztalug, były skrzyneczki z kredą i z węglami, pudełka na farby, kupa pędzli i kilka buteleczek z olejami różnego gatunku.

Na ścianie naprzeciw drzwi wisiał bez ram portret Ignasia, siedzącego przy sztaludze i z paletrą w ręku, bardzo podobny i wcale ładny; dalej zaś jeszcze lepszy i charakterystyczniejszy portret pana Anzelma, trzymającego w obu rękach zakopcony zupełnie obraz i uśmiechającego się do tej masy sczerniałej i niewyraźnej, spod której miał wydobyć może arcydzieło jakiego mistrza, tające się pod tym wiekowym brudem.

W drugim pokoju był gabinet i pracownia pana Anzelma. Tam na środku stał duży i niezmiernie równy stół, na którym kładł obrazy podkartonowane i równał je żelazem, zdejmował raszplą stare płótno i naklejał nowe; tam były szafy, jedna z rysunkami szkolnej młodzieży, z których lepsze wybierał i chował u siebie, aby było co pokazać na egzamen; druga z najcelniejszymi wzorami, które tylko zdatniejszym uczniom dawał, a w trzeciej były różne przybory do reparacji obrazów potrzebne, jako to: rozmaite farby, mastyksy , oleje, spirytusy, piłki, pilniki, raszple, kraty na śrubach ściągających do sklejenia pękniętych obrazów na drzewie itd.

W tych szafach tylko i na stole był porządek, zresztą na izbie taki sam nieład, jak i u młodych malarzy. Na ziemi porysowane i podarte papiery, puste sztalugi po kątach, kilka blejtramów bez płótna, na ścianach paletry czyste i z zaschniętymi farbami, szkatułka otwarta, w której mnóstwo pogniecionych pęcherzyków, i na niskim stoliczku kupa pędzli, które daremniuteńko stały przy sztaludze, na której nie było roboty nawet zaczętej.

Jedna tylko prawdziwie kosztowna ozdoba znajdowała się w tym pokoju. Na ścianie z prawej strony w dużych złoconych ramach wisiał obraz, ochrzczony Sebastianem del Piombo i przedstawiający Chrystusa wskrzeszającego Łazarza. Po grubym nałożeniu farb, po śmiałości rysunku, szerokich światłach i draperiach wnosić można było, że to jest dzieło tego mistrza, którego Michał Anioł wystawiał jako współzawodnika Rafaelowi, zazdroszcząc tajemnie jego wziętości i chwale. Tak przynajmniej utrzymywał pan Anzelm i nikt by mu nie wyperswadował, że to nie jest Sebastian, ale może inny jaki ze szkoły rzymskiej malarz. Nim go jeszcze translokowano do Łukowa, wyszukał gdzieś w Warszawie u Żydów to stare i zakopcone płótno, zapłacił tylko za ramy i po kilkunastu miesiącach najtroskliwszej i najsumienniejszej pracy, przyprowadził do tego stanu świeżości i blasku, który rzeczywiście należało admirować.

Toteż z religijną prawie czcią szanował swego Sebastiana, kazał synowi i Marianowi co dzień przynajmniej kwadrans przypatrywać mu się z uwagą i chociaż już nieraz ofiarowano

mu za niego, jak na biedne nasze amatorstwo, niezłą nawet sumkę, zbyć go nie chciał mówiąc:

— Jak nie będą miał butów, to będę chodził boso; jak nie będę miał kawałka mięsa, to jeść będę suchy chleb, a to, com wydobył z rąk żydowskich i spod dymu i sadzy wyjął, zostanie u mnie, abyście wszyscy wiedzieli, co można zrobić, kiedy jest cierpliwość, jaki taki sens w głowie i wielka miłość sztuki w sercu.

Został więc Sebastian na ścianie pana Anzelma, a gdy stary abnegat nie miał grosza przy duszy, siadał sobie (naprzeciwko obrazu i przypominając, w jak opłakanym stanie klejnot swój nabył, a jakim jest teraz, był kontent, wesół i żartował ze swojej biedy.

Taką była prawa strona domku pana Anzelma. Na lewej było także dwa pokoje. W pierwszym, niby jadalnym, stały łóżka Mariana i Ignasia, a przy nich stoliki ich z książkami i seksternami . W drugim pokoju sypiał pań Anzelm i czuwał z prawdziwie ojcowską troskliwością nad obyczajami młodych ludzi.

Oba te pokoje były pod wyłączną inspekcją Łukaszowej. Więcej też w nich porządku i czystości dawało się postrzegać; przynajmniej co dzień były zamiecione, kurzawa co dzień starta i łóżka porządnie zasłane, zawsze czystą i białą świeciły bielizną. Daliśmy poznać cokolwiek szczegółowiej skromne to obejście biednego nauczyciela, sądziliśmy bowiem, że miło będzie czytelnikom widzieć to miejsce, gdzie bohater nasz zaczął myśleć, gdzie zaczął czuć gorące bicie swego serca dla przyjaźni i sztuki, gdzie mu przeszły najlepsze lata dzieciństwa i chwile młodości, w których czas rzuca nasiona na przyszłość.

Po scenie, którąśmy opisali, o godzinie pierwszej z południa w domku tym zupełna panowała cichość. Marian milczał i rysował, Ignaś czasem tylko poświstywał kopiując Madonnę, a Łukaszowa kiedy niekiedy skrzypnęła drzwiami od sieni, wyzierała na ganek i kiwając głową, szeptała:

— Oho! już gdzieś zagawędził się stary.

Właśnie gdy po szósty raz wyszła i głośniej odmawiała monolog, równie naturalny jak te, które się obficie zdarzają — choćby i w naszych własnych dramatach, tylko cokolwiek krótszy — otwarły się drzwi od furtki i wszedł na dziedziniec pan Anzelm z czapką na bakier, z jednym kołnierzem od koszuli wyżej niż drugi wyciągniętym, z twarzą więcej niż zwykle zarumienioną i z powiększonymi a błyszczącymi oczami. Stuknął on mocno drzwiami i podnosząc nogi wyżej, niż było potrzeba na równym miejscu, uśmiechał się dobrodusznie do swojej kucharki.

Pan Anzelm miał już blisko lat sześćdziesiąt, jeszcze jednak był zdrów i dość czerstwo wyglądał. Twarz jego regularna okazywała ślady dawnej piękności: nos tylko cokolwiek spuchł i poczerwieniał, policzki okryły się jakimściś stałym i plamistym rumieńcem, a zmarszczki zaczęły się pokazywać na czole i pod oczami.

Zęba nie miał ani jednego i to dawało szczególny wyraz jego śmiechowi, który często wybuchał, zwłaszcza gdy miał cokolwiek w czubku.

Oczy jego siwe, bystre i okazujące niepospolite zdolności, wyjaśniały się i błyszczały szczególniej, gdy myśl jego była sztucznym sposobem podniesiona.

Głowę miał zupełnie siwą i cokolwiek łysą; długie jednak i srebrzyste włosy, które mu na policzki i na tył głowy spadały, nadawały całej jego postaci wiele charakteru i powagi.

Średniego wzrostu, lecz trochę przygarbiony od ciągłego nachylania się nad robotą, nosił najczęściej surdut oliwkowy, prawie zawsze stary, wytarty i często świecący łokciami. Wicemundur urzędowy, który tylko w wielkich okazjach przywdziewał, leżał gdzieś w kącie jego pracowni, między starymi płótnami i szkicami, z których ani jeden nie był skończony. Rękawiczek prawie nie znał, kapelusza nie cierpiał, równie jak i nowych butów, które jeśli były całe, to prawie zawsze łatane.

Gdy dążył do klasy, a zatem w stanie zupełnej trzeźwości, szedł potulnie, przygarbiony, z teką pod pachą, z czapką pochyloną na tył głowy. Lecz gdy wracał do domu. wieczorem z jakiego miejsca, gdzie go uczęstowano lub gdzie się sam uczęstował, wtedy prostując się i chrząkając podnosił nogi wysoko jakby w marszu, i położywszy czapkę na bakier, często ją na prawe ucho naciskał.

Wszakże nigdy nie widział go nikt tak pijanym, aby się czegoś nieprzyzwoitego dopuścił lub jaką burdę zrobił, lub od rzeczy gadał. Owszem, w tym stanie podchmielenia umysł jego nabierał siły, pamięć stawała się żywszą, język dobitniejszym. Wówczas to mówił najchętniej o sztuce, wychwalał swoje zajęcie restauratora starych obrazów, wyjaśniał synowi szczegóły, które on już dziesięć razy słyszał, zaprawiając te perory sarkazmami, którymi zacinał to amatorów, którzy sami nie wiedzą, co kupują, to malarzów, którzy biorą się nie do swojej rzeczy, to wreszcie ogół publiczności naszej, którą więcej obchodzą ramy niż to, co się w nich zamyka.

Miał pan Anzelm wielu przyjaciół w Łukowie, wszyscy bowiem cenili jego zdolność i akuratność w wypełnieniu obowiązków. A chociaż przykro było kolegom, że się czasem potajemnie wymykał do takich miejsc, gdzieby człowiek w jego położeniu znajdować się nie powinien, nie stronili jednak od niego; owszem, zapraszali go chętnie do siebie, raz, aby go odwieść od wizyty w ustronnym jakim szyneczku, a po wtóre, aby się zabawić jego gawędą, która przy szklance herbaty, podsyconej ożywczym duchem, lub przy kieliszku dobrego wina stawała się i pocieszną, i nauczającą.

Gdy Łukaszowa obaczyła pana swego w niezwykłym o takiej godzinie humorze, westchnąwszy i kiwając głową, rzekła:

— A chodźże jegomość, chodź! Kto to widział o drugiej na obiad przychodzić? Dobre będą pierożki, które się, już od godziny gotują.

— Oh! wielka rzecz! Co to? lekcję mam na karku czy co? Teraz wakacje, stara babo, nie gniewaj się i nie gderaj! Zatrzymał mię u siebie ksiądz regens — mówił dalej pan Anzelm, postawiwszy z pośpiechu nogę trochę za daleko, tak że się cokolwiek zatoczył. — A dobre wino mają księża w konwikcie Szaniawskich!

— Widzę, widzę. I to widać, że już Pan Bóg dał wakacje, bo jegomość o dwunastej na obiad nie przychodzisz, a i z czym innym do wieczora nie czekasz.

Tak mruknąwszy wierna i poczciwa sługa, odwróciła się i splunąwszy poszła do kuchni.

— W złym humorze moja stara. Ba! z żoną, świeć Panie nad jej duszą, byłaby gorsza przeprawa — rzekł pan Anzelm, śmiejąc się głośno i usiadłszy na ganeczku, krzyknął na młodych ludzi, aby do niego wyszli.

Gdy oba się zjawili, Marian z ołówkiem w ręku, Ignaś z laską i pędzlem, stary spojrzał na nich z ukontentowaniem i dodał:

— Aha! widzę, pracujecie, korzystacie z wolnego czasu. Dobrze chłopaki! Czas, to stary 'dziad, ale ma skrzydła i szybko leci. Kto go umie chwytać za nogi, ten chodzi w całych butach i nie świeci łokciami. Ale i ja nie próżnowałem, choć ten garbaty Mieris patrzy na mnie tak, jak gdyby mi chciał kłamstwo zadać. Dostałem piękną rzecz, to jest, teraz niepiękna, bo zakopcona, zakurzona, mało co widać i niejeden z naszych amatorów, co lubi piękne ramy i czerwone, i niebieskie draperie, rzuciłby to w kąt. Ale już ja węchem czuję Andrea del Sarto albo Anibala pod tym grubym lakierem, którym to biedne, pokaleczone płótno jakiś partacz naciągnął, sądząc, że to bryczka na resorach. Jak obaczycie tam nóżkę aniołka, do której dotarłem się prostą wódką i kawałkiem mydła, to sami powiecie, że miałem rację wychylić u księdza regensa na wiwat takiej zdobyczy parę kieliszków dobrego" wina. Ale chodźmy jeść — dodał powstając. — Stara dąsa się na mnie, żem się spóźnił. Jej się zdaje, że pierożki są najważniejszą rzeczą, dla której trzeba stary obraz porzucić. A mnie się zdaje, że stary obraz, to coś tak osobliwego, że dla niego można zapomnieć o jedzeniu. Każda liszka swój ogon chwali. Każdy kowal myśli, że bez jego młota świat wywróci się do góry nogami. Wszyscyśmy jednakowe kpy, kiedyśmy głodni i gdy rosół gorący, to wszyscy jednakowo w łyżkę dmuchamy. Chyba że kto musi w kułak dmuchać, jak nie ma rosołu. Ale to się nam nie zdarzy, póki poczciwa Łukaszowa żyje. No! chodźmyż.

I poszli, pan Anzelm naprzód, śmiejąc się i bijąc mocno nogami w podłogę, a młodzi ludzie za nim, spoglądając na siebie i z wyrazem, w którym jawnie można było wyczytać: szkoda tego człowieka!

Przy obiedzie pan Anzelm uwiadomił młodych ludzi, że go ksiądz regens zaprosił do siebie i pokazał jakieś stare malowidło, dosyć spore, ale zakopcone i znacznie uszkodzone, które mu ktoś znajomy z Warszawy przysłał dowiedziawszy się, że jest w Łukowie biedny nauczyciel rysunków, który chodzi w dziurawym surducie i który za tanie pieniądze ze starych. rzeczy robi nowe.

Marian i Ignaś uśmiechnęli się, a pan Anzelm zawołał:

— Czegóż wy się śmiejecie? Czy z amatora, który mnie aż tu znalazł, mając w Warszawie dosyć takich, którzy by mu tę przysługę zrobili? O fryce! o żaki! wy nie wiecie, co to są nasi amatorowie. Jest, prawda, w Warszawie człowiek, który kocha sztukę więcej niż siebie i żonę, i tym jest Zieliński; jest jeszcze kilka osób znakomitych i bogatych, którzy się znają i kupują, którzy kupią i starą rzecz i dadzą ją porządnie wyrestaurować, i mową naszego malarza, jeśli zrobił co z talentem, z natchnieniem i nie tylko na dziś, bez stadiów i przysiedzenia fałdów. Ale to, widać, amator nie taki. To musi być jeden z tych, jakich mamy wielu, bo przecież musi ich być dosyć kiedy tyle obrazów jest w handlu, tyle ram wisi na ścianach w każdym dostatniejszym domu. Historia takiego amatora — mówił dalej pan Anzelm, zapomniawszy o jedzeniu — jest na przykład taka: Jegomość dostał wyższy urząd lub sukcesję, i państwo przenieśli się z mniejszego lokalu do większego. Meblują się i mają przyjmować gości. Puścili się w wielki świat, oddają wizyty samym panom i dla takiej tylko kompanii, z wyłączeniem nawet krewnych, mają dawać wieczory. Aż tu imość patrzy, że ma w salonach kilka ścian próżnych. Zwierciadeł nie wystarczyło, firanek tam dociągnąć i przyczepić nie można. „Mężu! — woła więc na gwałt — co tu zrobić! Idź na Franciszkańską ulicę, kup obrazów olejnych". Mąż mierzy ściany i z nitką, na której pani popoprawiała węzełki, żeby się osieł nie pomylił, idzie na Franciszkany. Tam. znajduje ramy świeżo odzłocone i właśnie przypadające do miary, ale w nich obrazy stare, czarne, zakopcone, na których nic nie widać. Żyd rekomenduje: „Kup pan to, tanio przedam, to Rembraindt" . „Dlaczegoż to Rembrandt, kochanku!" — pyta kandydat na amatora. „Jak to dlaczego?" — odpowiada Żyd. — „Albo to pan nie widzi, że tu nic nie widać, tylko czoło i piętę". I pan kupuje w tym przekonaniu, że za wartość ram kupił kilka Rembrandtów. Tymczasem pani postrzegłszy, że na jednym widać tylko czoło, na drugim tylko koniec nosa mocno nałożony, na trzecim tylko piętę lub palce od nogi, łamie ręce i krzyczy: „Cóżeś ty najlepszego zrobił! Jakże to powiesić, kiedy to czarne, brudne, zakopcone, połamane! O ja nieszczęśliwa!" Mąż perswaduje, że to Rembrandty. Co jej po Rembrandtach, kiedy u niej mają być na wieczorze sami panowie; kiedy jej potrzeba, aby ściany błyszczały, aby z nich jaśniały kolory białe, niebieskie i czerwone i aby wszystko pokryte było werniksem , co by szklił się jak zwierciadło. Dalej więc mąż z obrazami do malarza: „Zrób pan z tych starych rzeczy nowe". Malarz postrzegłszy, że głupiec, zgadza się, ale położył ogromną cenę. Jegomość wziął się za głowę. „Jak to? Odnowienie starej rzeczy ma więcej kosztować niż obraz cały z ramą razem!" Szuka więc innego i rozpytuje się, gdzie jest taki człowiek, co by tanio z tych starych obrazów zrobił nowe. Ktoś mu powiedział, że jest w Łukowie taki majster, co podobne cuda wykonywa, i na próbę przysłał jedno z tych biednych płócien, na których leżą pokrzywdzenia wieków, a pod nimi może się ukrywa ręka jakiego mistrza, co się nie spodziewał zawędrować na Franciszkańską ulicę i wpaść w ręce amatora, co go kupił dlatego, że jego żonie potrzeba było ram suto wyzłoconych. Tym to sposobem u nas — mówił dalej pan Anzelm — idzie handel rzeczami sztuki i w takim też celu dostaje się nam robota. I wieluż to jest partaczów, co się jej podejmują? Wieleż znajdziesz obrazów, nawet po znaczniejszych zbiorach, na których z wierzchu nowe leżą bazgraniny, a pod spodem może się arcydzieło ukrywa. Żal się Boże, doprawdy!

— Jedz no, jegomość, jedz, bo wszystko ostygnie — rzekła Łukaszowa, stojąc za krzesłem perorującego pana Anzelma.

Zaśmiał się stary i sprzątnąwszy kilkanaście pierożków, które świeciły się przed mim od masła, odsunął próżny talerz, wyciągnął się na krześle i tak dalej mówił:

— Mato jest, mało takich, co by mieli pojęcie, co to jest restaurowanie starych, uszkodzonych dzieł sztuki! Czy oni o tym wiedzą, że dobry; restaurator powinien im oddać oryginał w takim stanie, w jakim wyszedł z rąk mistrza, aby nikt nie powiedział, że go ktoś późniejszy miał w ręku, aby najbieglejszy znawca nie poznał, że ten ktoś tarł go palcem do potu, smarował watą namoczoną spirytusem i olejkiem terpentynowym, dotykał strużkiem , pilniczkiem i raszplą, namaczał gąbką, wygładzał garbizny żelazem, ponaklejał łuszczki zeszklone, które poodskakiwały, a nareszcie z cierpliwością miniaturzysty, ze znajomością maniery i sposobów różnych szkół i różnych mistrzów, kładł swoje farby tam, gdzie ich nie było, zestosowywał koloryt ze starym kolorytem pracowicie i tak ostrożnie, aby się nie rozgniewały cienie mistrza, że po jego arcydziele błąkał się partacki pędzel, ma przykład jakiegoś nauczyciela rysunków. I to jest właśnie sztuka restauratora! Takim to mozołem, taką drogą przyszedłem do mojego Sebastiana.

— Jakże ojciec chcesz — odezwał się wówczas Ignaś — aby każdy, komu się jakim przypadkiem dostanie stary obraz, znał wszystkie tajemnice tak wyłącznego i trudnego kunsztu.

— Każdy! każdy! — zawołał pan Anzelm, zagartując włosy. — Któż to mówi? Ja takiej pretensji nie mam wcale, ani mam za złe temu głupcowi, co mi towar swój sprzedał, że wyraźne dołączył żądanie, abym mu za cenę od do rubli srebrnych, ze starego obrazu zrobił nowy. Ale chciałbym, aby każdy prawdziwy amator, aby każdy, co robi zbiory, co kupuje i gromadzi dzieła sztuki z samopoznaniem i krytyką, wiedział także, a wiedział dokładnie, ile wart człowiek pracowity i biegły, co naprawia szczerby zrobione przez czas i niedbałość ludzką, co oddaje wysoką wartość rzeczy, która w takim stanie, w jakim do rąk jego przychodzi, nie ma żadnej. Bo pytam się, co komu z tego przyjdzie, gdy jakąś brudną, zasmarowaną i zakopconą przestrzeń w złoconej tylko ramie na ścianie swej powiesi. Czy to jest ta rozkosz wysoka i tajemnicza, jaką daje sztuka? jakiej doznaje człowiek oświecony, gdy patrzy na mistrzowskie powtórzenie natury lub gdy go otoczą postaci święte i wzniosłe, gdy do jego serca przemówią te oblicza, jakie widzi na Madonnach Rafaela i Murilla , na Chrystusach Tycjana, Weroneza i Guida ? Prawdziwy amator powinien wiedzieć, że przyprowadzenie uszkodzonego dzieła do jego pierwotnego stanu nie jest rzemiosłem, ale jest sztuką; że wymaga pracy, nauki i, śmiało powiem, talentu; że zatem ten talent trzeba uznać, trzeba go ocenić, tym więcej że nie masz żadnego, który by był bardziej niewdzięcznym i mniej sam siebie wynagradzał. Każdy talent wydaje coś oddzielnego,co nosi na sobie piętno swego twórcy, a jego zdolność i imię utrwala. Talent restauratora ma tysiąc trudności do pokonania, a sam siebie zatrzeć musi. Jest on tym większy, im go mniej widać, im zręczniej robotę swą ukrywa, im kunsztowniej niknie przed okiem znawcy. Nie ma więc dla niego sławy, która sama jest już najpiękniejszą nagrodą; powinna więc być nagroda insza, powinien być nie taki szacunek," jaki ma pan Anzelm Łęczycka, który chodzi w łatanych butach. Ale niech ich tam Pan Bóg sekunduje! — dodał zaśmiawszy się i kiwnąwszy ręką. — Szkoda psuć sobie krew po obiedzie pani Łukaszowej, który chociaż się przestał, jednak był doskonały. Ot, pokażcie mi lepiej, coście zrobili.

Marian i Ignaś poszli po swoje roboty. Ale nim się zebrali, nim ten poprawił jeszcze parę błędów, które świeżo postrzegł, a Ignaś złagodził półcieniem jedno miejsce, które mu się raptem za ostre wydało i które ojciec zganiłby pewnie, przeszedł dobry kwadrans. Gdy weszli do izby jadalnej, postrzegli, że pan Anzelm, sfatygowany długim mówieniem i rozmarzony parą szklankami piwa, którymi miarkę dopełnił, pochylił głowę na piersiach i w najlepsze chrapał. Zamknęli więc cicho drzwi i gdy powrócili do swojej pracowni i na sztalugach roboty swe złożyli, Ignaś, biorąc rękę Mariana, rzekł:

— Drogi mój Marianie! jak ty mi czasem wyrażeniami swymi ojca mego przypominasz!

— Za kilka dni —odpowiedział Marian, patrząc przenikliwie na pięknego młodzieńca — gdy odjadę, gdy wasz domek opuszczę, to ci nawzajem twój ojciec mnie przypominać będzie. Ale tam, tam Ignasiu, gdzie pewnie nikt mnie nie zrozumie, kto mi ciebie przypomni? — i w oczach jego wymalowała się czułość i żal, i dziwna jakaś tęsknota, a Ignaś utulił go na swych piersiach i kilka łez z pięknych oczu młodzieńca spadło na szorstką i nieforemną głowę rozrzewnionego garbusa.

VIII

Wieczorem tego samego dnia przyjechał ojciec Mariana, a nazajutrz odbył się akt publiczny ze zwykłą uroczystością. Pan Anzelm w wicemundurze, w granatowych szarawarkach i w białej chustce, spod której wysokie wychodziły kołnierze, pokazywał zebranym gościom rysunki uczniów" zachowując na koniec szkice Mariana z natury rysowane i jego roboty olejne. Wszyscy się dziwili prawdzie, łatwości pierwszych i pięknemu kolorytowi drugich. Pan Janusz miał łzy w oczach, słysząc tak pochlebne głosy, a pan Anzelm poprawiał tylko swą białą chustkę, w którą ubrał się jedynie dlatego, że miał się czym popisać, że pragnął tym sposobem uczcić talent pierwszego ucznia swego. Inaczej nigdy by się był takiego ekscesu w toalecie swej nie dopuścił.

Po skończeniu aktu, na którym Marian obdarzony był pierwszą nagrodą, dwaj przyjaciele i ich ojcowie poszli do pana Anzelma na obiad. Tu Łukaszowa wysadziła się ze swą kulinarną sztuką; dała barszcz różowy z uszkami, sztufadę z kartofelkami; dała kurę pieczoną z kompotem i hreczuszki osmażane, po których, jak sama potem mówiła, wszyscy oblizywali palce.

Gdy po obiedzie oba starzy zostali przy stole, ciągnęli buteleczkę, którą pan Janusz zafundował, i rozmawiali o przyszłym kierunku, jaki młodemu człowiekowi okazującemu tak znakomite zdolności dać należało, młodzi przyjaciele poszli odwiedzić niektórych kolegów, a potem Marian, mający nazajutrz Łuków opuścić, udał się z pożegnaniem do zwierzchnika szkoły i niektórych profesorów, którzy mu najwięcej przychylności okazywali.

Dziwnymi uczuciami miotane było serce garbatego artysty. Żal mu było serdecznie pana Anzelma, którego rady, a nawet cichy domek, tak odpowiadały jego usposobieniu, tak mu były moralnie i artystycznie potrzebne. Łzy miał w oczach, ile razy pomyślał o rozłączeniu siwym z przyjacielem dzieciństwa, który go bronił, a którego on kształcił; którego piękność stała się dla niego jakby typem piękności męskiej, a serce i humor źródłem tylu pociech, jakich już w krótkim życiu swym nieraz potrzebował. Ciągnęło go Drezno ze swoją Madonną del Sisto , z Nocą Corregia , z płótnami Pawła z Werony i Chrystusem Tycjana i Guida, ciągnęło go tym bardziej, że ojciec i sam widząc ogromny postęp, i argumentami pana Anzelma przekonany, zgadzał się już na tę podróż i przeznaczał na to potrzebny fundusz.

Ale biedny Marian, widząc blade lice ojca, postrzegłszy, że na samą wzmiankę lub zostawienia go jeszcze w Łukowie, lub wysłania za granicę bladł daleko mocniej, wzdychał i łzy miał w oczach, wyrzekł się wszystkiego, a chociaż wiedział, co go w Rutce Mazowieckiej czeka, ucałował ręce ojca, podziękował mu za jego dobre chęci i zapomnienie siebie i prosił stanowczo, aby go wziął z sobą do domu, a wszystkie projekta dalszego ukształcenia odłożył na potem.

Sceny pożegnania z panem Anzelmem i z Ignasiem, z Łukaszową i całym Łukowem opisywać nie będziemy. Każdy z czytelników, jeśli był tak szczęśliwym, że w jednym i tymże samym miejscu zaczął i skończył nauki, łatwo znajdzie w swej pamięci tę chwilę, razem rozkoszną i bolesną, gdy z ciasnego, gorącego miłością i znajomego w każdym zakątku gniazda, które wychowało jego ducha i serce, puszczał się na świat szeroki i zimny, wstępował z trwogą i nadzieją na tę przestrzeń nieograniczoną, nieznajomymi manowcami zarosłą i obfitą w zdradne perspektywy, przy których końcu, tylko fatyga, zawód i rozczarowanie.

Spakowawszy więc swoje książki i artystyczne graty, którymi brykę ojcowską naładował, i zostawiwszy na progu cichego domku płaczącego pana Anzelma i szlochającą starą kucharkę, leżąc długo i sam płacząc na piersiach Ignasia przy mogile. Jadźwingów , do której go młody człowiek odprowadził, usiadł wreszcie milczący obok rozrzewnionego do gruntu serca ojca i do domu, gdzie go najwięcej grób matki i powinność synowska ciągnęły, pojechał.

Z wielką polityką i nawet oznakami uprzejmości przyjęła go macocha, dość niedbale Kasper, dość zimno i z ukośnym spojrzeniem Klotylda. Ale przynajmniej i brat, i siostra zachowali się w granicach przyzwoitych i nie obrazili garbusa żadną oznaką wstrętu, jaki postać jego na pierwszy rzut oka dać by mogła każdemu, kto by nie miał potrzeby wrażenia swego ukrywać lub nie miał żadnej chęci poznać bliżej tak ciężko upośledzoną przez naturę istotę.

Ale rozgospodarowany w domu tym guwerner i protego wana mocno guwernantka, czując się dobrodziejami naszej cywilizacji i mając się za jedyne kagańce, które ciemności nasze rozświecają, nie widzieli żadnej potrzeby żenować się i powstrzymywać, jak nie widzą żadnej przeszkody w rozwalaniu się po kanapach w salonach naszych, w obracaniu się tyłem do ludzi zasłużonych i tulących się tam po kątach i w zagłuszaniu swym modnym żargonem naszej poczciwej mowy, której właściwym miejscem sądzą przedpokój.

Panna Zoé, spodziewając się tegoż dnia przybycia pana Ksawerego, a zatem i śmielsza, i okryta łańcuszkami, bransoletami skuta, i mająca na wszystkich możliwych punktach swojego gorsu poprzypinane rozmaite symboliczne brosze, zaczęła pierwsza zezem na Mariana poglądać, uśmiechać się, szeptać do pana Lambineau i do Klotyldy i nareszcie dusić się od śmiechu. Pan Lambineau wtórował jej we wszystkim, czyniąc przy tym po francusku rozmaite dowcipne uwagi. Jedna z nich zabawiła nawet samą panią Cieszewską, która jednak taki dała obrót i konceptów Francuza, i swemu rozweseleniu, że przykrość, jaką stąd mógł mieć pan Janusz, złagodziła się zupełnie. Wszystko to byłoby się tym razem jako tako skończyło, gdyby panna Zoé nie była się spodziewała przybycia pana Ksawerego, a zatem gdyby nie była pewna, że cokolwiek powie, to pan Ksawery i pan Lambineau znajdą dowcipnym, pani Cieszewską puści to mimo ucha, a pan Janusz, choć dosłyszy i zrozumie, nie będzie śmiał uważać za niedorzeczne lub obrażające.

— Mówcie państwo, co chcecie — rzekła więc po francusku i podnosząc obnażone ramiona, jakby się czegoś bała — ale ja tu dziś na herbatę nie pokażę się wcale. Są rzeczy, na które niebezpiecznie patrzeć pod noc. Okropne zmory dręczyłyby mnie do dnia, tak żebym oka zaniknąć nie mogła.

— A cóż by to szkodziło? — rzekł wówczas Marian, patrząc na nią bystro i głosem ostrym i przenikającym. — Teraz noc ciepła, księżyc nie świeci. Będziesz panna mogła przechadzać się w alei ogrodowej. Słyszałem, że takie spacery lubisz.

Zaczerwieniła się Francuzka, zacisnęła wargi i złą polszczyzną zapytała:

— To pan rozumie po francusku?

— Rozumiem, moja panno — odpowiedział Marian głośniej i dobitniej — i dlatego radzę ci, abyś mówiła po angielsku, jeżeli chcesz naśmiewać się ze mnie i żartować z mojej ułomności, której sobie sam nie dałam. Mówiąc językiem, który pojmuję, dajesz panna podwójnie zły przykład swojej uczennicy i narażasz się na niegrzeczny odwet.

— C'est inoui ! — zawołała guwernantka i odrzuciwszy krzesło, na którym siedziała, wyszła.

Pani Cieszewska zagadała tę przykrą sprawę inszą materią, ale postrzegła od razu, że garbaty ma bystry wzrok i ostry język. Znaczącym więc spojrzeniem dała znak panu Lambineau, aby się moderował , co widać Francuz pojął, gdyż przystąpił grzecznie do Mariana i zaczął z nim mówić łamaną polszczyzną o gimnazjum w Łukowie, o sposobie, jakim tam uczą francuskiego języka, i kto uczy, wychwalając przy tym rysunki Mariana, które pan Janusz dawniej przywoził i jemu pokazywał.

Pan Janusz odetchnął widząc, że syna jego, choć ułomny i słaby, nie tak łatwo zjedzą w kaszy, jak może się im zdawało; że się im nie da zahukać, tak jak on sam na to pozwolił; a zatem że znajdzie w nim skuteczną obronę, a może z jego pomocą pozbędzie się z domu tej obcej szarańczy, który mu cały plon jego życia, to jest pokój domowy na starość i miłość rodziny, zjadła i zniweczyła.

Chociaż Marian tym sposobem pokazał, że zna swoje położenie i nie da sobie deptać po nogach, nie chcąc jednak rozpoczynać wojny z macochą i czując, żeby tym wcale nie umniejszył trosk ojcu, okazywał jej w każdym kroku synowskie uszanowanie, ustępował we wszystkim jej woli i znosił najcierpliwiej kaprysy i przycinki, jeżeli ich sobie pozwoliła. Zaraz nawet z początku, sądząc, że jej tym dogodzi, prosił jej, aby mu kazała oczyścić pokój w oficynie, nie w samym domu, to tylko za warunek kładąc, aby nie był zbyt ciasny i aby miał okno na północ.

Z panem Ksawerym, który zmarnowawszy resztę ojcowskiej fortuny, na ciągłego już wyszedł rezydenta, był niezmiernie grzecznym, nie zważał na nadużycia, jakie robił, na zajeżdżanie ojcowskich koni, utrzymywanie zgrai psów i zbyt pańskie obchodzenie się z ludźmi. Ale każde uchybienie ojcu postrzegał natychmiast i to przenikliwym spojrzeniem, to słowem, które pokazywało, że pojmuje bardzo dobrze intencję każdego gestu, każdego poruszenia, każdego wyrazu wujaszka, jak go tam nazywano, powstrzymywał pana Ksawerego, który z wiekiem straciwszy dawniejszą swą butność i czując, że jest ktoś, co widzi, jak jeżdżą po biednym panu Januszu, stał się dla niego delikatniejszym i dla Mariana także wiele okazywał grzeczności.

Z bratem i siostrą próbował Marian z początku drogi serdecznej. Chciał ich do siebie przyciągnąć, chciał Kaspra zachęcić do użytecznego zajęcia, a widząc, że nic zgoła nie umie, zaproponował mu, aby się wzajemnie uczyli: młodszy starszego po francusku, a starszy młodszego po polsku.

Nauka ta odbywała się rozmową i pisaniem. Trwała kilka miesięcy i tyle tylko przyniosła korzyści, że Marian, który jak do każdej rzeczy, tak i do tego wziął się wszystkimi siłami, wcale nieźle się wprawił do mówienia i pisania po francusku. Kasper zaś tyle się tylko nauczył, ile chłopak dość pojętny, ale zupełnie nie przygotowany, mógł skorzystać z rozmowy zdolnego gimnazisty o fizyce, o chemii, o historii naturalnej, o dziejach różnych epok i narodów, co wszystko garbaty nauczyciel starał się jak najjaśniej i najszczegółowiej wyłożyć, a czego zepsuty nałogiem próżnowania i czytaniem złych romansów panicz czasem z uwagą, a najczęściej z roztargnieniem słuchał. Ale do spisywania czego bądź w treści, dla wprawy stylu i ortografii, nie mógł go nigdy Marian skłonić i ów potomek wojewodów pomorskich, biskupa warmińskiego i kuzyn po kądzieli Kaspra Denhofa, który po Cecylię Renatę jeździł, nie mógł ćwiartkowego listu napisać, żeby w nim nie było takich omyłek, którymi by się dama najpierwszych rodzin poszczycić mogła.

Wszakże i te nauki, jakkolwiek z nich niewiele wynikało pożytku, wkrótce się przerwały. Pan Lambineau, który się Mariana bał, bo ten się z nim wcale nie żenował i nie oszczędzając go bynajmniej, przy każdym zdarzeniu przycierał mu rogów, odwiódł ucznia swego od korzystania z dobrych chęci i poświęcenia brata. Wrodzone i zaszczepione lenistwo poparło argumenta Francuza, a szepty i tajemne namowy panny Zoé, która garbatego cierpieć nie mogła, a w sekrecie przed panem Ksawerym ładnego młodzieńca na dobrą naprowadzała drogę, przywiodły rzecz do tego stopnia, że Kasper nie tylko na naukę do Mariana nie przychodził, ale z początku oziębły, wcale do jego stancyjki nie zazierał, a na koniec, dla przyczyn, które zaraz wyjaśnimy, zupełnie go znienawidził.

To samo było i z Klotyldą. Tu wprawdzie żadne nauczycielstwo nie miało miejsca. Bo chociaż Marian ofiarował się uczyć ją po polsku, ale panna Klotylda wręcz mu oświadczyła, że jej to wcale nie potrzebne, co matka i guwernantka potwierdziły. Że jednak dobre serce Mariana , cierpiało mocno, nie z powodu ograniczonych wiadomości siostry, ale z tego powodu, że na swój wiek wie już za wiele, że ją czytanie i zły przykład za mocno oświeca, postanowił więc, choć nie proszony, czuwać nad nią, nakłaniać do lepszego wyboru książek, a przy zdarzonej okazji, choćby z narażeniem siebie, dać dobrą nauczkę.

Wprawdzie Klotylda miarkując to, że Marian ma na nią oko, że ją traktuje jak dziecko i nie przepuszcza żadnego wyskoku kokieterii, wystrzegała się go i nie lubiła; ale gdy raz przy nim zapomniawszy się, z młodymi ludźmi, co ich odwiedzali, wdała się w rezonowania, jakby z Lelii lub Fizjologii małżeństwa wzięte, Marian w ciągu rozmowy tak ją ostro ścinał, tak bez miłosierdzia zawstydzał, tak jawnie i głośno ganił jej lektury i odsyłał do gramatyki, do geografii i historii, że panna Klotylda, płacząc ze złości, a nie śmiejąc skarżyć się matce, bo i ojciec popierał zdanie garbatego faworyta swego i to samo mówił, serdecznie go także znienawidziła i gadać do niego przestała.

Odtąd więc stosunki między rodzeństwem przerwały się zupełnie. Marian widywał brata i siostrę tylko przy obiedzie i przy herbacie, jeżeli czasem przyszedł, ale żadnym od nich słówkiem, żadną oznaką braterskiego przywiązania uraczonym nie był. Pani Cieszewska długo się jeszcze z nim ceremoniowała, pan Ksawery także, a Francuzi go nie zaczepiali, bo im się odcinał bez względu na to, kto i jak mógłby się obrazić.

Tym więc sposobem biedny Marian, widząc wszystkich przeciwko sobie spiknionych, a jako biegły fizjonomista, czytając na każdej twarzy jej tajemne myśli, które wszystkie, mimo pozornej grzeczności jednych i obojętności drugich, były mu nieprzyjazne, cierpiąc przy każdym obiedzie i przy każdym podwieczorku niewymowne męki, często się od nich uwalniał, a jeżeli przychodził, to jedynie dlatego, że ojciec przy nim był śmielszym, rozmowniejszym, jakoś niby gospodarza domu udawał i z lepszym jadł apetytem. Resztą dnia przepędzał przy swojej sztaludze, lub z ołówkiem w ręku, a wieczory z Pismem. Świętym, z Żywotami Skargi, z dziełami zamykającymi historię ludów polityczną lub opisy ich obyczajów i dzieje literatury i sztuki.

Był więc prawie samotnym. Ale ta samotność nie była mu wcale przykrą, bo godziny prędko schodziły przy pracy, a gdy znużony, wyciągał się na łóżku i z zamkniętymi oczyma odpoczywał lub wybiegał do bliskiego lasu i tam siedząc nad brzegiem Bugu, w ciemne jego wpatrywał się fale, wówczas marzenia jego rozpromieniała postać cudna, nie z czczych ideałów zlepiona, ale dotykająca grządek ogródka małą i lekką nóżką, zdobiąca gęste swe i lśniące włosy goździkami, które sama pielęgnowała, dojąca krówki, które pieściła, a przy tym tak świeżym, tak donośnym głosem śpiewająca pobożną piosnkę wieczorem, gdy myślała, że ją nikt nie słyszy, że Marian nie wiedział, nie pojmował, kiedy i jak przeszło mu dwie lub trzy godziny, które jak jedno mgnienie zniknęły. Jakim sposobem do tego przyszło, zaraz powiemy.

W tydzień po instalacji w oficynie, gdzie mu grzeczna macocha sama wybrała pokój z północnym światłem i jedno okno zasłonić, a drugie znacznie podnieść i rozszerzyć kazała; po rozłożeniu i uszykowaniu wszystkich swych książek, po rozwieszeniu szkiców, rysunków i przyrządzeniu sztalugi jednej i drugiej, które mu domowy stolarz naprędce zrobił, Marian dowiedziawszy się, że Narbut powrócił z drogi swej na Litwę, dokąd do familii jeździł, poszedł na Dymoszczyznę, którą już znamy, aby starego przyjaciela swego i opiekuna lat dziecinnych odwiedzić.

Było to wieczorem dnia lipca roku. Notujemy tę epokę dla tej samej przyczyny, dla której w dziejach ludów notują się pewne ery, od których ich żywot zewnętrzny lub duchowny inny bierze kierunek.

Słońce, idąc za biegiem Bugu, zapadało za te same lasy, za którymi ginęły i fale rzeki, złocące się kiedy niekiedy w swym biegu niknącymi promieniami i uderzające Jednostajnie o brzeg cichy i samotny. Już więc upał zniknął, ale jeszcze było widno i zostały resztki ciepła, co, nie paląc ciała, ogrzewało razem i ciało, i duszę.

Chociaż Marian widział kiedyś w dzieciństwie ten folwark, do którego teraz w dziwnym Jakimś usposobieniu dążył, ale nie znał go jeszcze w tym stanie, do jakiego przyprowadził go wdzięczny ojciec, chcąc tym darem wiernego sługę i przyjaciela nagrodzić.

Zbliżywszy się więc i stanąwszy za żywym, grabowym płotkiem, który całe obejście otaczał, dziwił się porządkowi i czystości, jaka wszędzie panowała; admirował wymyte i błyszczące, jak woda Bugu, okienka; pieścił w myśli dorodne geranie, różnokolorowe goździki i aksamitne lewkonie, które w nich stały; zazdrościł cieniu i chłodu, jaki czuł pod tym prostym ganeczkiem, z łat zbitym i dzikim winogradem obrosłym; kochał, sam nie wiedział dlaczego, białą brzozową kanapkę, opartą o pień ogromnej lipy, róg trawiastego dziedzińca zdobiącej, jakby przeczuwał, że tam niejeden wieczór przesiedzi, że mu poważny szept tej stuletniej głowy niejedną myśl natchnie, a chłód z tej zielonej korony spadający niejedną łzę osuszy.

Gdy tak stał, trzymając się obiema rękami rozrastającej się grabiny, i pogrążony w myślach czekał, aż się poruszą drzwi, aż zaszczeka piesek lub siwa głowa starego Litwina pokaże się w oknie, a jego biały wąs mignie między nakrapianym bukietem wonnych goździków, nagle spomiędzy wiotkich gałęzi brzozowego gaiku, ocieniającego ogród, wydobył się głos donośny, czysty i dzwoniący jak srebro, który zanucił: Wszystkie nasze dzienne sprawy.

Marian zadrżał, pochylił głowę i słuchał tej prostej, rzewnej, pobożnej pieśni, którą tak dobrze znał, której nuta towarzyszyła jego wzrostowi i rozbudzającej się w nim myśli, którą śpiewała Szypółkowska przy jego łóżeczku, którą później śpiewał stary Narbut, gdy zajęcia gospodarskie pokończył, którą jeszcze później śpiewała co dzień Łukaszowa, gdy sprzątnąwszy wszystko w domu, pana swego oczekiwała. Ale nigdy ta nuta nie rozległa się takim echem w jego duszy, nie budziła jej tak potężnie do rozpamiętywania przeszłości i do zaglądania w daleką i niepewną przyszłość. Marian zapomniał się zupełnie i wsparłszy zapadłe swe skronie na twardej i kościstej ręce, tak doczekał zupełnego zmroku. Już było prawie ciemno, gdy go ocknęło z zamyślenia raptowne szczekanie wielkiego psa i głos silny zawołał:

— Kto tam?

Był to stary Narbut, z dubeltówką na plecach, z parą kaczek przytroczonych do torby borsuczej, którą miał na ramieniu, i z wiernym swym legawcem przy boku.

Marian porwał się z miejsca, przystąpił do zdziwionego Litwina i wyciągnął do niego ręce dla powitania.

— A słowo stało się ciałem! — zawołał stary. — To ty, mój drogi Marianie? Skądże się tu wziąłeś i co robisz pod moim płotem? Czy cię już ta zgraja wyrzuciła z ojcowskiego domu?

— Wcale nie, mój zacny przyjacielu! — odpowiedział' Marian. — Skończyłem szkoły, ojciec przywiózł mnie do domu, gdzie teraz pocieszać go i bronić będę, ile zdołam.

Stary machnął ręką, jak gdyby to było na próżno, a Marian mówił dalej:

— Ale nie wątp tak o moim wpływie. Jestem w łaskach i pani ulokowała mię sama doskonale, sama starała się, abym miał dobre światło, nie kiwające się sztalugi i wygodne łóżko.

— Timeo Danaos et dona ferentes — odpowiedział stary Litwin.

— Ja też nie bardzo tym pozornym karesom ufam i nie drażniąc macochy bez potrzeby, jużem im trochę pokazał moje małpie pazury. Francuzce tak zmyłem głowę pierwszego zaraz dnia, że wszyscy poskromnieli i ojciec trochę odetchnął.

— Przysiedliż bo go! ha! Żebym się Boga nie bał.. — mówił Narbut i westchnąwszy, przestał. — Ale po cóż my tu stoimy? Czemuż nie wszedłeś do domu?

— Nie widziałem nikogo — odpowiedział Marian.

— Jak to nikogo? — zawołał stary. — Czyż Urszulki tam nie ma?

— Jakiej Urszulki? — zapytał Marian i dziwne jakieś gorąco oblało jego serce. Stary zaśmiał się i dodał:

— A prawda, prawda, nie mogłem ci tego powiedzieć w Łukowie, że moja wnuczka od dwóch miesięcy u mnie gości i jest moją gosposią i pociechą moich oczu, które już sześćdziesiąt dziewięć lat na świat boży patrzą. Chodź" chodź, pokażę ci ją.

I poszli oba ku domowi, a Urszula, usłyszawszy głos wiernego Azora, który zawsze przed gankiem parę razy szczeknął, dając znać, że pan idzie, wzięła świecę i wyszła do sieni, a potem do ganeczku na spotkanie kochanego dziadunia, któremu świeciła, podnosząc w górę światło, aby się stary nie spotknął. Wtenczas to na zielonym tle winogradu odmalowała się cudnie oświecona postać siedemnastoletniej dziewczyny w białym, letnim kaftaniczku, z uwolnionym od grzebienia i spadającym na ramiona warkoczem. Taką też odbiła się ona w imaginacji garbatego artysty, który wtedy dopiero wytłumaczył sobie, dlaczego ta pieśń, którą niedawno słyszał, tak głębokie na nim zrobiła wrażenie.

Stary Narbut miał rację, że Urszula mogła być pociechą jego oczu, bo też trudno sobie było wyobrazić coś bardziej pięknego i doskonalej ukształconego, jak była jej twarz, jej główka, falami ciemnych włosów okryta; jej oczy, jak aksamit tak miękkie, a przy tym tak pełne blasku; jej usta, gdzie słowo kojarzyło się z uśmiechem; jej postać słuszna, dorodna, a jednak tak delikatna i lekka, że zdawało się, przynajmniej Marianowi tak się zdawało, że nie dotykała ziemi, że do niej nie należała wcale i za zdmuchnięciem świecy mogła zniknąć, rozwiać się w powietrzu i zlać się z tymi tonami pieśni wieczornej, z którymi już w myśli jego stanowiła jedną i tęż samą całość.

— Patrz no, Urszulko! — rzekł Narbut — jaka to z ciebie gospodyni. Oto syn naszego dobrodzieja, pan Marian, który przyszedł tu mnie powitać z drogi, a z godzinę tam stał przed bramą pod płotem i tyś go do izby nie poprosiła!

— Doprawdy, dziaduniu! — odpowiedziała Urszula tym samym srebrnym głosem, który śpiewał w gaiku — żem nie widziała nikogo. Przepraszam pana — dodała z lekkim litewskim akcentem — jużci ja nie chciałabym panu uchybić.

I podniosła świecę na zbliżającego się Mariana, chcąc go lepiej obaczyć i ukłonić się. Ale gdy światło padło na jego wąskie czoło, na zapadłe skronie, na wystające na policzkach kości, na całą tę postać nierówną i połamaną, biedna dziewczyna zbladła, cofnęła się parę kroków i schyliwszy oczy i świecę ku ziemi, tak stała bez ruchu.

Zrozumiał Marian, co znaczyło to poruszenie, i uczuł taki ból w sercu, że gdyby go był wówczas stary przyjaciel nie wziął za rękę i kazawszy wnuczce przyrządzić jaką kolacyjkę, nie poprowadził za sobą, byłby uciekł i może by był nigdy już nie wrócił do tego miejsca, gdzie w tejże samej prawie chwili poznał, jakim by mógł być raj na ziemi, a jak trudno, takiemu jak on człowiekowi, jego zaczarowany próg przestąpić.

IX

Nie będziemy powtarzać rozmowy między dwoma przyjaciółmi w czasie wieczerzy prostej, wiejskiej i prędziutko przez siedemnastoletnią gospodynię przyrządzonej. Rozmowa ta toczyła się naturalnie o znanych nam okolicznościach, wszakże jeden jej szczegół wydobyć musimy.

Stary Narbut zapytał Mariana, co on tu będzie robił. Wtedy młody artysta zaczął mówić o swoim zamiłowaniu sztuki, o szybkości, z jaką mu czas schodzi, gdy siedzi przy robocie, gdy pod pędzlem jego rosną postaci, które wypieścił, wykochał w myśli, a które mu winny byt, życie i tę duszę" jaka się w ich postawie, w ich geście i twarzy wyraża. Potem dał poznać, ile mu zajmuje czasu sumienne przygotowanie się do każdej roboty, jak długo i ustawicznie musi uczyć się i przypatrywać naturze, aby ją z prawdą i z życiem przenieść na płótno, jak szukać w twarzach ludzkich tej piękności rysów, która harmonizuje z każdym stanem i poruszeniem duszy, z niewinnością myśli i pędem jej ku niebu lub ze znajomością i żądzą ziemskiego szczęścia, i z pochyleniem jej ku ziemi.

Gdy w tym punkcie rozmowy podniósł wzrok na siedzącą naprzeciw niego Urszulę, zadrżał minio woli, bo postrzegł, że go pilnie słuchała, że wsparta na białej i delikatnej rączce, z otwartymi na wpół ustami, wlepiła w niego ciemne i połyskujące się oczy i zdawała się nie widzieć tego wcale, że ten, co tak mówił o piękności, nie miał jej w postaci swej ani śladu i był zupełnie zapomnianym przez to bóstwo, któremu tak czysty hołd składał.

Postrzeżenie to pocieszyło biednego Mariana, dało mu cokolwiek zapomnieć o tym bólu, jaki uczuł, gdy Urszula cofnęła się na jego widok, schyliła oczy do ziemi i bała się widać podnieść je, sądząc, że to, co ujrzała, było tylko straszliwym przewidzeniem. Wtedy to nadzieja, która jak woda przeciska się najdrobniejszą szczeliną, nawet w, skale granitowej, znowu wstąpiła do jego serca, wtedy we dwójnasób pokochał sztukę, uważając i ją samą, i gorący o niej wyraz niejako za kładkę do tego raju, od którego przed chwilą widział się niezgruntowaną przepaścią oddzielonym.

Z początku rzadko Marian odwiedzał Dymoszczyznę. Ale im bardziej odstręczał się od ojcowskiego domu i rodzeństwa, tym częściej przychodził. Czy to przypadek zrządził, czy może wyrachowanie rodzącego się uczucia, ale zdarzało się, że nieraz przyszedł i wtedy, kiedy starzec był ze strzelbą nad rzeką lub w polu przy gospodarstwie.

Urszula, pamiętająca pierwsze upomnienie dziadunia, przyjmowała go najgrzeczniej, jak skoro się pokazał; starała się bawić, jak mogła, tak zacnego gościa i stopniami tak się spoufaliła i z jego postacią, i z tą myślą, że to syn ich pana i dobrodzieja, że ją ani rysy Mariana nie przestraszały, ani garb jego nie raził, że lubiła patrzeć mu w oczy i słuchać, gdy do niej mówił, a zapominając, że to tak znacząca dla niej osoba, prowadziła go z sobą do ogródka i tam przy nim, rozmawiając i śmiejąc się, pełła ogórki, oczyszczała grządki z chwastów, a gdy trzódka krów wróciła z pola, biegła ze skopkiem do obory, aby faworytkę swą wydoić, i wolała Mariana za sobą, aby się tej robocie przypatrzył i tak ją zrysował.

Łatwo sobie wyobrazić, że gdy Marian w kilka dni przyszedł, przyniósł jej ładny szkic, w którym Urszula i swą oborę, i siebie, i ulubioną Babetę, czarną, prześliczną krówkę, od kolonistki tego imienia kupioną, poznała. Rumieniec oblał jej twarz, była cudnie piękną, gdy się temu obrazkowi przypatrywała, a gdy poprosiła artystę, aby jej swą pracę na kilka dni zostawił, w oczach jej było tyle wdzięczności, głos jej zrobił się tak miękki, tak słodki, że Marian, który całą mocą swej woli odsuwał od siebie tę myśl, aby go kiedykolwiek pokochać mogła, złudził się jej wejrzeniem, które głęboko w. serce jego zapadło, odurzył się tym głosem, który rozległ się po jego duszy owym echem potężnym, które się niczym' stłumić i przekrzyczeć nie daje.

Wszakże im silniejszą poczuwał w sobie namiętność, tym uparciej z nią walczył i żadnym poruszeniem, żadnym słowem ani Urszuli, ani staremu Narbutowi nie dał jej poznać. Musiał, się doskonale ukrywać, kiedy nawet znajoma nasza, z Dąbskich Szumejkowa, najczęściej obecna ich rozmowom, czy był Narbut w domu, czy go nie było, nic nie postrzegła i najmniejszego nie wzięła podejrzenia. Raz jednak tylko co się biedak garbaty nie zdradził, taka radość zalała jego serce.

Gdy w parę tygodni po oddaniu szkicu, przedstawiającego śliczną dójkę, na Dymoszczyznę przyszedł, pani Szumejko, która na ganku z pończochą siedziała, zaczęła na niego kiwać i dawać znaki, aby szedł cicho i obecności swej nie zdradził. Marian przystąpił na palcach, a staruszka wzięła, go za rękę i podprowadziwszy pod okno, kazała w nie spojrzeć.

Marian krzyknął mimowolnie, postrzegłszy Urszulę, która przy stoliczku: pod oknem siedziała i kopiowała ołówkiem rysunek przez niego zostawiony.

Wydał się więc sekret, dlaczego ta piękna, naiwna dziewczyna z taką uwagą zawsze słuchała, wiele razy Marian o sztuce mówił. Wprawdzie w takim składzie osób rzadko się to zdarzać mogło, ale garbaty artysta postrzegłszy, że to jest magnes, którym ją do siebie przyciąga, sprowadzał, jak mógł, rozmowę na to pole. Wówczas widząc, że oczy jej nabierają blasku, że w nie wstępuje jakby natchnienie, że go słucha z uwagą i niemal każde słowo połyka, stawał się wymownym i ożywiał się sam tym czarującym tchnieniem, które z ust jej wpółotwartych zdawało się na niego spływać.

Była więc Urszula w duszy także artystką, sama nie wiedząc o tym, dążyła tą samą drogą, którą on dąży, a zatem spotkają się kiedykolwiek, zejdą się i wspólnie już dalej wiedzeni tąż samą gwiazdą do końca zawodu swego pójdą.

To była pierwsza myśl, jasna i wnikająca jak błyskawica, która się przez jego serce przesunęła. Gdy zestraszona dziewczyna dała się nareszcie uprosić, że rysunek swój pokazała, gdy Marian obaczył, że bez przygotowania, bez nauki, bez potrzebnych materiałów kopia jednak była wierna, rysy śmiałe i wszędzie widoczny ślad, że jest w niej coś, co czuje, jak trzeba, choć nie wie dlaczego, utwierdził się w tej myśli, że ta prosta, ale cudna dziewczyna, którą on już podniósł na szczyt wszystkich swoich ideałów, urodziła się artystką i urodziła się dla niego.

Odtąd zaczęło się dla Mariana nowe zupełnie życie, silniejszym prądem krew jego biła, szerszymi otworami promienie nadziei wpadały do jego serca i nieraz doznawał nawet tej czystej rozkoszy artysty, gdy jego słowo lub ręka urabia bogaty materiał i cudowne mu nadaje formy, którą starożytność pod postacią Pigmaliona w tak dosadny i dotykalny zamieniła obraz.

Marian uznał w Urszuli prawdziwy talent. Stary Narbut zdumiał się, gdy po niewielu skazówkach, po kilku niby lekcjach, obaczył ogromną różnicę w robotach wnuczki, która zawsze coś bazgrała i nie pojmując swego usposobienia, wykradała mu papier i wynosiła gruby czerwony ołówek, którym sobie w regestrach gospodarskich robił znaki i notaty. Pozwolił więc formalnie, aby gdy przyszła zima, korzystała z rad Mariana i popisała się przed nim, wiele razy przyjdzie. Chodził więc teraz Marian częściej, bo jakżeż było zaniedbywać takie zdolności, jak nie zanieść lepszych ołówków, gładszego papieru, rejsbreta i wzorów, czego wszystkiego na Dymoszczyźnie dostać było nie podobna.

Przyszedłszy, jak nie było posiedzieć przy rysującej z zapałem dziewczynie, kiedy każde słowo jego rady wpadało do jej główki, jak jędrne ziarnko pszenicy w sandomierską skibę, kiedy każda następna kopia była lepsza i śmielsza od poprzedzającej, kiedy za każdą razą, gdy przyszedł, zastawał kilka rysunków różnych przedmiotów z natury, a zatem czuł, że i w tym idzie tąż drogą, co i on, że wierzy święcie temu, co on mówi, że wdzięcznym okiem patrzy mu w oczy, gdy co pochwali, i przyglądając się rzutom jego ręki, gdy co poprawia, woła z westchnieniem:

— Och! gdybym ja kiedy tak mogła!

Tak przeszło Marianowi blisko dwa lata. Urszula dojrzewała moralnie i stawała się coraz piękniejszą. Kiedy niekiedy jaśniała ona tym wyrazem duszy natchnionej, która się budzi do właściwego jej życia, rozlewa się jakąś jasnością na czole, występuje dziwnym blaskiem w oczach, usta urabia do form zachwycających i całą postać zdaje się odrywać od ziemi. Gdy taka chwila minęła, stawała się znowu prostą, wiejską, serdeczną dziewczyną, gospodarującą z zapałem, pielęgnującą swoje kwiatki, kochającą swój ogródek i swą Babetkę, Marian sam nie wiedział, w której z tych chwil więcej w niej było uroku. W obu był on równie przy niej szczęśliwym. I czy w rozmowie ożywionej, którą pojmowała instynktem talentu, prowadził ją za sobą na wyżyny' sztuki i mówił o tym wszystkim, co ją w niej oświecić, co podnieść mogło; czy podawał jej wodę do podlewania kwiatków, " wyrzucał chwasty z bruzdy, z grządek, które ona wypełła, i niósł za nią skopek pełen mleka, które wydoiła, zawsze widział w niej istotę dla siebie stworzoną i uważał ją za wcielenie tej boskiej myśli, którą niebo w niego tchnęło i przez, którą był tym, czym był na ziemi. Odłączyć jej obrazu od siebie tak dobrze nie mógł, jak nie mógł odłączyć swej duszy od swego ciała. Nie pojmował więc bez niej życia, jak nie pojmował łąki bez zieloności, lasów bez cieniu i chłodu, sklepienia niebios bez czarującego oko błękitu.

Wszakże i to głębokie i wsiąknięte już w całą jego istność uczucie, równie jak i pierwsze porywy rodzącej się namiętności, nie wyszło na jaw. Skryte w głębinach jego duszy, wyrażało się ono tylko naturalną przychylnością, która w zdolnościach uczennicy, w potrzebie rozrywki osamotnionego i odepchniętego od krewnych kaleki i we wdzięczności dla Narbuta, opiekuna jego dzieciństwa, dostateczne znajdowała wytłumaczenie.

— Dziękuję ci, kochany Marianie — mówił nieraz stary, przypatrując się coraz ładniejszym, coraz prawdziwszym rysunkom Urszuli. — Widzę to sam, choć się znani na tym mało, że ta dziewczyna ma zdolności i pasję do rysowania. Takiej sierocie jak ona, choć dobra i ładna, i gospodarna, trudno o męża. Gdy umrę i zostanie sama na świecie, może z twojej łaski będzie miała kawałek chleba.

A Urszula mówiła nieraz do pani Szumejko:

— Jaki ten pan Marian dobry, jaki rozumny, jaki cierpliwy ze mną, biednym nieukiem, a jak doskonale rysuje! Czego się dotknie, to zaraz nabiera życia i prawdy. Ach! gdybym ja kiedykolwiek nauczyła się choć przez pół tak robić, jak on robi.

— Biedny on — odpowiadała pani Szumejko — syn takiego pana, a nie ma tam we dworze żadnej rozrywki. Tylko w malowaniu szuka pociechy i musi aż tu przychodzić do nas, żeby miał do kogo słowo przemówić.

— Alboż to mała pociecha w malowaniu? Czy myślisz, że mu potrzebne zabawy i kompanie? — mówiła Urszula, podnosząc w górę piękne swe oczy. — Kiedy kto ma pędzel w ręku i farby przed sobą, i okno, z którego świat boży widać, nie potrzebuje nikogo. O! gdybym ja mogła już farbami robić, jakżebym była szczęśliwa!

— Ej! moja kochana! — wołała wówczas pani Szumejko — jak pójdziesz za mąż, to ci to wszystko wyleci z głowy.

— Za mąż! — odpowiedziała Urszula. — A gdzież dla mnie mąż? — I oko jej zwracało się na portret Vandyka, którego kopię, w Łukowie jeszcze z dobrego sztychu zrobioną, dał jej Marian do przerysowania.

Z tych słów widać, że w Dymoszczyźnie nikomu ani przez myśl nie przechodziło, żeby w sercu tak upośledzonego od natury młodzieńca mogła znaleźć miejsce miłość dla kobiety, która odpłacić mu się wzajemnością, mimo obowiązków wdzięczności, mimo tożsamości gustów i talentu,nie byłaby zdolną. Z zapytania Urszuli: „A gdzież dla mnie mąż?", ze zwrócenia się jej oczu ku pięknym rysom Vandyka, widać także, że i ona miała ideał piękności męskiej , ku któremu zwracała się jej myśl, nie tylko jako artystki, ale o którym i kobiece jej serce marzyło.

Cała więc jej przychylność i poufałe obchodzenie się z Marianem było tylko wdzięcznym poddaniem się uczennicy z talentem kierunkowi biegłego nauczyciela, było oznaką radości naiwnej dziewczyny, że ten, co się urodził panem, nie gardził ich domem i wrodzoną uprzejmością Litwinki, której gościnność ma zawsze jakiś charakter serdeczny i na niewinną zakrawający kokieterię.

Tym postępowaniem Urszuli, tym wyrazem jej oczu, czasem natchnionym, czasem słodkim i rzewnym, czasem figlarnym i pełnym serdecznego śmiechu — jak to już powiedzieliśmy —łudził się niekiedy biedny Marian. Przychodziło mu więc czasem na myśl powiedzieć jej wprost, czym dla niego była. Ale gdy to postanowienie opanowało jego głowę i serce, a wówczas spojrzał przypadkiem na swoją rękę długą i kościstą lub na swą pierś wypukłą i krótką, lub na wysokie nogi, kiedy wzdrygnąwszy się na myśl o sobie samym, przejrzał się jeszcze w zwierciedle, wtedy odskakiwał przestraszony, rzucał się na pościel bez sił i nadziei i z ciężkim westchnieniem, a czasem ze łzą gorzką i złorzeczącą, odstępował od tego przedsięwzięcia, które nie mogąc mu dać szczęścia, jakiego pragnął, mogłoby mu odebrać to, jakiego używał, i życie jego zniweczyć i zatruć. Takim sposobem z ;tych częstych, z tych bolesnych walk z sobą samym wychodził zawsze zwycięzcą i pozorem tylko najzwyczajniejszej życzliwości okrywał uczucie głębokie i czyste, którego cudowny przedmiot zlał się i spoił w jego duszy z tym wszystkim, co miał za piękne i wzniosłe, z tym wszystkim, co tylko kochał i jako świętość czcił i wielbił. Na początku lipca roku, wieczorem, po prostym, wiejskim podwieczorku, który Urszula w dzień świętego Józefa Kalasantego, na uczczenie imienin dziadunia, kilku starym znajomym pod lipą wyprawiła, siedzieli wszyscy na brzozowej kanapce i wokoło zastawionego stołu używali ożywiającego chłodu po dniu gorącym i wesołą bawili się rozmową. Urszula cała w bieli, z bukiecikiem goździkowym przy gorsie, artystycznie ubrawszy głowę swą w ulubione kwiaty, krzątała się z takim zajęciem, tak była wesołą, tak ożywieniem swym i ruchem piękną, że biedny Marian musiał użyć całej siły, jaką go natura obdarzyła, aby nie ulec czarom i jakim niebacznym słowem gwałtu serca swego nie zdradzić.

Wszakże ta walka śmiertelna, którą z sobą staczał, tak go zmęczyła, że nim jeszcze ciemno się zrobiło, pierwszy z gości pożegnał starca i zapytującą go ze współczuciem Urszulę, dlaczego w takim dniu tak prędko ich opuszcza, i ukłoniwszy się reszcie kompanii, poszedł chwiejąc się prawie i ledwie mogąc utrzymać się na nogach.

W takim stanie doszedłszy do małego gaiku, który stał nad drogą między Rutką Mazowiecką a Dymoszczyzną i ocieniał małą dolinkę po której biegł wąski strumyk do Buga, położył się w gęstwinie i wsparłszy głowę na ręku, patrzał z daleka na to ciche ustronie, gdzie jego dusza została.

Wtedy usłyszał tętent dwóch wierzchowych koni idących stępo. Odchyliwszy gałęzie poznał Kaspra, który z panem Ksawerem ku Dymoszczyźnie jechał. Gdy się zrównali z klombem, w którym Marian był ukryty i od którego widać było dobrze dworek Narbuta i dziedziniec, i lipę, i białą sukienkę Urszuli, która jeszcze się tam krzątała, nie chcąc widać gości swych puszczać, oba jeźdźcy zatrzymali się i Marian mimo woli usłyszał natępującą rozmowę:

— Tam widno dużo ludzi i stary w domu. Wróćmy wujaszku, teraz nie pojadę.

— Jesteś tchórz, mój kochany, i nie umiesz się decydować — odpowiedział wujaszek, który spostrzegłszy, że panna Zoé zanadto gorliwie zajmuje się pronuncjacją młodzieńca, postanowił gdzie indziej uwagę jego zwrócić. — Dziewczyna podobała ci się od pierwszego wejrzenia, gdyś ją w kościele obaczył. I w rzeczy samej czarująca. Oko żywe, ciemne, pełne ognia, figurka kształtna i urobiona jak u Diany, chód elastyczny, na com już wówczas uwagę twą zwrócił, a ty przez trzy miesiące marzysz tylko o niej jak jaki romansowy mazgaj i do tej pory nie ośmieliłeś się zabrać z nią znajomości. Wstydź się doprawdy! Jeśli tak będziesz bojaźliwym, to cię pierwsza lepsza jak nic zawojuje i jak bydlę jakie do jarzma, tak do ołtarza za sobą poprowadzi.

— Myśli wujaszek, że to tak łatwo z tym starym — odpowiedział Kasper, westchnąwszy i spojrzawszy ku Dymoszczyźnie — widać dobrze ją strzeże i chowa. Słyszałem, że ta dziewczyna już tu jest od dwóch lat, a przecież nigdzie jej nie pokazał. I gdybym był wówczas przypadkiem nie pojechał do kościoła, byłbym jej dotąd nie widział i nie wiedział o jej egzystencji.

— W takich razach lepiej późno niż nigdy — odpowiedział po francusku wujaszek, aby moralne zastosowanie tej' maksymy stało się dobitniejszym. — Nie trać więc czasu, którego już i tak straciłeś tyle. Garbus zręczniejszy od ciebie. Wkręcił się tam już od dawna. A choć to potwór, a ty chłopiec gładki i powabny, zdmuchnie ci dziewczynę przed nosem.

— Tego się nie lękam — odpowiedział Kasper śmiejąc się. — Pewnie nie ślepa, bo uważałem dobrze, że ma prześliczne oczy i musi nimi widzieć doskonale, choć je jeszcze po wiejsku spuszcza.

— Jednakże ja ci mówię — rzekł znowu pan Ksawery — że garbus niebezpieczny. Nie podobna, aby on, artysta, widząc co dzień prawie tak piękną dziewczynę, nie zakochał się szalenie.

— Cóż by to szkodziło, proszę wujaszka — odpowiedział Kasper — żeby się zakochał? Wyśmiałaby orangutanga.

— Tak, ona by go może wyśmiała, gdyby jej zrobił taką propozycję, jaką ty jej zrobisz, podbiwszy jej sielskie serduszko —. rzekł pan Ksawery. — Ale Marian, student, nie zna świata i pamiętając na historię swej matki, nie zrobi tego. Zresztą to dla niego nie będzie żaden mezalians, jak byłby dla ciebie. Oświadczy się po prostu staremu, który widząc w tym honor i szczęście dla wnuczki, nie tylko nie Odmówi, ale ją zmusi. A twój ojciec pewnie sprzeciwiać się nie będzie.

— To masz rację, wujaszku, masz wielką rację — odpowiedział Kasper trąc czoło w niepokoju i niecierpliwości. — Muszę się spieszyć, żeby mnie przynajmniej poznała i obaczyła różnicę. A jednak dziś tam nie pojadę. Ten stary mię przeraża. To człowiek, co nie żartuje; znam go dobrze. Poddam myśl mamie, aby namówiła ojca, żeby go z jakim interesem wyprawił do Warszawy.

— To wyborna myśl! — zawołał pan Ksawery. — Ja ci dopomogę.

— Dziękuję ci, 'drogi wuju — rzekł Kasper — a wtedy obaczysz, jak gracko wezmę się do dzieła. Bo też warto, nieprawdaż, wujciu?

— Cudna, cudna dziewczyna! — mówił pan Ksawery.

— Do widzenia, mój aniołku — zawołał wówczas Kasper, posyłając ręką ku Dymoszczyźnie rzęsiste całusy — i potem oba zawrócili konie, i oddalili się galopem.

Już tętent ustał, a Marian leżał jeszcze na ziemi, z uchem natężonym, z bladą twarzą i zastygłym sercem. Zamach ten haniebny zdawał mu się świętokradztwem;' łzy bólu i złości zalewały jego oczy, gdy pomyślał, że tchnienie zepsucia może owiać, błoto rozpusty może obryzgać ten nieskażony przedmiot jego czci i miłości. Sam nie wiedział, jak sobie poradzić, jak odwrócić, to nieszczęście, zagrażające jego życiu i wszystkim nadziejom, które w sobie wykarmił. Im bardziej o tym myślał, tym bliższą zdawała mix się ta klęska, której by nie przeżył. I wówczas włosy się jego jeszcze więcej zjeżyły, drżenie śmiertelne go przejęło, a sądząc, że każda chwila zwłoki zgubi go i zabije, porwał się z miejsca przestraszony i pobiegł na Dymoszczyznę.

Stary Narbut siedział już wówczas na ganeczku i pacierze odmawiał. Gdy postrzegł Mariana tak okropnie zmienionego, przeląkł się niezmiernie, posadził zadyszanego i upadającego na siłach na ławeczce i zapytał troskliwie, co się stało i dlaczego powrócił. Marian chciał odpowiedzieć, ale w tejże chwili przez okna otwarte od pokoju rozległ się srebrny głos Urszuli śpiewającej: Wszystkie nasze dzienne sprawy. Wtedy biedny kaleka nie był już panem swego wzruszenia. Łzy puściły się z jego oczu, rzucił się, głośno płacząc w objęcie Narbuta i ukrywszy twarz swą na łonie zadziwionego starca, słowa przemówić nie mógł.

Gdy się cokolwiek uspokoił czując, że się niewątpliwie zdradzi, że nie będzie mógł z zimną krwią rzeczy tak opowiedzieć, aby się stary nie przeląkł, nie oburzył i zamachu na swój honor i spokojność jakim gwałtownym czynem odwrócić nie postanowił, zwalił wszystko na nerwowe wzruszenie, które go w taki stan wprawiło i którego powodem są familijne jego stosunki. Że zaś nie czuł dosyć sił, aby mu wszystko opowiedzieć, prosił starego, aby go jutro rano odwiedził, i pożegnawszy go, poszedł. Starzec pokiwał głową, pokręcił wąsa, odprowadził Mariana spory kawał drogi w milczeniu i powiedziawszy mu „dobranoc", a upomniawszy, aby rzeczy, których zmienić już nie można, nie brał tak do serca, do domu powrócił.

Marian całą noc nie mógł oka zamknąć. To chodził po pokoju, ciężkimi przybity myślami, to kładł się na łóżko ubrany, zamykał oczy i marzył o niewinnej i czystej dziewczynie, której dusza tak śmiałym lotem odlatywała czasem od ziemi a którą ludzie zepsuci i zdemoralizowani jak białą i podniebną gołębicę ująć i w brudnej kałuży życia zanurzyć chcieli. Ale już dnieć zaczynało, a sen ani myślał zamknąć jego powieki. Wtedy Marian powstał, ustawił na sztalugach dwa obrazy, już w znacznej części podmalowane, a w niektórych szczegółach staranniej nawet wyrobione, i usiadłszy naprzeciw nich w dużym krześle, przypatrywać się im zaczął.

Na pierwszym z tych obrazów była Maria dwunastoletnia i słuchająca nauk Anny; drugi wyobrażał tę chwilę stanowczą, gdy Józef budzi Marię, która się zdrzemała, siedząc z uśpionym na jej kolanach Jezusem, i ukazuje jej odlatującego już anioła, którego postać zaledwie widna, ale po którym jeszcze boski blask pozostał; owego anioła, który przyszedł z woli bożej i rozkazał Józefowi zabrać żonę i dziecię i uciekać z nimi do Egiptu.

Obie twarze Marii były cudnie piękne, obie — i rozwijająca się przez święte nauki dziewica, i upiękniona miłością macierzyńską niewiasta — były do siebie podobne, bo obie wyobrażały tę twarz, którą malarz w myśli i w sercu swym nosił i z którą nigdzie rozminąć się nie mógł.

Długo tak Marian siedział; nareszcie znużenie przemogło, oczy się jego przymknęły, głowa pochyliła się. na poręcz krzesła i sen smaczny i twardy przyszedł złagodzić troski i pokrzepić upadające pod takim wysileniem ciało.

Już było po siódmej, gdy wszedł Narbut i zastawszy go jeszcze pogrążonym we śnie, zdziwił się mocno, że młody człowiek nie rozbierał się wcale i tak siedzący przespał noc całą. Sen Mariana był tak twardy, że nie słyszał, jak stary przyjaciel jego przybył, wziął sobie krzesło, nie opodal usiadł i mimowolnie spojrzawszy na stojące przed sobą obrazy, już z nich oka nie spuszczał. Poznał on od razu rysy, oczy i cały wyraz twarzy Urszuli, równie w młodziutkim obliczu dwunastoletniej dzieweczki, jak w dojrzałym i prześlicznym licu dziewicy matki, patrzącej z trwogą i wdzięcznością za uchodzącym aniołem. Przypomniawszy sobie wczorajszą wieczorną scenę, przywodząc na myśl tyle innych okoliczności, na które przez ciąg dwóch prawie lat nie zważał, odgadł Narbut wszystko, co się działo w sercu biednego artysty, i uderzając się w czoło, rzekł sam do siebie:

— O! ja osieł stary, jak mnie było tego się nie domyśleć.

W tej chwili zbudził się Marian, zmieszał się widząc siedzącego obok siebie Narbuta, a powitawszy go z roztargnieniem, powstał, odwrócił sztalugę i jeden obraz drugim zasłonił. Stary Litwin udał, że tego nie uważa i zacząwszy od reprymandy, że niszczy wątłe swe zdrowie i pracą, i mocnym wzruszaniem się, głupstwami i złością ludzi głupich i złych, i niedosypianiem nocy jak się należy, zapytał, co go wczoraj tak przejęło i co mu ma powiedzieć.

Marian sam nie wiedział, jak zacząć, jak złagodzić cios, który sercu starego przyjaciela miał zadać. Nareszcie zaczął od tego, że wczoraj był chory i rozdrażniony, że pożegnawszy ich wcześniej, niżby był sobie życzył, nie mógł dojść do domu, ale musiał na drodze położyć się dla odpoczynku. Przypadkiem wybrał na to miejsce w gaiku nad strumieniem, tam zakryty gęstwiną tak, że go nikt nie widział, mógł być świadkiem rozmowy, którą mu obowiązek sumienia nakazuje zakomunikować staremu, aby przedsięwziął środki, co by występne zamiary zniweczyć mogły. Jakkolwiek go to boli, że musi być oskarżycielem, ale pragnąc oszczędzić i ojcu zmartwienia, i bratu wstydu, i jemu, dla którego ma zawsze tyle wdzięczności i przyjaźni, jakiego uniesienia, które by do nieszczęścia doprowadzić mogło, zamilczeć wypadku tego nie może.

Stary pobladł na ten wstęp, który widać Mariana wiele kosztował, tak mówił zwolna i tak nie śmiał oczu na niego podnieść.

— Ale mówże już, mów, o co idzie — rzekł Narbut, ciągnąc niecierpliwie wąsy. — Na co tyle przygotowań? Czy potrzebujesz słowami przekonywać mię o swej przyjaźni i życzliwości?

Wtedy Marian powtórzył treść rozmowy między wujem i siostrzeńcem, opuściwszy, rozumie się, wszytko, co tam mówiono o nim, i dodawszy, że ten zdemoralizowany utracjusz dlatego zapewne chce siostrzeńca swego innym zająć przedmiotem, że postrzegł słabość panny Zoé dla młodego chłopca i boi się jej serce utracić.

— Łajdaki! — krzyknął stary Narbut, porwał się z miejsca i trzęsąc się ze złości, i gryząc wargi i wąsy, prędko po pokoju chodzić zaczął. Gdy cokolwiek ochłonął, zbliżył się do Mariana, który rozmyślając o skutkach, jakie sprawić może wykrycie haniebnych zamiarów brata, obiema rękami twarz zakrył i tak siedział na miejscu, dręczony trwogą, wstydem i bólem. Narbut długo patrzał na niego z żalem, kiwał głową i siwe wąsy swe targał. Nareszcie wziąwszy jego rękę, rzekł:

— Dziękuję ci, Marianie, za twe ostrzeżenie. Wiem, ile cię to kosztuje. Ale bądź spokojny. Potrafię usunąć niebezpieczeństwo tak, że to ani ojcu twemu zmartwienia nie przyczyni, ani ciebie na żadną przykrość nie narazi.

Potem uściskawszy młodzieńca patrzącego mu bystro w oczy i starającego się odgadnąć z jego twarzy, co zrobić zamyśla, rozsądny ten, stały w swych postanowieniach, ale skryty Litwin, pożegnał się prędko i poszedł.

X

Marian przez parę dni nie śmiał zajrzeć na Dymoszczyznę. Nie wiedział on, jakie środki obrony przeciw płochym zamiarom brata rozgniewany starzec przedsięweźmie, obawiając się wszakże, aby niecierpliwy Kasper nie starał się wcisnąć do jego domu, bądź co bądź, i aby stąd nie urosło jakie nieszczęście, a zatem ciężkie zmartwienie dla ojca i dla starca tak słusznie oburzonego, ,był niespokojnym i w ciężkich myślach i walkach dni i nocy trawił. Na koniec trzeciego dnia rano, nie mogąc już znieść swojego stanu, udał się tam, gdzie spodziewał się znaleźć ulgę i zaspokojenie.

Gdy wszedł na dziedziniec, zastał zupełną ciszę. Okiennice z lewej strony przysłonięte, nikt nie siedział na ganeczku, żaden głos przyjazny go nie powitał. Drżącą ręką otworzył drzwi od sieni i zdziwił się niemało, gdy znalazł zamkniętym na klucz ten pokój, w którym Urszula zwykle o tej porze rysowała. Ze ścieśnionym sercem zbliżył się więc do pokoiku Szumejkowej i gdy tam wszedł cicho i bojaźliwie, zastał staruszkę siedzącą na niskim stołeczku przy łóżku, z. twarzą obiema rękami zakrytą. Pończoszka, którą ciągle robiła, leżała przy jej nogach na ziemi, a kłębek z nićmi odtoczył się od niej daleko. Wszystko pokazywało, że w ciężkim była smutku, że ją nic zająć i rozerwać nie mogło.

Marian stał tak przez chwilę, nie śmiejąc wymówić słowa i zapytać, co się to stało. Wtedy Szumejkowa, podniósłszy głowę i poznawszy go, zaczęła ciężko wzdychać i łzy potoczyły się z jej oczu.

— Co to pani jest? — zapytał Marian blednąc i zbliżając się.

— Ach, co mi jest? — odpowiedziała ocierając oczy — siądź no pan, panie Marianie, to panu powiem!

Marian usiadł, a ona szukając okularów, zdejmując z ziemi pończochę, do której robienia zabierała się, i oglądając się za kłębuszkiem, który jej Marian podał, tak dalej mówiła:

— Co mi jest, pytasz pan? Miły Boże! jak nie ma być, kiedy od trzech dni oczy moje nie osychają z łez, kiedy mi wszystko z rąk leci, strawa do gęby nie lezie i Bóg świadek,. że od tego czasu samą tylko kawą żyję. Bo jużciż potrzeba jakiegoś posiłku, żeby człek z głodu nie umarł. Jakbym zachorowała, to by tu jeszcze gorzej było i wszystko by poszło do góry nogami. Ale to z Litwinami zawsze tak. Napatrzyłam ja się tego w Lidzkiem, gdziem tyle lat mieszkała; nadoświadczałam się tej biedy z moim nieboszczykiem mężem, który był najpoczciwszy człowiek, ale także taki, jak i inni. Oj! kochany panie, tam to nie tak, jak u nas w Koronie, gdzie szlachcic nagada się pierwej do woli, nakrzyczy się i nic nie zrobi. Gdzie tam, u nich wcale inaczej. Litwin coś sobie ni stąd ni zowąd namota na wąs, nachmurzy się, ułoży sobie nic nikomu nie powiedziawszy i potem łap, cap, już i zrobiono. Ani sięna to obejrzy, że tym komuś dogryzie i do zmartwienia przyprowadzi. Tak ot i nasz pan Józef. Choć on dla mnie dobry, niech mu Bóg da zdrowie, biednej, opuszczonej wdowie dał u siebie przytułek i karmi mię, i odziewa, a jednakowo taki natura pociągnęła wilka do lasa i on przyprowadził mię do tego, że ja siedząc tu sama i zalewając się łzami, i biedząc się myślą, musiałam to sobie nieraz powiedzieć i w oczy bym mu powiedziała, że taki Litwin Litwinem.

Marian siedział jak na szpilkach; pot zimny występował' na jego czoło, nie przerywał jednak wiedząc, że może ją tym. sposobem wrzucić w jaką inną materię, która ich jeszcze dalej odprowadzi od rzeczy, o której pragnął się dowiedzieć. W tej chwili wszakże nie mógł już wytrzymać i zapytał:

— Ale jednak powiedz pani, co się stało, że się łzami zalewasz i biedzisz z myślami?

— Jak to, co się stało? — odpowiedziała stara, zdejmując okulary. — To pan nie wiesz, że jej już nie ma?

— Kogo, nie ma? — zawołał Garbaty, zrywając się, a nogi pod nim drżeć zaczęły i zimno śmiertelne przesunęło się przez jego piersi.

— A 'widzi pan — rzekła stara, nie domyślając się, co biedny Marian uczuł — i panu to dziwnym się wydaje, żeby tak ni stąd, ni zowąd, nie rzekłszy nikomu ani słowa, nie poradziwszy się, nie pogadawszy o tak ważnej rzeczy, bo jużci to nie to, czy na obiad dać barszcz, czy rosół, i warto było zastanowić się, przygotować się, bieliznę dziewczynie poprać, spisać porządny regestrzyk jej rzeczy, a nie tak na łeb na szyję, jakby się dach nad głową palił, zabrać płaczącą i nie wiedzieć dokąd wywieźć. Ej, fe! tak się nie robi. Czy to ona co zawiniła, żeby ją tak raptem wywozić z domu, którego była ozdobą i pociechą? Czy to ja nie kochałam jej i nie zasłużyłam na to, żebym wiedziała przecie, gdzie się taki aniołek obróci, w jakiej stronie, gdzie, pod czyją opieką będzie żyć i czy ją tam kto pokocha, popieści i pocacka, tak jak tu wszystko to miała ode mnie! Biedna moja Urszulka! Jak o tym pomyślę, to mi się serce kraje! — Tu staruszka rzeczywiście rozrzewniła się tym wspomnieniem i gorzko płakać zaczęła.

Marian powstał, przeszedł się kilka razy po pokoju i potem przystąpiwszy do okna, czoło swe o chłodną szybę oparł. Wtedy stanęła przed myślą jego cudna postać Urszuli, z całym swym urokiem, zajaśniały jej oczy ciemne, których promień przejmował go do głębi duszy, i zabrzmiał w jego sercu ten głos, którego dźwięk srebrzysty wprzód go jeszcze przeniknął, nim wiedział, z jakich ust wychodzi. Wszystko to wyobraziło się tym mocniej, tym głębiej go wzruszyło, iż czuł, że traci najpierwszą i jedyną życia swego ozdobę i może traci ją na zawsze.

Gdy tak stał w milczeniu i gonił myślami po nieznanej drodze za swym ideałem, który znikając przed nim, zdawał się odbierać mu ochotę do życia, energię do pracy i jakby wydzierał z piersi jego i głowy wszelką wyższą zdolność, którą Bóg w nie włożył, Szumejkowa tymczasem, uspokoiwszy się i otarłszy łzy, tak dalej mówiła:

— Otóż to widzisz pan, tak to i mnie było, jakiem była młoda. Mieszkaliśmy w Trokach i dobrze nam tam było. Raptem, ni daj, ni pójdź, mój Szumejko, Panie świeć nad jego duszą, przyszedł zachmurzony do domu i nie zważając na to, że byłam przy nadziei i że mnie wziął nie z kurnika— bo jużci co Dąbska, to nie Szumejko, co Korona, to nie Litwa — kazał wszystko spakować, czym prędzej kłaść wszystkie rzeczy na bryki żydowskie, które już stały przed gankiem, i nic nie powiedziawszy dlaczego, co, jak, bez przyczyny, bez dania racji, powiózł mnie do Lidy. O! napłakałam się wtenczas do woli i pomyślałam sobie: Dobrze mi tak! Nie było jak głupiej zakochać się w Litwinie, kiedy jeszcze tego świat i Korona Polska nie widziała, żeby która Dąbska została starą panną i nie znalazła męża i w domu. A tym bardziej ja, co, bywało, jak przyjdę do kościoła w Łomży, to wszyscy się oglądali, a nie było mężczyzny, koło którego bym przeszła, żeby nie strętwiał i nie zapomniał pacierza w gębie. Ale tak to już Pan Bóg urządził i święć się wola Jego we wszystkim. Mężczyzna może sobie powiedzieć: tę wezmę, a tej nie wezmę, tę chcę, a tej nie chcę. Ale kobieta musi iść za swoim przeznaczeniem i choćby była dziesięć razy Dąbska, to taki dostanie Litwina i do tego jeszcze Szumejkę, jeśli taka była jej dola. Któż wie, może i mojej ślicznej i kochanej Urszulce nie było przeznaczono, aby tu została, ale żeby także poszła za mąż tam, gdzie się urodziła.

Te ostatnie słowa ocknęły Mariana. Przystąpił on prędko do Szumejkowej i rzekł:

— Więc Narbut wywiózł pannę Urszulę na Litwę?

— Alboż ja wiem! — odpowiedziała stara ruszając ramionami. — Czy pan Marian myśli, że powiedział, dokąd jedzie i gdzie ją wywozi? Pytałam się kilka razy. Tylko fuknął, że mi nic do tego, i na tym się skończyło. U nich tak zawsze; tak i mój nieboszczyk odpowiadał, kiedym się o czym dowiedzieć chciała. Bo oni wszyscy na jedno kopyto. Kula w kulę, poczciwi, dobrzy, ale mruki, że Panie zlituj się!

Nie będziemy dłużej nudzić czytelników naszych tą rozmową, której część przytoczyliśmy jedynie dlatego, aby z niej poznać mogli cokolwiek tę dobrą staruszkę, z którą się jeszcze w dalszym ciągu powieści tej spotkają. Ze sposobu jej opowiadania łatwo wnieść można, że Marian nieprędko i za pomocą tylko cierpliwości, na którą się już zrezygnował , dowiedział się: że Narbut, powróciwszy od niego posępny i nachmurzony, kazał zaraz przyrządzić krytą bryczkę, nakarmić dobrze trzy konie, a potem przywoławszy Urszulę, bez gniewu, ale serio polecił spakować wszystkie rzeczy, książki, jakie miała swoje rysunki, ołówki i inne przybory, które były jej własnością, te zaś, które należały do Mariana, uporządkować i odłożyć dla odesłania ich właścicielowi; że potem zawołał panią Szumejko, kazał sobie przygotować cokolwiek bielizny na drogę, sam wszystko to w tłumok swój upakował i po rannym obiedzie, przy którym im wszystkim nic do ust nie szło, przy którym on milczał i tylko wąsy targał, a one płakały, kazał zaprzęgać i nikomu nie rzekłszy ani dlaczego, ani po co tak nagle, ani dokąd i na jak długo i sam jedzie, i wnuczkę swą wiezie, przeżegnawszy tylko dom i drogę przed sobą, zmówiwszy głośno: Pod twoją obronę, wsiadł i pojechał.

Już była trzecia po południu, a Marian leżał jeszcze w gaiku nad drogą, oparty głową o krzak leszczyny, zapomniawszy o obiedzie i nie czując, że go słońce niemiłosiernie pali. Wszystko wokoło wydawało mu się pustką, z której pragnął jak najprędzej uciec. Im bardziej położenie swoje, charakter Narbuta i wszystkie okoliczności, które tak nagła decyzja jego za sobą pociągnąć mogła, rozważał, tym mocniej przekonywał silę, że te złote chwile, których dotąd doświadczał, powrócić nie mogą.

Znał on aż nadto dobrze starego przyjaciela swego i pewnym był, że raz wywiózłszy stąd wnuczkę swą, wywiózł ją nie na miesiąc, nie na dwa, ale bez powrotu. Tak piękna dziewczyna gdziekolwiek będzie, nie podobna, aby nie znalazła kogoś, co by ją pokochał i w sercu jej wzajemnego nie obudził uczucia. Zginęła więc dla biednego garbusa, a z nią zginęło wszystko, co go przywiązywało do ziemi. Jeden tylko pozostawał środek do odwrócenia tego nieszczęścia, które mu groziło. Powiedzieć wszystko ojcu i prosić go, aby się szczęściu jego nie sprzeciwił i starego przyjaciela swego do zezwolenia skłonił. Ale mógłże się na to odważyć, on, odrzucony od natury, odrzucony od rodziny, nie mający w sobie nic, co by oko kobiety zająć mogło i choć iskierkę tego uczucia, jakie w nim płonęło, ocknąć w niej i rozniecić!

Gdy tak rozmyślał i przepełniony goryczą, zakrywszy oczy rękami, prosił Boga, aby mu ukazał jaką ścieżkę do wyjścia z tak ciężkiego położenia lub dni jego skrócił, usłyszał znowu tętent kłusującego konia. Porwał się więc z miejsca i na drogę wystąpił. Był to znowu Kasper, ale już sam jeden, który do Dymoszczyzny dążył i przysłoniwszy oczy ręką od słońca, ku cichemu dworkowi chciwie patrzył. Zatrząsł się Marian od gniewu, a zapomniawszy o swej ułomności, postąpił jeszcze parę kroków i głosem przenikliwym i prawie syczącym zawołał:

— Dokąd to, młodziku, jedziesz i czemu patrzysz tam tak ciekawie?

Kasper drgnął, osadził konia na miejscu i spojrzawszy na brata, którego włosy się najeżyły i oczy błyszczały, cofnął się w tył i odpowiedział:

— Co ci do tego i czemu takim tonem do mnie mówisz?

— Temu — rzekł Marian — że wiem, dokąd jedziesz i po co; że zamiar twój nieuczciwy i niebezpieczny; żeś go powinien zaniechać i nie słuchać namowy tych, co cię wiodą do zguby, jeżeli chcesz i sobie oszczędzić wstydu, i ojcu cierpienia, którego z łaski waszej ma i tak dosyć.

— A, co tego, to już nadto! — zawołał Kasper — Ale wkrótce pozbędziemy się nieproszonego mentora. Już się nam wszystkim sprzykrzył i twój garb, i twój język. Wyprawa twoja gotowa, panie malarzu! A jak jeszcze powiem mamie, jak się tu odzywasz, to spodziewani się, że cię tu drugi raz na mojej drodze nie znajdę.

— Powiedz, powiedz — odpowiedział Marian ostrzejszym jeszcze głosem — ale powiedz matce i to, że jej brat dopełnia edukacji, jaką ci dano; że bojąc się o swoje miłostki z Francuzką, która się do ciebie mizdrzy, pokazał ci niewinną i śliczną dziewczynę, abyś się nią zajął, abyś ją uwiódł i naraził się na wstyd lub na kije od tego starca, którego jest jedynym dobrem i którego znasz doskonale. Powiedz jej to wszystko I dodaj jeszcze, że garbaty brat twój, który widzi wasze intrygi i przenika was na wylot, przeszkodził tym zamiarom i wujaszka twego, i twoim, bo cztery dni temu wysłuchał was, gdyście się tu zatrzymali, gdyś się ty wahał, a on, co by cię powinien był za uszy wziąć i od tak nikczemnego przedsięwzięcia odwieść, popychał cię jeszcze do rozpusty i krew twą podżegał. To wszystko powiedz swojej matce, pozwalam ci.

— Przeszkodził! Tyś przeszkodził! — krzyknął Kasper naskakując z koniem na Mariana, że aż cofnąć się musiał.

— Przeszkodziłem, tak, ja przeszkodziłem i dziękuję Bogu, żem do tego znalazł dosyć odwagi — rzekł Marian patrząc surowo w. oczy młodzieńca. — Ostrzegłem Narbuta, a on zaraz nazajutrz wnuczkę swą wywiózł. Teraz dom pusty; próżno tam jedziesz. Powiedz i to mojej macosze. Jeśli jest dobrą matką, to mi powinna być wdzięczną za tę przysługę, jakąm ci oddał.

Kasper nie słuchał dalej, ale spiął konia i poleciał galopem ku Dymoszczyźnie. Marian został na miejscu i patrząc za nim, odetchnął. Lżej mu się zrobiło na sercu, bo czuł, że się zbliża jakaś katastrofa, jakaś ważna w życiu jego przemiana, która w obecnym jego położeniu tak mu była potrzebną, tak konieczną, jak powietrze do oddechu, jak promień światła do wyjścia z jakiejś ciemnicy, skąd wydobyć się nie mógł i gdzie zaduszone przygniatały go wyziewy. Kasper tymczasem wpadł na dziedziniec pustego dworku, puścił konia i wszedł śmiało pod ten dach, którym ojciec jego chciał okryć pokój i odpoczynek zasłużonego sobie starca, a gdzie on chciał wnieść zepsucie, którego widok nie raził go, bo do niego przywykł i może nawet nie miał za występek.

Ale niedługo tam bawił. Przekonawszy się widać, że Marian mówił prawdę, wyprowadzony przez Szumejkową, która mu się nisko kłaniała, dosiadł konia i pędem wichru przeleciał obok Mariana, na którego nawet i nie spojrzał. Garbaty uśmiechnął się, jakby jakaś gorzka radość w sercu jego błysnęła i szybko za nim poszedł.

XI

We dworze już od godziny było po obiedzie. Pan Janusz poszedł do swego pokoju przedrzemać się, Kasper wybiegł na ową niefortunną wycieczkę, gdzieśmy go widzieli, a reszta domowej kompanii i jeden gość byli w salonie.

Salon ten wielki, o trzech oknach od ogrodu, z których środkowe było oraz drzwiami, umeblowany był dość okazale, chociaż we wszystkim, co się tam znajdowało, widać było więcej pretensji niż prawdziwego gustu i czystej elegancji. Nawet kobierzec, który go zaścielał i o który panu Januszowi szło najwięcej, był już podszarzany i nie wszędzie cały. Samo przez' się rozumie, że oprócz kanap, foteli i krzeseł, stolików, zwierciadeł, alabastrowej lampy, wiszącej u sufitu i mnóstwa firanek cokolwiek brudnych, ale w rozmaite festony pozawieszanych, nie tylko u okien, gdzie się mogły przydać, ale i na ścianach, gdzie nie wiedzieć dlaczego były, znajdował się tam i fortepian wiedeński, sprzęt nieodzowny w domu, gdzie panna, choć nie mająca ucha, ale niezmiernie muzykalna, uczyła się generałbasu od guwernantki, bardzo drogo płatnej i przez całe sąsiedztwo zazdroszczonej.

W zwykłym swym miejscu, na wielkim fotelu, blisko drzwi parapetowych stojącym, siedziała pani Cieszewska w morderowej sukni, wygorsowana, dość otyła, z twarzą cokolwiek zmiętą, ale wyróżowaną, i tak usznurowana, że piersi, niczym nie okryte, prawie pod brodę sięgały. Trzymała ona nóżkę, starannie ubraną o rzeczywiście bardzo piękną, na aksamitnej poduszce i zwijała na kłębuszek różową włóczkę, obracając zgrabnie białą i pulchną ręką, na której migały brylanty. Za motowidło służył jej guwerner, pan Lambineau, który siedział przed nią na niskim stołeczku i oparłszy łokcie na swych kolanach, na rękach rozstawionych moteczek trzymał.

Był to chłop dorodny, z ordynaryjną twarzą, czarno i mocno zarastający, w ciemnym, starannym odzieniu, w chusteczce lila, zawiązanej leciutko na potężnej szyi, i mający gors zapięty szpilką brylantową, na której pod drogim kamieniem była maleńka tarcza, a na niej ledwo dojrzany napis: Souvienstoi .'

W kącie pokoju na kanapie siedział pan Ksawery, w letnim surduciku, bez halsztuka i z odwiniętym kołnierzem od koszuli, złożonej na piersiach w sztuczne i eleganckie fałdy. Miał on już rok pięćdziesiąty, twarz jego zużyta zaczęła się okrywać zmarszczkami, głowa łysiała, skronie i końce bakenbardów okrywały się siwizną, ale w ogóle był to mężczyzna jeszcze dość przystojny i mógłby się podobać, bo był przy tym niegłupi, gdyby nie cyniczny wyraz oczu, który pokazywał, że dla niego nic nie było świętym, gdyby nie ton mówienia, jakiś wzgardliwy i rażący niedbałością, nieszanowaniem niczyich uszu i samochwalstwem, do którego przywykł, gdy w młodszych latach starał się o bogate partie i w tym celu łgał, co wlazło, prawił duby smalone o swoich powodzeniach i stosunkach i udając ciągle wielkiego pana, nabrał wszystkich pańskich narowów, bez żadnego z tych przymiotów, które dobrze wychowanego magnata odznaczają.

Parzy nim siedziała parana Carel, w ciemnej materialnej sukni, z obnażonymi ramionami, po których wił się złoty i giętki wąż, trzymający się ogonem i pyskiem olbrzymiej broszy, na której wyemaliowany był kupidynek z rozpostartymi skrzydłami.

Parana Carel była silna brunetka, słuszna i dość chuda, nosiła zawsze loki, które ocieniały jej śniadą twarz i z których jeden spadał za prawe ucho niby dlatego aby miała się czym bawić przy lekcji, a właściwie dla zakrycia nieładnej blizny, która po rozcięciu wrzodu na szyi jej pozostała. Mówiła zwykle szybko, głosem ostrym, wnikliwym, pronuncjacją paryską, i umiała grać oczami lepiej niż na fortepianie.

Panna Carel była jakaś nadąsana, roztargniona i poglądała często ku drzwiom wchodowym, a pan Ksawery, trzymając między dwoma palcami lewej ręki koniec jej niebieskiej szarfy, strzygł ją pomaleńku nożyczkami, które trzymał w prawej.

Przy fortepianie siedziała panna Klotylda, siedemnastoletnia blondynka, w długich melancholicznych lokach, w jasnej, lekkiej sukience, także mocno wygorsowanej i tak ściśniętej w pasie, że całą jej długą i admirowaną w okolicy talię można było dwiema rękami objąć.

Panna Klotylda miała krótkie rękawki, rękę obnażoną i cienkimi paluszkami przebierając po klawiszach, pochyliła zmęczoną myślami głowę, podniosła cokolwiek w górę bladą twarz i błękitne oczy, a szukając zapewne rozwiązania jakiegoś sercowego zagadnienia, rozumnie patrzyła w sufit. Przy niej, oparty o fortepian, stał młody człowiek niewielkiego wzrostu, we fraku, także blondyn, dość przystojny, ale nie mający w sobie owej szlacheckiej rubaszności i śmiałego wejrzenia naszych młodych obywateli.

Gość ten, który zdawał się bezpośrednio najbliższym sobie przedmiotem zainteresowaną osobą, pan Romuald Pietruszycki, był sąsiadem państwa Cieszewskich i trzymał w dzierżawie wieś, na którą użył ostatków kapitaliku, zostawionego sobie przez ojca. Część znaczna poszła na edukację, na podróż za granicę, a szczególnie] na pobyt w Berlinie i w Halli, gdzie się cały filozofii oddał .

Powróciwszy do kraju i widząc, że filozofia nie ma dna, z którego by coś zaczerpnąć można, a po głębszym zastosowaniu się i przypatrzeniu naszemu życiu i trybowi naszego myślenia, zmiarkowawszy, że dla nas mianowicie filozofia niemiecka jest to płot z frazesów, najeżony kołami greckołacińskich wyrazów , ale który zgoła nic nie ogradza, wziął się do gospodarstwa, zaczął oglądać się, zgodnie z filozofią krajową i obywatelską, za bogatą żoną, a filozofię niemiecką i jej telegraficzną mowę zostawił na taki tylko przypadek, gdzieby mu przydać się mogła jako środek lub do zrobienia sobie reputacji i popisania się przed młodzieżą, chciwą zawsze tego, czego nie rozumie, i łapiącą łakomie rogate wyrazy, których przełknąć nie podobna, lub do zamydlenia oczu jakiej pannie, gdyby ta, jak to wówczas było w modzie, okazywała skłonność do filozofowania, a miała przy tym ze dwakroć posagu.

Obecnie znajdował się pan Romuald w tym ostatnim przypadku. Trzymając więc jakąś sonatę, którą obiema rękami w trąbkę skręcał, i myśląc o posagu panny, Klotyldy, patrzał filozoficznie na jej rękę, która w takich razach ma symboliczne znaczenie.

Czytelnicy łatwo się domyślą, że te pary nie tylko dla odetchnienia po dobrym obiedzie, ale i dla wygodniejszego rozmawiania tym sposobem się rozsadziły. Nie powtarzamy tych rozmów, gdyż to były po większej części a parte , których treść łatwo odgadnąć i które zresztą nic interesującego w sobie nie miały.

Trwały one już przeszło z godzinę, już pani Cieszewska zaczęła ziewać, pan Ksawery przechyliwszy się konfideocjonalniej do panny Carel, zaczął jej coś szeptać, już pan Romuald, zabierając się odpowiedzieć na kwestię przez pannę Klotyldę sobie rzuconą: czy miłość prawdziwa jest w sercu czy głowie? — miał zacząć od „przyznania wyższości paralelizmowi natury z inteligencją nad jednostronnością idealizmu" i dowodzić, „że człowiek jako taki, ponieważ jest jeden według idei, a zatem tylko w świecie zjawisk żyje jako amfibion, w przestrzeni zaś życie jego jest tylko żyjącą postacią, a w czasie dopiero występuje jako żyjący duch" , gdy nagle drzwi od salonu z trzaskiem otwarły się i wpadł Kasper, blady, zmęczony i drżący od gniewu. Wszyscy mniej więcej przerazili się jego widokiem, a matka, rzuciwszy kłębuszek i powstawszy z miejsca, zawołała:

— Na miłość boską, Kasprze, co ci jest?

—To, moja matko — odpowiedział młody człowiek, stojąc przed nią i ledwie mogąc dech złapać — że przymuszony jestem dać ci do wyboru, czy wolisz, żebym ja tu został przy tobie, pod twoim okiem, pod twoim dachem, czy wolisz, żeby tu Marian został i lżył was, i krzywdził.

— Jezus Maria! Cóż się to stało? Możeszże tak mówić? — zawołała matka, załamując ręce.

— Mogę, droga matko! — odpowiedział unosząc się coraz gorzej młody człowiek — bo widzę w tobie zanadto cierpliwości, zanadto pobłażania na wszystkie szpiegostwa, donoszenia ojcu, sarkazmy i przytyki tego wyrodka, którego zuchwałość doszła do najwyższego stopnia. Jeżeli chcesz go tu znosić, jeżeli nie masz dość władzy nad ojcem, aby go stąd usunął, to dobrze, ja stąd pójdę precz, pójdę gdziekolwiek w świat, gdzie mnie oczy poniosą, bylem tu nie był i nie patrzył na to, co się tu dzieje. To rzecz konieczna, moja matko, bo mogłoby przyjść do jakiego wypadku, co by się stał całego domu nieszczęściem. Takiej zuchwałości, takich obelg na ciebie, na wuja, na nasze wychowanie i obyczaje, jakich dziś nasłuchałem się, drugi raz nie zniósłbym pewnie.

To wymówiwszy głośno, prędko i z zaiskrzonymi oczyma, rzucił się na krzesło i rękawiczkę ze złości na drobno kawałki drzeć zaczął.

— Le pauvre jeune homme! Il suffoque de douleur! Oh, le monstre! — zawołała panna Carel.

Pan Ksawery zaś, który domyślając się, że się zapewne młodzieńcowi ekskursja nie udała i że mu garbus na Dymoszczyźnie przeszkodził, patrzył dość zimno na tę scenę i nachyliwszy się do parany Carel, rzekł jej cicho:

— Nic mu się nie stanie, proszę iść do ogrodu, ja tam zaraz przyjdę i pawiem, o co to idzie. — Do siostry zaś obróciwszy się dodał: — Teofilo! z tym garbatym doprawdy trzeba raz skończyć, bo nigdy nie będziesz miała spokojności.

To powiedziawszy wyszedł za guwernantką, a pani Cieszewska, zagryzając wargi i trzęsąc głową, silnie zadzwoniła i gdy wszedł kamerdyner, kazała mu zawołać natychmiast Mariana. Potem obracając się do guwernera prosiła go, aby poszedł do jej męża i dał mu znać, że jest konieczna i nieodzowna potrzeba jego tu obecności.

Guwerner wyszedł, a pan Romuald, widząc że się na domowy uragan zanosi, nie żegnając się nawet, wymknął się, wsiadł do bryczki i pojechał. Została więc tylko matka, syn i córka.

Matka usiadła na swoim fotelu i zagryzając wargi, zacierała ręce i w niecierpliwości przesuwała pierścienie z jednego palca na drugi. Kasper siedział na miejscu, tarł ręką czoło i czasem tylko bił obcasem w ziemię, a parana Klotylda została przy fortepianie i patrząc dość obojętnie na to, co się wkoło niej działo, przerzucała tę samą sonatę, którą pan Romuald w ręku trzymał.

Wkrótce wszedł pan Janusz, mężczyzna wysoki, chudy, z siwą głową, z bladą i znękaną twarzą, co jeszcze widoczniej pokazywało się texaz że go ze snu zerwano i nie dano nawet przetrzeć oczu. Zbliżał się on zwolna ode drzwi, a widząc, że nic nadzwyczajnego w pokoju nie ma, że wszyscy zdrowi i żywi, siedzą tylko nie ruszając się z miejsca i nic do niego nie mówią, stanął zadziwiony i prowadząc wokoło wejrzenie bojaźliwe i drgające, które drażliwość jego nerwów okazywało, czekał, aż się która z osób obecnych odezwie i objaśni, po co go tak nagle ze snu zerwano.

Tymczasem pani Cieszewska poglądała tylko na męża i ruszała ramionami, Kasper siedział odwrócony, a panna Klotylda przewracała rauty. Scena ta stałaby się była komiczną, gdyby trochę dłużej trwała. Ale w tejże chwili otwarły się drzwi i wszedł Marian. Na twarzy jego była śmiałość, oczy dziwnym świeciły ogniem, podniesioną miał głowę i zdawał się chcieć na otwarte czoło swe ściągnąć burzę, która, jakby jaka ulga w większym daleko bolu, potrzebną mu była.

Pani Cieszewska, gdy go postrzegła, poprawiła się na krześle i zagniewanym tonem rzekła:

— Proszę tu, proszę bliżej!

— Czegoż pani ode mnie żądasz? — zapytał Marian i patrzył jej śmiało w oczy.

— Żądam — odpowiedziała groźnie macocha — aby się pan Marian w obecności ojca wytłumaczył, co ci mój syn zawinił, żeś go przyprowadził do tego, że chce dom rodzicielski opuścić, że tu mało konwulsji nie dostał z żalu i bolu po tych obelgach, których od ciebie doświadczył. Doprowadziłeś mię do ostateczności swoim postępowaniem i zapomniałeś, że zły język szkodzi tylko temu, kto go używa.

— Widać — odpowiedział Marian spokojnie, ale z przyciskiem — że Kasper nie powiedział pani wszystkiego, do czego upoważniłem go. Gdyby był rozsądniejszym, byłby milczał, gdyby był sumienniejszym, byłby pani powiedział tylko to, żem mu przeszkodził do wplątania się w sprawę, z której mógłby urość dla niego wstyd, a zmartwienie dla ojca; żem mu nie dał" dokonać czynności złej i nikczemnej, do której prowadziła go płochość, próżnowanie i złe rady tych, co powinni by go byli wcale inaczej uczyć słowem i przykładem. Sądzę, że pani nie jesteś tak dalece niebaczną matką, abyś mi to wszystko miała za złe.

Któż to upoważnił pana Mariana — zawołała obrażona kobieta, i zimną 'krwią pasierba, i jego słowy — abyś kontrolował postępki mego syna i robił się jego mentorem, kiedy on tego nie potrzebuje, kiedy ma mnie, która znam jego skłonności, kiedy ma wuja, który na niego patrzy, kiedy ma guwernera, który nad każdym krokiem jego czuwa.

— Lepiej by było — odpowiedział Marian, który postanowił już nikogo nie oszczędzać — aby słuchał rad ojca, na które nie zważa, a unikał rad brata pani, które nie są dla niego, jak miałem tego dowód, ja, który to mówię, i niech mi Kasper zaprzeczy, jeśli będzie śmiał zadać mi kłamstwo.

Pani Cieszewska zadziwiona taką śmiałością, wypatrzyła się na syna, jakby oczekując od niego zaprzeczenia, ale Kasper ' zerwał się z miejsca i nie zważając na nikogo wybiegł" do ogrodu.

— Widzisz pani — mówił dalej Marian — że powiedziałem prawdę. A co się tycze guwernera, to przyznam się pani, że Kasper jest już w tym wieku, że mógłby się bez niego obejść, a zwłaszcza bez takiego, którego radzę pani co prędzej usunąć z domu, bo jego bytność równie dla syna pani, jak szczególniej dla córki jest szkodliwą. Tym sposobem może się jeszcze naprawi niebaczny kierunek dany ich młodości i odwrócą się skutki zgubnych rad, które im tu dają, i złego przykładu, który ich otacza.

— Któż to u Boga! — zawołała wówczas macocha porwawszy się ze swego miejsca i przybliżając się do niezlękłego bynajmniej pasierba — kto niebacznie kierował ich młodością? Czy ja? Któż im daje zgubne rady i gorszy złymi przykładami, może także ja? O mężu! i ty znosisz to i pozwalasz w obecności swojej krzywdzić tę, co jest matką twych dzieci? Chodź, Klotyldo! Nie mamy tu co robić, miał rację Kasper, że ten dom trzeba opuścić, bo tu nie ma nad nami opieki, jaką ojciec familii rodzinie swojej dać powinien.

I wsparłszy się na córce, która rzuciła na garbatego wzrok niechęci i zawziętości, wyszła z pokoju, płacząc głośno i tym razem płacząc doprawdy, tak do żywego dojęły ją słowa Mariana.

Ojciec i syn zostali na miejscu. Pan Janusz, który od początku tej sceny nie odezwał się i załamawszy ręce, z pochyloną głową słuchał, sam nie wiedząc, czy się cieszyć, że Marian gorzką prawdą odpłacał macosze za upokorzenia ojca, czy zganić śmiałość, przez którą ubliża jego żonie, długo jeszcze pozostał w takiej że postawie i z odurzoną zupełnie głową. Nareszcie podnosząc obłąkany wzrok, jakby się z jakiego dręczącego snu obudził, i patrząc na syna, którego piękne oczy zwrócone były na jego lice z miłością i współczuciem, wyciągnął do niego ręce i zawołał:

— Czego oni od ciebie chcą, biedny chłopcze?

— Widocznie, mój ojcze — odpowiedział Marian, tuląc jego rękę do ust — chcą tego, abym im ustąpił z placu.

— Dlaczegoż bo im narażasz się? — mówił pan Janusz. — Na co było tak ostrą prawdą ściągać nienawiść na siebie i burzę na mnie? Mój kochany, nic to już nie pomoże! Bóg mię ukarał za grzechy mojej młodości i gorzki ten kielich muszę już wypić do dna. Daj więc pokój, załagodź to uległością, siedź cicho, jakby cię tu nie było, bo każdym swym poruszeniem, każdym słowem, choć słuszne, choć z uczciwego i przywiązanego serca pochodzi, pogorszasz tylko położenie i moje, i swoje.

— Nie bój się, mój ojcze! — odpowiedział Marian, patrząc z politowaniem na znękanego starca, który już wszelką energię stracił. — Wiedziałem, com mówił, i umyślnie powiedziałem tak, aby poznali, że oczy twe otwarte i że i ty to wszystko widzisz, co i ja widzę. Nie będą więc śmieli wznowić tej materii, przycichną, bądź pewny, i nie usłyszysz już o tym ani słowa. I gdybyś miał odwagę, mój drogi ojcze — dodał Marian biorąc jego rękę — podnieść znękaną głowę, odezwać się głosem, jaki ci przystoi, zbyłbyś się jak nic z domu niepotrzebnych gości, a żona i dzieci wróciłyby do uległości i należnego ci uszanowania.

Pań Janusz machnął ręką, jak gdyby chciał pokazać, że to już nie podobna, a Marian dodał:

— Te wszystkie groźby wyjazdu z dziećmi, opuszczenia twego domu, to próżne strachy, mój ojcze! Dokąd się oni udadzą? Gdzie pójdą? Żona twoja nie ma nic, tylko ciebie. Żaden pałac jej nie czeka, żaden dostatek, do którego przywykła, nie wyciąga do niej ręki. A skoro ja stąd ustąpię, skoro jej powiesz, żeś dla jej pokoju pozbył się z domu syna, będziesz miał prawo żądać, aby i dla twego pokoju ustąpili ci, których płacisz, a którzy starość twą napełniają goryczą.

— Ty stąd ustąpisz? Na to nigdy nie pozwolę! — zawołał pan Janusz, chwytając kościstą rękę syna.

— O mój biedny ojcze! — odpowiedział Marian, tuląc dłoń jego do swej piersi. — Zanadto ciebie kocham, abym na twoje pozwolenie czekał lub był ci posłusznym, gdybyś mi uciec z domu twego zabronił. To musi nastąpić i nastąpi dziś lub jutro, bo od tego zależy twój pokój, a może i twój powrót do powagi męża i ojca familii, co mi jest droższym nad wszystko. Ach! — dodał z głębokim westchnieniem i kładąc rękę na czole — wolałbym zapewne zostać tu, gdzie jest i było wszystko, com ukochał na ziemi, ale się rzeczy zmieniły i inny, potężniejszy głos woła mię w świat i między ludzi. Pójdę pokazać im te połamane i pokrzywione kości, te ręce i nogi orangutanga, tę twarz zgrzybiałą w dwudziestym trzecim roku życia, którymi podobało się naturze okryć serce, które może na lepszy pokrowiec zasługiwało. Praca i sztuka dadzą mi może ulgę w tym bolu, jakiego teraz doznaję. Do widzenia więc, drogi ojcze! Jeszcze mam dużo roboty. Nazbierało się książek, papierów, gratów malarskich i rysunkowych, które trzeba porządnie ułożyć i spakować. Nim wyjadę, przyjdę jeszcze upaść do nóg twoich, abyś pobłogosławił mej drodze i położył kochającą rękę na tej głowie, którą matura odziała szorstkim i zwierzęcym włosem, ale w którą Bóg tchnął myśl ludzką, zdrową jak dorodne ziarnko, co może i pod tą nieforemną łupiną dojrzeje i z niej się na czyją bądź korzyść wydobędzie.

Pan Janusz płakał, słuchając tych słów syna, które on mówił prędko, silnie, tym przenikliwym głosem, który umiał się do każdej piersi wciskać, i dodając im mocy wejrzeniem, w którym jaśniała długa przyszłość i jakby natchnienie błyskało.

W godzinę potem ojciec w swym gabinecie przygotowywał zapas pieniężny na drogę i utrzymanie syna; wydawał dyspozycję, aby miał wygodną brykę i konie, które by go zawiozły tam, dokąd by kazał; przepatrywał ostatnią swą wolę, już od niejakiego czasu spisaną, i ocierając łzy, robił w niej poprawki i dodatki, a syn związywał książki, układał rysunki, odrywał z blejtramów płótna, poglądając ze łzami na twarz i na nich, i w myśli jego żyjącą, porządkował farby i pędzle i krzątał się długo, nie czując znużenia i słysząc (tylko pulsa w głowie swej bijące.

Całą noc i w pokoju pana Janusza, i w pokoiku Mariana pałało się światło, a gdy słońce zeszło, gdy cudny ranek zajaśniał i wszystko wokoło orzeźwił i ozdobił, już bohater nasz siedział na bryczce i jadąc zwolna drogą piaszczystą i ciężką, obejrzał się na topole rutkowskiego dworu i pożegnał raz jeszcze siwą głowę biednego ojca. Potem zwróciwszy się ku szarej linii nadbużańskiego lasu, za którym migały uciekające daleko fale, patrzył na mały dworek, którego ściany bielały, na gaik brzozowy, którego listki zdawały się szumieć i na starą głowę lipy, która mu się wydała spokojną, poważną i zamyśloną. Tak trzymał wzrok utkwiony w to miejsce poty, póki się droga nie zakręciła i póki las i rzeka, i dworek, i lipa. z oczu jego nie zniknęły.

XII

Często bardzo słyszeć się daje zarzut przez pewną klasę czytelników równie nam, jak i lepszym od nas współzawodnikom naszym, czyniony, że w malowaniu obecnej społeczności fałszujemy jej obraz, wystawiając pałace panów zanadto czarno, a chłopskie chałupy zanadto biało, mieszcząc w możnych dworach zepsucie, próżność i wszystkie głupstwa, i śmieszności, jakie się z niedorzecznych rodzą pretensyj, a w dworkach szlacheckich obyczaje, moralność, starodawną uczciwość i tchnącą powabem poetycznym prostotę.

Ponieważ przedstawiony przez nas w pierwszej części. tego dziełka dwór i dworek może także dać powód do podobnych użaleń, sądzimy za potrzebne kilka słów o tym powiedzieć, aby rozsądniejsi czytelnicy z klasy uprzywilejowanej, która sądzi, iż ma prawo skarżyć się i gniewać, sami wzięli naszą obronę, a uspokoiwszy pałace i dwory, że przeciwko nim po nieprzyjacielsku nie występujemy, zjednali książeczkom naszym wstęp za wysokie ich progi, co niewątpliwie kwestię tę na naszą rozstrzygnie stronę.

Gdybyśmy na paletrze naszej mieli tylko kolor czarny i biały, jak nam to niesłusznie zarzucają, gdybyśmy zawsze i wszędzie, bez żadnego przymieszania i modyfikacji, bez żadnego warunku i ograniczenia, jednych stawili w głębokim i brudnym cieniu, a na drugich same tylko kładli światła, zarzut wówczas miałby zasadę, gdyż w takim razie malowidło nasze nie nosiłoby na sobie piętna prawdy i osoby, żyjącej społeczności, byłyby ulepione z gliny naszego własnego wynalazku. Rzecz prosta, że wówczas nie byłyby stworzeniami bożymi, ukształconymi tak, jak je każdy widzi i naocznie sprawdzić może, ale według jakiegoś czasowego systematu, a zatem według przemijającego widzi mi się, które nie jest naturą i z którego oczywiście poronione urodzić by się musiały płody.

Nie zaprzeczamy, że przed kilkoma laty — a niedawno kilka lat znaczyło tyleż ich dziesiątków — byli u nas autorowie i autorki, co w pewnej chwili gorączki, na którą cała Europa chorowała, na tej drodze szukali wziętości i panującą, chociaż niezdrową myśl rozcierali. W ich dziełach są rzeczywiście miejsca, na które powstać mogły skargi, a fałszywe ich dążenie i jednostronny pogląd na społeczność ludzką, mógł dać powód do uprzedzenia, że w każdej dzisiejszej książce, pewna część tejże społeczności znajdzie dla siebie tylko gorzkie przycinki i namiętne ukazywanie na wady i zdrożności, których w rzeczy samej nie ma.

Ależ ci, co obrażeni przez kilku, sarkają na wszystkich, nie wiedzą o tym, że chorowite płody owych autorów i autorek przeszły nawet wówczas niepostrzeżenie, szczupły tylko i zakątkowy zyskały oklask, a chociaż pomiędzy nimi niektóre niepospolitą nawet okazywały zdolność, dziś są zupełnie nieznane, żadnego nie mają wzięcia i nie stały się rozumną rozrywką i pokarmem umysłowym całego narodu.

Wziętość powszechna i trwała opiera się tylko na prawdzie. Jeżeli ją który pisarz otrzymał, jeżeli taż sama społeczność, którą śmiało i nie szczędząc cieniów i świateł maluje przyswoiła sobie jego imię jako własność narodową, to znaczy, że się z tą prawdą nie rozminął i że społeczności swej pokazał wierne i sumienne zwierciadło, w którym siebie poznała i obaczyła się taką, jaką jest rzeczywiście. Jeśli więc w tej cząstce narodu, co jest wyżej, a zatem jako widoczniejsza lepszą i czystszą być powinna, widzi więcej plam, więcej brodawek i częstszy zez, co jej poważne oblicze oszpeca, oczywista, że musi mieć rację i że musi tak być w rzeczy samej. Gdyby to bowiem było tylko jego przywidzenie, gdyby wzrok jego oślepiony był jakąś nieobywatelską namiętnością i skrzywiony jakimściś fałszywym systematem i potwarczym dążeniem, obraziłby na siebie nie tylko tę cząstkę społeczności, na której brodawki i zez ukazuje, ale i cały naród obwinąłby go o fałsz i odrzuciłby ze wstrętem to zwierciadło, które przed nim trzyma, jako krzywe, niewierne, i karykatury tylko, nie zaś prawdziwych ludzi odbijające.

Co do nas, jakiekolwiek jest nasze stanowisko autorskie i miejsce, które w rzędzie obyczajowych malarzy i dziś zajmujemy, i kiedyś może zająć mamy — o czym nie nam sądzić i mówić wypada — pochlebiamy sobie jednak, że nas nikt nie policzy do owych wyżej wzmiankowanych pisarzy, których imię i dzieła przeszły wraz z panującą wówczas chorobą.

Moglibyśmy dowodnie okazać wielu obrazami przez nas skreślonymi, a znanymi dobrze czytelnikom naszym, że pulsa nasze nigdy gorączkowym ruchem nie biły i żeśmy trzeźwym okiem patrzyli na swój czas, który staraliśmy się w pismach naszych odbić z jego przymiotami i wadami, może blado, bo to zależy od talentu, którego sobie więcej, niż go mamy, dać nie możemy, ale niezawodnie z prawdą, bo to zależy od sumienności, której sobie odjąć nie pozwolimy.

Chociaż więc to uporczywe ukazywanie nasze na pewne wady, na nieuleczoną próżność, na pretensje szkodliwe i śmieszne może być bardzo przykre pewnej klasie czytelników naszych, gdyż nie oszczędzamy nikogo, przekonani jednak jesteśmy, że i pomiędzy tymi nawet ludzie dobrej wiary, miłujący szczerze swych ziomków i ubolewający wraz z nami nad wielkim złem, które się u nas tak zgubnie zagnieździło, pojmują nasz cel i oddają nam tę sprawiedliwość, że nie przenosimy bynajmniej jednej klasy społeczności nad drugą, że nie wierzymy, aby jedna z nich była lepszą lub piękniejszą od drugiej, że tego tylko pragniemy, aby każda z nich była zdrowa i cała, ponieważ każda z nich składa organicznie społeczność, która inaczej zdrową i całą być nie może.

Tym zaś, co się gniewają, co zaślepieni miłością własną, brodawek swych i zeza nie widzą, a co gorsza, szpetności te, lub wielkim kosztem nabyte, lub od przodków odziedziczone mają za piękność i za przymiot odróżniający ich od gorszej w ich mniemaniu cząstki narodu, powiemy tylko to, że zamiast gniewać się na zwierciadło za to, że wierne, i na tego, co je trzyma, za to, że śmiały i sumienny, lepiej jest doprawdy dobrze się sobie przypatrzyć, pozakrywać szpetne brodawki, które jeszcze zakryć można, i wyoperować sobie zeza, kiedy jest czas i sztuka łatwe na to podaje środki.

Tak usprawiedliwiwszy się i ukazawszy bezzasadność zarzutów, które nam czyniono i które, jak sądzimy, więcej się nie powtórzą, przystępujemy do rzeczy, prosząc czytelników, zawsze na nas łaskawych i względnych, aby przemogli w sobie wstręt do wielkich skoków i pominąwszy całe dwa lata od ostatnich wypadków, w poprzedzającej części opisanych, przenieśli się wraz z nami do połowy sierpnia roku.

Jeżeli wówczas któremu z tych czytelników naszych zdarzyło się być na ulicy Brzozowej, rozciągającej się z tyłu poza Rynkiem Starego Miasta, od Kanonii aż do Rybaków; jeżeli zdołał przebrnąć błoto, które tam zawsze jest, nawet w połowie sierpnia, i przezwyciężył wstręt do brudnych sklepików, gdzie przedają się sznury, żelastwa, rozmaite naczynia, które popstrzyły muchy, różne graty i łachmany, które czas połamał i podarł; jeżeli obrzydliwa woń, bijąca z nędznych mieszkań zapchanych Żydostwem, nie cofnęła od razu jego kroków i pozwoliła mu dojść aż do tego miejsca, gdzie z Rynku Starego Miasta schodzą tak nazwane Kamienne Schodki , ten zapewne postrzegł tam wysoką kamienicę trzypiętrową od Rynku, gdzie jest jej front, wyższą jeszcze od ulicy Brzozowej, gdzie jej tyły wychodzą i gdzie ją wysokie i silne podpierają szkarpy.

Wielki ten i stary budynek tym się jeszcze różni od innych; na tejże ulicy znajdujących ,się, że trzecie piętro jest znacznie w głąb wsunione i przed oknami swymi ma szeroką galerię, otoczoną żelazną balustradą i opartą na ścianach drugiego piętra. Galeria ta formuje taras, z którego odkrywa się rozległy widok na stare i przez pół opuszczone budynki nad Wisłą znajdujące się, na ogromne szychty drzewa wystawione tam na sprzedaż, na cały zakręt tej części rybackiej i furmańskiej, na samą Wisłę i z jednej strony na dotykającą jej fortecę, a z drugiej na most aż do Saskiej Kępy, na koniec na całą zawiślańską krainę, urozmaiconą przez pola, łąki, wioski i lasy, usuwającą się aż do granic horyzontu, odzianą tą barwą oddalenia, która wszystkie przedmioty z sobą miesza i rozprowadza, aż póki najoddaleńszych z błękitem niebios nie złączy i nie zleje.

W owym czasie galeria ta tym bardziej zwracała na siebie uwagę, ze była cała ubrana w najbujniejsze geranie, w goździki najrozmaitszej barwy i pełności, w prześliczne lewkonie, których aksamity widać było z wysoka i które przezierając przez kraty galerii, zdawały się zwiastować, że tam mieszka jakaś piękna pustelnica, której cudna rączka codziennie pielęgnuje ten powietrzny ogródek, i okazując oczom przechodniów jego powaby, zdaje się mówić i o swych wdziękach i ku sobie myśl i oczy ich podnosić.

Przejdźmyż do tego mieszkania, połączonego z ową galerią przez drzwi parapetowe , i obaczmy, kto to ubrał tak brudny ów zakąt i przechodzącym Brzozową ulicą wystawił choć jeden przedmiot, na którym oko jego z przyjemnością odpocząć może.

W wielkim pokoju o dwóch oknach, które dosięgały do podłogi i otwarte były na rozcież, stała z boku mocna sztaluga, a na niej obszerne płótno, na którym widać było dopiero kilka rysów narzuconych kredą. Parę obrazów w ramach, inne bez ram wisiały na ścianach. Po kątach stały gipsy, to całkowitych postaci ludzkich, to tylko głowy, ręce lub nogi. Gdzie indziej widzieć można było parę żelaznych hełmów, misiurkę wpółzardzewiałą, blaszany napierśnik i naramienniki, hiszpański płaszcz, kapelusz z czarnym piórem, czapkę futrzaną z białym piórkiem, coś na kształt dawnej polskiej ierezji i tym podobne rzeczy, a gdzie tylko znalazło się cokolwiek miejsca, stały poobracane do ściany blejtramy, widać było sztalugi, szkatułki z pędzlami, zwitki papierów itd.

Chociaż to był pokój obszerny, niewiele zostało miejsca na meble. Toteż oprócz stołu, umieszczonego między oknami, na którym znajdowały się książki i wszystko do pisania potrzebne, oprócz kanapki dość ubogiej, która z prawej strony stała pod ścianą, i kilku stołków, nic tam więcej nie było. Mieszkanie to należało widocznie do malarza szczupłych funduszów, który cały oddany swojej sztuce nie dbał o ozdobę, a nawet o wygodę. Kanapka bowiem była twarda, krzesła bez materaców, a w drugim pokoju widać było łóżko, skromną przykryte kołderką i za całą wygodę i ozdobę mające taką. samą skórzaną poduszkę, jaka leżała i na kanapce.

W tym to mieszkaniu znajdowało się dwie osoby. Mężczyzna chudy, garbaty, z wyżółkłą twarzą i najeżonym włosem leżał na kanapce i na długim cybuchu trzymał fajkę, którą kiedy niekiedy pociągał, a naprzeciw niego siedział młody, piękny blondyn, z jasnym i szerokim czołem, z niebieskimi oczami, z ładnymi wąsikami, które widać niedawno się bujniej puściły i które też on pieścił i pomuskiwał. Młodzieniec ten z rozpiętą kamizelką, bez chustki, trzymając w ręku sygaro, ustawił sobie dwa krzesła tak, że na jednym się rozparł, a na drugim położył nogi.

Czytelnicy domyślili się zapewne, że gospodarzem tego lokalu był nasz bohater, Marian Cieszewski, a ów gość, który się kręcił na niewygodnym siedzeniu, przez wzgląd jednak na ułomność gospodarza lepsze mu ustąpił miejsce, był przyjaciel jego i towarzysz szkolny, Ignacy Łęczycka.

Marian po przybyciu swym do Warszawy długo błąkał się od jednego mieszkania do drugiego, nim sobie wyszukał ten lokal tak ustronny, tak zarzucony, a jednak miły mu: raz przez to, że mu dawał dobrą pracownię, a potem, że na galerii, skąd odkrywał się tak rozległy widok i skąd, natężywszy wzrok duszy, mógł dojrzeć nawet Bug, jego szumiące lasy i biały dworek Dymoszczyzny, miał jeszcze dość miejsca dla pielęgnowania kwiatów, które niegdyś Urszula tak lubiła i które mu jeszcze bardziej przypominały przebyte z nią chwile, tym piękniejsze, że minęły, tym droższe, że je stracił na zawsze.

Pan Anzelm, który przed rokiem otrzymał emeryturę, na instancję Mariana i prośby syna przeniósł się do Warszawy, gdzie na ustronnej uliczce zamieszkał. Przywiózł on z sobą swojego Sebastiana i Łukaszową, o gospodarstwo więc był spokojnym, a za' protekcją „Kurierka" i poczciwego redaktora tego echa wszystkich potrzeb i uciech Warszawy, miał tu więcej roboty niż w Łukowie. Ignaś strzegł ojca, pomagał mu w wolnych chwilach, kopiował lepsze obrazy i wystawiał je na sprzedaż u Dal Trozza, przy tym chodził do biura Komisji Spraw Wewnętrznych ,. gdzie był aplikantem. Każde święto i prawie wszystkie wieczory przepędzał on ż Marianem. Tak więc bohater nasz powrócił znowu do tego towarzystwa, do którego od dzieciństwa przywykł, i tym sposobem praca i przyjaźń łagodziły cokolwiek ten ból wewnętrzny, który go trawił, który on z wytrzymałością w sobie karmił, z energią taił, a który powiększał się jeszcze przez przykre okoliczności domowe, o których niżej powiemy.

Wskutek tak odnowionych miłych stosunków dwaj przyjaciele znaleźli się razem i w dniu dzisiejszym. Ignaś, zapóźniwszy się i nie chcąc już na noc iść do domu, miał przespać się na kanapce Mariana, co mu się często zdarzało i czym już nie robił niepokoju ojcu, a że było gorąco, siedzieli oba i rozmawiali, czekając aż fatyga przezwycięży upał i senność sprowadzi.

Była już blisko godzina jedenasta, a na dworze ciemno, ale parno. Okna od galerii były otwarte i drzwi na schody, równie w tym domu, jak w kilku innych na Rynku Starego Miasta, dość obszerne i prawie okazałe, dla lepszego przeciągu i odświeżenia powietrza, były także przez pół odemknięte. Ignaś, schyliwszy się i zdejmując z ziemi drukowane ogłoszenie, patrzył na nie z uśmiechem i czytał głośno i przerywanie następujące słowa:

„Znany w całej Germanii portrecista... wykończa portret w dwóch posiedzeniach... uderzające są podobieństwem i..."

— Rzuć to, proszę cię — przerwał Marian — albo lepiej zrób mi z tej niemieckiej pychy, którą nam tumania oczy, niemiecki fidybus i zapal mi nim fajkę, bo zgasła.

Ignaś wykonał polecenie, a Marian, rozpaliwszy dobrze tytoń i puszczając potem lekko dymek jego, dodał: — Taka to nasza nieszczęśliwa reputacja, że się na niczym nie znamy, a mając pieniądze, zapłacimy wszystko, co nam Niemiec za dobre i doskonałe sprzedać zechce. Stąd urosło to przysłowie nawet u nas, że: Polak głupi, wszystko kupi. Ale nie tak dziwne głupstwo nasze, jak dziwna efronteria tych, co myślą, że jak może kiedyś bywało, tak jest i teraz i tak dalej będzie.

— Ha! niedaleko i teraz odeszliśmy od tej wrodzonej nam słabości — odpowiedział z uśmiechem Ignaś, poprawiając się na swych krzesłach. — Świadkiem ta gromada pań i panów, którąśmy zastali u tego Niemca. Czy uważałeś, jak się one przypatrywały jego własnemu portretowi, który jako próbkę swego talentu wystawił, i jak porównywały go z oryginałem? Rzeczywiście, portret podobny, a efront, Niemiec, ładny jak Vandyk i kto wie, czy nie będzie miał dużo roboty.

— Kwestia jeszcze — odpowiedział Marian, zmarszczywszy się na wspomnienie piękności malarza — czy on sam ten port et robił. Oni bowiem mają to przekonanie, że im wszystko przeciwko nam wolno, że oszukiwanie nas jakimkolwiek sposobem i obdzieranie wszelką drogą nie należy uważać za grzech, który by obciążał ich sumienie.

— Ale cóż mówisz o samym portrecie? — zapytał Ignaś.

— A cóż? Podobny — odpowiedział Marian — i podobny tak, jak na monetach podobne są twarze tych, którzy je bić kazali. Ale czyż portret, li tylko podobny, jest dziełem sztuki?

— Jużci pozwolisz — przerwał Ignaś — że podobieństwo jest istotnym warunkiem portretu, który powinien dać poznać osobę, jaką przedstawiaj i pamięć jej rysów zachować.

— Zapewne — odpowiedział Marian — toteż właśnie dla tego podobieństwa rysów miały wartość w dawnych zamkach i dworach naszych owe chińskie prawie malunki, przedstawiające znakomitych wąsaczów, z wytrzeszczonymi oczami, w kontuszach i czerwonych butach, gdzie może herb ważniejszą był rzeczą niż twarz, gdzie malarz nie łamał sobie głowy nad kolorytem, gdyż mu blejwas i ziemia angielska do wydania i cieniów, i świateł służyły. Prawnuki ocenili dziś wartość tych robót. Podobieństwo nie uratowało bohomazów. Poszły one z sali godowej na strych lub do lamusa, gdzie je myszy i szczury admirują. Taka sama kolej czeka te niemal gorsze jeszcze od tamtych wizerunki dzisiejszych ojców i matek familii, owe płótna gładkie i lśniące w złoconych ramach, gdzie jegomość siedzi wyprostowany na krzywym krześle, w granatowym, fraku, i trzyma ręce na stole, który się wywraca; gdzie imość w najładniejszym czepku, jaki miała, w sukni w kratki lub w paski, w szalu czerwonym lub niebieskim, trzyma się jakimś cudem na rogu krzesła i szklanym okiem patrzy na swoje rosnące potomstwo. W każdym niemal domu znajdziesz takie straszydła, w najwidoczniejszym miejscu sali, bo je familia ceni, bo są podobne i przypominają dzieciom rysy tych, których kochali. Ale czyż to są dzieła sztuki takie, które powinny trwać i być szacownymi dla wszystkich? Co one obchodzą tych, co nie znali nigdy przedstawionej na nich osoby? Nikt obcy nie spojrzy pewnie na taką robotę, żadnej innej, prócz mechanicznego podobieństwa, nie mającą wartości. I gdyby kiedy familia ta zubożała, i jak się to często zdarza, graty po przodkach wystawiła na sprzedaż, któż by to kupił? A tymczasem wieleż to portretów kupiono na wagę złota? Wieleż ich widzimy w najpierwszych galeriach obrazów, umieszczonych w miejscach najwidniejszych i wystawionych podziwieniu potomności, dla której wyrażona na nich osoba niczym pamiętną, przez nic drogą być nie mogła.

— A! to co innego — rzekł Ignaś — to są wizerunki znakomitych ludzi, zasłużonych w kraju obywateli, sławnych wojowników, wielkich królów. Wizerunki te mają historyczną wartość i dlatego, tak interesują, i dlatego są tak cenione. A przy tym robił je Vandyk, Rubens, Tycjan, Leonardo lub z późniejszych może Lampi , Graf , albo wreszcie i nasz Baciareli .

— W tym ostatnim jest racja — odpowiedział Marian — ale pierwsze, to nieprawda. Historia i zasługa jest tu względem ubocznym. Przerzuć katalogi galeryj, a obaczysz, że większa połowa portretów w nich znajdujących się przedstawia Flamanda lub Flamandkę, jakiegoś holenderskiego burgemestra lub burgemestrową, jakiegoś nieznajomego lub nieznajomą, jakiegoś Włocha lub Francuza, których cała zasługa w tym, że byli bogaci i mogli dobrze zapłacić. Patrząc na taki portret, nie myślę wcale, czy to osoba historyczna lub niehistoryczna, ale' widzę przed sobą żywego człowieka, ze wszystkimi warunkami bytu, z całym charakterem prawdy, z całym wyrazem tej duszy i myśli, jaka w tej piersi tkwić i w tej głowie ruszać się i pracować mogła. Na cóż mi wówczas wiedzieć, kto to jest i czy podobny lub nie? Ja się o to nie pytam wcale, a jednak tę osobę znam, zdaje mi się, żem ją kiedyś widział, czekam aż usta otworzy i prawie wiem, co by powiedziała, gdyby przemówić mogła. I czemuż to? Oto temu, że bystry wzrok malarza widział nie tylko rysy, ale przejrzał jej ducha i cały kierunek jej moralny, a biegłość jego artystyczna zdołała w rysach twarzy tego ducha i jego kierunek uwydatnić i utrwalić. Jest bowiem tajemnicza harmonia między myślą już ustaloną, a rysami już dojrzałymi. Zrobić ją równie wyraźną i uderzającą, jak wyraźną i uderzającą jest w naturze, to jest właśnie owo artystyczne podobieństwo, przez które portret staje się dziełem wysokiej sztuki i wiekowej nabywa wartości.

— Słuchając ciebie, Marianie — rzekł Ignaś powstawszy i chodząc po pokoju — to doprawdy ręce opadają człowiekowi, który wie doskonale, jakie farby nałożyć na paletrę, umie narysować foremny nos, uśmiechające się usta i rad by wziąć się do portretów, za które u nas można przecie na kawałek chleba zarobić.

— Nie rób tego, Ignasiu! — zawołał Marian, odrzucając cybuch i stając w oknie galerii. — To rzecz nie dla ciebie. Tyś wyborny kopista, oddaj się temu powołaniu, kopiuj dobre rzeczy po kilka i kilkanaście razy, póki nie zrobisz tak, żeby tylko świeżość farb stanowiła różnicę, a będziesz miał dostateczny zarobek, jeżeli i tę podrzędną sztukę do pewnej doskonałości doprowadzisz. Doskonałość w każdej robocie jest już sama przez się zasługą, którą ludzie zawsze oceniają. Ale chwytanie się rzeczy nad siły, których największa praca dać nie może, kiedy ich natura nie dała, to właśnie jest owa mierność, tak nieznośna we wszystkim, a tym bardziej w sztuce.

— Ach! sztuka! sztuka! To u ciebie takie wielkie słowo! — zawołał Ignaś, trąc czoło obiema rękami.

— Zapewne — rzekł Marian, wyciągając kościstą swą rękę, i głosem przeniknionym i silnym — jest to wielkie słowo,bo przez sztukę tylko objawia się w nas siła twórcza tego ducha bożego, co w ciele naszym zamieszkał. Wprawdzie objawia się ona w takich granicach, jakie nam byt nasz na ziemi i skończoność wszystkiego, co nas otacza, zakreśla, zawsze jednak jest najwyższym uposażeniem, jakim ręka wszechmocna śmiertelną istotę obdarzyć mogła. Przez nią tylko człowiek przydaje do dzieł natury swoje własne, które w szereg dzieł bożych wchodzą i współubiegają się z nimi wyrazem życia i piękności. Nie jestże to najwyższe stanowisko, jakie tu zająć możemy? Ale czyż każdy tak uorganizowany, aby miał moc i możność tę siłę ducha podnieść w sobie aż do twórczości i swoją własną myśl wcielić w formy tak piękne, tak myśli tej odpowiedne, iżby człowiek, który patrzy często obojętnie na dzieło natury, przed dziełem ręki ludzkiej zdumioną głowę' uchylił? O! mało jest, bardzo mało artystów, a mistrzów jeszcze mniej! Na to, oprócz daru bożego, wiesz. mój drogi Ignasiu, czego jeszcze potrzeba? — i przystępując do niego, i opierając rękę na jego ramieniu, dodał z przeniknieniem. — Trzeba wiele przemyśleć, wiele dni przepracować, a szczególniej wiele nocy przepłakać.

W tym miejscu rozmowy umilkli oba i usłyszeli jakiś ruch na schodach i odgłos kroków prędko wbiegającej na nie osoby. Odgłos ten coraz był silniejszy, coraz szybszy i połączony jakby z jękiem przestrachu. Po chwili doszło do nich podwójne odbicie kroków męskich, nagle drzwi wpółotwarte otworzyły się z trzaskiem i wpadła do pokoju kobieta młoda i piękna, pomimo bladości i trwogi, jakie widoczne były w jej ruchach i twarzy. Marian, obaczywszy ją, postąpił parę kroków, a ona, to oglądając się ku drzwiom, to wpatrując się w niego, zawołała:

— Boże mój! to pan Marian! O ratujże mnie pan! — i przystąpiwszy do niego, chwyciła jego rękę i stawiać go przed sobą, drugą ręką trzymała się jego ramienia.

Wszystko to stało się w jednym mgnieniu oka i właśnie w tymże czasie, gdy tuż za nią pokazało się we drzwiach trzech młodych ludzi, przystojnych, dobrze ubranych, ale widocznie w stanie podochocenia. Marian postrzegłszy i poznawszy pierwszego z nich, który pomknął się aż na pokój, chcąc niby oddać chustkę, którą widać zdarł z jej głowy, krzyknął:

— Więc to ty, rozpustniku! Aż tu ją ścigasz!

— A, a — odpowiedział młody człowiek, śmiejąc się i z efronterią, okazującą widocznie, że wracał z wesołej uczty. — To panna Urszula zna tak dobrze drogę do ciebie, mój ty śliczny adonisie, że po nocy i po ciemku trafiła tu jak w dym i za twym garbem, jak za fortecą, chroni się przed nami.

Towarzysze zaśmieli się głośno, Marian drżał od gniewu i nie mógł słowa przemówić, a Kasper, gdyż to był on, na czele wesołej kompanii, mówił dalej:

— Pozwoli panna Narbutówna oddać sobie chusteczkę, która została w moim ręku, gdym chciał odprowadzić ją do domu. Ale, widzę, panienka wolała się tu udać pod protekcję mojego garbatego braciszka. Napiszę o tym dziaduniowi, którego zapewne ucieszy i dobry gust panny Urszuli, i jej obyczaje.

— Precz stąd, łajdaku! — zawołał wówczas Marian i chciał się rzucić na brata. Ale Ignaś go zatrzymał, stanął między nimi i chwyciwszy w potężne dłonie obie ręce Kaspra, tak je mocno ścisnął, że wpółrozmarzony młodzieniec aż przykląkł. Towarzysze jego cofnęli się, a wtedy Ignaś spokojnie, ale silnym głosem zawołał:

— Panowie jesteście pijani i nie czujecie tego, co robicie. Idźcież stąd natychmiast, bo was wszystkich trzech ze schodów zrzucę! — i potrąciwszy Kaspra do sieni tak, że się potoczył i rzeczywiście tylko co ze schodów nie upadł, drzwi za nimi zamknął, a trzymając za klamkę czekał, aż póki ich schodzących nie usłyszy. Gdy ucichł już odgłos ich kroków, otworzył drzwi i zapewniwszy się, że poszli, powrócił do pokoju.

Urszula siedziała na krześle z zakrytą twarzą, Marian stał przy niej milcząc i patrząc na nią z dziwnym wyrazem miłości, trwogi i zwątpienia. Stanął więc Ignaś z daleka i milcząc także, poglądał na oboje, czekając, jak się ta zagadkowa scena rozwiąże. Wtedy Urszula wstrzęsła się, jakby sobie co przypomniała, i powstawszy, śmiało patrząc w oczy Mariana, rzekła:

— Panie Marianie! nie myśl pan o mnie nic złego! Odprowadź mnie prędko do domu, bo tam zostawiłam biedną babkę moją bez zmysłów. W drodze powiem panu, jak się zdarzył ten przypadek, który mi pana oddaje. Chodź pan, chodź, bom bardzo niespokojna. — I zdjąwszy z ziemi chustkę, którą Kasper rzucił, nakryła sobie nią głowę, a potem obracając się do Ignasia i czerwieniąc się z lekka, dodała: — Pana widziałam Już, pamiętam i dziękuję panu, żeś ich odstraszył. Biedny pan Marian sam byłby mnie może nie obronił od ich zuchwalstwa, nie zapomnę panu tego nigdy!

Wtedy podała rękę Marianowi, w którego głowie Bóg wie jakie powstały myśli, a w sercu wszystkie odżyły rany, a ode drzwi obróciwszy się jeszcze nieznacznie, spojrzała z wdzięcznością na pięknego obrońcę swego i szybko poszła. Ignaś został sam jeden. Długo chodził po pokoju, siadał na tym krześle, naktórym ona siedziała, to zrywał się i znowu chodził, i stanąwszy, wpatrywał się w to miejsce, z którego mówiła, że go pamięta i przysługi nie zapomni.

Gdy w godzinę potem lub więcej Marian powrócił, świeca dogorywająca na stole już tylko kiedy niekiedy błyskała, a młodzieniec oparty o oddźwierek drugiego pokoiku, stał jeszcze w zamyśleniu, patrzał na konające światło i ocknął się dopiero wtedy, gdy świeca raptem zgasła, a Marian zawołał:

— Co tobie Ignasiu?

XIII

Ponieważ scena, w poprzednim rozdziale opisana, zakrawa na awanturę i zdaje się być tylko dla efektu naciągniętą, musimy ją usprawiedliwić okolicznościami, które ją sprowadziły, a naprzód dać poznać czytelnikom naszym, że Urszula rzeczywiście widziała już Ignasia, i to nie między ideałami piękności męskiej, które się po jej głowie artystycznej snuły, ale na jawie i z przygody bardzo zwyczajnej i prostej.

Narbut, jak sobie czytelnicy przypominają, wywiózł tak nagle wnuczkę swą z Dymoszczyzny, nie tylko z obawy, aby jej płochy młodzik nie zbałamucił i na honor jej nie targnął się, gdyż równie ufał zasadom i głowie panny, jak swej czujności i powadze, 'ale raczej dlatego, aby ją usunął sprzed ócz Mariana, którego było mu serdecznie żal i którego przywiązania nie aprobował. Nie aprobował zaś, raz, że wątpił, aby mogło dać szczęście ukochanemu jego dziecku, a po wtóre, i to był skrupuł jego najważniejszy, że mogłoby się wydać łapaniem dla niej męża przez wzgląd tylko na jego spodziewaną fortunę, a zatem najczarniejszą dla pana Janusza niewdzięcznością. Ruszył więc tego samego dnia milcząc i nie mówiąc nic nikomu, dokąd ją wiezie.

Urszula, która czciła nad wszystko swojego dziadka i wierzyła, że cokolwiek względem niej obmyśli, to będzie z jej dobrem, popłakawszy trochę przy pożegnaniu się z Dymoszczyzną i Szumejkową, uspokoiła się prędko i nie wypytując wcale, dokąd jedzie, gdyż postrzegła, że dziadek mówić o tym nie chce, patrzyła z uśmiechem na wszystko, co ją otaczało, przenosząc w myśli na papier, to ładne drzewa, które widziała w lesie, to (malowniczą chałupę, która się przed jej okiem przemignęła, to uśmiechającego się pastuszka, który stał z batożkiem nade drogą i przypatrywał się przejeżdżającym. Żal jej tylko było, że nie mogła się nigdzie zatrzymać, że dość szybko jechali i tyle pięknych przedmiotów mignęło na próżno przez jej oczami.

Przy każdym takim widoku, z którego można by zrobić obrazek, przyszedł jej wprawdzie na myśl i Marian, ale tylko jako nauczyciel uczennicy, jako biegły artysta artystce poczynającej, która uczuła jego wyższość i żałowała, że mu nie może pokazać tego lub owego przedmiotu, aby widział, jak nauczyła się od niego malowniczą stronę każdej rzeczy postrzegać.

Przy takim usposobieniu nie dziw, że korzystała z każdego odpoczynku nawet w drodze i że miała na wierzchu dużą książkę z czystym papierem, którą jej Marian darował i polecił zapełnić szkicami wszystkiego tego, co by ją uderzyło i podobało się formą lub oświeceniem.

Nazajutrz stanęli na popas między Czyżewem i Łomżą, w karczmie ustronnej, dość pokaźnej i tak położonej, że tam wypada najczęściej popas tym, co dążą na noc do Łomży lub z rana z miasta tego wyjechali, a ku Siedlcom zmierzają. Od tego zapewnię karczma ta,' że się do niej zwykle o południu zajeżdża, Południcą się nazywa. Wszyscy chłopi ją znają jako miejsce wygodnego odpoczynku, gdzie właściciel, pełen rozumnej polityki, utrzymuje zawsze uprzejmego gospodarza i dobrą wódkę i dlatego też wszystkim podróżnym radzą, aby koniecznie na popas do Południcy ściągali.

Właściwie nie ma tu nic szczególnego, gdyż równie w tej karczmie, jak i w innych można znaleźć potłuczone szyby, brudne izby, krzywe stołki i w pokoju, niby gościnnym, okrągły stół, u którego jedna klapa oderwana, ale co rzadko znajduje się w innych karczmach, tu jest zawsze, to jest chętna i gorliwa usługa, niezły chleb, dobre masło i śmietanka, świeże jaja i w każdej porze owies i siano. Przy tym odznacza się Południca bardzo miłym położeniem. Stoi ona na wzgórku w miejscu piaskowatym, a zatem suchym, i ma obok gaj brzozowy tak zielony i tak piękny, że nudy popasu letnią porą skraca najmilszy spacer i odetchnienie świeżym powietrzem pomiędzy wielkimi i spływającymi do ziemi warkoczami brzóz wysmukłych i białych.

O kilkanaście kroków od tego gaju, między nim i karczmą, była widać zagroda, dziś zupełnie opuszczona. Z gospodarskich zabudowań sterczały tylko słupy i gdzie niegdzie kilka krokiewek na dachu bez pokrycia. Ogrodzenia już nie było, ale sama chata, choć pokrzywiona, bez okien i drzwi, chociaż dach jej był złamany, dziurawy i mchem porosły, że miała obok siebie wielką, prześlicznej formy brzozę, która ją gałąźmi swymi okrywała, mogła zwabić ku sobie oko znawcy i z tym wszystkim, co ją otaczało, malując się na tle gaju, stanowiła ładny do zrysowania przedmiot.

Jakoż skoro Narbut z wnuczką swą w tym miejscu stanął i po lekkim posiłku położył się przedrzemać, Urszula postrzegła zaraz malowniczą chatę i wziąwszy z sobą z karczmy stołek, swą książkę i kartonowe pudełeczko z ołówkami, poszła, wybrała sobie punkt najładniej oświecony i usiadłszy na kłodzie, która tam widać od dawnego gospodarstwa pozostała, rozłożyła książkę swą na stołku i pilnie a prędko zdejmowała wizerunek tej wiejskiej rozwaliny, nie oglądając się wcale za siebie.

Była wówczas już blisko godzina trzecia po południu, słońce mocno jeszcze piekło i panienka, chcąc się zasłonić od jego promieni, narzuciła na głowę białą chusteczkę, spod której widać było jej ciemne włosy w obfity związane warkocz. Zresztą ubranie jej było skromne, sukienka popielata, podróżna, wszakże i z boku patrząc, poznać można było kibić wyniosłą i gibką, która o młodej i pięknej twarzy rokować zdawała się.

Niedaleko stamtąd szła droga z Zambrowa. Drogą tą piaszczystą i dość ciężką posuwała się cicho i zwolna bryczka, a na niej siedział młody człowiek i patrzył już z daleka na rysującą pannę. Był to nasz znajomy, piękny Ignaś, z tym niebieskim okiem, co tak śmiało patrzyło, z ogorzałym cokolwiek licem, z czołem jasnym, białym i szerokim, z wąsikami blond, z którymi bardzo mu było do twarzy.

Rysująca tak pilnie panna dziwnie go zastanowiła i obudziła jego ciekawość. Domyślał się on, że w karczmie musi ktoś popasać i że zajęcie się tą pracą jest tylko rozrywką dla skrócenia nudów popasu. Gdy jednak przypatrzył się przedmiotowi, który rysowała, i punktowi, jaki przez nią obranym został, wniósł, że to może jaka artystka, której robotę warto obaczyć, tym bardziej że, jak wiemy, i on znał się na tym i mógł ocenić pracę, a może i jaką dobrą dać radę.

Zawiązał więc sobie porządniej chustkę na szyi, która dla. upału była rozpuszczona, poprawił kołnierzyk, przyczesał piękne swe włosy i otrzepawszy się cokolwiek z kurzu, wyskoczył z bryczki. Nie mając potrzeby popasać w Południcy, kazał furmanowi swemu jechać zwolna i za karczmą stanąć, a sam cicho i na palcach poszedł ku rysującej artystce. Że był młody i wiedział o tym zapewne, że go natura wielką obdarzyła pięknością, odważył się na ten krok może za śmiały, może niedelikatny, ale czuł to, że jej nie przestraszy i oprzeć się nie 'mógł ciekawości, która go dziwnie jakoś ciągnęła.

Urszula tak była zajęta, że nie słyszała wcale, jak się młodzieniec zbliżył i za nią stanął. Miał więc czas zajrzeć i na rysunek i przekonać się, że nie tylko obranie punktu, z którego przedmiot najlepiej się wydawał, ale i wykonanie okazywało znaczną wprawę i wrodzony talent. Tym bardziej więc był ciekawy zajrzeć w oczy osobie, która tak wiernie i lekko oznaczyła kontur i tak ładnie i z gustem pierwsze zarzucała cienie że i twarzyczka wyglądająca spod chusteczki była biała, mszysta i okazywała młodość i zdrowie. Poruszył się więc śmielej i z lekka odchrząknął.

Urszula nie obracając się wcale, tylko odchyliwszy się cokolwiek ma tył i przypatrując się swemu rysunkowi, czystym i świeżym głosem zapytała:

— Czy to ty, dziaduniu?

— Nie pani! nie mam tego szczęścia— odpowiedział Ignaś uśmiechając się, że go wzięto za dziadunia i że tak dobrodusznie wyraził żal, że nim nie był.

Wtedy Urszula drgnęła, obejrzała się z zadziwieniem, ciemne jej i aksamitne oczy utkwiły się w licu pięknego młodzieńca i śliczną jej twarz oblał żywy rumieniec, który ją jeszcze piękniejszą uczynił. Młody człowiek zmieszał się, także się zaczerwienił, ale prędko przychodząc do siebie, rzekł:

— Przestraszyłem panią i najmocniej przepraszam za moją śmiałość. Ale przejeżdżając tędy i widząc panią rysującą, nie mogłem się obronić ciekawości, żeby nie obaczyć...

— Czy rysunek? — rzekła Urszula jakby z wymówką i nie patrząc na młodzieńca.

— Panią widziałem z daleka — odpowiedział przyjaciel Mariana. .

— Więc pan znawca, a może artysta? — zapytała podnosząc książkę tak, aby nie mógł widzieć.

— Nie jestem artystą — odpowiedział młody człowiek, postąpiwszy parę kroków, żeby być naprzeciwko niej i zajrzeć jeszcze raz w te oczy, które mu się dziwnie piękne wydały — ale znam się cokolwiek na piękności i dokładności rysunku i mogę pani powinszować i wyboru punktu, z którego pani ładny ten obrazek rysujesz, i wierności, z jaką przeniosłaś go na papier.

— Więc pan już widziałeś? — rzekła podnosząc nań oczy.

— Stałem za' panią kilka minut i widziałem — odpowiedział Ignaś czerwieniąc się. znowu.

— Toż bardzo pana żałuję, jeśliś pan znawca — rzekła spuszczając oczy — bo ja bazgrzę okropnie i gdybyś pan prosił mnie o pozwolenie pokazania sobie tej roboty, byłabym się na to nigdy nie odważyła. Ale pan osądziłeś widać, że pozwolenie panu było niepotrzebnym — dodała z przyciskiem.

Ignaś nie odpowiedział zaraz, choć czuł, że te ostatnie słowa były przymówką za jego niedelikatność. On był wówczas mocno zajęty, znajdując, że te oczy, chociaż spuszczone, zdobiły równie jej cudną twarz, jak i wtedy, gdy patrzyły, tak szeroki, tak piękny cień padał na jej lice od długich i czarnych rzęsów. Wszakże ta obserwacja trwała tylko chwilkę; nachylając się więc cokolwiek i wyciągając rękę, rzekł:

— A jeżeli teraz ośmielę się prosić panią o pozwolenie przypatrzenia się bliżej temu, com zajrzał tylko ukradkiem?

— Sądzę, że pan masz już dosyć — rzekła Urszula, zamykając książkę i kładąc w kartonowe pudełeczko scyzoryk, ołówki i gumę.

— Nie chcę być natrętnym — rzekł wówczas Ignaś, któremu nie tak szło o rysunek, jak o popatrzenie jeszcze na jej twarz, o błysk jej ciemnych oczu, o dźwięk jej głosu i choćby o chwilkę jeszcze rozmowy tak niespodziewanej, a tak miłej. Ale Urszula odgadła widać jego intencję, oglądała się niespokojnie na karczmę i widocznie zabierała się odejść. Postrzegłszy to, młody człowiek dodał— Dziękuję przypadkowi, że mi pozwolił i to obaczyć, com widział. Byłbym jeszcze szczęśliwszym, gdybym wiedział, dokąd pani jedziesz i czy mi ten sam przypadek jeszcze kiedy podobnie nie usłuży.

— I w tym panu także dogodzić nie mogę, bo doprawdy sama nie wiem, dokąd jadę — rzekła powstając i wdzięczny uśmiech ozdobił jej usta, a lekki rumieniec na twarz jej wystąpił. .

Młody człowiek wziął to za ironię i chęć pozbycia się go czym prędzej; spojrzał więc raz jeszcze w jej twarz, jakby chciał ją lepiej zapamiętać i ukłoniwszy się, rzekł:

— Życzę więc pani szczęśliwej drogi, dokądkolwiek ona prowadzi.

— I ja panu wzajemnie, chociaż pan wiesz zapewne, dokąd jedziesz — rzekła kiwnąwszy głową i odwróciła się do swojej książki i pudełeczka, które zbierała.

Ignaś poszedł, a gdy był o kilkadziesiąt kroków, obejrzał się raz, potem drugi i trzeci. Za każdym razem zdawało mu się, że panienka, która została na miejscu, także się za nim oglądała. Może się łudził, a może i tak było rzeczywiście. Gdy bowiem znikł za karczmą, Urszula usiadła na dawnym miejscu, otworzyła książkę, wydobyła ołówek i chciała dalej rysować. Ale jakoś jej nie szło. Oparła więc głowę na ręku i patrząc przez niejaki czas na chatę i na ocieniającą ją brzozę, zapewne mimo woli zwracała się coraz ku karczmie i poglądała na drogę, którą poszedł natręt, co jej robotę przerwał.

Tak dosyć długo siedziała. Nareszcie, gdy silny i męski głos dziadunia zawołał ją po imieniu od karczmy, ocknęła się z zamyślenia i podpisawszy prędko na nieskończonym rysunku: Południca, dnia lipca roku, powstała i poszła.

W tym samym zapewne czasie Ignaś, który długo zamyślony siedział na bryczce, póki szła wolno i cicho, ocknął się, gdy o kamień pod piaskiem ukryty mocno stuknęła, i zapytał furmana:

— Słuchaj no, kochanku! Jak się nazywa ta karczma, którąśmy minęli?

— Południca, panie — odpowiedział chłopek, zacinając konie.

Wtedy syn pana Anzelma, jak drugi Hamlet, wydobył z surduta pularesik, otworzył na najczystszą stronicę i zapisał: w Południcy, dnia lipca roku i schował do kieszeni. Ale po chwili, jakby sobie jeszcze co przypomniał, dobył srebrny i dość pękaty zegarek, spojrzał uważnie na godzinę, przyłożył go do ucha, czy idzie, i otworzywszy znowu pularesik na tejże samej stronicy, pod powyższym napisem dodał: o godzinie trzeciej i minucie dwudziestej po południu..

Ignaś wracał teraz z Augustowskiego, gdzie przez niejaki. czas bawił u dawnego kolegi, dziś już obywatela. Gdy pospieszał do domu, aby w czasie wakacji, które przez brak zajęcia i obowiązków nauczycielskich tak niebezpieczne były dla pana Anzelma, nie zostawiać ojca samego, spotkał heroinę naszą i zanotował sobie tę chwilę w pularesie, a mocniej jeszcze i wyraźniej w pamięci. Ale nie wiedząc, co to za jedna i czy kiedykolwiek w życiu jeszcze raz się z nią zejdzie, tyle tylko do tego spotkania przywięzywał wartości, ile się jej przywiązuje do miłego i czarującego widzenia, które czasem w szczęśliwej chwili mignie przed duszą człowieka.

Widać że i Urszula także go nie zapomniała i z początku dość często zapewne spoglądając w książce swej na zaczętą chatkę i na podpis, wraziła go sobie w pamięć, ale trudno mniemać, aby kobieta z taką głową, z charakterem tak pewnym i stanowczym, przelotnym wspomnieniem mężczyzny, którego nazwiska nawet nie wiedziała, rozmarzyła swój umysł zupełnie czym innym zajęty. Wkrótce nawet zapomniała o książce i zanotowanym w niej spotkaniu, gdyż okoliczności, w jakich się znalazła, wybiły jej to zupełnie z głowy.

Narbut zawiózł ją do Władysławowa, miasteczka leżącego o dwanaście mil w bok Mariampola, na samej granicy pruskiej, od której je tylko rzeczka Szyrwind oddziela. Jest to miasteczko ładne, dość ludne i ozdobione wspaniałym kościołem, którego fundatorką była właśnie owa Cecylia Renata, tak ściśle z treścią naszego opowiadania związana. Nie mógł stary Litwin ustronniejszego znaleźć zakąta, gdyby nawet chciał skryć wnuczkę swą przed pogonią jakiego zuchwałego czciciela.

Wszakże nie ten był jego powód. Wiedział on, że jej nikt szukać nie będzie, ale pragnąc ją usunąć więcej przed uczciwym przywiązaniem Mariana niż przed złymi zamiarami Kaspra, a' chcąc prócz tego, aby była pod czułą opieką, otoczona staraniem i miłością, jakich doznawała u niego, zawiózł ją tu do matki swej synowej, a rodzonej babki Urszuli.

Była to dobra, wesoła i pobożna staruszka, której mąż, Gabriel Bolkowski, był niegdyś kontrolerem na komorze tranzytowej w Wierzbołowie, gdzie przechodzi trakt do Królewca. Po śmierci męża pani Bolkowska, otrzymawszy niewielką emeryturę i mając dostateczny kapitalik, kupiła sobie domek w Władysławowie i tu osiadła. Kościół Cecylii Renaty, taniość życia, cichość panująca W miasteczku, a do tego i ta okoliczność, że Władysławów nie miał wówczas stale zamieszkałego tam lekarza, skłoniło ją do wybrania tego miejsca.

Lubiła ona bowiem modlić się, ale podobno więcej jeszcze lubiła kurować. Nie było sympatycznego lekarstwa, którego by nie znała. Z taką zaś wiarą udzielała rad swoich, czy kto przychodził do niej z brodawką lub liszajem, czy zachorował na febrę lub na ból gardła, że każdemu cierpiącemu wlewała swoją wiarę i przez to zapewne szczęśliwie się jej nieraz udawało. Miała więc wielką reputację nie tylko w mieście, ale i w okolicy, a wesoły humor, dobroć serca i pobożność zjednały jej powszechny szacunek.

Po śmierci zięcia chciała ona zaraz wziąć do siebie wnuczkę, ale ją 'Narbut uprzedził i nie dał, za co też serdeczną do niego miała urazę. Gdy teraz stanął przed jej ganeczkiem, na którym pani Bolkowska siedziała z jakąś matką, opowiadającą jej, co ma robić, aby jej syn pozbył się martwej kostki, którą miał na ręku; gdy jej oświadczył, że przywozi jej Urszulę na czas niejaki i prosi, aby ją kochała i pielęgnowała, staruszka tak się ucieszyła, że nie dokończywszy nawet recepty, którą odłożyła na potem, rzuciła się na szyję staremu Litwinowi i o gniewie swoim zupełnie zapomniała. Narbut, nie tłumacząc się bynajmniej z prawdziwych powodów, dla których rozdzielał się z ukochanym sobie dzieckiem, owszem dodawszy, iż uważa za słuszne, aby tym skarbem, który im jedynie pozostał, jemu po synie, jej po córce, dzielili się sumiennie póty, póki Bóg inaczej losem ich dziecka nie rozrządzi, zabawiwszy kilka dni i nacieszywszy się widokiem Urszuli, która widziała, że coś jest, ale wypytywać się dziadka nie śmiejąc, cieszyła się radością i szczęściem babki, pożegnał się i wyjechał.

Rozgospodarowała się więc Urszula prędko w dworku pani Bolkowskiej, dostała ładny pokoik, rozłożyła swoje książeczki i rysunki; kuchnię i obórkę, gdzie była jedna krowa, wzięła w swoje zawiadywanie, ozdobiła okno wazonikami, o które się wystarała, a przywykła do samotności, do życia czynnego, do zajęcia, to głową, to ręką, wspominając tylko czasem Mariana, gdy czego dobrze narysować nie mogła, a czasem także spotkanie swe w Południcy, gdy przerzucała swą książkę lub gdy się jej zamarzył jaki ideał prawdziwie męskiej piękności, była spokojna, wesoła, kochana i tak przebyła blisko rok cały.

Staruszka przywiązała się do niej całym sercem, , bo nie podobna było nie pokochać tak pięknej, tak odznaczającej się charakterem, statecznością obyczajów, czystością . myśli i wesołością humoru dziewczyny. Tego tylko żałowała, że wnuczki swej na nic kurować nie mogła. Bóg tak stworzył Urszulę, że na pięknym jej ciele nie było żadnej plamki, że żaden liszaj jej nie szpecił, żaden pryszczyk nigdy nie wyskoczył, że ani febra jej nie napastowała, ani te śliczne ząbki, które usta jej tak cudnie zdobiły, nigdy nie zabolały.

W braku więc okazji pokazania swej sztuki na najdroższym sobie egzemplarzu, kazała jej przynajmniej zaraz z początku nosić na szyi. pąsowy wełniany sznurek, aby ją od przyszłego bolu, gardła, który mógł ją kiedy napaść, niewątpliwie chronić. Urszula, poznawszy słabość babuni, nie opierała się wcale jej przezorności, tym chętniej, że chociaż nie miała w sobie kokieterii i wreszcie w tak ustronnym miasteczku prawie nikomu pokazać się nie mogła, ale przejrzawszy się w lusterku, okiem artystki dostrzegła, że ten sznurek pąsowy, ładnie i zgrabnie przez babkę zawieszony, na jej białej i łabędziej szyi wcale nieźle wyglądał.

To życie ustronne, ciche i zajęte, nie było jednak tak spokojne, jakby być mogło i jak na to zasługiwały dwie kobiety bezbronne, mające najlepsze dla wszystkich intencje, a nawet językiem nikogo nie zaczepiające. Nie obeszło się też bez dojmujących (przykrości, przed którymi nigdzie skryć się nie można, nawet w Władysławowie.

W dziesięć miesięcy po przybyciu tam Urszuli mianowany został do miasteczka nowy burmistrz. Z tytułu urzędu swego, który jak zwykle z początku bardzo gorliwie wypełniał, 'dowiedział się on, że w dworku starej kontrolerowej jest cudnej piękności panna, jej wnuczka, która po śmierci babki i jej dworek, i . w listach zastawnych, które staruszka posiadała, odziedziczy.

Był to człowiek niepierwszej już młodości, niemiłego wyrazu twarzy, prędki i mściwy, co tym bardziej objawiało się w jego rysach, że gdy się wzruszył lub rozgniewał, o co u niego nie było trudno, wtedy porywało go jakieś spazmatyczne drganie w spodniej wardze, które ją okropnie wykrzywiało.

Oprócz tej wady, znacznie go oszpecającej, miał jeszcze dużą narośl nad czołem. Zakrywał on ją wprawdzie, jak mógł, ale że coraz rosła, a włosów ubywało, więc wychylała się co chwila spod niepewnego nakrycia i raziła oczy. Burmistrz obaczył raz i drugi Urszulę w kościele, przyznał, że rzeczywiście bardzo piękna, a chociaż mu się zdała zbyt okazałą i na swój stan zanadto pompatyczną, spodziewał się jednak ją uchodzić, mając przy władzy mężowskiej jeszcze i powagę burmistrza. Odwiedził więc starą emerytkę; ażeby zaś nie ubliżyć swej godności pierwszej osoby w miasteczku, że szuka zaznajomienia się z tak mało znaczącą wdową, i żeby lepiej ukryć swe matrymonialne intencje, zamówił się prośbą o radę względem swej narośli, dowiedział się bowiem także, że pani Bolkowska posiada nieocenione sekreta, szczególniej na takiego rodzaju podarunki, którymi czasem nieproszona natura ciało ludzkie obdarza.

Staruszka przyjęła go naturalnie z otwartymi rękami; Urszula zaś patrzała z tajemnym jakimściś wstrętem na tę twarz, na której malowało się i ograniczenie umysłu, i niepewność charakteru.

Gdy przyszło do celu wizyty, wyszła zaraz, dawszy sobie słowo, że ile razy ten pan burmistrz przyjdzie, nie pokaże się wcale. Pani Bolkowska obejrzawszy narośl, poradziła mu, aby z kostnicy albo z cmentarza kazał sobie przynieść czaszkę i z odpowiedniego miejsca wyłamawszy kostkę, co dzień rano przed wschodem słońca i na czczo obwodził sobie swą narośl tą kosteczką: pierwszego dnia raz, drugiego dwa, trzeciego trzy i tak dalej, póki nie zniknie.

Burmistrz udał, że wierzy, słuchał jednym uchem zapewnień staruszki, że to niezawodnie pomoże, i wyliczenia wypadków, w których już o skuteczności tego środka przekonała się, a tymczasem poglądał ku drzwiom pokoiku, do którego weszła Urszula. Po niejakim czasie postrzegłszy, że się nie pokazuje, niekontent z efektu, jaki sprawił, pożegnał się i wyszedł zapewniwszy, że wkrótce przyjdzie i o skutku lekarstwa doniesie, Staruszka zacierała ręce, że taką osobę, jak burmistrz, miała w swojej kuracji, Urszula zaś od razu jej powiedziała:

— Nie ciesz się, babuniu, bo to zły człowiek.

— Skąd wiesz? — zapytała zdziwiona staruszka.

— Widzę — odpowiedziała Urszula z tą pewnością, jaką daje bystry wzrok ludziom z talentem, których ważnym przymiotem jest i to, że umieją z form zewnętrznych odgadnąć ich szczególne znaczenie i cel, dla którego są takie, a nie inne.

W kilka dni pan burmistrz przyszedł znowu i Urszula wymknęła się z pokoju, nie okazawszy wszakże żadnej niechęci człowiekowi, którego się bała, nie wiedząc zupełnie, z jakiego bojaźń ta pochodziła powodu. Te wizyty i jednakowe zawsze przyjęcia ponawiały się w ciągu kilku tygodni. Do kostnicy lub na cmentarz po czaszkę burmistrz i nie myślał posyłać, udawał jednak przed staruszką, że rady jej jak , najakturatniej wykonywa i że mu się zdaje, że narośl jego znacznie się już zmniejsza. Pani Bolkowska znalazła także, że znacznie mniejsza, i rozpowiadała wszystkim, jak doskonale idzie kuracja burmistrza, czemu niektórzy, a mianowicie kobiety uwierzyły i widoczne także zmniejszenie kuli cielistej na czole burmistrza postrzegły.

Ale jednego dnia przyszedł burmistrz wcale odmieniony, tak że go ledwie poznały. Na głowie miał ładną fryzowaną perukę, którą sobie sprowadził z Warszawy i pod którą skuteczniej niż pod kuracją pami Bolkowskiej znikła szpecąca go narośl; wysokie i nakrochmalone kołnierzyki wyglądały spod jego halsztuka, nowy kołnierz od surduta błyszczał z daleka świeżą czerwonością; przy szpadzie był nowy szychowy felcech , czyste na rękach rękawiczki, a zapach różanego olejku rozszedł się po całym domu, gdy pobył kilka minut i rozpiąwszy surdut, odkrył gors od koszuli, który widać obficie wonnością tą był napuszczony.

Staruszka rzuciła naprzód wzrok zasmucony na perukę, która pokazywała, że znakomity jej pacjent zdesperował już widać o skuteczności lekarstwa i innym sposobem chciał brzydką swą wadę sprzed oczów ludzkich usunąć, a Urszula, która przy całej swej powadze, pochodzącej czasem z zamyślenia, 'była częściej wesoła, a niekiedy nawet śmieszka, mało nie parsknęła ze śmiechu, patrząc na tę postać, zdradzającą jakieś zdobywcze zamiary i jeszcze brzydszą pod tą pretensją, niż była pierwej.

Wszakże ten dobry humor przeszedł jej prędko, postrzegła bowiem, że burmistrz dziwnie jakoś na nią poglądał, jakby badał efektu, jaki nowe to urzędowej głowy jego przybranie na niej sprawiło. Gdy się więc wymknęła z uczuciem trwogi, która w podobnych razach instynktownie przychodzi dziewczętom, burmistrz odchrząknął i nie obwijając dalej w bawełnę swoich zamiarów, po prostu oświadczył się o rękę panny Urszuli.

Staruszka, znając usposobienie wnuczki swej względem tej głowy miasta, którą i sama ceniła jedynie z tego tylko względu, że na niej była zarosi, zmieszała się niezmiernie i sama nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ale gdy postrzegła, że oczy burmistrza poczęły już biegać od niecierpliwości i spodnia warga jego trząść się i krzywić zaczynała, tak się zalękła, że wybąkawszy kilka słów o niespodziewanym honorze, o znaczeniu jego i zacności osoby, o sieroctwie Urszuli, o dziadku jej Narbucie, bez którego sama decydować nie może, oświadczyła nareszcie, że nie mając ze swej strony nic przeciw temu, z wnuczką swą pomówi i do Narbuta napisze.

Niekontent z takiej kręconej odpowiedzi burmistrz, który z tytułu swego urzędu i z tytułu nowej peruki, którą sprowadził z Warszawy, spodziewał się, że go z pocałowaniem ręki przyjmą, skrzywił wargę swą okropnie, powstał i zabierał się do wyjścia. Wtedy staruszka, chcąc mu troskliwością o jego narośl nagrodzić niejako tak niestanowczą odpowiedź, zapytała:

— A jakże tam gulka, zapewne już mało co zostało?

— E, daj tam pani temu pokój! — odpowiedział krzywiąc się jeszcze gorzej. — Nie tacy jak pani kurowali mnie na to, a nic nie zrobili. Zresztą co komu do tego, co u mnie na głowie. Proszę lepiej pomyśleć o tym, żebym miał prędko odpowiedź i nie taką jak dziś usłyszałem, bo ja nie jestem jaki bądź chłystek, żeby mnie zbyć ni tym, ni owym.

Ręce opadły biednej wdowie, gdy takim tonem do niej przemówiono i gdy pan burmistrz wyszedłszy trzasnął drzwiami od sieni tak, że aż się okna zatrzęsły. Usiadła więc blada i zakłopotana, przeczuwając, że spokojne jej dni przeminęły i że ów pacjent, z którego tyle spodziewała się pociechy i honoru, może się stać przyczyną wielkiego na przyszłość zmartwienia.

— Dobrześ mówiła, Urszulko! — rzekła do wchodzącej wnuczki — że to musi być zły człowiek. I co ja mu teraz powiem, kiedy wiem zawczasu, że ty go nie zechcesz, bo i ja nie chcę; bo czy to mąż dla ciebie, mój ty aniołku! moje jedyne dziecię!

Urszula zbladła także, ale przywołując na pomoc stanowczość swego charakteru, uspakajała babkę, jak mogła, perswadując, że z takiej dzikiej pretensji nie może dla niej urość żaden niepokój, że nikt nie może mieć za złe kobiecie, kiedy mu dla ważnych powodów odmawia, że zatem prosi babkę, aby nie zwlekając odpowiedzi i nie pisząc wcale o tym do dziadka, zwaliła wszystko na nią, dając do zrozumienia panu burmistrzowi, że przyszedł za późno, że serce jej zajęte, że bardzo zakochana, że prawie dała już słowo i tam dalej. Taki list posłała staruszka burmistrzowi jeszcze tego samego dnia, dodawszy na końcu, jak mocno żałuje, że nie może przyjąć honoru, jaki jej domowi ofiarował; spodziewa się jednak, że to nie przerwie stosunków, jakie zawsze utrzymać pragnie, tym bardziej że nie traci nadziei usunięcia zupełnego z jego głowy tej upartej guli, która szpeci jego okazałe czoło, a zaniedbana może do znaczniejszej jeszcze urość wielkości.

Burmistrz przeczytawszy ten list, rzucił go w wielkim gniewie, a potem zerwawszy z głowy swej perukę i naczesując palcami włosy na narośl, która jakby nabrzmiała od bijących pulsów i wzruszenia, zawołał:

— Poczekaj, ty głupia babo, dam ja ci taką gulę, że ci żadna kostnica nie pomoże!

Jakoż czwartego zaraz dnia odebrała pani Bolkowska urzędowe wezwanie, aby się stawiła niezwłocznie w biurze policji ze wszystkimi prawami, jakie ma do własności posiadanego przez siebie w mieście Władysławowie domu, gdyż zaszła kwestia co do niewłaściwości form przy sprzedaży i wątpliwości praw, jakie miał do zbycia tej nieruchomości poprzedni jej właściciel.

Drżącą ręką szukała pani Bolkowska kluczyków od swojej szufladki; ledwie mogła trafić do zamka i wydobywszy nareszcie swoje papiery, które wszystkie razem wespół z dokumentami szlacheckimi męża, jego stanem służby i listami zastawnymi były złożone i białą tasiemką na kilkanaście węzłów związane, ledwie zdołała je odsegregować, ułożyć i na nowo związać, tak jej się ćmiło w oczach i tak trzęsły się ręce.

Pan burmistrz przyjął ją zupełnie oficjalnie, jak gdyby jej nie znał. Próżno poczciwa kobiecina uśmiechała się, przypominając się niejako jego znajomości, i poglądała na jego czoło, chcąc mu dać do zrozumienia, że gotowa jeszcze inne wymyślić lekarstwo, gdyby tamto okazało się bezskutecznym. Twarz jego była zimna i spodnia warga tylko drgała, zapewne od gniewu, że wszystko było w porządku i że z tej strony nie mógł żadnej znaleźć przyczepki. Po niejakim czasie dopiero, przybrawszy zastraszającą minę, kazał zrobić spis tych papierów i rzekł jej sucho:

— Niech pani sobie idzie do domu. To się przejrzy, a co się pokaże, to pani będziesz uwiadomioną.

Poszła więc staruszka i z ciężkimi myślami powróciła do siebie. Urszula czekała ją na ganku, choć było' zimno i wietrzno. Gdy obaczyła babkę zakłopotaną i zasmuconą, rzekła całując jej rękę:

— Ach! moja biedna babciu, co ja tobie naniosłam w dom zmartwienia! Ale cóżem ja temu winna, że nie mam jakiej brodawki na nosie, może by się była nie podobała panu burmistrzowi, który wie z doświadczenia, jak to nieładnie, gdy co niepotrzebnego wyrośnie na twarzy, kiedy aż widział potrzebę sprawić sobie tak śliczną perukę.

— Et, gdyby mnie był słuchał — odpowiedziała . stara, kiwnąwszy głową — to by mu była ta głupia peruka niepotrzebna wcale. Dawno by już pewnie tej brzydoty na łbie nie miał. Ale on niezawodnie nie robił tego, com przepisała. To człowiek zły i w nic nie wierzy. Wiarę mają tylko ludzie dobrzy i takich ona uzdrawia na duszy i na ciele. A tacy jak on, to widać z diabłem trzymają. Ale niech go tam! Co się tycze brodawki — dodała spojrzawszy na śliczny i foremny nosek Urszuli — gdyby ci się kiedy zrobiła, to weźmiesz kawałek kredy, zastrużesz ostro i jak będziesz na czczo, obwiedziesz wokoło trzy razy. Potem zrobisz ot tak, przez wierzch wyraźny krzyż, i rzucisz kredę za siebie, ale tak, żebyś nie słyszała, jak upadnie.

— Dobrze, babciu! — odpowiedziała Urszula, uśmiechając się i całując jej ręce — zrobię tak niezawodnie. Ale cóż, kiedy te niegodziwe brodawki nie chcą mi nigdzie wyrastać.

Staruszka zaczęła jej dowodzić i wyliczać wypadki, że i później mogą się pokazać ni stąd, ni zowąd i że zawsze dobrze jest mieć lekarstwo na pogotowiu. Wnuczka kontenta, że babka wpadła na tę materię i o kłopocie swym cokolwiek zapomni, słuchała jej pilnie i nastręczała jeszcze rozmaite kwestię, które by jej dały możność z różnymi sympatycznymi lekarstwami wystąpić. Tak przeszedł im jakoś wieczór, ale w nocy Urszula słyszała dobrze, że babka nie śpi i wzdycha.

Minęło tym sposobem kilkanaście dni, pan burmistrz milczał, staruszka w dzień jako tako sobie radząc i rozrywając się, w nocy ciągle o tym tylko myślała i nie mogąc sypiać, zaczęła mizernieć i wyraźnie się zmieniać. Wtedy Urszula, nic nie mówiąc babce, udała się do księdza wikariusza administrującego probostwem, zacnego i poważnego staruszka, opowiedziała mu, o co idzie, dała mu poznać, jakim sposobem ma podejrzenie, że ona jest powodem tej szykany, i prosiła go, aby się w to wdał i babką jej uspokoił. Tego samego dnia odebrała pani Bolkowska wszystkie swoje papiery z urzędowym zawiadomieniem, że ponieważ pretensja tej osoby, która zakwestionowała sprzedaż, okazuje się bezzasadną, papiery, jako już niepotrzebne, odsyłają się.

Odetchnęła poczciwa staruszka, a gdy w tymże czasie zdarzyło się jej kilka osób chorych na febrę tak upartą, że już żadne lekarstwa apteczne nie pomagały, zapomniała zupełnie o swym kłopocie i do dawniejszego ruchu i pokoju powracać zaczęła.

Ale nie wyszło kilka tygodni, gdy zjawiła się u niej pani kasjerowa, która po długim kołowaniu przyszła na koniec do celu swej wizyty i oświadczenie burmistrza ponowiła. Było to przy Urszuli, która rysując sobie z boku, przysłuchiwała się rozmowie. Konkluzja ta, zwłaszcza po takim postąpieniu burmistrza, oburzyła szlachetną dziewczynę. Rzuciła więc ołówek, powstała i nie dając nic powiedzieć babce, rzekła z żywością:

— Ponieważ to o mnie idzie, mam prawo odpowiedzieć za siebie i wyręczyć w tym babunię. Niech pani oświadczy panu burmistrzowi, że ani moje serce, ani położenie nie zmieniło się bynajmniej. Widać, że pan burmistrz ma mnie za dziecko lub jakąś płochą dziewczynkę, która dziś chce tego, czego wczoraj nie chciała. Raczże mu pani powiedzieć, że się mocno pomylił. Choćby Bóg wie jak długo czekał i więcej jeszcze takich środków ujęcia nas sobie, jak ten z papierami, wynalazł, zawsze jednakową odbierze odpowiedź.

Pani kasjerowa poszła, a we trzy dni potem sługa policyjny przyniósł pod adresem pani Bolkowskiej ekspedycję, w której burmistrz miasta Władysławowa zapytuje, czy osoba nazywająca się Urszulą Narbutówną i mieniącą się wnuczką wdowy po zmarłym kontrolerze Gabrielu Bolkowskim, ma książeczkę legitymacyjną lub w braku onej, czy ma paszport z tego miejsca, skąd pochodzi, i metrykę, za pomocą których to urzędowych świadectw można by sprawdzić tożsamość osoby i jej pochodzenia.

Kłopotliwy ten papier co do treści, a szary z powierzchowności i bladym atramentem zapisany, wypadł z rąk wdowy, gdy go wyczytać zdołała. — Jak tu odpowiedzieć na tak wyraźne prześladowanie?

Urszula nie miała ani książki legitymacyjnej, ani paszportu,' ani metryki. Miała tylko na ślicznej swej twarzy świadectwo lat dwudziestu, a w cudnych oczach wymowną legitymację duszy szlachetnej, energicznej i pełnej wyższego natchnienia.

Szczęściem, że nazajutrz nadjechał naczelnik powiatu i sprawa ta, za pośrednictwem księdza administratora probostwa, załatwiła się jakoś sposobem usuwającym groźbę i zostawiającym w pokoju do dalszego czasu i wystarania się żądanych dokumentów i babkę, i wnuczkę.

Po tak stanowczej odpowiedzi ze strony Urszuli, burmistrz nie śmiał już ponawiać swych pretensyj do jej ręki, ale od czasu do czasu drobnymi przykrościami nie przestawał szykanować wdowy, której pobyt w tak miłym jej niegdyś miasteczku zrobił nieznośnym.

— Wyniosłabym się stąd gdziekolwiek — mówiła raz, leżąc chora w łóżku, z okazji przykrości, jaką jej sprawiła rewizja w jej domu i szukanie po wszystkich kątach kontrabandy, o której przechowanie jakoby oskarżoną była. — Ale jakże tę dominę porzucić, na którą tyle wydałam. To się zmarnuje zupełnie i przepadnie, a szkoda, bo domek i ładny, i dogodny. Takiego kąta nigdzie nie znajdę. Chyba przenieść się do Warszawy. Tam wdowom najlepiej. Gdzie jest wielki ołtarz, tam nikt biednemu nie śmie dać w bok kułakiem.

Ta myśl przeniesienia się do Warszawy utkwiła mocno w głowie i babki, i wnuczki. Pierwszą, jako warszawiankę, bo tam mieszkali jej rodzice, ciągnęło coś do miejsca urodzenia; drugiej uśmiechał się widok wielkiego miasta, nie dla jego ruchu i rozrywek, o których ledwie słyszała, ale dla środków kształcenia się w sztuce, do której niezwyciężoną poczuwała w sobie skłonność.

Wszakże ten piękny projekt byłby się nigdy nie zrealizował. Wprawdzie nowe coraz przykrości ze strony burmistrza nie ustawały, ale przywiązanie do miejsca, gdzie jej było tak dobrze, i ta nitka czarodziejska, która każdego do jego własności krępuje, zawsze zatrzymywały wdowę, coraz gorzej zakłopotaną, coraz więcej cierpiącą i na zdrowiu już zupełnie podupadłą. Nareszcie nieszczęśliwy przypadek zrobił to, czego by ani ludzka perswazja, ani własny rozum, dowodzący konieczności ustąpienia biedzie, nie dokazały.

W lutym roku, w czasie strasznego wichru, wszczął się w sąsiednim domku pożar.

Było to w nocy. Wszyscy spali oprócz starej wdowy, która myśląc o burmistrzu, jego brzydkiej narośli i złym sercu, słuchała stuku okiennic i nieustannego świstu, który coraz się wzmagał. Raptem przez serca wyrznięte w okiennicach błysnęło światło. Staruszka powstała i gdy otworzyła drzwi do drugiego pokoiku wychodzącego na dziedziniec i gdzie okiennic nie było, krzyknęła przeraźliwie, obaczywszy zabudowania swe w płomieniach.

Krzyk jej obudził dom cały, złożony tylko z Urszuli i dwóch kobiet. Nie było już ratunku. Wkrótce zajął się dach nad ich głową, huk się powiększał, szyby zaczęły pękać, a krzyk i wrzawa zbiegających się zewsząd ludzi powiększały trwogę i okropność tej sceny. Staruszka straciła zupełnie przytomność. Urszula tylko niezmieszana, silna duchem i czynna, ubrała się co prędzej sama, pomogła odziać babkę, związała pęczek bielizny dla niej i dla siebie, parę sukien i ciepłych szlafroków, a wziąwszy spod poduszki babki jej kluczyki, wyjęła pakiet z papierami, listami zastawnymi i z pieniędzmi, których tam jeszcze cokolwiek było. Wszystko to razem obwiązała mocno tasiemką i zawiesiwszy na szyi, ukryła na piersiach ten zapas, zabezpieczający przyszłość staruszki. Wtedy oddawszy tłumoki z rzeczami zakrystianowi, który przybiegł na ich ratunek, sama z pomocą sług wzięła nieprzytomną sobie babkę i wyniosła ją z ogarniających pokój płomieni jak drogi Eneasz, który z nieocenionym ciężarem na plecach, gorejącą Troję opuszczał.

Cudny był widok tej kobiety młodej, pięknej, z odkrytą głową, z nieulękłą i prawie spokojną twarzą, dziwnie oświeconej przez buchające zewsząd płomienie i postępującej w milczeniu z delikatną i bladą staruszką, którą pod pachy trzymała, wśród tłumu, który się przed nią z uszanowaniem rozstępował. Wszakże nie długo dano jej ten ciężar dźwigać. Otoczyli ją zewsząd rzemieślnicy, ludzie prości, ale umiejący oceniać śmiałość, piękność i poświęcenie, odebrali z rąk jej przychodzącą cokolwiek do siebie wdowę i na probostwo zanieśli. Tam stary wikariusz dał obum kobietom przytułek, żywił je i pielęgnował póty, póki pani Bolkowska do zupełnych sił nie przyszła i nie była w stanie jakieś dla siebie nadal obmyślić schronienie.

Domek jej zgorzał zupełnie. Z wyratowanych gratów i rzeczy mało było całych i na co bądź przydatnych. Nie miała więc staruszka powodu zostawać w Władysławowie, tym bardziej że prześladowania, których tam doznała i przestrach, jakiego doświadczyła, obrzydziły jej to miejsce. Podziękowawszy więc dobremu księdzu za jego łaskę, rozdawszy ubogim wszystko, co z pożaru pozostało, wyjechała z Urszulą do Mariampola, a stamtąd dyliżansem udała się do Warszawy.

Ciężko było z początku dwóm kobietom, przywykłym do cichości i wygody, wśród tej wrzawy, tego zamętu i krzyku, tej obojętności na wszystko, co się wokoło dzieje i rusza, do jakiej chcąc nie chcąc muszą się przyzwyczaić mieszkańcy wielkiego miasta, gdzie każdy się śpieszy, gdzie nikt nie ma czasu zatrzymywać się, przypatrywać, a często nawet upadającemu na ulicy dać jakąkolwiek pomoc.

Zachodziły więc w głowę, jak tu sobie poradzić, gdzie się ulokować, skąd czego dostać. Konduktor dyliżansu, widząc ich ambaras i wiedząc, że przyjechały na mieszkanie do. Warszawy, a nie mają ani stołka, ani miski, ani poduszki, poradził im, aby tymczasem stanęły w tanim hotelu na Podwalu i czytały co dzień „Kurierka", gdzie pewnie znajdą jakieś ogłoszenie, które im przyjdzie w pomoc.

Wieleż to ludzi poczciwy ten „Kurierek" z podobnego nie wyprowadził kłopotu! Wkrótce i naszym podróżnym dał zbawienną skazówkę Urszula w tym czasie ciężkiej próby, rozwijając całą energię swego charakteru, stała się aniołem opiekuńczym starej i upadłej na siłach kobiety. Oprócz tego, że ją ubierała, sprzątała pokój, słała łóżka, robiła dla niej kawę, często jeszcze, przy niegodziwej w naszych hotelach usłudze, sama musiała pobiec z dzbankiem po wodę i przynieść drewek do pieca, o czym stróż najczęściej zapominał z tej przyczyny, że to był już luty, a zatem lato niedaleko.

Wśród takiego zajęcia miała jeszcze dość czasu na codzienne wyszukanie i [przejrzenie „Kurierka", i na kursa, najczęściej daremne, na jakie ją anonse w nim umieszczone narażały. W środku bowiem kwartału zdarzają się tylko mieszkania wielkie, pańskie, które się im na nic przydać nie mogły. Dopiero po trzech tygodniach pracy i oczekiwania wyczytała, że na ulicy Nowomiejskiej przy Rynku Starego Miasta, z powodu translokacji, jest do najęcia z meblami mieszkanie, złożone z dwóch pokoi i kuchni, z tym dodatkiem, że meble za pomierną cenę mogą być ustąpione na własność.

Pani Bolkowska, która się w Rynku Starego Miasta urodziła i wychowała, która miała tam mieć pod bokiem i targ, i kilka kościołów, a zatem wszystkie środki zaspokojenia potrzeb i ciała, i duszy, aż klasnęła rękami z radości i zabrawszy się co prędzej z Urszulą, do wskazanego miejsca poszła.

Wszystko załatwiło się według żądania; mebelki były stare, dość ubogie, ale służyć jeszcze mogły. Biedna urzędniczka , która musiała spieszyć za mężem translokowanym, rada, że się nie zmarnuje ich praca, zbyła wszystko za mierną cenę, ustąpiła część pościeli, stołowego i kuchennego naczynia, stołowej bielizny, a nawet dawną swą i wierną sługę, z którą rozstawała się z żalem, gorąco zarekomendowała.

Tak w przeciągu jednego dnia nasze tułaczki miały wszystko, czego im tylko było potrzeba, nazajutrz zaraz sprowadziły się i rozlokowały, a na drugi dzień potem pani Bolkowska poszła z Urszulą do Fary , gdzie dała na mszę świętą, mającą się. odprawić w kaplicy Pana Jezusa, w której przed czterdziestu laty ślub brała. Stąd wracając wstąpiła do sklepu, na którego oknie wisiała tablica z napisem: „Kuryer Warszawski", i przez wdzięczność za dobrą i poczciwą radę, zaprenumerowała „Kurierka", Ciche było, spokojne, od wszelkich napadów i przykrości wolne ich życie. Nie znały nikogo, nigdzie nie bywały, tylko w kościele, na targu, czasem w jakim sklepie dla odnowienia garderoby przez pożar uszkodzonej, a gdy nadeszła wiosna i piękne dni wróciły, chodziły sobie czasem do Ogrodu Saskiego po południu i tam pod cieniem drzew, używając świeżego powietrza i patrząc na cudną zieloność, po kilka godzin prze' siadywały.

Nic nie brakowało staruszce. Dochód, choć szczupły, z pensji i procentów wystarczał, opieka czujnej, usłużnej, bacznej na każdy jej ruch i skinienie wnuczki otulała ją kochającym skrzydłem, stancja była dogodna, a gospodarz uczciwy i nie szykanujący, sługa wierna i pracowita. Tego tylko żałowała pani Bolkowska, że nie miała praktyki medycznej, że nie znając nikogo, nie mogła radzić, a chociaż czasem spotykała na ulicy ludzi, to z brodawkami, to z martwą kostką, to piegowatych, to wybladłych od upartej zapewne febry, ale że się spieszyli, że na nią i na jej najlepsze intencje nie zważali, zaczepić ich nie śmiała.

Urszula nie nudziła się także. Pragnąc, aby babka miała ile możności spokojność i odpoczynek, sama trudniła się gospodarstwem, wymyślała rozmaite przysmaczki w miarę dziennego ich budżetu, utrzymywała wszystkie rachunki, szyła, naprawiała bieliznę, pilnowała prania, a w wolnych od tych zajęć chwilach czytała, rysowała, zwiedzała kościoły, szukając wszędzie obrazu, który by do niej przemówił i sztuką, i wyrazem. Żal jej było, że się prawie wszędzie zawiodła, ale przecież nieraz u Pijarów lub u Wizytek siedziała długo w ławce, choć nabożeństwa nie było, i wpatrywała się w piękne dzieła naszego Czechowicza , które tam w wielkim ołtarzu jaśniejąc i oczy, i duszę do siebie podnoszą. Wprawdzie wszystko to nie zawsze wystarczało jej głowie pragnącej głębokiego zajęcia i sercu oddanemu sztuce.

Często przychodziły na nią chwile tęsknoty i myślała o garbatym, brzydkim, ale tak dobrym dla siebie Marianie.

— O! mój Boże! — mówiła sobie nieraz — jakbym już ja była daleko, gdybym ciągle mogła iść za nim. — I w tych to chwilach opanowywało ją miłe wspomnienie Dymoszczyzny, cisza i swoboda, tej ustroni dziwnie odbijały od brudnego i gwarliwego miasta, a kochany dziadunio, poczciwa Szumejkowa i Babetka,i kwiatki, i lipa, i Marian, wszystko razem przesuwało się przez głowę. Wszakże Urszula, obdarzona nadzwyczaj silną wolą i rozsądkiem, nie dozwalała się obałamucać tym momentom poetycznej tęsknoty, powracała; z większym zajęciem i zamiłowaniem do swoich obowiązków i rozrywek, jakie mieć mogła, a widząc babkę wesołą, zdrową i szczęśliwą, słysząc nieraz z jej ust, że gdyby nie ona, staruszka byłaby w grobie lub żebraczką, sama stawała się wesołą i czuła się szczęśliwą.

Tak przeszło pół roku. W czerwcu jeszcze odwiedził je Narbut, chciał znowu zabrać Urszulę, ale mu już jej pani Bolkowska nie dałał.

— Chyba chcesz mojej śmierci, panie Józefie! — mówiła mu ze łzami — to weź ją, ale pamiętaj, że będziesz miał sobie to do wyrzucenia.

Nie miał serca stary takim ciosem ranić dobrej kobiety, tym bardziej gdy się przekonał z rozmowy, że Urszula ani wiedziała o tym, że Marian jest także w Warszawie i tak bliskim jest jej sąsiadem.

W sierpniu staruszka zasłabła. Urszula niespokojna udała się do lekarza, który mieszkał na Kanoniach i troskliwie chorej doglądał. Już zaczynała się mieć lepiej, gdy tego wieczora, którego opisana wyżej przez nas scena miała miejsce, nagle zapadła i mdlejąc co moment, w coraz bardziej zatrważającym zdawała się być stanie.

Było to już dobrze po dziesiątej wieczorem. Przestraszona Urszula posłała co prędzej sługę do lekarza. Ale gdy sługa nie wracała, a mdłości ponawiały się, uprosiwszy więc z dołu kobietę, żeby posiedziała chwilę przy chorej, zarzuciła chustkę na głowę i poszła sama. Ciemno było na Rynku i pusto. W niewielu już tylko oknach świeciło się i latarnie wątpliwym błyskały światłem, ale w odważnym sercu heroiny naszej było tylko uczucie powinności i trwoga o stan ukochanej babki.

O siebie nie bała się wcale i nie myślała o sobie. Weszła więc śmiało na Rynek, gdy nagle przystąpiło do niej trzech młodych ludzi, oczywiście w wesołym humorze, którzy zaczęli wołać:

— Panienko! panienko! prosimy z sobą!

Wtedy dopiero strach ją ogarnął. Rzuciła się więc na bok i zatrzymała się przy słupie od latarni, sądząc, że się ukryje, że się pomiarkują i pójdą. Ale jakież było jej zdziwienie, gdy jeden z młodych ludzi, przyskoczywszy do niej, schwycił jej chustkę z głowy i zawołał:

— A, wszak to panna Urszula Narbutówna, moja zguba! O! nie puszczę cię już, aniołku!

Wtedy to prawie nieprzytomna sobie panienka odepchnęła silnie rękę, którą ją sięgał, i nie mogąc na powrót do domu, zaczęła wprost uciekać, trafiła na drzwi jeszcze otwarte w tej kamienicy, gdzie Marian mieszkał, wpadła do sieni, a słysząc ich tuż za sobą, goniących ją śmiechem i nieobyczajnymi słowy i postrzegłszy, że i tam wejść ośmielili się, rzuciła się na schody, próbowała drzwi na pierwszym i na drugim piętrze, które były pozamykane, i na trzecim dopiero obaczywszy światło i usłyszawszy głos ludzki, rzuciła się do otwartego pokoju.

Takim to sposobem i jak czytelnicy widzą, prostym i naturalnym, sprowadziła się ta scena, która ważne za sobą pociągnęła skutki. Nim je rozwiniemy, musimy jeszcze kilku słowami wytłumaczyć bytność Kaspra właśnie tam, gdzie jakby się zdawać mogło, najmniej był potrzebnym, gdzie jednak sprowadził go przypadek, który często tak przeważnie na losy ludzkie wpływa, jak gdyby wyższą jakąś ręką, w której jest szafunek kary i nagrody, był kierowanym.

Dom pana Janusza znacznej przez ten czas uległ zmianie. Stosunki osób zamieszkujących go coraz bardziej stały się uderzającymi: zaczęto w sąsiedztwie gadać, niektóre skrupulatniejsze osoby zaczęły nawet Rutki unikać i to skłoniło panią Cieszewską do usunięcia z domu guwernera, przy pełnoletności i tak pięknie skończonej edukacji syna już niepotrzebnego, a' także do pozbycia się guwernantki, tym bardziej że jej ciągła obecność dawała do zrozumienia, że Klotylda nie doszła jeszcze do lat zupełnych, że się jej nauki jeszcze kontynują, co oczywiście mogło być przeszkodą do jej wyjścia za mąż.

Wskutek takiej decyzji pan Lambineau pojechał do Warszawy, sowicie wynagrodzony i nie potrzebując troszczyć się o wyszukanie innego miejsca, żył tam sobie swobodnie.

Panna Carel, spostrzegłszy, że Kasper, po zniknieniu Urszuli, nie przy niej szuka pociechy, ale wrócił pod słodkie jarzmo jednej młodej sąsiadki i polował ustawicznie ze starym jej mężem, umyśliła stale przywiązać sobie pana Ksawerego i gdy ten wziął niedaleko od siostry dzierżawę i dom sobie urządził, została jego żoną.

Chociaż zmiana ta niemało pana Janusza kosztowała, nie żałował jednak tym razem pieniędzy, byle się pozbyć z domu rezydentów, którzy życie jego zatruli.

Wszakże biedny pan Janusz nie wiedział, jakie go z tego powodu czekały frasunki. Naprzód pan Ksawery, który za jego pieniądze wziął dzierżawę, źle gospodarując, pierwszego zaraz roku prawie wszystko stracił i po ratę na rok następny znowu się do siostry, a ta naturalnie do męża udała. Pani Cieszewska zaczęła mieć ustawiczne i naglące interesa do Warszawy i równie na te podróże, jak i na pobyt w mieście dwutygodniowy, trzytygodniowy, a czasem i całomiesięczny, dużo traciła, a najgorsze było to, że młodzi sąsiedzi, którzy by mogli być przyzwoitą dla panny Klotyldy partią, pomiarkowawszy cel tych ciągłych podróży matki i bojąc się, aby córka, która zawsze z nią jeździła, tak poważnym przykładem zachęcona, nie wyszła z czasem także na żonę despotyczną i nie szanującą ani pokoju, ani honoru męża, całkiem się odstrychnęli i bywać w domu przestali.

Pozostał więc tylko filozof, który filozoficznie rzeczy biorąc, umyślił korzystać ze swego położenia i napompowawszy podmiotowość swą wszystkimi rozumowaniami, które panna zdawała się chętnie pojmować, postanowił zagarnąć także i przedmiotowość jej posagu, który równie w przestrzeni, jak i w czasie mógł mu się bardzo przydać.

Pani Cieszewska, która zajęta była sobą, wynajdowaniem coraz nowych pretekstów do podróży do Warszawy i sposobów wyłudzania od męża potrzebnych na to funduszów, co tym więcej ją kosztowało, że pan Janusz przy całej swej słabości . stawał się coraz skąpszym i coraz gorliwiej do szkatuły swej listy zastawne składał, długo nie zważała na bywanie w domu pana Pietruszyckiego i nie domyślała się nawet, aby mu mogło przyjść do głowy sięgać po rękę takiej panny jak Klotylda. Ale raz przypadkiem złapała list filozofa, w którym pisał, że podniósłszy się już do samopoznania swojej skłonności i do jasnego pojęcia, jak „ja" panny Klotyldy na jego „ja" wpłynęło, widzi to dobrze, że taki stosunek nie da się już zmienić w czasie, a zatem że i w przestrzeni, z błogosławieństwem rodziców lub też bez niego, zawsze jednak za współdziałaniem kapłańskiego „ja", w stan małżeński koniecznie skrystalizować się musi.

Mimo tej filozoficznej pomroki, doszła jednak pani Cieszewska, że młodzi ludzie są z sobą na stopie serdecznego porozumienia, że zatem biedny dzierżawca bez urodzenia i majątku, sięgając po rękę takiej panny jak Klotylda, musi być pewny jej przyzwolenia i skłonności, kiedy mu tak szalony zamiar przyszedł do głowy. Pani Cieszewska taką z owej mgły niemieckiej wyciągnąwszy konkluzję, wielkiej narobiła wrzawy, a korzystając z tej okoliczności, póty rzucać się i spazmować nie przestała, póki nareszcie biedny pan Janusz nie skłonił się do wyprawienia jej na mieszkanie do Warszawy dla przerwania stosunków między córką i młodym człowiekiem, który w jej oczach pod żadnym względem nie kwalifikował się na męża dla panny tak bogatej, tak urodzonej i tak edukowanej.

Tym więc sposobem gorliwa ta matka z córką i z synem przeniosła się do miasta przed samą Wielkanocą roku, a od kwartału, znalazłszy ładny lokal na Długiej ulicy, obok domu Elerta , tam zamieszkała.

Kasper poznał się prędko z młodymi ludźmi, którzy w Warszawie wesołe prowadzili życie; zapomniał o swym" starym przyjacielu, z którym polował, i o jego żonie, a nauczony przykładem kolegów, z zapałem nowicjusza szukał tych wszystkich uciech, których dostarczały wówczas młodzieży restauracje i ogródki i które zdobiły obecnością swą czarodziejki, lubiące publiczne oklaski, ale więcej jeszcze pieniądze i szampana specjalnych swych wielbicieli.

Na jednej z takich kolacyjek, w niewielkim, ale dobranym gronie na Krakowskim Przedmieściu danej, Kasper poróżniwszy się z pięknością, której już od trzech miesięcy hołdował, wcześniej niż zwykle, bo przed godziną jedenastą, z dwoma kolegami wyszedł. Wszyscy trzej byli już dobrze pijani, a że wszyscy trzej niedaleko siebie mieszkali, postanowili razem iść do domu. Ale Kasper, rozgniewany na swą boginię, która go dużo kosztowała i jeszcze kaprysami swymi i częstym złym humorem dręczyła, zaproponował przejść przez ulicę Świętojańską, potem przez Rynek Starego Miasta i ulicę Nowomiejską, w tej myśli, czy nie uda się im spotkać jakiej błąkającej się jeszcze o tej parze" heroiny dla pokazania tej, co zdawała się nie dbać o jego hołdy, że nawzajem o nią nie dba i że ją bardzo łatwo zastąpić można.

Takie miał myśli brat Mariana, gdy zaszedł drogę pięknej i niewinnej Urszuli, która szła śmiało, czując, że świętej dopełnia powinności, i nie mając nawet pojęcia, że będzie mogła komukolwiek złe o sobie nastręczyć podejrzenie i brudne nasunąć chęci. Jaki był skutek tego spotkania, już wiemy i powtarzać się nie chcemy.

Gdy Urszula powróciła do domu, zastała już lekarza, który ją uspokoił, przepisał stosowne lekarstwa i wskazawszy, co na przypadek powracającego omdlenia robić należy, poszedł do domu. Staruszka po upływie kilkunastu minut usnęła; sługę posłano do apteki, a tymczasem Urszula opowiedziała Marianowi wszystkie okoliczności, tyczące się nagłego jej zjawienia się i pogoni młodych ludzi, którzy ją tak okropnie przestraszyli.

— Ale nie mam im teraz za złe ich zuchwalstwa — dodała podając z uśmiechem rękę uszczęśliwionemu jej obecnością i jej słowy Marianowi. — Gdyby nie ten wypadek, byłabym może nigdy nie dowiedziała się, że pan mieszkasz w Warszawie i że mieszkasz tak blisko od nas. Spodziewam się, że pan Marian będzie dla mnie i tu tak dobrym, jak był na Dymoszczyźnie, a ja będę równie pilną i równie posłuszną uczennicą, jak tam byłam. O! nie uwierzysz pan, jak mi teraz smutno było w tym nieszczęśliwym miasteczku, gdzieśmy tyle doznały przykrości, żem ani nie miała wzorów, ani żywej duszy, co by mi mogła dać dobrą radę i naukę. Biłam się nieraz z myślami i własnym konceptem nabazgrałam tam dużo rzeczy, to z głowy, to niby z natury, ale wszystko to wydaje mi się teraz takie koślawe, żem doprawdy kontenta, że się spaliło, bobym się wstydziła panu pokazać. Jednej rzeczy mi tylko żal, która także spłonęła. Pamięta pan tę książkę dużą, z takim doskonałym papierem, którą miałam od pana? Była ona dla mnie drogą pamiątką, raz, że mi przypominała Dymoszczyznę, a potem...

Tu Urszula zaczerwieniła się i umilkła; Marian słuchał ją z głębokim wzruszeniem. Ale jakaś radość zalała jego serce, gdy wymówiła te ostatnie słowa, gdy nie taiła, że pamiątka od niego była jej drogą, gdy potem śliczny rumieniec oblał jej lice, gdy się zatrzymała, aby może więcej nie powiedzieć, niżby jej lękliwość dziewicza wymówić dozwoliła. Uczucia, które go ogarnęły, ta głęboka namiętność, co w sercu jego nie usnęła ani na chwilę, choć ją moc woli krępowała i czas, i brak nadziei przykołysać usiłował, błysnęła w jego oczach tak wyraźnie i silnie, że Urszula wpatrzyła się w niego z podziwieniem, tak się jej wydał odmiennym i daleko mniej brzydkim. Ale ani do głowy jej nie przyszło, żeby to był odblask tego płomienia, co biednego garbusa trawił. Uległ on teraz temu samemu złudzeniu, które go i dawniej w Dymoszczyźnie wodziło na pokuszenie odkrycia się ze swą miłością i gorącym pragnieniem poświęcenia jej całego życia, całej duszy i całego istnienia.

XIV

Prędko jednak Marian upamiętał się, a Urszula mówiła dalej:

— Widzę, że te lata, przez które nie widziałam pana, nie zmieniły cię bynajmniej. Bo też i ja tylkom się trochę zestarzała, opaliła i zakopciłam się jakoś w tej Warszawie, gdzie tak trudno o świeże powietrze; ale zresztą jestem taka sama, jaką byłam tam, gdzie mi było tak dobrze i swobodnie. Toteż mam nadzieję, nieprawdaż, panie Marianie, że i tu urządzimy się tak, że się jak najczęściej widywać będziemy. Moja babunia przeszkadzać nam w naszych zajęciach nie będzie. Nie uwierzysz pan, jaka to poczciwa, dobra i wesoła staruszka. Żeby tylko była zdrowa i żeby jej skąd.. wystarać się kogo, co by miał jaką narośl albo piegi, albo co innego, żeby go kurować mogła. Bo ostrzegam pana, że ona zna wszystkie sympatyczne lekarstwa i wierzy w ich skuteczność. I jeżeli pan chcesz, żeby pana od razu polubiła, nie sprzeciwiaj się tej niewinnej jej słabości i nie zbijaj jej wiary żadnym rozumowaniem, a nawet udaj pan kiedy — dodała ciszej i uśmiechając się — że pana gardło boli, to panu zaraz zawiąże taki sznurek na szyi, jaki, patrz pan, ja od dawna już z jej rozkazu noszę.

— I pewnie talizman ten ochronił panią od tej przykrej choroby — odpowiedział Marian, patrząc na jej szyję białą i okrągłą, której blask i formy ten czerwony sznurek podnosił — bo ręka przyjaźni i miłości magnetyczną siłę wlewa w te drobiazgi, którymi chce osłonić pierś ukochanej osoby. Każdy talizman jest to tylko znak widomy intencji duszy nieegoistycznej i wierzącej, że to dobro, które bliźniemu życzy, ziści się koniecznie. A czyż taka wiara może nie być skuteczna?

— Bardzo się cieszę, że pan tak myślisz — odpowiedziała Urszula — bom się bała, żeby moja droga babka me wydała się panu śmieszną z tą swoją wiarą, która w gruncie jej duszy jest czystym życzeniem dobra, jak pan mówisz, ale wyraża się tak, że wchodzi w granice przesądu. Jeżeli jednak pan z pobłażaniem słuchać ją będziesz, to w naszym tu kąciku zamieszka najlepsza harmonia, zakwitnie u nas sztuka; ja sobie nagrodzę czas stracony pracą i pilnością, wezmę się do farb, do czego wzdycham już od dawna, i jak mi się co uda i pan będziesz ze mnie kontent, to wtedy w nagrodę, nieprawdaż panie Marianie, odkryjesz pan przede mną tajemnicę sztuki, na którą ja dotąd ślepym patrzę okiem; będziesz mówił tak, jak czasem mówiłeś w Dymoszczyźnie, a ja słuchać będę tak, jak tam słuchałam i czułam się podniesioną, i widziałam wyraźnie, że się nowy świat odkrywa przede mną.

Marianowi ćmiło się w oczach, zawrót go jakiś ogarniał, zakrył więc ręką oczy łez pełne i postąpiwszy, spojrzał na kapelusz, chcąc uciec i bojąc się, aby się nie zdradził i czarów tych nie rozpędził.

— Nie idź pan jeszcze — rzekła Urszula powstawszy i przysłuchując się snowi staruszki — babcia śpi spokojniej, możemy jeszcze pogadać. Prawda, już późno, ale jak przyniosą lekarstwo, to pan sobie pójdziesz. Tylko proszę jutro przyjść i dowiedzieć się czy żyjemy.

Marian usiadł, a ona, przysunąwszy ku niemu krzesło i postawiwszy świecę tak, aby blask nie uderzał w oczy śpiącej, usiadła i zaczęła go wypytywać, jak dawno mieszka w Warszawie, co malował, czy jej kiedy robotę swą pokaże. Marian odpowiadał, jak mógł, na jej zapytania, dlaczego dom ojca opuścił; o robotach swych lekko wspomniał jako o rzeczy, której nie ma co widzieć, gdyż żadna nie była skończona, a na każdej byłaby siebie poznała. Odwracając więc jej uwagę od swoich prac, zapytał, czy była już po tutejszych kościołach.

— Byłam prawie we wszystkich — odpowiedziała Urszula — ale cóż, nigdzie nie znalazłam nic takiego, co by uradowało moje oko i duszę. W dwóch tylko są dwa obrazy.

— U Pijarów i u Wizytek — przerwał Marian.

— Widzi pan, jak to znać, żem ja pańska uczennica — odpowiedziała z uśmiechem tak wdzięcznym, że serce biednego Mariana zadrżało. — Właśnie tam tylko stałam długo, wpatrywałam się w cudne oblicze ukrzyżowanego Chrystusa, w twarz Elżbiety i Marii na obrazie u Wizytek i myślałam sobie: szkoda, że tu nie ma mojego dobrego pana Mariana, on by mi powiedział i powiedziałby do głowy i do serca, dlaczego mi się to podoba, dlaczego tak stoję w zamyśleniu i patrzę, i napatrzeć się nie mogę.

— Jeżeliby to pani tak miłym było — rzekł drżącym głosem Marian — żebyśmy te rzeczy razem widzieli, to pójdziemy kiedy 'razem oboje.

— I owszem, i owszem, tylko babka moja wyzdrowieje — odpowiedziała spuszczając oczy Urszula.

— A nawet zaproponowałbym pani co więcej — rzekł nieśmiało Marian. — Mamy tu kilku dobrych artystów w Warszawie, moglibyśmy obejrzeć ich pracownie i przypatrzeć się ich sposobowi. Mamy kilka zbiorów dzieł ważnych i pięknych, mianowicie u Zielińskiego, u Zabiełły , w Łazienkach, w Królikarni . Są tam rzeczy warte widzenia i mogące naprowadzić oko na prawdziwą drogę, tak pod względem rysunku, jak i kolorytu. Jeżelibyś pani nie żenowała się pójść tam ze mną, z jakąż radością poprowadziłbym tam panią i pokazał wszystko.

— Żenowałabym się? A to dlaczego? — odpowiedziała zadziwiona. — Czyż mnie tu kto zna, czy wie, kto ja jestem? Nikt na nas nie zwróci uwagi, a jeśli kto spojrzy, to pomyśli, żem ja pana siostra albo... — tu wstrzymała się, orzuciwszy okiem zmieszanego Mariana; potem prędzej dodała: — Wreszcie dla mnie główna rzecz korzystać z dobrej chęci pana i nauczyć się czegoś. I tak straciłam tyle czasu; pół roku siedzę w Warszawie, a nic nie widziałam. Nie uwierzy pan, jak wdzięczną jestem, że panu ta myśl przyszła. Już dziś widzę, jak będę szczęśliwa, gdy się na tę miłą wędrówkę wybierzemy. Ale otóż i lekarstwo. Nie chcę pana dłużej zatrzymywać, bo doprawdy, że już późno. Dobranoc, dobry panie Marianie, do jutra.

Marian spojrzał raz jeszcze na tę twarz, tak głęboko w sercu jego wyrytą, widział ją jeszcze upiększoną szczerą radością, że się ©baczyli i nagadać mogli, a rozmarzony, szczęśliwy, jak nigdy jeszcze w życiu nie był, wyciągnął do niej kościstą swą rękę i ścisnąwszy delikatnie podaną sobie dłoń, poszedł. Już był we drzwiach, gdy Urszula podbiegła ku niemu i chciała go prosić, aby podziękował jeszcze raz od niej temu młodzieńcowi, który tak śmiało w jej obronie stanął, ale wstrzymała się i gdy Marian drzwi zamknął, postała jeszcze chwilę na miejscu z pochyloną głową, a potem trąc z lekka palcami czoło, jak gdyby chciała mówić: — Co tobie w głowie! — zwolna wróciła do stolika, na którym stało lekarstwo.

Gdy Marian dostukał się do kamienicy i wszedł do pokoju, Ignaś stał jeszcze zamyślony. Ale zapytany, co mu jest i czemu się nie kładzie, zbył tym przyjaciela, że na niego czekał, ciekawym będąc tej awantury, w której sani miał udział, a której wytłumaczyć sobie nie mógł. Marian opowiedział mu krótko, kto była prześladowana panienka, kto jej prześladowca i jakim sposobem znalazła się sama na ulicy o tak spóźnionej porze.

— To szczęście — rzekł Ignaś udając obojętność — że wasz Mateusz przespał godzinę dziesiątą i kamienicy nie zamknął. Bóg wie do jakiego ekscesu doszliby byli pijani' rozpustnicy z zalęknioną i bezbronną kobietą.

— Jest zawsze ręka niewidoma — odpowiedział Marian — która czuwa nad niewinnymi, zagrożonymi krzywdą. Byłby się ktoś pewnie zdarzył, co by ją obronił. A zresztą znam ją dobrze. Znaglona koniecznością, pozbyłaby się prędko swego przestrachu i słowem, i postawą, w której tyle jest godności, zawstydziłaby zuchwalców, choć byli pijani. Dziwna bo to istota — dodał Marian przepełniony obrazem Urszuli i przejęty cały jej przyjęciem i rozmową — doskonale piękna, jak mogłeś to postrzec, tak kształtna i okazała zewnętrznie, ma w sercu tyle prostoty, tyle naiwności i dobrego humoru, że nikt by nie pomyślał, widząc ją krzątającą się w domu, zajętą najprostszym gospodarskim zatrudnieniem, że w tymże samym sercu jest skarb wyższych uczuć, wyższa cześć dla piękności i sztuki, która występuje czasem w jej oczy, rozlewa się na twarzy i daje jej powagę i postać muzy jakimściś natchnieniem przejętej.

— O! ma nawet prawdziwy talent, widziałem to— odpowiedział Ignaś, zapomniawszy się, który z dziwnym zajęciem pochwał' Urszuli słuchał.

— Skądże to wiesz? — zapytał Marian zdziwiony i z tajemnym drżeniem, które go mimowolnie przejęło.

Gdy Ignaś zmieszany, nie zaraz odpowiedział, Marian dodał:

— Prawda, przypominam sobie, i ona ci mówiła, że cię już widziała. Gdzieżeście się widzieli? Więc ją znasz? Nic mi o tym nie wspomniałeś.

Chociaż te pytania czynione były prędko i głosem natężonym, którego przenikliwość wzmagała się zawsze w miarę wzruszenia, jakiego doznawał, Ignaś jednak miał czas zebrać się i wiedziony jakimściś dziwnym instynktem, który mu dyktował, co powiedzieć, a co zamilczeć, odpowiedział:

— Ba! jakżem ci miał mówić o tym, o czym sam zapomniałem. I osoba, i jej piękna twarz wyleciała mi zupełnie z głowy, tym bardziej że to już więcej niż dwa lata, jakeśmy się spotkali, i że nie wiedziałem zupełnie, co to za jedna i jak się nazywa. Wprawdzie twoje głowy młodych kobiet przypominały mi czasem to zdarzenie, bo prawie wszystkie do niej mniej więcej podobne, ale nie wiedząc, czy ją znasz, czy wiesz nawet o jej egzystencji, sądziłem, żeś swym talentem trafił w szczęśliwej chwili na te rysy i na ten wyraz, który zdaje się, że i natura jakby w momencie natchnienia utworzyła.

Marian zaczerwienił się i zmieszał, a widząc, że Ignaś nie spuszcza z niego wzroku i jakby umyślnie dla wybadania go o tym podobieństwie napomknął,. dla odwrócenia rozmowy od tego punktu, który mógł wydać całe jego zajęcie, zapytał:

— Jakież to było zdarzenie, powiedz.

Wtedy Ignaś opowiedział mu spotkanie się z Urszulą w Południcy: jak go to zastanowiło, że samotna panienka rysowała rozwaloną chałupę; jak wyskoczył z bryczki i podszedł, żeby zobaczyć, kto to bawi się tak na popasie; jak stanął za nią cicho i przypatrywał się jej robocie; jak ona potem postrzegłszy się, że ktoś za nią stoi, przelękła się i rysunek swój zakryła; jak on nareszcie widząc, że niegrzecznie postąpił i ją przestraszył, przeprosił ładną panienkę za swą ciekawość i natręctwo, ukłonił się i dalej pojechał. Tyle tylko sądził za potrzebne przyjacielowi powiedzieć, ale ani o rozmowie swej, ani o notatce w pularesiku zrobionej nie rzekł ani słowa.

Marian, wysłuchawszy tego opowiadania, powstał, przeszedł się parę razy, później, zatrzymawszy się nagle przed zamyślonym przyjacielem i spojrzawszy nań przenikliwie, rzekł do zmieszanego tym jego poruszeniem Ignasia:

— No, dajmy temu dziś pokój. Lokuj się Ignasiu, jak będziesz mógł, na tej kanapie, albo lepiej idź, połóż się na moim łóżku, bo kanapa krótka, a ja tu zostanę. Ale kładźmy się i zaśnijmy, bo już późno.

Podali sobie ręce, Marian ścisnął mocno dłoń młodzieńca, jakby go o litość nad sobą błagał; Ignaś uczuł w tym ściśnieniu, że w sercu przyjaciela nie ma pokoju, i czy przywiązaniem do niego wiedziony, czy może czując się już winnym, że zwrócił oko i myśl ku tej, co bez wątpienia stała się dobrem upośledzonego przez naturę kaleki, przycisnął Mariana do siebie, utulił go w swym objęciu i ucałowawszy jego głowę, którą mimo nieforemności jej tak szanował, poszedł do drugiego pokoju i rzucił się na łóżko.

Marian stał długo na. miejscu. Po kilku dopiero minutach odział się lekkim płaszczem, zgasił świecę i położył się. Ale ani jeden, ani drugi nie zasnął. Słyszał Marian, że się Ignaś na łóżku przewraca i na próżno poduszkę poprawia; słyszał dobrze Ignaś, że przyjaciel jego, w godzinę może po ich rozstaniu się, wyszedł na galerię i stamtąd już nie powrócił. To utwierdziło go w tym podejrzeniu, że Marian musi kochać Urszulę, że cudna ta istota, którą przez dwa lata ciągle widywał, którą uczył, jest jego skarbem, jego ideałem, musi być duszą i jego życia, i talentu.

Odsuwał więc, jak mógł, od myśli swej jej obraz, ale im uporczywiej starał się czym innym zająć, nimby sen przyszedł, tym bliżej patrzały na niego te ciemne i wymowne oczy, tym wyraźniej brzmiały w uszach jej słowa: „Dziękuję panu, nie zapomnę tego nigdy!", tym czarowniej rysował się w pamięci brzozowy gaik i rozwalona chatka, i ta chwila, gdy odchodząc już za nią się obejrzał i postrzegł jeszcze jej piękną twarz, obróconą za sobą. Już dniało, gdy biedny Ignaś, znużony tą walką, zasnął, marząc i we śnie o tym wszystkim, czym głowa jego tak silnie była nabita.

Marian tymczasem siedział śród kwiatów, które, orzeźwione świeżością nocy i padającą z niebios rosą, wzmagały swą woń i przenosiły go w upłynione chwile; patrzał na cichą gromadę budynków, fantastycznie u stóp jego rysujących się, wpatrywał się w szeroką przestrzeń pluskającej z daleka Wisły, która mimo rozłożonych nad nią cieniów, zabłąkanym nie wiedzieć skąd światełkiem kiedy niekiedy błyskała; sięgając coraz dalej i dalej, przedzierał wzrokiem ciemne zupełnie tło nocy, zasłaniającej cały horyzont, wstępował w krainę wspomnień i szukał tamtych chwil czarownych, które jedynie pozostają z upłynionego życia, aby nimi, jakby jaką pochodnią, ciemność przyszłej swej drogi oświecić.

Serce go bolało, sam nie wiedział dlaczego; łzy kiedy niekiedy zakręcały się w oku i na tej niepewnej drodze, która przed nim w pomroce jakiejś leżała, widział snujące się postaci: to matki, która na niego patrzyła z żalem, to ojca, który go żegnał, to macochy, która mu groziła, to Urszuli, która raz do niego uśmiechała się, to znowu, odwrócona, patrzyła za Ignasiem zadziwionym i wpatrującym się w nią z wyrazem czci, co go dziwnie pięknym czyniła.

Wszystko to tłumnie przesuwało się przez jego głowę; rzeczywistość plątała się z widziadłami jak we śnie, którym wola człowieka nie kieruje, którego chwilowe trwanie zdaje się przeciągać nie wiedzieć jak długo i do momentu obudzenia nie wiedzieć dlaczego dręczy i czaruje.

W takim stanie, z którego na próżno starał się rozbudzać, przesiedział bohater nasz aż do tej chwili, gdy słońce powstające zza lasów, ciągnących się na prawym brzegu Wisły, ozłociło niebo, wszystkim przedmiotom nadało barwę i formę, życie ludzkie do świeżego i czynniejszego obudziło ruchu i podnosząc złotą swą tarczę nad horyzont, taką zajaśniało pięknością, tak wspaniałym oblekło się majestatem, że przy tej wielkości natury, przy tym objawieniu codziennym, a zawsze cudownym, potęgi i nieskończoności Tego, który i myśl nieskończoną w głowie człowieka umieścił, pierzchnęły z jego serca wszystkie widziadła, które go dręczyły, a została tylko nadzieja i ufność, że i jemu się coś dostanie z szafunku darów bożych, od których żaden listek, żaden na nim robaczek wyłączonym nie jest. Pokrzepiony tą myślą, tchnieniem ranku i cichą modlitwą, którą w sercu swym odmówił, spojrzał zdrowszym okiem na swój stan i wszystko, co go otaczało, a gdy uspokojenie to wstąpiło do jego duszy, uczuł, że sen zaczynał ciężyć jego powiekom i mimo woli je zamykał. Wszedł więc do pokoju, położył się i otuliwszy się płaszczem, smaczno zasnął.

XV

Gdy się Marian koło godziny dziewiątej obudził, już Ignasia nie było. Czy dla uniknienia rozmowy, czy że nie chciał przerywać snu przyjacielowi, który całą noc nie spał, wymknął się cicho i do domu poszedł. Ta jakby ucieczka przykra była niezmiernie garbatemu i podejrzenie, że Ignaś bał się może zajrzeć mu po dniu w oczy, aby się nie wydał z wrażeniem, jakie na nim piękność Urszuli zrobić musiała, aby się nie tłumaczył z zamyślenia, w jakim go Marian zastał, i z niepokoju, który mu sen odjął, wciskało się coraz silniej do zranionej duszy ułomnego kochanka i szarpało go boleśnie porównaniem własnej powierzchowności z prawdziwie męskim wdziękiem i nad podziw udatnymi kształtami przyjaciela. Ale przekonanie, że serce i dusza Ignasia są stokroć piękniejsze od jego ciała, że przyjaźń jego jest niezłomną i szeregiem tylu najpiękniejszych dni życia razem przebytych stwierdzoną, pokonywały zarody zgubnego uczucia, które zdolnym jest wszelkie szczęście zatruć i najmocniejszą wiarę w prawość i cnotę zniweczyć.

Do odniesienia tego zwycięstwa, do rozpędzenia tej chmury, osiadającej na jego czole, pomogło przybycie służącej pani Bolkowskiej.

Poczciwa ta kobieta, choć miała tę wadę, że ciągle gadała, nawet do garnków i talerzy, które pomywała, niosła widać dobrą nowinę, gdyż wbiegła zadyszana i z wesołą miną do pokoju, kiedy Marian już ubrany i czekający niecierpliwie przyzwoitej godziny, w której mógłby pójść na Nowomiejską ulicę, wydobył obraz ów z aniołem nakazującym ucieczkę do Egiptu, któryśmy wyżej opisali, a który dotąd jeszcze zupełnie skończonym nie był, ustawił go na sztaludze i siedząc przed nim, przypatrywał się z uwagą.

Zuzanna — tak się owa służąca nazywała — postrzegłszy Mariana i zweryfikowawszy garb jego z tym, który ją wczoraj wieczór tak mocno zadziwił, zawołała:

— Oho! widzicie państwo, żem trafiła. Jużci to tu, nie gdzie indziej i jegomość, toć dalibóg ten sam, co był u nas wczoraj w wieczór, jakiem ja z apteki z onym lekarstwem przyleciała. Ja zaraz mówiłam naszej panience: „Nie bój się, panienka, nie bój, już pewniuteńko trafię i znajdę tego garbatego pana i karteczkę jemu oddam. Czy to taki daleki świat na rogu Rynku, alboć to ja tej kamienicy nie znam? Jeszcze panienki na świecie nie było, jak już sto razy przeleciałam Rynek wszerz i wzdłuż, bom się też na Piwnej urodziła i wychowała, a toż przecie nie sto mil do Rynku i do owej narożnej kamienicy.

— Dziękuję ci, kochanko, żeś mnie poznała i nie pomyliła się — odpowiedział Marian, doczekawszy się wreszcie końca. —

Mówisz, że masz karteczkę do mnie, dawajże ją prędzej. A jak się ma pani, czy lepiej?

— Bóg to raczy wiedzieć, proszę pana, czy to tam jest bardzo lepiej, czy nie — odpowiedziała Zuzanna, oddając karteczkę, którą Marian chciwie czytać zaczął. — Ale prawdę mówiąc musi to ono być lepiej, kiedy pani zwlekła się dzisiaj z pościeli i ogarnęła się, i teraz w krzesełku swoim siedzi. Ja też zaraz, proszę jegomości, wzięłam się przesłać jej łóżko, bo to trzy dni pani ruszyć się nie mogła i tak musiało się obejść bez słania, a teraz i poszewki czyste nawlekłam, i prześcieradło bieluteńkie położyłam, i piernat wybiłam tak, że równiuteńko jak na stole. Toć musi 'być i lepiej z lichem, kiedy to wszystko dało się zrobić, a i było tyle czasu, że i kurę zarżnęłam, i nastawiłam dla pani rosołek.

Byłaby Zuzanna więcej jeszcze szczegółów gospodarskich udzieliła Marianowi, gdy czytał i nie słuchał jej wcale, gdyby zbliżywszy się do krzesła, na którym siedział i gdzie był zapewne najlepszy punkt, nie obejrzała się na obraz.

— Chryste Panie! — zawołała wówczas, przybliżając się do obrazu i składając ręce — wszakże to nasza panienka, jakby jej z oka wypadła. Miły Boże! miły Boże! jak ona patrzy na tego synaczka, aż płakać się chce. Oj! żeby to jej Pan Bóg dał takie śliczne dzieciątko!

Marian przestraszony tym postrzeżeniem i zmiarkowawszy, że gadatliwa kobieta wypaple wszystko przed Urszulą, rzekł:.

— Co tobie kobieto! Przywidziało ci się podobieństwo, którego nie ma.

— Gdzie tam nie ma, bój się jegomość Pana Boga — odpowiedziała wpatrując się. — Toć to ta sama twarz, ta brew, taka powieka, a nosek, a usteczka jak wykapałe. O dzieciątku to nie mówię, czy podobne, bo go nie widziałam, ale ona jak żywa, mów sobie jegomość, co chcesz.

— Pleciesz, moja kochana, sama nie wiesz co — rzekł Marian, doprawdy niekontent ze zdarzenia, które mogłoby go zdradzić i tajemnicę serca jego wydać. — Temu obrazowi już z pięćdziesiąt lat; skądżeby mógł malarz widzieć waszą panienkę, żeby podobną namalował.

Zuzanna pokiwała głową i potem z niedowierzaniem rzekła:

— Pięćdziesiąt lat, proszę, proszę, jak się to zdarzyło? Prawda, że i nie tak ubrana, jak teraz chodzą, no, już czy pięćdziesiąt, czy nie pięćdziesiąt, bo ja tam tego nie wiem, ale jak na nią spojrzę, to dalibóg zdaje mi się, że podniesie głowę, popatrzy na mnie takimi ślicznymi oczkami, co to za serce człowieka chwytają, i powie: Zuzanno, przygotuj dla dziecka kąpiel!

Marian odwrócił się i uśmiechnął z tak gospodarskiej konkluzji, i dobywszy rubla, dając Zuzannie, rzekł:

— Dziękuję ci, kochaneczko, za dobrą nowinę, którąś mi przyniosła. Idź teraz do domu i powiedz panience, że ja zaraz przyjdę, a to masz na piwo za fatygę. A jak nic a nic nie powiesz panience, coś tu u mnie widziała, a szczególniej o tym podobieństwie, co się tobie uroiło, to więcej jeszcze dostaniesz. Zrozumiałaś?

— Zrozumiałam, ale niezupełnie — odpowiedziała Zuzanna, poglądając na rubla i nie dowierzając własnym oczom.

— Bo widzisz — rzekł Marian — panienka mogłaby się rozgniewać, ona, co taka młoda i taka śliczna.

— Oj! co śliczna, to śliczna — przerwała Zuzanna.

— Otóż widzisz — mówił dalej Marian — pewno się na ciebie rozgniewa, jeżeli ją przyrównasz do kobiety malowanej, już niemłodej, a do tego z dzieckiem.

— A prawda, prawda — odpowiedziała z rozmysłem Zuzanna — dobrze jegomość mówisz. Rozgniewałaby się pewniusieńko za to dziecko, ona, co taka jak święta, na żadnego mężczyznę nie spojrzy. Bądź jegomość spokojny. Już będę milczała.

— Pamiętajże — rzekł Marian.

— Nie zapomnę, nie zapomnę. A powiedzieć tylko, że jegomość zaraz przyjdzie, a to, co mnie się wydało na obrazie, to nieprawda, bo on pięćdziesiąt lat temu, jak malowany.

— To tylko powiedz —dodał Marian ruszając ramionami— iż przyjdę, a o obrazie nic nie wspominaj.

— Dobrze i tak — rzekła Zuzanna i pocałowawszy w rękę Mariana, poszła.

Wyprawiwszy tym sposobem gadatliwą sługę, jeszcze raz przeczytał bilecik Urszuli. Zawierał on następujące słowa:

„Babka moja ma się daleko lepiej. Zażywszy raz tylko lekarstwo, spała smaczno aż do rama. Sen ten pokrzepił ją tak, że mogła wstać z łóżka, ubrać się i usiąść w swoim krześle. Mówiłam jej o moim wczorajszym zdarzeniu i o tak miłym dla mnie spotkaniu. Mówiłam babce dużo, bardzo dużo o panu. Babunia bardzo rada pana poznać i. podziękować za mnie, dla której pan miałeś tyle dawniej względności i dobroci, a i teraz, gdyby nie pan, to nie wiem doprawdy, co by się było ze mną stało. Przychodźże pan, żebyśmy panu obie podziękowały, bo ileż to ja już jestem panu winna, a czym jeszcze w przyszłości pan dla mnie stać się możesz!"

Oczy Mariana błysnęły nadzieją i szczęściem, gdy te ostatnie wyrazy czytał. Zapomniał o tej dręczącej nocy, którą bez snu przebył, zapomniał o tej zjadliwej myśli, która mu kazała bać się i wystrzegać przyjaciela dzieciństwa. Wstąpił on znowu w swobodną krainę marzeń, tak miłą dla każdej poetycznej duszy, i błądząc myślą po raju oświeconym blaskiem czarującego złudzenia, wziął kapelusz i poszedł na Nowomiejską ulicę.

Chociaż staruszka uprzedzoną była przez wnuczkę, że Marian garbaty, ma bardzo długie ręce i nogi, kościstą twarz i wąskie czoło, szorstkim okryte włosem, pierwsze jednak wrażenie było przykre, utaić go nie mogła i uśmiech wdzięczności, którym go przywitać chciała, znikł na razie z jej twarzy. Ale gdy garbaty usiadł, zaczął mówić i ożywiony uprzejmym i serdecznym przyjęciem Urszuli, spojrzał raz i drugi w oczy pani Bolkowskiej, przekonana jego głosem i rozumem, wejrzeniem jego ujęta, prędko się z jego powierzchownością oswoiła i ładną jeszcze jej twarz ozdabiał znowu ten uśmiech nieśmiałej radości, jaki widzimy na ustach konwalescentów i który ma właściwy sobie, jakiś melancholiczny charakter.

Marian tym milej się jej przypatrywał, a zatem tym więcej ją sobie ujmował, że cała jej postać wówczas i wszystko, co ją otaczało, stanowiło jeden z tych ładnych obrazków, który by jaki Dow lub Netscher z tak ujmującym oddał wdziękiem, a który i naszego garbatego artystę mocno uderzył.

Zawsze ona była czysta i staranna w swym odzieniu; dziś powstawszy z nagłego zapadnienia, które groziło długą chorobą, a skończyło się tylko lekkim osłabieniem, ubierała się z tym większą ochotą i prawie z kokieterią, że miała przyjąć tak miłego wnuczce swej gościa.

Miała czarny szlafroczek z wyłożonym białym kołnierzem, na głowie świeży, ale skromny czepeczek, przewiązany nad szlarką błękitną chusteczką. Przy krześle, na którym siedziała, opierając nogi na stołeczku, był okrągły stolik, na którym stała jeszcze flaszeczka z lekarstwem, kubek od filiżanki, łyżeczka i spora książka do nabożeństwa.

Światło z okna padało dobrze na jej twarz foremną, bladą i ozdobioną tym uśmiechem wyzdrowienia, który dawał jej dziwnie łagodny wyraz, a przy jej krześle, trzymając się ręką za poręcz, stała Urszula i przysłuchiwała się z ukontentowaniem rozmowie, która się coraz ożywiała, pokazując wyraźnie, że równie staruszka w sercu Mariana, jak nawzajem on w jej mniemaniu wielkie czynił postępy.

Był to więc z wielu względów dla Mariana ranek miły i pamiętny. Czuł on, że się dobrze zainstalował w tym domu; że w samotnym swym życiu znajdzie tu wytchnienie i coraz nowy pokarm do tych słodkich rojeń, którymi przyszłość swą zdobił, i że imaginacja jego nowym wzbogaciła się przedmiotem, który zamierzał kiedykolwiek rzucić na płótno z tym większym zamiłowaniem, że oprócz samej staruszki, z której kontent był, jak lekarz z dobrego egzemplarza, jeszcze miał sposobność powtórzyć znowu i nowym ożywić wdziękiem tę twarz, którą ręka jego, posłuszna sercu, umiała już prawie sama tak dokładnie nakreślić, jak dokładnie, choć bez myślenia, nazwisko swe podpisują ci, którzy i swą osobę cenią, i urząd swój kochają, i swe nazwisko uważają za piękniejsze i lepsze od innych.

— Widzisz pan — rzekła mu Urszula przy drzwiach, do których go przyprowadziła, gdy wychodził — że babunia bardzo była panu rada i że zawsze rada będzie, wiele razy pan przyjdziesz. O sobie już nie mówię — dodała z wdzięcznym uśmiechem. — Pan wiesz dobrze, jak mi miło pana słuchać. A jak jeszcze urządzę sobie stolik i dostanę od pana wzorów, to obaczysz pan, jak będę wdzięczną za każde słówko, którym pan mnie na dobrą drogę naprowadzisz.

— A jeżeli co zganię? — rzekł Marian uśmiechając się.

— O! to tym lepiej — odpowiedziała prędko i z gestem, który radość jej okazywał — rozumna nagana daleko więcej warta niż nawet rozumna pochwała.

— Masz pani wielką rację — rzekł Marian zapominając, że iść trzeba — tylko rozumna nagana użyteczna jest temu, kto szuka postępu. Pochwała zaś, jeśli sprawiedliwa i dobrze spowodowana, choć miła artyście, na nic mu się nie zda, ale użyteczna jest innym, którym pokazuje, jak trzeba robić, żeby na podobne ocenienie zasłużyć.

— Otóż, widzisz pan — mówiła dalej Urszula — z tego wypada, że gdybyś pan mnie tylko chwalił, to by się to na nic nie przydało, bo moich robót nikt nie widzi i nikt by z tych pochwał korzystać nie mógł.

— Będę więc ostro, bardzo ostro ganił — rzekł Marian patrząc na nią z miłością, tak że oczy jego zupełny fałsz zadawały ustom.

— Dobrze, dobrze — odpowiedziała wyciągając do niego rękę, którą on ujął — bardzo surowo, bardzo ostro, ale nie tylko w tym, co narysuję żle, lecz i w tym, co kiedy nie do rzeczy powiem. Bo pan wiesz, jak ja panu we wszystkim 'wierzę i jakbym chciała stać się taką, jaką może pan, co tak dobrym dla mnie jesteś, mnie sobie wyobrażasz. Co wcale nie jest; och! daleko od tego!

Marian czuł, że mu czas uciec. Ścisnął więc z lekka jej paluszki i obiecawszy, że będzie jak najczęściej przychodził, wybiegł na ulicę, gdzie go gwar ludzi objął, gdzie nie uważał, jak go przechodzący potrącali, jak młode i wesołe kobiety, poglądając na jego twarz i postać, odwracały się i śmiejąc się szyderczo, szeptały sobie jakieś pewnie niemiłosierne uwagi.

Że był dzień bardzo piękny, a o jedzeniu nie myślał, poszedł za most na Pragę, a tam pobłąkawszy się czas niejaki i czując potrzebę ochłodzenia się, udał się na Saską Kępę, gdzie w cieniu pięknych i ogromnych drzew najromansowiej w świecie przemarzył do wieczora.

Już było prawie szaro, gdy wyszedł nad brzeg Wisły i doczekawszy się przewoźnika z dobrym bacikiem , który na los szczęścia przybił do wyspy, czy nie uda mu się kogo zabrać i jaki grosz zarobić, ugodził się z nim, że go zawiezie aż do ulicy Mostowej, a gdy człek ów dorodny, młody i żwawy chętnie przystał, wsiadł do łodzi i środkiem wspaniałej rzeki popłynął.

Piękny to rzeczywiście spacer o tej godzinie, kiedy niebo i ziemia powleka się ciemnością, gdy woda, spokojna jak zwierciadło, kiedy niekiedy tylko pluśnie i zaświeci, a na wzgórzu rozłożone miasto piętrzy się różnej wielkości i formy budynkami, błyska tu i owdzie oświecającym się oknem, jakby roziskrzonym okiem poglądało na daleką zawiślańską krainę, a hukiem oddalonym tysiąca kół tętniących po bruku, jak lew czuwający w zaroślach swym rykiem daje znać, że się rusza, że żyje i oddycha, że do tego życia i oddechu potrzeba mu najrozmaitszej strawy, złożonej z płaczu i śmiechu, z bolu i radości, rozhukanej swywoli i samotnego dumania, zbytków i głodu, złotem i drogimi kamieniami jaśniejących strojów i obdartych łachmanów, w które nędza wszystkie swe obrzydliwe skarby włożyła.

Marian patrzał przez niejaki czas z zajęciem, a widząc, że przewoźnik zbyt żwawo się krząta i łódź za prędko się sunie, dotknął ręką jego ramienia i rzekł mu:

— Usiądź sobie spokojnie, przyjacielu, i nie rób wiosłem, kieruj tylko łodzią tak, żeby gdzie na piasku nie osiadła, a woda niech ją sama niesie.

— Ho ho! — odpowiedział przewoźnik — to będziemy tak więcej jak godzinę jechali, a tu noc.

— To dobrze — rzekł Marian.

— E, proszę jegomości —dodał przewoźnik, stojąc w łodzi i opierając się na wiośle — ono to dobrze, bo się człek nie zmęczy, ale nim to nazad pod wodę do domu kobyłę moją dociągnę, to, proszę jegomości, będzie północ. A tu zaraz żona człowiekowi wsiądzie na kark: „A gdzie byłeś? a czemu do północka się włóczysz? a pokaż, coś zarobił? a pewnieś tam gdzie do szyneczku zaglądał?"

— To ty masz już żonę? — zapytał Marian.

— A jużci się to licho ma, proszę jegomości — odpowiedział młody człowiek, skrobiąc się w głowę.

— Musi być gospodarna, kiedy tak dba, żebyś czasu nie tracił — rzekł Marian.

.— Onać to prawda! Choć młoda, ale bardzo zapobiegliwa i grosza jednego nie uroni — odpowiedział przewoźnik — ale cóż, kiedy, proszę jegomości, okrutnie krzykliwa, że całe to gospodarstwo nieraz bokiem człeku wyłazi. A przy tym proszę jegomości, ustawicznie w uszy mi kładzie, żebym się nie gapił na ładne, co ich wożę na Saską Kępę.

— Więc zazdrosna? — zapytał Marian uśmiechając się.

— Jak sto diabłów, proszę jegomości — odpowiedział przewoźnik.

— Musi być brzydka tak jak ja — rzekł Marian, któremu w tej chwili przesunął się przed myślą Ignaś i ten moment, gdy go o zajęcie się Urszulą posądził.

— Ej, chyba ni, proszę jegomości — odpowiedział przewoźnik. — Trochać ona, prawda, ospowata, trochę krzywo patrzy, ale dlatego ładna. A co do jegomości — dodał przypatrując się i uśmiechając — to nie przymawiając łasce pańskiej, ale jej jeszcze bardzo daleko. Żeby tylko nie taka była gderliwa, to. by było pół biedy.

— No, no — rzekł Marian — siądź sobie spokojnie i kieruj się dobrze. Dostaniesz jeszcze dwuzłotówkę, to będziesz miał czym zamknąć gębę swojej ładnej żonie.

— Dziękują jegomości — odpowiedział kłaniając się, a potem usiadłszy dodał. — Ona na dwuzłotówki to taka łasa, jak kot na mleko; choć nie może narzekać. Ot, przez wczorajszy wieczór i noc zarobiłem pięćdziesiąt złotych, com woził jakiegoś panicza aż pod Jabłonne, który podobnoś panienkę jakąś z Warszawy ukradł.

— Ukradł? — zapytał Marian, odwróciwszy się nagle od Kadeckich Koszar , na które patrzył i których wspaniały gmach z otaczającymi je drzewami olbrzymio rysował się na szarym już zupełnie niebie.

— A jużci, proszę łaski pańskiej, tak mi się widzi, że ją ukradł — odpowiedział przewoźnik — bo czemużby tak wszystko pod sekretem robili. Panicz byłby się trochę potargował, jak mu powiedziałem czterdzieści złotych, żeby się nie bał jechać na rogatki. Ale widno jemu się tego nie chciało. Ja sam nie spodziewałem się, że mi tyle da, i tak sobie zaceniłem, proszę jegomości, bom nie miał ochoty tak daleko jeździć po nocy. A on oglądając się, czy nas nikt nie słyszy: „Dobrze kochanku— rzekł — jeszcze dostaniesz na piwo, tylko bądź jutro przy ulicy Mostowej, między godziną ósmą a dziewiątą w wieczór". Ja myślę sobie, czy jechać, czy nie jechać? Ale czterdzieści złotych, to niemała rzecz, a do tego na piwo. I pomyślawszy sobie, że na piwo da jeszcze z rubla albo i więcej, przyjechałem sobie tak, żeby mnie zaraz zobaczył, jak przyjdzie.

Aż tu patrzę, koło godziny pół do dziesiątej przyszedł on z drugim paniczem i przyprowadzili z sobą jakąś panienkę. która była zakryta, ze służącą, co niosła tłumoczek. Oho! widziałem dobrze, jak panienka 'trzęsła się i płakała, ale myślę sobie: Co mi do tego, byle zapłacił. „Jesteś" — mówił panicz, kontent, jak mnie zobaczył. „Jestem, panie" — rzekłem i położyłem zaraz deskę, żeby dobrze weszli. Ale ona zaczęła bardziej się trząść i nie chciała. Wtedy panicz nuż ją całować w rękę i prosić: „Klotyldo droga! — mówił z cicha, ale ja dobrze słyszałem — ludzie patrzą, co sobie pomyślą. Już nie czas wracać". I wziął ją pod rękę z tamtym drugim, szedł przy desce, ja podałem jej także wiosło, a jak już była w łodzi, wtedy mój panicz prędko wskoczył, służąca za nim, tamten drugi pożegnał się i życzył szczęścia, a mój wetknął mi rubla i mówił, zawsze oglądając się: „Ruszaj prędzej, co masz sił, dostaniesz jeszcze". Oho! — myślę sobie — a to dobra rzecz! I odwiązałem co prędzej sznurek, i odepchnąłem łódź od brzegu, tak że nie wyszło pół kwadransa, a już byliśmy na środku Wisły.

— Klotylda! Klotylda — powtórzył Marian, którego opowiadanie to dziwnie dotknęło. — Czy słyszałeś dobrze, że on ją nazywał Klotylda?

— A jużci, proszę jegomości, słyszałem doskonale — odpowiedział przewoźnik. — Jeszcze zaraz pomyślałem sobie: — Oho! to jakieś pańskie nazwisko, pewniuteńko jego w kalendarzu nie ma. Byłbym ja go może i zapomniał, bo ono jakieś takie, co go nigdy w życiu nie słyszałem, nawet na ambonie, kiedy ksiądz zapowiedzi czyta, gdzie najwięcej wspomina się Marianna albo Teresa, albo nie przymawiając i Urszula, tak jak moja gderliwa żona, ale kiedyśmy już byli daleko, że już i Bielany pokazywały się, a Warszawa jak utrapiona uciekała, wtedy panienka popatrzyła na miasto, że go już we mgle nocnej mało co widać, załamała ręce i zaczęła szlochać i wołać: „O ja nieszczęśliwa! cóżem ja zrobiła!" Wtenczas to nasłuchałem się tego imienia do woli, kiedy ją panicz jął ściskać, całować po rękach i nogach i nie dziesięć razy powiedział: „Najdroższa Klotyldo! najmilsza Klotyldo!" i różne tam jeszcze rzeczy gadał, których ja nie zrozumiałem, a tylko to, proszę jegomości, jakoś mi się ochapia , że oni się kochali i że tam musi być matka bardzo zła i uparta.

Dziwna myśl uderzyła Mariana. Byłażby to jego siostra?

Słyszał on wprawdzie o jej romansie z filozofem, przeciwko któremu była matka. Wiedział z listu ojcowskiego, że pani Cieszewska dla przerwania tego romansu przeniosła się na mieszkanie do Warszawy, ale nie spodziewał się, aby pan Pietruszycki, którego kilka razy widział i z którym nawet raz starł się dobrze za jego filozoficzną banialukę, był tak wytrzymałym, tak odważnym, żeby się aż zaryzykował na wykradzenie panny, której mu tak stale odmawiano. Ale z drugiej strony, przypomniawszy sobie wychowanie Klotyldy, zły przykład, który ją od dzieciństwa otaczał, wstręt, jaki mieli porządni i majętni ludzie od starania się o jej rękę, zadrżał na obraz tego zmartwienia, jakie by ta okoliczność sprawiła jego ojcu, gdyby domysły jego były prawdziwe. O biedny, słaby starcze! — pomyślał — jakież ty masz dzieci! Tej samej nocy, kiedy twój syn włóczy się pijany po mieście i napada bezbronne kobiety, twoja córka opuszcza dom matki, ucieka z kochankiem i jeszcze jak, łodzią, dla lepszego efektu i większego zbliżenia z jaką romansową heroiną, której dziejami (karmiono jej głowę od dzieciństwa.

Wtedy przysuwając się do przewoźnika, zapytał:

— I dowiozłeś ich szczęśliwie?

— A jużci, proszę jegomości — odpowiedział przewoźnik — bo choć było dosyć ciemno, ale woda spokojniuteńka jak dziecko, kiedy je matka dobrze zakołysze. Jeszcze nie dniało, jak wysadziłem ich na brzeg między Tarchominem i Jabłonną, koło chałupy Walugi, gdzie już drugi panicz z lokajem na nich czekał. Wtedy ten, com go wiózł, zapytał o konie. A jak mu powiedzieli, że już zaprzężone czekają koło chałupy, zapłacił mi co do grosza samymi pięciozłotówkami, a jak ja ukłoniłem się i rzekłem: „Spodziewałem się na piwo" — dał mi jeszcze pięciozłotówkę i poszli razem. Wtedy ja popłynąłem sobie nazad, myśląc: — Ot, żeby to moja Urszula nie wiedziała, gdzie jestem, pewniuteńko nie spałaby całą noc, myśląc sobie, że ja gdzie hulam albo gdzie w umizgach się kręcę. Ale niech no jegomość się schyli, żebyśmy dobrze i bez jakiej biedy popod mostem przejechali.

Przebyli most, łódź sunęła się zwolna po cichej i błyskającej czasem powierzchni, a brzeg wyniosły, na którym rozłożyło się miasto, usuwał się nieznacznie w przeciwną stronę, unosząc z sobą Zamek Królewski, katedrę św. Jana, Kanonię i wysokie kamienice Starego Miasta z dziwacznymi ich belwederkami , rysującymi się na najwyższych punktach tego widoku, który w mgle wieczoru nabył wspaniałości i wymiarów, a stracił brudne szczegóły i rażące nieforemności.

Marian milcząc przyglądał się, a wspomniawszy, że wczorajszą noc przesiedział na swej galerii sądząc, że cała ta część miasta pod jego nogami była cichą i spokojną, że rzeka pusta i bezludna na próżno tylko potężne fale swe pędziła do morza, że on tylko czuwał, on tylko cierpiał, ruszył ramionami i pomyślał, jak śmiesznym jest człowiek w swym egoizmie, który troskę swą, 'często małą i nieznaczącą, podnosi do wysokich , potęg, zapominając, że w tymże samym czasie niejedną głowę rozrywają stokroć gorsze myśli, niejedna pierś tłumi łkanie bolu, niejedną powiekę, na pozór tylko przymkniętą, nie sen skleja, ale gorzkie i gryzące łzy zlepiają.

— O nocy! — zawołał wówczas wpółgłośno — nazywają cię chwilą ciszy i odpoczynku, a ileż ty mętów życia wydobywasz z dna społeczności!

Tę melanchołiczną uwagę przerwało stuknięcie o brzeg i bohater nasz, doznawszy przykrego wstrząśnienia, ocknął się z tych medytacyj nad ciężkimi zapasami człowieka z życiem i postrzegł, że przewoźnik jego, wyskoczywszy już na brzeg, łódź swą do gotowego kołka przywiązywał.

Marian, kontent ze znajomości rozmownego pana Macieja — tak się przewoźnik ów nazywał — zapłacił mu umówioną kwotę, dał jeszcze obiecaną dwuzłotówkę i kazawszy pokłonić się żonie, dlatego że się nazywała Urszula, opowiedział mu, gdzie mieszka, zachęcając, aby czasem do niego wstąpił, to może by taki spacer jeszcze raz odbyli.

Ponieważ ów romansowy wypadek, o którym Marian z przykrością się dowiedział, zbyt blisko go obchodzi i ważne dla niego pociągnie za sobą skutki, musimy go wyraźniej oznaczyć starając się, ile możności, opowiadanie nasze w krótkich zawrzeć słowach, uważamy bowiem rzecz tę za epizod, który ubocznie tylko czytelników naszych interesować może.

Filozof nasz, zniósłszy filozoficznie pierwszą odmowną odpowiedź i nie zrażony wyjazdem pani Cieszewskiej do Warszawy, którego prawdziwy powód i sam odgadł, i z listu kochanki, która w żalu swym nie oszczędzała matki, lepiej jeszcze wyrozumiał, za pośrednictwem przyjaciela i kolegi znajdującego się na służbie w jakimściś biurze w Warszawie i wiernej służącej panny Klotyldy, Jagusi, uorganizował tale komunikację, że listy jego dochodziły akuratnie do rąk panny i że od niej na każdy z nich odbierał w swoim czasie odpowiedź.

Tą korespondencją karmiły się ich uczucia, które z obojej strony doszły nawet do pewnego stopnia mocy i prawdy. Młody filozof tak ciągle myślał o posagu panny Klotyldy, że na koniec i ona sama z tym przywiązaniem, które mu tak stale okazywała, z tą niezmyśloną admiracją jego rozumu, gdy się górnie tłumaczył, zajmując jego myśli, nareszcie wcisnęła się trochę i do serca.

Postanowił więc, bądź co bądź, przyjść do posiadania jej ręki, spodziewając się, że nie dziś, to jutro rodzice dadzą się przebłagać, a posag swoją drogą, jako ważna przedmiotowość, przyjdzie pod władanie jego ducha. Tę potrzebę swego serca wyraził w ostatnim liście tak dobitnie, że panna Klotylda, oddawszy mu już dawno swą miłość i wierząc, że jego stan, doprawdy, tak bliski rozpaczy, także bądź co bądź i rękę swą oddać mu umyśliła.

Spłakawszy się więc dobrze, pomyślawszy, jak to w romansach panny zrozpaczonych kochanków pocieszają, wspomniawszy oraz na niektóre sceny tak rozrzewniające i efektowne, które ją tyle nocy bezsennych kosztowały, odpisała, żeby przyjechał do Warszawy, że gotowa dla jego miłości dom matki opuścić, że i jej także świat bez niego niemiły, a z nim nawet strzecha wieśniacza i mleko prosto od krowy będzie słodkie i dostateczne.

Do tego postanowienia pomogło i to, że równie w Warszawie, jak na wsi, nikt lepszy, nikt bogatszy nie paraliżował starań pana Pietruszyckiego i z żadną nawet pozorną konkurencją nie występował. Koledzy rozpustnego życia Kaspra zmiarkowali prędko, co tam w domu się święci, a będąc przyjaciółmi tylko do kieliszka, do szparagów, do kurcząt i kompanii czarodziejek, co z nimi w zawody jadły i piły, skoro uczta przeszła i trzeźwość wróciła, nie szczędzili ani matki, ani syna, ani córki, ostrzegając swych znajomych, aby się nikt nie dał złapać, gdyż przy takim życiu matki i syna posag panny staje się problematycznym, a zły przykład jest niezawodnym.

Uszczęśliwiony kochanek, odebrawszy taki list, pobiegł co prędzej do jednego ze swych przyjaciół, który pod Tykocinem mieszkał. Tam przeprawili się przez granicę do najbliższego miasteczka, przełamali prośbą i datkiem księdza, że zgodził się dać ślub, skoro przybędą, i wróciwszy obydwa do domu pana Pietruszyckiego, pojechali razem do Warszawy, aby i podróż na powrót była bezpieczniejszą, i aby panna więcej miała ufności w prawość zamiarów kochanka, widząc przy boku swym przyjaciela, który miał być oraz świadkiem ich związku.

Po przybyciu do Warszawy i widzeniu się w kościele dominikanów, postrzegł nasz filozof, biorący się tak energicznie do praktycznego życia, że kochanka przelękła się swego postanowienia, że to, co w romansach wydało się jej tak łatwym i ładnym, gdy było bliskim wykonania, zaczęło wyglądać brzydko i strasznie. Żeby ją uspokoić i nie mieć sobie nic do wyrzucenia, młody człowiek przyrzekł jej, że jeszcze raz stanie przed matką, że ją na kolanach błagać będzie o pozwolenie; ale wymógł także na pannie Klotyldzie słowo, że jeżeli i teraz odepchniętym zostanie, że w niej znajdzie wierną miłość i stalsze postanowienie dotrzymania raz danej obietnicy.

Tak się też stało. Pani Cieszewska naturalnie i słuchać nie chciała próśb biednego dzierżawcy, chociaż przez lat trzy słuchał filozofii niemieckiej, i ukazawszy mu drzwi z impertynencją, napadła z gniewem na córkę, jak śmie myśleć o tym, co się woli rodziców sprzeciwia i nie odpowiada ani jej urodzeniu, ani wychowaniu.

Panna Klotylda, uniesiona żalem, zapomniawszy o świętej powinności dziecka, jacykolwiek są rodzice, odpowiedziała śmiało i takim tonem, jakiego sobie często względem ojca pozwalała, doznając zawsze w takim razie od matki i otaczających ją osób pobłażania i prawie zachęty. Stąd przyszło do sceny, w której od słowa do słowa pani Cieszewska dowiedziała się od córki, że i ona ma wzrok dobry i widzi, dlaczego siedzą w Warszawie i dlaczego ich domu wszyscy tacy, co by mogli zyskać pozwolenie matki, i tu unikają, jak i na wsi unikali.

Postrzegła wówczas żona pana Janusza, że stan małżeński jest to rzecz poważna, z którą bezkarnie żartować nie można; że macierzyństwo jest to rzecz święta, której obraza ściąga potępienie nawet w tym życiu i w straszliwym; i karzącym odbija się odwecie. Nie tracąc jednak powagi, zapowiedziała córce, że ją zamknie do klasztoru i tam trzymać będzie póty, póki jej ten głupi romans nie wywietrzeje z głowy.

Ale panna Klotylda dała jej poznać, że już jest za stara na pensjonarkę, a zakonnicą być nie myśli; że ma ojca, pod którego opiekę się uda, a jeżeli ojciec będzie tak słabym, że i w tym razie woli matki ulegnie, to ucieknie do tego, który ją kocha, z tym większą ufnością, że to. jest jedyny człowiek, który jeszcze wierzy, że jest niezepsutą i że dobrą żoną być może.

Po tych słowach, które jak sztylet przeszyły pierś matki, niebaczna ta córka wyszła do swego pokoju i rzuciwszy się na kanapę szlochać zaczęła. Pani Cieszewska uczuła, że się kara za jej grzechy „zaczyna, ale wierząca więcej w zasady ojca i brata, dla których żaden obowiązek nie był świętym, niż w tajemny głos sumienia, co się w niej w tej chwili odezwał, zamiast naprowadzenia siebie na drogę pokuty, a dziecka na drogę poprawy, objawiła tylko tym większy gniew, który nie tylko że nie zrobił żadnego skutku, ale owszem, przyprowadził pannę Klotyldę do powtórzenia pogróżki, że nie dziś, to jutro ucieknie z domu i za pozwoleniem ojca lub bez niego żoną pana Romualda zostanie.

Wtedy zatrwożona kobieta z zimną krwią zaczęła myśleć o mechanicznych środkach, które by córkę od rzucenia się doprawdy pod protekcję słabego ojca lub od wykradzenia się z kochankiem powstrzymały. Udała się więc do właściwej' władzy i wyprosiwszy sobie tajemne posłuchanie, oskarżyła pana Pietruszyckiego o zamiar wywiezienia córki przeciwko jej woli i o chęć połączenia się z nią związkiem małżeńskim. Prosiła więc, aby na przypadek, gdyby sama córki swej upilnować nie mogła, uwodziciel niedoświadczonej dziewczyny otrzymał natychmiast surowy rozkaz wyjechania z miasta, aby oraz na wszystkich rogatkach zatrzymano i dostawiono do jej domu córkę, gdyby z nim lub sama z Warszawy wymknąć się chciała. Ponieważ pani Cieszewska miała na zawołanie łzy i spazmy, używszy więc tego środka dla wzruszenia urzędnika, od którego rozporządzenie to zależało, i dla pokazania mu jak niezasłużenie jest nieszczęśliwą, wymogła na nim obietnicę, że prośbie jej stanie się zadość, że oraz dla, oszczędzenia honoru jej domu i reputacji panny, zrobi się to w największym sekrecie, jak tylko będzie można.

Ale pani Cieszewska, nad której głową wisiała już zasłużona kolej coraz większych utrapień, sama zepsuła interes tak dobrze niby zaczęty. Powróciwszy do domu, przywołała córkę, zaczęła ją znowu gromić za jej płochość, wyrzucać niewdzięczność i upominać, żeby się żadnym niebacznym krokiem próżno nie kompromitowała, gdyż już wszystkie środki przedsięwzięte, że ją jak niepyszną z rogatek pod konwojem dostawią i wtedy, jako nieposłuszna córka, już nie przez nią, ale przez władzę w klasztorze osadzoną będzie.

Panna Klotylda ruszyła ramionami i wniosła, że to są próżne postrachy. Ale obaczywszy służącego, który z matką jeździł, zapytała go, gdzie byli. Gdy jej wskazał miejsce, do którego jeździli i osobę, do której matka meldować się kazała, zatrwożyła się serio i natychmiast przez urządzoną w domu komunikację napisała o tym do kochanka, aby się miał na ostrożności. Wieczorem odebrała odpowiedź od pana Romualda, że mu nazajutrz rano kazano wyjechać z miasta, co on naturalnie wykona, ale tegoż samego dnia inną drogą wróci, zaklinając ją, aby była spokojną, aby nie drażniła matki i nie obostrzała domowej czujności, a nade wszystko, aby była gotową na dany znak do powierzenia się z ufnością jego przywiązaniu i wierze.

Panna Klotylda usłuchała, uspokoiła się, cichaczem spakowała wszystkie swoje precjoza , zwinęła ciasny i niewielki tłumoczek z nieodzownej bielizny i kilku sukienek, szepnęła Jagusi, aby także była gotową, a tymczasem grała na fortepianie, rozmawiała jak zwykle, przyszła nawet oddać matce dobranoc i niby ją przeprosiła wyznając, jak opamiętawszy się z pierwszego wzruszenia, żałuje, że jej takie głupstwo przyszło do głowy; słowem, tak postąpiła, jak to nieraz zdarzyło się jej czytać i co wtedy jeszcze, gdy miała czternasty rok, znajdowała tak dowcipnym i interesującym.

Pani Cieszewska odebrała nazajutrz grzeczny bilecik, w którym ją uwiadomiono, że prośbie jej stało się zadość i że kawaler ów o ósmej godzinie z rana wyjechał. Jako dowód przyłączona była karteczka z petersburskiej rogatki wyjazd poświadczająca. Uspokojona więc zupełnie w swej obawie, zajęła się sobą, a córce kazała grać, dodawszy niby pół żartem, pół serio, że nie ma potrzeby myśleć już o tym, co jej zajechało w głowę, i kogokolwiek wyglądać przez okno, bo ów niedorzeczny aspirant pojechał do swojej dzierżawy, czego dowodem jest wypis z dziennika rogatki, który może sobie przeczytać.

Panna Klotylda udawszy, że ją to nie tyle obeszło, ile może matka rozumie, gdyż sama teraz widzi, że to byłby krok, który by jej przyniósł więcej zmartwienia niż szczęścia, rzeczywiście usiadła do fortepianu i huczną jakąś zaczęła sonatę.

W tymże samym czasie pan Pietruszycki z przyjacielem swym stanął w Jabłonnie. Tam rozlokowawszy się w oberży, zawsze pełnej i rozmaitych mieszczącej przyjezdnych, niczyjej na siebie nie ściągnęli uwagi. Żeby jeszcze pozorniej bytność swą może kilkudniową usprawiedliwić, udali ciekawość zwiedzenia pałacu i interes z tamtejszą administracją, o której rządcę dobrze się wypytali.

Filozof nasz, posiliwszy się dobrym śniadaniem, które równie w czasie, jak i w przestrzeni człowiekowi jako takiemu jest przydatne i doskonale utrzymuje paralelizm natury z inteligencją, poszedł z przyjacielem swym przez ogród nad Wisłę, aby tam zamiar swój dostania się do Młocin lub do Bielan uskutecznić. Ponieważ zaś los był wówczas w takim usposobieniu, że już we wszystkim sprzyjać postanowił, czy dla dogodzenia kochającej się parze, czy dla ukarania matki, zdarzyło się, że w tym miejscu, gdzie i łodzie, i galary prawie pod samym pałacem stają, zastał dwóch rybaków, z których jeden odjeżdżał do Bielan i za niewielką cenę podjął się tam go przewieźć.

Właściwie dotąd wiedział pan Romuald tylko to, że się dostanie łódką na drugą stronę rzeki, a stamtąd, wziąwszy filozoficznie nogi za pas, przejdzie do Warszawy pieszo, od nikogo nie postrzeżony i nie kontrolowany. Ale jak na powrót równie nie postrzeżony i nie kontrolowany wyprowadzi pannę i dostawi ją do Jabłonny, nad tym miał się dopiero zastanowić i przysłać pocztą dziś jeszcze lub jutro rano kolegę swego warszawskiego, który zostającego w Jabłonnie przyjaciela miał uwiadomić, gdzie go ma czekać z powozem i w jakim czasie wraz z panną przybędą.

Wsiadł więc do łodzi i popłynął. W drodze, wdawszy się w rozmowę z rybakiem, dowiedział się, że między Jabłonną i Tarchominem jest piaszczysty i równy brzeg, gdzie większe nawet baty dobić i bezpiecznie stanąć mogą; że tam nad samym brzegiem jest chałupa niejakiego Walugi, który miewa u siebie różne kontrabandy, jako to: baryłeczki, tytuń i sygara, po które wstępują przewoźnicy, zwłaszcza od ulicy Mostowej i od Rybaków. Miejsce to ustronne i bezpieczne ukazał mu rybak, gdy do niego dojeżdżali.

Wtedy to światła myśl, godna nazwiska idei, przyszła do głowy naszemu filozofowi. Przypomniawszy, że się nikomu nawet we śnie nie zamarzy, aby niemiecka filozofia przychodziła do posagu i żony nie lądem, ale wodą; że tym prędzej skłoni romansową panienkę do takiej podróży, iż mało która heroina wykradała się łodzią, a prawie wszystkie powozem; że nadto tym sposobem wszelką pogoń zmyli i zderutuje tak dalece, że nim trafią na jakiś ślad, już on będzie blisko granicy i blisko tego miejsca, co go nierozerwanym połączy węzłem, postainowił tego użyć środka, pewny, że znajdzie przewoźnika, który za dobre pieniądze odważy się przewieźć go w nocy za Tarchomin, do owej chaty Walugi.

O godzinie pierwszej był już pan Pietruszycki w Warszawie i w biurze swego przyjaciela, któremu plan swój zakomunikował, prosząc, aby się na jutrzejszy dzień uwolnił i całkiem był już do jego dyspozycji. Do panny Klotyldy napisał tylko, że przybył, że przygotowuje środki i że przyśle drugi jeszcze bilecik, który jej wskaże godzinę wyjścia z domu i miejsce, gdzie na nią czekać będzie. Panna Klotylda odpisała tylko, że na jutrzejszy balet mają lożę, że ona uda chorą i wymówi się, i że między dziewiątą i dziesiątą z wierną swą Jagusią na miejsce naznaczone przyjdzie, ale wcześniej nie może.

Wtedy kochanek uszczęśliwiony rzucił się na wyszukanie przewoźnika. Za protekcją tego samego losu, który, jak powiedzieliśmy, wszystko sam ułatwiał, bez wielkiego zachodu znalazł przy ulicy Mostowej tego samego pana Macieja, który i Mariana z Saskiej Kępy przywiózł i który się podjął zawieźć trzy osoby za Tarchomin, do chałupy Walugi, którego znał dobrze. Uspokojony tym wynalazkiem, wrócił pan Romuald do domu, położył się na twardej kanapie przyjaciela i całą noc kręcił się i przemyśliwał, nie dlatego, że kanapa była twarda, ale że sumienie, które się jeszcze do szczętu wyrozumować nie dało, szeptało mu ciągle, że postępek jego wprawdzie romansowy, może filozoficzny, ale nie zupełnie uczciwy.

Wszakże gdy dzień nadszedł, mary te dręczące znikły, a konieczność działania i niemożność cofnięcia się odżywiły jego ducha. Wyprawił więc zaraz rano kolegę do Jabłonny, polecając, aby natychmiast po przybyciu swym udali się oba z czekającym tam przyjacielem do wskazanej mu przez przewoźnika chaty, aby tamten umówił Walugę, że u niego następną noc przenocuje, że powóz i konie w stodole jego przestoją, i aby wtedy, gdy się chłop zgodzi,. przyjaciel ów tykociński wieczorem do chałupy zajechał, a przed świtem aby miał konie zaprzężone i sam był na brzegu, przyjaciel zaś warszawski aby wracał natychmiast i o skutku poselstwa uwiadomił.

Że się wszystko powiodło, już wiemy. Panna Klotylda od rana udawała ból głowy, chimerowała okropnie, łajała Jagusię, która znowu grała komedię przed panią Cieszewską i przed sługami, że już wytrzymać nie może, że się odprawi, słowem, i pani, która tyle przeczytała romansów, i sługa, która nie czytała żadnego, ale w domu napatrzyła się na wiele oświecających ją rzeczy, tak dobrze zatarły ślad ścisłego porozumienia, że go się nikt nie domyślił.

Przyszła wreszcie upragniona karteczka wskazująca punkt zebrania się. Wieczór nadszedł także. Pani Cieszewską o godzinie ósmej pojechała na balet z Kasprem, który, jak wiemy, prędko opuścił widowisko, udawszy się na Krakowskie Przedmieście, a wpół do dziesiątej, gdy lokaj przedpokojowy pojechał z panią, a inni słudzy drzemali w kredensie, oczekując jej powrotu, naprzód Jagusia z tłumoczkiem swoim i pani, a za nią panna Klotylda, drżąca jak liść i niewypowiedzianie blada, wymknęły się z domu i na rogu ulicy Długiej i Freta spotkały obu przyjaciół.

O godzinie szóstej rano byli już kochankowie w Serocku. Stamtąd pan Romuald odesłał konie swoje do domu z poleceniem przygotowania go na przyjęcie żony i wziąwszy pocztę, udał się na Wyszków traktem tykocińskim. Tego samego dnia w nocy stanęli we wsi przyjaciela, a we trzy dni potem panna Klotylda była już żoną pana Romualda i choć smutna i blada, ale wierząca przywiązaniu męża, do którego po tylu trudnościach, po tylu wzruszeniach, na lądzie i na wodzie doznanych, doszła, przybyła do własnego domu.

Pan Janusz o niczym nie wiedział, co się tak blisko niego działo. Chodził on sobie spokojnie w trzewikach i cielistych kamaszach po kobiercu samotnego pokoju i po tylu latach męki i wrzawy, powróciwszy od pół roku do zupełnej ciszy, nie bardzo nawet żałował tych pieniędzy, które żona w Warszawie traciła. Nagle odebrał od niej list, który mu z góry o ucieczce córki donosił. Zalał się łzami biedny starzec na tak bolesną wiadomość i dokończyć nawet szczegółowego uwiadomienia nie mógł. Po godzinie dopiero smutnych rozmyślań nad swym losem, rozczytawszy się dobrze, dowiedział się, że pan Pietruszycki był w Warszawie; że się powtórnie oświadczał; że mu drzwi domu swego ukazała; że Klotylda musi się znajdować u niego; że poszukiwania wszystkie w mieście czynione były daremne i żadnego śladu, którędy wymknąć się zdołali, odkryć nie podobna; żeby więc posłał, dowiedział się i doniósł jej, co myśli i co przedsięweźmie, jeżeli córka występna znajduje się u swego kochanka.

Dotąd pan Janusz czytał ze ściśnionym sercem, myśląc, że przy takich przykładach, jakie miała, przy takim wychowaniu, nie mogło być inaczej. Ale jakże się biedak zadziwił, gdy żona kończąc swój list, całą winę tego nieszczęścia zwaliła na niego, na jego słabość, na brak charakteru i wszelkiej powagi:

„Gdybyś miał choć kroplę męskiej siły, gdyby się córka twoja ciebie bała, jak 'dziecko powinno bać się ojca, który nim być umie, nie śmiałaby pewnie dopuścić się takiego występku i okryć siebie i minie taką hańbą. Aleś ty myślał tylko o sobie, żeby ci nikt głowy nie zamącił, od wszystkiego umywałeś ręce, na mnie zwaliłeś wszystkie kłopoty, a teraz ja nieszczęśliwa muszę połykać łzy i wstyd, które mi twoje niedołęstwo przygotowało." Pan Janusz oczom swoim wierzyć nie chciał. Ale gdy po niejakim czasie znowu słowa te odczytał i przekonał się, że istotnie w liście żony znajdują się, gorzko się uśmiechnął i rzekł sam do siebie:

— Prawda, prawda, zasłużyłem na to!

Potem, schowawszy ważny ten dyplomacji kobiecej dokument, posłał do Słomkowic dla dowiedzenia się, czy się tam Klotylda znajduje. Pani Pietruszycka, dowiedziawszy się od przysłanego ekonoma, że matki nie ma jeszcze w Rutce, napisała do ojca list rzewny, pełen pokory i żalu, błagając go, aby jej przebaczył i pozwolił przyjechać, żeby mogła do nóg jego upaść i przeprosić go, równie za ten krok, do którego była zmuszoną, jak i za wszystkie dawniejsze uchybienia, które sobie teraz z gorzkimi łzami wyrzuca.

Ojciec odpisał z powagą, że nie sądzi ją jeszcze godną swojej obecności i przybyć jej do siebie zabrania, że chociaż cieszy się, że ona i teraźniejszą swą winę i dawniejsze uchybienia czuje, jedna wszakże chwila żalu, choć bez wątpienia szczerego, nie może zmyć wielu jej dawniejszych uchybień, które braku mdłości dziecinnej dowodziły, że, co się tycze przebaczenia za tak jawne nieposłuszeństwo woli rodziców, to otrzyma od niego dopiero wtenczas, gdy się dowodnie przekona, jak dopełniać będzie obowiązki, które ,na siebie tak płocho przyjęła.

„Tylko jako wzorowa żona — dodał na końcu — zdołasz w moich oczach zmyć przewinienia córki, wyjednać sobie moje błogosławieństwo i prośbę do Boga, aby ci dał szczęście, na które dotąd nie zasłużyłaś." Mimo tej pozornej surowości i tych słów, które dowodziły, jak gorąco pragnął, aby córka nie poszła w ślady matki, w oddzielnym pakiecie posłał jej list zastawny na dwadzieścia tysięcy, przy którym była osobna karteczka z tymi słowy: „Tego, co tu przyłączam, nie uważaj za znak mojego pobłażania. Pragnę tylko, abyś nie była ciężarem mężowi, i chcę ci wypełnienie obowiązków twych ułatwić. Obaczę, jak tego daru użyjesz i czy mojego przebaczenia doprawdy pragniesz."

Żonie doniósł pan Janusz o okolicznościach zamęścia córki, posłał jej list Klotyldy i kopię swego, nic nie wspomniał o datku, jaki jej zrobił, a w końcu dodał, że ponieważ rzeczy tak się nieszczęśliwie złożyły i nie ma już żadnego pretekstu do siedzenia w Warszawie, chce i wymaga, aby wróciła do domu. Na to pani Cieszewska odpowiedziała mężowi, że z listu córki widzi tylko jej chytrość, którą nie wie doprawdy od kogo wzięła; że z jego listu widzi nieuleczoną jego słabość i brak energii i że ona wcale inaczej by postąpiła, gdyby była mężczyzną; że Kasper kształci się Warszawie i wstępuje na aplikację do biura, że zatem równie dla tej przyczyny, aby czuwać nad synem, jak szczególniej dlatego, aby nie być tak blisko złej i niegodnej córki, do domu wrócić nie może i nie wróci.

Pan Janusz wyczytawszy taką odpowiedź i widząc, że dla niego już nie 'ma lekarstwa i pociechy, bolejąc także serdecznie nad losem i postępkiem córki, zapadł na zdrowiu i mimo ciszy, jaką miał w domu, czuł się niezmiernie nieszczęśliwym. Klotylda wzruszona do głębi duszy listem ojca i darem jego serca, zaczęła korzyć się duchem i starać się serio o przebaczenie, obiecane sobie z taką godnością i rozumem, a pani Cieszewska, zabrnąwszy już za daleko w życie, do którego przywykła, została w Warszawie dla czuwania nad synem, który się kształcił i aplikował.

Zostawmy ich w tym położeniu, dla jednych smutnym, dla drugich koniecznym, dla trzecich zgubnym, a sami wróćmy do epoki, którąśmy dla uzupełnienia owego epizodu cokolwiek przekroczyli, i do osób, 'które i swym położeniem, i charakterem wyłączniej zająć was powinny.

XVI

Jak sen zdrowy i smaczny, a przed samym tylko obudzeniem rozkosznymi marzeniami ozdobiony, jest chwilą umocnienia w życiu fizycznym, jest owym koniecznym wypoczynkiem, którego potrzebuje ciało, aby do nowej pracy, do dźwigania nowych ciężarów, do nowej walki z materią było gotowym i usposobionym; tak w życiu duszy są chwile wytchnienia, w których koją się troski, rozszerza się pierś do swobodniejszego oddechu, grożące burzą namiętności milkną i odkrywa się pogodne niebo słodkich uczuć, rozwija się jasny horyzont dalekich nadziei, ozdobiony tylko złocistymi chmurkami, które jak kwieciste rojenia w oddalonej snują się przyszłości. W takich chwilach dusza wypoczywa, ukrzepia się do nowych zapasów z życiem i przygotowuje się do tych nawałnic, jakie najczęściej z jej własnego łona powstają.

Życie Mariana przez niejaki czas było tym ukrzepiającym momentem, w którym odżył i nowych sił nabrał. Uspokoił się on w dwóch najgłówniejszych troskach, co go najmocniej dręczyły wtenczas, gdyśmy go ostatni raz widzieli.

Pierwszą było to, aby brat w rzeczy samej nie spełnił swej pogróżki i jakim fałszem przybierającym pozory prawdy przez niewiadomość okoliczności, które spotkanie się jego z Urszulą spowodowały, nie zmartwił Narbuta. W tej mierze zaspokoił się prędko Marian, wysławszy do starego Litwina list, w którym opowiedział mu sam szczegółowo cały wypadek, skreślił życie ciche i ustronne zacnych kobiet, dodając i to, jak wielką czuje radość, że uczennicę swą odzyskał, że go staruszka tak łaskawie przyjęła, że w domu jej i sam będzie mógł mieć wytchnienie, i talentowi Urszuli w dalszym jego rozwinięciu się dopomóc.

Drugą troską, bardziej gryzącą, a do której sam przed sobą przyznać się nie śmiał, było podejrzenie, że przyjaciel, którego tak serdecznie kochał, zajął się pięknością Urszuli i jeśli tylko zechce, zdoła wydrzeć mu skarb jego życia i duszę całego istnienia na ziemi. Ale gdy obaczył Ignasia, gdy zajrzał w to błękitne oko tak pełne najszczerszego przywiązania, gdy prz,ez niejaki czas śledząc jego ruchy i wrażenia, gdy o niej umyślnie rozmowę wszczynał, nie dopatrzył żadnego zmieszania i bardzo proste i naturalne odbierał odpowiedzi, gdy Ignaś co dzień jak przedtem przychodził i nie objawił żadnej chęci bliższego jej poznania, odetchnął Marian i w duszy podziękował opatrzności za jej tak mądre rozporządzenie, że nie wszystko wszystkim jednakowo się wydaje, że na co jedni patrzą zachwyconym okiem, jako na najwyższy ideał wdzięków i powabu, na to inni poglądają obojętnie, jako na rzecz zwyczajną i niczym ich nie porywającą.

Odtąd więc praca i miłość, jak dwa szanowne bóstwa, stanęły przy nim i wiodły go pod ręce. Z dziwną energią oddał się pierwszej, szybko i prawie genialnie rzucał szkice na przygotowane płótna, wykończał dawne roboty, czując, z jaką łatwością posuwa się pędzel, jak żywe i przezroczyste farby wydobywają się same, jakby jakim dobroczynnym tchnieniem wywołane.

Gdy się znużył siedzeniem, gdy serce opanowała tęsknota lub gdy zapadający zmrok przeszkadzał, biegł wówczas na Nowomiejską ulicę i tam znajdował uprzejmy uśmiech staruszki, wdzięczne powitanie Urszuli, radość na jej cudnym licu, gdy robotę jej pochwalił, ciekawość i silne zajęcie, gdy jej mówił, w czym i dlaczego uchybiła. Już był z nią razem w kościele pojezuickim i u Wizytek i wskazał wszystkie piękności dwóch obrazów, które w jednej i drugiej z tych świątyń w wielkim ołtarzu się znajdują. Że Chrystus Czechowicza jest dziełem znakomitym, nie dosyć więc im' było widzieć go raz jeden.

Pewnej niedzieli wszystko troje poszli do Pijarów na sumę. Po nabożeństwie, gdy przed bocznym ołtarzem odprawiała się ostatnia msza i staruszka udała się tam z małą liczbą pobożnych, którzy pozostali, Marian zaprowadził Urszulę przed wielki ołtarz. Tam byli sami i "długo patrząc admirowali wyraz twarzy, koloryt i rysunek.

Marian cichym i przenikliwym głosem robił swoje uwagi, ona z podniesionym okiem słuchała go, ale zdawała się nie słyszeć go wcale. W jej twarzy i postawie widać było, jak chrześcijanka brała górę nad artystką, jak pobożne uczucie przemagało ciekawość i zamiłowanie sztuki, jak myśl odkupienia, wcielona w krzyż i mękę, odwiodła ją zupełnie od ziemskiego dzieła, co ją wyobrażało, i od człowieka, który dzieło to wykonał. Wtedy dwie piękne łzy potoczyły się cicho po jej licu, mimowolnie zgięły się kolana, a Marian, który to postrzegł i zrozumiał ugiął kolano przy niej, wziął jej rękę, której mu nie broniła, i tak przez chwilę oboje klęczeli w milczeniu. Gdy Urszula cofnęła rękę i powstała, rzekł jej z cicha Marian:

— Droga panno Urszulo, kto i kiedy tak uklęknie z tobą?

— To ten wie, co mękę zrobił tryumfem, a poświęcenie godłem zbawienia — odpowiedziała spojrzawszy jeszcze raz na obraz.

Marian zrozumiał w tej chwili tylko połowę tych słów, powiedzianych zapewne bez chęci jakiego bądź zastosowania, a odurzony tym momentem tak uroczystym, tak pełnym głębokiego wzruszenia, obiecał sobie w duszy, że to będzie on, choćby do tego tryumfu dojść miał po długiej męce i po podniesieniu ciężkiego krzyża.

Tak przeszło kilka tygodni, w ciągu których zwiedzili piękny już wówczas zbiór Zielińskiego i kilka zbiorów prywatnych, pracownie Suchodolskiego , Brodowskiego . i Kokulara .

W ciągu tego czasu żadna chmurka nie zamąciła pogodnych dni bohatera naszego, tak dalece, że się pogodził z sobą, iż mu się zdało, że od natury żadnej nie odebrał krzywdy, że powierzchowność jego nie jest tak odrażającą, aby zakrywała oczom ludzkim tę wewnętrzną wartość, do jakiej się poczuwał, że zatem i on ma równe ze wszystkimi prawo do szczęścia na ziemi i otrzyma je, gdy Bóg wlał w jego duszę tyle zasobów . myśli, talentu i miłości, gdy mu dał przyjaźń takiego serca, jakie biło w piersiach Ignasia, i przywiązanie tak widoczne, tak szczere cudnej dziewczyny, którą tylu powabami duszy i ciała ozdobił.

Była to epoka tak szczęśliwa, że nawet drobne przykrości, których doświadczał, w wielką dla niego, wyradzały się radość. Gdy wracali od Suchodolskiego, rozmawiając o pięknym jego obrazie wyobrażającym moment po skończonej bitwie pod Grunwaldem, szli wówczas przez ogród Saski i mówili o pięknych grupach, w jakie znakomite dzieło, które widzieli, obfituje, a zwłaszcza o poważnej postaci Jagiełły, przy którego nogach składają chorągwie krzyżackie, admirowali sumienność tego artysty w wyrobieniu szczegółów i piękny koloryt, i wyraz wszystkich twarzy i głów jego koni.

Było to między trzecią i czwartą. Marian prowadził Urszulę, która z serdeczną poufałością opierała się na jego ramieniu. Ubrana skromnie, ale z tym wdziękiem i elegancją, do której wiodła ją nie kokieteria, nie chęć zwracania na siebie czyich bądź oczów, ale instynkt artystki, ożywiona rozmową i jej przedmiotem, była tak nadzwyczajnie piękną, że wszyscy przechodzący zwracali na nią oczy i równie mężczyźni, jak i kobiety, zatrzymywały się admirując i wypytując: Kto to? Co to za dziwna para?

Niewiele było wówczas osób, ale i między tymi znaleźli się tacy — bo gdzież łatwiej jak u nas o brak wychowania i niedelikatność — którzy pomiędzy sobą i dość głośno mówili:

— Patrz, ten brzydki garbus jaką prześliczną ma żonę! Gdzież ona miała oczy, biedna kobieta! Któryż ksiądz odważył się ożenić diabła z aniołem?...

Te i tym podobne uwagi dochodziły ich uszu. Wtedy serce Mariana ścisnęło się i ręka jego drżeć zaczęła. Poczuła to widać Urszula, zwróciła się w boczną ulicę i gdy byli sami, położyła drugą rękę na jego ręku i patrząc mu słodko w oczy, rzekła:

— Jacy to dziwni ludzie! Widzą tylko twoją powierzchowność, panie Marianie! Gdyby cię znali tak jak ja i moim okiem na ciebie patrzyli, jakżeby się zawstydzili słów tych tak płochych i niedelikatnych.

Ileż wdzięczności uczuł Marian dla tych gburów, których uwagi wywołały z jej ust tak czarujące słowa. Nic on nie odpowiedział, ale szczęście rozlało się po jego twarzy i wyraziło się w jego wymownych oczach tak wybitnie, że Urszula serdecznie się ucieszyła, że mu to nie zrobiło przykrości, że potrafiła rozpędzić chmurkę, którą zrazu, na czole jego postrzegła, i że Marian po chwili ożywił się i do dawniejszej wrócił rozmowy z tym ogniem i zajęciem, które ją zawsze cechowało, gdy mówił o przedmiocie, co go tak głęboko zajmował.

— Ten obraz Suchodolskiego, któryśmy widzieli — rzekła wówczas Urszula — przypomina mi jedną trudność, której sobie wytłumaczyć nie umiem, a o którą pana Mariana zapytać chciałam. Ale usiądźmy. Tu tak miły chłód, tak ładnie, tak cicho, a babcia pewnie jeszcze drzemie po obiedzie i nie spodziewa się nas tak prędko.

Usiedli więc, Urszula zdjęła kapelusz, przygładzała ręką lśkniące swe włosy i mówiła dalej:

— Pamięta pan te dwa obrazy, które w jednym tu pałacu wiszą obok siebie. I jeden, i drugi wyobrażają tylko pojedynczego jeźdźca na koniu. Pierwszy jest Suchodolskiego, a drugi Orłowskiego . I koń, i rycerz Suchodolskiego doskonale narysowany — ile się na tym znać mogę — wszystko tam tak wyraźne, tak dokładne, że każdy szczegół ciągnie, aby mu się przypatrzyć. Drugi jest jakby nieskończony, gdzieniegdzie wyraźny, w innych miejscach tylko mocno zatarty; a jednak, powiedz mi pan, dlaczego mnie ten drugi więcej uderzył, tak że wychodząc, jeszcze ode drzwi obejrzałam się i na ten tylko rzuciłam okiem.

Marian uśmiechnął się i rzekł:

— Jest to pytanie ważne, na które odpowiedź może będzie za długa. Bałbym się pannę Urszulę znudzić.

— Czyż ja pana kiedy słuchałam ze znudzeniem? — rzekła z tak wdzięcznym uśmiechem, że wszystko rozpromieniło się w oczach Mariana i cała natura wydała mu się piękniejszą i bardziej do życia zachęcającą. Rzuciwszy więc okiem na posąg, który stał niedaleko, rzekł wesoło i z ożywieniem:

— Muszę zacząć od tej kamiennej figury, która tam wygina się na swej silnej podstawie.

— O, to dobrze! — odpowiedziała Urszula, spojrzawszy także w tę stronę, gdzie jej kamienną muzę ukazywał.

— Dlaczego pani znajdujesz, że to dobrze, iż tak z daleka zaczynam — zapytał Marian.

— Dłużej pan będziesz mówił — odpowiedziała, czerwieniąc się lekko — a przy tym widzę — dodała żartobliwie —

że moje pytanie jest takie, że nie można je zbyć kilku słowami. I to mnie czyni dumną.

— O! masz pani powód być dumną z wielu rzeczy — rzekł Marian prędko i patrząc jej 'bystro w oczy; ale postrzegłszy, że się zapłoniła, dodał: — Wróćmy jednak do owej figury. Widzisz pani, że wszystkie te posągi, które tu stoją w ogrodzie, są to postaci pojedyncze, od wszystkiego, co by je otaczać mogło oddzielone. Jak pójdziemy kiedy do gabinetu gipsów, który tu mamy w Warszawie bardzo ładny i dobrze dobrany, przekonasz się, droga panno Urszulo, że tam ledwie jest kilka posągów z dwóch figur złożonych, a jedna tylko grupa Laokoona , która wyobraża pewną akcję i z trzech figur się składa. Dlaczegoż to? Oto dlatego, że akcja i oznaczenie dramatycznego jej momentu nie jest celem rzeźbiarstwa i granicę jego przechodzi. Rzeźbiarz wszystkim wymaganiom swej sztuki wtedy odpowiada, kiedy całą siłę jej wytęża na oddanie piękności form z mocą i prawdą, która nie wymaga złudzenia. Stąd największą liczbę antyków widzimy w spoczynku, nie w ruchu, bo spoczynek uspokaja wszystkie części ciała ludzkiego i pomaga do nadania im tej piękności, przez którą jedynie posąg z przedmiotu rzeczywistego staje się dziełem sztuki. Dla tych to przyczyn najpiękniejsza statua starożytności wyobraża Apollina Belwederskiego nie wtedy, kiedy goni węża i rzuca za nim strzałą, ale wtedy, kiedy ją rzucił i ze spokojną dumą przypatruje się skutkom swego działania. Otóż to jest pierwsza i główna różnica tych dwóch sztuk, na którą malarze nie zawsze zwracają uwagę. W rzeźbiarstwie panuje pokój i piękność form, a wyraz jest rzeczą podrzędną; w malarstwie przeciwnie, panuje wyraz, a piękność i wyrazistość form często poświęcić mu można. To jest tak dalece prawdą, że są takie stany umysłu i serca, które w malarstwie podobają się, a w rzeźbie sprawiłyby skutek zupełnie przeciwny. Ten na przykład chłopiec, którego pokazywałem pannie Urszuli w sztychu Transfiguracji Rafaela , tak piękny, choć go paraliż czy opętanie wykrzywia, w marmurze postawiony pojedynczo, bez tego wszystkiego, co go otacza, byłby odrażającym i brzydkim.

— Rzeczywiście — rzekła Urszula zakrywając oczy ręką — gdy sobie wyobrażę, jakbym na taki posąg spojrzała, to mnie drżenie przejmuje. Ale czemuż to, proszę pana?

— Oto temu, że tam byłaby rzeczywistość — odpowiedział Marian — a na obrazie jest, tylko pozór; że rzeźba opiera się na prawdzie, a malarstwo na złudzeniu; że dzieło. rzeźby ocenia oko, do złudzenia zaś oka dziełem malarstwa potrzebna koniecznie i imaginacja spektatora , która tu równie jak i zmysł widzenia pracuje.

Jeżeli więc pomyliłby się bardzo rzeźbiarz, gdyby chciał być malarzem, wystawiał namiętne grupy, a nadto otoczywszy swój posąg innymi przedmiotami, żądał od imaginacji naszej, aby uzupełniła to, czemu zaprzecza oko, tak równie myli się malarz, jeżeli zawsze chce być rzeźbiarzem, wszystko przedstawia oku, łudząc je bez miłosierdzia, a (nic imaginacji nie zostawuje. W ten błąd wpada wielu malarzy, nawet dobrych, a między tymi ulega mu niekiedy i Suchodolski. U niego jest to skutek tej sumienności, o której mówiłem i która go znagla do starannego wyrobienia każdej rzeczy, do narysowania najmniejszego drobiazgu z dokładnością i pokazania go oku. Na niektórych obrazach, które mi się widzieć zdarzyło, wolałbym, żeby nie wszystkie twarze były tak piękne i wykończone, za to kilka głównych wyszłoby na jaw z większym życiem i mocą i ogólny efekt obrazu byłby daleko silniejszym. Bo jak w rzeźbie oko należy menażować, tak w malarstwie znowu i oko, i imaginację oszczędzać potrzeba. Oddajemy się złudzeniu jedynie dla naszego ukontentowania, które osłabi się, a nawet zniknie, jeżeli zmordujemy tę władzę, która do tego pomaga. Dla uniknienia tej przykrości, jaką nam sprawia obraz, choć dobrze narysowany, ale pstry, gdzie wszystko, że tak powiem, skacze w oczy, malarstwo używa właściwych sobie środków. Jedne przedmioty czyni wydatniejszymi i wzmaga złudzenie nasze w głównym punkcie podobieństwem ich do prawdziwego ciała, inne usuwa, okrywa mgłą oddalenia, rzuca na nie głęboki cień i zaciera ich wyrazistość, zostawując więcej domysłowi. Czy wiesz pani teraz, dlaczego bardziej cię uderzył obraz Orłowskiego, choć bez żadnej staranności rzucony, choć ma błędy w rysunku, niezupełną dokładność w anatomii konia i dowolności w fałdach sukni, gdy tymczasem w obrazie Suchodolskiego wszystko jest wierne i prawdziwe? Oto dlatego, że pierwszy jest więcej malowidłem, a drugi więcej posągiem. — Poczekaj pan — rzekła Urszula, pocierając ręką czoło i spuszczając głowę, jakby się wstydziła tego, co miała powiedzieć. — Jeżelim pana dobrze pojęła, to wytłumaczę panu teraz wrażenie, jakie na mnie sprawił prześliczny obrazek Guida, wystawiający Zbawiciela na krzyżu, któryśmy przed kilku dniami u Kokulara widzieli. Już nie mówię o doskonałości rysunku, bobym tego ocenić nie potrafiła, ani o kunszcie w kolorycie, bo z łaski uporu pana Mariana, który mi nie pozwalasz jeszcze wziąć się do farb, choć Bóg widzi, jak mnie do tego serce ciągnie, nie mam o tym najmniejszego wyobrażenia; ale powiem panu tylko, dlaczego mnie tak uderzył. Oto naprzód — dodała przysuwając się i mówiąc z coraz większym ożywieniem — zastanowiło mnie to, żem postrzegła tylko trzy osoby, kiedy ich tam jest wiele, i że oko moje zwróciło się zaraz na pierś przebitą i zakrwawioną Zbawiciela, na której jest najmocniejsze światło, które zdawało się spływać z tej boskiej rany na dwie postaci Marii i Magdaleny, które ją zapewne najgłębiej uczuć mogły. Kiedym się na te trzy osoby dobrze napatrzyła, podniosłam się myślą do boskiej twarzy konającego BogaCzłowieka i sercem uczuła położenie tych kobiet, co przy nogach jego klęczały; dopiero oczy moje poszły po innych osobach za tymi w cieniu stojących, a które pierwej uwagi mojej nie rozrywały bynajmniej. Stopniami i tamte rozwidniały się, choć cieniem zakryte, i w ich twarzach zaczęłam czytać, i spostrzegłam, że i one ściśle do tej sceny należą i myślą tymi myślami, które widok krzyża natchnąć może. Tym sposobem cały obraz zlał się w jedną całość, przyszedł w moim oku i wyobrażeniu do doskonałej harmonii, a ten cień, który przybliżył dwie postacie, bolem swym najbliższe tej świętej piersi, skąd zlało się na nie światło, zdał mi się bardzo naturalnym, że zakrył i usunął te, które i stanem wewnętrznym daleko są za pierwszymi. Ale nie śmiej się pan ze mnie, bo może ja sama siebie nie rozumiem.

Marian, który ją słuchał z natężeniem, którego oczy iskrzyły się wszystkimi uczuciami, co pierś jego zalewały, wziął jej rękę, już chciał ją do serca i do ust przycisnąć i powiedzieć jej, czym dla niego była, gdy w tejże chwili silna dłoń legła na jego ramieniu i głos mocny, cokolwiek schrypnięty zawołał:

— Jak się masz, kochany garbusie!

Drgnął nasz bohater, przejęty takim uczuciem, jakiego by doznał, gdyby go kto z raju wypchnął; Urszula się odsunęła, a przed nimi stał pan Anzelm, z czapką cokolwiek na bakier, z twarzą podrumienioną i w podweselonym humorze.

Godzina między trzecią i czwartą w Ogrodzie Saskim jest godziną wielkich panów i emerytów.

Pierwsi, mając w domu wybornego kucharza lub zaproszeni gdzie na wystawny obiad, chodzą z podniesioną głową, z bambusowymi laskami, po dwóch lub po trzech środkową ulicą, i rozmawiając głośno po francusku o tym, co się dzieje w Paryżu, szukają apetytu, który przed nimi się chowa tam, gdzie nie ma ani dobrego kucharza, ani żadnego zaproszenia.

Drudzy, zjadłszy skromny obiadek między dwunastą i pierwszą, przedrzemawszy się potem z głową przykrytą od much czerwoną chustką, wychodzą także o tej porze do Ogrodu Saskiego, zbierają się małymi kupkami, a podawszy sobie poczciwe ręce, które przez kilkadziesiąt lat pracowały, i pochylając jeden przed drugim siwe lub wyłysiałe głowy, siadają sobie rzędem na ustronnych ławeczkach w bocznej alei, śmieją się z konceptów, które już młodszych nie bawią, rozpowiadają sobie anegdoty o zwierzchnikach i kolegach, którzy już dawno w grobie, i siedząc tak do samego wieczora, szukają chłodu, świeżego powietrza, odświeżenia płuc i długiego życia.

W jednej z takich kompanii siedział pan Anzelm i bawił wysłużonych starców swą gawędą, często dowcipną, a zawsze pewnym rodzajem dobrego humoru oznaczoną. Zaproszony potem przez jednego ze swoich słuchaczów, który często poczuwał niestrawność żołądka i lubił ów zachęcający, okrągły ganeczek ogrodowej cukierni, poszedł z nim chętnie, wypił parę kieliszków gorzkich kropel, a wracając na powrót do swego towarzystwa inną aleją, postrzegł Mariana tak zajętego rozmową, że nie słyszał wcale, jak się do niego zbliżał i przed nim stanął.

— Co tobie, mój kochany — rzekł śmiejąc się stary restaurator obrazów — czyś się zaperorował, czyś się zasłuchał, czyś się zapatrzył, że nie widzisz starych przyjaciół, którzy się do ciebie zbliżają kaszląc i chrząkając.

— Było to wszystko razem, zacny panie Anzelmie — odpowiedział Marian uśmiechając się i podając mu rękę.

— Że się umiesz zaperorować, to wiem, a żeś miał na co się zapatrzeć, to także widzę — rzekł pan Anzelm poglądając na Urszulę, która nakładała na głowę kapelusz i białą i dziwnie foremną rączką zawiązywała wstążkę.

— Przekonasz się także, dobry mój nauczycielu — mówił Marian — żem się mógł i zasłuchać, bo pozwolisz, że was poznam z sobąPanno Urszulo! — dodał, potem, obracając się do panny, która się lekko zarumieniła i podniosła na rozmawiających piękne swe oczy — to jest właśnie pan Anzelm Łęczycka, którego nazwisko tyle razy ode mnie słyszałaś, a któremu wszystko winienem, co wiem i co umiem.

— Kłamiesz, kochanku! — odpowiedział stary. — Ja ci pokazałem tylko, którędy iść. A żeś ty tam zaszedł i tam jeszcze zajdziesz, gdzie ja się wdrapać nie zdołam, toś nie mnie winien, ale sobie i temu, co tkwi w twojej pogiętej głowie i pod tą wypukłą piersią, która nota bene sto razy lepsza niż wiele prostych i równych. Ale nie dałem ci dokończyć rekomendacji, przepraszam.

— To panna Urszula Narbutówna, moja znowu uczennica — rzekł Marian — o której mógłbym to samo powiedzieć, co ci, panie Anzelmie, podobało się wyrzec o mnie.

— Nie wierz pan — odezwała się Urszula z wdzięcznym uśmiechem. — Pan Marian znowu powiedział nieprawdę.

— Tu, widzę, komplementom nie będzie końca — rzekł stary śmiejąc się — dajmy więc im pokój. Jak się lepiej poznamy, to może ich miejsce zastąpi życzliwość i przyjaźń, która się prawdy nie zlęknie.

— O, będę bardzo temu rada — rzekła. Urszula — bo pan Marian zaczyna już mnie psuć i roboty moje częściej chwali, niż gani. Wiem ja dobrze z jego opowiadania, jakeś pan z nim i z innnymi uczniami swymi postępował. Przyjdź pan kiedy, obacz moje bazgraniny i bądź ze mną równie otwartym i szczerym, a kto wie, może i ja pana tak pokocham, jak pana pan Marian kocha.

Stary, ujęty tymi słowy, głosem, jakim były wymówione, i wdzięcznym uśmiechem, który im towarzyszył, wpatrując się w jej piękną twarz, nastawił szeroką dłoń, na której ona położyła swą rękę, którą pan Anzelm serdecznie uścisnął, i takim sposobem znajomość została zrobioną i przymierze niejako zawarte.

Ale nie ma nic niebezpieczniejszego dla szczęścia i pokoju człowieka jak chwile wielkiej radości. Jak gracz, wygrawszy ogromną stawkę, czuje, że należy przestać już na tym, co mu dała fortuna, zasmuca się mimowolnie swą wygraną i wiedziony zbawiennym i ostrzegającym instynktem, wstępuje w ciężką walkę z namiętnością, co go do dalszej gry pociąga, tak każdy, któremu zbyt szczęśliwy uśmiechnie się moment, zadrży w głębi duszy i zamiast oddawać się uniesieniu, trwożliwie pogląda w przyszłość i słucha głosu, który mu tajemnie szepcze: tu kres twego pokoju!

W podobnym stanie Marian, powracając na Nowomiejską ulicę, prowadził pod rękę Urszulę, która nie wiedząc o tym, czym dla niego była, z serdeczną poufałością przyjaciółki tuliła się do jego boku i z wesołością dziewczyny, na której wszystko nowe mocne robi wrażenie, mówiła o spotkaniu pana Anzelma i o radości, jaką jej sprawia ta myśl, że tak miłym i wesołym towarzyszem gronko ich powiększonym zostanie.

Marian odpowiadał jej z zamyśleniem, gdyż to, co mówiła o ojcu, przywiodło mu na myśl mimowolnie syna i nieuniknioną konieczność zapoznania i Ignasia tam, gdzie ojciec jego bywać będzie i zapewne często przychodzić nie zaniedba, przesunęła się przez jego duszę, jak pierwsza ciemna nitka, co się wplątała w złote pasmo rojeń, które imaginacja jego snuła.

Już od dawna nawet wyrzucał sobie tę nieszczerość względem przyjaciela, że go dotąd do domu staruszki nie zaprowadził, że go niejako usuwał z kompanii, w której mu było tak dobrze, jakby się bał zapoznać go bliżej z Urszulą, nie ufając i jego przyjaźni, i temu przywiązaniu, jakie mu okazywać zdawała się, a które było kiedy niekiedy tak naiwne, tak wylane, że w uniesieniu swym sam je czasem miłością nazywać się ośmielał.

Nieraz, gdy siedzieli razem, Marian przy robocie, a Ignaś z fajką w zębach przy nim, gdy go robota nużyła lub szarzeć zaczynało i czekał tylko chwili, aż przyjaciel weźmie kapelusz i pójdzie, aby pobiec tam, gdzie go ciągnęło serce, miał już na języku: „Ignasiu! pójdź ze mną do niej, zapoznam cię bliżej!" Ale zawsze jakiś głos szeptał mu: „Nie czyń tego, prowadzisz wilka do owczarni." Chociaż więc w duszy wstydził się tej słabości, przezwyciężyć jej nigdy nie mógł.

Tymczasem Ignaś wiedział dobrze, co się w sercu przyjaciela 'dzieje. Udawał jednak, że stanu jego nie miarkuje, że interesowanie się jego Urszulą uważa po prostu za dowód przyjaźni dla starego Narbuta, za tę naturalną skłonność, jaką każdy wyższy artysta ma dla zdolnego ucznia. Sam nie okazywał najmniejszej chęci i ciekawości bliższego zaznajomienia się z tą, z którą przypadkowe spotkanie się w ustronnej karczmie dobrze było zanotowane i w jego myśli, i w jego pularesie, której zjawienie się teraz odnowiło ten powab, co go i wówczas ku niej pociągnął, która także nie zapomniała, że się kiedyś widzieli, i niedawno za obronienie siebie od napaści tak wdzięcznie mu podziękowała.

Wszystko to snuło się po głowie jego w dzień, marzyło się we śnie. Ale w szlachetnym sercu poczciwego chłopca było także święte postanowienie nie stawać do tak nierównej walki z przyjacielem dzieciństwa, bo chociaż czuł wyższość moralną Mariana, wiedział także dobrze, że powierzchownością swą nie tylko jego, ale i innych przechodził, że artystka i kobieta nie mogłaby nie zwrócić uwagi na jego zabiegi i gdyby postrzegła tę miłość, której połyski w sercu swym poczuwał, może by na jego przywiązanie równą odpowiedziała skłonnością.

Tłumił więc w sobie ten gwałt, z którym się często pierś jego odzywała, gasił, jak mógł, tę iskierkę, która przyduszona dziś, jutro znowu połyskała, żarząc się coraz mocniej, grożąc, że może się stać nieugaszonym płomieniem, ale żarząc się i' grożąc tajemnie w ciszy nocnej, na samotnej przechadzce, gdzie nikt ani westchnienia jego usłyszeć, ani łzy, która niekiedy naciskała się do pięknych oczu jego, dostrzec nie mógł.

Tyle tylko biedny młodzieniec sobie pozwolił, że dowiedziawszy się przypadkiem, iż co dzień o godzinie ósmej pani Bolkowska chodzi na mszę do Fary i że jej Urszula najczęściej towarzyszy, przychodził także, aby choć z boku, kryjąc się za filarem, przypatrzyć się modlącej i za nią się pomodlić, aby potem idąc z daleka, gdy wracały do domu, obaczyć i ten dach, pod którym mieszkała, i to okno, w którym czasem w wieczór postrzegał ją malującą się na szybach jak ciemna sylwetka; a czasem, gdy było otwarte i oświecone, stojąc cicho w cieniu na przeciwnej stronie ulicy, widział ją z podniesioną głową i okiem, czy szukającą chłodu, czy ścigającą za jakim wspomnieniem, czy może po prostu mówiącą tylko wieczorny pacierz.

Ale i o tych ekskursjach rannych i wieczornych nikt także nie wiedział i moc jego woli dochodziła do tego stopnia, że przy ojcu i przy Marianie okazywał dawniejszą wesołość,. niedbanie o jutro i nie stracił wcale tego szczęśliwego humoru, który wziął z pana Anzelma, a który przyjacielowi czynił go tak miłym. Pobladł tylko cokolwiek piękny i zacny Ignaś i schudł, zwalając ten stan swój na pracę, której rzeczywiście oddawał się teraz więcej niż dawniej, bo w niej szukał ulgi umocnienia.

Drugi rywal bohatera naszego, Kasper, mniej szlachetny od poczciwego Ignasia, nie czujący żadnego skrupułu w wyplataniu figla bratu, jeśliby mu się to udało, mniej też był. ostrożnym w swoim postępowaniu.

Po owej niefortunnej napaści na Rynku Starego Miasta i zapędzeniu się aż do stancji Mariana, uczeń pana Ksawerego i wychowaniec pana Lambineau prowadził dawniejsze życie, to jest: kształcił się dalej i aplikował.

Ucieczka Klotyldy nie zrobiła na nim żadnego wrażenia, nie przerwała bynajmniej jego dawniejszych związków. Dopiero w kilka tygodni po owym wypadku, gdy jego sylfida znalazła bogatszego adoratora, który nie miał skąpego ojca i matki, tracącej swoim dworem niezbyt szczodry fundusz, jaki jej mąż wydzielał, ale który był sam i mógł bez żadnej kontroli zrujnować się ze szczętem; gdy zadłużonemu już Kasprowi zamknęła drzwi przed nosem, a tamtemu całkiem się oddała, wtedy młody człowiek przypomniał sobie, że jest prześliczna dziewczyna, którą warto by także wykształcić, tym bardziej że, jak z owego spotkania w nocy wnosił, jest już na dobrej drodze i że ją garbatemu bratu łatwo będzie odkochać.

Zaczął więc od dowiedzenia się, gdzie mieszka, jak często bywa u Mariana, jakie są osoby, które ją otaczają. W tym celu w czasie tangu na Rynku Starego Miasta, kiedy sługi i stróże domów gapią się i przede drzwiami kamienic stoją, poznał się ze stróżem tego domu, gdzie Marian mieszkał i wetknąwszy mu w rękę pięciozłotówkę, dowiedział się, że do garbatego pana żadna pani ani panna nigdy nie przychodzi, bo chybaby była ślepa, dodał stróż, kłaniając się jaśnie wielmożnemu paniczowi, który pięciozłotówki daje, ale że garbaty sam często biega na Nowomiejską ulicę pod sto siedemdziesiąty szósty numer i stamtąd służąca przychodzi czasem z karteczkami.

Wtedy udał się Kasper na Nowomiejską ulicę, znalazł łatwo rzeczony numer, a że na dole był sklepik, w którym pani Mindecka, dość otyła, z pocącą się ciągle twarzą, przedawała skóry, zaszedł tam, kupił parę podeszew, a wdawszy się w rozmowę, dowiedział się, że na drugim piętrze mieszka już od pół roku stara kontrolerowa, która się nazywa Bolkowska, kobieta poczciwa i pobożna, a rozumniejsza od wszystkich doktorów, bo ją wykurowała na febrę, co mimo drogich recept sześć razy się wracała, że przy niej jest wnuczka, panna Urszula, prześliczna jak jaki obrazek, Skromna jakby jaka święta, a przy tym taka gospodyni, że poszukać ze świecami drugiej takiej panienki.

— A przecież — rzekł Kasper ze znaczącym uśmiechem —: jakiś garbus zachodzi tam co dzień.

— Ej! proszę pana — odpowiedziała pani Mindecka, obcierając czerwoną chustką pot, który kroplami stał na jej twarzy— to prawda, że ja go tu często' i prawie co dzień widuję, ale to jakiś jej krewny, a przy tym on ją uczy malowania. A choćby i nie był krewny, któż by mógł co złego o takiej pięknej panience pomyśleć, że do niej chodzi taki brzydki garbus. Może on sobie być dobry człowiek i rozumny, co mu i z oczu patrzy, ale przysięgam Bogu, żeby nas tylko dwoje było w raju, jak był Adam z Ewą, to by pewnie ludzi na świecie nie było. Ot, żeby to panicz tam tak często chodził, jak ten garbus, to nie mówię — dodała poglądając z uśmiechem na przystojnego młodziana i obcierając twarz, która się znowu zapociła.

Kasper zapłacił za podeszwy, za wiadomość i za komplement podziękował, a wnosząc z ostatniego wejrzenia i uśmiechu pani Mindeckiej, że i na drugim piętrze będą tego samego zdania, że zatem uda mu się niewątpliwie, poszedł namyśleć się, jakby najzgrabniej wziąć się do tak ważnego dzieła. Ale gdy się cokolwiek nad przedsięwzięciem tym zastanowił, postrzegł, że tu ani długiego namysłu, ani wielkiej dyplomacji nie potrzeba.

Jako panicz, nie widział on żadnej konieczności żenowania się z wnuczką rządcy swojego ojca, z ubogą dziewczyną, która ani tytułów, ani wiosek nie miała i za którą nie chodził galonowany lokaj, który by ze zwyczajnej kobiety podniósł ją w jego oczach do rzędu dam, a zatem nakazywał mu to uszanowanie, jakie się damom należy, lub te względy i ceremonie, jakie zachować trzeba z damami, kiedy nawet na intrygę miłosną zezwalają.

Postanowił więc po prostu pójść, poznać się, podobać się, durzyć pobożną staruszkę cnotliwą miłością, a gdy panienka samotna i widująca tylko taki egzemplarz mężczyzny, jak jego braciszek, porówna ich z sobą i należycie się rozkocha, wtedy rzecz się załatwi zwyczajnym obywatelskim trybem. Jak mu się powiodło, wkrótce obaczymy.

XVII

We trzy dni potem, gdy jeden brat zrobił tak chwalebne postanowienie, drugi, uszczęśliwiony swym obecnym stanem i nie mogący się zdecydować na jaki krok śmielszy, na wyraźniejsze słowo, aby wszystkiego nie zepsuł, stał przy wielkim płótnie i rzucał kredą pierwsze zarysy historycznego obrazu, który miał wyobrażać Zygmunta Augusta odchodzącego w rozpaczy od łoża Barbary, na którym piękna ta i nieszczęśliwa królowa tylko co skonała.

Ignaś siedział z boku i przypatrywał się robocie przyjaciela. Marian właśnie rysował twarz Barbary, pragnąc oddać tę uroczystą chwilę, kiedy dusza opuściła ciało, kiedy zamknęła walkę z życiem i jego bolami, a został tylko jakby ślad jej przechodu na czole niby zamyślonym, w licu niby spokojnym, w którym nie ma jeszcze bezwładności trupa, tylko pokój snu, ale snu, co miał być nieskończonym.

Wierny historycznemu podaniu, które tyle mówi o piękności Barbary, zrobił on ją dziwnie piękną. Ale może mimo wiedzy i woli, ręka jego posłuszna była temu typowi, który tkwił w jego imaginacji i leżał tak głęboko w jego sercu. Gdy skończył, pokazało się, że to twarz Urszuli i że sam własną ręką zamknął na wieki te usta, których uśmiech był mu tak drogim, że zawarł te oczy, których promień budził w nim najsłodsze nadzieje i przyszłość jego oświecał. Wtedy, uderzony widać tą myślą, zadrżał, zbliżył się nagle do obrazu i w mgnieniu oka starł kontur, który tak pracowicie wyrobił.

Ignaś poznał twarz, widział i zrozumiał poruszenie przyjaciela, ale nie dawszy poznać, że postrzega, co się w sercu jego dzieje, pomyślał tylko w duchu: — Biedny, jak on ją musi kochać! I postanowienie jego, szanowania skarbu, do którego przyjaciel całą duszę swą przywiązał, zrobiło się tym świętszym i mocniejszym.

Wkrótce na miejscu starego konturu było inne lice, ale w żadnym rysie nie przypominające pierwszego. Długo mu się Marian przypatrywał, jakby nie był kontent z tego, co nakreślił. Wtedy Ignaś, dla utwierdzenia go w tej myśli, że dobrze zrobił, i dla dodania mu ochoty do dalszej kompozycji, rzekł:

— Dobrze to bardzo, żeś odmienił twarz Barbary. Ta równie piękna jak tamta, ale więcej w niej śladów bolu, jaki przebyła, i dumy królewskiej, którą także należało oddać dla pokazania, kto jest umarła. To ci się wybornie udało. Ale jakiż wyraz dasz twarzy Zygmunta? Tu potrzeba, wysilenia sztuki, aby mąż w rozpaczy nie zrobił ujmy królowi, a w królu, aby się odbiło serce ludzkie, jednakowo we wszystkich ludziach płaczące.

—Myślałem już i nad tym — odpowiedział Marian — i obaczysz zaraz, com wymyślił. Każda sztuka ma swoje granice — mówił dalej, zacząwszy rysować tę postać, która miała słowom jego dodać mocy i prawdy. — Granice te określa władza, którą dzieło sztuki najsilniej do działania pobudza, do której przemawia, aby pojętym było. Malarz przemawia do oka, ale przemawia razem do imaginacji. Bez jej pomocy ani oko nie dałoby się złudzić, anibyśmy mogli doznać tego ukontentowania, jakie nam malowidło sprawia. Otóż imaginacja w każdym niemal człowieku choć cokolwiek wykształconym jest daleko potężniejsza niż jego zmysł widzenia i zdolną jest wyobrazić sobie rzeczy większymi i piękniejszymi, niż są, jeżeli tylko artysta umie ją obudzić i zręcznie naprowadzić na przedmiot, aby dopełniła w nim to, czego ręka jego wydać zmysłowie nie zdołała. Tu właśnie jest ten przypadek. Idzie tylko o to, aby widz znał cokolwiek historię, aby wiedział, że to królowa Barbara, że od niej odchodzi Zygmunt. Jeżeli dostrzegł na jej pięknej twarzy, że zgasła w kwiecie wieku, że oczy jej tylko co zamknęły się na zawsze, że już się nie otworzą i nie błysną miłością i szczęściem, że na ustach tych jeszcze pięknych, nie ma już oddechu i słodkie słowo: mężu! nie zabrzmi na nich nigdy, wtedy nie potrzeba, aby widział twarz tego męża, który taką stratę poniósł. Imaginacja jego narysuje ją daleko lepiej, niżby ją nawet Paweł z Werony nakreślił, i położy w niej tyle bolu, tak ten ból z godnością króla i ojca narodu umiarkuje, jakby tego żaden mistrz nie dokazał, gdyby się na tak trudne dzieło pokusił. Jest to bowiem ważne prawidło równie w poezji, jak i w malarstwie, aby się nie porywać na nic takiego, na co w mowie nie ma słowa, w ołówku zarysów ani farb na paletrze. Takim jest cały świat nieskończoności, do którego także każda wielka radość, każda wielka boleść należy. Chcieć ją zamknąć w opisie, aby ją usłyszało ucho, chcieć rysami dokładnie oznaczyć, żeby ją postrzegło oko, jest to nadawać jej granice, zmieniać jej naturę i z niebios, gdzie dla jej rozmiarów jedyne miejsce, ściągać na ziemię, gdzie wszystko maleńkie i drobne.

Umilkł Marian, zdawał się cokolwiek wzruszonym i popatrzywszy przez chwilę na twarz umarłej, gdzie kilka rysów zmienił, szybko rysował dalej postać Zygmunta, która w przeciągu pół godziny była zupełnie skończona.

Nieszczęśliwy ten król odchodził od łoża, które było za nim. Wyobrażony był w stroju hiszpańskim, który miał być czarny, a zatem odsunąć dobrze całą figurę od białego nakrycia umarłej królowej. Kapelusz jego z piórem leżał na ziemi, jedna noga wysunięta była naprzód, druga podnosiła się leniwo, jakby się wlokła za pierwszą; głowa była cokolwiek' pochyloną, a twarz zakryta była rękami, konwulsyjnie ją naciskającymi, tak jednak, że było widać brwi ściągnięte, czoło lekko zmarszczone i część lewej, przymrużonej powieki, spod której wyciskała się łza kroplista; nakreśliwszy tym sposobem główną postać i naznaczywszy miejsce kilku głów, należących do osób orszaku, do którego się król zbliżał, garbaty artysta, jakby wysilony szybkością wykonania i natężeniem myśli, rzucił kredę, usiadł na odsunionym cokolwiek od płótna krześle i wsparłszy głowę na ręku, przypatrywał się w milczeniu.

Ignaś nie przerywał mu tej pracy, niezmiernie ważnej da każdego artysty, przez którą porównywa to , co się. już od niego oddzieliło i stało się przedmiotem zewnętrznym z pierwotworem tej samej" rzeczy, która dotąd była tylko tajemną myśli jego własnością. Jak ważną jest ta robota duszy, dowodzi i to, że według słów Biblii, nie pogardził nią nawet Wszechmocny Twórca, gdy cudny ten świat z niczego wyprowadził i potem spojrzał, i rzekł, że dobrze jest! Ale wieluż jest tych twórców ziemskich, tworzących nie słowem, ale ręką, nie skinieniem potężnej woli, ale męką głowy i serca, którzy w takiej uroczystej chwili, spojrzawszy na swój płód, mogą powiedzieć, że dobrze jest?

Po niejakim czasie, gdy się oba przypatrzyli postaci, co chociaż tylko w, konturze, ujmowała powagą, prawdą i wiernością każdego rysu, Ignaś rzekł:

— Czy wiesz Marianie, co mnie najwięcej w tobie zadziwia? Oto śmiałość twej ręki i ta pewność, z jaką od razu rzucasz na płótno rysunek, w którym nie wiem, czyby kto znalazł co do poprawienia.

— Sądzisz więcej okiem przyjaciela niż surowego znawcy — odpowiedział Marian — są tam jeszcze błędy, które i teraz widzę, a za kilka dni jeszcze lepiej obaczę. — W draperiach są tylko znaki, gdzie fałdy być powinny, ale nie są tak ustalone, abym nic nie zmienił Jeżeli kiedy przyjdę do wykonania tego obrazu, a będę bogatszym, niż jestem, czego nie spodziewam się, gdyż nie chcę naprzykrzać się biednemu ojcu, to będę musiał sprawić wszystkie kostiumy i wtenczas dopiero pokaże się, czy fałdy te nie ułożą się inaczej, czy się wiele nie zmieni nawet w częściach ciała, na których się układają i od zagięcia których zależą.

— Tak — odpowiedział Ignaś — w pojedynczych szczegółach poradzić się musisz natury, nawet ty, co masz tak wierne oko i tak dziwną pamięć! Ale pierwszy szkic nic cię nie kosztuje. Nie z modelu komponujesz, jakbym na przykład ja musiał, ale model twój może się twemu szkicowi przypatrzeć i w układzie swej figury do niego się zastosować, abyś kompozycję swą w drobnych szczegółach zgodził z naturą.

— Nie chcę udawać skromnego — odpowiedział Marian poprawiając się w swym krześle. — Rzeczywiście doszedłem już w tej mierze do pewnego stopnia dzięki szkole twego ojca i mam nadzieję, że pójdę jeszcze dalej. Ale jakże chcesz inaczej, aby malarstwo opanowało widza, który nie jest Chińczykiem, i zdołało go zupełnie odurzyć i złudzić ? Wiesz dobrze, że istota tej sztuki polega nie na wyrobieniu samych ciał, ale tylko na oddaniu ich pozoru na płaszczyźnie i to tak, jak one się przedstawiają w większym lub mniejszym oddaleniu od oka. Tymczasem płaszczyzna nie ma tych wszystkich wymiarów, jakich jej do wydania bryły potrzeba. Niedostające należy zastąpić sztuką i umiejętnością umieszczania linij ograniczających według tych praw, jakie oko oddaleniu naznacza. Rysunek więc musi być fundamentem malarstwa we wszystkich jego najrozliczniejszych rozgałęzieniach. Jest to prawda tak stara jak sztuka, a przecież można i należy powtarzać ją co dzień i sobie, i drugim, a szczególniej u nas, jak się powtarza katechizm, o którym się często zapomina. Bo jakiegokolwiek materiału używa artysta, czy papieru, czy płótna, czy słoniowej kości, czy muru, czy kanwy, zawsze to jest tylko płaszczyzna; czymkolwiek stara się utkwić na niej swój przedmiot, ołówkiem czy farbą, czy jedwabiem, zawsze ma tylko linie, światło i cień do wydania wszystkich wymiarów bryły; jakikolwiek przedmiot tym sposobem określa, czy jeden tylko kwiatek lub całą okolicę, czy pojedynczego człowieka lub zwierzę, czy moment rozmowy poważnych osób, czy zamieszanie bitwy, w której jest wszystko razem, i ludzie, i zwierzęta, i ziemia ze swymi powabami, o której kawałek krew się leje, i niebo ze swym cudnym światłem, które tę walkę namiętności ludzkich spokojnie oświeca, zawsze najpierwszym warunkiem złudzenia, o które tu idzie, jest to, aby każda linia stała tam, gdzie ją oko chce widzieć, aby mogło pozór wziąć za prawdę. Bez rysunku więc opartego na prawach perspektywy nie ma poprawnych granic przedmiotu, nie ma dobrego ocieniowania, a bez tego nie ma malarstwa. Farby cieszą zmysł, pociągają oczy swym blaskiem i rozmaitością, dodają życia rzeczom, pomagają do nieskończonego stopniowania, od najmocniejszych świateł do najgłębszych cieniów; ale myli się malarz, jeżeli sądzi, że kunsztem kolorytu, który bez zaprzeczenia jest rzeczą bardzo trudną i ma nieodgadnione tajemnice, zastąpi i pokryje fałsze i niepoprawności rysunku. Wieleż jest dzieł znakomitych mistrzów, którym koloryt prawie nic nie dodał, które w dobrych sztychach niemal lepsze są i wyrazistsze, niżby były w najlepszej kolorowanej kopii. Czemuż to? Bo doskonałość rysunku zastąpić może wszystko i imaginacja znającego się cokolwiek widza na tej czarnej płaszczyźnie najświetniejsze i najprawdziwsze barwy obaczy. Gdy tymczasem braku rysunku nic nie zastąpi.

— A Rubens? — rzekł Ignaś.

— Rubens — odpowiedział Marian — wtedy robił jakby umyślne bąki w rysunku, gdy nie chciał sobie zadać pracy lub zbyt sobie ufając puszczał się na salto mortale skurczów , lub w ogóle na wydanie tego, czego prawie wydać nie podobna. Ale i Rubens w tym miejscu mówi za mną; bo i jego nawet obrazy z hazardownym rysunkiem, choć tak świetne kolorytem, gasną przy dziełach Pawła Weroneskiego, gdzie wszystko stoi tak, jakby je sama natura postawiła. Pamiętam dobrze — dodał spojrzawszy mile na słuchającego z uwagą Ignasia— o! pamiętam słowa twego ojca, które mi często powtarzał, biorąc mnie przy tym za ucho: „Naucz się, smarkaczu, pierwej rysować, a potem będziesz malował; bądź biegłym rysownikiem, a będziesz znakomitym malarzem.; nie szukaj i nie macaj wtedy, gdy masz w ręku kredę lub ołówek, a nie będziesz szukał i błąkał się po paletrze, gdy weźmiesz do ręki pędzel. Ołówek, ołówek, garbusie, leży w fundamencie tego budynku sławy, który sobie chcesz wystawić, a paletra z farbami leży na jego kominie!" Wszystko to różnymi słowy mówi jedno i toż samo; ale w treści tych słów jest zasada i mistrzostwa, i zadziwiającej wielkich mistrzów produkcji. I w rzeczy samej, zastanowiwszy się nad tą ogromną liczbą dzieł, które wydali, nie można jej naznaczyć innej przyczyny, jak tę, że pierwszy rzut nic ich nie kosztował, że co tylko zamarzyło się w głowie, to biegła ręka postawiła od razu na płótnie i właśnie tam, gdzie każdy punkt, każda linia, każde jej zagięcie być powinno. — A ileż na to niewprawnemu potrzeba czasu? Ile sił zużyje, nim się domaca prawdy? Ile chęci mu odpadnie, nim obaczy zewnątrz siebie to, co widział w swej duszy? Biegłość tylko rodzi zapał, zapał daje mistrzostwo, mistrzostwo daje powodzenie, a powodzenie rodząc nawzajem ochotę do pracy i materialne do niej środki, mnoży ową liczbę dzieł, która zdumiewa tych, co nie wiedzą, jak one powstają. Gdyby który z naszych młodych malarzy, co to tracą najdroższy czas 'na kładzeniu fałszywych farb na złym rysunku lub, co gorsza, sądząc, że gdzie jest talent, tam już nie trzeba pracy, część dnia przespacerują, a drugą część przegawędzą, przetańczą lub przeświszczą, zapytał twego ojca, w czym sekret tej zadziwiającej płodności, czy wiesz, co by mu odpowiedział?

— O! wiem doskonale — zawołał Ignaś śmiejąc się — wziąłby go za ucho i rzekłby: w ołówku, dobrodzieju, w ołówku!

Marian zaśmiał się także i tak do weselszej i mniej poważnej przeszli rozmowy. Jeszcze gawędzili ponakładawszy sobie fajki i Marian kiedy niekiedy na swego Zygmunta spoglądał, gdy weszła Zuzanna, zasapana jak zwykle od pośpiechu i gorliwości, i rzekła:

— Och! co to za schody, a tak leciałam jak utrapiona.

— Cóż się stało? — zapytał Marian porwawszy się z miejsca.

— Ej! nic się nie stało — odpowiedziała śmiejąc się — a pan się zestrachał, jak gdyby u nas płakali. A tam, dzięki Bogu, wszyscy śmieją się i całują się.

— Chwała Bogu, że się śmieją i całują — rzekł Marian uspokojony — ale ja jednakowo nic nie wiem, kto z kim i dlaczego?

— A prawda, prawda — mówiła Zuzanna — to tak zawsze, kiedy człek się spieszy, to nie ma czasu powiedzieć tego, co potrzeba.

— Zwłaszcza, kiedy mówi to, co nie potrzeba — odpowiedział Marian, marszcząc się cokolwiek.

— I to prawdę pan mówi — rzekła nieobraźliwa Zuzanna. — Toż najlepiej ta karteczka powie, że u nas są goście, ale tacy, że panienka to śmieje się, to płacze z radości.

— Czemużeś jej od razu nie oddała? — rzekł Marian, biorąc kartkę z rąk służącej.

— Ot. jakoś tego nie domyśliłam się — odpowiedziała dobrodusznie, a poglądając na Ignasia, który się uśmiechnął, dodała — Aj! aj! panicz taki piękny, a wyśmiewa się z biednej kobiety, że z pośpiechu głupstwo zrobiła.

— Bynajmniej, moja kochana — odpowiedział Ignaś przybliżając się, gdy Marian czytał — wcale nie z tego zaśmiałem się.

— E, co tam; już czy z tego, czy nie z tego, ja nie taka, żebym się gniewała, kiedy kto wesoły — mówiła Zuzanna, mocniej wpatrując się — a tym bardziej, kiedy kto taki młody i ładny jak panicz, to mu się cały świat śmieje. Ot, jakby nie przymierzając i nasza panienka; czego ona ma się smucić, kiedy taka śliczna jak jaki obraz malowany. Toteż ja zawsze jej to mówię, jeśli się czego zasmuci. Ale, ale, paniczu — dodała ciszej i oglądając się po pokoju — a gdzie to malowanie tej kobiety z dzieciątkiem, co to tak do naszej panienki podobna, jakby jej z oka wypadła.

Marian, usłyszawszy to, przerwał:

— Idź, Zuzanno, powiedz, że zaraz przyjdę.

— Dobrze, idę — rzekła i nachyliwszy się z miną konfidencjonalną, dodała — a o tym malunku, co to pan wie, ja nie pisnęłam ani słówka, o! co ni, to ni.

— Ależ i teraz niepotrzebnie o niego pytasz się — rzekł Marian i spojrzawszy na bilecik dodał: — Któż to ze starym jegomością przyjechał?

— A, widzicie państwo — rzekła Zuzanna, kładąc rękę na ustach — tylko com się nie wygadała. Na śmierć zapomniałam, że mi panienka zabroniła mówić! Ale teraz już mnie pan nie złapiesz. Do razu sztuka. Przyjdź pan, to się dowiesz. A pytają się tam o pana, pytają!

I śmiejąc się filuternie, poszła. W bileciku Urszuli były następujące słowa:

„Przychodź pan, kochany panie Marianie, podzielić naszą radość. Dziadunio przyjechał, ale z nim przyjechał jeszcze ktoś, co pana z upragnieniem wygląda. Nie zgadniesz pan zapewne, a jednakże ja panu nie powiem i Zuzannie zakazałam, żeby nie mówiła. Trzeba przyjść koniecznie i to zaraz."

Któż by nie przeskoczył Rynku Starego Miasta na tak zachęcające słowa. Marian wziął kapelusz i podając ręką Ignasiowi, rzekł:

— Przepraszam cię, że muszę pośpieszyć przywitać starego przyjaciela.

— Idź, idź — odpowiedział Ignaś niby obojętnie — ja skończę fajkę i klucz ci zostawię.

Poszedł Marian, a przyjaciel jego rzucił fajkę, usiadł i wsparłszy szerokie swe czoło na ręku, pogrążył się w myślach. Po niejakim dopiero czasie powstał, wyszukał pomiędzy blejtramami poodwracanymi do ściany ów obraz, o którym Zuzanna wspomniała, ustawił go w najlepszym świetle i wlepił oczy w twarz Maria tak, jakby chciał wyssać z płótna prześliczne jej rysy i wciągnąć je w siebie. Tak napatrzywszy się do woli, westchnął głęboko, potarł silnie twarz obiema rękami, potrząsł głową i postawiwszy na dawnym miejscu blejtram, porwał za kapelusz i szybko wyszedł, jak człowiek, co ucieka przed nieszczęściem, które go ściga, lub przed pokusą, co mu najświętsze odbiera postanowienie.

Gdy Marian przywitał się z Narbutem i ściśnieniem ręki podziękował Urszuli, że mu zaraz dała znać i tak miłymi wezwała słowy, uszczęśliwiona obecnością tych wszystkich, co ją otaczali, żywsza i piękniejsza niż zwykle, rzekła Urszula:

— Ponieważ pan dla nas zrobiłeś taką ofiarę, żeś porzucił pędzle, a ja rozumiem bardzo dobrze, ile to kosztuje, będziesz za to nagrodzony. Chodź pan. — I wziąwszy go za rękę, poprowadziła do drzwi przyległego pokoju, które były zamknięte. Wtedy otworzyła cokolwiek jedną połowę i wejrzawszy do pokoju, zawołała śmiejąc się: — Ależ dosyć już tych strojów i przyglądania się w zwierciadle. Proszę, proszę!

Niewielki to był sekret. Marian domyślił się go dawno, ale cieszyło go to, że Urszula się bawiła, że starała się choć taką przygotować mu niespodziankę, a zatem, że nim była zajęta. Jakoż gdy się drzwi otwarły, wyszła stara Szumejkowa, wystrojona jak na odpust do parafialnego kościoła, w najlepszej swej sukni, podobno cokolwiek podróżowana i w czepku z tak ogromnymi kokardami, że się ledwie w połówce drzwi zmieścić mogły. Ruszył ramionami Narbut, gdy ją obaczył, Marian się uśmiechnął, ale się szczerze z jej przybycia ucieszył. Twarz bowiem tej staruszki związała się w jego pamięci z najboleśniejszą chwilą, jakiej w życiu swoim doznał, a stąd była mu miłą.

— Jak się masz, kochany panie Marianie! — rzekła Szumejkowa, wyciągając do niego ręce, ściskając je z radością i sadzając go obok siebie. — A co, prawda, nie spodziewałeś się mnie tu zobaczyć? Ale góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem spotka się tam, gdzie mu i do głowy nie przyjdzie. Ja wyglądałam pana Mariana w Dymoszczyźnie, aż mnie oczy zabolały, a tymczasem ni daj ni pójdź jestem tu do usług i witam pana całym sercem. Ale to z Litwinami zawsze tak: co się nikomu i nie przyśni, to oni pomyślą, a jak tylko co który pomyślał, tak nie rzekłszy i słowa, paf, paf, zaraz i zrobił. Otóż ze mną i z moim tu przyjazdem rychtyg tak było. Ja sobie spokojnie w spiżarni rachowałam jaja i przeglądałam do świecy, czy które nie zepsute, gdy wszedł pan Józef i mówi mi: „Porzuć no imość tę robotę i zbieraj się, pojedziesz ze mną". — „Dokąd? po co? kiedy?" — zapytałam zdziwiona, że mi o włos jajko z ręki nie wyleciało... „Co imości do tego, dokąd i po co? — mówi mi kręcąc wąsa! — Ot, pojedziemy dziś po obiedzie". „Chryste Jezu! — zawołałam żegnając się — dziś po obiedzie? A kiedyż tu się zebrać, kiedy rozporządzić domem!" „Nie turbuj się imość o to. Już to wszystko zrobiono, a nie zapomnij wziąć z sobą najparadniejszą suknię i ten czepek, co to w żadne drzwi nie włazi." E!— myślę sobie: — czysto na odpust do księży marianów. Nuż ja niewiele gadając...

— Nieprawda — przerwał Narbut pokręcając wąsa — gadałaś imość bardzo wiele, tak żeśmy ledwie przed wieczorem wyjechali.

Wszyscy się zaśmieli, a pani Szumejkowa mówiła dalej:

— Otóż wyobraź sobie, panie Marianie: nocujemy raz, potem jedziemy cały 'dzień i znowu nocujemy, i znowu jedziemy, a klasztoru nie widać i nie widać. Ja pytam się, gdzie ten klasztor, a pan Józef nic nie odpowiada, tylko wąsy pokręca. Oj! — myślę sobie — źle! Czysto zawiezie mię gdzieś na Litwę, tak jak ją nieboraczkę zawiózł, nie mruknąwszy ani słóweczka — i aż mrowie przeszło po mnie. Aż dziś przed samym południem, kiedy już cicho siedzę i mówię pacierze, patrzę, aż tu z 'daleka jakieś kopuły, jakieś wieże, jakieś mury, i Bóg wie co sinieje na niebie. Rychtyg myślę sobie: „To już i Wilno. Maszże tobie! Zawiózł mnie w sam środek Litwy." — „A wiesz imość, co to widać?" — zapytał mię wtedy. „Alboż ja wiem? — rzekłam — jakieś miasto." — „A wiesz imość, że to Warszawa" — mówi mi, jak gdyby to nic. „Warszawa — krzyknęłam, że aż furman się obejrzał. — Więc ja Urszulkę obaczę i Warszawę obaczę!" Wtedy śmiejąc się i płacząc, zaczęłam go całować po rękach, a on uśmiechał się tylko tak, jak teraz się uśmiecha. Oj! panie Józefie! panie Józefie!

I znowu staruszka powstała z miejsca, zbliżyła się do Narbuta i ręce jego całować zaczęła. Wszystkich rozrzewniła ta wdzięczność dobrej kobiety, a szczególniej Urszulę, która ściskając Szumejkowa, rzekła:

— O! ja pewna jestem, żeś się pani Szumejkowa więcej ucieszyła z tego, że mnie obaczysz, niż że obaczysz Warszawę.

— To prawdę mówisz, mój aniołku — odpowiedziała stara, głaszcząc ją i przypatrując się — bo tak mi cię raptem schwycił sprzed oczu, żem się nawet i napatrzyć na ciebie nie mogła. Ależ i miasto wasze, co piękne, to piękne. Miły Boże! Co tu kościołów, co tu domów, co tu ludzi! To nie wasze litewskie Troki ani Lida, gdzie się tyle napłakałam, choć i tam niejednemu Litwinowi wpadłam w oko. To nasza koronna Warszawa, aż miło spojrzeć. Teraz mogę już umrzeć spokojnie, kiedym ją widziała. Ależ bo i nie mogło być inaczej — dodała śmiejąc się i z dumą. — Jak świat światem, jeszcze żadna Dąbska nie umarła, choćby jej Pan Bóg dał za męża Litwina, a do tego Szumejkę, żeby choć raz w życiu nie była w Warszawie.

Gdy tak siedząc w kółku rozmawiali, gdy Urszula zaczęła się krzątać i przyrządzać dla kochanych swych gości poobiednią kawę, gdy Zuzanna z jej rozkazu poleciała po sucharki, a Marian, przysunąwszy się do Narbuta, wypytywał się o ojca, mówił o macosze, o siostrze, o bracie, objaśnił jeszcze wypadek, o którym pisał, niektórymi ustnymi szczegółami, wtedy drzwi się nagle otwarły i wszedł do pokoju Kasper.

Zadziwili się wszyscy, obaczywszy płochego młodzieńca, który niemniej zadziwił się i zmieszał, postrzegłszy Narbuta, którego się zawsze bał, a o którego bytności w Warszawie nie wiedział wcale.

Pani Bolkowska widząc nieznajomego, który stał jak wryty i nic nie mówił, nie wiedziała także, co powiedzieć. Pani Szumejkowa poznawszy go, chciała postąpić ku niemu i jako pańskiemu synowi niski oddać ukłon, ale ją Narbut zatrzymał, Marian patrzył z gniewem na zuchwalca i nie mógł jeszcze zebrać myśli na stosowne z nim znalezienie się, gdy stary Litwin, zmarszczywszy brwi i gładząc siwe wąsy, zbliżył się do niego poważnie i zapytał:

— Cóż pana Kaspra sprowadza do tego domu, gdzie zapewne nikogo nie znasz? Czy nie jaka omyłka? Zapewne pan tu nie nas, ale kogo innego szukasz i wziąłeś jedną kamienicę za drugą.

To przywitanie i te zimne słowa zmieszały go do reszty, tak że zamiast korzystać ze ścieżki, którą mu Narbut ukazywał, zabrnął dalej i jąkając się rzekł:

— Nie, i owszem; Ja tu pana Narbuta szukam, dowiedziawszy się, żeś przyjechał. Mama chciałaby się z panem Narbutem widzieć.

— Ja u matki pańskiej będę — odpowiedział stary, patrząc mu groźnie w oczy, tak że zuchwały młodzieniec wytrzymać wzroku tego nie mógł. — Ale to mnie dziwi, żeście się państwo tak prędko o przyjeździe moim dowiedzieli. Jeszcze nie ma trzech godzin, jak tu jestem. Zapewne dzwony ogłosiły moje przybycie i gazety roztrąbiły, żem przyjechał i gdziem stanął. Do wszystkich diabłów! — dodał pociągając wąsy — nie wiedziałem, żem taka znacząca dla Warszawy figura.

Kasper chciałby być na dole, w sklepie spoconej pani Mindeckiej, i kupować podeszwy, tak był zmieszany i zalękniony. Gdy się kręcił, gdy się cofał i nic nie odpowiadał, Narbut wtedy kiwnąwszy mu z lekka głową, rzekł łagodniej:

— Niech pan Kasper idzie do domu i proszę powiedzieć mamie, że jej będę służył.

Ukłonił się młodzieniec niezgrabnie i nie widząc nikogo przed sobą, tak mu się w oczach ćmiło, zaledwie znalazł klamkę i wyszedł. Stary wyszedł za nim do sieni i gdy drzwi za sobą zamknął, wziął go silnie za rękę i dodał:

— Słuchaj no pan! Jeżeli myślisz, że ja nie wiem, po coś tu przyszedł, to się bardzo mylisz. Spodziewam się, że zapomnisz o numerze tej kamienicy. Bo jeżeli kiedykolwiek noga twoja tu postanie, choć mnie tu nie będzie, dowiem się i wtedy, jak mi Bóg miły, mogę zapomnieć także, czyim jesteś synem.

To' powiedziawszy i takim tonem, że ani odpowiedź, ani powtórzenie upomnienia było niepotrzebnym, puścił go. Młodzieniec jakby się z gorącej kąpieli wyrwał, zbiegł po schodach pędem kuli i jeszcze Narbut do pokoju nie wrócił, gdy już był na dole.

Nazajutrz stary przyjaciel i gracjalista pana Janusza, zabrawszy jego listy i pieniądze, które żonie przysłał, poszedł do pani Cieszewskiej.

Po przeczytaniu listów i przeliczeniu pieniędzy rzekła ona z przymusem i dlatego tylko, żeby coś do starego przemówić i być niby grzeczną dla dawnego sługi i przyjaciela mężowskiego:

— Pisze mi mój mąż, że się ma niedobrze, że często zapada, i prosi żebym przyjechała. Ale cóż ja na to poradzą?

— Ja sądzę — rzekł serio Narbut — że żona zawsze prędzej niż kto inny może poradzić, gdy mąż chory.

— Mój mąż tak lubi ciszę i samotność — odpowiedziała przygryzając wargi i trąc w obu rękach list mężowski — że mu pewnie lepiej beze mnie jak ze mną. Zresztą pan Narbut, co zna wszystkie sekreta mego męża, musiał także czytać list mój, w którym, zdaje mi się, dość jasno powiedziałam, dlaczego teraz jeszcze do domu powrócić nie chcę i nie mogę.

— Sekreta strapień męża pani dobrodziejki, jako ojca, znam dobrze — odpowiedział Narbut — ale listów pani, pan Janusz md nie komunikuje. A choćby i chciał okazać mi tyle ufności, to bym ich nie czytał. Obcy nie powinien wiedzieć, co małżonków łączy lub dwoi, godzi lub różni. Dlatego nie wiem wcale, jakie pani dobrodzika masz powody mieszkania w Warszawie, kiedy córka już jest za 'mężem, kiedy syn rad i przestróg pani nie słucha, a mąż, stary i chory, sam jeden w domu, pozbawiony jest tych starań, jakich po żonie ma prawo spodziewać się i wymagać.

— Pan Narbut zapomina — rzekła obrażona kobieta powstając i cała jej niechęć do starego Litwina błysnęła w jej oku — że ja rad i przestróg nie potrzebuję, a zwłaszcza od takich, co przez całe życie powinni się byli przyzwyczaić do pełnienia rozkazów, a nie do uczenia tych, co im rozkazywali i na starość kawałkiem chleba obdarzyli. Może pan Narbut sobie jechać do domu, ja mężowi odpiszę przez pocztę.

To powiedziawszy szybko, z przyciskiem i z obrazą, która biła z jej twarzy, zabierała się wyjść, gdy stary Litwin, przygryzłszy wąsa, z pozorną zimną krwią rzekł:

— Za pozwoleniem pani, jeszcześmy najważniejszej sprawy nie załatwili. Nawet muszę panią dobrodzikę uprzedzić, że gdyby rzecz ta, o którą idzie, nie była tak ważną dla pani i dla mnie, jak jest, byłbym pani listy i pieniądze, pana Janusza odesłał, a sam tu nie przyszedłbym pewno, wiedząc z dawien dawna, jak moja obecność pani dobrodzice gest niemiłą.

— Chociaż to ma być tak coś ważnego, nawet dla mnie, nie mam czasu teraz pana Narbuta słuchać i żegnam! — rzekła dumnie i kiwnąwszy mu głową, wezwała w duchu wszystkich swoich przodków, nawet owego Kaspra Denhofa, który po Cecylię Renatę jeździł, aby jej natchnęli minę, którą by staremu słudze zaimponować mogła. Ale Narbut wyprostował się, pogładził wąsa i nim się zdołała odwrócić, rzekł stanowczym i mocnym głosem:

— Toż bardzo żałuję, że z synem pani będę musiał sam się rozprawić tak, jak na to zasłużył. A wolałbym przez wzgląd na zdrowie i zbolałe serce męża pani, abyś go sama po macierzyńsku skarciła i od dalszych zamachów na mój pokój powstrzymała.

Zmieszała się pani Cieszewska, zastanowiła się przez chwilę, potem usiadłszy na dawnym miejscu, rzekła:

— O cóż to idzie? niech pan Narbut mówi.

Narbut opowiedział jej w krótkości, jak niegodziwe zamiary względem wnuczki jego miał Kasper przed dwoma przeszło laty, jak go w nich pan Ksawery utwierdzał, jak dla uniknienia przykrości, jaką by ta rzecz panu Januszowi sprawiła, stary ukrył wszystko, wnuczkę swą wywiózł i pozbawił się jedynej na sędziwe lata pociechy.

— O tym słyszałam cokolwiek wówczas — rzekła niedbale pani Cieszewska — ale zapewne pan Narbut nie wiesz, że to były plotki i potwarz tego niegodziwego garbusa, który całej mojej rodziny cierpieć nie może za to, że mu się z fortuny ojcowskiej niewiele dostanie.

— Dostanie mu się część — rzekł Narbut — jaka mu się z prawa należeć będzie.

— Och! to jeszcze obaczymy! — zawołała z namiętnością macocha.

— Nie po chrześcijańsku pani postąpisz — odpowiedział Narbut — jeżeli mogąc, przyczynisz się do jego krzywdy. Zresztą niewielkie to dla niego nieszczęście, jeżeli go nawet wskutek jakich prawnych wykrętów spadek ojcowski ominie. Bóg dał mu taki rozum i taki talent, że się bez majątku obejdzie. A przy tym zbyt szlachetne ma serce, aby dla takich powodów, o których pani wspomniałaś, zniżył się do fałszu i potwarzy.

— Niepotrzebnie się pan Narbut rozwodzisz z tymi pochwałami — rzekła z przekąsem pani Cieszewska — znam ja lepiej to potworne stworzenie, które Pan Bóg za jakąś karę wcisnął do mojego domu.

— Wprzódy to potworne stworzenie było na świecie — odpowiedział prawie z gniewem stary przyjaciel Mariana — nim ten dom był pani domem. Nie ma tu więc co na Pana Boga narzekać, ale sobie należy przypisać wszystko. Nie Marian temu winien, że córka panią opuściła i bez jej wiedzy i woli poszła za mąż. Nie Marian także będzie winien, jeżeli syn pani swoim życiem i postępowaniem nabawi panią ciężkiej troski, a serce ojca złamie i bolem napełni. Że zaś do tego idzie, to pani zaraz powiem.

Tu znowu Narbut opisał jej napaść Kaspra na Rynku Starego Miasta, jak po pijanemu zaczepił Urszulę, jak poznawszy ją nawet, zdarł z jej głowy chusteczkę i uciekającą gonił z kolegami. Pani Cieszewska wysłuchawszy go, uśmiechnęła się. Stary odstąpił parę kroków, szarpnął wąs, jak gdyby go chciał wyrwać i zawołał:

— Panią to bawi?

— I o tym także słyszałam — rzekła spokojnie.

— Jak to, pani o tym słyszałaś? — rzekł stary z zadziwieniem — i on śmiał z łajdackiego postępku swego chwalić się przed matką?

— Niech się pan Narbut nie unosi i nie zapomina, z kim mówi — zawołała powstawszy i patrząc nań z pogardą. — Co miałam w tym do zganienia, zganiłam. Ale nie widzę powodów do jakiejś śmiertelnej trwogi o obyczaje i przyszłość mego syna, że podochocony z przyjaciółmi zaczepił ładną dziewczynę, która w nocy, sama jedna, wałęsała się po mieście i wiedziała dobrze, gdzie się ma schronić.

— Ponieważ pani tak mówisz — rzekł stary, trzęsąc się od gniewu i żalu — i słowy swymi poniewierasz dziecię tego, bez którego pracy i wiary nie mielibyście dziś kawałka chleba, to znaczy, że sama chcesz usłyszeć to, czegoś może jeszcze od nikogo tnie słyszała. — Wtedy zbliżywszy się do niej, z przyciskiem dodał: — Tylko taka matka jak pani, tylko kobieta takiego życia jak pani, mogła się nie zgorszyć, ale zabawić takim postępkiem swego syna.

— Proszę milczeć i wyjść, bo każę zawołać ludzi! — krzyknęła pani Cieszewska, cofając się kilka kroków.

— Cóż to pani myślisz — zawołał stary — że ja się tych błaznów zlęknę? Nie należało mię ciągnąć za język, a tak masz pani za swoje. Teraz jeszcze tylko kilka słów dodam. Syn pani wczoraj, nie spodziewając się, że tu jestem, naszedł mieszkanie matki mojej synowej, przy której wnuczkę mą umieściłem. Przyszedł poznać się i kontynować szlachetne przedsięwzięcie, do którego go brat pani zachęcał, a które panią bawi i śmieszy. Nie wypchnąłem go za drzwi, nie zrzuciłem go ze schodów, bo mi przyszedł na myśl ten nieszczęśliwy ojciec, nad którym żadnej nie macie litości i za którego boleść i łzy Pan Bóg ciężko was ukarze. Ale teraz zapowiadam pani, że jeżeli i to jeszcze będzie cię bawić i śmieszyć, jeżeli go nie powstrzymasz od wszelkich napaści, od cienia złej myśli o dziewczynie, co jest aniołem równie z ciała jak z duszy, jeżeli kiedykolwiek ośmieli się zbliżyć do niej na ulicy, w domu jej babki noga jego postanie, to, jak mi Bóg miły, zapomnę o wszystkim i jeśli raz w ręce moje wpadnie, to go pani całego pewnie tnie obaczysz.

To powiedziawszy, odwrócił się i prędko wyszedł. Pani Cieszewska, upokorzona tymi słowy, które milczącemu zwykle starcowi wielki ból natchnął, odurzona śmiałością okazującą, jak mało wraża już szacunku, padła na krzesło, zakryła twarz i tak siedziała długo, medytując więcej nad sposobem powetowania takiej krzywdy, niż nad sobą i nad swoim całym życiem, które, jak widać, ku złemu nachylało się końcowi. Po godzinie dopiero, zadzwoniwszy, kazała do siebie zawołać syna...

Narbut przywiózł i Marianowi list od ojca, w którym pan Janusz zaklinał na wszystko kochanego syna, aby teraz, póki jest sam, przyjechał i czas jakiś u niego zabawił.

„Rad bym — pisał między innymi — wyprawić cię na parę lat za granicę, abyś na własny pożytek i na sławę kraju wydoskonalił się w tej sztuce, do której Bóg dał ci tak wysokie zdolności i tak wyłączne przywiązanie, ale ja czuję się starszym nad swe lata, siły moje złamane i ciągnę tylko jak owe skrzypiące koło, które co chwila rozsypać się może. Chciałbym się tobą nacieszyć, nagadać się, dać ci poznać moje względem ciebie zamiary; chciałbym, z ócz twoich wyczytać, że mi przebaczasz to zaniedbanie, jakiegoś przez moją słabość doznał w dzieciństwie, to oddalenie spod dachu rodzicielskiego, na któreś się sam skazał dla mojego pokoju i zmniejszenia ciężkich trosk moich. Przyjedź więc z Narbutem, mój drogi synu. Zatrzymam cię tylko póty, póki ze mną będzie dobrze i póki będziemy mogli być sami".

List ten wzruszył Mariana do głębi duszy. Widział on w nim stan umysłu i serca biednego starca i czuł, jaką ulgą dla niego będzie widok czci i miłości kochanego dziecka, jak mocno mu potrzebna ta serdeczna pociecha, której tak łaknie każdy przy końcu swego zawodu, w owych chwilach tęsknych, które dzień życia nachylają ku zachodowi i ku wiecznej nocy prowadzą.

Postanowił więc uczynić zadość jego woli i na czas niejaki Warszawę opuścić. Ale zjawienie się Kaspra w mieszkaniu pani Bolkowskiej napełniło go trudną do wyrażenia trwogą. Chociaż nie lękał się o serce Urszuli, chociaż wiedział, że myśli jej czyste, wolne od wszelkiej próżności światowej, nie skażone nigdy popędami kokieterii, żadną układnością, żadnymi zabiegami młodego rozpustnika nie dadzą się zamącić . i zbrudzić; ale znając jego zuchwałość, bał się także, aby dowiedziawszy się, że i on, i Narbut opuścili miasto, nie wcisnął się chytrze i skromnie do cichego ustronia bezbronnych kobiet, żeby nie zdurzył staruszki swoim imieniem, swym majątkiem i wykłamaną zamiarów swych szlachetnością; słowem, bał się wszystkiego i żeby stąd nie urosła lub jaka przykrość dla nich, od której nie byłoby je komu zasłonić, lub jaki cios dla jego serca, którego pomszczenie byłoby może za późnym i nie przynoszącym żadnej ulgi śmiertelnej ranie, miłości jego zadanej.

W takich myślach, w kompozycji Bóg wie jakich dram i tragedii, których ponure pasmo rozwijało się i plątało w rozognionej trwogą i bezsennością imaginacji, przebył Marian całą noc i dopiero nad ranem zasnął.

Przed dwunastą poszedł na Nowomiejską ulicę. Narbut tylko co wrócił od pani Cieszewskiej. Był milczący i ponury. Dopytującą się go o przyczynę tego zirytowania Szumejkową sfukał i nic nie odpowiedział. Co znowu dało powód staruszce, nim umilkła i wzięła się do pończoszki, szepnąć Marianowi:

— Otóż to tak z Litwinami zawsze. Dopytaj się pan od którego z nich, dlaczego smutny lub wesoły, czemu się zmarszczył lub dla jakiej przyczyny się zaśmiał. Już to prawda — dodała z westchnieniem i nakładając okulary — jeżeli Pan Bóg zechce ukarać jaką Dąbską za wszystkie grzechy jej przodków, to ją pewnie wyda za Litwina.

Pani Bolkowska w ciągu rozmowy zapytała się Szumejkowej, czy ten młody człowiek, co tak pomieszał ich radość, jest bratem Mariana z tej samej czy z innej matki, że tak do niego nic niepodobny; że chociaż to znamię, które ma na lewym policzku, nie szpeci go wcale, ale można by go z tego wykurować. Wtedy Narbut ruszywszy ramionami rzekł:

— Bądź no imość o to spokojna. Pewnie go na to znamię kurować nie będziesz, bo spodziewam się, że już tu więcej noga jego nie postanie i nie obaczysz go nigdy.

Chociaż te słowa wymówione były tonem stanowczym, który zdawał się okazywać, że starzec pewnym jest tego, co mówi, nie uspokoiły one bynajmniej trwogi Mariana. Znał on lepiej płochość i zuchwalstwo swego brata, wiedział, co może młodość i namiętność, która nie wydała mu się niepodobną dla tak cudnej istoty, nawet w sercu zepsutym i wypalonym rozpustą, dlatego nie mniemał wcale, aby Kasper odstręczył się przyjęciem, jakiego doznał i dla tej tylko przyczyny dał zupełnie za wygraną. Wypytywać zaś Narbuta, dlaczego tak jest pewnym, okazać swojej obawy o pokój pozostałych bez opieki kobiet, odmówić wyjazdu, wyrzec się widzenia się z ojcem i zostać tu dla ich pilnowania, nie śmiał i nie mógł. Bo biedny Marian wstydził się, że kochał, wstydził się równie siebie, jak wszystkich. W takich męczących myślach przebył kilka godzin. Gdy po śniadaniu wychodził, rzekł Narbut:

— Zbieraj się, Marianie, bo jutro po śniadaniu jedziemy.

— Co z tego, to nic nie będzie — mówiła pani Bolkowska. — Od obiadu was nie puszczę, przyjechałeś, panie Józefie, jak po ogień. Nachmurzyłeś się i zakwasiłeś nam kilka godzin. Ja tych godzin nie liczę wcale, jakby ich nie było. Musisz mi je oddać jutro i to weselsze, i bez tych dąsów, których przyczyny nie wiemy.

— I nie dowiecie się pewno — zawołała Szumejkowa, kładąc pończoszkę na kolanach i zdejmując okulary. — Albo on co powie? Jeszcze się ten nie urodził...

— Co by zbadał Litwina — przerwał Narbut gładząc wąsy.

— Co prawda, to prawda — odpowiedziała staruszka — każdy poczciwy, ale cóż z tej poczciwości...

— Kiedy o niej nie gada i z nią się nie chwali — przerwał Narbut. — Daj no już imość temu pokój. Wiemy dobrze, co masz o tym do powiedzenia. A co się tycze obiadu — dodał obracając się do pani Bolkowskiej — ponieważ imości to będzie przyjemno, to zostaniemy. Ale jutro wyjeżdżamy, panie Marianie, choćby tylko do Miłosny na noc.

Gdy Marian wychodził, Urszula podbiegła ku niemu, gdy już był przy drzwiach, i podając mu rękę rzekła:

— Do widzenia, panie Marianie, jeszcze dziś, nieprawdaż?

— Przyjdę, tylko manatki swoje ułożę — odpowiedział.

— Co ja tu bez pana robić będę? — dodała zakłopotana. — Znowu wszystkiego zapomnę, czegom się od pana nauczyła.

— Czyż pani sądzisz — rzekł Marian, patrząc jej w oczy — że ja tak długo siedzieć będę na wsi?

— Któż to może wiedzieć? — mówiła z uśmiechem. — Może ojciec pana zatrzyma, może się ca zdarzyć, co panu nie pozwoli tak prędko wrócić. Czy wiesz pan, jaka myśl mi przychodzi? Napisz pan karteczkę do swojego starego nauczyciela i przypomnij mu jego obietnicę. Niech tylko raz przyjdzie, to już go ja uproszę, żeby mi tymczasem zastąpił pana. Ten stary bardzo mi się podobał i ja czuję to, że my prędko będziemy dobrymi przyjaciółmi.

— Zrobię, jak pani chcesz — odpowiedział Marian, pocierając ręką czoło, jakby chciał odpędzić myśl, która mu się nagle nasunęła.

— Dziękuję panu — rzekła, kiwnąwszy z wdziękiem główką — idźże pan teraz i spakuj prędko swój tłumoczek. A przychodź pan wcześnie, żebyśmy jeszcze cały wieczór z sobą przebyli.

Poszedł Marian i przebywszy Rynek chwiejąc się prawie, tak był znękany i różnymi szarpany myślami, gdy się obaczył w swojej stancji, rzucił się na kanapkę i tak niejaki czas przeleżał.

Potem powstawszy wyciągnął tłumok, wydobył rzeczy, które miał wziąć z sobą, i układać je zaczął.

Ale wkrótce i ta robota okazała się wyższą i cięższą nad jego siły. Usiadł więc w swym krześle i wsparłszy głowę na ręku, tak siedział, szukając, w sobie jakiegoś energiczniejszego postanowienia, które by na tę lub na ową stronę szalę przyszłości jego przechyliło. Wtedy usłyszał czyjeś kroki na schodach. Podniósł więc głowę, a w tejże chwili drzwi się otworzyły i wszedł Ignaś z tą postawą wyniosłą i śmiałą, z tym pięknym licem, co ujmowało każde oko, z tym wyrazem szlachetnym, który wlewał ufność i kazał polegać na prawości jego serca.

Marian wpatrzył się w niego, jakby go pierwszy raz widział; szczególna myśl przyszła mu do głowy i to postanowię nie, którego szukał, zjawiło się nagle i od razu pokonało dawniejsze walki, z którymi długo się pasował.

— Co znaczy ten tłumok i te, rzeczy? — zapytał Ignaś. Marian zamiast odpowiedzi podał mu list ojca. Ignaś przeczytawszy go i składając zwolna, rzekł:

— Naturalnie, musisz jechać! Kiedyż jedziesz? — dodał miody człowiek, mimowolnie spuszczając oczy, bo się bał, aby w tym zapytaniu Marian nie dostrzegł chęci pozbycia się go z miasta.

— Jadę jutro — odpowiedział Marian — pomóż mi ułożyć tłumok albo raczej ty sam dobierz mi z rzeczy moich, co będziesz sądził dla takiego eleganta jak ja na niejaki czas potrzebnym; a ja tymczasem uprzątnę stancję i ułożę sobie jaki taki zapas rysunkowy. Tylko spiesz Ignasiu, bo chciałbym, abyśmy mieli dzisiejszy wieczór i jutrzejszy ranek wolnym.

Zajęli się więc oba i około godziny szóstej wszystko było gotowe. Wtedy Marian wziął kapelusz i rzekł:

— Pójdź, Ignasiu, ze mną.

Ignaś nie wiedział i nie domyślał się wcale, dokąd go prowadzi; uważał tylko w Marianie jakieś ruchy gorączkowe, które go zastanowiły. Gdy stanęli na Nowomiejskiej ulicy przed znaną obu dobrze kamienicą, Marian zwrócił oczy na twarz przyjaciela, wpatrzył się w nią przenikliwie potem wziąwszy go za rękę i ściskając mocno, rzekł:

— Chodź, poznam cię bliżej z nimi.

Ignaś cofnął się przerażony, prędko jednak zmiarkowawszy się, odpowiedział:

— Ależ mój kochany Marianie! jestem w surducie i zabłocony.

— Czyż to wielkie panie — odpowiedział Marian — żeby z nimi potrzebne były takie ceremonie. Wytłumaczę cię.

I poszli; Ignaś umyślnie szedł zwolna, przytrzymywał Mariana, biegnącego prawie po schodach, aby miał czas opamiętać się, ochłonąć i potłumić gwałtowne bicie swego serca.

Gdy weszli, wszystkich oczy zwróciły się na pięknego młodzieńca, który się im tak niespodziewanie pokazał. Urszula zarumieniła się, postrzegłszy znajomego obrońcę swego, ale zmieszanie jej trwało krótką chwilkę, i z otwartością duszy wyższej, pełnej prostoty i nie umiejącej nic udawać, rzekła uradowana:

— Babciu droga! to właśnie ten pan, o którym ci mówiłam i który pomógł panu Marianowi obronić mnie wtedy, gdy mnie pan Kasper z pijanymi kolegami swymi napadł. Dziękuję panu, kochany panie Marianie, żeś go przyprowadził, abym mu jeszcze raz podziękować mogła.

— Proszę pana, proszę. Bardzo rada jestem, i ja także panu dziękuję — rzekła pani Bolkowska, przypatrując mu się pilnie i myśląc w tejże chwili: — Szkoda, że ani plameczki żadnej na twarzy jego nie ma.

Stary Narbut przypomniał sobie Ignasia, którego widział w Łukowie, i także podziękowawszy za obronę wnuczki, podał mu uprzejmie rękę. Wtedy Marian zbliżając się do Urszuli, rzekł:

— Widzisz pani, jak wypełniam to, co mi rozkazujesz. To jest pan Ignacy Łęczycka, syn mojego nauczyciela,z którym pani już tak dobrą zrobiłaś znajomość. To serdeczny mój przyjaciel od dzieciństwa, pod którego opieką byłem przez wiele lat i wtedy, gdym się sam bronić nie mógł, a swywolni koledzy dręczyli mnie i napastowali.

I wyciągnął rękę do Ignasia, który ją schwycił, serdecznie ścisnął, a w pięknych oczach cudnego młodzieńca błysnęła łza którą wszyscy obecni, a szczególniej Urszula postrzegła."

Takim sposobem zrobiła się znajomość. Cały wieczór przeszedł wesoło. Urszula się krzątała i dziwnie była wesołą. Marian spokojny, rozmowny, tak że się zdawało, iż jakiś ciężar spadł z jego serca; nawet Narbut się rozniarszczył i starą Szumejkową na coraz nowy temat o Litwie i Litwinach naprowadzał.

Po dziesiątej rozeszli się. Pani Bolkowska prosiła Ignasia, aby często do nich przychodził, Urszula prosiła go, aby im ojca swego przyprowadził, a Marian słuchał tych zachęcających słów spokojnie i z jakąś niepojętą ufnością. Gdy byli na ulicy i Ignaś, w którego głowie wszystkie pulsa biły i powstał zamęt, który wszystkie myśli jego splątał, chciał mu powiedzieć „dobranoc" i pobiec do domu, rzekł mu Marian:

— Przenocuj u mnie. Mam ci jeszcze coś do powiedzenia.

Poszedł więc Ignaś i rozpoczęła się rozmowa, której czytelnicy domyśleć się mogą. Już świeca dopalała się, a oni jeszcze siedzieli. A gdy znużenie uczuć się dało i temu, co mówił, i temu, co słuchał, powstał Marian i rzekł:

— Czas nam przespać się cokolwiek. — Potem, zbliżywszy się do przyjaciela i wziąwszy obie jego ręce, dodał: — Ignasiu! teraz wiesz, dlaczegom cię tam zaprowadził.

— Bądź spokojnym — odpowiedział Ignaś — nikt nie ośmieli się tam zbliżyć bez mojej wiedzy.

— Ignasiu! — mówił dalej Marian — tyś mój przyjaciel, nieprawdaż?

— Do śmierci, drogi Marianie! — odpowiedział młodzieniec, utuliwszy gorącą głowę garbatego na swych piersiach.

W kilka minut potem Ignaś leżał na łóżku Mariana, a Marian na swojej kanapce. W pokoju było ciemno i cicho. Czy spali, niech na to piękne czytelniczki odpowiedzą. Ja tyle im tylko dodam, że nazajutrz po godzinie czwartej poobiedniej Marian wyjechał z Warszawy i zostawił Urszulę — pod opieką Ignasia.

XVIII

Cztery tygodnie upłynęło od pobytu Mariana w Rutce Mazowieckiej. Przez cały ten czas zdawał się on być wesołym, spokojność malowała się na jego twarzy, na czole nie było zamyślenia i w oczach nie okazywała się tęsknota, w położeniu jego tak naturalna i która nie zadziwiłaby zapewne tych, co by znali, jak my znamy, stan jego umysłu i serca.

Marian oddał się całkiem obowiązkom syna. Starał się on wszystkimi sposobami łagodzić troski znękanego ojca i rozwidniać niejako chmurny jego wieczór. Jeżeli więc marzył o Warszawie, jeżeli jaki niepokój opanowywał jego serce i obraz pięknego młodzieńca, którego sam obok kochanki umieścił, budził w nim czasem zazdrość, dając mu uczuć ten ból zjadliwy, jakim ona piersi ludzkiej dojmuje, gdy je szponami swymi szarpać zaczyna, to działo się wówczas, gdy był sam, kiedy nie mogąc usnąć, chodził po parę godzin po ciemnym pokoju lub nie zważając na chłód jesieni, błąkał się w lesie milczącym i ponurym i deptał samotnie ziemię, żółtymi liśćmi zasłaną.

Ale na początku piątego tygodnia odebrał list od Ignasia. Młody i piękny obrońca, którego biedny garbus na straży dobra swego zostawił, donosił mu, że powierzone opiece jego panie są zdrowe, że się nic nie zdarzyło, co by go zatrważać mogło, że ojciec jego bywa tam często i wielkie w sercu panny Urszuli czyni postępy. O sobie Ignaś wspomniał tylko nawiasem, jakby sądził, że stan jego umysłu i serca był obojętnym przyjacielowi.

Zastanowiło to Mariana tym bardziej, że w ogóle list zdawał mu się jakimściś wymuszonym, nie miał tego wylania, jakiego się żąda od przyjaciela, nie zawierał tej słodkiej gawędy, która pokazuje, że piszący myśli tylko o tym, do kogo pisze, i zajęty jedynie chęcią uwiadomienia go o wszystkim, nawet o drobnostkach, nic nie znaczących dla innych, a dla przyjaźni tak miłych i pożądanych.

Zakłuty w głębi serca, rojący rozmaite klęski, jakie bujna jego imaginacja wypoetyzować starała się, biedny Marian nie mógł sobie znaleźć miejsca; a odczytawszy kilka razy ten list, który mu się coraz bardziej podejrzanym wydawał i w którego składzie, doborze słów, obrotach wyrażeń, nawet w komatach i medianotach odkrywał coraz więcej śladów nieszczęścia , co go uderzyć miało, postanowił co prędzej zebrać się i wyjechać.

Wykonanie tego postanowienia przyspieszyła jeszcze bytność jego na Dymoszczyźnie. Pani Szumejkowa odebrała także listy z Warszawy od pani Bolkowskiej i od Urszuli. List staruszki był pełen pochwał Ignasia. Nie mogła się ona dość wypowiedzieć, jaki to poczciwy, jak uprzejmy, jak piękny młodzieniec; na jak miłej gawędzie schodzą im długie jesienne wieczory; jak umie zawsze coś wynaleźć, żeby się nie nudziły; jak nawet w loteryjkę z nimi gra z ochotą i jak ją to bawi, gdy tak sumiennie liczy i zabiera z sobą wszystkie fasolki, które od Urszuli wygrywa; jak czasem przynosi ładne książki i czyta im głośno, a tak doskonale czyta, że i ona, i Urszula nasłuchać się nie mogą. Po tych i tym podobnych pochwałach była uwaga, jaka to szkoda, że młodzieniec tak przedziwny nie ma żadnego urzędziku, choćby niewielkiego, który by mu jakie takie utrzymanie zapewniał. „Bo cóż by to była za para z naszą Urszulką. Oboje tak młodzi, tak piękna, tacy poczciwi i tak im dobrze, gdy są razem."

W liście znowu Urszuli nie było ani słówka o Ignasiu, ale za to pełno uprzejmych wyrazów o panu Anzelmie, okazujących, jak mu wdzięczna, że się nią zajmuje, jak jej wesoło, ile razy przyjdzie, jak jej miło wówczas gospodarować, gdy w niedzielę i święto babka poczciwego staruszka zatrzymuje na obiad. Przy końcu dopiero były następujące słowa: „Panu Marianowi proszę się serdecznie kłaniać i donieść nam, jak prędko przyjedzie."

Dobroduszna Szumejkowa, sądząc, że największą radość sprawi Marianowi, gdy mu zakomunikuje tak tkliwe wynurzenia o osobach, które on do domu pani Bolkowskiej wprowadził, pokazała mu oba te listy. Marian czytał je drżąc i mocując się z sobą, aby się nie wydać z bolesnym wrażeniem, jakie na nim sprawiły; a pożegnawszy kobietę cokolwiek zadziwioną, że się jakoś nie tak bardzo ucieszył, jak się spodziewała, pobiegł prędko do domu i nie opatrzywszy się, kiedy w stancji swej stanął, na klucz się zamknął.

Wtedy zaczął rozbierać i ważyć każde słowo, które raz tylko przebiegł, a tak doskonale zapamiętał. Wszystko tam było dla niego aż nadto jasne i nie potrzebowało tłumaczenia. Pochwały młodego człowieka w ustach staruszki, tak wierzącej w zdanie swej wnuczki, pokazywały oczywiście, że i ona opinię babki swej podziela. Uwaga, że szkoda, iż taki młodzieniec nie ma przyzwoitego utrzymania, była niezawodnie tylko powtórzeniem i echem podobnychże uwag, które babka i wnuczka w poufałej rozmowie nieraz zapewnie czyniły, a dodatek „co by to była za para!" zrobiony bez wątpienia za wiedzą Urszuli, znalazł potwierdzenie w jej sercu, bo nie podobna, aby ona listu babki swej nie czytała. Zabieranie fasoli wygranej w loteryjkę było niewątpliwym dowodem, że Ignaś pokochał ją namiętnie, że do każdej fraszki, która od niej pochodzi, której ręka jej dotykała, przywiązuje niezmierną wagę, zamilczenie zaś o młodzieńcu w liście Urszuli okazywało wyraźnie, że serce jej nim tylko zajęte, tym bardziej że imienia jego wspomnieć nie śmiała, a tak szeroko rozpisała się o ojcu, co wszystko naturalnie, ma się rozumieć, o synu. Serdeczny ukłon jemu przesłany był tylko jałmużną, daną przez litość, był groszem wytartym, który rzuciła oddalonemu, wiedząc, że do niej rękę swą wyciąga, prośba zaś, aby jej doniesiono, jak prędko przyjedzie, była oczywistym znakiem trwogi, aby nie zjechał niespodzianie i szczęścia ich nie pomieszał.

Takie to i tym podobne komentarze nad słowami, które zapewne znaczenia tego nie miały, robiła ta furia, która się już na dobre zagnieździła w sercu biednego garbusa i pokój jego zatruła. Kilka godzin chodził z kąta w kąt, żując i przeżuwając jady, których coraz nową i coraz pełniejszą czarę przed ustami swymi widział. Nareszcie czując, że z daleka nie wytrzyma tak bolesnego stanu; wiedząc nadto, że wszelkie nieszczęście straszniejszym jest bez porównania w oczekiwaniu, gdy imaginacja powiększa stokrotnie jego rozmiary, niż wtedy, gdy człowiek, nabrawszy serca, ośmieli się z nim zmierzyć i z bliska w oczy mu zajrzeć, porwał się Marian z łóżka, na które się rzucił w wysileniu, zawołał służącego, kazał rzeczy swe pakować, a sam poszedł pożegnać ojca.

Zadziwił się i zmartwił pan Janusz tak nagłym postanowieniem syna. Ale nie domyślając się bynajmniej prawdziwej jego pobudki, przypisał to znudzeniu w domu samotnym i pustym, a nade wszystko zatęsknieniu za pracą, jakiego artysta do niej przywykły koniecznie doznawać musiał. Nie przeciwił się więc naleganiu Mariana, tym bardziej że znał mocne jego w każdej rzeczy postanowienie i z tonu jego mowy postrzegł, że od zamiaru swego odwieść się nie da.

— Kochany synu! — rzekł mu więc — miło by mi było być z tobą dłużej. Widzisz to sam, żem cokolwiek odżył przy tobie; ale pojmuję to dobrze, że ci tu nudno i za pracą twą tęskno. Człowiek przyzwyczajony do swego warsztatu być bez niego nie może. Malarz bez swojej sztalugi, literat bez swego stolika żyje tylko połową życia. Jedź więc i pracuj, ponieważ to twój żywioł. Żeby ci jeszcze szersze do twego zawodu otworzyć pole, weź ten zasiłek, mój drogi synu. — Tu z biurka swego wyjął spory pakiet i ze łzą w oku oddając go Marianowi dodał: — Jest tu tysiąc talarów, którem już dawniej dla ciebie przygotował. Przy oszczędnym użyciu, do któregoś przywykł, wystarczy ci to na parę lat w Dreźnie, gdzie użyteczniej niż w Warszawie czas ten będziesz mógł przepędzić. Galeria Drezdeńska w wielu rzeczach tyczących się twej sztuki otworzy ci oczy; a ja zamknę spokojniej swoje, choć będziesz, ode mnie daleko, gdy będę wiedział, że używasz sił, które ci Bóg dał, z pożytkiem dla siebie i dla kraju. Bo każdy ojciec żyje w swych dzieciach i ich tylko szczęście i powodzenie daje mu radość, i do spokojnej śmierci usposabia.

To wymówiwszy, pan Janusz zalał się łzami i głowę Mariana do piersi swych przycisnął: Ta dobroć, ta delikatność ojca . dziwne na sercu syna zrobiła wrażenie. Chciał on zrazu upaść mu do nóg, przyznać się do swych uczuć tak głęboko tajonych i nie przyjąć daru, z którego w obecnym stanie swego serca korzystać nie mógł. Ale wstyd go ogarnął. Wyznanie miłości dla kobiety zdało mu się niepodobnym nawet przed ojcem, gdyż nawet ojciec nie mógłby być do tego stopnia zaślepionym, aby namiętności jego nie nazwał nierozumem i za szaleństwo nie poczytał. Wstrzymał się więc biedny garbus po krótkiej, ale bolesnej walce, a pomyślawszy, że jeżeli nieszczęście jego jest rzeczywiście tak wielkim, jak sobie wyobrażał, jeżeli przyjdzie mu wyrzec się najsłodszej nadziei, którą od tylu lat w sercu swym wypieścił, to wtedy oddalenie się z kraju i praca staną się dla niego koniecznością i jedyną przeciw rozpaczy tarczą. Schylił się więc do kolan ojca, uściskał je ze łzami i z wdzięcznością dar jego przyjął. Na drugi dzień, mimo wichru, który miótł deszczem i śniegiem, mimo okropnej jesiennej drogi, pożegnawszy może na zawsze ten dom, gdzie życie odebrał i do ciężkich z nim zapasów wystąpił, puścił się w podróż.

Tymczasem w Warszawie było dwoje ludzi, dla których październik i nadchodzący listopad w majowe odział się wdzięki. Słońce rodzącego się uczucia ogrzewało ich duszę, a oczy ich uradowane wspólnym widokiem wszędzie widziały kwiaty i zieloność. A przecież nic się wkoło nich nie zmieniło. Życie ich szło dawnym trybem, ta tylko była różnica, że każde zajęcie stawało się im milsze, każda robota szła raźniej i weselej. Urszula wiedziała, że gdy nadejdzie wieczór, Ignaś przyjdzie. On wiedział także, że gdy godzina jego wybije i drzwi cichego mieszkania otworzy, zastanie ją siedzącą z robotą w ręku, może czekającą, aż klamka zadzwoni, i z cudnym rumieńcem na twarzy, z cudniejszym jeszcze uśmiechem witającą go tą niezmyśloną radością, jakiej żadna sztuka udać nie potrafi.

Wówczas wiedzieli oboje, że gdy naprzeciw siebie usiądą, zacznie się rozmowa łatwa, wesoła, nieprzymuszona, bez wyszukiwania przedmiotu, bez żadnego przybierania form i obrotów. Każda fraszka, każda drobnostka codziennego życia stanie się niewyczerpaną materią i słowa poleją się strumieniem głośnym, wijącym się żywo i kręto, a tak przezroczystym, że na dnie jego wszystkie kamyczki i ziarnka piasku można by policzyć. Jakżeż mieli widzieć mgły październikowe i uczuć chłód i wilgoć listopada!

Częstym przedmiotem ich rozmów bywał i Marian. Wtedy Urszula nie taiła swego przywiązania, swej wdzięczności i tego uwielbienia, jakie miała dla jego rozumu, talentu i charakteru; wtedy Ignaś wylewał się z uczuciem przyjaźni dla kolegi, któremu winien był swoje ukształcenie, którego przykład i silne, a przenikające słowo złożyło w jego głowie i sercu tyle dobrych nasion. Z dziwnym zajęciem słuchała Urszula, gdy jej opowiadał dzieje ich szkolne, ich wspólne życie w Łukowie, okoliczności, które ich braterską miłością związały, wszystkie wypadki, w których on był tarczą Mariana przeciw swywoli i głupstwu kolegów, a nawzajem, Marian był jego obroną przeciw gorszym daleko wrogom młodości, to jest: przeciw próżnowaniu i lekceważeniu wszelkich obowiązków. Często także Urszula wspominała o szczegółach swego życia na Dymoszczyźnie, przypisując dobroci, pobłażliwości i przyjaźni Mariana to, czym jest, i dziękując Bogu, że jej zdarzył człowieka, który pomógł jej duszy do rozbudzenia się i otworzył jej oczy na tę drogę, jaką jej iść przeznaczono.

O jednej tylko rzeczy nigdy z sobą nie mówili, choć byli sami. Ta tajemnicza struna, która brzmiała w ich sercach słodkim i zgodnym dźwiękiem, nigdy nie była dotknięta. Żadne więc słowo, żadne poruszenie nie wydobyło na jaw ich wzajemnej skłonności, nie podniosło tej świętej zasłony, pod którą krył się sekret ich wzajemnego uszczęśliwienia. Toteż nic nie zamąciło tych chwil poetycznych, które są najpiękniejszym momentem życia i które porównać można do stanu zdrowego i szczęśliwego dziecka, które wisi u łona matki, ssie słodki jej pokarm i nie zdaje sobie bynajmniej sprawy, dlaczego zdrowe i szczęśliwe.

Jedna wszakże drobna okoliczność okryła cokolwiek zamyśleniem piękne czoło Urszuli i niby otwarła jej oczy równie na stan własnego jej serca, jak i na uczucia Mariana. Pewnego poranku, gdy pani Bolkowska poszła do kościoła, Urszula korzystając ze swej samotności, wydobyła z teki swej portret młodzieńca, który zrobiła z pamięci i nad którym w sekrecie pracowała. Przypatrzywszy się robocie swej przez niejaki czas, usiadła przy swym stoliku i zaczęła ją wykańczać. Wtedy weszła do pokoju Zuzanna po jakąś gospodarską dyspozycję, a widząc, że panienka mocno zajęta, zbliżyła się na palcach, stanęła za jej krzesłem i na rysunek jej zaglądać zaczęła. Urszula obejrzawszy się i postrzegłszy sługę uśmiechającą się, zaczerwieniła się, zakryła portret a zapytała, dlaczego się uśmiecha.

— Kiedyż bo to, proszę panienki — odpowiedziała Zuzanna — podobniusieńkie do tego ślicznego panicza, co tu do nas przychodzi od tego czasu, jak pan Marian pojechał. Oj! on doprawdy taki ładny, jak jakie malowanie. Żeby to jeszcze tak go zrobić farbami, jak ja widziałam coś u pana Mariana, to by był jak żywy. Ale Chryste Jezu! zapomniałam na smierć — dodała Zuzanna, uderzając się ręką po ustach — że mnie pan Marian bardzo prosił i kilka razy przykazywał, żebym broń Boże panience nic nie mówiła.

— Cóżeś to tam widziała? — zapytała Urszula, chcąc odwrócić uwagę jej od swej roboty — o czym mnie nie kazał pan Marian mówić?

— Ale panienka nic mu nie powie, że ja wypaplałam — odpowiedziała Zuzanna, którą język okrutnie świerzbiał. — A zresztą to już tak dawno! On pewnie i zapomniał, że mi mówić nie kazał — potem nachylając się i zniżywszy głos, jakby pod sekretem dodała: — Otóż proszę panienki, ja tam widziałam panienkę.

— Mnie? — przerwała Urszula — kiedyż to mnie tam widziałaś?

— Nie panienkę samą, ej, ni, broń Boże! — mówiła Zuzanna — tylko panienkę namalowaną, ale taką śliczną, jakby była żywa.

— Przywidziało ci się pewnie, moja Zuzanno — rzekła Urszula lekko Czerwieniąc się i rzucając okiem na papier, który przykrywał jej rysunek.

— Ot, widzi panienka — odpowiedziała sługa kiwając głową. — Już to i pan Marian mówił, że mnie się przywidziało, że już pięćdziesiąt lat, jak to malowanie zrobione, i prosił bardzo, żeby nic panience nie mówić, że się panienka rozgniewa za ono dzieciątko, co go tamta na kolanach trzyma, a co takie śliczne, jak jaki aniołek. Prawda, że tamta nie tak ubrana, jak panienka chodzi, i bosa, i z dzieciątkiem, ale co to ma do tego, kiedy dalibóg taka, jak gdyby panience z. oka wypadła.

Urszula się zamyśliła i nic nie odpowiedziała. Zuzanna widząc to, postała przez niejaki czas, potem nie śmiejąc już nic mówić o interesie, z którym przyszła, i cofając się powoli, mówiła sama do siebie:

— Masz tobie! Ot i doprawdy rozgniewała się. Dobrze pan Marian mówił, że się rozgniewa. Oj! nie ma to, jak trzymać język za zębami. Ale cóż, kiedy tak i korci wypaplać, co człowiekowi na myśli. Taka to już babia natura! — I zła sama na siebie, poczciwa i przywiązana do panny swej sługa, uszczypnęła się w rękę, jakby na ukaranie za długi język, i cichaczem wyszła.

Urszula po niejakim czasie podniosła papier, zakrywający. piękne oblicze Ignasia, długo wpatrywała się w jego rysy, potem pochyliwszy głowę i zakrywszy twarz obiema rękami, pomyślała w duchu, że być bardzo może, iż ta sama potrzeba serca, która ją skłoniła do rzucenia na papier rysów młodzieńca, prowadziła i rękę Mariana, gdy jej twarz na obrazie swym umieścił. I wówczas przechodząc myślą wszystkie okoliczności, na które pierwej nie zważała lub je sobie zupełnie inaczej tłumaczyła; przypominając jego słowa, jego wejrzenia i takie niekiedy wpatrywanie się, że się zapominał, on, co tak panuje nad sobą; przywodząc na myśl jego wylanie, jego poświęcenie dla niej, tę radość, jaką mu sprawia każda oznaka jej przychylności, jej zaufania i przyjaźni, przekonała się, że garbaty ją kocha, że z uczuciem swoim walczy, że od tak dawnego czasu niczym go nie zdradził, że zatem ta walka musi go wiele kosztować i wiele mu może najlepszych chwil życia zatruła; I wówczas pomyślawszy, że ona, co go tak szanuje, co go serdecznym przywiązaniem siostry i przyjaciółki kocha, nie będzie mu mogła odpłacić taką miłością, jaką on zapewne dla niej czuje, takim przejęła się żalem, że oczy jej zalały się łzami i szczęście jej obecnego położenia zakłóconym zostało.

W takim stanie znajdowały się interesujące nas osoby, gdy Marian przyjechał. Zbliżał się on do Warszawy z głową pełną widziadeł. Niewysłowiona ogarnęła go trwoga, gdy obaczył kopułę kościoła ewangelickiego, gdy wieże zamku i wieżyczki świętojańskie narysowały się w jego oczach na niebie i przeniosły myśl jego na Rynek Starego Miasta, na tę brudną i gwarliwą ulicę, gdzie doznał tylu chwil radości, gdzie czasem błysnął przed nim promień niewymownego szczęścia, a gdzie teraz czeka go tylko przymus, tylko wstręt, gdzie może zastanie twarze widokiem jego pomieszane, gdzie się przekona, że (natura, naznaczywszy go piętnem szpetności i kalectwa, odebrała mu wszystkie prawa do szczęścia i radości ziemskich.

Chociaż już było dosyć późno, gdy stanął w mieszkaniu swoim, chociaż był zmęczony drogą i myślami, przeziębnięty i zmokły, nie mógł jednak wytrzymać, aby będąc tak blisko, nie przekonał się naocznie, jak dalece jest nieszczęśliwym, jak dalece rzeczywistość sprawdzi te mary, które serce jego szarpały. Przebrał się więc co prędzej i pobiegł na Nowomiejską ulicę.

W oknach ich świeciło się, a na białych firankach, które z przeciwnej strony ulicy widział, malowały się dwie postaci blisko siebie stojące. Na ten widok serce się jego ścisnęło, krew uderzyła mu do głowy, wszystkie zmory, co go od niejakiego czasu trapiły, stanęły przy nim widomie, tak że nieszczęśliwy człowiek jęknął boleśnie i uniesiony jakąś złą i gwałtowną chęcią pomieszania tego szczęścia, które uważał za rzecz sobie wydartą i ukradzioną, z zaciśniętymi rękami, z najeżonym włosem przebiegł ulicę i przestępując po dwa stopnie na schodach, bez tchu prawie stanął na górze. Tam siły go zupełnie opadły, w oczach mu się zaćmiło, nie mógł znaleźć klamki i bał się jej dotknąć, aby widok ich zbliżenia do siebie, ich poufałości, ich serdecznego porozumienia nie uderzył jego oczu i nie odebrał mu zmysłów. Oparł się więc o ścianę i tak stał w milczeniu, Starając się przyjść do siebie i umocnić się duchem.

Tymczasem w pokoju prowadziła się wesoła rozmowa. Marian słyszał głos Ignasia, słyszał śmiechy Urszuli. Słowa bez związku dochodziły jego uszu, a on dopełniał je, straszliwe dawał im znaczenie i w każdym z nich widział ostrze prosto do serca swego wymierzone. Żeby lepiej słyszeć, przysunął się cicho bliżej drzwi, przyłożył ucho do drzewa i tak łapał każdy dźwięk, każde załamanie głosu, z którego truciznę dla siebie wyciskał.

Usiedli widać grać w loteryjkę, bo słyszał i numera, a wkrótce tryumfujący głos Ignasia, który zawołał: quinterno! Wtedy przypomniał sobie fasolki, które młody człowiek zabierze, i ów Marian, który po całej dziedzinie sztuki bujał jak orzeł, nachylił się do dziurki od klucza i patrzał chciwie, czy biorąc te ziarnka z jej ręki, nie przytrzyma jej paluszków, czy nie patrzy jej wówczas głęboko w oczy, czy ona nie odpowiada mu wzrokiem, że rozumie, dlaczego do takiej fraszki tak wielką przywiązuje cenę.

Ale nic dojrzeć nie mógł, słyszał tylko, że gwarzyli, że się śmieli, że zapomnieli o wszystkim, że byli szczęśliwi. Wtedy usunął się ode drzwi, stanął w kącie, a poczuwszy, że musi być okropnie zmienionym, że go porywa jakieś spazmatyczne szlochanie, którego nie może pokonać, że go dręczy żal, 'ból rozrywa i wstyd takiego poniżenia przygniata, spojrzał jeszcze raz na te drzwi, które przed nim skarb jego zakrywały, i drżąc i płacząc, zszedł zwolna ze schodów, i powrócił do siebie.

Jaką noc przebył, łatwo sobie wyobrazić.

Nazajutrz znękany i zmieniony jakby po ciężkiej chorobie, koło godziny jedenastej poszedł znowu. Ze ściśnionym sercem otwierał te drzwi, przy których wczoraj tyle ucierpiał. Ale jakież było jego podziwienie, gdy równie babka jak i wnuczka przyjęły go z tak wylaną, z tak serdeczną radością, z jaką się przyjmuje osobę najmilszą sercu i najbardziej pożądaną. Nie potrzebujemy mówić, jaki ciężar spadł z jego piersi, jaki balsam spłynął na zranione serce biednego garbusa, gdy Urszula, przystąpiwszy do niego z dawną poufałością, rzekła:

— Kochany panie Marianie! jak to dobrze, żeś pan już przyjechał. Teraz dopiero kółko nasze będzie pełne. O! żebyś pan wiedział — dodała patrząc mu miło w oczy — jak my tu często mówiliśmy o panu, jakeśmy sobie przypominali: ja Dymoszczyznę, a pan Ignacy Łuków! Bo trzeba, żebyś pan wiedział, że i ojciec, i syn bardzo się nam podobają, że sobie gawędzimy z nimi tak, jak gdybyśmy się już od kilkunastu lat znali, i doprawdy nie wiem, co byśmy tu robiły bez nich, gdy ciebie, panie Marianie, nie było. Ale musiałeś pan być chory, zmizerniałeś, oczy panu zapadły. Co to jest? Siądź no pan tu koło babci i powiedz nam. Może babcia wynajdzie panu jakie lekarstwo, żebyś był zdrowszym i lepiej wyglądał, bo doprawdy, żeś się pan zmienił.

I z tą naiwną radością, jakiej udać nie podobna, posadziła go koło babki, przysunęła sobie krzesło i usiadłszy naprzeciw Mariana i patrząc mu w oczy, czekała, co powie.

Marian był wzruszony, zmieszany takim przyjęciem; sam nie wiedział, czy się radować tą prawdą, która rozegnała gryzącą mgłę, w której dotąd tonął, czy zaprzeczyć oczywistości i serdeczność tę wziąć za chytrość i za udanie. Ale walka ta trwała tylko krótką chwilę. Gdy podniósł oczy i spojrzał na jej twarz pełną wyrazu życzliwości i przywiązania, gdy w oczach jej pokazała się cała jej dusza, czysta, nieskażona, niezdolna do oszukiwania go fałszywą oznaką uczuć, których by nie doznawała, wyciągnął do niej rękę i drżącym głosem . rzekł:

— Jestem teraz zdrów zupełnie. A gdybym nawet był chorym, to przyjęcie, jakiego tu po kilku tygodniach doznaję, stałoby się najlepszym lekarstwem i wyleczyłoby mię zupełnie.

— Alboż pan mogłeś myśleć, że pana przyjmiemy inaczej, jak otwartym i pełnym przyjaźni sercem? — rzekła staruszka; a potem obracając się do Urszuli, której czoło zaszło nagle zamyśleniem, dodała: — Z wielkiej radości, jaką nam sprawia przybycie pana Mariana, nie zapomnij no, moja gosposiu, że dziś niedziela i że nam jeszcze jeden gość przybywa.

— Prawda, prawda — odpowiedziała Urszula powstając — ale niech no babunia tego gościa trochę wyegzaminuje, bo choć on mówi, że nasze przyjęcie jest dostatecznym lekarstwem, ale mnie się zdaje, że mu i insze się jeszcze przyda. Bo pan niezupełnie zdrów jesteś, panie Marianie! — dodała jakby z wymówką — wnoszę o tym już i stąd, że cię zadziwiła ta radość, jaką nam przyjazd twój sprawił.

Marian, uderzony tymi słowy i tonem, jakim wymówione były, spojrzał na nią bystro i zdawało mu się, że łza błysnęła w jej oku. Porwał się więc z miejsca, wziął jej rękę, przycisnął do ust i ciszej rzekł:

— Teraz doprawdy zdrów jestem zupełnie.

Urszula zaczerwieniła się, usunęła rękę swą i szybko wyszła, a staruszka korzystając z okazji, zaczęła go doprawdy wypytywać o przyczynę tej zmiany, jaką w nim widzi.

Marian wymawiał się, jak mógł. Zmizerowanie swoje przypisywał zmartwieniom familijnym, złej porze i gorszej jeszcze drodze i do innego przedmiotu rozmowę zwrócił. Zapytawszy, jak cały ten Czas przebyły, dowiedział się, że nic nie naruszyło ich pokoju; że jego brat, Kasper, którego śmiałość tak rozgniewała Narbuta i niepokoiła Urszulę, nie pokazał się więcej i w ciągu tych kilku tygodni nie słyszały o nim ani słowa; że pan Anzelm co drugi lub co trzeci dzień po parę godzin przesiadywał przy Urszuli, gdy rysowała, i ciesząc się jej postępem, wszystko przypisywał dobremu kierunkowi, jaki jej Marian nadał; że syn jego co wieczór prawie przychodził; że wówczas wesoło im przemijały godziny, to na rozmowie, to na czytaniu, to na jakiej niewinnej grze, w której wszystko troje mieli udział.

Pani Bolkowska powtórzyła przed Marianem wszystkie pochwały Ignasia, jakie były w liście do Szumejkowej, dodając jeszcze, jak ją to cieszy, że ten młody człowiek jest tak serdecznym przyjacielem Mariana, tak wysoko go ceni, z taką wdzięcznością i wylaniem zawsze o nim mówi.

— Niezmierniem kontenta — dodała staruszka — że ani ojciec, ani syn nie wiedzą, że pan Marian przyjechał. Go to będzie za radość, gdy pana obaczą niespodziewanie. Oni tu wkrótce przyjdą. Bo trzeba, żebyś ,pan wiedział, że ja sobie teraz co niedziela i święto wielką robię fetę i zapraszam ich do siebie na obiad. A odtąd i pan Marian zawsze przyjdzie, nieprawdaż? Niewielki to dla mnie wydatek, a ukontentowanie wielkie. Co dzień kładąc się i wstając dziękuję Panu Bogu, że mi dał na starość takich przyjaciół, z którymi czasem szczupły mój, ale zabezpieczony kawałek chleba, którym mię opatrzył, podzielić mogę. — I rozrzewniona staruszka ze łzą w oku wyciągnęła do niego rękę, którą on z uczuciem synowskim ucałował, dodając, że mu najmilej pod ich dachem i że każdy dowód ich przychylności i przyjaźni jest dla niego wielkim dobrem.

O dwunastej przyszedł pan Anzelm z synem. Przywitanie było szczere, serdeczne, pełne radości nie okazującej najmniejszego śladu przymusu. Szczególniej Ignaś, niezmieniony w niczym, cokolwiek tylko bledszy, nie odstępował go na chwilę, zdawał mu sprawę z całego czasu, jaki tu przebyli; mówił, jak się wywiązał z tego obowiązku, który na niego Marian włożył, dziękował za przyjemność, jaką mu znajomość bliższa tak zacnych osób sprawia; wyznał swoje ukontentowanie, że w nieobecności przyjaciela mógł tak mile spędzać długie jesienne wieczory i przynajmniej rozmową o nim zapełnić brak, jaki z przyczyny jego odjazdu uczuł.

W każdym poruszeniu pięknego młodzieńca, w każdym jego słowie było tyle naturalności, taka otwartość, tak prosto i śmiało patrzył przyjacielowi w oczy, że Marian odetchnął z głębi duszy i tajemnie podziękował Bogu, że jego trwogi oczywiście były przywidzeniem, że mu skarby jego życia i nadzieje jego przyszłości zapewne zachowane zostaną.

Do utwierdzenia go w tej myśli pomogło i postępowanie Urszuli. Wprawdzie Marian śledził z początku jej ruchy, wyraz jej twarzy, jej spojrzenia, gdy spodziewani goście weszli; ale nie dostrzegłszy żadnego zmieszania, nie widząc nic, co by go mogło naprowadzić na myśl, że jakaś straszliwa tajemnica ukrywa się w jej sercu; owszem, znajdując, ją równie uprzejmą, równie serdeczną z ojcem, jak i z synem, opowiadającą Marianowi szczegóły lekcji ze starym, srogie nagany, jakie od niego odbiera, pochwały, które ją czynią tak dumną; słysząc skarżącą się na Ignasia, że ją wczoraj ograł, i mówiącą bez zarumienienia o tych nieszczęśliwych fasolkach, z których Marian takie wyrobił straszydło, uspokoił się w swych trwogach i wrócił do tego błogiego stanu umysłu, jakiego doznaje człowiek, gdy się z okropnego snu obudzi i przy łożu swym na miejscu tej strasznej zmory, co go zadławić chciała, obaczy uśmiechającą się twarz matki i na czole swym drogą jej rękę poczuje.

Tym sposobem bohater nasz powrócił do dawnego trybu życia, do dawnej pracy, do dawniejszych nadziei, które coraz mocniej zagnieżdżając się w jego sercu, stały się dla niego tym pierwiastkiem żywotnym, bez którego nie mógłby już być i oddychać.

Wszakże łatwo sobie wyobrazić, że człowiek tak mało ufający sobie, tak głębokim przejęty uczuciem, taką obdarzony imaginacją, nie używał spokojności zupełnej i bezwarunkowej. Chwile podejrzeń wracały, męczarnie jego odnawiały się często. Lada uśmiech Urszuli, którego sobie natychmiast wytłumaczyć nie mógł, lada spojrzenie jej niby ukradkiem na młodzieńca rzucone, lada cichsze słówko, które Ignaś wymówił, a którego Marian nie dosłyszał, były dostateczne do obudzenia jego trwogi, do odebrania mu snu i pokoju. A chociaż najzupełniejsize miał przekonanie o otwartym i uczciwym postępowaniu przyjaciela, o przywiązaniu i przyjaźni Urszuli; chociaż wiedział, że się z sobą widują tylko wtedy, kiedy i on jest obecnym, że nie kryją się przed nim ze wzajemną dla siebie życzliwością i nie udają obojętności, która by była głębszego zajęcia pokrywką, zawsze jednak stan ten stawał mu się coraz nieznośniejszym i znękał go nareszcie tak, że po kilku tygodniach walki postanowił z niego wyjść stanowczo, przełamać nareszcie wstyd, który go od wyjawienia namiętności tej powstrzymywał, i świętością sakramentu zabezpieczyć się i ód utraty osoby, bez której życie byłoby mu nieznośnym, i od zabiegów przyjaciela, które dziś mogły mu się wydawać rzeczą niewinną i pozwoloną a wówczas stałyby się już zbrodnią, na którą by się pewnie poczciwe serce jego wzdrygnęło.

Taką logiką powodowany i takimi przyciśniony uczuciami, napisał do ojca list następujący: „Najdroższy Ojcze!

„Ty, coś mi dał życie, któryś mię zawsze tym więcej kochał, im trudniej ci przychodziło zadośćuczynić sercu i obowiązkom, jakie Bóg na ciebie włożył; ty, coś najpiękniejsze lata swe przebył w troskach, w niesnaskach familijnych i wiesz najlepiej, jak dojmujące są i bolesne ciernie domowego życia, ty mię zrozumiesz pewnie i dlatego do ciebie naprzód udaję się z tym wyznaniem, którego nikomu jeszcze nie zrobiłem. Tajemnica, którą ci, najdroższy ojcze, powierzam, już od lat czterech leży w głębi mego serca. Tak przywykłem karmić się jej powabem w cichości i milczeniu, że mi i żal, i wstyd podnieść tę zasłonę, pod którą chowałem ją, jak jaką świętość, co się stała treścią wszystkich moich myśli i skrzydłem, ma którym niekiedy wyżej i śmielej unosić się mogłem. Czuję wszakże, że tak dalej zostać nie może. Chociaż zewnętrznie niepodobny do innych ludzi, w usposobieniu jednak wewnętrznym jestem widać taki sam, jak i inni.

„I mnie, mój drogi ojcze, pędzi coś naprzód; i ja, jak i każdy człowiek, nie przestaję na tym, co mam; pragnę więcej, sięgam dalej i niekontent z tego szczęścia, którego obecnie używać mogę, chcę złote moje mary zamienić w rzeczywistość, zdjąć z nich tęczową ich sukienkę, ubrać je w zwyczajną odzież ziemską; niestety! może dlatego, aby uleciały na zawsze i zostawiły mi wieczną po sobie żałobę.

„Cóż robić, muszę ulec temu gwałtowi serca, tej potrzebie, z której mię natura nie wyłączyła, chociaż kształcąc mię tak dziwacznie, może powinna była obmyśleć dla mnie jakiś inny cel, w którego osiągnieniu znalazłbym tę odrobinę radości, jakiej tu na ziemi każda żyjąca istota doznawać ma prawo. Nie dziw się więc, drogi ojcze, że i ja, którego postać budzi wstręt w każdym, co mię znienacka spotyka, na którego kobiety poglądają jak na zmorę, która się czasem w śnie przykrym zjawia, pokochałem najpiękniejszą z nich wszystkich, przylgnąłem do niej całą myślą i od lat czterech noszę w sercu jej obraz, czując to dobrze, że jeżeli mam doznać na ziemi jakiej złotej chwili, to tylko przez nią i z jej ręki otrzymać ją mogę.

„Teraz tedy wiesz, mój ojcze, do czego ten długi i kręty wstęp dążył, i słowo to, którego potężne znaczenie czuję więcej niż każdy inny, co je płocho i bez zająknienia wymawia, wymówionym wreszcie została. Ty je słyszysz pierwszy, drogi ojcze, bo ty dla mnie najpobłażliwszym być powinieneś i bez wątpienia będziesz. Co najgorszego spotkać mię może od ciebie, to to, że tę miłość moją, nieujętą i głęboką, nazwiesz może nieszczęściem, gdy tymczasem każdy inny, komu bym ją wyznał, wyśmiałby to, co w moich oczach jest rzeczą poważną, nazwałby głupstwem, co ja mam za świętość, mianowałby szaleństwem, co jest pierwiastkiem sił i zdolności mojego ducha.

„Nie będę ci opisywał, 'drogi ojcze, tej, co nowe to życie w serce moje wlała. Widziałeś ją kilka razy i uważałem, . żeś sam patrzał z ukontentowaniem na to cudne lice, w którym piękniejsza jeszcze maluje się dusza. Domyślasz się, drogi ojcze, że to jest wnuczka naszego poczciwego Narbuta, pod którego dachem znajdowałem pociechę i ulgę wówczas, gdym przebywał w domu twoim, gdym patrzył ma twoje męczarnie, gdym na próżno chciał je złagodzić i sam odepchniętym był przez rodzinę twą i rezydentów, którzy ani twego pokoju, ani twego honoru nie szanowali.

„Porównanie ciszy i spokojności tego skromnego domku z wrzawą i niesnaskami twojego dworu, natchnęło mi tę myśl, że jeżeli życie moje nie ma przejść samotnie i bez owocu, jeżeli i mnie przeznaczono doznać domowego szczęścia i familijnej radości, to mi jej nikt inny nie da, tylko ta, którą opatrzność jakby umyślnie na drodze mojej po, stawiła, którą o działa niewysłowionym wdziękiem, której dała prostotę obyczajów, moc charakteru i miłość sztuki, której oko i duszę urobiła tak, że ją potworna postać moja nie razi i od okazywania mi przywiązania i serdecznej przyjaźni nie odstręcza.

. „Otóż teraz, ojcze drogi, na cienie matki mojej zaklinam cię, pozwól mi powiedzieć jej, czym jest dla mnie i czym zawsze będzie. Jeśli się dowie, że moje uczucia nie są tylko braterskim przywiązaniem, nie są zwyczajną przyjaźnią, ale są tą miłością głęboką i świętą, której nawet wzajemność jej powiększyć ani wstręt zmniejszyć nie zdoła; jeśli i wówczas nie odepchnie mię od siebie, nie odwróci się na zawsze i nie zadrży na tę myśl, aby życie jej przeszło obok mnie, którego natura tak srogo upośledziła, to pozwól mi podać jej rękę i poprzysiąc przed Bogiem, że będę opiekunem i stróżem szczęścia i pokoju tej, która odważy się być pociechą, radością i ozdobą mojego życia.

„Nie mówię ci, drogi ojcze, o względach rodu i majątku. Jest to wnuczka przyjaciela twego, jedynego może, jakiego w życiu swym miałeś; jest to kobieta wychowana w mierności, w prostocie obyczajów, bez tych wymyślnych potrzeb, które dają tylko troski, a żadnego zaspokojenia. Zresztą czyż o tym nie wiem, że o mnie myślisz, że dla mnie odkładasz, że dla mnie walczyłeś i walczysz z rozrzutnością twej rodziny i nawet na imię skąpca dla mojej małości zarobiłeś?

„Ojcze mój! te dary twego serca wtenczas tylko będą mi drogie, jeśli pozwolisz, abym się nimi z nią mógł podzielić. Ja sam czyżbym wymagał od ciebie takich zabiegów, takiego pasowania się z tymi, co by chcieli odebrać ci, wszystko, a mnie ze wszelkich praw moich wyzuć?

„Przyślij mi więc, drogi ojcze, swoją odpowiedź i swoje błogosławieństwo. Szczególniej zaś skłoń starego Narbuta, żeby się nie przeciwił, żeby nie skrupulizował, żeby sobie nie wyobrażał, że albo ty, mój ojcze, albo ja będziemy mogli pomyśleć, że jemu lub rodzinie jego przez ten związek zrobi się jakiś honor. Bóg widzi, że głupstwo takie nigdy w głowie mojej nie postało. Jeżeli tu ma być jakiś honor i łaska, to nie z naszej strony. Majątek jest rzeczą błahą: jest to sprzęt potrzebny wprawdzie, ale który się może złamać i zepsuć. Kto daje szczęście, ten czyni łaskę; kto się poświęca, ten jest wyższym, tego szlachectwo wielkim jest przed ludźmi i prawdziwym przed Bogiem. Powiedz mu to, najdroższy ojcze! Zaklnij go na starą waszą przyjaźń, zaręcz mu imieniem twego syna, którego serce lepsze niż jego postać, że przysięgając drogiemu dziecku jego wiarę i miłość, poprzysięgnę oraz wdzięczność za (to szczęście, które mi da, za tę ofiarę, którą miłości mojej przyniesie."

XIX

Po wyprawieniu tego listu Marian był daleko spokojniejszym. I rzeczy samej zrobił on krok wielki. Przełamawszy ten. wstyd, który dotąd język jego krępował, pewny, że wyznanie jego uczuć, że obraz stanu jego serca dojdzie do tych wszystkich, których to interesować może, oczekiwał rozwiązania swego losu z rezygnacją duszy męskiej i na wszystko przygotowanej. A chociaż teraz rzadziej jeszcze niż dawniej łudził się słodkimi nadziejami, że życzenia jego uwieńczone zostaną, a częściej daleko drżał na samą myśl, że mu przyjdzie wkrótce może pożegnać się na zawsze ze złotymi snami, które tak ukochał, co tak wdzięcznie przyszłość jego zdobiły, pocieszał się jednak tym, że jeżeli cios tak śmiertelny ma go uderzyć, to nie z własnej jego wypadnie ręki, nie będzie samobójstwem, czym byłby oczywiście, gdyby był dłużej milczał i z takim uporem miłość swą i zamiary ukrywał.

W takim znajdując się usposobieniu i tak przygotowawszy swą przyszłość, pracą starał się skrócić sobie czas oczekiwania; gdy go Ignaś jak zwykle odwiedzał, okazywał mu jeszcze większą życzliwość, rozmawiał z nim o sztuce, dawał rady, wypytywał się o jego zajęcia biurowe; częściej niż dawniej odwiedzał pana Anzelma i sprowadzał go do siebie, a gdy razem wieczorem lub w niedzielę w południe odwiedzali ciche mieszkanie na Nowomiejskiej ulicy, Marian okazywał się żywszym i rozmowniejszym, niż był dotąd; żartował z pana Anzelma, że młodzieńczym okiem pogląda na jego uczennicę, że podstępnie stara mu się odebrać tak drogą dla niego lekcję i ufność jej w jego umiejętności i biegłości podkopuje; prześladował Urszulę, że częściej teraz udaje się po radę do starego nauczyciela niż do niego, a gdy on co pochwali lub zgani, to z niedowierzaniem patrzy w oczy panu Anzelmowi, czy pochwałę tę lub naganę potwierdzi.

Wszyscy śmieli się z tych przycinków, cieszyli się z dobrego humoru, który okazywał; Urszula jednak poczuwała tajemną trwogę wtedy, gdy Marian śmiał się, a Ignaś oddawał się zamyśleniu, słysząc takiego rodzaju żarty, które zdawały się mieć jakiś grunt prawdziwy i do kogo innego odnosić się mogły.

Wszakże Marian, dręczony coraz większym niepokojem, nie zawsze był tak wesołym i żartobliwym. Czasem okazywał dziwną jakąś gorycz i niepobłażliwość względem ludzi i w sądach swych o nich był ostrym i sarkastycznym aż do przesady. I tak raz opowiadał o jednym niby miłośniku sztuki, wielkim panu, który na (malarstwie znał się po pańsku, tj. umiał kilkanaście wyrazów z terminologii artystycznej, i dowiedziawszy się, że jest jakiś garbaty malarz, który się z obrazami swymi chowa i żadnego nie kończy, przyszedł do niego nie dla obstalunku, ale dla apetytu przed obiadem, i zadecydował, że w jego robotach nie ma szkoły, que la touche n'est pas assez ferme ; że dobrze by było, aby miał inną manierę, aby w figurach jego było więcej ruchu, a w całości więcej tego clairobscur , co to takie a takie być powinno! Wtedy Marian z gorzkim uśmiechem dodał:

— I to jest u nas znawstwo! Wymaga ono tylko tytułu i pewnego w towarzystwie znaczenia; nie potrzebuje żadnej pracy, ale przejechania się raz i drugi za granicę i pogapienia się w Luwrze, w Watykanie i we Florencji . To już upoważnia takiego łaskawego protektora sztuki do pokiwania głową na widok roboty ślęczącego przy sztaludze swej artysty i do zacytowania mu zaraz Verneta , Delarocha lub Szefera . Ależ i ten biedak był także za granicą i on patrzył i przypatrywał się, a przypatrywał się okiem z techniczną częścią sztuki obeznanym; i on szukał prawdy, i medytował nad nią, i często napatrzywszy się na kolory Tycjana lub Vandyka, całą noc nie spał, bijąc się z myślami, jakim oni czarodziejstwem, jaką tajemnicą doszli do tego blasku i życia. A jednak taki medyceusz , co przebiegł tylko galerię ziewając, więcej daleko wie niż ów malarz, co w niej miesiące i lata przepędził, i jeśli łaskawy pan raczy się zniżyć do odwiedzenia jego pracowni, musi nieborak przyjmować rady, które mu się jak jałmużna rzucają, i połykać uwagi robione z taką impozycją i efronterią, że słuchając ich głupieje i języka w gębie zapomina.

— Czy myślisz, że tego nie ma wszędzie? — mówił wówczas pan Anzelm.

— Zapewne, musi to tak być wszędzie — odpowiadał Marian — bo wszędzie sztuka jest. trudną, a sąd o niej łatwy i każdy mniema się do niego upoważnionym. Ale nigdzie pewnie to straszliwe znawstwo nie grasuje tak i nie depcze do tego stopnia artystów, jak u nas, bo też nigdzie nie ma tej wkorzenionej opinii, że ziomek nasz nie jest w stanie w żadnej sztuce celować i że z innej zupełnie gliny niż Niemiec lub Francuz ulepiony. A przy tym — mówił dalej głosem ostrzejszym i bardziej przenikliwym — gdzie indziej ci panowie znają się rzeczywiście, kochają sztukę nie żartem, gromadzą jej płody w swoich domach i postawiwszy to amatorstwo niemal za cel swego życia, nabywają niejako prawa mówić prawdę tym, których pracę uszanują, talent ocenią, geniusz podziwią, a dzieło zakupią. Ale u nas byle gadać, byle się z czymściś popisać, byle cośkolwiek bądź udawać. I tak jest we wszystkim. Próżność i aktorstwo zabija nas w sztukach, zabija w naukach i w życiu prywatnym wykrzywia i śmiesznymi czyni. Przypatrzmy się sobie dobrze, a postrzeżemy, że ten udaje artystę, a ten znawcę, ten poetę, a tamten krytyka, ten katolika, a ten gardzącego postami i modlitwą, ten pana, a ten demokratę; słowem, biedna nasza społeczność wydaje mi się czasem jak trupa prowincjonalnych komediantów, z których każdy łże to słowem, to strojem, to miną, gdzie primadonny chwieją się pod wyskubanymi piórami i wytartym aksamitem, pierwsze role dmą się pod szychem i mitrą z kartonu, gdzie łachmany tylko prawdziwe i głód, bo każdy jest razem aktorem i publicznością i za mizerne swe szamotanie się ani zapłaty, ani oklasków nie odbiera.

Czasem, gdy wyższa, poetyczniejsza zdarzyła się materia, ożywiał się zupełnie inaczej, podnosił się, wydawał się jakby natchnionym i nie zważającym wcale na tych, co go słuchali.

Raz mówili o różnicy sztuki starożytnej i nowej, a stąd o różnicy form i wyrazu w najwyższym typie piękności pogańskiej i chrześcijańskiej. Marian rzekł:

— Wszystkie przymioty, podniesione do nieskończonej potęgi i stanowiące najwyższą doskonałość, jednoczą się w pojęciu bóstwa, które jest oraz najwyższym ideałem piękności, jaki sobie człowiek wyrobić może. Lecz sztuka musi ten ideał ograniczyć odpowiedną mu formą, gdyż inaczej zostałby zawsze pojęciem oderwanym, dostępnym tylko rozumowi, a nie wyraziłby się tak, aby się uprzytomnił imaginacji i uczucie ludzkie przeniknął. Najpiękniejszą zaś dla człowieka formą jest kształt ludzki, gdyż nie tylko twarz ludzka zdolna jest wyrazić przymioty powagi, dobroci, mocy, majestatu itd., ale nawet postawą i ruchem swych części ciało ludzkie może wymówić pewną myśl, może oddać uczucie i poruszenie ducha wysłowić! Stąd więc zjednoczenie bóstwa z człowieczeństwem uformowało najwyższy typ piękności, równie w sztuce pogańskiej, jak i chrześcijańskiej! Ale w zjednoczeniu tym odbiło się całe życie Greków i chrześcijan, cała przewaga, jaką dla pierwszych miała ziemia nad światem duchowym, a dla drugich świat duchowy nad ziemią. Stąd sztuka grecka podniosła człowieka do bóstwa przez podniesienie kształtów ludzkich do najwyższej doskonałości rozmiarów, przez nagość, aby ich doskonałość i pełność życia była widniejszą, przez złożenie na licu wiecznie młodym i cudnie urobionym dumy, nieodłącznej od majestatu, powagi i mocy niewysilonej i spokojnej, co wszystko stanowiło główne pojęcie bóstwa i razem uprzytomniało ziemię, ale do wyższej podniesioną potęgi i tylko przez czystość form oczyszczoną. Dlatego to najwyższy typ piękności sztuki greckiej objawił się nie w malarstwie, ale w rzeźbie, i wyraził się przede wszystkim w tym nieśmiertelnym dziele, w Apollinie Belwederskim, który już sam przez się jest najdoskonalszym greckiego ducha wcieleniem. W chrześcijaństwie zjednoczenie to bóstwa z człowieczeństwem, świata nieskończonego ze skończonym, nie było już ideą tylko, ale stało się, owszem, rzeczywistością. W Grecji człowiek stawał się Bogiem i podnosił się;.

tu Bóg stał się człowiekiem i w celach nieskończonej miłości, jakiej pojęcia starożytność cała nie ma, do natury się ludzkiej zniżył i niezmierność swą formą ludzką ograniczył, stąd najwyższym typem piękności w sztuce chrześcijańskiej jest Chrystus, a jego postać i boskie oblicze jest i musi być wcale różne, daleko wyższe i piękniejsze od tego wszystkiego, co sztuka grecka najdoskonalszego wymyślić zdołała. Rzeźba nie ma dość środków do wydania tej głębokiej myśli, jaka się po tej boskiej postaci rozlewa. Oddanie tej twarzy, łagodnej i miłującej, nieskażonej żadną ziemską namiętnością, a jednak wzruszeniom natury ludzkiej nieobcej, żyjącej nie życiem ciała, ale życiem duszy, pełnej czystości i niewysłowionego dziewictwa, pełnej pokoju i tej potęgi wejrzenia, które tylko Bóg mieć może, jest właśnie najwyższym malarstwa tryumfem. Dlatego to malarstwo jest przede wszystkim sztuką chrześcijańską, której dzieła najwłaściwiej w świątyni pańskiej mieścić się mogą i powinny, aby to uzacnienie ciała ludzkiego duchem bożym, aby to zstąpienie Boga na ziemię uczyło nas tej drogi, jaką dążyć mamy tam, gdzie jest nasze dziedzictwo i wskazana nam przez wiarę siedziba.

Ta niezwykła wesołość Mariana i jego humor, to sarkastyczne usposobienie lub znowu podniesienie jego ducha zastanawiały jego przyjaciół. Wiedzieli oni, że musi być jakaś przyczyna tych jakby gorączkowych objawień i coraz mocniej się niepokoili. Wszakże ani Urszula, ani Ignaś nie śmieli go zapytać, co mu się stało, i nie domyślali się bynajmniej, że Marian oczekuje rozwiązania zagadki swojego życia, z którą i cała ich przyszłość tak ściśle była związana.

Dopiero w przyszłej połowie grudnia odebrała Urszula list z napisem: „Do rąk własnych panny Urszuli Narbutówny". Zdziwiona i jakimściś tajemnym niepokojem tknięta, poszła do drugiego pokoiku i drżącą ręką spory ten pakiet otworzyła. Był tam list Narbuta i list Mariana do ojca, który jej dziadek w oryginale przesłał. List starego Litwina zawierał następujące słowa:

„Moje najdroższe dziecię!

„Widać, że opatrzność kieruje tak krokami człowieka, że co dla jego dobra i zbawienia obmyśli, tego uniknąć mu trudno, choć to może nie zgadzać się z jego krótkowidzącym rozumem i przeciwić się jego woli, ziemskimi ponętami złudzonej. Z dalszych słów moich i z przyłączonego tu listu wyrozumiesz, dlaczego to piszą i dlaczego sądzę, że bodaj czym się nie pomylił, przeciwiając się w duszy temu, co może ci przeznaczono i co może do dalszego szczęścia twojego i ustalenia twego losu ma ziemi było potrzebnym. Dowiedz się więc, moja droga Urszulko, że już wtedy, gdym cię z domu mojego wywiózł, postrzegłem, że ten zacny człowiek, którego piękną duszę natura tak ułomnym i niepoczesnym okryła ciałem, oddał ci swe serce i pokochał taką miłością, która mogła wówczas mój i twój pokój zamącić, a nie dać ci tego szczęścia, jakiego dla ciebie pragnąłem i pragnę. To był główny powód, dla którego pozbawiłem się twego widoku i niejako ukryłem cię w dalekim i nie znanym nikomu zakącie. Ja chciałem, abyś ty miłości jego nie postrzegła, aby on o tobie zapomniał.

„Bóg widać chciał inaczej, kiedy was znowu zbliżył, kiedy serca jego ani oddalenie tnie oziębiło, ani czas nie zmienił, kiedy, jak z listu jego widzisz, wszystkie jego nadzieje w przyszłości zależą od ciebie i ty jedna tylko możesz się stać pociechą i ozdobą życia człowieka, który na wszystko dobre na ziemi zasługuje. Z tych jednak słów moich nie wnoś, moje jedyne dziecię, abym ci cokolwiek radził i moje własne zdanie w tej rzeczy, i moje chęci narzucał. Idzie tu o ciebie, o twoje przyszłe lata, których, da Bóg, będzie wiele, o tę nieprzeliczoną liczbę godzin, z których też lata składać się mają, a z których, ani jednej nie chciałbym widzieć zatrutej moją radą lub zasępionej tym wspomnieniem, żeś mnie, a nie siebie, nasłuchała.

„Wiem. ja, jak go szacujesz, jak serdeczną masz dla niego przyjaźń. Ale rozważ dobrze, czy te uczucia, które ku niemu serce (twoje skłaniają, są takie, jakich mąż ma prawo żądać od żony, jakie Bóg przepisał mężczyźnie i kobiecie, 'których tak ściśle połączył i na wszystkie godziny i minuty życia obok siebie postawił.

„Pójdź więc, moje dziecię, do kościoła, upadnij na kolana przed ołtarzem Matki Boskiej i proś tej pośredniczki naszej, aby ci na tej drodze kierującą podała rękę, aby promieniem swej nieskończonej miłości oświeciła twoje serce i ochroniła cię od błędnego postanowienia. Cokolwiek zaś postanowisz, napisz mi zaraz, abym mógł uspokoić tego poczciwego ojca, który rad by synowi swemu nieba przychylić. On mnie zaklął na starą przyjaźń naszą, na wszystkie męki i cierpienia, przez które przeszedł, abym się nie przeciwił, abym cię skłonił do oddania serca i ręki temu jego dziecku, które nad wszystko kocha i którego szczęściem pragnie ostatek życia swego osłodzić!

„Że się nie przeciwię, to ze słów moich miarkujesz, ale żebym cię skłaniał, żebym ci radził lub cokolwiek bądź przykazywał, od tego niech mnie Bóg uchowa. Wszystko zostawiam twojej woli i twej decyzji, jaką ci gruntowna rozwaga i serdeczna modlitwa natchnie. Dotąd nic temu biednemu ojcu nie odpowiedziałem. Odpowiem mu wtedy, gdy twój list odbiorę, i odpowiem to, co mi ty podyktujesz. A teraz ściskam cię, moje jedyne dziecię, i błogosławię, prosząc przy tym ukrzyżowanego Boga i pośredniczki naszej, miłosiernej Matki Jego, aby serce twe na dobrą drogę naprawili, abyś nigdy nie pożałowała postanowienia, które dziś zrobisz, i tego słowa, które mi prześlesz, a które, pamiętaj, ma być stanowczym i niecofnionym."

Urszula, przeczytawszy te słowa, oparła czoło na 'dłoniach i tak długo siedziała pogrążona w myślach i jakby wewnątrz siebie patrząca. Po chwili łzy zaczęły padać na leżący przed nią papier i ulżyły ścieśnionemu sercu. Powstała więc z miejsca, przeszła się kilka razy po pokoju i potrząsłszy głową, jakby chciała odpędzić od siebie cisnący się obraz, który plątał jej myśli i nie pozwalał nic przedsięwziąć i postanowić, otarła oczy i usiadłszy na dawnym miejscu, zaczęła czytać list Mariana.

Na pięknej jej twarzy malował się żal i litość nad biednym człowiekiem, który tak dobrze czuł swoje położenie, którego serce teraz dopiero zupełnie pojęła.

Czytanie to często sobie przerywała, wspierając głowę na dłoni i ważąc te słowa, które widocznie tak ciężką wyrażały walkę. Koniec listu odczytała kilka razy, wpatrując się w to jego miejsce, którego głębokie znaczenie stopniowo niby rozwijało się przed jej oczami. Nareszcie skończywszy, położyła go na stole, powstała, potem rozwinęła na nowo list dziadka, przebiegła go raz jeszcze, schowała oba listy za gors szlafroczka i odziawszy się prędko, wyszła.

Była wówczas godzina dziewiąta z rana. Pani Bolkowska jeszcze nie wróciła z kościoła, a Zuzanna, zajęta przyrządzeniem kawy dla obu pań, nie uważała, co się stało z panienką, o którą staruszka powróciwszy troskliwie wypytywała. Tymczasem Urszula, bojąc się spotkać z babką, poszła prosto Nowomiejską ulicą.

Dzień był mroźny, ale pogodny. Słońce zaczynało' się podnosić i promienie jego to błyskały niekiedy brylantowymi iskrami na dachach, domów, na miejscach nie rozbitych saneczkami i kołami powozów, to migotały tęczowym odłamem we frędzlach lodowych, które przy gzymsach kamienic zwisały.

Śnieg skrzypiał pod nogami przechodniów tam, gdzie go nie zrzucono z chodników. Ruch na ulicach był wielki: jedni spieszyli na targ, inni już z targu do domu, ci szli do kościoła, tamci do biura lub do otwierających się magazynów.

Pięknym jest widok wielkiego miasta w czasie pogodnego zimowego poranku; wszakże nie jest jeszcze tak uderzającym, aby mógł na siebie zwrócić uwagę człowieka, którego nadzwyczajne położenie wyłącza niejako z reszty tłoczących się wkoło niego ludzi i przesuwających się przed oczami jego przedmiotów. Urszula szła z podniesioną głową, z bladym i poważnym licem, z okiem gdzieś daleko wytężonym, i nie czuła tego zgiełku, co ją potrącał, nie widziała tych twarzy okrytych rumieńcem, wywołanym przez świeże i ostre powietrze, nie postrzegła tego blasku, który bił od śniegu, i tych cudnych barw, które się malowały w słupach dymów, wznoszących, się nad dachami.

Tak stanęła na Rynku Nowego Miasta. Tam, obejrzawszy się, postrzegła z daleka wyniosłą, starożytną dzwonnicę kościołka Panny Marii; przypomniała sobie słowa listu dziadka i udawszy się w tę stronę, wkrótce przed ołtarzem opiekunki serc zranionych uklękła.

Msza właśnie się kończyła. Gdy ksiądz odszedł od ołtarza, wyszli i ludzie, co nabożeństwa słuchali, i pospieszyli do zwyczajnej pracy, do codziennych zabiegów, do tych myśli przywiązanych do ziemi, które tylko sen przerywa, gdy zdrowy, i modlitwa odwiązuje, gdy szczera i gorąca.

Kościół zrobił się pustyni i milczącym i Urszula została sama jedna, z okiem wzniesionym w twarz Bogarodzicy i z sercem wyznającym swoją słabość i błagającym o radę i umocnienie. Tak klęczała póty, póki dziadek kościelny, zniecierpliwiony długim samotnej panienki modleniem się, nie zaczął brzękać kluczami, dając znać, że kościół zamyka.

Gdy hasło to nic nie pomogło i gdy postrzegł, że go Urszula ' zatopiona w myślach nie słyszy wcale, zbliżył się do niej i chciał bez ceremonii ostrzec, że już czas iść do domu i wziąć się do jakiej roboty. Ale gdy spojrzał na tę twarz tak piękną i wyrazistą, na te oczy wzniesione, którym dwie kropliste łzy dodawały blasku i wymowy, prosty ów człowiek zrozumiał, że tam, w tym sercu, musi się coś dziać, co się nie co dzień zdarza, i nie śmiejąc przerywać tej rozmowy z Bogiem, cofnął się kilka kroków i postanowił czekać. Wtedy Urszula usłyszała jego kroki, ocknęła się ze swego rozmyślania i powstawszy, a widząc, że kościół zupełnie pusty, zapytała:

— Czy chcesz już zamykać, staruszku?

— A już czas, panienko, czas dawno — odpowiedział łagodnie — ale nie chciałem ci przerywać.

— O! dobrześ zrobił — rzekła z westchnieniem i spojrzawszy jeszcze raz na ołtarz, a kładąc rękę na sercu, dodała: — Ale już skończyłam.

— I co się ma stać, to się stanie, moja piękna panienko — rzekł stary — boś się bardzo gorąco modliła i Matka Boska pewno cię wysłuchała.

— Dziękuję ci, dziękuję, że mnie umacniasz — odpowiedziała Urszula i postrzegłszy współczucie w jego poczciwej, choć ordynaryjnej twarzy, kiwnęła mu głową z wdzięcznością i poszła. Stary szedł za nią stukając butami po posadzce kościoła i zaczął głośno mówić:

— Zdrowaś Maria, łaskiś bożej pełna... — póki nie zbliżył się do drzwi, które zaryglował zwyczajnym trybem i kończąc; — mód! się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej — gdy podniesionym głosem wymawiał: — Amen — z trzaskiem dwa razy klucz w zamku obrócił.

Marian tej nocy nie spał wcale. Nie odbierając tak długo odpowiedzi od ojca, coraz bardziej się niepokoił, a przypisując zwłokę tę nie jemu, ale Narbutowi, tym mocniej trwożyć się zaczął. Już i praca ani go rozerwać, ani pocieszyć nie mogła. Leżały pędzle przygotowane, farby rozłożone były na paletrze, płótno czekało na sztaludze, a biedny artysta siedział w krześle z głową opartą na ręku, przysłuchując się, czy kto nie stuka na schodach i pożądanej nie niesie wiadomości. Już była blisko godzina jedenasta, gdy mu się zdało, że czyjeś kroki słyszy. Powstał więc i oparty na poręczy krzesła, stał z okiem ku drzwiom wytężonym i z bijącym sercem. Przeszła tak chwila, przez którą oddech swój wstrzymywał i każdy prawie puls w ciele swym słyszał. Na schodach ucichło; już mu się zdało, że się złudził, gdy się drzwi zwolna otwarły i weszła Urszula.

Podziwienie jego było tak wielkie, przeczucie jakiejś Męski tak go silnie ogarnęło, że się nie ruszył z miejsca i słowa wymówić nie mógł. Ona była blada i poważna, szła chwiejąc się, jakby ją siły opadły, i gdy się zbliżyła do miejsca, gdzie stał Marian, bez uśmiechu, ale z wejrzeniem łagodnym podała mu rękę, a potem siadając na stojącym obok krześle, rzekła cichym i jakby złamanym głosem:

— Usiądź pan przy mnie, panie Marianie.

Marian usiadł, patrząc z drżeniem ma jej twarz piękną i zamyśloną i gdy przez niejaki czas milczała, jakby starała się odetchnąć i zebrać się z myślami, rzekł:

— Droga panna Urszula! Musi to być rzecz ważna, kiedy cię sprowadziła aż tu, gdzie obraz twój przebywa już dawno i szanowany jest w mej myśli i duszy jak jaka świętość.

— Teraz wiem o tym, panie Marianie — odpowiedziała z lekkim westchnieniem — i dlatego tu przyszłam. Ale nim o tym mówić zaczniemy, przeczytaj pan to, co mi dziadek mój pisze.

Marian wziął drżącą ręką i zaczął czytać. Ona patrzyła na niego spokojnie; a widząc, jak wzruszenie jego wzrastało, jak ręka coraz mocniej drżała, jak wreszcie łza zawisła na długich jego rzęsach, rzekła z bolesnym uśmiechem:

— Biedny dziadunio! jak on musiał być wzruszony, gdy to pisał.

Marian nic nie odpowiedział, ale gdy skończył czytanie, powstał, przeszedł się kilka razy po pokoju trąc czoło, a potem stanąwszy przed nią i wyciągając rękę, którą ona z wyrazem współczucia ujęła, rzekł:

— Urszulo! daruj mi, żem was tak zmartwił. Teraz czuję, jak nierozważnie postąpiłem. Ale Bóg widzi, żem już nie mógł zamknąć w sobie, co mi piersi rozrywało.

— Nie masz pan sobie nic do wyrzucenia, drogi panie Marianie — odpowiedziała spokojnie i poważnie —postąpiłeś jak człowiek zacny i uczciwy. Walczyłeś z sobą długo, boś mnie ocenił za wysoko, a siebie za nisko, bo moje szczęście było ci droższym niż twoje własne. Ale co się stać miało, stało się. Dziś rano odebrałam ten list, który mi otworzył oczy i całą zacność twoją odkrył; dziś także przeczytałam i twój do ojca, który mnie do głębi duszy przeniknął. Możem ja nie zasłużyła na tyle miłości, ile masz dla mnie, może nie zdołam wszystkich snów twoich zamienić w prawdę, wszystkich nadziei twych w rzeczywistość. A jednak musi być we mnie jakaś wartość, kiedy ja tylko mogę się stać pociechą i ozdobą takiego życia, jak twoje. I będę nią, panie Marianie; Oto moja ręka i moje słowo. Nie cofaj się przyjacielu! — dodała głosem wzruszonym i wyciągając do niego dłonie — i nie miej za złe prostej dziewczynie, którą duch twój od ziemi podniósł, że przekracza jej formy i sama ci to słowo przynosi.

— Urszulo! Urszulo! — zawołał wówczas Marian, składając przed nią ręce z daleka i nie śmiejąc się przybliżyć — pamiętaj na ostatnie upomnienie twojego dziadka, pamiętaj, że to słowo stanowcze i niecofnione.

— Ja też — odpowiedziała z mocą — nie wymawiam go płocho i bez namyślenia, bez rozważenia wszystkich obowiązków, jakie na mnie wkłada, bez rozmierzenia całej długości czasu, przez który mię obowiązywać nie przestanie. Wiem ja, wiem o tym, że to słowo stanowcze. Ale i ty, drogi panie Marianie, wiedz także, że postanowienie moje święte. Weszło ono do mojej piersi w ciszy kościoła, gdziem klęczała długo, gdziem się gorąco modliła, gdziem miała czas rozważyć wszystko i wyprosić sobie u Boga to natchnienie, które mi też udzielonym zostało.

Marian patrzał na nią przez niejaki czas z wyrazem niewypowiedzianej miłości i podziwienia; potem czoło jego zaszło zamyśleniem, w oczach pokazały się łzy jakiegoś głębszego jeszcze uczucia i wówczas zbliżył się do dawnego miejsca, usiadł i głosem poważnym i przeniknionym rzekł: . — Urszulo! nie zapytuję cię, czy mię kochasz. Byłbym szalonym, gdybym myślał, że to być może. Ty masz dla mnie miłość siostry, serdeczną przyjaźń przyjaciółki, o tym wiem i opierając się na tym przekonaniu, że uczucia te, jakie dla mnie mieć możesz, do szczęścia twego wystarczą, prosiłem o pozwolenie podania ci mej ręki i połączenia życia twojego z moim. Ty znowu dowiedziałaś się teraz, czym dla mnie jesteś; czujesz to, że nie znajdziesz dla siebie lepszego opiekuna, że żadna ręka tak po macierzyńsku nie osłoni cię w każdej godzinie życia, że cię żadne serce tak nie ukocha, żadna myśl tak wysoko nie podniesie; ty wiesz, że jesteś dla mnie wszystkim, co dobre, co piękne, co święte, że bez ciebie życie moje byłoby złamane i dowlekłoby się bez pociechy i użytku do tego kresu, który mu Bóg przeznaczył, i dlatego przyszłaś tu, szlachetna i litościwa istoto, i podajesz mi tę rękę, której tak gorąco pragnąłem, a którą teraz z drżeniem przyjmuję. Ale bądź szczerą, Urszulo! Niczym mi nie wyperswadujesz, żeby to nie była ofiara. Powiedz mi więc, czy ofiara ta nie będzie za ciężka, czy żadna postać, taka, co by i serce, i oko twe pociągała ku sobie, nie stanie między nami i nie powie ci: Zanadtoś zaufała swym siłom, zepsułaś, niebaczna, dni swoje!

Urszula mocno pobladła i łzy mimowolne puściły się z jej oczów. Wkrótce jednak opanowawszy to rozrzewnienie, powstała z miejsca i zbliżając się do zadziwionego tym jej poruszeniem Mariana, rzekła:

— Co myślisz, wiem. Z tej chwilowej zapewne słabości, której nie taję, spowiadałam się tam, gdziem na kolanach błagała o światło i natchnienie. Przed tobą, drogi mój przyjacielu, wyspowiadam się w innej chwili, boś powinien znać do gruntu to serce, które ma być twoim. A teraz do widzenia się. Będę miała dużo do myślenia, dużo do pisania; nie przychodźcież do mnie obydwa aż za trzy dni.

To powiedziawszy prędko i głosem' drżącym, i przerywanym, wyszła.

Marian stał długo na tym samym 'miejscu, na którym go zostawiła. Wyraz ten obydwa huczał mu w głowie, jak gdyby z tego wszystkiego, co widział i słyszał, sam jeden tylko w jego pamięci pozostał. Nareszcie czując, że go siły opuszczają, upadł prawie na krzesło, na którym Urszula siedziała, i ukrywszy twarz w swych dłoniach, głośno płakać zaczął.

Szczęściem dla Mariana Ignaś tego wieczora nie przyszedł, a nazajutrz odebrał od Urszuli list następujący:

„Ostatnie słowa twoje, drogi Marianie, długo brzmiały w mojej duszy i powiększając moją cześć dla twojego serca i charakteru — jeżeli to, co już jest nieskończonym, powiększyć się jeszcze może — skłoniły mię do zastanowienia się raz jeszcze nad sobą i do zbadania tego zajęcia, o którym wspomniałeś, a które doprawdy nie wiem, kiedy i jak się zrodziło.

„Nie chcę rozbierać, czym jest ta skłonność i ten powab, który mię pociąga do pięknego i zacnego młodzieńca, którego obecność lubię, którego rozmowa i ułożenie podoba mi się bardzo, któremu najszczerzej życzą, aby znalazł w życiu swym pokój i szczęście, na które zasługuje. Ale nie sądź, drogi mój przyjacielu, żeby mię jego powierzchowność złudziła. Wierz mi, a powinieneś wierzyć, bo to spowiedź, że mię z początku najmocniej ujął, przez swe do ciebie przywiązanie, przez to , że cię od dzieciństwa kochał, że ci zawsze był oddany, że ci i teraz niezłomną okazuje przyjaźń. Toteż najmilszym przedmiotem naszych rozmów byłeś ty, Marianie. Może on się domyślał, jakie były twoje dla mnie uczucia, a przecież żadnym poruszeniem, żadnym słowem nie okazał, lub że go to dziwi, lub że ci mojego serdecznego przywiązania zazdrości.

„Uwierzysz mi także, gdy ci powiem, żem nie postrzegła w nim żadnego śladu jakiegoś głębszego zajęcia. Bawił nas i czuwał nad nami, boś mu nas oddał w opiekę; lubił ze mną rozmawiać, jak i ja z nim, śmieliśmy się razem, nieraz nawet swywoliliśmy jak dzieci, żeby babkę trochę rozweselić; było nam zawsze dobrze I wesoło, gdyśmy byli z sobą, ale ani ja nie czułam wielkiej tęsknoty lub jakiego smutku, gdy go nie było, ani on zapewne nieobecności mojej nie postrzegał, bo czasem dwa dni nie przychodził wcale. Nie sądzę więc, abym musiała długo i ciężko walczyć z tym powabem, którego dziś nie taję; nie myślę także, aby i jemu sprawiło to jakie zmartwienie, gdyby mię stracił z oczu na długo lub na zawsze. Ale jak ja pragnę jego szczęścia, tak nawzajem pewna jestem, że i on ucieszyłby się moim, bo dobry, szlachetny i serdeczną okazywał mi życzliwość.

„Nie nazywaj więc, drogi Marianie, ofiarą z mojej strony, że ci się oddaję, a tym bardziej ofiarą ciężką i trudną. Cóż to za ofiara, że idę pod opiekę najzacniejszego serca, najświętszej, jaka kiedy była na ziemi, miłości; że ja, sierota, mogąca każdego dnia stracić dwoje starców, co mnie pod dachem swym tulą, nie pójdę sama jedna na szeroki świat, którego nie znam i boję się, ale będę miała kochającą rękę, co mnie poprowadzi, i wysokiego ducha, co mi i w życiu, i w tym, co najwięcej w życiu miłuję, drogę moją ukaże.

„Dlatego powtarzam ci raz jeszcze, drogi Marianie, że moja ręka do ciebie należy, że masz moje słowo stanowcze i niecofnione. Twoją tylko będę żoną lub zostanę, jak jestem, samotną i pracującą, dla swojego ukontentowania — póki będę miała nad sobą dach i opiekę — pracującą na chleb i utrzymanie, gdy się Bogu podoba powołać do siebie mojego poczciwego dziadka i tę nieocenioną staruszkę, której miłość dla mnie co dzień się powiększa, ale której zdrowie coraz mocniej mnie niepokoi.

„Tak odpisałam już dziaduniowi, w takiej samej myśli napisałam także do twego ojca. Oba te listy już poszły, a kopię drugiego przyłączam ci, abyś widział, jak szanuję tego zacnego człowieka, który wierzy, że ja tylko mogę ci dać szczęście, że godną jestem być pociechą jego starości i życia twego ozdobą.

„Co się więc ma stać, to się stanie i rzecz już tak zrobiona odrobić się nie da. Ale czy się stanie dziś, czy jutro, czy za rok, to już na wspólny nasz los żadnego wpływu mieć nie może. Dlatego dla mojej i twojej spokojności chcę cię prosić, mój drogi Marianie, abyś na mnie nie nalegał i przyspieszenia związku naszego nie żądał. Przez ten czas, o który cię proszę, pokonam do reszty ten powab, który mi dziś przeszkadza spokojnemu oddaniu się myślom o mojej przyszłości i postanowieniem mym kiedy niekiedy chwieje. Żebyś mi w tej walce dopomógł, a sobie zapewnił pokój, który mi jest droższym niż mój własny, proszę cię i zaklinam, mój najlepszy przyjacielu i opiekunie, oddal go stąd jakim sposobem przynajmniej na rok jeden. Przez ten czas nie powiem, żebym go zupełnie zapomniała, bo tego jako człowiek rozumny żądać nie możesz, ale przekonam siebie i ciebie, że nie widząc go, będę mogła być spokojną i wesołą, witać cię zawsze z radością i żegnać z żalem, że on zatem nie jest mi tak potrzebnym do życia i szczęścia, jak ja potrzebną jestem tobie.

„Pan Anzelm mówił nam niedawno, jakby był szczęśliwym, żeby choć raz jeszcze przed śmiercią obaczył te kosztowne zbiory sztuki, które zna tylko z rysunków i opisów, a których piękność siłą zdolności swych przeczuwa. Podaję ci więc, mój drogi Marianie, tę myśl, której wykonanie jest dla nas obojga równie ważnym. Wypraw starego nauczyciela swego wraz z synem na rok przynajmniej do Drezna. Ojciec twój, co cię tak kocha, co tak szczęścia twojego pragnie, nie odmówi ci na to funduszu. Pan Anzelm ucieszy się, przyjmie od ciebie tę ofiarę, jako od wdzięcznego ucznia, pokieruje pracą syna, a ten zacny młodzieniec, twój przyjaciel i mój — bo tym zawsze zostanie, choć straci moją skłonność, której nie zna i nie domyśla się — zyska na wprawie i biegłości w sztuce, która mu z czasem lepsze da utrzymanie i może los jego na przyszłość zapewnić.

„Teraz, mój drogi Marianie, wiesz już wszystko, znasz moje serce i widzisz, żem nie była niebaczną, gdym ci powiedziała, że będę twoją; że nie jestem ani wspaniałą, ani litościwą, ale tylko szczerą, gdy i teraz powtórzę, że znajdziesz we mnie wierną żonę, przyjaciółkę niezłomną i wylaną, która może cię czasem znudzi, gdy za tobą zdążać zechce, ale cię nigdy nie zasmuci zachmurzonym swym czołem i żadną łzą, która by żałujące serce zdradzała, nie zrani i nie obrazi. Ściskam rękę twą z serdecznym przywiązaniem i oczekuję was jutro, spokojna i ufająca.

Twoja na zawsze Urszula."

Marian miał zanadto przenikliwości, aby się uradował tym spełnieniem najdroższych swych życzeń. W słowach tych, na pozór tak prostych i spokojnych, dostrzegł on głęboką walkę i wiedział dobrze, że ta dusza, tak piękna i wysoka, uniosła się na chwilę szlachetnym złudzeniem, które ozłociło kajdany, jakie na siebie włożyła. Rad więc był sam tej zwłoce, jakiej od niego żądała, spodziewając się, że oddalenie Ignasia i czas, utwierdzając ją w tym postanowieniu i zamieniając w przekonanie to, co dziś było może tylko paroksyzmem wspaniałomyślności, uspokoi i jego sumienie i wyrzutem saomolubstwa nie zatruje mu tego szczęścia, jakie mu opatrzność daje.

Oddał więc w ręce Boga dalszy swój los, a choć czuł, że mu tym bardziej teraz, gdy tak wysoko w myśli jego stanęła, żyć bez niej trudno i odetchnąć swobodnie nie podobna, prosił Go jednak gorąco aby mu nie dał zbłądzić i dla swojego szczęścia pokój jej zabić.

Tak uspokoiwszy się, odczytał jeszcze parę razy list Urszuli, skropił łzą jej słowa, które ojcu jego przesłała, a które pewny był, że mu wielką sprawią radość i troskliwość jego o przyszłe szczęście syna zaspokoją; potem, napisawszy list do .Narbuta pełen wdzięczności i synowskiego przywiązania, przesłał ojcu słowa, w których wylało się serce jego, przepełnione wszystkimi uczuciami, jakimi taka dobroć i taka miłość dla syna natchnąć go mogły.

W tym liście dodał także, że, chociaż spełnienie jego życzeń nie nastąpi tak prędko, nie może jednak teraz korzystać z łaski ojca i oddalić się od tej, która dla niego stała się światem całym. Prosi go więc i błaga, aby mu pozwolił użyć funduszu danego na drogę tak, jak mu serce podyktuje i wdzięczność dla starego nauczyciela, któremu wszystko winien, nakaże.

Listy te odniósł sam na pocztę, a chcąc dziś jeszcze uniknąć widoku Ignasia, względem którego wyrzucał sobie zdradę, choć czuł, że mu świadczył dobrodziejstwo, co później powinno mu było wyjść na dobre, wałęsał się po ulicach i późno już do domu wrócił.

Nazajutrz była niedziela. Raniutko przybiegła Zuzanna z karteczką, w której były te słowa:

„Babcia była wczoraj cokolwiek cierpiąca, mnie także głowa bolała i dlatego pan Ignacy, który nas chciał odwiedzić, ode drzwi naszych niemiłosiernie odprawionym został. Żal mi bardzo, że się po takim zimnie na próżno tak daleko fatygował. Dziś zdrowe jesteśmy zupełnie i czekamy panów z obiadem."

Koło dwunastej przyszedł pan Anzelm z synem. Marian wstrząsł się obaczywszy przyjaciela, któremu już nie śmiał całej swej duszy odkryć, a na którego licu widział dawniejszą otwartość, jakby żadnej przed nim nie krył tajemnicy. Pan Anzelm, jak zwykle, zawsze wesoły i śmiejący się, rzucił okiem wokoło pokoju i klepiąc po ramieniu Mariana, rzekł:

— Coś tu u ciebie zanadto posprzątano i czysto. Na sztaludze nie ma nic, paletra pusta i pędzle powymywane. Zaczynasz coś próżnować; świętujesz, kochany garbusie! Jeżeli tak pójdzie dalej, to nie tylko niedzielę będziesz obchodził, ale i blauer poniedziałek , i z czasem z polskiego artysty wyjdziesz na warszawskiego szewca. I czy myślisz, żeby to było gorzej? — dodał śmiejąc się i siadając. — Polski artysta, jeśli nie ma bqgatego ojca, chodzi w dziurawym surducie, a warszawski szewc ma ogromną kamienicę. Jak o tym myślę, to doprawdy żałuję, żem temu smarkaczowi nie dał od razu kopyta do ręki i dratwy, a wpakował mu pędzel, przy którym może najpiękniej w świecie być głodnym i poprzestać czasem na malowanych butach.

— Teraz już za późno, kochany ojcze! — odpowiedział Ignaś, uśmiechając się — dam ja sobie radę i tak, choć ani artystą nie jestem, ani szewcem być już nie mogę.

— Chyba na tym polegasz, żeś chłopak niczego, zdrów i widny — rzekł stary. — W takim razie najlepiej zrobisz, jeśli puścisz się na loterię. Może cię jaka bogata wdówka wygra i przyjąwszy za męża, da ci przy sobie kawałek chleba. Inaczej to doprawdy nie wiem, co będziesz robił, gdy ja pójdę tam, gdzie już rysunków nie uczą i emerytury nie dają.

— Nieprędko to jeszcze nastąpi — odezwał się Marian — a gdy nastąpi, to przecież nie wszyscy wymrzemy razem.

Ignaś zarumienił się i ścisnął rękę Mariana, a stary powstał z miejsca, wziął w obie ręce jego głowę i całując go w czoło, zawołał:

— Niech mnie diabli wezmą, jeżeli wiem, co w tobie lepsze: czy igłowa, czy serce.

Marian rad był tej rozmowie, z której spodziewał się w swoim czasie korzystać; ale Ignaś, którego to wstydziło, a może dla ważnych bardzo względów bolało, że nie miał nic, a co gorsza, że nie miał żadnego widoku na przyszłość i najmniejszego stałego utrzymania, odwracając rozmową do innego przedmiotu, zapytał:

— Co się z tobą wczoraj zrobiło, Marianie! W piątek nie mogłem tu być, bom miał pilną robotę. Wczoraj byłem parę razy i zastałem drzwi zamknięte. Sądziłem, żeś u pani Bolkowskiej. Ale i tam mi powiedziano, że obie panie niezdrowe i żeś tam od dwóch, dni nie był. Czy wiesz — dodał Ignaś spuszczając oczy— co się tam dzieje? Może przyjdziemy nie w porę.

— I owszem — odpowiedział Marian — już są zdrowe i czekają nas. Przeczytaj — i podał mu karteczkę Urszuli.

A gdy Ignaś wziął i czytać zaczął, biedny Marian, w szczęściu swym nieszczęśliwy, w nadspodziewanym powodzeniu coraz mniej w siebie ufający, patrzył na przyjaciela, któremu nie dowierzał, i poruszenie każdego muskułu jego twarzy śledził i egzaminował.

Gdy przyszli na Nowomiejską ulicę, zastali już stół nakryty i gospodynię domu, i wnuczkę jej, czekające na zwykłych swych gości. Pani Bolkowska przepraszała faworyta swego, Ignasia, że go wczoraj widzieć nie mogła, a Urszula, powitawszy naprzód pana Anzelma, skłoniwszy głową Ignasiowi, przystąpiła do Mariana i z uśmiechem pełnym słodyczy i melancholii podawszy mu obie ręce, zapytała ciszej:

— Czym dobrze zrobiła?

Marian mógł tylko ścisnąć jej rękę, ale nie był w stanie nic odpowiedzieć.

Gdy mu się rozwidniło cokolwiek w oczach, postrzegł, że Urszula, bledsza niż zwykle, nie okazywała jednak zamyślenia ani smutku. Więcej tylko postrzegł w licu jej powagi i głębszy jakiś wyraz w jej oczach. Nie dziwił się temu wcale, ale go zastanowiło to, że była daleko staranniej i jakby z pewną kokieterią ubrana. Szlafroczek jasnobłękitny i nowy wydawał zgrabnie jej kształtną i wyniosłą kibić, delikatne kryzy zdobiły białą rękę, kołnierzyk haftowany wykładał się na ramiona i odkrywał szyję, na której, jak na puchu łabędzim, wił się pąsowy sznureczek; włosy starannie uczesane lśniły się jak heban polerowany, a błękitne aksamitki, w małe różyczki związane, tkwiły po obu stronach obfitego warkocza i spadały za uszami w strzępiących się końcach.

Nie było w tym stroju bogactwa, nie było pstrocizny, ale była troskliwa elegancja, którą kierowała widać pewna myśl, jaką przy ubieraniu się mieć musiała. Czy ubrała się tak, aby się wydać piękniejszą w oczach Mariana, którego miłości była aż nadto pewna, czy aby lepiej utkwić się w pamięci miłego młodzieńca, który wkrótce miał być od niej daleko, niech tę ważną kwestię piękne czytelniczki nasze rozwiążą.

Rozmowa szła gładko i z pewnym ożywieniem, do czego dobry humor pana Anzelma znacznie pomagał. Urszula gospodarowała z dziwnym wdziękiem, a obdarzona od natury delikatnym taktem kobiety rozumnej i kochającej, tak postępowała, tak swe rozdzielała zabiegi, że każdemu z nich zdawało się, że jest najpierwszym celem jej grzeczności jako gospodyni, że nim więcej niż innymi zajęta. Po obiedzie, gdy wstali od stołu i rozproszyli się po pokoju, gdy pan Anzelm usiadł przy pani Bolkowskiej, Marian był przy oknie, a Ignaś przy piecu, weszła Urszula z czarną kawą, którą przyrządziła, i sama na małej tacce w czterech filiżankach przyniosła. Postawiwszy jedną przed babką, drugą przed panem Anzelmem, obejrzała się po pokoju i poszła pierwej do Ignasia, któremu ukazując z wdziękiem jego filiżankę, rzekła:

— To pana filiżanka. Pan nie lubi bardzo słodko: pamiętałam o tym.

Potem przystąpiwszy do Mariana, szepnęła mu:

— Tamto gość; ciebie w myśli mej uważam tu za gospodarza i dlatego przychodzę na końcu.

Ignaś powtarzał sobie w duchu ten wyraz: „pamiętałam o tym" i był szczęśliwy, a Marian ścigał ją wzrokiem, wyobrażał sobie, jaką będzie w jego domu, a widząc ją w tym pierwszym nawet momencie tak przytomną, tak panującą nad sobą, perswadował sobie, że ofiara z jej strony nie musi być tak wielką, jak mu się zdawało, i ponętnym oddawał się nadziejom. Tak mniej więcej postępowała zawsze, gdy byli razem, a co się działo w tej duszy silnej i głębokiej, tego nawet przenikliwy Marian nie mógł wyczytać na jej twarzy wypogodzonej, wprawdzie coraz bledszej, nie śmiejącej się tym śmiechem dziewczyny swobodnej i szczęśliwej, który ją dawniej zdobił, ale pełnej pokoju i nie zdradzającej żadnego mocowania się z swym losem.

Nareszcie przyszła odpowiedź pana Janusza, upoważniają ca Mariana do użycia, jak zechce, dawniej danego mu funduszu i zamykająca osiemset rubli, które ojciec uszczęśliwiony przesyła mu na oporządzenie się, na najęcie przyzwoitego mieszkania i opatrzenie go sprzętami do wygody ich koniecznymi. W liście pana Janusza, między innymi, były następujące słowa:

„Wierzysz, mój drogi synu, że byłbym najszczęśliwszym, gdybym was mógł zabrać do siebie. Ale niestety! i ja muszę wyrzec się tej pociechy, i ty nie zechcesz zamieszkać w. domu. Zostaniesz więc zapewne i po ślubie waszym w Warszawie, co i dla twojego zajęcia będzie najdogodniejszym. Co ci tu posyłam, wystarczy ci zapewne do skromnego przybrania waszej przyszłej siedziby. Gdyby było mało, napisz, przyślę ci więcej. Na utrzymanie zaś wasze przeznaczam rocznie dziesięć tysięcy złp., które wam będą dostateczne. Co potem będzie, gdy mnie Bóg do siebie powoła, o to się nie troszcz. Pomyślałem o wszystkim. Wymawiam sobie tylko, aby w mieszkaniu waszym był pokoik taki, w którym mógłbym czasem przy was parę tygodni posiedzieć, widokiem waszego szczęścia ucieszyć moje oczy i umocnić znękaną duszę na tę wielką podróż, która mnie zapewne wkrótce czeka."

Oprócz tego napisał także pan Janusz do Urszuli, dziękując jej za jej wyrazy pełne tkliwości i przywiązania, błogosławiąc ją jako córkę i ozdobę życia najmilszego mu syna i prosząc oraz, aby na pamiątkę tej radości, jaką mu sprawiła, przyjęła upominek, który zdobił niegdyś szyję matki Mariana, a którą on jako relikwię chował. Były to dwa sznurki sporych i bardzo pięknych pereł, które się zapinały fermoarem , bogato osadzonym brylantami i mającym w środku literę M. Od Narbuta odebrała Urszula tylko te słowa:

„Dziękuję mojemu Bogu i miłosiernej Matce, Jego, że ci, moje jedyne dziecię, tak święte zesłali natchnienie. Teraz umrę spokojny wiedząc, że przyszłość twoja jest w ręku najzacniejszego człowieka."

Czytając to wszystko, Urszula czuła się umocnioną na duchu. Tyle serc zacnych i kochających napełnić radością kosztem rodzącego się uczucia; przezwyciężyć ten powab, wprawdzie wielki, ale który, jak sama widziała, musiałby na zawsze piękną tylko pozostać marą, było dla niej rodzajem tryumfu, podnosiło ją w jej własnych oczach i godziło z jej przeznaczeniem. . Pozostawała tylko ważna sprawa oddalenia młodzieńca, którego obecność, mimo całe wysilenie energicznej jej duszy, chwiała zawsze jej postanowieniem i ciężyła jej życiu. Ale i tę sprawę, cięższą może dla Mariana niż dla niej, ułatwiła Urszula. Jednego razu w niedzielę, gdy wszyscy przyszli na obiad, przyniósł jej pan Anzelm sztych Madonny Sykstyńskiej do przekopiowania tych cudnych aniołków, które u nóg boskiej dziewicy mówią tymi myślami, które tylko Rafael umiał wypisywać na czole i w oczach nieporównanych swych twarzy. Urszula, napatrzywszy się do woli, zapytała pana Anzelma, jak wielkim jest oryginał.

— Ba! — odpowiedział stary — alboż ja wiem? Osoby są podobno naturalnej wielkości, ale rozmiaru całego obrazu nie pamiętam, choć kiedyś o tym czytałem. Gdybym go widział, zostałby pewnie w mojej myśli takim, jak jest w istocie, i żyłby we mnie tak, jak żyje i tkwi niezawodnie w pamięci tych wszystkich, którym Bóg pozwolił wychylić się w świat, a którzy oprócz pieniędzy w kieszeni, mają jeszcze cokolwiek mózgu we łbie. Ale czyż taka serdeczna radość może spotkać takiego biedaka, któremu wystarcza tylko na łatane buty i na kawałek mięsa do garnka?

— Czyż to tak wiele kosztuje? — rzekła Urszula, spuszczając oczy i głosem, który się urywał. — Wszak do Drezna nie tak bardzo daleko, a życie nie musi tam być droższe jak w Warszawie. "

— Drogi obarzanek za grosz, kiedy grosza nie ma — odpowiedział stary śmiejąc się. — Wszakże ja nie tracę jeszcze nadziei. Mam piątkę na loterię klasyczną , którą przez wzgląd na mojego synka kilka lat już trzymam. Fortuna dotąd okpiwała mnie statecznie. Ale jeżeli ona uparta, to i ja uparty. Pomyśli sobie baba nareszcie: — Już mi ten dziad dokuczył, trzeba go zbyć z głowy — i da mi wygrać. Wtedy, panie Ignacy, tłumoczek na plecy i marsz ze starym ojcem piechotą do Drezna. Tu się niczego nie dorobisz. Aplikacja ta na nic, nie da ci utrzymania. Tam nauczysz się pod moim okiem z dzieł kapitalnych dobre robić kopie; narobisz ich dużo, bo ci nie dam bąków zbijać i nadstawiać się Niemkom, a jak furę całą twoich arcydzieł przywieziemy do kraju, to ci nasi wspaniali amatorowie dadzą za nią ogromny wór pieniędzy. Tak, tak, mój kochany — dodał śmiejąc się i klepiąc zamyślonego Ignasia po ramieniu — pójdziemy i będziesz bogatym, rozumie się wtedy, jak fortuna przestanie kochać wielkich panów i Żydów, a polubi nauczycieli rysunków, i jak ja wygram na loterii, a na wierzbie gruszki wyrosną.

Na tym się ta rozmowa skończyła. Gdy się rozchodzili, Marian, zbliżywszy się do Urszuli i patrząc jej bystro w oczy, zapytał:

— Urszulo droga! czy mam korzystać z tego, co stary mówił o Dreźnie, i napisać do niego, ofiarując mu to, czego mu loteria pewnie nie da?

Urszula zamyśliła się, potarła palcami czoło, a potem podniósłszy na Mariana wzrok, w którym malowała się cała jej dusza, odpowiedziała tonem stanowczym:

— Napisz.

Napisał tedy Marian. Opierając się na wdzięczności swej dla pana Anzelma, na przyjaźni dla Ignasia, dla którego rzeczywiście nie widział innej drogi pokierowania się na świecie;

chylące się do upadku siły ojca i niepewność jego dni dając za powód, dla którego sam z łaski jego korzystać teraz nie może; na koniec zacytowawszy słowa ojcowskiego listu, które go do użycia tym sposobem sumki tej upoważniały, prosił go, aby mu pozwolił zastąpić miejsce fortuny, na którą nie ma się co spuszczać.

Słowa jego były tak pełne uczucia i prawdy, a co do dalszego kierunku Ignasia tak mówiące do przekonania; wyrazy pana Janusza tchnęły taką gotowością, tak szlachetną chęcią wynagrodzenia staremu jego starań i jego nauki, którą otworzył oczy Marianowi; upominek ten uważał pan Janusz za rzecz tak drobną i tak mało go kosztującą, że wszystkie skrupuły pana Anzelma nie mogły się nie przełamać i harda dusza jego zmiękła zupełnie. Przybiegł więc stary prawie bez tchu do Mariana, rzucił się na jego szyję i ze łzami w oczach dziękował za tę radość, jaką mu na starość przygotował.

Gdy Ignaś przyszedł z biura, Marian pod pretekstem jakiegoś interesu wyszedł na godzinę i zostawił ojca z synem. Po powrocie swym postrzegł, że pan Anzelm siedział przy jego stole i końcypował prośbę o paszport roczny dla siebie i dla Syna, na którą stempel czterozłotowy już przed nim leżał. Ignaś znajdował się w drugim pokoiku, siedział na łóżku Mariana i wsparłszy głowę na ręku, w głębokim pogrążony był dumaniu.

Marian przystąpił do niego i położył rękę na jego ramieniu. Wtedy Ignaś porwał się z miejsca, wziął obie ręce przyjaciela w swoje dłonie i ściskając je mocno, rzekł:

— Dziękuję ci, z serca dziękuję. Dobrześ zrobił!

To powiedziawszy, głosem, w którym nie było ani wymówki, ani żalu, wziął kapelusz i wybiegł z pokoju. I we trzy tygodnie potem pan Anzelm i Ignaś gotowi byli do drogi.

Nadeszła godzina czwarta. Pani Bolkowska, Urszula i Marian odprowadzili podróżnych na pocztę, skąd dyliżans krakowski wychodził. Staruszka tylko płakała i pan Anzelm miał łzy w oczach. Młodzi ludzie milczeli i oczy ich były suche.

A gdy ostatni raz trąbka zadzwoniła i powóz ruszył, Urszula uczuła, że z tym dźwiękiem nigdy się nie rozstanie, a Marian postrzegł wychylającą się z karety bladą twarz przyjaciela, która w myśli jego została na zawsze.

XX

Nie ma ludzi bieglejszych w dręczeniu siebie samych, jak ci, których natura wielką obdarzyła imaginacją. Potężna ta władza, niezmordowana w swym czuwaniu, we śnie nawet nie dająca odpoczynku duszy, jako jest pierwiastkiem wszelkiej twórczości w sztukach, wszelkiej wyższości na wojnie, wszelkiego wynalazku w naukach i przemyśle, tak znowu jest początkiem wszelkich obłąkań umysłu, źródłem owych widziadeł i zmor, którymi dręczy, owych podejrzeń i niepokojów, którymi katuje głowę i serce tych, których tak wysoko nad zwyczajnych ludzi podnosi.

Próżno tłum chyli się przed przejeżdżającym wśród okrzyków zwycięzcą; on tam gdzieś dojrzał jedną podniesioną głowę i zaciśnięte usta i już w tę głowę włożył myśli, które go potępiają, a na tych ustach zawiesił nieprzyjazne szepty, które mu cały tryumf zepsuły.

Próżno na grę wielkiego aktora lub muzyka, do obrazu lub posągu wielkiego malarza i snycerza zbiegają się wielbiące ich masy; aktor i muzyk wśród gromu oklasków usłyszy gdzieś z kąta przeraźliwe gwizdanie, co go boleśnie zakole, a malarz i rzeźbiarz, wśród twarzy przejętych podziwieniem na widok arcydzieła, postrzeże koniecznie jakieś oblicze obojętne, jakby kiwanie głową i ruszanie ramionami, co mu sen odbierze, i jakiegoś poczciwca, który może Bogu duszę winien, w groźnego urobi nieprzyjaciela.

Takie same klęski trapią najznakomitszych pisarzy, najdobroczynniejszych dla ludzkości wynalazców. Słowem, nie masz powodzenia, którego źródłem jest imaginacja, żeby sama radości jego nie zepsuła; nie masz wieńca, którym głowę wyższego człowieka zdobi, żeby pod tenże wieniec cierniowej nie podłożyła korony.

Tę samą biegłość przenosi ona i do życia zwyczajnego i do stosunków z ludźmi. Ona to zrobiła Michała Anioła ponurym i niedowierzającym , a Bajrona samotnym i dzikim , ona zaprowadziła do szpitala biednego Tassa , a do grobu wtrąciła Rasyna . Bo choć wszystko się składa według życzeń, choć fortuna daje środki używania, a przyjaźń i miłość ludzka stara się życie takiego człowieka ozdobić, dać mu radość i pokój, on zawsze coś wynajdzie, bądź w okolicznościach, bądź w ludziach, bądź w sobie samym, co mu do tej czary, którą wszyscy starają się zrobić słodką, jakąś gorycz przymiesza.

Takim był i nasz bohater i w podobnym umysłu i serca znajdował się stanie. Wszystko się złożyło, jak pragnął. Ojciec z otwartymi rękami, z serdeczną radością przyjął synową; stary Narbut dziękował Bogu za takie zabezpieczenie losu jedynego dziecka; współzawodnik ustąpił bez zmarszczenia się, bez najmniejszego wyrzutu, bez śladu zazdrości; ta, którą nad wszystko ukochał, bez której nie pojmował bytu na ziemi, oddawała mu się z najszczerszą życzliwością, z wiarą, że to jest natchnienie boże, z ufnością, że przyszłość jej będzie miała pokój i opromieni się radością poważną i rozumną.

A jednak Marian nigdy nie był nieszczęśliwszym jak teraz. Raz stawało mu w myśli, że zamącił dni pięknej i szlachetnej dziewczyny, która się dla jego szczęścia poświęciła, że zdradził przyjaciela, który go od dzieciństwa kochał i zawsze mu ustępował pierwszeństwa, że kochankę i przyjaciela poświęcił sobie i tej namiętności, której jako kaleka i upośledzona od natury istota, dopuszczać do serca swego był nie powinien, że zatem postąpił jak egoista niegodny szczęścia, jakie mu niebo daje, i z takiego punktu zapatrując się na siebie i na swoje położenie, poniżał się we własnych oczach i niemiłosiernie się dręczył.

Znowu perswadując sobie; że okoliczności postawiły nieprzezwyciężoną między nimi przegrodę, że gdyby ją nawet gwałtem przełamać chcieli, znaleźliby nie szczęście, ale nędzę, że nikt nie byłby w stanie ani tak ją ocenić i ukochać, ani tak chętnie pomóc jemu do dalszej kariery i ustalenia losu, podnosił się w swej opinii, utulał swe serce i spodziewał się, że czas da mu zupełne zaspokojenie.

Na takich walkach, na takich myślach przeszło mu cztery dni od wyjazdu Ignasia, w ciągu których nie śmiał stanąć przed Urszulą, aby na jej twarzy tego wszystkiego nie wyczytał, co własna imaginacja jego w tak rażących rysach postawiła mu przed oczy. Piątego dnia następujący odebrał bilecik:

„Marianie! czyż zasłużyłam na to? Zostawiasz mię sobie samej i myślom, których mieć nie powinnam. Ja potrzebuję pracy i twej obecności; potrzebuję twego głosu i zapewnienia, że moja szczerość nie oziębiła twej miłości, która jest teraz dla mnie największym dobrem. Przychodź więc, a jeśliś niezdrów, donieś. Przyjdę sama, aby ci raz jeszcze powiedzieć, że nie żałuję tego, co się stało."

W kilka minut po przeczytaniu tego biletu Marian był już na Nowomiejskiej ulicy. Zastał Urszulę samą w pokoju; była mocno blada, zdawało się, że przez te kilka dni schudła; ale postąpiła żywo ku niemu i z uśmiechem życzliwości i przyjaźni rzekła:

— Po cóż tak biegłeś? Nie możesz słowa wymówić i tchu złapać. Chodź, chodź, usiądź przy mnie. Nie zrozumiałam podobno powodu, dla któregoś nie przychodził. A tyś pewnie więcej cierpiał ode mnie. Daruj mi to, Marianie! to pierwszy moment. Czas wyrówna naszą drogę i będzie nam potem iść łatwo, byleśmy szli razem i przy sobie.

Marian usiadł przy niej, ukrył gorące czoło w jej dłoniach i długo tak siedział w milczeniu. Potem powstawszy z miejsca i przeszedłszy się kilka razy po pokoju, stanął przed nią i patrząc z podziwieniem i miłością na jej twarz piękną i pełną pokoju i współczucia, zawołał:

— Dziwna! dziwna kobieto! Jak ty mię upokarzasz swoją siłą, jak małym i lichym stworzeniem czynisz mię w moich własnych oczach!

Tak przeszła pierwsza najcięższa chwila, a czas, jak słusznie powiedziała Urszula, wkrótce drogę ich wyrównał i wspólną po niej podróż ułatwił.

Pani Bolkowska dowiedziała się prędko, jaki między nimi zaszedł stosunek. Żal jej było w duszy Ignasia, którego serdecznie polubiła; ale widziała sama, że młody człowiek, który miał tylko piękność, rozum i poczciwe serce, nie mógł ani pomyśleć o tych obowiązkach, jakimi by go obciążył dom i rodzina; że zatem protegowanie takiego faworyta byłoby tylko zwichnięciem losu wnuczki i do żadnego postanowienia doprowadzić by nie mogło. Zresztą przekonała się sama, że do garbatego można było przywyknąć, można go było serdecznie pokochać, a dla jego rozumu, serca i charakteru przejąć się najwyższym szacunkiem.

Gdy więc odczytała całą tę korespondencję, za pośrednictwem której związek się ten ułożył, pobłogosławiła ich sama ze łzą w oku, w sekrecie przed nimi kazała porobić pierścionki, klęcząc słuchała mszy świętej, po której prosiła kapłana o ich poświęcenie, a w czasie bytności w Warszawie Narbuta i Szumejkowej, upatrzywszy stosowny moment, wyniosła je na tacce srebrnej wraz z aktem formalnym, którym wnuczce swej cały swój fundusz przekazywała, i prosiła starego, aby ich przy niej pobłogosławił i pierścionki zamienić pozwolił. Tak odbyły się zaręczyny, proste co do ceremoniału, ale uroczyste i pełne świętości przez wzgląd na uczucia, które przenikały osoby do aktu tego należące.

Tym sposobem życie ich wróciło do dawnego trybu; przybył mu tylko ten powab, jaki daje poufałość między bratem i siostrą, i ta pewność, że gdy przyjdzie czas, świętsze jeszcze połączy ich ogniwo, które go zrobi opiekunem i przewodnikiem tej, co się stanie radością i ozdobą jego życia.

Marian uważał się już w domu pani Bolkowskiej jako syn. Co dzień rano przychodził na kawę. Staruszka witała go, obejmując obiema rękami jego skronie i całując go w głowę. Nawzajem, gdy oddawał „dobry dzień" Urszuli i ściskał jej rękę, ona schylała ku niemu piękne swe i pogodne czoło, którego on z lekka i z drżeniem ustami swymi dotykał. Potem Urszula, pożegnawszy babkę lub najczęściej z nią razem, szła do Mariana. Tam staruszka siadała w wygodnym fotelu, który jej Marian sprawił, i robiła pończoszkę, a młoda artystka, ubrawszy się w ciemny fartuszek, stawała przed swoją sztalugą, kładąc coraz śmielej farby, z którymi się prędko obeznała i które co dzień nowego życia pod jej ręką nabierały. Przy tym zajęciu wszystkich głębokie najczęściej panowało milczenie; Urszula tylko nieraz odwoływała Mariana od jego roboty, aby przyszedł obaczyć, czy tak dobrze, aby coś poprawił i zrobił lekkim i przezroczystym to, co ona za ciężko i plastrowato namazała.

Były to jej najmilsze chwile; szybko schodziły godziny, a jako, według wyrażenia naszej znakomitej improwizatorki, tęcza jest pierścieniem przymierza, tak tu sztuka stała się nowym pierścieniem, który ich sprzymierzył i równie mocno związał jak te, które już, mieli ma palcach.

Urszula przejrzała całą pracownię Mariana, przyznała się że dawno już wie o tym obrazie, na którym twarz jej poznała Zuzanna. Prosiła go więc, aby jej malowidło to pokazał. Marian nie mógł się oprzeć jej prośbie i wyniósł z drugiego pokoju i ten obraz, i drugi, gdzie Maria przedstawiona jako dziewczynka. Urszula długo się im przypatrywała, potem oparłszy się na ramieniu Mariana i prosząc staruszkę, aby się zbliżyła, rzekła:

— Patrz no, babciu, czy można tak sobie kim nabić głowę, żeby do tego stopnia rysy twarzy spamiętać i wszystkie jej myśli odgadnąć?

— Trzeba kochać! — odpowiedział Marian, tuląc do ust jej rękę.

— Tak, trzeba kochać, trzeba mocno, serdecznie kochać — odpowiedziała Urszula, myśląc w rzeczy samej o miłości Mariana dla siebie. Ale w tejże chwili stanął przed jej oczami i ów rysunek, który także Zuzanna poznała, na który i teraz trafiała przypadkiem, przeglądając swą tekę, gdzie on leżał zawsze starannie obwinięty i głęboko ukryty.

Tak schodziły ranki do godziny drugiej, do której obiad był odłożony. Zdarzało się wszakże, że gdy staruszka była z nimi i nie czuła głodu, przeciągali i dłużej robotę, od której Urszula oderwać się nie mogła. Wtedy Zuzanna często po parę razy przybiegała, że rosół wystygnie, że Łukaszowa, którą Marian u pani Bolkowskiej umieścił, gniewa się i mówi, że to skaranie boże z tym malowaniem.

Po obiedzie, gdy staruszka poszła przedrzemać się, narzeczem siadali obok siebie. Marian mówił lub czytał, Urszula zajęta była ręczną robotą i tak nie postrzegali się, jak dzień przebiegł, jak czas było zająć się herbatą, pomyśleć o gospodarstwie na jutro, przyrządzić wszystko, aby ani babce, ani sługom na niczym nie zbywało, i żeby znowu na jutrzejszy ranek głowa była spokojna i czas do pędzla wolny.

Czasem całe poobiedzie zajmowało przezieranie listów od pana Anzelma i od Ignasia, które były rzadkie, ale uspokajające. Pan Anzelm zachwycony był swoim pobytem w Dreźnie i nadzieją, że jeszcze dalej będzie mógł zrobić artystyczną wycieczkę.

„Już obeznałem się z gruba z tutejszą galerią — pisał w jednym liście — i mogę powiedzieć, żem ją jednym haustem wypił. Tak też byłem spragniony, że choć to puchar ogromny, wychyliłem go od razu. Teraz mogę się delektować i po kropli wciągać w usta ten nektar, którym mnie uraczyłeś. I nie można inaczej: to stary stuletni węgrzyn; głupi więc, kto go żłopie jak wodę. Niech ci za to wszystko Bóg płaci i da tyle szczęścia, ileś wart. Ale to mało; niech ci da jeszcze tyle, ile warta śliczna uczennica nasza, której rączki ode mnie pocałuj." Listy Ignasia były poważniejsze, ale spokojne. Donosił o swoich zajęciach, zapytywał, czy Marian długo jeszcze zabawi w Warszawie, czy będzie mógł pod jego adresem przesyłać swoje kopie na próbę, czy też kto je kupi; wypytywał się troskliwie o zdrowie pani Bolkowskiej, o prace panny Urszuli, prosząc bez udawania obojętności, aby o nim nie zapominała i zachowała mu zawsze życzliwość i przyjaźń.

Tak przechodziły dni i miesiące, w których wspólna praca jeszcze więcej ich zbliżyła, ciągłe prawie przebywanie razem oswoiło zupełnie, a poufała rozmowa, dając jeszcze lepiej poznawać wzajemne usposobienie, odkrywając grunt serca, wrażała tym silniejszy szacunek.

O ślubie, o przyszłym urządzeniu domu, o dalszym ich wzajemnym pożyciu nie było nigdy ani wzmianki. Urszula czekała i może czekała z drżeniem tej chwili, w której Marian zacznie nalegać i o dotrzymanie słowa się upomni; Marian czekał, aż mu sama, z własnego popędu da poznać, że już czas się odezwać. Oboje więc milczeli; było im tak dobrze i żadnemu z nich nie przyszło na myśl jakąkolwiek okazać niecierpliwość.

Tymczasem w położeniu domowym Mariana wielkie zaszły przemiany, które przeważnie na 'los jego wpłynęły. Kasper nie miał szczęścia do sylfid warszawskich, równie kosztownych, jak zmiennych. Znacznie zadłużony, straciwszy kredyt i nie mając już za co ani meblować ładnych apartamencików, ani sprawiać koronkowych mantylek i aksamitnych salopek , ani dawać podwieczorków, na których by esencjonalne potrawy podniecały krew, a głowę rozjaśniał szampan, traktowany był przez nie jak jaki kompars i do pierwszej roli w ich kompanii dostać się nie mógł.

Nudził się' więc ładny chłopak w Warszawie, tym bardziej że go w zacnych domach, przez wzgląd na życie matki, bardzo ozięble traktowano, że go aplikacja w biurze okrutnie męczyła i że nawet projekcików swych względem Urszuli zaniechać musiał, bo mu matka powtórzyła scenę z Narbutem, którego bał się okropnie. Już więc zamyślał powrócić do domu i zawiązać na nowo stosunki z ową ładną sąsiadką, z której starym mężem dawniej polował, gdy zdarzyło się, że taż sąsiadka przyjechała do Warszawy, że ją postrzegł w teatrze, odwiedził w loży, a nadspodziewanie dobrze przyjęty, w zamiarze opuszczenia Warszawy jeszcze mocniej się utwierdził.

Gdy pan Janusz na święta Bożego Narodzenia do żony przyjechać nie chciał i żonę nie bardzo do przybycia do domu zapraszał, Kasper pod pozorem, żeby ojciec nie był sam w czasie Wilii i żeby miał kogo bądź z swej rodziny, z kim by mógł opłatek (rozdzielić, pojechał do Rutki Mazowieckiej, a nadskakując dobremu ojcu, przyznawszy się do swych błędów i długów, prosił go, aby mu pozwolił przy sobie pozostać. Pan Janusz dał Narbutowi jadącemu do Warszawy pieniądze na zaspokojenie kredytorów syna, a do żony napisał, że go już więcej od siebie nie puści. Został więc Kasper w domu; ale że zima była dość śnieżna i pole dobre, zanadto często chciał polować z mężem swojej miłej sąsiadki i tak w tej mierze nieostrożnie postępował, że się stary postrzegł i dobrą młodzieńcowi postanowił dać nauczkę.

Owa sąsiadka, której imienia nawet nie wspominamy, gdyż rzecz stała się nadto głośną, a od imienia niedaleko i do nazwiska, postrzegłszy, że mąż ma ją na oku, i widząc konieczność większej tajemnicy i pokrycia obojętnością najściślejszych stosunków, napisała do Kaspra bilecik, dla większego sekretu po francusku, w którym ostrzegła go o niebezpieczeństwie, wskazała miejsce, gdzie się mają obaczyć, aby więcej o tym pomówić i ułożyć się stanowczo, jak dalej postępować, aby i sercu, i reputacji stało się zadość.

Mąż, który już nie żartem czuwał, tak że nawet zaniedbał cokolwiek owce i o gorzelni zapomniał, złapał ten bilecik, z pomocą dykcjonarza wydecyfrował i postrzegłszy z bolem i gniewem, że już nie ma co ratować, przynajmniej za hańbę swą pomścić się i młodzika ukarać postanowił.

Schował więc do kieszeni bilecik żony, a napisał inny od siebie, w którym donosząc Kasprowi, że ma upatrzonych parę starych kotów, że przy odlidze pole doskonałe i że go prosi, aby jutro o godzinie ósmej rano wyjechał na wskazane i dobrze mu znajome miejsce, gdzie on go już z chartami oczekiwać będzie. Kasper ucieszył się niezmiernie, tym bardziej że sam miarkował już trochę, że stary niby krzywo na niego spoglądał. To zaproszenie zbijało najdowodniej jego podejrzenia i poiło go słodką nadzieją, że po polowaniu resztę dnia w domu poczciwego staruszka przepędzi. Odpisał więc, że stawi się tam niezawodnie, a wybrawszy się nazajutrz rano i nie przeczuwając wcale, co go czekało, kazał prosić ojca, żeby go z obiadem i z herbatą nie czekał, że zapewne aż jutro powróci.

Gdy przybył na miejsce umówione, zastanowiło go to cokolwiek, że sąsiad stał sam jeden na koniu pod laskiem, od którego gonitwa rozpocząć się miała, że ani dojeżdżaczy nie było, ani chartów nie widział. Sądząc jednak, że może są w lasku i tam czekają jego przybycia, aby wypłoszyć owe stare koty, co mu miały przedwstępną sprawić uciechę, przybliżył się z uśmiechem do swojego sąsiada i oddając mu „dobry dzień" wyciągnął do niego rękę. Wtedy stary zmarszczył się i dobywając z kieszeni list żony, rzekł:

— Poczekaj no pan. Nim panu sprawię „dobry dzień", przeczytaj no pierwej to, a wtedy obaczysz, czyś wart, abym ci rękę podał.

Kasper zmieszał się mocno, wziął jednak z rąk sąsiada list jego żony i gdy go rozwinął i prędko przebiegł, zmiarkował, że to nie przelewki i że rzecz cała jak na dłoni. Zrazu chciał się tłumaczyć; ale podniósłszy oczy na starego i widząc z jego miny, że żadne eksplikacje nie przystaną już do niego wcale, rzekł:

— Co się stało, to się odstać nie może. Pańska żona cokolwiek starsza ode mnie i powinna była lepiej wiedzieć niż ja, co można, a czego nie można. Czyja tu więc większa wina, czy jej, że mnie wciągnęła, czy pańska, żeś miał zawiązane oczy, czy moja, to pan łatwo osądzisz. Jeżeli pan wszakże żądasz satysfakcji...

— Satysfakcji, smarkaczu? — krzyknął mąż obrażony i postępkiem, i słowy młodego człowieka. — Ja ci tu dam taką satysfakcję, że onegdajszy piątek obaczysz — I rozwinąwszy harapnik, zaczął go nim kropić z taką zajadłością, że Kasper nie widząc innego ratunku, jak w nogach swego konia, spiął go silnie i puścił się wprost przed siebie otwartym i rozległym polem. Ale stary ekskawalerzysta, którego koń był równie dzielny, a gniew doszedł do wściekłości i furii, ścigał go tuż i okładał już nie harapem, ale jego rączką. Ubiegli tak znaczną przestrzeń, gdy nagle koń Kaspra zwinął się, padł w najsilniejszym pędzie i nieszczęśliwy młodzieniec, wyrzucony z Impetem z siodła, uderzywszy się głową o sterczący spod śniegu kamień, zabił się na miejscu.

Jakie fatalny ten wypadek sprowadził skutki dla biednego męża, który opamiętał się prędko, gdy stanął nad trupem swego przeciwnika, jakie nocy przygotował jego żonie, jakie o nich obudził gadaniny, jakie na dom cały ściągnął kłopoty, śledztwa, wstyd i odpowiedzialność, tym bardziej że sprawa ta świadków nie miała, wszystko to opuszczamy, jako do rzeczy przez nas opowiadanej nie należące i co łatwo wystawić sobie potrafią i młodzi obywatele, którzy lubią polowanie, i młode panie, które mają starych mężów, i starzy mężowie, którzy mają ładne żony.

My przejdźmy do Rutki Mazowieckiej.

Pan Janusz zemdlał, gdy mu przywieziono zwłoki Kaspra; a gdy przyszedł do siebie z pierwszego bolu i przeczytał list sąsiada, który mu całą rzecz opisał i obwiniając siebie i poddając się surowości prawa, prosił tylko, aby mu ojciec nie złorzeczył i wierzył, że miał jedynie zamiar ukarać młodego człowieka, ale nie odbierać mu życia, załamał ręce biedny pan Janusz i gorzko nad losem swoim zapłakał.

Uspokoiwszy się cokolwiek i po odbyciu wszystkich formalności jakich prawo w podobnych zdarzeniach wymaga, pochował syna i napisał do żony gorzki list, w którym doniósł jej o ich nieszczęściu, a przypisując je złemu wychowaniu, jakie dzieciom swym dała, i nie tając tego wstrętu, na który zasłużyła, zabronił jej teraz powracać do domu z zagrożeniem, że jeżeliby go śmiała w tak bolesnej chwili brawować i woli jego przeciwić się, formalnej zażąda separacji.

Ale nie tu był koniec klęsk, które znękanego starca miały wkrótce zaprowadzić do grobu. Klotylda, uderzona okropną śmiercią brata, w takim znajdując się stanie, w którym podobnego rodzaju cios najstraszniejsze sprowadzić mógł skutki, przy tym delikatnego złożenia i niebacznym ściskaniem się od najpierwszej młodości organicznie zepsuta, wydała na świat płód niewczesny i nieżywy; a chociaż po dwóch tygodniach choroby, w czasie której była między życiem i śmiercią, mogła powstać z łoża, ale galopujących dostała suchot. Próżno pan Romuald wysilał się na ratowanie żony i sprowadzał najlepszych lekarzy, jacy się w okolicy znajdowali. Robili oni, co mogli, ale wkrótce oznajmili mężowi, że dni jego żony są policzone. Wtedy pan Romuald doniósł o tym panu Januszowi. Klotylda ze swej strony napisała drżącą ręką do ojca kilka słów, prosząc go raz jeszcze, aby jej przebaczył i jeżeli już nie na drogę życia, to przynajmniej na drogę śmierci, którą czuje być niedaleką, chociaż jej mówią inaczej, pobłogosławił.

Pan Janusz, chociaż sam chory i znękany, pojechał natychmiast; nie poznał prawie biednej kobiety, tak była zmienioną, a nie szczędząc wydatków, sprowadził zaraz dwóch najzawołańszych lekarzy z, Warszawy. Ale ani wzruszenie to, ani wyzdrowienie duszy, jakie jej dała dobroć ojca, ani rada ludzi tak biegłych w swojej sztuce, jakimi byli Malcz i doktor D..., którzy razem przybyli, nic nie pomogły. Życie coraz uciekało z tej wątłej i źle zakonserwowanej istoty, tak że po trzech miesiącach coraz widoczniejszego niknienia, w ciągu których pan Janusz prawie jej nie odstępował, biedna Klotylda na rękach ojca skonała.

Tak powtarzające się ciężkie ciosy zwaliły z nóg słabego starca. Od dnia pogrzebu córki, na którym nie mógł dotrzymać do końca, przywieziony do domu i złożony na łożu, już więcej z niego nie powstał. Zaraz z początku tej ciężkiej niemocy uczuł on, że się ostatnie chwile jego zbliżają. Przyzwał więc do siebie Narbuta, a po naradzeniu się z nim, zaprosiwszy proboszcza swojej parafii, z którym żył w stosunkach przyjaźni, i jednego z poważnych sąsiadów, przy nich dawniejszy swój testament zniszczył, a nowe zrobił rozporządzenie. Żonie zachował dożywocie 'nieruchomego majątku i prawo używania dochodów, jak było w intercyzie , zawarował tylko jak najregularniejsze opłacanie podatków, zachowanie w całości budynków gospodarskich, nie niszczenie lasów i wypłatę z dochodów dwa tysiące rubli srebrnych pensji rocznej dla Mariana, którego zresztą jedynym swym dziedzicem równie majątku nieruchomego, jak i wszystkich swych kapitałów naznaczył.

Egzekutorami swego testamentu mianował pomienionego obywatela i Narbuta, z których każdemu do rąk oddał po egzemplarzu własnoręcznego testamentu, stwierdzonego równie jego podpisem, jak i obecnych przy akcie tym świadków. Gdy się to wszystko stało, wtedy przy osobnej konsygnacji podpisem swym stwierdzonej, oddał Narbutowi przy tychże świadkach kufer żelazem okuty i przez wszystkich opieczętowany, w którym mieściły się jego papiery i wielka suma w listach zastawnych, polecając, aby kufer ten natychmiast do banku odwiózł, tam go złożył i dopiero po jego śmierci przy tychże świadkach otworzywszy, wszystko, co się w nim znajduje, Marianowi do dyspozycji oddał. To polecenie dając Narbutowi, zaklinał go, aby pospieszał, aby do stacji tylko jego końmi dojechał, a stamtąd dalej ruszywszy pocztą, jak najprędzej przywoził mu Mariana i Urszulę, aby mógł ich jeszcze uściskać i pobłogosławić.

Łzy stały w oczach obecnym, gdy patrzyli i słuchali tego starca, który po zrobieniu tych wszystkich rozporządzeń, co mu widać najmocniej na sercu leżały, znacznie się uspokoił, któremu w miarę niknienia sił żywotnych jakby przybywało ducha i siły charakteru, tak dalece, że z wielką mocą wyglądał ostatniej swej godziny, mówił o niej przytomnie i bez trwogi, prosząc proboszcza, aby nazajutrz rano z świętymi sakramentami do niego przybył i duszę jego na tę wieczną podróż przygotował.

Pani Cieszewska przechorowała stratę syna, która ją niezmiernym napełniła bolem, ale bojąc się, aby mąż nie dotrzymał słowa i nie zaafiszował jej życia, nie śmiała przestąpić jego zakazu i została w Warszawie. Wszakże jednemu z oficjalistów, który jej był oddany, kazała sobie o wszystkim donosić, co się w domu dzieje. Tą drogą dowiedziała się o przypadku córki, o jej chorobie i o tym, że mąż widać jej przebaczył, kiedy ciągle do niej jeździ i po kilka dni przesiaduje.

Obrażona matka, nie odebrawszy od córki od czasu ucieczki jej z domu żadnego zgłoszenia się, które by pokazywało; że postępku swego żałuje i dba o jej przebaczenie; nie dowierzając, aby stan jej był tak złym, jak jej pisano; lękając się przy tym spotkać tam męża, nie czuła się obowiązaną do zrobienia pierwszego kroku względem dziecka,. które okazało się nieposłusznym i niewdzięcznym.

Nie pojechała więc także i do Klotyldy, choć sumienie zaczynało psuć jej nocy, a serce matki odzywając się ze swymi prawami, szeptało jej, że im zadośćuczynić należy. Ale gdy nagle odebrała wiadomość, że córka umarła, a mąż niebezpiecznie chory, obaczywszy się raptem bezdzietną i przestraszywszy się, aby ostatnie jego rozporządzenie nie wykryło jej. przeszłego życia i nie zrobiło uszczerbku w jej prawach, jakie miała; bojąc się oraz, aby na przypadek jego śmierci w jej, nieobecności wielkie kapitały, których egzystencji domyślała się, sprzątnięte nie były, wzięła natychmiast pocztę i jeszcze przed przybyciem Narbuta z Marianem i Urszulą w Rutce Mazowieckiej stanęła.

Gdy ją pan Janusz niespodziewanie przy łożu swym obaczył, odwrócił się i gadać do niej nie chciał. Pani Cieszewska zaczęła płakać i rękę jego całować. Wtedy nękany ten i poniewierany tak długo człowiek, natężywszy w sobie wszystkie siły, usiadł na łożu i patrząc groźnie na przestraszoną kobietę, wzmocnionym przez żal, przerażającym prawie głosem, zawołał:

— Wiem o tym, że spazmować potrafisz, i wiem także, o co ci idzie. Bądź spokojna, będziesz miała dla siebie i dla tych, co mi życie zatruli. Za to, żeś była złą matką, już cię Bóg ukarał. Za to, żeś była złą żoną, ukarze cię jeszcze. Idź; sobie i daj mi spokojnie umrzeć!

To powiedziawszy upadł na poduszki, zamknął oczy i więcej ich nie otworzył.

Krew zastygła w żyłach nieszczęśliwej kobiety, przed którą przesunął się nagle cały obraz jej występnego życia, a słowa męża grzmiały w jej sercu. Stała tak przez niejaki czas w osłupieniu, z oczami wlepionymi w jego twarz bladą i nieruchomą, w usta na wpół otwarte i przymknięte oczy. Potem zadrżawszy w głębi duszy przystąpiła nagle, padła przed nim na kolana i chwytając jego rękę, krzyknęła przeraźliwie:

— Mężu! na miłość boską, przebacz mi! — ale poczuwszy, że ręka jego bezwładna, że serce, które tak długo dręczyła, już nie uderza, zawołała z rozpaczą:

— O Boże! zabiłam go! — I porwawszy się z miejsca, i oglądając się z przerażeniem poza siebie, chciała uciec z pokoju, ale przy drzwiach siły ją opuściły i upadła bez zmysłów.

Zaniesiono ją do jej pokojów, a gdy w kwadrans potem nadjechał doktor, znalazł męża bez życia, a żonę w takim stanie, że ją ledwie do przytomności (przyprowadził.

Wszakże całą noc nie mogła zamknąć oka. Okropne dręczyły ją przywidzenia. Raz zdawało się jej, że się do niej zbliża syn z rozbitą na kawałki głową; to znowu, że córka blada i wynędzniała podaje jej umarłe dziecko; to, że mąż podnosi się na łożu, pokazuje jej swą siwiznę i groźnym głosem karę bożą zapowiada. Dopiero nad ranem uspokoiła się cokolwiek, zaczęła płakać i modlić się, potem przyszedł sen i nazajutrz powstała z łóżka mocno osłabiona, ale spokojniejsza, poważna i milcząca.

W takim stanie zastał dom swój Marian, gdy na drugi dzień po śmierci ojca z Narbutem i Urszulą przyjechał. Na wstępie zaraz dowiedzieli się o wszystkim, a gdy weszli do pokoju, gdzie leżało ciało pana Janusza, już przybrane i gotowe, do złożenia ha katafalku, który żona w sali przyrządzać kazała, oboje narzeczeni upadli na kolana przy łożu i zimną już rękę, co ich pobłogosławić nie mogła, łzami wdzięczności obleli.

Przez cały czas aż do chwili pogrzebu Marian nie widział się z macochą, posądzając ją, że odgrywa komedię, która go tym większym jeszcze względem miej napełniła wstrętem. Pani Cieszewska w dzień nie wychodziła ze swego pokoju; dopiero o późnej godzinie, gdy już. nikt ciała nie odwiedzał, gdy tylko ksiądz z kolei naznaczony siedział i modlitwy czytał, przychodziła do sali, klękała przy katafalku i tak parę godzin w głębokim przepędzała rozmyślaniu.

Gdy wyprowadzono zwłoki do ostatniego ich schronienia i wszyscy, w czarne przybrani suknie, oczekiwali, weszła i ona poważnie, w grubej żałobie, z odkrytą i bladą twarzą i za Marianem i Urszulą, którzy tuż przy trumnie byli, stanęła. Tak szła aż na cmentarz, a po skończeniu ceremonii, gdy Narbut, Marian i Urszula wychodzili ostatni, obaczyli ją, że klęczała na grobie syna, a potem ujrzawszy ich oddalających się, powstała w milczeniu i na mogile męża uklękła.

Po pogrzebie zamknęła się znowu i nie pokazywała się wcale. Trzeciego dopiero dnia napisała do Narbuta, prosząc o zgromadzenie świadków i o otwarcie testamentu. Wszyscy dziwili się jej postępowaniu i zmianie, jaką w niej postrzegali, tym bardziej że nawet z panem Ksawerym, który na odgłos śmierci pana Janusza, z intencją zapewne rozgospodarowania się w domu siostry, przyjechał, widzieć się nie chciała i prosiła go, aby się oddalił.

Stało się woli jej zadość. Sprowadzono świadków, przybył proboszcz i ów obywatel, który miał drugi egzemplarz testamentu. Gdy wszyscy byli w sali i Marian skłoniony przez Narbuta przyszedł także, weszła i pani Cieszewska w żałobie, z spokojną twarzą, i złożywszy intercyzę, która się u niej znajdowała, prosiła o przystąpienie do aktu, który miał ją o jej losie oświecić. Opatrzono więc i zweryfikowano rękę pana Janusza, podpisy i pieczęcie i odczytano ostatnią jego wolę.

Wtedy pani Cieszewska wystąpiła na środek i schylając wzrok ku ziemi, głosem drżącym od wzruszenia, ale donośnym, rzekła:

— Mam ważne powody nieprzyjęcia dobrodziejstwa, które md i intercyza ślubna, i ostatnia wola męża mego zapewnia. Dożywocie moje na tych dobrach odstępuję właściwemu ich dziedzicowi, prosząc go, aby mi zapewnił do śmierci połowę tej pensji, jaką ja mu rocznie wypłacać miałam. To mi wystarczy na moje utrzymanie, a bardziej na dobre uczynki, jakich przeszłe życie moje wymaga. Chciejcie, panowie, sporządzić akt formalny, tę moją cesję zawierający, który ja podpiszę. A,teraz wszystkich żegnam i o przebaczenie mi win moich proszę. A szczególniej ty, Marianie, podaj mi rękę. Twój ojciec, któregom szanować nie umiała, nie przebaczył mi. Ty mi przebacz za niego i za siebie, abym mogła umrzeć spokojnie.

Wszyscy wzruszeni byli do gruntu duszy, słuchając tych słów prostych, ale głęboko stan jej malujących. Marian przystąpił do miej, podał jej rękę, którą ona w obu dłoniach swych ściskając, dodała:

— Dziękuję ci, teraz mi lżej na duszy. — Potem podawszy jeszcze rękę Narbutowi, wezwała za sobą proboszcza i z nim razem wyszła.

Po kilku dniach modlitwy, po przyjęciu świętych sakramentów, po odwiedzeniu grobów męża, syna i córki, ta nawrócona a zatem miła Bogu i pojednana z ludźmi grzesznica, udała się tymczasowo do Łomży i tam w ustronnym, drewnianym klasztorku panien benedyktynek osiadłszy, od nikogo nie znana i nie pokazująca się nikomu, żyła skromnie i cicho, modląc się, robiąc roboty, ucząc dziewczątka biednej szkółki i rozdając jałmużny.

Tym sposobem Marian, odziedziczywszy sam całą puściznę ojcowską, został panem wielkich dóbr i wielkiego kapitału. Po otwarciu bowiem złożonego w banku kufra, pokazało się, że się w nim znajdowało osiemkroć sto tysięcy, które jeszcze Narbut zbierać zaczął, a które pan Janusz od urodzenia Mariana, a szczególniej od tego czasu, jak postrzegł, że w dom swój prawdziwą wprowadził macochę, walcząc z jej rozrzutnością i wymaganiami rezydentów, jak najskrzętniej mnożył i równie procentami, jak oszczędnością z dochodów, w tej jedynie myśli, aby jego ulubiony syn po śmierci ojca skrzywdzonym nie był, coraz powiększał.

XXI

Tak ważna zmiana w położeniu bohatera naszego wprowadziła także zmianę w życiu osób, które z nim bliskie łączyły stosunki. O ślubie nie było co myśleć. Żałoba nie pozwalała go odbyć; a chociaż po kilku miesiącach można było na parę dni czarną złożyć suknię, którą oboje narzeczem nosili, i ucieszyć cienie ojca spełniając to, co było przed śmiercią gorącym serca jego życzeniem, ale tajemna jakaś trwoga, która Mariana dręczyć nie przestawała, wstrzymywała go od nalegania i cofała do głębi serca tę gorącą prośbę, przed którą Urszula nie cofnęłaby się zapewne, ale której ani słowem, ani żadnym znakiem tkliwego pragnienia, ani żadnym spojrzeniem nie wywoływała.

Zostali więc na dawnej stopie poufałości i przyjaźni, z tą tylko 'różnicą, że już nie w Warszawie mieszkali, ale na wsi, że ich wszystkich otaczał dostatek, że widzieli, jak uprzedzającym, jak wylanym jest dla nich ten, dla którego tak wielka fortuna zdawała się mieć wartość tylko o tyle, o ile jej mógł dla nich używać.

Zaraz z początku prosił Marian Narbuta, żeby się znowu całym gospodarstwem w dobrach jego zajął. Odżył energiczny starzec w tym żywiole, do którego od młodości przywykł, i gdy się krzątał i wydawał dyspozycje, gdy jeździł i wszystkiego doglądał, (nikt by nie powiedział, że siedemdziesiąty piąty rok ciężył na tej głowie, która jeszcze była tak jasną i czujną.

Ale niczym go Marian nie mógł skłonić, aby zamieszkał we dworze. Dymoszczyzna tym milszą mu się stała teraz, jako pamiątka od szlachetnego człowieka, który tak chętnie, tak gorąco dziecię jego do łona swego przytulił i taki mu los zabezpieczył. Mieszkał więc Narbut w swoim folwareczku, który Marian kazał odnowić, uporządkować i jeszcze wygodniejszym zrobić. Tam została i Szumejkowa, która za nic w świecie pana Józefa, choć to był Litwin, a ona Dąbska, odstąpić nie chciała.

Biuro swe gospodarskie miał Narbut w oficynie dworskiej, do którego zwykle koło. dziesiątej, zajrzawszy naprzód tu i ówdzie, zajeżdżał. Tam załatwiwszy pobieżne interesa, zostawał najczęściej u Mariana na obiedzie. Gdy to miało miejsce, wtedy zachodziła ładna kariolka na Dymoszczyznę i przywoziła na obiad Szumejkową.

Pociesznie było patrzeć, jak się staruszka każdą razą wyświeżała, jak medytowała, którą wziąć suknię, jaki czepek, których teraz z darów Mariana, Urszuli i Narbuta miała kilka; z jaką pompą jechała obok folwarku, oglądając się, czy dawniejsza służba dworska i oficjaliści, co to pierwej ani jej znali, ani wiedzieć chcieli, że się rodzi z Dąbskiej, choć poszła za Szumejkę, pokłonią się teraz i patrzeć będą, że jedzie na obiad do dworu kolaseczką na resorach i takimi końmi, co by i wojewodzinę wozić mogły.

Często także, gdy pogoda sprzyjała, zbierali się wszyscy na Dymoszczyźnie. Tam pod lipą urządzony był podwieczorek; tam znowu pani Szumejko była gospodynią i częstowała gości swych przysmaczkami swego wynalazku i śmietaną, której nikt tak nie umiał urządzać jak ona, a tym bardziej na Litwie.

Pani Bolkowska z Urszulą mieszkały we dworze, w apartamentach pani Cieszewskiej. Urządziły się sobie skromniej, cieśniej, utulniej, niż było wtedy, gdy dom ten był dla próżności otwarty, wszakże z zupełną wygodą i dostatkiem. Wprawdzie Marian chciał odnowić całe mieszkanie, odświeżyć meble i gustowniejsze wprowadzić ozdoby, ale obie kobiety oparły się temu. Szczególniej Urszula prosiła go na wszystko, aby ją tak nagle do pańskości nie przyzwyczajał i nie odbierał jej tego nawyknienia do prostoty, do skromności i do przestawania na małym, co uważa za nałóg użyteczny i do czego od dzieciństwa przywykła.

Mariana boleśnie przenikały podobne perswazje. Zdawało mu się, że jej dary fortuny niemiłe dlatego, że z jego ręki pochodzą, że wolałaby z kim innym ubóstwo, jak z nim dostatek, i dla tej przyczyny przyzwyczajać się do niego nie chce.

Wszakże mimo tej gryzącej myśli, z którą rozstać się nie mógł, tnie we wszystkim żądaniu Urszuli ustąpił. Urządził dla niej gabinecik do czytania z elegancją i gustem, a obok niego wielki pokój, z oknami na ogród i odpowiednie mający światło, przerobić kazał na jej pracownię, którą napełnił tym wszystkim, co artyście, jako materiał do pracy, jako wzór lub pomoc w wykonaniu dzieła, potrzebnym być mogło.

Sam Marian mieszkał w pokoju ojca, szanując święcie wszystko, co po nim pozostało. Biblioteczkę tylko jego kazał rozszerzyć, sprowadził znaczną liczbę najużyteczniejszych dla siebie dzieł i tam miał swój gabinet, gdzie czytał, pisał i interesami się zajmował.

Wielką zaś i znacznym kosztem opatrzoną we wszystko, pracownię urządził sobie w oficynie.

O dwóch poczciwych kobietach, których twarze związane były z. najmilszymi serca jego pamiątkami, nie zapomniał także. Zuzanna została przy pani Bolkowskiej i była najmilszą jej sługą; Łukaszowej zaś naznaczył dożywotnią pensję, osadził ją na folwarku i żeby się nie nudziła, oddał pod jej dozór drób, z którym ona tak dobrze obchodzić się umiała.

Ważny jeden obowiązek ciężył mu na sercu. Blada twarz Ignasia, wychylająca się z karety pocztowej w chwili odjazdu, budziła go często ze snu. Sumienie nie przestawało mu wyrzucać zdrady względem przyjaciela; a chociaż przy tym perswadował sobie, że jego skłonność, jeżeli ją nawet powziął, może być tylko przemijającym upodobaniem, które nieobecność zatrze, czuł jednak i oceniał całą wartość szlachetnego serca, które takie nad sobą odniosło zwycięstwo, nie okazując niczym swego bolu i ustępując z miejsca, z którego by nikt zapewne, a tym bardziej on, wyrugować nie zdołał.

Postanowił więc inną drogą wynagrodzić przyjacielowi tę krzywdę, jaką mu wyrządził, a jakiej bez złamania swego życia nie mógł nie wyrządzić.

Wkrótce więc po objęciu swego . dziedzictwa, doniósł o wszystkim Ignasiowi, prosząc go i pana Anzelma, aby go nie oszczędzali, aby dalszą artystyczną zrobili podróż i przyjmując teraz, co im posyła, donosili mu o dalszej swej drodze i o każdej na nią potrzebie.

„Mieszkam teraz na wsi, mam blisko sto tysięcy intraty — pisał im między innymi — uważcie więc, czy zrobicie jaką ujmę waszym wydatkiem mnie, którym ani na pół cala nie wyrósł i nie zgrubiał, którego ani serce, ani skłonności na włos się nie zmieniły, którym przywykł przez lat tyle do kochanego dworku w Łukowie, do obiadów Łukaszowej, do mojej stancyjki na Rynku Starego Miasta, do ciasnych pokoików Nowomiejskiej ulicy; który nareszcie tak mało dla siebie potrzebując, tnie mam innej rodziny, oprócz tych wszystkich, których kocham." Tak wyglądał teraz dwór w Rutce Mazowieckiej, gdzie każdy miał swój wydział, Narbut gospodarstwo, pani Szumejkowa Dymoszczyznę, pani Bolkowska wszystkie febry, żółtaczki, narośle i brodawki, którym oddała się z energią podwojoną przez długi, przymusowy w Warszawie odpoczynek; Marian zaś i Urszula mieli sztukę, która ich wiązała wspólnością pracy, coraz bardziej zbliżała jednakowym zamiłowaniem i zajmującą o nim rozmową. Wszystkich łączyła ufność, serdeczna przyjaźń, wspólny dla serca i charakteru szacunek., Tenże sam stół przy obiedzie i herbacie najczęściej ich gromadził; póki służyła pora, rozrywały przejażdżki i spacery, a gdy nadeszła jesień i zima, bawił kominek, gazety, czytanie jakiej interesującej książki lub listów pana Anzelma, czasem loteryjka, a najczęściej gawędka w której Narbut, gdy był w dobrym humorze, wyciągał jedną staruszkę na opowiadanie swoich praktyk medycznych, a drugą na to wszystko, co tylko o Litwie wykomponować mogła. Znajomości żadnych w okolicy Marian nie szukał i nikt też u niego nie bywał oprócz owego sąsiada, który był przy spisaniu testamentu, miejscowego proboszcza, dla którego Marian najszczerszy powziął szacunek, i pana Romualda, którego do siebie przyciągnął, przez pamięć na biedną Klotyldę w interesach dopomógł, a postrzegłszy, że ma i zdolność, i naukę, przyzwyczaiwszy go energicznym swym i prostym słowem do nieobwijania swych myśli w niemiecką bawełnę, przekonawszy, że i filozof może się wytłumaczyć po szlachecku z tego, co dobrze wie i umie, znalazł w nim wdzięcznego przyjaciela i miłego samotności swej towarzysza.

Tak przeszło jedenaście miesięcy w serdecznej zgodzie, w rozumnym użyciu czasu i w pokoju nie zamąconym żadną zewnętrzną okolicznością. A jednak im bardziej zbliżała się ta stanowcza chwila, która miała spełnić najdroższe Mariana nadzieje, tym pilniej śledził twarz Urszuli, badał te myśli, które się po jej pięknym czole przesuwały, przysłuchiwał się jej głosowi, gdy sam o drogich im wędrownikach wszczynał rozmowę, egzaminował jej poruszenia, gdy jej dawał do przeczytania listy pana Anzelma i coraz krótsze Ignasia dopiski. I zdawało mu się, że coraz częstsze postrzegał w niej zamyślenie, że wyraźnie nikła i zmieniała się, że w miarę zbliżania się końca żałoby, za który trudno już było z przyzwoitością przeciągnąć termin ślubu i wspólne pod jednym dachem mieszkanie, uchodziło zdrowie z jej twarzy, uśmiech martwiał na jej ustach i w oczach przygasał ten blask, co je dawniej tak ożywiał i zdobił.

Postrzeżenia te nabawiały go ciężkim niepokojem; szczęściu, co go czekało, dawały jakąś barwę żałoby, nocom jego odbierały sen, a pracy zapał i energię. Wyglądał więc z drżeniem tej chwili, która by go z tego stanu niepewności i śmiertelnej trwogi wyprowadziła, i za chwilę 'tę uważał koniec żałoby, której, jeszcze cały miesiąc zostawał.

Tymczasem wyczytał w gazecie' uwiadomienie, że w powiecie stopnickim między Nowym Miastem Korczynem i Połańcem, niedaleko od Wisły, w pięknym położeniu i w pszennych po większej części gruntach, sprzedają się z wolnej ręki dobra Jaworów zwane, składające się z trzech wsi i liczące przeszło siedemdziesiąt włók ziemi. Dobra te, jako część wielkiego niegdyś majątku hrabiów Jaworowskich , mają wspaniałą rezydencję, złożoną z dworu z pięknym szpalerowym ogrodem i z innych zabudowań, do tegoż dworu należących. Sam dwór, czyli dom mieszkalny pański, jest murowany, w doić dobrym jeszcze stanie, ozdobny między innymi i w staroświeckie, i w zupełnej całości zakonserwowane meble, nade wszystko zaś obfituje w kosztowny zbiór sz,tuki, jako to: w posągi marmurowe, biusta znakomitych, ludzi, w znaczną liczbę obrazów pierwszych mistrzów włoskich, a także w zbiór medali i książek. Warunki sprzedaży są dogodne, cena niewysoka, a przy tym zbiory sztuki, medale i książki mogą być sprzedane osobno. Wiadomość szczegółowa w Warszawie u rejenta Dr. i w Kielcach u rejenta Z. Obejrzeć zaś dom i wszystko, co się w nim znajduje, można w każdym czasie na miejscu.

Ogłoszenie to dziwnie zajęło i ucieszyło Mariana.. Nie tentował go wprawdzie dwór murowany i pszenne grunta, których zresztą było za mało do utrzymania wspaniałej rezydencji, ale od niejakiego czasu pragnął kapitałów swych użyć na zakupienie takich zbiorów, o jakich czytał, nie myśląc bynajmniej powiększać dóbr, których administracja byłaby za ciężka i za wiele zabierałaby mu czasu. Postanowił więc pojechać i obaczyć, co tym potrzebniejszym było jego sercu, że oczekiwanie końca żałoby stało mu się nieznośnym, a podróż i to zajęcie mogło rozerwać jego smutne przeczucia i skrócić ten śmiertelny miesiąc czekania i trwogi.

Na parę dni przed wyjazdem wezwała go Urszula do swojej pracowni, prosząc, aby jej ponaznaczał roboty, gdyż w nieobecności jego tym bardziej będzie potrzebowała zajęcia i trudno jej czasem będzie samej dać sobie radę. Gdy się ta wszystko stało, gdy Marian przejrzał rzeczy pozaczynane i wskazał, którą i jak ma wykończyć, żeby praca 'jej była i łatwiejsza i miała dla niej więcej interesu, usiedli oboje przed kominkiem i zaczęli rozmawiać o tym szczęśliwym zdarzeniu, które wzbogaci jego dom kosztownym może zbiorem i poda Urszuli tyle nowych wzorów.

Chociaż to było w maju, dzień jednak był chłodny i dżdżysty i ogień palił się na kominku, który pokój ten ogrzewał i rozweselał. Marian dotknięty boleśnie tym wyrazem twój dom, którego parę razy użyła mówiąc o mających go ozdobić zbiorach, powstał,. dorzucił drewek do ognia, zaczął go poprawiać i grzebać, aby miał czas ukryć cokolwiek pierwsze wzruszenie, potem oparłszy się o kominek i patrząc na nią jakby z serdeczną wymówką, powtórzył:

— Tak, mój dom! mój dom!

— Marianie! — rzekła Urszula, która pojęła znaczenie tych słów, i pokazując mu miejsce koło siebie, chciała złagodzić przykrość, jaką mu dać mogły. Gdy Marian usiadł, ona patrząc mu miło w oczy, dodała: — Mogęż teraz dom ten nazywać inaczej jak twoim domem? Wszak wiesz dobrze, że przyjdzie czas, że on i moim będzie, wtedy nie pomylę się, bądź pewny. Wtedy ten dom będzie naszym, ten dach będzie nam wspólnym, jak wspólnym będzie' nasze życie i każda myśl, i każde tchnienie.

Te słowa wymówiła rzewnie, ale smutno, ale ciężko, i twarz jej okryła się wielką bladością. Postrzegł to Marian i ściskając jej rękę, odpowiedział:

— Daruj mi, Urszulo, słowa te wymknęły mi się bez . chęci przypomnienia ci tego, o czym nie wątpię i nie wątpiłem na chwilę, odkąd odebrałem twoje słowo. Wiem, że ten czas przyjdzie, w którym wszystko będzie nam wspólne.

A choć szczęście moje będzie takie, że na wyrażenie jego w biednej mowie tej ziemi nie znajdzie się słowa, jeżeli mi jednak Bóg dopomoże, to i szczęście to będzie nam tak wspólnym, jak wspólnym stanie się życie i każda jego myśl, i każde jego tchnienie. A jednak widzę łzę w twoim oku, Urszulo! — dodał z melancholicznym uśmiechem. — Wszak niecierpliwość nie jest moją wadą. Ja wierzę, że co ma być, to będzie, a kiedy, to już nie ode mnie zależy.

Urszula otarła łzy i milcząc patrzyła mu w oczy. Widziała ona dobrze, że ta spokojność była wysileniem, że ta cierpliwość, o której mówił, odejmowała mu połowę życia i była tylko ciągłą walką między niepewnością i nadzieją. Żal serdeczny ścisnął jej serce. Już, już chciała wyrzec to słowo, które miało stan ten zmienić; ale słowo to zatrzymało się w pół drogi i wydobyć się na jaw nie mogło. Marian widząc ją milczącą i jakby obecnością jego przybitą, powstał i rzekł:

— Może masz jakie zajęcie. Nie będę ci przeszkadzał. Urszula potrwała go wówczas za rękę i rzekła:

— Nie, nie, bynajmniej. Jakież ja mogę mieć zajęcie? Czyżeś mi nie zrobił życia zabawką? Zresztą, jak pojedziesz, będę miała dosyć czasu i powodów do szukania rozrywki w pracy. Czy będziesz w Warszawie? — zapytała bez myśli, żeby tylko do innego przedmiotu odwrócić rozmowę.

— Wszak innej drogi nie ma, tylko na Warszawę — odpowiedział Marian. — Może czego potrzebujesz?

— O! wcale nie. Nie pamiętaszże o wszystkim? — odpowiedziała — i gdybym ci tylko pozwoliła, to byś mi nakomponował takich potrzeb, o jakich nie marzyło mi się nigdy.

— Otóż i teraz sądzę — odpowiedział Marian — że masz potrzeby istotne, które nie są żadną kompozycją. Za miesiąc, droga Urszulo — dodał ściskając jej rękę i patrząc jej ze znaczeniem w oczy — kończy się nasza żałoba. Zrzucisz tę czarną sukienkęktórą ci dobre serce twe przywdziać nakazywało, i nie będziesz miała w co się ubrać. Prawie wszystko dawniejsze już zleżałe i nie ujdzie. Daj mi jedną suknię twą na miarę. Jadąc teraz przez Warszawę obstaluję ci, co zechcesz, a wracając nazad, zabiorę już gotowe. Cóż każesz sobie sprawić?

— Wszak za miesiąc kończy się nasza żałoba — odpowiedziała po chwili namysłu i dziwnie jakoś patrząc na Mariana.

— Za miesiąc, moja droga! — rzekł drżącym głosem.

— To spraw mi ślubną suknię, Marianie! — rzekła stanowczo, ale blednąc — wszak bez niej żadnej innej przyjąć nie mogę i nie powinnam.

Marian, uderzony tymi słowy, zakrył twarz obiema rękami i tłumił w sobie łkanie, którego pokonać nie mógł, a Urszula, blada jak ściana, przystąpiła do niego, pocałowała go w czoło i skryła się w swym gabinecie.

W pół godziny potem, mimo wilgoci i zimna, Marian chodził po ogrodzie, starając się orzeźwić świeżym powietrzem i gorące czoło swe ochłodzić deszczykiem, który padać nie przestawał.

Dziwny był stan jego. Spełniły się wszystkie jego życzenia, nadzieje, które do ostatniej nawet chwili miał za sny, w które tajemnie nie wierzył, choć niedawno mówił inaczej, zamieniły się w rzeczywistość, a jednak nie czuł tego uniesienia, jakie sobie wyobrażał, i w swym nieograniczonym szczęściu biedny garbus był bardzo nieszczęśliwym.

Tak chodząc i medytując zbliżył się do okna jej pracowni. Chciał obaczyć, czy jest tam jeszcze, czy nie płacze, czy nie żałuje słowa, które wyrzekła; chciał ją obaczyć spokojną i tym wyrazem pokoju na jej licu pocieszyć się i utulić swe serce.

Jakoż postrzegł ją siedzącą przy sztaludze, niedaleko od okna, do którego obrócona była plecami. W ręku trzymała duży arkusz, na którym czarną kredą narysowana była głowa i biust, jak się robią portrety. Cały portret był mniejszy od natury, ale wycieniowany i takiej wielkości, że zza okna można było dobrze rozróżnić rysy. Urszula z takim zajęciem, tak głęboko się w nie wpatrzyła, że nie uważała, jak się Marian przybliżył. Wówczas poznał on od razu tę twarz tak mu dobrze znajomą. Był to Ignaś jak żywy, jego przyjaciel, który i w tej chwila zajmował ją jeszcze.

O! teraz Marian zrozumiał, dlaczego w szczęście swoje nie wierzył. Uczuwszy ból gwałtowny w sercu, usunął się na bok; chciał odejść i zapomnieć na zawsze o tym śnie, co go czasem tak słodko upajał. Ale jakaś niepojęta siła przytrzymała go na miejscu i kazała dalej śledzić, jak długo tak z miłością wpatrywać się będzie, gdzie ukryje ten swój skarb, którym zajmowanie się, którego posiadanie jest już dziś grzechem i zbrodnią. Któż wyobrazi sobie stan biednego Mariana wtedy, gdy tracił cześć dla tej, którą tak kochał, gdy ów jego ideał, owa wysoka, czysta i święta dotąd istota, stawała się w oczach jego pospolitym stworzeniem, co mogąc dziś oszukiwać, jutro może zbrudzić się zdoła i przed hańbą się nie wzdrygnie.

Po niejakim czasie Urszula opuściła papier na kolana i przykładając chusteczkę do oczu, mocno płakać zaczęła. Nagle otarła łzy, powstała i przystąpiwszy prędko do kominka, rzuciła portret w ogień. Gdy go płomień ogarnął i pochłaniać zaczął, wtedy krzyknęła biedna, nachyliła się ku ogniowi i obiema rękami z pożaru ratować go chciała. Ale już było za późno. Zostały tylko szczątki, które wkrótce błędnymi błyskając iskierkami, zamieniły się w garstkę popiołu. Wtedy postawszy, przez niejaki czas, z oczami wlepionymi w to miejsce, gdzie pochowała swe marzenia, upadła na kolana i dziękując widać Bogu za tę moc, jaką ją natchnął,modlić się i cicho płakać zaczęła.

I Marian płakał także, ale płakał z radości. Jego bóstwo stało znowu na swym piedestalu!

Na kilka chwil przed odjazdem, gdy powóz, stał już upakowany i zaprzężony, a całe grono zebrane było w sali jadalnej przy pożegnalnym śniadaniu, gdy Urszula, siedząc na pierwszym miejscu jako przyszła gospodyni domu, spokojniejsza, a nawet weselsza, niż dotąd była, opierała się z poufałością na krześle Mariana, który obok niej siedział, przypominała mu z uśmiechem, aby nie zapomniał o poleconym sobie sprawunku, aby nocą nie jechał, aby zdrowie swe szanował i koniecznie dwa razy na tydzień pisywał, przyjechał posłaniec z poczty, na którego właśnie Marian oczekiwał, i przywiózł oprócz gazet i listów w interesach spory pakiet, na którym adres był ręką pana Anzelma napisany. Marian oddawszy inne listy Narbutowi, gazety Urszuli, sam powstał i usiadłszy przy oknie, list pana Anzelma rozpieczętował. Była to długa, kilkoarkuszowa relacja o ich podróży i opis szczegółowy tego, co widzieli w Rzymie, we Florencji, w Wenecji i innych miastach Włoch, przez które przejeżdżali.

. Nie miał czasu Marian tego wszystkiego czytać; przerzucił tylko karty i przebiegł przypisek Ignasia, który mu donosi, że dosyć zdrów, ale rad by już odetchnąć powietrzem swojego kraju i usłyszeć dźwięk własnej mowy. Przypisek ten był krótki, ale smutny i okazujący, jak młody człowiek jest już stęskniony i jak mu się ta włóczęga sprzykrzyła. Przy tym były ukłony dla wszystkich domowych d życzenia, aby koniec żałoby wniósł radość do jego domu i szczęście, na które zasługuje, a które on z całą przyjaźnią, którą tyle obowiązków wdzięczności podwaja, choć z daleka, podzielać będzie.

Dotknęły Mariana słowa przyjaciela, zastanowiło go to, aż się Ignaś domyślał, jaka radość, jakie szczęście ma rozjaśnić dom jego, chociaż mu o tym nigdy nie pisał i z zamiarami swymi nie wynurzał się wcale. Bardziej jeszcze zastanowiło go, że adres już był z Wiednia i że w tym liście, który widać był dla wszystkich, znajdował się drugi opieczętowany, na którego kopercie ręką pana Anzelma było napisano: tibi soli . Schował więc Marian ten drugi list do kieszeni, a z pierwszym przystępując do Urszuli i pokazując jej kolka półarkuszków, rzekł:

Patrz no, co tu tego! Poczciwy stary nie żałował fatygi i wszystko widać, na co patrzył i co po swojemu ocenił, opisał. Będziesz miała zabawkę na cały dzień, ale zachowaj mi ten memoriał, bo nie mam czasu go czytać. — Potem objąwszy jej kibić i odchodząc z nią na bok, dodał ciszej: — A teraz bądź zdrowa. Czym dla mnie byłaś, to wiesz dobrze; czym stałaś się jeszcze od dwóch dni, tego pojąć nie możesz, to ci powiem kiedyś tam, gdzie myśl nie maleje w słowach i gdzie dusza mówi do duszy. Upominałaś mię, żebym nocą nie jeździł; to ci przyrzekam. Ale i ty przyrzeknij mi, że w nocy będziesz spać spokojnie, że nie będziesz myśleć nawet o mnie, wierząc, że ja i z daleka czuwam nad tobą i wziąłem na siebie to wszystko, co tylko jest troską i niepokojem.

. Urszula wsparła głowę na jego ramieniu i płacząc przyciskała do ust jego rękę. On nawzajem, złożywszy pocałowanie na jej czole, uściskał rękę pani Bolkowskiej, pożegnał się z Narbutem i Szumejkową i wybiegłszy na ganek, wskoczył prędko do kocza .Nim jednak ruszył, wszyscy zdołali wyjść za nim i żegnali go raz jeszcze: Urszula zapłakaną chusteczką, Narbut krzyżem i głośnym błogosławieństwem, a obie staruszki nieznacznym żegnaniem i cichą do Matki Boskiej modlitwą.

Gdy konie szły zwolna po piaskach oddzielających Rutkę od szose i pierwszej stacji pocztowej, Marian wydobył list pana Anzelma i czytał następujące słowa:

„Zastanowi cię to zapewne, kochany Marianie, że piszą z Wiednia. Z dalszej treści dowiesz się o przyczynie naszego zbliżenia do kraju i dziwić się nie będziesz, Nie wiem, co sobie także pomyślisz, że w jednym liście zamykam drugi. Ale pisząc ten ostatni w sekrecie przed Ignasiem, sądziłem, że dobrze będzie, jeżeli tylko ty sam go przeczytasz i potem rozważysz, czy to się zgodzi z, dalszym pokojem twego życia, aby treść jego i innym wiadomą była.

„Otóż rzecz tak się ma. Od początku przybycia naszego do Drezna postrzegłem zaraz, że mój chłopiec nie jest tak uszczęśliwiony swoją podróżą, jakby był inny młody człowiek, a może i on sam w innym stanie umysłu, gdyby mu się podobna zdarzyła gratka. Takie bowiem pieczone gołąbki nie każdemu spadają prosto z rożna do gęby, jak nam spadły, a tacy przyjaciele jak ty, nie spotykają się tak często na tym bożym świecie, jak na waszym Nowym Świecie ładne twarzyczki, a na Franciszkańskiej ulicy nie uczesane brody. Ja, stary i bez zębów, byłem bardziej zapalony, więcej rad i szczęśliwy niż ten smarkacz, który bez zachwycenia patrzał nawet na Madonny Rafaela i Murilla, na psujące się arcydzieła Correggia, na Chrystusów Tycjana i Guida, na te cudne Teniersy , których tam tyle bardzo dobrze powieszonych, i na portrety Vandyka i Rubensa, które znowu wiszą niegodziwie. Tę jego obojętność przypisywałem brakowi owego bożego ognia, który pała w twoim sercu, który może i w moim łbie tli się cokolwiek, a który jedynie czyni artystą. Fuszer mój ładny Ignaś! — pomyślałem sobie — stworzony na szewca, nie na malarza. Przykro mi to było, ale cóż robić, trudno z Panem Bogiem wojować, a przyjąłem rzeczy, jak są.

„Zasadziłem go więc do roboty i muszę mu oddać tę sprawiedliwość, że nigdy pilniej nie pracował, nigdy akuratniej rad moich nie słuchał i że w tych ogromnych salach, gdzie masa niepowołanych bazgraczów psuje płótna i farby, on był między pierwszymi kopistami, którego sztalugę otaczali ciekawi i chwalili robotę.

„Słowem, byłem z niego dosyć kontent i nie zważałem, że smutny, zamyślony, jakiś nad wiek poważny. Zmiana twojego położenia i nowe dobrodziejstwo, któreśmy od ciebie otrzymali nie zrobiły na nim takiego wrażenia, jakiegom się spodziewał. Płakał on po twoim ojcu, którego znał tak mało, cieszył się wraz z tobą nawróceniem twojej macochy, ale do Paryża jechał tak, jakby z Łukowa do Międzyrzecza lub do Biały.

„Wszakże Paryż ma swoje prawa. W tym ruchu kolosalnym, wśród tej gromady pokus wszelkiego. rodzaju, wśród tych nieocenionych zbiorów sztuki i nauki można utopić najpotężniejsze zdrowie, największą fortunę i wielki. nawet smutek. Jakoż mój Ignaś rozerwał się cokolwiek, roztargnął się i zdawał się weselszym i bardziej zajętym. Ale w czasie pobytu naszego w Paryżu dowiedzieliśmy się, po powtórzonym moim naleganiu, jakeś dom swój uorganizował, jak przepędzacie dni i wieczory, gdzie która z miłych ci osób mieszka. Gdy przyszło do tego, że pani Bolkowska i Urszula mieszkają z tobą pod jednym dachem, Ignaś pobladł i widocznie się zmienił. Wówczas otwarły mi się oczy na twoje dalsze względem tej cudnej istoty zamiary, ale przyszło mi także na myśl, czy i mój synek nie zadrasnął. się i nie zranił taką rzadką pięknością, tak niepospolitą główką i takim sercem, co może jeszcze lepsze niż pierwsze i drugie. Nie dałem jednak poznać, co mi się wydawało, i sam wszcząłem rozmowę o twoich zamiarach, pochwalając je i dziękując Bogu, że ci taką da żonę. Ignaś mi odpowiedział, że chociaż z nim nigdy o tym nie mówiłeś, widział jednak od dawna stan twojego serca i miarkował to dobrze, że miłość twoja dla niej jest uczuciem głębokim, jedynym, od którego zależy pokój i radość twego życia; że teraz z takiego urządzenia domu wnosi, że i Urszula musi ci odpowiadać sercem i myślą i że zapewne czekacie tylko końca żałoby, aby to zbliżenie serdeczne utrwalić najświętszym na ziemi związkiem.

„Na tym się owa pierwsza nasza rozmowa skończyła. Ale odtąd postrzegłem jeszcze większą w nim zmianę. Paryż nie interesował go już wcale; w Luwrze wałęsał się tylko od jednego obrazu do drugiego, może go nawet przed sobą nie widząc; ale do roboty nie brał się bynajmniej, a jeśli dla ucieszenia mnie usiadł, bazgrał tak niegodziwie, jak ci wąsacze, których tam pełno, a których wysłałbym pod karabin, jak te panie, dyletantki, którym nieraz chciało md się wydrzeć pędzel, a zapędzić je do igły i do pieluszek.

„Powiozłem go więc do Rzymu, sądząc, że rozmaitość przedmiotów, że ten Rzym, o którym bez drżenia serca nie mogłem myśleć, gdym się do niego zbliżał, umocni jego ducha, a niebo włoskie inszym prądem krew jego popędzi.

„Ale gdzie tam! wszystko to nic nie pomogło. Kiedy ja chodziłem jak zagorzały, oblewając się artystycznym potem, on włóczył się za mną, jakbym go za sobą na uzdeczce ciągnął, a w kościołach przepełnionych dziełami sztuki więcej klęczał i modlił się, niż patrzał i admirował. Przy tym schudł znacznie, mało jadł, po nocach nie sypiał, a gdym ja udawał, że chrapię, on wstawał cicho, otwierał okno i na tym głębokim włoskim błękicie jakiejś polskiej gwiazdy szukał.

„Zatrwożony serio tym stanem mojego jedynaka, wziąłem go na egzamin. Nie powtarzam ci naszej rozmowy; byłoby to za długo. Ale czy wiesz, co go najwięcej boli, co mu odebrało humor i zagraża utratą wszelkiej energii i zdrowia? Nie to, żeś go wyprawił, domyślając się, że i jego serce zajęło się i zapłonęło. Owszem, to ci pochwala i uważa za dobrodziejstwo z twojej strony. „Okoliczności moje — mówił mi — są takie, że skłonność ta musiałaby na zawsze zostać czczą tylko marą; przy tym kocham go równie, a może i więcej niż ją, i za nic w świecie nie stanąłbym z nim w szrankach, i nie targnąłbym się na jego dobro. Gdy więc zwyciężenie tego uczucia było koniecznym, pomógł mi do tego zwycięstwa, odsuwając mię daleko i odbierając możność karmienia się jej widokiem. Ale — dodał te żalem — dlaczego się przede mną ukrywał, dlaczego mi nie ufał, dlaczego wtedy nawet, gdy mi straż nad nią powierzył, nie wylał się z swym sercem, nie powiedział mi, że mi oddaje swoją duszę, swe życie, wszystkie swe nadzieje. Ja wiedziałem o tym dobrze, a on kręcił się" jak wąż i szukał pretekstów do spowodowania konieczności, co go zmusza wprowadzić mnie do jej domu i zbliżyć do jej osoby. Wszakże trwogę tę mógłbym jeszcze wytłumaczyć. Ale gdym już był daleko, gdy nie miał czego bać się, gdy taka zmiana zaszła w jego położeniu, że ją ma pod swoim dachem, a zatem pewnie jako narzeczoną, której poda rękę, skoro zrzuci żałobę, dlaczegóż jeszcze i teraz sekret przed nami? Dlaczego mi nie pisze o swoim szczęściu, o swych nadziejach, dlaczego nie donosi o tych wszystkich szczegółach, o których przyjaciel taki, jak ja, powinien wiedzieć, dlaczego nie wzywa nas na swój ślub, abyśmy widzieli to błogosławieństwo, które mu Bóg daje, na które bez wątpienia zasłużył, ale które widzieć i z nim podzielać zasłużyliśmy także. Jeżeli tego nie zrobi, jeżeli sądząc, że nie wytrzymam widoku jego szczęścia, beze mnie odbędzie tę chwilę, która mnie umocni i ukoi, to mu tego nigdy nie daruję, bo straciwszy wiarę w jego przyjaźń, stracę już wszystko na ziemi.

„Uściskałem poczciwego chłopca d uspakajałem go tym, że niewątpliwie napiszesz, o wszystkim nam doniesiesz i nie zrobisz nam tej krzywdy, aby on jej do ołtarza, a ja od ołtarza nie odprowadził. Żeby go jeszcze więcej ukoić, niedługo bawiłem w innych miastach włoskich, przez które przejeżdżaliśmy, a dwa dni temu stanęliśmy w Wiedniu. Tu postanowiłem zaczekać na twój list i z pociechą donoszę ci, że mój chłopiec jakiś żwawszy i spokojniejszy. Samo zbliżenie do kraju orzeźwiło go; ciągle patrzy w tę stronę, gdzie nasza poczciwa Warszawa leży, i mówi tylko o tym, jak się urządzimy, gdzie mieszkać będziemy i jak będzie pracował, żeby przecie dojść do czegoś i nie być ciężarem ani mnie, ani tobie.

„Czekam więc twojej odpowiedzi, drogi Marianie! Widzisz, jaki jest stan rzeczy i, jakie moje położenie. Postąp, jak rozumiesz; ale zdaje mi się, żeś nam nie powinien odmawiać tego szczęścia, abyśmy byli świadkami twojego, tym bardziej iż pewny jestem, że to Ignasia uzdrowi.

„Zdradziłem jego serdeczną tajemnicę, którą przed tobą i przed nią z wielkim męstwem chował; winienem mu więc wynagrodzenie, którego biedak oczekuje i które mu obiecałem. Proszę cię więc, miej odwagę zadośćuczynić jego życzeniu i nie podawaj mu tej zabijającej myśli, że mu nie ufasz lub się go boisz. Może on ją dziś więcej jeszcze kocha niż dawniej, za to nie ręczę, ale ja, com was wychował, ręczę ci moją siwą głową, do której wkrótce anatomicy powązkowscy wezmą się pod ziemią, że szczęścia twego nie zamąci i ze słabością się swoją nie zdradzi. Pociesz mię, Marianie, prędko, bo doprawdy przyszedłem do tego, że mi już częściej chce się płakać, niż śmiać się." Jakie wrażenie list ten zrobił na. Marianie, w jakim postawił go położeniu, to łatwo sobie wyobrazić. Nie będziemy więc szczegółowo opowiadać, jakie zajmowały go myśli, jakie przed duszą jego przesuwały się obrazy, jakie walki w sercu swym staczał i jakie robił sobie wyrzuty. Czytelnicy, których Bóg obdarzył przenikliwością, a których serca egoizm nie spetryfikował , zastąpią nas w tej mierze własną myślą i własnym uczuciem. Dodamy tylko, że Marian nie był w stanie odpisać zaraz po przybyciu swym do Warszawy.

Zajęty rozmaitymi obstalunkami dla Urszuli i dla domu, przejrzeniem u rejenta szczegółów kupna, które miał zrobić, i podniesieniem z banku sumy, która była potrzebną, gdyby przyszło do nabycia zbiorów, których rejestr mocno go zachęcił, odłożył odpis do innej chwili, czuł bowiem, że mu potrzeba dobrze się namyślić i głębiej z sercem swym obrachować. Wyjechał więc z Warszawy, mając ciągle list pana Anzelma w kieszeni i czując, jak piersi jego dotyka i mocno na niej cięży. Trzeciego dnia o godzinie ósmej rano stanął Marian w Jaworowie. Ponieważ zaś odwiedziny te na decyzję jego i na dalszy los stanowczo wpłynęły, dlatego szczegółowiej opisać je musimy.

XXII

Już od Chmielnika, skąd Marian bardzo rano wyjechał, do Stopnicy i dalej rozciągał się przed nim widok pięknej i bogatej krakowskiej ziemi. Pola okryte świeżą zielonością, kwieciste doliny ze strumykami dążącymi do Nidy, a z nią do Wisły; wzgórza, które cudne odziewały lasy, a gdzieniegdzie malownicze skały podpierać zdawały się, wioski porządne, które zdobiły osłonione drzewami dwory, kościołki, od których rankiem rozbiegał się odgłos dzwonka wzywający na modlitwę — wszystko to ukoiło jego serce i matka natura, ta najwierniejsza przyjaciółka i najlepsza pocieszycielka, podawała mu zewsząd ów gojący balsam, który dla dzieci swych tak hojnie przygotowuje i z kochającym oddechem swym w zranioną pierś ich przelewa.

Na półtory mili od Stopnicy ku Wiśle pokazał się Jaworów i na niewielkiej pochyłości dwór, do którego prowadziła szeroka i wysadzona starymi lipami droga.

Położenie rzeczywiście było piękne, urozmaicone, a sam dom zdawał się poważnym, starym budynkiem, spoza którego wyglądały szczyty wysokich drzew i po obu stronach zieleniła się gęstwina, która widać do ogrodu należała.

Gdy Marian stanął na dużym i zarosłym trawą dziedzińcu, postrzegł wszędzie ślady opuszczenia i widoczne znaki, że od dawna nikt tu nie mieszkał i równie o utrzymanie zewnętrznej czystości, jak i o poprawę tynków i gzymsów nie dbał.

Sam dom nosił na sobie piętno architektury saskiej , tak artystycznej w swych ornamentach i tak poważnej w rozmiarach. Me miał on piętra, ale ogromne okna, powiększone jeszcze półcyrkułami , które ich światło podwyższały, szerokie między nimi odstępy, w których znajdowały się nisze, a w nich ozdoby z rzeźby, wszystko pokazywało, że to było mieszkanie ludzi niegdyś możnych i że obszerne mieści w sobie apartamenta. Ale na dziedzińcu było pusto, w oknach, które jednak były całe i czyste, nie pokazał się nikt, a mimo turkotu powozu i klaskania z bicza żaden pies nawet nie wyskoczył i nie zaszczekał.

Marian jednak wysiadł z kocza i wszedł na ganek staroświecki, nie nakryty, ale ozdobny ładnymi wazonami z piaskowca i mający schody na dwie strony rozchodzące się. Główne drzwi były zamknięte i na stuk o klamkę nikt nie odpowiedział. Wtedy pocztylion zaproponował, że będzie trąbił. Pozwolił mu Marian tej uciechy i gdy przeraźliwa ta muzyka rozległa się po pustym dziedzińcu i o głuche obiła się ściany, w bocznej oficynie otwarło się naprzód okno, potem, drzwi i staruszka przygarbiona, w czystym szlacheckim odzieniu, podpierając się laseczką, przestąpiła z trudnością próg d szła zwolna jedyną ścieżką, która na tym dziedzińcu od oficyny do ganku wydeptaną była. Marian chcąc jej oszczędzić drogi, zbiegł z ganku i ku niej postępował. Gdy już był blisko, wtedy stara podniosła głowę, przeżegnała się i z widocznym przestrachem zawołała:

— Wszelki duch Pana Boga chwali!

— Ale i ja chwalę, moja dobra staruszko! — rzekł Marian — tylko nie wiem, dlaczegoś się tak przelękła. Jeżeliś mię wzięła za jakiego nieboszczyka, to wiesz przecie, że umarli (pocztą nie jeżdżą.

— Ach! to prawda, wielmożny panie! — odpowiedziała uśmiechając się i poglądając ciekawie na tego, co ją przestraszył. — I jak teraz przypatruję się, to sama się śmieję z mojego głupiego strachu, bo widzę, że to nie to. Ale kiedy kto ma osiemdziesiąt lat, to mu można wybaczyć, jeśli mu się co przywidzi.

— Jak to, to już osiemdziesiąt lat liczysz sobie staruszeczko?— zapytał Marian, którego miła postać i wyraz twarzy staruszki zajął, a to podobieństwo jego do kogoś, co ją interesował, mocno uderzyło.

— Oj! osiemdziesiąt, wielmożny panie, i z okładem — odpowiedziała — toteż ciężko mi chodzić i stać już nie mogę.

— To wesprzyjże się na mojej ręce i chodźmy do. twego krzesełka, zacna staruszko — rzekł Marian nadstawiając jej swe ramię — tam sobie usiądziesz i pogadamy. "

— Dziękuję wielmożnemu panu — odpowiedziała opierając się.

. — Wielmożny pan przyjechał zapewne obejrzeć nasz dwór i te dobra?

— A tak, chciałbym to wszystko widzieć.

— Szkoda, że mego Bonusia nie ma — mówiła staruszka idąc. — On by to wielmożnemu panu zaraz wszystko ułatwił. Ale on za godzinkę nadejdzie. Bo to widzi wielmożny pan, dzisiaj jest rocznica śmierci naszego nieboszczyka pana. Dlatego to ja tak przestraszyłam się, jakem raptem wielmożnego pana obaczyła, nim rozpoznałam, że jest różnica i w twarzy i żeś wielmożny pan daleko młodszy. Ot, przyznam się wielmożnemu panu, że mi się na razie zdało, że nieboszczyk hrabia przyszedł także z tamtego świata na swoje egzekwie, które mój Bonuś corocznie za duszę jego sprawia w tutejszym kościele i gdzie żałobnej mszy słucha i on, i oba chłopaki, których tu mamy do utrzymania dworu w porządku. Już ja tak daleko dojść nie mogę; mówiłam więc pacierz i modlitwy za dusze zmarłe w domu i jak mnie wielmożny pan widzisz, samiuteńka jedna na cały dwór zostałam. Bo nawet nasza kucharka i moja dziewczyna pobiegły na mszę świętą, czego im zabronić nie mogłam.

Im dłużej ją Marian słuchał, tym mocniej go to wszystko zainteresowało, co. mówiła. Gdy weszli do pokoików po staroświecku przybranych, ubogo ale czysto, i staruszka usiadła na swoim krzesełku, zapytał Marian:

— Więc tu nikt w tym domu nie mieszka?

— A jak ma mieszkać, wielmożny panie! — odpowiedziała stara — kiedy już temu osiemnaście lat, jak nieboszczyk hrabia nie wiedzieć gdzie wyjechał, a trzy lata temu, jak gdzieś za granicą umarł. Brat jego młodszy, któremu majątek ten zostawił i który od śmierci nieboszczki pani w domu tym nie postał, mieszka dotąd w Galicji. Póki nieboszczyk pan żył, to tu gospodarowali, jak mogli, i dochody posyłali mu raz tu, znowu tam, gdzie kazał. A jak umarł i młodszy brat został dziedzicem, to i dobra, i dom kazał zaraz sprzedać czy razem, czy częściami, tak mu zbrzydło to miejsce, gdzie się urodził. I była temu przyczyna — dodała uśmiechnąwszy się. — Ale wszystko to mój Bonuś lepiej wielmożnemu panu opowie, choć i ja bym mogła, bom na to wszystko własnymi oczami patrzała, tylko boję się wielmożnego pana znudzić.

— Któż jest ten Bonuś, o którym pani mówisz? — zapytał Marian.

— A, to mój syn, wielmożny panie! — odpowiedziała z wyrazem dumy macierzyńskiej. — Jeszcze śp. jaśnie wielmożny kasztelan, ojciec nieboszczyka pana, zrobił go tu murgrabią i oddał klucze od wszystkich zakątów swego domu. Odtąd mój Bonuś przyrósł do tych murów i na krok nie oddalił się z Jaworowa. Poczciwe to, dobre chłopczysko, który starą matkę pielęgnuje i może dlatego, żeby mi synowa nie dokuczała i nie wyrugowała mnie z jego serca, ożenić się nawet nie chciał. Wychowałam ich razem z nieboszczykiem, za którego duszę teraz modli się, toteż kochali się bardzo. A choć to tamten był pan, a ten sługa, ale wiedział wszystko, co biednego garbusa trapiło. — Potem spojrzawszy na Mariana i zmiarkowawszy się dodała: — Ale przepraszam wielmożnego pana, że tak mówię. Kiedy kto ma osiemdziesiąt lat, to nie dziw, że czasem odezwie się ni w pięć, ni w dziewięć.

Wtedy wbiegła do pokoju zadyszana sługa i pocałowała staruszkę w rękę. Stara rzekła:

— A cóż, Magdeczko, czy już po mszy?

— A już, proszę wielmożnej pani. — Odpowiedziała sługa poglądając z ukosa na Mariana.

— A panicz? — zapytała stara.

— A już jest — rzekła sługa — rozmawia z tym furmanem, co tam stoi pod gankiem i z lokajem tego pana. — Potem spojrzawszy jeszcze raz na bohatera naszego, zachichotała nieznacznie i poszła.

Marian wyjrzał oknem i obaczył idącego ścieżką starego, człowieka niewielkiego wzrostu, w czarnym żupanie , w piaskowym kontuszu, czarnym przewiązanego pasem. Twarz jego była jeszcze, dość czerstwa, ale wąs posiwiał już zupełnie, a spod niebieskiej wysokiej czapki, kasztankiem okolonej, wyglądały białe już prawie włosy. W ręku miał trzcinę, a za kontuszem zegarek, od którego pierścień z pieczątką krwawnikową i kluczyki do nakręcania zwieszały się na łańcuszku na piersi. Był to właśnie Bonuś, ów panicz, owe poczciwe chłopczysko, o którym staruszka mówiła.

Na ganku, przy drzwiach wchodowych do domu, stał przygarbiony sługa, którego siwą głowę widać było z daleka. Na dole rozmawiał z pocztylionem i z lokajem takiż sam weteran posadzkowy. To znowu byli owe chłopaki, co się razem z Bonusiem za duszę pana modlili.

Wszystko, co tu Marian widział i słyszał, dziwnie go zajęło, a widok tych starych ludzi, którzy jak krzyże pochylone i mchem porosłe pilnowali tej milczącej i wspaniałej mogiły, wzruszył go głęboko i usposobił do znalezienia dobrym tego, co miał jeszcze obaczyć.

— A chodźże bo już, chodź Bonusiu! wielmożny pan czeka już tu na ciebie od sporej chwili — rzekła staruszka do syna, gdy ten stanął w pokoiku i zatrzymawszy się przy drzwiach, z zastanowieniem Marianowi się przypatrywał. — Ot, widzisz, wielmożny pan, i on także zgapiał, jak wielmożnego pana obaczył. Oj! żebyś wiedział, Bonusiu, jakem się ja tu popisała. Taż to kto inny, to by się z lichem i obraził, a ten pan jeszcze mi rękę podał i do krzesełka doprowadził. Widać, że musi być tak dobry, jak był i tamten, za którego duszę modliliście się tam w kościele. I nie dziw: Pan Bóg garbatym zawsze, jak to mówią, czymściś wynagrodzi: albo im da wielki rozum, albo poczciwe serce.

— Matko! — rzekł pan Bonawentura, przypominając jej, z kim mówi.

— Czy znowu co spletłam? — zapytała patrząc niespokojnie na syna. A gdy ten kiwał głową, machnęła ręką i dodała: — No, to gadajcież już sami. Daj wam tylko Boże, żebyście także do osiemdziesięciu lat dożyli.

Marian ścisnął rękę staruszki i postępując ku murgrabiemu, który na niego z zajęciem patrzał, rzekł:

— Przybyłem tu obejrzeć dom i to, co w sobie zawiera. Czy możesz pan oprowadzić mnie i pokazać?

— Służę wielmożnemu panu dobrodziejowi — odpowiedział murgrabia i zdjął z ćwieczka spory pęk kluczów. Potem, ukłoniwszy mu się z owym uszanowaniem, jakie okazywał dawniej sługa szlachcic względem pana szlachcica, puścił go przed sobą. Gdy stanęli przy ganku, rzekł murgrabia:

— Zapewne tu, wielmożny pan dobrodziej, zanocujesz, bo jest co widzieć, jeżeli wola będzie obejrzeć dobrze wszystko. Może by więc wypadało odprawić pocztyliona, rzeczy znieść do pokojów, które słudze pańskiemu wskażę i gdzie wielmożny pan dobrodziej będziesz miał wygodnie, a kocz zamknąć do wozowni.

Marian zgodził się, dał tryngeld pocztylionowi, który spojrzawszy na hojny datek, skłonił się do kolan, wsiadł czym prędzej na konia i kłusem pojechał. Pan Bonawentura, zdjąwszy z kółka dwa klucze, jeden od pokojów naznaczonych dla Mariana, drugi od wozowni, i wydawszy stosowne rozkazy starym froterom, zaprosił Mariana z sobą. Gdy stanęli w sieniach dużych, mających posadzkę z krajowego marmuru, rzekł:

— Jest tu mieszkania dosyć. Pokoje są piękne i pełne sprzętów i ładnych, i kosztownych. Panowie nasi kochali się w tym i mieli z czego. Choć od osiemnastu lat nikt tu nie mieszka, znajdziesz tu jednak, wielmożny pan dobrodziej, wszystko w porządku. Porządek jest duszą każdej rzeczy. Ordo est mens et anima rerum — dodał uśmiechając się. — Nie chcę sobie pochlebiać, ale zachowują go tu skrupulatnie; co dzień sam jestem w każdym kącie, przewietrzam i oczyszczam, jakbym się co chwila spodziewał powrotu tych, którzy już są na tamtym świecie, gdzie i ja wkrótce pójdę zdać im sprawę z tego, co mi powierzyli.

Tu stary, chcąc widać zagłuszyć wzruszenie, które go opanowało, brzęknął mocno kluczami, szukając tego, którym miał pierwsze drzwi otworzyć. Marian patrzał z zajęciem na ten szanowny zabytek staroświeckiej wierności i przywiązania dawnych sług w możnych domach naszych i gdy pan Bonawentura otwierał drzwi na lewo, zapytał:

— Gdzież jest galeria tych obrazów, których rejestr widziałem u rejenta?

— Nie są one zebrane w jednej sali — odpowiedział pan Bonawentura — ale porozwieszane w rozmaitych pokojach, gdzie któremu więcej było do twarzy, jak mawiała nieboszczka pani, która ich najwięcej skupywała i sama szykować i mieścić lubiła. Książki są osobno i razem przy pokojach pańskich, które zaraz obaczemy. Tamże jest gabinet dobrze zamknięty i obwarowany kratą, gdzie są medale i inne kosztowniejsze rzeczy, jako bronie, tarcze, misy srebrne, puchary i różne drobiazgi, jak to wielmożny pan dobrodziej musiałeś widzieć w rejestrze. Ale. pójdźmy naprzód do pokojów nieboszczki pani.

Nie 'będziemy nudzić czytelników naszych szczegółowym opisaniem tej wędrówki, którą Marian po kilku pokojach hrabiny i później po mieszkaniu hrabiego odbył. Wszędzie znalazł rzeczywiście czysto, cało i gustownie. A choć czas wyrył tam swoje piętno na meblach, obiciach i firankach, a mimo staranności murgrabiego czuć było pustkę i znać, że tam nie ma ruszającej się myśli, która by i tym martwym sprzętom swojego udzieliła życia, zawsze jednak wszystko to miało swoją wartość i przez mieszkańca, który by nie upędzał się za ostatnią modą, mogłoby być z wygodą użyte.

Najwięcej Marian przypatrywał się malowidłom. Różnej one wprawdzie były wartości; niewielka liczba nosiła na sobie to piętno mistrzostwa, którego udać nie podobna; na wielu okazywał się chrzest ich podejrzany, ale w ogóle znalazło się kilka rzeczy kapitalnych; nic tak dalece miernego, co by należało wyrzucić, a wszystko rozmieszczone było widocznie przez osobę i znającą się, i z gustem.

W bibliotece zamykającej kilka tysięcy woluminów kosztownie oprawnych, porządnie i w ładnych szafach rozmieszczonych, postrzegł Marian wiele dzieł historycznych, wiele do historii sztuki, a szczególniej znaczny zapas numizmatyczny . Tam także znajdowało się kilkanaście posągów, a w tej liczbie kilka starożytnych, na szafach zaś stały piękne marmurowe biusta znakomitych ludzi różnych wieków i narodów.

Marian niedługo zabawił w gabinecie numizmatycznym. Na numizmatyce bowiem nie znał się, a medale cenił najwięcej ze względu sztuki. Toteż najdłużej przypatrywał się serii numizmatów papieskich, a choć to były brązowe tylko odlewy, ale wykończone tak, że każdy prawie stawał się arcydziełem. Rzuciwszy potem okiem na inne cacka i kosztowności, które się tam znajdowały, a którymi w takim usposobieniu umysłu nie mógł zajmować się i bawić, spytał pana Bonawenturę, czy jest jeszcze co do widzenia.

Murgrabia uśmiechnął się i odpowiedział:

— O! jest panie dobrodzieju, i bardzo jest. Pozostała nam cała druga połowa domu, w której rodzice mojego ostatniego pana mieszkali i gdzie pomarli. Tu, jak powiedziałem wielmożnemu panu dobrodziejowi, od lat osiemnastu, a tam od czterdziestu czterech nikt nie mieszkał. Jaśnie wielmożny kasztelan zszedł ze świata w. roku , żona tegoż roku poszła za nim, a starszy ich syn, który dobra te otrzymał i tu zamieszkał, tak szanował pamięć rodziców, że dla siebie kazał tę stronę wyporządzić i później nowym sposobem według gustu żony ubrać, a tam zostawił wszystko, jak było. Od tej chwili nikt tam ani jednego stołka nie ruszył, ani jednego ćwieczka nie wyjął. Obaczysz, wielmożny pan dobrodziej, że i czas niewiele tam szkody wyrządził. Toteż zestarzałem się, szamotając się z tym zawziętym brodaczem, który nic nie szanuje. On też widząc, że mu nie daję gospodarować i niszczyć tego, co mi do strzeżenia powierzono, rzucał się na moją głowę, większą połowę włosów wyrwał, a resztę, co zostawił, przyprószył śniegiem, którego ani rusz strzepnąć nie można. Ale służę wielmożnemu panu dobrodziejowi.

Marian uśmiechnął się na ten zwrot poetyczny, jaki pan Bonawentura swym zapasom z siłą niszczącą czasu nadał, i czekając, nim wszystko jak najakuratniej pozamykał, gdzieniegdzie krzesła zrównał lub chustką kurzawę strzepnął, przyglądał się jeszcze dwom obrazom Anibala Carraci, które stanowiły czoło malowideł tam znajdujących się.

Gdy stanęli na drugiej stronie, Marian przekonał się, że mrurgrabia miał rację oddawać sobie sprawiedliwość i że zwycięstwo jego nad zębem czasu było widoczne. W pokojach, które przechodzili, uderzyła go dawna okazałość połączona z powagą i prostotą. Drzwi wszędzie były białe ze złoconymi fugami ; pomiędzy oknami wysokie zwierciadła w ramach, w rozmaite wzory wyrzynanych; kominki marmurowe, a na nich staroświeckie zegary; stoły i stoliki po większej części tablicami marmurowymi przykryte i wspierające się na wyzłacanych nogach snycerskiej roboty; krzesła z wysokimi poręczami, niewielkie kanapki, wszystkie biało lakierowane ze złoconymi pręgami i wybite żółtym lub błękitnym adamaszkiem; w sypialnym zaś pokoju takież fotele, ale pokryte gobelinami, które sama kasztelanowa jedwabiami wyszywała, a które wyobrażały kwiaty lub ptaki i jaśniały zadziwiającą świeżością.

Na ścianach znajdowało się kilkanaście obrazów. Niżej były czworoboczne, a pomiędzy tymi dwa Tintoretta , jeden Cavalero Liberi , parę Teniersów, parę szkiców Rubensa na drzewie, w górze zaś okrągłe lub owalne, po większej części ze szkoły francuskiej .

Marian, choć smutny i czym innym zajęty, patrzał na te ślady dawnej zamożności i przenosił się w minione i niepowrotne czasy, których duch powiewał w tym mieszkaniu, którego następne lata ani na włos nie zmieniły. Z większym jeszcze ukontentowaniem pan Bonawentura wszystko to pokazywał.

— Patrz, wielmożny pan dobrodziej — rzekł oglądając się wokoło z zamiłowaniem i ścierając kurz z marmurowego stoliczka, który bystre oko jego dojrzało — w tej sypialni jaśnie wielmożnego kasztelaństwa wszystko tak stoi, jak było za ich życia. Na tej książce, którą wielmożny pan dobrodziej widzisz złotymi klamrami zamkniętej, modliła się nieboszczka pani i co dzień rano i w wieczór klęczała na tej poduszce, której aksamit kolana jej wytarły. Na tym biurku misternym, które ma mnóstwo kryjówek i którego powierzchowność nawet zastanawia, zawsze pisywała. To są te same krosna, które tu już więcej jak pół wieku stoją i na których wyszywała pokrycia na te krzesła, tak żywe i czyste, jakby wczoraj skończone. Spojrzyj, wielmożny pan dobrodziej, na to łóżko, jakby dziś zasłane, a przecież nikt na nim od roku nie spał. Wiele się rzeczy odtąd zmieniło. Znikły kotary, znikły te mocne i wygodne krzesła, te wspaniałe obicia... ale co tam — dodał machnąwszy ręką — musi to tak być dobrze, kiedy tak jest, bo jużci nic się bez woli bożej nie dzieje.

Gdy pan Bonawentura tak mówił, Marian tymczasem patrzył na dwa obrazy dwułokciowej wysokości, obok siebie zawieszone, ale starannie zakryte. Wnosząc stąd, że to muszą być najcelniejsze całego zbioru ozdoby, prosił murgrabiego, aby mu je odsłonił. Stary spojrzawszy na Mariana tak, jakby go błagał, aby tej ciekawości swej dał pokój, rzekł:

— Są to dwa portrety, które do sprzedaży nie należą i jeżeli się zdarzy kto, co te dobra nabędzie, wtedy bratu mego pana do Galicji odesłane zostaną. Pędzel, prawda, piękny, robił je jakiś Graf, niemiecki malarz, gdy państwo byli za granicą. Podobieństwo też wielkie, obie twarze jak żywe; ale bo widzisz, wielmożny pan dobrodziej — dodał zaambarasowany murgrabia — i spojrzawszy jeszcze raz na Mariana, umilkł.

— Nie chcesz mi pan robić przykrości, nieprawdaż — rzekł wówczas Marian. — Wszak matka mówiła panu, żem się nie obraził i nie zmartwił, gdy obaczywszy mnie, przeżegnała się i zawołała: „Wszelki duch Pana Boga chwali!"

— Biedne moje matczysko — rzekł pan Bonawentura z czułością — przepraszam wielmożnego pana dobrodzieja za jej zapomnienie się. Wiek ma swoje prawa. Ale ponieważ wielmożny pan dobrodziej chcesz koniecznie widzieć, co bym nierad pokazywać, to cóż mam robić!

To mówiąc wziął wysoką laskę, na której jednym końcu osadzone były pióra do otrzepywania kurzawy, obrócił ją drugim końcem i odsłonił pierwszy obraz.

Był to portret młodej jeszcze i pięknej kobiety wielkości naturalnej. Wyobrażona była stojąc do kolan. Wyraz dobroci, powagi i melancholii wyryty był na jej twarzy. Oczy ciemne i łzawe patrzyły na spektatora przenikającym sposobem. Włosy ciemne, gładko zaczesane, zdobiła tylko gałązka zielonych liści i kilka kwiatków konwalii. Płeć cudna i suknia biała, lekka, wybornie ocieniowana, odbijała się na tle zupełnie ciemnym. Obie ręce były opuszczone z przodu i jedna ,drugą trzymała. Układ ten rąk i pochylenie naprzód całej figury wyrażały dobrze nałóg częstego zamyślenia się, a chociaż w twarzy nie było wyraźnego smutku, całość jednak pokazywała, że to kobieta głęboko cierpiąca i bardzo nieszczęśliwa.

Marian długo się przypatrywał i nie mogąc oprzeć się wzruszeniu, co go opanowało, zawołał mimowolnie:

— Biedna!

— Przebyła czyściec na tej ziemi — rzekł pan Bonawentura — toteż teraz musi odbierać nagrodę za wszystkie męki, których tu doznała. Ale i ten, co tych mąk stał się przyczyną — mówił dalej, odsłaniając drugi portret — niemniej cierpiał jak i ona. Bodaj nawet, czy nie więcej. O nim ja znowu powiem: biedny! biedny człowieku! po coś tak dręczył i ją, i siebie.

Marian zwrócił oczy na drugi obraz i obaczył twarz brzydką mężczyzny garbatego, nacechowaną wszystkimi charakterami tej ułomności. Chociaż był do widoku tego przygotowanym, wstrząsł się jednak cały. Ale postrzegłszy, że murgrabia jakby z politowaniem na niego patrzy, pokonał się prędko i na pozór spokojniej przypatrywać się zaczął. I było czemu. Pod względem sztuki portret ten był arcydziełem, tak pięknym był jego układ, tak dobrze obmyślana postawa, tak pełnym siły i prawdy koloryt i rysunek.

Ale Marian w tej chwili nie oceniał już zręczności mistrza, który się podjął przenieść na płótno tak niewdzięczny przedmiot i tak szczęśliwie z trudności tej wybrnął. Oczy jego przesuwały się wprawdzie z jednej twarzy na drugą, ale myśl była czym innym zajęta. On odgadywał tortury serca tych, których los połączył, a których życie nie mogło zlać się w jeden prąd miłości — i wtedy zaczął myśleć o sobie, o swoim położeniu, o przyszłym swym losie, a patrząc i nie widząc prawie tego, co miał przed sobą, w głębokim pogrążył się dumaniu.

— Był to najzacniejszy człowiek, najlepszy syn, pan, jakich już podobno nie ma — rzekł pan Bonawentura — a jednak wiele łez, wiele bezsennych nocy, a nawet śmierć tej nieszczęśliwej kobiety ciężyła na jego życiu, które zmarniało i Bóg wie jak przeszło. Nieszczególnie go Pan Bóg stworzył co do ciała — mówił dalej murgrabia, lecz spojrzawszy w tej chwili na Mariana, machnął ręką i dodał: — Ale co tam! lepiej o tym nie mówić.

— I owszem, mów pan, mów — zawołał Marian silniejszym głosem i kładąc drżącą rękę na ręku starca, którego to widoczne wzruszenie cokolwiek zmieszało. — Nie żenuj się wcale. Ja znam siebie dobrze i to, coś zaczął, bardzo mię interesuje. Ten biedak nie wierzył zapewne, żeby go kochać mogła. Bo też i nie mogła go kochać, nie, to nie podobna! Bóg złożył człowieka z duszy i ciała. Dusza może kochać, może czcić drugą duszę, kiedy obie na równej są wysokości i zrozumiałą dla siebie przemawiają mową. Ale oku ludzkiemu potrzeba formy, potrzeba kształtów pięknych i ujmujących, do których lubiłoby lgnąć i w nich się zatapiać. Bez tego nie ma miłości. I szalonym jest ten, kto jej żąda od kobiety, kiedy ona od niego odwracać się musi. On musiał być zazdrosnym, nieprawdaż? — dodał Marian, patrząc na starca zdziwionego tą szybkością i tym ogniem, z jakim mówił.

— Dręczył nieszczęśliwą podejrzeniami póty, póki nie umarła — odpowiedział smutno pan Bonawentura.

— I zapewna za nic, na próżno, pewnie na to nie zasługiwała. Nie także? Bo w tej twarzy — rzekł Marian, ukazując na portret hrabiny — jest cierpienie, jest walka, ale nie ma występku, który zawsze kładzie pieczęć swą na czole, której nawet taki malarz jak Graf, zetrzeć by nie potrafił.

— Może grzeszyła myślą, może i miała co w sercu, Bóg to raczy wiedzieć — odpowiedział pan Bonawentura. — Brat młodszy mego pana, ten sam, co dziś resztę tego majątku sprzedać kazał, był wówczas tak pięknym mężczyzną, jakich już później nie widziałem i jakich już zapewne nie ma. Kochał ją więcej jak bratową i utaić tego nie umiał. Może więc i z jej strony nie było obojętności; ale żeby tam miał być grzech, za to bym przysiągł, bośmy wszyscy patrzali na jej życie, a słudzy zawsze więcej wiedzą, niż kto inny obaczyć może. Zresztą kobieta, która się tak modliła, jak ona, i tak jak ona przed Bogiem płakała, mogła być bardzo nieszczęśliwą, ale nigdy występną. Wkrótce też i śmierć jej przekonała męża, że na próżno był okrutnym dla niej i dla siebie. Na kilka godzin przed skonaniem przywołała go do swego łoża, przebaczyła mu wszystkie swe męczarnie i podając jakieś papiery, położyła wyschłą rękę na krucyfiksie, który stał przy niej i przysięgła głośno, że wszystko, co tam napisano, to prawda.

— A on? — zapytał Marian, drżąc cały.

— Gdy skonała, zamknął się i czytał. Potem całą noc klęczał przy jej zwłokach i płakał. A gdy ją odprowadził do grobu, oddał mi zarząd całego domu; oba te portrety kazał przenieść do pokoju rodziców, których nad życie kochał, powiesić przy sobie i zakryć; majątek przekazał bratu, z warunkiem przesyłania sobie rocznej pensji do miejsca, o którym każdą razą miał uwiadomić, i zapewniwszy mnie i matce mojej, która go wychowała, utrzymanie do śmierci, nie wiedzieć, dokąd wyjechał.

Tak wałęsał się po różnych miejscach przez lat piętnaście. Trzy lata temu, jak umarł. — To powiedziawszy wzruszony stary odwrócił się i zapłakał. Potem otarłszy łzy i zwracając się do Mariana, spokojniej dodał: — Przepraszam wielmożnego pana dobrodzieja, że mnie te wspomnienia cokolwiek rozmazały. Ale jak sobie pomyśle, że na starość przyjdzie stąd wynosić się, oderwać się od tych kątów i tych gratów, do których przez czterdzieści kilka lat nawykłem, to mi jakoś smutno się robi i żal takiego pana, co choć sam był nieszczęśliwym, ale nigdy to nie dało się uczuć sługom, którzy go kochali.

— Bądź pan spokojnym — rzekł Marian — nie sądzę, aby do tego przyszło.

— Proszę wielmożnego pana dobrodzieja — odpowiedział stary — jużem ja na to przygotowany i inaczej być nie może. Póki dobra były wielkie, taka rezydencja mogła się przydać, a w niej taki sługa, jak ja. A dziś, gdy tylko trzy wioski pozostało, kto to kupi razem, jak jest? Na sprzęty i zbiory może się i znajdzie jaki amator, ale je zabierze gdzie indziej lub rozprzedadzą się częściami. A wtedy dom zostanie pustym, nowy właściciel obróci go na gorzelnię lub na jaką fabrykę, a stary murgrabia, wziąwszy kij w rękę, pójdzie w świat. Jeszcze ja, jak ja; choć gdzie przy klasztorze osiędę. Ale moje biedne matczysko! Ona już gdzie indziej żyć nie potrafi. Tu wzrosła i zestarzała się, i za progiem tego domu umrze za dwa dni, tegom pewny.

Marian ścisnął tylko jego rękę i prędko wyszedł. W sieni jeden ze starych froterów wskazał mu jego pokoje i do nich. zaprowadził. Wtedy Marian kazał prosić murgrabiego, aby do niego za parę godzin przyszedł, a gdy został sam, rzucił się na krzesło i tak odpoczywając po kilkogodzinnej fatydze, nad tym, co widział i słyszał, rozmyślać zaczął.

Dziwne to zbliżenie i postaci, i usposobień mocno go uderzyło. Nie mógł się oprzeć od porównania swego obecnego położenia, swojego dalszego losu ze smutnymi dziejami, których treść słyszał, a w pojedynczych obrazach mógł tak łatwo dopełnić. I dziwna rzecz! Wtedy nie złote połyski chwil szczęśliwych, które miał także, nie tęczowe barwy dalszych nadziei, które nieraz na niebie swym postrzegał, nie momenta radości minionej, z których zwykle w pamięci człowieka splata się wieniec przeszłości, ale najboleśniejsze godziny, owe najostrzejsze ciernie "w tej koronie, którą życie tak krótkie, tak młode, a tak już pełne, na głową jego nałożyło, stanęły mu w myśli.

Mimo ,więc całej usilności, nie mógł odpędzić od siebie obrazu tej chwili, gdy leżąc w gaiku, usłyszał rozmowę brata z panem Ksawerym; tej nocy, którą po znalezieniu Urszuli, na galerii mieszkania swego przepędził; tego momentu, gdy rozrbierał każde słowo listów otrzymanych z Warszawy, gdy potem dojeżdżał do miasta, sądząc, że nie ma ani przyjaciela, ani kochanki, gdy stał pod jej drzwiami, podsłuchiwał ich rozmowy i przez dziurkę od klucza zaglądając, płakał ze wstydu i bolu wtedy, gdy oni się śmieli i byli szczęśliwi; nareszcie tej najzjadliwszej ze wszystkich chwili, gdy ją widział zatopioną w rysach młodzieńca, nim jedynie zajętą, gdy pomyślał, że może go oszukiwać, i uczuł, jak z serca jego znikał szacunek i cześć dla tej, którą tak wysoko podniósł i tak święcie ukochał. . Gdy w parę godzin wszedł pan Bonawentura cicho i na palcach, zastał Mariana na kolanach i gorąco modlącego się. Zdziwiony tym widokiem, cofnął się z uszanowaniem do pierwszego pokoju i tam usiadłszy, czekał.

Po niejakim czasie Marian wyszedł. Twarz jego była spokojna, w oczach był wyraz łagodny i jakby ukontentowany, a uśmiech, którego wprzód murgrabia nie widział, przebiegał po jego ustach.

Przywitawszy uprzejmie starego, prosił, aby go zaprowadził na ogród, wielki, mający piękne starożytne aleje, ale opuszczony i zarosły. W czasie tej przechadzki dowiedział się reszty szczegółów tyczących się majątku, które pomijamy, jako do rzeczy niepotrzebne. Potem, posiliwszy się skromnym obiadem murgrabiego i pomówiwszy ze staruszką, której wiek, cała postać i rzadka przytomność umysłu mocno go zajęły, poszedł obejrzeć kościół i poznać się z proboszczem. Już było dość późno, gdy wrócił do swego pokoju i odczytawszy raz jeszcze list pana Anzelma, zasiadł do pisania.

Do starego nauczyciela swego napisał Marian krótko, że jest mocno zajęty i że nie ma czasu powtarzać mu tych wszystkich szczegółów, które w liście syna znajdzie; prosi go tylko, aby nie zwlekali swego wyjazdu z Wiednia, a o przybyciu swym do Warszawy i o hotelu, w którym staną, aby go natychmiast uwiadomili sztafetą.

Do Ignasia rozpisał się obszernie, z całym wylaniem przyjaźni malując mu stan swego serca, swoją miłość dla Urszuli, której musiał się zapewne domyślać; tłumaczył się, dlaczego się przed nim ukrywał, że wstydząc się sam siebie, iż takie uczucie opanować go mogło, nie mając żadnej nadziei, aby mógł zyskać wzajemne przywiązanie, aby kiedykolwiek jego nadzieje mogły być uwieńczone, nie śmiał nawet przed nim serca swego otworzyć. Teraz, gdy wszystko się zmieniło, gdy pewny jest, że ta, którą ukochał, oddaje mu się z dobrej woli, z przywiązania i z tym przekonaniem, że nawet z nim będzie miała szczęście i pokój; gdy zaraz po skończeniu żałoby ułożyli, że staną przed ołtarzem i poprzysięgną sobie wiarę i miłość do śmierci, nie może przenieść na sobie, aby szczęścia swego nie podzielił z przyjacielem dzieciństwa, z tym, którego po Bogu i przyszłej ozdobie swego życia najwięcej na ziemi kocha. Prosi go więc, aby natychmiast po odebraniu tego listu przyjeżdżali, gdyż radość jego nie byłaby zupełną, jeśliby oni nie byli jej świadkami, jeśliby kto inny, a nie ten, co go tak kocha, poprowadził narzeczoną jego do ołtarza, a kto inny, nie ten, co go tak wychował oddał mu do rąk żonę i przyszłemu ich życiu na miejscu ojca pobłogosławił.

Gdy list ten był skończony, zakopertowany i zaadresowany, Marian położył się, spał spokojnie i obudził się dopiero o dziewiątej.

Powóz jego stał już przed gankiem i konie folwarczne, które go miały odwieźć do poczty, były już zaprzężone. Ubrał się więc prędko, powitał pana Bonawenturę, który stał na ganku, i wypiwszy kawę ze staruszką, którą prosił, aby wszystkim jego zamiarom pobłogosławiła, wsiadł do kocza i podając rękę staremu murgrabiemu, rzekł z uśmiechem:

— Bądź pan zdrów, panie murgrabio! Widać, że przeznaczenie już twoje takie, abyś całe życie z garbatymi miał do czynienia. Ja wszystko to kupuję, zostawiam tak, jak jest, i proszę cię, abyś i nadal strzegł i pilnował wszystkiego, jak dotąd. Powiedz swojej matce i proś ją ode mnie, aby do imienia Stanisława, które, jak mi mówiła, w pacierzu swym co dzień wspomina, przyłączyła jeszcze i imię Mariana. .

Łzy płynęły z ócz pana Bonawentury i dużymi kroplami osiadały na jego wąsach, gdy stał na miejscu jak wryty i patrzył za powozem, który szybko się oddalił.

W Kielcach dopełniły się formalności kupna. Dobra ocenione były na trzykroć pięćdziesiąt tysięcy, a wszystkie zbiory, które się w domu znajdowały, na dwakroć. Marian w żadne targi nie wchodził, ale na rachunek tej sumy złożywszy sto tysięcy, które miał z sobą, resztę po odtrąceniu tego, co jeszcze należało Towarzystwu Kredytowemu, w przeciągu trzech miesięcy przez plenipotenta swego wypłacić obowiązał się. Wówczas także wprowadzenie go w posiadanie nowego dziedzictwa i uregulowanie hipoteki miało być dokonanym.

W Warszawie bawił jeszcze dwa tygodnie. Tam miewał częste konferencje z jednym ze znaczniejszych prawników, stawał kilka razy przed notariuszem, odwiedzał majstrów i magazyny, gdzie miał rozmaite obstalunki, a po załatwieniu wszystkich interesów, którymi i sam z wielką pilnością się zajmował i których część owemu prawnikowi powierzył, wyjechał do domu.

Nie potrzebujemy mówić, z jakim upragnieniem wyglądany, z jaką radością przyjętym został. Mimowolne przejęło go drżenie, gdy się zbliżał do Urszuli, gdy ona z uśmiechem wyciągnęła do niego ręce, a on przyciskając ją do siebie, pocałowanie na jej czole złożył. Wkrótce jednak pokonał się i spokojnie opowiadał o swojej podróży, o kraju, który widział, i o majątku, który nabędzie, gdyż mu żal, aby rzecz tak piękna dostała się w ręce człowieka, lub nie znającego się, lub nie mogącego jej utrzymać.

Pani Bolkowska i Szumejkowa odadmirować się nie mogły sprawunków, które Marian przywiózł i prezentów, którymi je obdarzył. Osobliwie gdy rozłożono suknię ślubną i wszystkie do niej przybory, gdy Urszula wsparta na ramieniu..

Mariana, bledsza niż zwykle, ale spokojna, patrzyła z daleka i ścisnąwszy jego rękę szepnęła mu: — Za tydzień! — obie. staruszki obchodziły stół dokoła, przypatrywały się każdej rzeczy i od wykrzyknienia: — Jakież to piękne, jak jej w tym będzie ładnie! — powstrzymać się nie mogły.

Nareszcie szóstego dnia od przybycia swego do domu odebrał Marian sztafetę i list z Warszawy, który dziwne na nim zrobił wrażenie. Z początku zadrżał i pobladł, potem jakaś radość rozjaśniła jego oczy i po niejakim czasie taki pokój rozlał się po jego twarzy, że wszystkim patrzącym zdało się, że jakby urósł i wyprzystojniał. Nie czytał jednak tego listu nikomu, ale wtedy dopiero kazał robić przygotowania do uroczystego obchodu ich ślubu, posłał prosić proboszcza, aby wieczorem do niego przybył dla ostatecznego umówienia się i naznaczenia dnia i godziny, i przystąpiwszy do Urszuli, i objąwszy jej głowę obiema rękami, całował ją w czoło i szepnął parę razy: — Za tydzień, za tydzień, moje dziecię!

Wszystkich zastanawiało to postępowanie Mariana, jakaś niezwykła w nim ruchawość, jakaś raptowna gospodarność, której nigdy nie miał, i wtrącanie się do szczegółów, które go nigdy nie obchodziły. Staruszki rozmawiały o tym uśmiechając się. Narbut przypatrywał się kiwając czasem głową i pokręcając wąsa, a Urszula milczała.

Tak przeszedł cały ten dzień na rozmaitych dyspozycjach i (rozporządzeniach, na konferencji z proboszczem, na serdecznej rozmowie z panią Bolkowską i na żartach z Szumejkową. Wieczorem usiadł sobie w kąciku z Urszulą, trzymał jej rękę w swych dłoniach i z dziwną mocą i zapałem mówił o szczęściu, jakie daje wzajemna miłość, niezłomna wiara i ten związek tak bliski, tak święty, w tak wysokich celach ustanowiony, który dwie istoty dobrze dobrane w jedną zamienia, dwa życia w jedno zlewa i na tej drodze, po której już idą razem, coraz nowe ukazując obowiązki, coraz nowe, coraz świętsze daje rozkosze.

Łzy toczyły się po 'twarzy Urszuli, tak głos jego był rzewny, tak przenikająca mowa. Nareszcie zegar uderzył dziesiątą.

Marian drgnął nagle, powstał i objawiając, że ma jeszcze wiele do czynienia wskutek odebranej dziś sztafety, pożegnał wszystkich, ale tak jakoś niezwykle, z takim jakby pasowaniem się, z takim powstrzymywaniem łez, które widocznie z ócz jego rwały się, że wszyscy postrzegli, że jest coś niezwykłego, ale nikt zapytać go nie śmiał.

Narbut, który całą tę noc prawie nie spał — taki jakiś dręczył go niepokój — o godzinie szóstej rano, wprzód nim na obejrzenie gospodarstwa wyruszył, zajechał do dworu i, obaczywszy dawnego lokaja pana Janusza, który jakiś mocno zasmucony na ganku siedział, zapytał go, czy pan śpi jeszcze. .

— Oho! — odpowiedział sługa machnąwszy ręką. — Pan dawno już wyjechał.

— Dokąd? — krzyknął Narbut, wysiadając z bryczki.

— Alboż ja wiem? — odpowiedział sługa, ruszając ramionami. — Całą noc pan się układał, porządkował papiery w swojej szafie, coś pisał i gdy kocz i konie, które z wieczora zadysponował, były gotowe, i rzeczy, które miał wziąć z sobą, upakowane, zawołał mnie, dał mi na oporządzenie pięćdziesiąt rubli i papiery, które zapieczętowane leżą na pańskim biurku, oddać wielmożnemu panu kazał.

Narbut szybko wszedł do (pokoju Mariana, oddalił służącego i gdy był już sam, przeżegnał się, cicho odmówił Pod twoją obroną i spory pakiet, który do (niego był zaadresowany, rozpieczętował. Na wierzchu był akt darowizny Rutki Mazowieckiej, ze wszystkimi do niej należącymi wsiami i z wszelką ruchomością, jaka się w tych dobrach znajduje, Urszuli Narbutównie i Ignacemu Łęczycce, łącznie prawem dziedzicznym i nieodwołalnym, dla nich i dla ich potomków, jeżeli się związkiem małżeńskim połączą.

Gdyby temu jego życzeniu, od którego pokój jego życia zależy, zadośćuczynić nie mogli lub nie chcieli, wtedy według dobrowolnej ugody dobrami tymi i znajdującą się w nich ruchomością podzielić się mają i każde z nich posiadać ma swoją część, takimże prawem dziedzicznym dla siebie i dla swych potomków.

Potem była plenipotencja, przed rejentem przyznana, dla Narbuta. do ukończenia kupna Jaworowa, do podniesienia z banku potrzebnej na to sumy, do uregulowania hipoteki i zaprowadzenia tam gospodarstwa, jakby mu się zdawało najlepiej.

Dalej był list do Narbuta, w którym w krótkich, ale pełnych mocy wyrazach usprawiedliwia swoje postępowanie, zaklina na pamięć ojca i przyjaźń dla siebie, aby się woli jego nie przeciwił; upewnia go, że Urszula będzie szczęśliwą z tym, którego dla niej wybrał; poleca, aby w domu w Jaworowie wszystko zostawił na miejscu, jak jest, szczególniej, aby stare sługi tamtejsze według załączonej notatki opatrzył i część dochodów na oporządzenie zewnętrzne domu i ogrodu użył.

Przy końcu listu, żegnając Narbuta, panią Bolkowską i Szumejkową na lat kilka, prosi wszystkich, aby zaraz po dopełnieniu aktu ślubnego napisali do niego według adresu, jaki załącza, do Rzymu, dokąd się naprzód udać zamierzył. W tym liście znajdował się także kluczyk z karteczką: „Od mojego biurka, gdzie wszystkie moje papiery." Na samym spodzie był list do Urszuli, zapieczętowany i dość duży. Zamykał widać to wszystko, co taka wysoka dusza w chwili tak uroczystej, w postanowieniu tak wielkim i świętym wylać mogła na papier. Nie tkniemy tej pieczęci i treści listu tego przytaczać nie będziemy, bo któryż czytelnik z sercem i z głową sam go w myśli swej nie ułoży?

Drugiego dnia stanął Marian w Warszawie, ale ani się z panem Anzelmem, ani z Ignasiem nie widział. Załatwiwszy tylko u konsulów zagranicznych formalności z paszportem, który zastał już w ręku prawnika, którego do zajmowania się interesami swymi zobowiązał, opatrzywszy się listem kredytowym do różnych miejsc Europy, odesłał do hotelu Gerlacha, gdzie pan Anzelm i Ignaś oczekiwali jego odpowiedzi, swój powóz do ich użytku i swego lokaja, aby im służył w drodze do przyszłego ich zamieszkania. Temuż słudze, którego szczodrze nagrodził, powierzył pakiet, w którym była kopia darowizny, list do pana Anzelma i list do Ignasia, którego treści także nie przytaczamy. Piękne czytelniczki nasze, które bez wątpienia rade, że garbaty bohater nasz tak się zdecydował, niech go sobie same w duszy swej ułożą. My dodamy tylko, że gdy ojciec i syn czytali słowa te, proste co do układu, ale wielkie znaczeniem takiego czynu i tak świętej ofiary, gdy oba zanosili się od płaczu, wtedy dziwny ten człowiek siedział sobie w kącie dyliżansu, cicho, z twarzą tak spokojną, jakiej nigdy nie miał, z sercem tak regularnie bijącym, jak nigdy w piersiach jego nie uderzało, i czując bez wątpienia wyższość swą, uśmiechał się tylko kiedy niekiedy, gdy towarzysze podróży jego, obdarzeni prostym ciałem i szerokimi plecami, szeptali między sobą i poglądali wzgardliwie na jego twarz brzydką i postać pogiętą i pokrzywioną.

ZAKOŃCZENIE

W roku , ostatnich dni maja, znajdowałem się w Wiślicy. Po skończonym egzaminie w szkółce elementarnej, poszliśmy z proboszczem tamtejszym i opiekunem szkoły obejrzeć wielki starożytny kościół, którego wizerunek Matka Boska na dłoni przyniosła i królowi Łokietkowi ukazała, gdy się w tamtejszych lochach ukrywał i strudzony myślami o swoim dziwnym losie, zasnął .

Król Łokietek, zwyciężywszy swoich nieprzyjaciół, wykonał wolę opiekunki swej i pocieszycielki w czasach wygnania i tułactwa i stanęła ogromna świątynia z ciosu, dziwna cokolwiek co do swoich kształtów, ale imponująca masą i śmiałością pomysłu.

Postrzegłem z ukontentowaniem, że proboszcz pokochał te mury, raz ze względu na ich cudowny początek i pamięć wielkiego króla, który je dźwignął, a potem, że sam uważał się niejako za restauratora chylącego się do upadku gmachu, łożąc na to i swój własny fundusz, i przeznaczoną na ten cel przez rząd sumę obfitymi 'pomnażając składkami. Wszystko, co mi opowiadał, mocno mnie zajęło, a tablica marmurowa z napisem prawie współczesnym, choć dziś nie pamiętam dobrze daty jej położenia , potwierdziła podanie tak interesujące i poetyczne. Gdym się zaczął wypytywać o rozmaite szczegóły i osoby, które dzieło tak ważne najwięcej biorą do serca, rzekł ksiądz:

— Mam ja tu w okolicy dobrodzieja, który mnie najgorliwiej wspiera. Z jego łaski mogłem w roku przeszłym skończyć dach, co było najważniejsze, i dać dwie potężne szkarpy, które zarysowany mocno od zacieków bok kościoła podtrzymały. Jest to człowiek majętny, uczony i którego historia niezmiernie ciekawa. Serce wielkie, panie dobrodzieju, skromność przy tym i pokój duszy wrażające uszanowanie. Żyje samotnie, nigdzie nie bywa, ale każdego, kto do niego przyjeżdża, przyjmuje z serdeczną otwartością i z gościnnością prawdziwie staropolską. A odwiedzają go też wszyscy sąsiedzi i z dalszych nawet stron, kto zasłyszy o jego domu i osobie. I warto, panie dobrodzieju! Jest co posłuchać, gdy mówi człowiek, który tyle przecierpiał, tyle przemyślał i tyle widział na świecie. Jest też co widzieć w jego domu, gdzie są piękne malowidła, ładna biblioteka i inne bogate zbiory. Przy tym i sam malarz znakomity. Nie jest to tylko moje zdanie, ale i tych, co się, panie dobrodzieju, lepiej ode mnie znają. Jeżeli pan dobrodziej jesteś amator i koneser, to i sam o tym osądzisz. Mam tu niewielki jego obrazek, który sobie tymczasem wyprosiłem. Jest to pierwszy zarys wielkiego malowidła, które mi obiecał i które zawieszonym będzie przy wielkim ołtarzu, gdy kościół zupełnie skończonym zostanie.

Szkic ten był w zakrystii. Wyobrażał sen króla Łokietka i podanie o początku świątyni. Król spał w grocie ciemnej, w kamieniu niezgrabnie wykutej, ale głębokiej, ku niemu nachylała się cudna postać Bogarodzicy w białej szacie, z ciemną błękitną draperią, która zdawała się z niej zsuwać i kładła się lekko i sztucznie na obłoku, na którym opierały się jej nogi. Na ręce wyciągniętej była świątynia, a w twarzy prześlicznej i pełnej miłości jakby łagodny rozkaz: Tak mi zawdzięcz na ziemi. Światło zdawało się tryskać z jej czoła, z jej dziewiczej szaty i stopniując się artystycznie, oświecało twarz poważną króla, który miał oczy zamknięte, spał, a jednak zdawał się słowa jej słyszeć.

Patrzałem długo i ledwie oczom moim wierzyć mogłem, że taki utwór jest u nas, wisi w zakrystii wiślickiego kościoła i nikt o nim nie wie. Ze wzruszeniem prawie ścisnąłem rękę starego księdza i rzekłem:

— Dziękuję panu, serdecznie dziękuję, żeś mi to pokazał. Gdzie mieszka ten człowiek, o którym pan dobrodziej mówiłeś, ten malarz, co takie rzeczy robi? Poszedłbym piechotą poznać go, gdybym nie mógł inaczej.

— Wiedziałem dobrze — odpowiedział ksiądz rad, że mnie to tak zajęło — że się pan dobrodziej tym dziełem i jego, panie dobrodzieju, twórcą zainteresujesz. Ale trzeba znać szczegóły jego życia, żeby go ocenić tak, jak na to zasługuje. Mnie one, panie dobrodzieju, znajome co do najdrobniejszej okoliczności. Byłem przez lat piętnaście proboszczem w dobrach jego ojca, którego życia i cierpień byłem świaidkiem. Od lat czterech mieszkam tu. Naznaczono mi to probostwo, a choć mi było dobrze i tam, w cichszym ustroniu i przy skromniejszych funduszach, przyjąłem jednak z radością, żeby być bliżej człowieka, którego ojca byłem przyjacielem, którego związkowi z najpiękniejszą na ziemi kobietą, jaką mi, (panie dobrodzieju, widzieć zdarzyło się, miałem błogosławić... Ale co to jest? Aha! słyszysz pan dobrodziej, jak deszcz grzmi na tym wysokim dachu? Już go się, dzięki Bogu, nie boimy wcale. Niech sobie, panie dobrodzieju, wali jak z cebra, już się do murów i do sklepień naszych nie dostanie. W taką jednak ulewę nie będziesz mógł pan dobrodziej jechać dalej. Jeżeli więc łaska, proszę przyjąć u mnie maleńką wieczerzę i nocleg, a opowiem panu dobrodziejowi całe życie tego człowieka, do którego jutro pojedziesz i cna którego wówczas zupełnie innym okiem spojrzysz.

Podziękowałem z wdzięcznością zacnemu proboszczowi i przyjąłem ofiarowaną sobie gościnność. Choćby nie tak pomyślne dla mnie zdarzenie i nadzieja usłyszenia wypadków, które mnie interesowały, nie mógłbym ruszyć w dalszą drogę.

Deszcz bowiem lał taki, żeśmy się ledwie do probostwa, cokolwiek opodal od kościoła położonego, dobrali.

Gdym się przebrał i posilił, ksiądz proboszcz, załatwiwszy swoje sprawy domowe i gospodarskie, wszedł do mnie z całym przyborem herbacianym, który niósł przed nim jego famulus, prawdziwy typ księżego sługi, tak długą miał kapotę, tak gładko na czoło przyczesane włosy, tak chodził niezgrabnie a powoli, usługując, tak ciągle pocił się, obcierał i wzdychał.

Gdy wszystko było już gotowe, gdy szklanki stały już przed nami, ksiądz odprawił swego sługę, nie kazał nikomu do siebie przychodzić i usadziwszy mnie na wygodnym fotelu, zaczął to opowiadanie, którym ja czytelników moich poczęstowałem.

Czym im dogodził, czym ich zajął, tego nie wiem. Może wrażenie, jakiegom doznał, uleciało przez czas; może uczucia, jakie mnie przenikały, gdym słuchał starego człowieka, który mówiąc, miał nieraz łzy w oczach, zwietrzały pod piórem już spisanym i proszącym się o odpoczynek, ale mogę ich upewnić, żem nie spostrzegł, jak wybiła dwunasta, żem potem do trzeciej zasnąć nie mógł, a gdy dzień zaglądał przez szpary w okiennicach i oczy moje skleiły się, wszystkie te postaci przesuwały się przed duszą tak widomie, że gdym się obudził, zdawało mi się, żem je znał, żem z nimi przebywał i czytał w ich wysokich sercach dzieje ich walk i niepokojów.

O godzinie ósmej rano czwórka fornalska księdza proboszcza stała już zaprzężona do mojej bryczki i młody krakowiak w czerwonej czapce, trzymając jeden lic w lewej ręce, a w prawej długi bicz, którym parę razy dał hasło i palnął jak z karabina, siedział już na koźle. Wszedł proboszcz i rzekł mi:

— Nie zatrzymuję pana dobrodzieja, bo wiem, że nie masz wiele czasu do stracenia i rad byś, panie dobrodzieju, być jak najprędzej w Jaworowie. Staniesz tam pan dobrodziej za trzy godziny najdalej, gdyż droga po deszczu ociężała. Stamtąd odeśle pana dobrodzieja pan Cieszewski do Nowego Miasta Korczyna lub do Stopnicy, gdzie zechcesz, skąd ruszysz w dalszą podróż pocztą. Bardzo żałuję, że mi ważny interes nie pozwala panu dobrodziejowi towarzyszyć. Ale jeśli tam zabawisz z parę dni, to się jeszcze obaczymy.

Rzeczywiście, o godzinie jedenastej stanąłem przed tym samym poważnym i pięknym domem, który już znamy. Ta tylko była różnica, że był zewnątrz oporządzony, cały i czysty, że z zarosłego wprzód dziedzińca zostało tylko na środku ogromne koło zielonej murawy, a przy domu i przy innych zabudowaniach. ziemia była oczyszczona i usypana piaskiem, na którym widne były ślady kół i kopyt końskich.

Gdym wysiadł z bryczki, spotkał mnie ma ganku starzec niewielkiego wzrostu, z białym wąsem, w piaskowym kontuszu, w czarnym żupanie, czarnym przewiązany pasem. Na głowie miał wysoką niebieską czapkę z kasztanową obwódką, a za kontuszem zegarek, od którego zwieszał się łańcuszek z pierścieniem i kluczykami. Poznałem od razu, że to był pan, Bomawentura, murgrabia tego domu, i ucieszyłem się widząc, że jeszcze zdrów i czerstwo wygląda.

— Zapewne pan murgrabia tutejszy — rzekłem do kłaniającego mi się uprzejmie staruszka.

— Ja jestem, do usług — odpowiedział. — Wielmożny pan dobrodziej życzysz sobie zapewne naszego pana odwiedzić?

— Po to przyjechałem, kochany panie — rzekłem — i bardzo rad będę, jeżeli jest w domu i zechce mnie przyjąć.

— Mój pan — odpowiedział stary — zawsze jest w domu i zawsze rad łaskawym, którzy go odwiedzają. Jest on właśnie teraz w swojej bibliotece, dokąd wielmożnego pana dobrodzieja zaprowadzę. Ale pozwolisz mi wprzód, wielmożny pan dobrodziej, ulokować koniki księdza proboszcza, które poznałem, bo to nasz częsty gość i łaskawy przyjaciel mego pana. Słuchaj, Gabryk — dodał obracając się do fornala. — Wyprzęż konie i zaprowadź do stajni. Tam ci dadzą, co dla koni potrzeba, a sam wiesz, gdzie się obrócić, żebyś nie umarł z głodu. Bryczkę zostaw tu; jak się rzeczy umieszczą w pokoju naznaczonym dla pana, to się powóz zatoczy i zamknie. A teraz służę wielmożnemu panu dobrodziejowi.

Ta gotowość i uprzejme pamiętanie o wszystkim nie zadziwiło mnie bynajmniej. Był to stary kontuszowy sługa. Dziś, w niektórych pałacach naszych na wsi, gdzie jest marszałek dworu Francuz, kamerdyner Niemiec, guwernantka Szwajcarka, a niańka Angielka, tam słudzy gościa i konie gościa idą do karczmy, w której podwyższona cena na owies i siano, płaci za herbatę, którą gość wypija, i za honor, jaki mu się czyni, gdy go się łaskawie przyjmuje.

Gdyśmy przechodzili pokoje prowadzące do biblioteki, w których wszystko stało na dawnym miejscu, spytałem:

— Jakże się ma matka twoja, panie murgrabio?

— Dzięki Bogu jeszcze żyje mimo wiek sędziwy — odpowiedział wypatrzywszy się na mnie. — Ale skądże wielmożny pan dobrodziej wiesz, że moje biedne matczysko dotąd kołacze się na tym świecie?

— Wiem, panie Bonawenturo! — odpowiedziałem podawszy mu rękę. — Będę cię prosił, abyś mię później do niej zaprowadził. Komu Bóg dał prawie dziewięćdziesiąt lat i zachował mu jeszcze umysł przytomny, ten ma prawo przeżegnać młodszego od siebie, co dopiero większą połowę drogi tej przebiegł.

Stary, widocznie wzruszony, zapytał mię o nazwisko. Gdym się nazwał, rzekł:

— Czy to pan dobrodziej, coś tak opisał dziadunia w książce, co się nazywa Kollokacja, którą mi pan mój dał i kazał matce mojej czytać. — Gdym potwierdził, dodał: — Dziękuję wielmożnemu panu dobrodziejowi, żeś tak uszanował wiek w swym piśmie. Moja matka już pana dobrodzieja błogosławiła. Pozwólże, wielmożny pan dobrodziej, abym memu panu oznajmił, jakiego ma gościa.

Nigdy pochwała nie była mi tak słodką i uśmiech najpiękniejszej z czytelniczek moich nie zachęcił mię tak do pracy, jak błogosławieństwo tej staruszki. Gdym o tym myślał i rzucił okiem na piękne malowidła, które w tym pokoju wisiały, usłyszałem w przyległej sali kroki szybko idącego człowieka, a w tejże chwili drzwi się otwarły i obaczyłem garbatego Mariana, którego czytelnicy moi już dostatecznie znają.

Był niezmiernie czysto ubrany, w czarnym surducie rozpiętym, w białej chustce i takiejże kamizelce; na twarzy jego był pokój, na ustach uśmiech uprzejmości, a w pięknych błękitnych oczach jaśniał ten duch, co go ożywiał. Znalazłem go takim, jakem go sobie wyobrażał; wszakże postrzegłem to, czegom się znaleźć tnie spodziewał w człowieku, który miał dopiero trzydzieści pięć lat. Głowa jego była siwa, a z przodu, na wąskim czole i przy zapadłych skroniach, sterczały zupełnie białe włosy. Podał mi kościstą swą rękę, którą uścisnąłem z pewnym uczuciem uszanowania, a on, patrząc mi bystro w oczy, rzekł tym przenikliwym głosem, o którym mi ksiądz tyle nagadał.

— Znam pana dobrze, ale i pan patrzysz na mnie tak, jakbyś mnie studiował. Zapewne poczciwy ten ksiądz, od którego jedziesz, stary przyjaciel mego ojca i mój, musiał mię po swojemu zarekomendować. Jeżeli pan tu u mnie z parę dni zatrzymać się raczysz, za co niewymownie panu będę wdzięcznym, przekonasz się, że przyjaźń, równie jak strach, ma wielkie oczy. — Panie Bonawenturo! — dodał obracając się do margrabiego — pogospodaruj. Ucieszyłeś się książką przyjmijże jej autora, nie jak wart, ale jak tylko nas stanie.

Łatwo sobie wyobrazić, jak mię takie przyjęcie i od takiego człowieka usposobić mogło. Weszliśmy do biblioteki; tam odpocząwszy po rozmowie zajmującej i łatwej, która mu płynęła jak bystry strumień, po śniadaniu skromnym, ale smacznym, poszliśmy obejrzeć dom i wszystkie ciekawe rzeczy, które w sobie zawierał i których jeszcze przybyło przez pobyt jego trzechletni za granicą, gdzie niejedno kosztowne zrobił nabycie. W pokojach kasztelaństwa nic się nie zmieniło. Szanował je jako zabytek dawnej powagi, dawnego gustu, dawnych obyczajów. Tych tylko dwóch portretów, co tak stanowczo na los jego wpłynęły, już nie było. Odesłane zostały do Galicji właścicielowi, który ich sprzedawać nie kazał.

Gdym go prosił, aby mię zaprowadził do swojej pracowni, rzekł:

— Nic tam pan szczególnego nie obaczysz. Wszystkie moje prace są w Rutce Mazowieckiej, gdziem się urodził; są w kościele, gdzie leży mój ojciec i moja matka; są tam, gdzie są moi przyjaciele, którzy naturalnie więcej w nich widzą wartości i wyżej je cenią niż warte.

— A tenże obraz — zapytałem — którego szkic tak piękny widziałem w Wiślicy?

— Ten nawet nie zaczęty — odpowiedział z uśmiechem. — Czyż pan myślisz, że w żyłach moich nie płynie krew polska, a zatem nie ciągnie mnie do odkładania na potem wszystkiego? Wszyscyśmy pod tym względem jednakowi. Przejrzyj pan nasze dzieje, nasze instytucje, nasze życie prywatne — wszędzie to samo. Ileż to było dobrych chęci w tych, co nami rządzili, ile zarodów najpiękniejszych ustanowień, ile pomysłów szczęśliwych, które by mogły dać inny kierunek naukom. Wydobycie z tego ziarna kłosów odkładaliśmy na potem; głowom, w które Bóg je zasiał, nie stało siły produkcyjnej, nie przyszło więc do owocu i zarodek nie nabył wzrostu i tej silnej organizacji, która długie zapowiada życie., Wprawdzie postrzegam dziś z ukontentowaniem, że zaczynamy tę wrodzoną nam skłonność przezwyciężać. Liczymy dwóch lub trzech artystów, których obojętność nie zniechęca; mamy kilku niezmordowanych badaczów, mamy piękne talentą, których wytrzymała praca zdobi literaturę. Czując po sobie, jak to trudno Polakowi dobrze skończyć, co dobrze zacznie, więcej was cenię za to, że piszecie dużo, jak za to, że się wam po większej części udaje. Talent bowiem jest od Boga i w tym nie ma zasługi, ale pracowitość jest wyrobem własnej woli, jest skutkiem przekonania, że daru bożego dla dobra i pożytku ziomków używać należy. W młodszych latach miałem i ja energię i pracowałem z żelazną wytrzymałością. Później hart ten zmiękł. Zawsze to sobie wprawdzie wyrzucam, ale cóż stąd? Sumienie swoje, a zły nałóg czy zła natura swoje. Skutek zaś tej próżnej walki jest ten, że choć siły są, choć ręka nauczyła się być posłuszną myśli, nic wielkiego nie. zrobię — i imienia nie będzie. Tak pełznie u nas niejedna zdolność.

Te ostatnie słowa wymówił smutniej, głębszym głosem, a schyliwszy oczy ku ziemi, położył rękę na czole i potem posunął ją na siwe swe włosy, jakby dla pokazania mi, co mu odebrało energię i w młodym wieku głowę jego pobieliło. Gdyśmy tak oba umilkli, dało się słyszeć trzaskanie z bicza. Gospodarz mój wstrząsł się cały, zdawało mi się, że nawet pobladł i odwróciwszy się, poszedł do okna. Wtedy trzaskanie powtórzyło się; pan Bonawentura wszedł z uradowaną twarzą i zawołał:

— Przyjechali!

— Wyjdźże pan na ganek i proś ich tu — rzekł prędko Marian, ale głos jego był drżący i przerywany. Zbliżyłem się do drugiego okna i w tejże chwili stanęła przed gankiem poczwórna kareta; sześć pięknych i spoconych koni wyrzucało głowami, wąsaty furman kładł bicz na budzie, a lokaj w porządnej, choć nie galonowanej liberii, otwierał drzwiczki. Z karety wysiadł mężczyzna, dama, dwoje dzieci i niańka. Wówczas Marian, który już widać pierwsze wzruszenie swe opanował, przystąpił do mnie i patrząc mi w oczy tak, jakby się domyślał, że znam w części historię jego serca, rzekł:

— Chodź pan, obacz, co mam najdroższego na ziemi. Weszliśmy do pierwszego pokoju, a ku nam szli spiesznie przybyli goście. Uderzony byłem pięknością rysów, szlachetnością postawy i wyrazem twarzy obojga małżonków, a dzieci lekko i gustownie ubrane, z jasnymi włosami jak cherubinki, rumiane i zdrowe, śmiały się już z daleka tym szczęśliwym śmiechem dziecinnego wieku, który tak uśmiech aniołów przypomina. Nie potrzebuję mówić, że to był Ignaś, Urszula i ich dzieci.

Ignaś nabrał cokolwiek ciała, rozrósł się, ale z tą twarzą nieco ogorzałą, z tym czołem szerokim i jasnym, z tym. wąsem blond, spod którego świeciły prześliczne zęby i uśmiech pełen szczerości, z tym okiem błękitnym, w którym jaśniało szczęście, miłość dla żony i wdzięczność dla przyjaciela, zdał mi się jednym z najpiękniejszych mężczyzn, jakich mi się kiedy widzieć zdarzyło.

Urszula przeszła jeszcze wyobrażenie, jakiem sobie o niej wyrobił. Ubrana była skromnie, ale ze staranną elegancją, ułożenie jej było pełne powabu; cudnie jeszcze piękna, nie straciwszy bynajmniej dziewiczego wdzięku, nabrała tylko tej powagi, jaką macierzyństwo i dopełniona miara ziemskiego szczęścia po licu kobiety rozlewa.

Oboje zbliżyli się razem do Mariana. Ignaś pierwszy uściskał go serdecznie; patem przystąpiła Urszula, spojrzała mu naprzód w oczy, później wzięła jego rękę i gdy ją do ust tuliła, Marian objął drugą ręką jej głowę i do piersi swych przycisnął. Gdy rodzice się przywitali, wtedy dopiero dzieci się do niego rzuciły. Józio, mający może szósty rok, wspinał się na Mariana wołając, że on starszy, że on pierwszy powinien się z wujciem przywitać; Marynia, która zapewne cztery lat już skończyła, odpychała go wołając, że ona kobieta, to powinna iść zawsze naprzód, tak jak mama idzie do stołu.

Pogodził ich Marian, podjął oboje, postawił razem na krześle i trzymając je przy sobie całował. Wtedy oboje gładząc go i pieszcząc, razem zapytywali:

— Wujciu Marianie! czy kupiłeś mi żywego konika, jak obiecałeś — omówił Józio, a Marynia zatykając bratu usta rączką w tymże czasie zapytywała: — Wujciu Marianie! czy wymalowałeś mi Bozię, taką śliczną jak mama, i z dzieciątkiem, jak obiecałeś?

Uważałem, że w (tej chwili Urszula przybliżyła się do męża, wsparła się na jego ramieniu i tak oboje patrzyli na Mariana, tulącego do siebie ich 'dzieci. I ja patrzyłem z boku na ten obraz, który nigdy z pamięci mojej nie wyjdzie. Gdy pierwsza ta chwila przeszła, Marian poznał mię z przyjaciółmi swymi. Obiad, z którym widać na przybycie ich czekano, bardziej nas zbliżył. Rozmowa szła jak z płatka. Marian wypytywał się z troskliwością o tych, którzy w domu pozostali: o Narbuta, o pana Anzelma, o panią Bolkowską i Szumejkową. Był wesół, żartował nawet z nami i z dziećmi, a każdy jego uśmiech, każda oznaka, że spokojny, że rad życiu i temu, co go otacza, rozlewała niewymowną radość na twarzy Urszuli i dziwnie ją piękną czyniła.

Po obiedzie poznałem się lepiej z Ignasiem, mówiłem z nim o jego ojcu i o Łukowie; z Urszulą miałem długą rozmowę o jej pracach, o których ona z uśmiechem lekceważenia wspominając, pokazywała orni swoje dziatki. Całe wieczory do późnej nocy przepędzałem z Marianem i tak nie postrzegłem, jak mi te dwa dni mignęły.

Trzeciego dnia, rozmarzony, z nabitą głową tym wszystkim, com widział i słyszał, ruszyłem w dalszą drogę. Ale ani oddalenie, ani czas nie zatarł w myśli mej i w sercu tych wrażeń, jakich wówczas doznałem. Nie wiem, jakie od tego czasu zaszły tam zmiany, gdyż od lat czterech nie byłem w tych stronach i nikogo mi się stamtąd widzieć nie zdarzyło. Ale jeżeli Marian Cieszewski żyje jeszcze i z tych nie oddalił się okolic, radzę każdemu (podróżnemu z głową i sercem, aby do Jaworowa zajechał, gdyż, zaprawdę, podnoszącym jest widok człowieka, który wyrobił sobie to wysokie stanowisko, na którym on stanął, który umiał zjednać sobie pokój, rozdzierając dobrowolnie wszystkie prawa swojego serca, i odważył się być szczęśliwym takim tylko szczęściem, jakie stworzył dla tych, których kochał.


Rechtsinhaber*in
ELTeC conversion

Zitationsvorschlag für dieses Objekt
TextGrid Repository (2021). ELTeC. pol. Garbaty. Garbaty. Distant Reading – 2022-11-22. ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001B-894C-4